16001
Szczegóły |
Tytuł |
16001 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16001 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16001 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16001 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Brückner
Mikołaj Rej
1922
A niechaj narodowe wżdy postronni znają,
Iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają.
Wszak widamy u sławnych, chociaż nie Polacy,
Pisali też leda co chudzi nieboracy,
A o Polakach sobie ledwie tam bajali,
Iż też są jako ludzie, którzy je widali.
Jeślibyś też z niełaski na lewo skacował,
Masz papir, napisz lepiej — ja będę dziękował.
(Mikołaj Rej, Źwierzyniec, 1562)
W szczęściu mało miej nadzieje,
Bo słabo żnie, kto nie sieje.
A to w obyczaju miewaj:
Ni|g|dy bez wiosła nie pływaj,
A karz sie onych przygodą,
Co sie przelękli tą wodą
(Mikołaj Rej, Krótka rozprawa, 1543)
Jak łatwo odtworzyć postać i dzieło takiego Reja! Dwa wizerunki: żywot spisany przez towarzysza od kufla, pióra i wiary, arcyświadomego spraw i sprawek jego, liczne pisma własne, umysł pierwotny, dogmatyczny, nie przerwany myślą niespokojną, rubaszny, godny zdrowego, silnego ciała zamożnego gospodarza — taka postać wieku złotego nęci tryskającym z niej życiem dzisiejszego pisarza, tak ją też wystawił Nowaczyński. Przeciwnie Kochanowski: nerwowy, chorowity, rozrywany niepokojem myślowym i troskami materialnymi. Ani wizerunków jego nie posiadamy, ani żywotopisarza nie znalazł świadomego i darmo kusili się też choćby powieściopisarze, od Niemcewicza i Tańskiej począwszy, o trafne jego oddanie.
W rzeczywistości, nie w fantazji powieściowej, ma się rzecz przeciwnie; nie Kochanowski, raczej Rej przedstawia się zagadkowo. Oba jego wizerunki, z pięćdziesiątego i sześćdziesiątego roku życia, tak niepodobne, jeden tak wyidealizowany wobec pospolitych, grubych rysów drugiego, że pytasz mimo woli, któryż właściwie wierniejszy? Gorzej z biografią. Utratnemu Trzecieskiemu tak imponowały dostatki Rejowe, że najwięcej o tym pisał, co dla spadkobierców, nie dla nas ciekawe. Szczegóły jego młodości Rejowej zakrawają na obronę, skąd się wziął taki niekulturalny umysł w wieku kulturalnym? Plotki, co Rej pod pijany wieczór Trzecieskiemu opowiadał, zbędne, bo wiemy z ust jego własnych, chował się jak w lesie zając, a za granicę Polski nosa nie wychylał, więc i bez „zgrzebnej koszuli”, i bez „chorągiewek wronich” Trzecieskiego śmiało byśmy się obeszli. Biografia Trzecieskiego jest pysznym wzorem dawnej polszczyzny, ale o pisarzu Rcju, jedynie nas obchodzącym, jak najmniej i najnieściślcj się wyraża, najohszerniej, jakby na śmiech, wylicza to, co zawarte w książce, do której ją doczepiono! Jedyna jej zasługa: ocaliła od niepamięci kilka tytułów dzieł, które nas nie doszły; że go jako autora Kupca wymieniła, tego po stylu i języku moglibyśmy się sami domyślić, a w dziesięć lat przed Trzecieskim Włoch Negri wyraźnie to zaświadczył. Niezupełna i niedokładna bibliografia Trzecieskiego wprowadza nawet w błąd, bo mówi o jakimś śpiewanym psałterzu, gdy w istocie prozaicznego Rej dokonał, chociaż luźne psalmy wierszował; o katechizmie, gdzie tylko wiersze wstępne i końcowe, polecające podopisywał; treść innych dzieł oznacza kapryśnie. Biografia dodaje kilka szczegółów życiowych, o nadzwyczajnej towarzyskości Rejowej; umyślnie pomniejsza szkołę a z niej wyniósł Rej więcej, niżby wedle słów Biografa wypadało; milczy o najważniejszym, o podniecie, o wzorach do pracy literackiej, i gdy Psałterz Kochanowskiego najmniejszej nie przedstawia wątpliwości, Postylla Rejowa okazuje się nieco zagadkową.
Oprócz przygodnych wzmianek: u Kochanowskiego, u Górnickiego, w Proteusie 1564 roku tudzież po innych autorach (cytują go i chwalą włoski staruszek Negri w swej tragedii i Francuz Stojeński w pierwszej gramatyce polskiej 1568 roku, obaj różnowiercy; nawet Orzechowski go dobrze wspominał, chociaż zażarty wróg różnowierstwa), współcześni o nim nie wspominają, bo prywatny człowiek, bez urzędów, żadnej roli nie odegrał; diariusze sejmowe parokrotnie jego przemówienia poselskie streszczają. Po śmierci katolicy, czy Wujek, czy Wereszczyński, czy inni, nie bardzo się trafnie o nim wyrażali, przeczyli nawet zasługom literackim; protestant Jan z Woźnik (dziś nam niedostępny) z widoczną przesadą na „wichrzyciela” napadał; inni protestanci (Żarnowczyk) słabo go bronili. W XVII wieku już tylko protestanci pamięć jego przechowywali; wiek XVIII go zupełnie nie znał i dopiero w XIX pamięć ojca narodowej literatury odżyła. Nie obeszło się przy tym bez wszelakiej przesady, szczególniej u tych, co jak Maciejowski, wszystko domorosłe, acz niepokaźne, nad najświetniejszą obczyznę przekładali albo bezkrytycznie na autora i dzieło spoglądali; dopiero z czasem ustalił się oględniejszy, bezstronny sąd, chociaż wszelakich pytań spornych bynajmniej nie załatwiono.
Człowiek i dzieło wcale są ciekawe. Typowy Polak, ale nieokrzesany, figura jakby z Krzyżaków Sienkiewiczowych; sobek, ale wylany na służbę publiczną, jak ją sam pojmował i wybrał; wróg jako Słowianin — anarchista wszelkiego przyniewalania i rygoru, chociaż skutki nierządu widział i opłakiwał, dumny z Polski i ziomków, z góry na niewolne inne narody spoglądał, ale o znacznych wadach polskich głośno i groźnie prawił; hardy szlachcic, nie cenił innego stanu, mimo to do wszystkich chrześcijan jako do miłych braciszków się zwracał. Nieuk, zawstydził uczonych, bo nieliterat literaturę stworzył. Człowiek średniowieczny, średniowieczne baśni, legendy, cuda wyszydził. Najmoralniejszy z pisarzy, najplugawsze tykał materie. Tradycji ślepo oddany warował sobie sąd zdrowego rozumu i przeciwstawiał się bieżącym poglądom. Więc potępiał, i słusznie, ówczesne nauki łaciny, odstraszającej, nie pociągającej, niemożliwej. Więc w wieku, co ubolewał nad nieszczęściem, że ludzkości łacina nie przyrodzona i dumał, jakby temu nieszczęściu zaradzić, co w wymowie łacińskiej szczyt posłannictwa ludzkości upatrywał, on sam owej bałwochwalczej czci nie oddawał i prawa „gwary barbarzyńskiej” czynem stwierdzał. I pełno u niego takich sprzeczności pozornych, wszędzie jednak przebywa jego jednolitość, co z drogi instynktem raczej niż samowie—dzą obranej nikomu i niczemu zbić się nie dała. Zmyleni wiekiem, w którym żył, a jeszcze bardziej reformacją, której bujne swe siły poświęcił, oceniali go niesłusznie, bo upatrywali w nim człowieka nowożytnego. Ależ i sam patron jego, Luter, mimo XVI wieku i reformacji, nie był człowiekiem nowowiekim, pozostał średniowiecznym, skoro dzieło jego nie odmieniło zasadniczo poglądu na świat, zdobytego w średniowieczu, panującego na Zachodzie. Rej jeszcze ciekawszy typ człowieka żyjącego fizycznie w wieku XVI, tkwiącego umysłem w XIV.
Lecz cóż go skusiło do pisania po polsku? Po łacinie nie umiał, więc z musu cnotę urobił? Dlaczegoż jednak nie zadowolił się pisaniem kwitów polskich, co tysiącom spółbra—ci szlacheckiej jak najzupełniej wystarczało? Czy dla sławy rwał się do pióra? Ależ na pierwszych dziełach ani nazwiska wystawiał! Czy dla zysku? Ależ literatura sporo jego samego kosztowała i głęboko sięgnął do mieszka, Wirzbięcie za Źwierciadło się opłacając! Jakżeż się stało, że ten nieuk i biesiadnik rej powiódł w literaturze narodowej, co już spółcześni wdzięcznie uznawali, potomność stwierdziła? Odpowie na to książka niniejsza, zupełnie odmienna od studium, jakie autor przed kilkunastu laty (1905) Rejowi poświęcił. Nie zawsze odpowiadają sobie państwo i literatura narodowe; są państwa potężne bez literatury, a jest i potężna literatura bez państw; dla obu dostarczają nam przykładów własne dzieje.
Na przełomie X i XI wieku stworzyło ramię Chrobrego państwo, sięgające daleko poza etnograficzną Polskę; na przełomie XV i XVI wieku jeszcze okazalej ono stanęło: Węgry i Czechy, Polska od Gdańska do stepów czarnomorskich, „złoty stół” kijowski i wileński były w ręce jednego rodu, za którym Habsburgowie daleko w tyle zostawali. Ale to państwo było nieme i teraz jeszcze jak za Chrobrego, co prawda więcej teraz myśleli i pisali wojewodowie, prymasowie, syny chłopskie i miejskie, ależ wyłącznie w języku obcym; własnym pomiatali, odsyłali go do kuchni i stajni, w najlepszym razie do dzieci (w znaczeniu umysłowym); wydawali z kancelarii koronnej instrukcje na sejmiki po polsku Lanckorońskiemu, bo po łacinie me umiał; pisać po polsku list czy książkę, a jeszcze do tego podpisać się na niej imieniem własnym nie uchodziło, a listem polskim ubliżało się zacnej osobie. I tak nie mogli się dosyć nadziwić księgarze i drukarze Niemcy, Haller i Ungler, Wietor i Szarffenbergerowie, że naród polski tak swym językiem „brząka” (pomiata).
Byłyż wprawdzie pisma i druki, same tłumaczenia albo modlitwy i pieśni pobożne, a nieraz i te tylko tłumaczone a rzadko opisywane. Drukuje się od 1515 do 1543 roku moc rzeczy, rozwijał zadziwiającą czynność Biernat Lubelczyk, demokrata i patriota, ależ wyłącznie tłumaczył, co mu się nawijało i z łaciny, i z czeskiego, a choćby i z cerkiewnego. Literatura jednak tłumaczona nigdy narodowej nie zastąpi; to chyba przedsionek do niej.
I dopiero 1505 roku, gdy się już przewaga potęgi Jagiełłowej silnie na dół pochyliła, narodził się ten, co spłodził literaturę narodową.
Są lata, na których niby na drogowskazach widnieje napis: tu odmieni się państwo! Na pozór ani na zewnątrz, ani wewnątrz nic się nie dzieje osobliwego; wszystko starym, zwykłym trybem idzie i dopiero później wyłania się, że to wtedy nie zauważone przez spółczesnych załamanie, zwichnięcie dotychczasowego kierunku ostatecznie cię zapowiedziało. Takim rokiem przełomowym był 1543 rok. Mniejsza o to, że wystąpili w nim spółcześnie i po raz pierwszy ci, co w dziejach umysłowości silniej zaważyć mieli, Frycz i Orzechowski, bo obaj jeszcze po dawnemu, tj. aby dowieść, że należą do grona wykształconych, z łaciną przyjeżdżali, chociaż się przez to z celem własnym mijali, tak że ich retorykę natychmiast dla prostaczków tłumaczyć musiano. Orzechowski przynajmniej później do polszczyzny trafiał, Frycz nigdy — domagając się narodowego w Kościele języka, sam stronił od niego jak od ognia, chociaż między swoimi mecenasami, Łaskimi, liczył jednego, co najświetniej po polsku pisał i drukował (ale nie wymieniając nazwiska). Rok 1543 z innej przyczyny przełomowy: wydał wtedy Rej pierwsze zupełnie oryginalne dzieło polskie, a przyznał się Kraków polerowany do luterstwa; przemówiła więc ze snu wiekowego zbudzona królewna i runął monopol katolicki. A ten, co to pierwszy wyraził, to był Rej Mikołaj z Nagłowić, o nazwisku, częstym i między chłopami, niemieckim, jak Balów, Firlejów czy Fredrów; Okszyc jak Orzechowski, z nim wraz urodzony na Rusi. Jakaż droga powiodła go od roku 1505 do 1543?
Jeszcze za ostatniego Piasta zaczęło się, a za Jagiełłów szybszym kroczyło torem, że żywioł polski, przeważnie małopolski, stawiał coraz liczniejsze placówki po miastach i dworach czy dworkach szlacheckich, śród obcego ruskiego plemieniu. Otóż na jednej z takich placówek, wysuniętych bardzo daleko ku Podolu, w dworku Stanisława Reja w Żórawnie nad Dniestrem, koło Żydaczowa, urodził się z drugiego małżeństwa „równego” (małego) sztachetki a wyniosłej Herburtówny (Herbuty po śmierci w orłów się odmieniali, a nieraz i za żywota orłami bywali) ich jedynak w zapustny wtorek 1505 roku, co samo zapewniało, że mu życie zapustami przejdzie w dzieciństwie na łonie przyrody, bez rygoru szkolnego, a od lat młodzieńczych do późnej starości w gronie dobrych towarzyszów przy kuflu ciemnego piwa, bo patriota ulubił sobie nektar domowy nad przywoźne węgierskie i morawskie wino; Rej w całej literaturze najwybitniejszy piwosz. I żadnemu pisarzowi polskiemu chyba jeszcze Krasickiemu, nie spłynęły lata pogodniej i weselej, jednostajnie) i przyjemniej; on ulubieniec losu, od kolebki do trumny, on najwyłączniej towarzyski w gronie pisarzów polskich.
Ojciec, bez wykształcenia, tak samo synem pokierował; w Żórawnie i najdalszej okolicy nikt o szkole ani słyszał, a żaka tam sprowadzać — po co? I rósł dziczek na łonie natury aż do ośmnastego roku, oprócz kilku niemiłych, bo szkolnych, ale na szczęście dla nas krótkich przerw, kiedy to się nad Dniestrem zapomniało, czego się we Lwowie czy Krakowie nie douczyło. Dworek pana Stanisława był wysepką polską w morzu ruskim i wsłuchało się muzykalne z przyrody ucho synka w pieśń ruskich kmiotówien, a pamięć bawiły klechdy o żelaznym wilku, nieskończenie piękniejsze od wszelkich „Helenek” i „Cyrce”, co mu brzeziną do głowy, ale daremnie, wpędzano. Rósł Rej, jak Bohdan Zaleski, chociaż nie w chacie znachorowej, i on pierwszy autor–Polak znał, jak Bohdan Ukrainiec, stare dumy kijowskie o bohaterach Włodzimierzowych i parę razy o nich wspomniał, chociaż później w otoczeniu szlacheckim wszelkie wspominki sielskie —anielskie z siebie otrząsł i nigdy słówkiem ruskim ani wzmianką o Rusi nie zdradził, że na niej niegdyś wyrósł. Ledwie, że o siromachach (nędznikach) albo o much—rach (frędzlach) z malownika zagadnął albo przysłowie powtórzył; jeżeli później o Rusinach opowiadał, prawili mu po „litewsku” (tj. po białorusku; Litwin u niego zawsze tyle co Białorusin), nigdy po małorusku. Razi niemało zupełne zaparcie się ludu, śród którego wyrósł (jakżeż inaczej Orzechowski!), i dla tego samego nie mógł on być autorem rozprawy księdza i popa, którą mu przypisywano. Ale jak Zalcski połknął i on pieśń ruską — wydal ją po polsku, bo we dworku żórawińskim śród fraucymeru HerburtówiiY nasłuchał się i pieśni polskiej, od Bogurodzicy począwszy, której i do starości nit zapomniał, chociaż się jej wyparł, az do pieśni miłosnych, co dziewczęta umiały jeszcze zanim się szyć uczyły, na co później sam sarka!. Wyparł się szlachcic ludu, nie tylko ruskiego; ledwie kilka rysów zabłąkało się ludowych w obfitą jego literaturę (mniej niż u Kochanowskiego!), mimo to natchnęła go właśnie pieśń ludowa i pierwsze próby za jej powodem i wzorem pozostawały. Tylko że innych miłość, jego chyba muzykalność poetą udziałala; o niej świadczą dokumenty. I tak zapisał podskarbi starego króla, że 12 lutego 1545 rozu dał dwa floreny „śpiewakom i muzykom Mikołaja Reja, co podczas śniadania Królewskiej Mości przygrywali wraz z samym panem”. Czy i później Rej kapelę własną utrzymywał, nie wiemy, ale muzykę nawet starcowi zalecał: „a jeśli masz też ten dostatek, więc też każesz sobie czasem abo na luteńce, abo na jakim rymfonuliku nadobnie zagrać a pocieszyć, zafrasowaną myśl swoją i serce swoje”. Tylko hałaśliwą muzykę, głośne bębny a „ów kozi róg, co jako wół zaryczy”, nienawidził. Więc pod znane melodie sam wiersze układał nowe, nawet w późne lata, i tak na melodię Hejnał świta ułożył własny wiersz ria ranne wstanie. Muzyczki nadobne a ciche, przy których mogą być i rozmowy, obok czytania i wesołego towarzystwa były mu na cały dalszy żywot najmilszą rozrywką, ale słuch i pieśń wyniósł z dworku dniestrzańskiego i oddalibyśmy niejeden z psalmów jego za wiersze, co wszelakim bogdankom składał, chyba nie gardząc motywami ludowymi, których później unikał starannie.
Że się do szkoły nie garnął, mógł mieć i słuszną przyczynę. Ówczesna szkoła początkowa bywała katownią; kańczuk i rózgi zaczynały ją i kończyły i niejeden uciekał od niej, wglądnąwszy do izby, jak żaczków sieką, patrząc na ich sińce i blizny; jedynakowi Rejowi uszło to bezkarnie, tym bardziej że prawdopodobnie sam pan ojciec ani czytać, ani pisać nie umiał. Niie różnił się przecież wiek szesnasty od piętnastego, gdzie odsetek piśmiennych był wcale niewysoki i stara szlachta zamożna czytać nieraz nie umiała. Świadkiem Rej sam, bo mając na oko tylko „possessionatos et bene natos”, prawiąc o ich Litach sędziwych, wyraźnie zastrzega: „azaż nie rozkosz, jeśliże czytać umiesz, iż sam się rozmówisz z onymi starymi mędry”, i dalej: „a jeśliże sam czytać nie umiesz, więc komu innemu kazać, coby i nadobnie przeczytał, i rozwiódł”; jeszcze w siedmnastym wieku nie brakło takiej szlachty, co „na rękę chorowała” (nie umiała pisać). Nie ubliżymy więc wcale panu Stanisławowi uwTażając go za analfabetę i zrozumiemy, dlaczego go zadowoliły „postępy” synka w nauce gry w kostki i innych równie potrzebnych przedmiotów. Rej sam wyniósł na całe życie odrazę przeciw owemu nauczaniu początkowemu, bardzo usprawiedliwioną, skoro szkoła masom radzić nie umiała i zbiorową naukę stale w indywidualną wypaczała. Gdy więc spółcześni humaniści za szkołą publiczną gardłowali, on, przeciwnie, rodzicom zalecał: „a najlepiej go [chłopca] doma do czasu pochować, bo wtedy i rodziców, i preceptora po trosce sie przestrzegać będzie i lepszy wczas mieć może, i wżdy z, onymi sprośnymi chłopięty szkolnymi pospołu róść nie będzie i ich obyczajów sobie do młodej głowy nie nabije”. Wychodził więc Rej z zasady: chłopiątka łotrowie z początku, ależ śmiało mógł i godnym ich nauczycielom łatkę przypiąć — że zresztą z całego trybu szkolnego, zawikłanego w niepotrzebnych przedmiotach, był arcyniezadowolony, z tym się nigdy nie taił: mierziła go, i słusznie, cała formalna nauka XVI wieku, co o żadnej realnej jeszcze nie słychal; sam nie umiał sobie zdać sprawy, ale czuł przez skórę, że tryb szkolny błędny. Na szczęście dla literatury narodowej za nim wcale nie poszedł; obchodziło się całe średniowiecze bez szkoły, największy jego poeta niemiecki był przecież analfabetą!
Gdy Rejowi takim sposobem nad Dniestrem ośmnasty rok minął, zdobyła się metoda pedagogiczna pana Stanisława na ów stanowczy krok, co u „dobrego zicmiaństwa jedynie popłacał”: nie znał pan Stanisław książeczek Glicnerowych o wychowaniu dziatek, w trzydzieści lat po jego śmierci dopiero wyszły, ale postąpił dosłownie tak, jak Glicner zalecał: „sprawiwszy mu [synowi] szarawary a karwatkę [kurtkę], pośle go do ludzi i będzie służył, podczas na piec, podczas na stajnią, gdzie rozkazować a ochmistrzować mu zlecą, z którego przecież urośnie człowiek i biegły, i ćwiczony”. I z Reja taki urósł, chociaż na razie rzecz z szarawarami i karwatką fatalnie pokpił. Dobrze skoligacony i nieco pieniężny mógł w służbie dworskiej przebierać; trafił znakomicie na dwór wojewodziński Andrzeja Tęczyńskiego, co był małego wzrostu (wszyscy Tęczyńscy tacy; satyry XVI wieku ich stale „Zacheuszami” dlatego nazywały), ale wielkiej głowy. Jak Lanckoroński dostał polską instrukcję, bo łacińskiej nie rozumiałby, tak zasadził wojewoda Reja do listów polskich, bo te się obyły bez ortografii i gramatyki, wymaganej dla łacińskich. Ale odezwał się rychło animusz szlachecki; nie chciał być piątym kołem u wozu; wrodzona ciekawość poskutkowała lepiej niż rygor szkolny; świecić między pisarzami tylko nieuctwem upokarzało, więc i fałdów przysiadał nad wokabularzykami i rozmówkami łacińsko–polskimi i nie lenił się dopytywać, czego nie rozumiał, a pierwsze postępy do dalszych zachęcały — i tak to przecierał się powoli przez misteria łaciny i drugim taką samą metodę zalecał, chociaż braku nauki metodycznej nigdy nie wyrównał i w wieku humanistycznym miał o starożytności takie pojęcia, jakie by w samym średniowieczu najgłębszym uchodziły; do poetów łacińskich nigdy nie zaglądał; cóż ci po tym, pytałby, zmysłu estetycznego „wieprzowate” życie nie dawało. Ale i bez estetyki średniówki i ortografii można śmiato wiersze klecić i nimi to górował Rej nad pisarkami, np. wojewody, i nieraz za lekcję łaciny odsłużył się im piosenką dla bogdanki czy na jaką uroczystość. I sypał je jak z rękawa i coraz większej nabywał wprawy; niekunsztowna forma, płaskie wysłowienie nie utrudniały zbyt improwizacji. Nęciły go również książki polskie, nieliczne, tym ciekawsze; łacińskie, co z początku piąte przez dziesiąte rozumiał, nim się wćwiczył tak, że mógł później przed innymi nieukami sam mentora udawać, tak gdy poświęcał Szafrańcowi tłumaczenie listów Wergeriuszowych r. Ml 9, „iż w łacińskim języku prawego bezpieczeństwa nie masz”, dalej czeskie, co zażywały wielkiej jeszcze wziętości, gdyż literatura czeska była bogatsza i starsza; niemieckich nie czytał, ale po niemiecku, chociaż językiem cechów i warsztatów szlachcic gardził, z bruku krakowskiego się douczył i germanizmami własną popsuł mowę. Tymczasem ojciec umarł (1529 r.), a 1531 roku wyswatali go dostatnio dobrzy towarzysze i posiadał teraz Rej dobra familijne (ojcowskie) pod Krakowem, nad Dniestrem po matce Herburtównej, w Chełmskiem po żonie, Zofii Kosnównej. Przesiadywał głównie w Chełmskiej i Krakowskiej ziemi, ale mimo ożenku, szczególnie później, pędził życie jakby na dyszlu, polując (stąd to mnóstwo porównań myśliwych u niego), pieniając się, jak na szlachcica przystało (z procederem sądowym obył się znakomicie i terminologia prawnicza: „zdać w zysku”, „roki”, „pozwy”, „minuty” itd., ciągle się u niego przewija), bawiąc się i gospodarując; tylko o jakiejś podróży zagranicznej nigdy ani pomyślał — gdzież mógłby lepiej trafić jak doma u swoich? Cudzy tryb poznać, na to samych opowiadań mu starczyło; sądy jego o obcych, czym mniej ich znał, tym bardziej stanowczo a mylnie wypadały, na szczęście całkiem ogólnikowe i krótkie. I nie musnęła go żadna obczyzna, ani klasyczna, ani włoska czy inna, i nic w nim nie zatarło odwiecznych cech słowiańskich; dobrotliwy, żartobliwy, niefrasowny byłby się od podobnych, poufałych, dobrych towarzyszów niczym osobliwszym nie wyróżnił, boć i ten talent wierszoklectwa nie jego był udziałem wyłącznym.
Ale ten talent nie ograniczał się łatwością improwizowania. Rej był urodzonym poetą, bo myślał obrazami, a bystra spostrzegawczość, pamięć żywa nasuwały ich coraz więcej, a odezwała się w końcu i żyłka satyryczna. Patrząc na swoje „dilekty” (ukochane) nie mógł przechodzić spokojnie około wybryków wszelakich, życia nad stan, nałogów, widział nieuków, piecuchów, karciarzy, opojów, modnisiów, warchołów, rozrzutnych i skąpców, zbierał wzorki, szczególnej z prokuratów (adwokatów), co i jemu dawali się we znaki; z poborców, których pomawiał wraz z bracią szlachtą o nader lipkie ich ręce; z mytników, co regestra układali wedle swego mieszka; z posłów goniących za własnym zyskiem, nie za dobrem braci; z włodarzy i młynarzy okradających pana systematycznie; z księdza dziesięcinnika, z chłopa, co i pana w pole wywiedzie z miną najniewinniejszą. I z samych wier—szów okolicznościowych: na panny i tańce, na herby i pogrzeby, na śluby i ingresy, na imieniny i urodziny, na okna i łyżki, wzniósł się do kreślenia dialogów, gdzie przeciwstawiał stany, afekty, zwierzęta, co się zwyczajem średniowiecznym o prym spierały, ułomności nawzajem wytykały. Te dialogi zaginęły. IJsIie dbałże Rej o żadną sławę literacką. On nie Kochanowski, aby zbierał swe dzieła. Ale jedno i drugie do naszych dni przetrwało, jeżeli nie w oryginale polskim (Lew z kotem), to w przekładzie czeskim (Warwas, o białych głowach).
Że przekład czeski tego słowa, obcego Czechom zupełnie, u nas najpospolitszego, parokrotnie używał, dowodzi niezbicie, iż tekst czeski z polskiego wyszedł, nie odwrotnie, ale i poza tym przebija spod pokostu czeskiego tok oryginalny, Rejowy. Nie wiemy, jak sobie poczynał Czech z Polakiem, bo ówczesny tłumacz dodawał, opuszczał, odmieniał, co mu się żywnie podobało. Mimo tej niepewności warto się zastanowić nad tym dialogiem, iście Rejowym, tj. ze wszelkimi jego zaletami i brakami, bo to jedyny, w jakim Rej sprawę kobiecą omawiał. Dialog lwa z kotem górował w zasadzie ulubionej Rejowi, co wedle niej żył sam, że nad wszelkie złoto świata swobodę (kota wobec klatki lwowej) przekładać należy; Warwas sięgał głębiej. „Dobry towarzysz” myśli się żenić, bo bez żony trudny żywot; niewola, nie skłonność do tego nagli, więc radzi z drugim, jaką by to towarzyszkę obrać. Stały to schemat; wymienia się po kolei wszelakie, ładne i brzydkie, stare i młode, śniade i białe, tłuste i chude, i każdej wiele się zarzuca, tak że nie pozostaje nic innego, jak dać pokój ożenkom; ale tym obmowcom zatyka usta nowy towarzysz, gromi ich, że zapominają o łotrach—mężczyznach i przywraca sprawiedliwą równowagę. Nas ciekawią nie owe argumenty, znane z całej antyfeministycznej literatury (a innej nie było), lecz rozmaite szczegóły, znamienne i dla Reja, i dla spółczesnych.
Zupełnie niezwykłe, niesłychane zresztą u Reja, wstęp i zakończenie: rozmowę poprzedza i kończy „składacz”, poeta; zaczyna od wezwania ku pomocy „Wenusza, pani białych głów”, a kończy usprawiedliwieniem się, że powtórzył tylko, co słyszał:
Tuszę, że mi piwa dacie —
Tak mej rzeczy koniec macie!
Wygadywania na „złość niewieścią”, czym mężczyźni własne niecnoty wygodnie pokrywali, Rej nic dzielił, wyraźnie się zastrzegał, że tylko o „chytrości” prawi, i pyta, skąd ją niewiasty posiadły? Nie z przyrody, boć mężczyźni powinni by być chytrzejsi, ich Bóg nam stworzył, Ewę tylko z ich kości, Ewę im oddał, aby im posłuszna była:
Teraz to się odmieniło
Nie tak, jak pierwej bywało;
W podróżach nie pojeżdżają
Ani na sejmach bywają
Wszak się w rozumach zmocniły;
Przed tym tak chytre nie były,
Rym też rzekł, że z ich uczenia
Prostota się w chytrość zmienia,
Ależ to się na pewno wie,
Wiele z nich i czytać nie wie;
Rzadko nad książkami siedzą
Przecież więcej niż my wiedzą
A już to na nas uznały,
Że nas w nową moc już poddały,
K’temu dosyć z cicha chodzą,
A nas jako za nos wodzą
W tym samiśmy winni sobie
Dziw, przed nimi nie padamy.
I okazuje się miękkość natury sarmackiej; ciche, skromne panie panują, a my sarkamy, lecz ulegamy. Panienka kawalerom („młodzieńcom”) schlebia, potulna trusia:
Śmiech łagodny czyni z cicha,
Siedząc obok ciebie wydycha,
Wielkaż przyjaźń od niej się zda,
Wszak ona cię za błazna ma…
Młodzieńcy dziwy czynią jak szaleni,
Harcując padają z koni,
Za zdrowie z trzywików piją…
Gdy odejdą, szydzą z nich panny, nicują ich ubiór i postępki, oni niebaczni, nie słuchając rady starszych, żenią się i po niewczasie żałują, spuszczają z tonu,
Bo choć mu wystarczy chleba
Tedy soli kupić trzeba
A po kątach dzieci wrzeszczą.
Aż posłuchać, włosy trzeszczą.
Warwas osłabia to przykre wrażenie wychwalaniem cnej pani i jaki z niej pożytek rośnie, miłe wczasy domowe, wszystko gotowe i śniadanie na zawołanie, gdy nic po kawalerskim życiu z jego głodem i chłodem. Ale Wilczek rzecz nawodzi na piękną — i co za kłopoty z nią, jak to chodzą dworzanie, pisarze, z muzyką żacy, przed domem śpiewają, pod oknami wołają: hej gospodarzu, masz jeszcze wiele piwa; on udaje że nie słyszy, pod pierzyną sobie dyszy; oni niby się panu z przyjaźnią zalecają, ależ tylko na żonę mu zerkają; ona jak paw, gdy ogon roztoczy, męża ani znać nie chce — obrazek miejski, krakowski, wyjątkowy u szlachcica. Z dalszych ob—mowisk wynika skarga na matki, rzadkie, co by córkę dobrze ćwiczyły; do czego się już same nie godzą, na to córki wodzą, jakby zwabić młodzieńca, pięknie mówić, za wiechą dudka łowić, jak w tańcu kroczyć:
Weź sie Józko popod boki
A ty jej graj na trzy skoki
A jak one od młodości bielą się i różują i płeć tylko psują! Pierwszy to rozdział z bogatej literatury feministycznej polskiej, co szczególniej w XVII wieku, że z płcią słabą wojowała, tym mimo woli dowodziła, po której stronie siła była. Szczegółów nie poruszamy; nie jednego Czech i nie zrozumiał, drugi źle oddał. Wiersz był ów pierwotny Rejowy, średniowieczny, epiczny i dydaktyczny, rymowany ośmiozgłoskowiec, co już ze swej przyrody do wielomówności ciągnął, bo drugi wiersz dla rymu, myśli nie posuwał naprzód; nb brakło powtarzań, choćby dosłownych; ale były już obrazki, widziało się jak panienki z chłopców „przekwintują1”, jak rządzi się po domu lubiąca się napić, jak pięknej nadskakują ku szkodzie i żalu pana męża. Wszystko jeszcze urwane niby i powierzchowne2.
I już trzeci krzyżyk Rejowi upływał i mogłoby się zdawać, że zakończy, jak zaczął. Umiał wprawdzie korzystać z czasu, nigdy z założonymi rękami, jak tylu zadomowionej szlachty „zimie” przed kominem przy piwie z grzankami, „lecie” pod namiotem albo w chłodniku (altanie) znowu przy dzbanie się wylegując. Dowodziło tego, jak się około majątku krzątał, jak umiał pogodzić zabawę z gospodarstwem, jak rósł stale jego majątek; jak umiał wynaleźć chwilę, by i książkę przeczytał, ba nawet sam coś napisał. Ależ o więcej nie myślał; byłby dalej dla żartu krótsze lub dłuższe dialogi–satyry kropił, powiedzenia i towarzyszów wierszami zabawiał, swobodę zupełną sobie warując, o żaden urząd nie zabiegając, bojąc się zawikłania, niepokojenia sumienia; nie wymawiał się jednak od sprawowania poselstw na sejmy, co było tylko dalszym ciągiem biesiad towarzyskich, im większe nadawało znaczenie. Ale wybiła w końcu i dla niego godzina i ten, co żadnego na siebie z zasady nie brał urzędu, podjął się najcięższego; został nauczycielem całego narodu i myśli i siły nowemu niezwykłemu poświęcił zadaniu i ani się spostrzegli dobrzy towarzysze, jak ich wyprzedził, jak stał się człowiekiem opatrznościowym. A na tę nową drogę wkroczył właśnie w owym 1543 roku.
W kółkach towarzyskich, w dworze i domu, w Krakowie (gdzie kupił kamienicę przy ulicy Grodzkiej w r. 1541) i na wsi, do zwykłych tematów o urodzajach i łowach, o Bonie i Gamracie, o niebezpieczeństwie tureckim wciąż grożącym i naszej nierządnej niegotowości, o braku grosza i ludzi, o obmierzłych sądach i łotrach–prokuratorach (adwokatach) przybył nowy — o wierze! Już Luter przewrócił nie tylko Niemcy, ale i Prusy, Książęce czy Królewskie, do góry nogami; już młodzież najpierw miejska, potem i szlachecka odbywała pielgrzymki nie do Włoch, lecz do Wittenbergi; do niego i do Melanchtona już przewożono jawnie albo przemycano tajnie wszelkie nowinki niemieckie 1 łacińskie, katechizmy, pamflety, rozmyślania; już sarkano jawnie na duchowieństwo, co nie o ewangelii, lecz o snopkach myśli, obcym, kanonicznym procesem nasze prawa burzy, annaty i sakry (opłaty) do Rzymu wywozi, chleb próżno je, a od „świadczeń” ciężarów publicznych się ociąga, jarzmo na nas wkłada. Nie noweż były te utyski, teraz sięgały jednak o wiele głębiej; już nie duchowieństwo zeświecczone zupełnie, już nie sam gorszący żywot nadętych kanoników i mnichów–próżniaków bywały celem szyderstw i żalów; teraz godzono w sam katolicyzm, w naukę i wiarę. Raziły wzrok wyłączne praktyki zewnętrzne, bezmyślnie wykonywane; przebierania w pokarmach — posty; celibat ze swoim wyrodnieniem; odpusty, jubileusze, pielgrzymki, gdzie grzechy vażono, gdzie za grosze dostępywalcś choćby świętości, pewności o niebie, bezkarności za życia i po nim; język niezrozumiały, ukąszenie sakramentu ołtarza, szczególniej i w Pollsce, gdzie jej Ruś popów żeniła, i Pańskie ciało i krew przyjmowała, i językiem rodzinnym mszę odprawiała. I zawrzało w Krakowie i wszędzie od dysput religijnych, w nowowierczym duchu; prawi katolicy sami nie przeczyli tej anarchii obyczajowej i obrządkowej wszystko o naprawę, odmianę wołało.
Wsłuchiwał się pilnie w te spory ciekawy, ruchliwy Rej, gorączka, i olbrzymie na nim wywarł wrażenie ów prosty mnich, co z światowładnym Rzymem do walki stawał, i owa mieścina saska, z której jak z nowego Betlejem światło biło jasne śród ciemnej nocy. I z iście sarmackim rozmachem rzucił się w sam wir tych sporów i żalów i satyrze jego nowy przyświecał cel. Wszystko, co dookoła widział, ją wywoływało, a co u Trzecieskiego (ojca), gdzie się szlachta i nie—szlachta schodzili, słyszał albo czytał, dokonywało przewrotu, odstręczało od dawnego Kościoła, wskazywało nowe tory, budziło nowe potrzeby.
Bo jakżeż zadowolić się osobistym przejrzeniem, nawróceniem, poprawą? Taż to rzecz zdrożna dopuścić, gdy się samemu do prawdziwszego światła dostało, leżeć wam w dawnej ciemnicy — propaganda żywym słowem, a, żeby najdalej dotarło, i piórem, narzucała się z koniecznością; wprawę nabytą należało wyzyskać, szczególniej gdy się okazało, że inni, powołańsi, bynajmniej się nie spieszą; więc zawstydzić ich, pobudzić własnym przykładem! Na piśmie można było występywać z wszelką bezwzględnością, tak samo jak w poufałej rozmowie, ale w druku na to nie było na razie sposobu, bo już duchowieństwo, co dawniej na przemycanie nowinek religijnych obojętnie spoglądało, zerwało się do zakazów i niczego bez cenzury duchownej nie śmiał drukarz ogłaszać. I rozszczepiło się pióro Rejowe: drukował, co mógł; pisał, co chciał.
W r. 1543 wyszedł w Krakowie pierwszy katechizm polski (nie licząc prób pruskich), czego literatura średniowieczna nie znała, co protestantyzm dopiero na pierwszy plan wysunął; nie mógł jawnie głosić luterstwa, ale uznawał dwa sakramenty, nie siedm; podkreślał wiarę i modlitwę, ufanie Panu i miłosierdziu Jego, a gdy żaczek pytał mistrza, czy luteranie są potępieni, mistrz się od odpowiedzi uchylił. Oryginał łaciński był pióra protestanta Rhegima; kto go z kółka Trzccieskiego wytłumaczył, skrócił i złagodził, nie wiemy, może Wojewódka; Rej napisał wiersze wstępne i końcowe, owe ośmiozgłoskowce, a powtarza] w nich tę samą, jemu do niedawna nową myśl, że żyjemy tu i używamy ani bacząc, na co to nam wyjdzie, bo prędzej czy później musimy stąd wędrować, rozkoszy śmierć spłoszy, więc obaczmy się w czas, patrzmy końca. Już tu podkreślił, iż przez wiarę a modlitwy wygrywamy wszelkie bitwy, o „uczynkach dobrych” przemilczał umyślnie. Wierszy nie podpisał (cały zresztą katechizm całkiem bezimienny, jakby nie chciano się nikomu narażać), ale żaden z dobrych towarzyszów, bo do nich się zwracał, nie wątpił o ich autorze.
Spółcześnie wydał Krótką rozprawę między trzemi osobami, Panem, Wójtem a Plebanem, którzy i swe i innych ludzi przygody wyczytają. A takiej i spytki i pożytki dzisiejszego świata, stosunkowo najkrótsza i najznakomitsza rzecz jego. Z nią pożegnał dialogi i satyry i stworzył arcydzieło w porównaniu z satyrą polską innych, choćby Kochanowskiego i Proteusa w XVI, a Twardowskiego i in. w XVII wieku. Bo ich satyra bezzębna; zaczyna niby celowo, a schodzi stale na oklepanki moralizujące, pominąwszy fatalne ramy, w które wstawiona. Na szczęście Rej nie znał starożytności, więc nie mógł się kusić o klasyczny koturn i bielidło, nie wywoływał żadnych mitologicznych potworów, za to rzną! Prawdę–matkę prosto z mostu i dostało się wszystkim, szlachcie, duchowieństwu i nieporządkom polskim, od szanownych posłów „z pustą głową” aż do nies/.anov, nych poborców. Na co się zanosi, zgadniesz od pierwszego napisu, bo oto kłania się A.K. Rożek „dobrym towarzyszom” — cóż to za Rożek? „Sprawa Rożkowa”, toć przysłowiowa, coraz gorzej się toczy, aż całkiem w przepaść runie, otóż i wasze porządki! I naśmiawszy się do syta z życia nad stan, z drogich potraw, napojów, ubiorów, z myślistwa i karciarstwa, z wojny i sądu, z sejmu i cła, z panów i plebanów wprowadzał Rzeczpospolitą, której wcale nie do śmiechu, bo
Wszyscy na ten nierząd narzekają,
Widzą, że źle. Cóż? gdy nic nie dbają.
Cóż mnie po tym? ubogiej sierocie,
O którą nikt nie dba, każdy na noc
koło wodę toczy.
Upad bliski a gniew boski baczą,
Przecie jednak bujno na to skaczą.
Ale od tych badań Rzeczypospolitej i od upominania czytelnika, aby się cnoty dzierżał, tać nigdy nie błądzi, odbijał żywo sam tekst owej rozmowy; pełen najciekawszych obrazków z życia chłopów i panów:
Kiedy się zejdą na odpust
Ksiądz w kościele woła,
Na cmentarzu beczka trzeszczy
Jeden potrząsa kobiałką,
Drugi bębnem a pisczałką;
Trzeci, wyciągając szyję,
Woła, do kantora piję;
Kury wrzeszczą, świnie kwiczą,
Na ołtarzu jajca liczą.
Takich obrazków „flamandzkich” moc, a co za bogactwo farb i pewność pędzla u tego realisty: myśliwy z potłuczonym bokiem i chromą szkapą a głodnymi psy, karciarz, co się do nitki zegrał, żołnierz, co nędzę klepie. Co ciekawsze, to wybitna rola wójta; on nie sadzi sie na równość z panem i plebanem, ale’gorzkie skargi na uciśnienie chłopskie a ostre kazanie na panów i księży stawiają go niemal w sam środek Rozprawy niby jej główną figurę i przypominają się dawne patriarchalne czasy, o których i Kochanowski natrącał, kiedy to pan z włodarzem nie tylko o czynszach i kłodach rozmawiali. I nigdy więcej Rej sam tak znaczącego chłopa nie wprowadził i drugiego podobnego przykładu nie odnajdziemy w dawnej, szlacheckiej literaturze.
Ale i w tej arcypolitycznej satyrze („policyją” zwano wtedy tryb życiowy) odbił się wyraźnie rok 1543, rok wkraczającej reformacji. Bo czwartą część Rozprawy zajęła religia — wycieczki przeciw plebanowi, jawne wystawienie zasady luterskiej, że „uczynki” nieważne, że wiara podstawą, napaści na dziesięciny i na klątwy o nie. Ponieważ to się miało w Krakowie drukować, należało się łagodniej wyrażać, mimo to Pan zaraz u początku obawia się, czy też za tą sprawą księżą na sądzie obstaniemy,
Byśmy jedno na lewicy
I z księdzem nie byli wszyscy;
cóż po ofiarach i dziesięcinach? Nie dba o nie Bóg,
Azać mu zbierać za dziatki
Abo się troskać o długi?
A bo odprawować sługi?…
To wiem, iż żyta nie jada.
Bo w stodole nierad siada.
a wiara prostych taka:
Iż gdy wydam dziesięcinę,
Bym był najgorszy, nie zgninę,
A dam li dobrą kolędę,
Że z nogami w niebie będę,
gdy w istocie tylko:
Prawa wiara wiele może,
Tą masę wszystkiego nagrodzić!
I wyłazi szydło luterskie z worka: walka wypowiedziana „dobrym uczynkom” rzymskim, przyplątana tu umyślnie, przemycona między „zbytki i pożytki” dzisiejsze, by uszła cenzurze. Spółcześnie gotował Rej inny bicz na te uczynki; nie sposób było to drukować; przeleżało to doma w kilku odpisach; jeden z nich z czasem zabrał znajomy Rejowy do Królewca, oddał Seklucjanowi, luterskiemu kaznodziei i pisarzowi, a ten go, nie wiedząc nic o Reju, przy sposobności r. 1549 wydał. I tak pojawił się w Królewcu Kupiec Rejowy, uchodzący za zaginionego, dziś szczęśliwie odszukany i wydany. Kupca jednak nie napisał Rej 1549 roku, lecz około 1545 roku.
Gdy Rozprawa, ostatnie najzupełniej oryginalne dzieło, od przemowy Rożkowej do biadań Rzeczypospolitej, zagaja Kupiec dzieła nieoryginalne, oparte o obce źródła czy wzory. Ale równie stale na obcym dziele Rej własne piętno wyciskał i nieraz nie poznałby się autor oryginału w przeróbce sarmackiej. W Kupcu już rozwinął Rej chorągiew triumfującego luterstwa.
W przeciwieństwie do katolicyzmu stanął protestantyzm za św. Augustynem przy potępieniu ludzkiej przyrody skażonej grzechem pierworodnym, tak że z siebie samej niczego dobrego wydać nie może; przed Bogiem jej święty to grzesznik; jej dobre uczynki to obrzydliwość. Tylko ofiara Chrystusowa odkupiła ludzkość i usprawiedliwiła ją; za tę ofiarę spływa laska Boża na kornie wierzących, jej jedynej ufających; wiara jedyna rozstrzyga; łotr na krzyżu dopiero uwierzył i zbawiony za to; stąd urosła kalwińska predestynacja w końcu, wedle niej od wieków „przejrzeni” będą zbawieni, choćby grzeszyli; ludzkie dobre uczynki nic albo niewiele znaczą! Protestant Tomasz Naogeorgus (Kirchmair), zacięty wróg Rzymu, używał z nadzwyczajnym powodzeniem formy dramatu klasycznego, aby zwalczać papiestwo (tragedią Pammachius) i katolicką naukę o dobrych uczynkach (Mercatorem). Treść Mercatora następna: poseł śmierci odwoływa od żvcia księcia, biskupa, mnicha, kupca; kupiec, łotr wierutny, daremnie o odwłokę błaga, lekarze go opuszczają, pleban nawiedza, pociesza, rozgrzesza w imię dobrych uczynków, postów, jałmużn, ofiar, pielgrzymek. Ale zaniepokojone sumienie nie daje się udobruchać: czart, czyhający już na duszę, niczym nie da się odstraszyć i na wszelkie wywody, kadzenia i zaklęcia plebana odpowiada tnumfująco–spodnim głosem, czym plebana wystrasza; kupiec zwątpił i rozpacza. Ale on „przejrzany”, więc zsyła Pan świętych Pawła i Koźmę (lekarza), aby go z przesądów rzymskich wyleczyli i na jedyną zbawienną drogę wiary wprawili. Kożma daje mu cmetyk, co go z „dobrych uczynków” (nawet z pary butów z podeszwą podwójną, co schodził na pielgrzymkę) ulacnia, i proszki, aby dymy marnej nauki wykichal. Z korną wiarą w laskę Pańską jako jedyne zbawienie kupiec idzie przed sąd; po drodze spotyka księcia, biskupa i mnicha, ufnych w dobre uczynki. Czart kpi z nich i chce ich bez sądu zabrać; odwołują się do Michała św., aby spór rozgo—dzil, jako świadomy sądu bożego. Michał waży grzechy i „dobre uczynki”; szali grzechów żadne uczynki przeważyć, ba, ani wzruszyć nie zdołają; prócz kupca, oni więc potępieni; odchodzą na sąd wszyscy, poza sceną, i wychodzą z potwierdzeniem orzeczenia Michałowego.
Tę tragedię z r. 1543 o nadzwyczajnym napięciu dramatycznym, szczególniej w drugim (plebanowym) akcie i w piątym (sądu owego), o najbardziej dramatycznych szczegółach, o zabójczych sarkazmach, zwartej, krótkiej, dostał Rej w Krakowie (może od Trzecieskiego–ojca) i zawrzał chęcią jej spolszczenia; Niemcy, Francuzi, Czesi również ją tłumaczyli; zamiaru na swój sposób dokonał. O dramacie nie miał wyobrażenia. Jak średniowieczni uczeni komedie Plauta czy tragedie Seneki uważali za osobliwy dział epiczny i mimo własnych misteriów ani się domyślili, że to nie epika, nie opowiadanie w dialogu, lecz rzecz do grania, sceniczna, tak samo podzielił pięć aktów i scen kilkanaście na dwie części, drugiej przydał nawet osobną przedmowę (!), słowa każdej osoby poprzedził streszczeniem, a nieraz i opowiadaniem; widowisko zupełnie się ulotniło. Naogeorg na scenę nie wprowadzał samego Chrystusa; Rej o scenie nie słyszał, więc bez skrupułu Chrystusa przedstawił, jak rozżalony grzechami świata chce go sądzić i tylko na prośby Michałowe odracza sąd, każe przywołać kilku wybitnych przedstawicieli stanów wszelakich i od nich wymaga sprawoty; wysyła później świętych do Kupca i sam sądzi grzesznych. Ten sąd znowu oryginalny, bo odbywa się ściśle wedle polskiego przewodu. Czytają dekrety z datami („nazajutrz po śmierci krzyżowej”), „asesorowie” schylają się ku wydaniu wyroku, Paweł go ogłasza, pozwani apelują, proszą o „dylacyję3”, czart kładzie „pamiętne” (taksę sędziemu) za każdy dekret, jak na roczkach krakowskich. Zmiany sięgają głębiej; u Niemca nic ma słowa zbytniego, czasem w jednym wierszu dwie repliki; Rej rozwleka to w nieskończoność. Ucieszony ze zdobycia nowej prawdy nie może jej dosyć często, dosyć silnie wdrażać w tępe swych dilektów4 głowy; więc Chrystus, Paweł, Kupiec, Sumienie rozwodzą się nad wiarą–łaską, użyczoną nam za śmierć Odkupiciela darmo, mad marnością dobrych uczynków, nad grzechem pierwodnym nieraz w przemowach po kilkaset wierszy; ani się Rej domyśla, że te powtarzania o wierze mogłyby w końcu działać na cierpliwość czytelnika, jak ów emetyk Koźmy na dobre uczynki kupca. Brak energii słowa; rozwałkowywa niepotrzebnie, kręci się w kółko — w Rozprawie tego nie było; o granit życia oparty nie marudził, szedł stale naprzód; tu, w dziedzinie abstrakcji, nieswojsko mu, ogląda się i waha, czy go zrozumieli, a byłaż to i pierwsza tego próba podobna, więc nieforemna. Pomaga sobie, jak może; opuszcza aluzje mitologiczne Niemca uczonego; opuszcza teologię i dogmatykę; opera supererogationis, gratia e congruo albo e condigno, opuszcza cyta—cje autorów; niejednego wcale nie zrozumiał; łagodził zbyt obcesowe zwroty z emetykiem i spodnim głosem. Naogeorg dyszał nienawiścią przeciw Rzymowi, Rej, nierównie miększy, pozbywał się wielu ciekawych, znaczących szczegółów i argumentów. Za to dodawał od siebie, co się wprawdzie z duchem dramatu nie znającym epizodów i opisów kłóciło, ale epika nieodparcie nęciło i w ścisłą argumentację Niemca wstawiał ulubione obrazki flamandzkie. Niemiec w dwu wierszach wyraził, że poseł śmierci biskupa i mnicha przed ów sąd partykularny zawezwał; Rej z tego obszerne sceny wytworzył, jakbyśmy na Gamrata i opata patrzyli; również opisów dobrych uczynków, wszelkich wyliczań opuścić nie zdołał szlachcic, co z czapką na ukos, zamiast grosz przepić, na mszę w klasztorze daje, na intencję „Szymka”, co od grudy chroni; widzimy go w całej okazałości. Liczbę wierszów oryginałowych długich potroił swoimi krótkimi, tu i ówdzie jakieś zdanie czy połowę przetłumaczył wiernie; z resztą bujał samopas; głównego toku myśli i scen wprawdzie się trzymały, ale własną fantazją ciągle nadrabiał; raz nawet, dla rymu do modlitwy, Polski i Litwy nie zapomniał, Norymbergę zamiast Frankfurtu wymienił. Więc nie spolszczał tekstu, a mimo to zażarta satyra Naogeorga pod jego piórem polskie tony przybrała. Niemiec me wątpił o uczoności księży niemieckich, Rej nieuctwo własnych wyszydzał i biskupom o wyświęcanie takich przymawiał. Naogeorg Rzym potępiał i szkalował niemiłosiernie; Rej, przeciwnie, podkreślał korne zdawanie się na łaskę Pańską i wiarę głęboką; predestynacja luterska w głowie mu się nie mieściła, więc kupca samego przed przybyciem posłów świętych na prawą drogę nawiódł, czym zamiar Naogeorga zupełnie spaczył. Jego skruszony grzesznik wystawiał wzór pokory, ufności chrześcijańskiej tym obszerniej i wyniosłej, czym krócej Naogeorg to zbywał. Więc Rej go świadomie odmieniał, poprawiał, żółć i ocet jego wierszy rozrzedzał i osładzał; Naogeorg zgrzyta zębami, Rej żartuje i śmieszy; Naogeorg zawsze umyślnie, Rej mimo woli i na przymówkę dotkliwą się wysadzi; on sprawiedliwszy i litościwszy, jemu żal owych skazanych, on by zbawił wszystkich; piorunowych wierszów Naogeorgowych na Rzym — Babilon ani tknął i jadowity utwór Naogeorga przekształcił się na serdeczny Rejowy, wzruszający naiwnością.
Sławę Kupca Rejowego aż do dalekiej Gryzonii (szwajcarskiej) zanieśli Włosi, Prowana i Lismanin, i staruszek F. Negri, wydając, jak Ochino, po włosku niegdyś napisaną, a teraz przetłumaczoną na łacinę tragedię o wolnej woli r. 1559; wstawił w mowę swego adwokata, piorunującego na Rzym, że ten czytał niegdyś znakomity poemat Mikołaja Reja, szlachcica polskiego, wymownie w języku jego ojczystym spisany, gdzie najzgrabniej przed oczami wystawił, jak to się ludzie istotnie przed Panem usprawiedliwiają, i obdarzy! go za to niepowszedni przyjaciel (Trzecieski chyba) epigramatem, mniej więcej treści takowej. Szlachcic Rej, którego dzielna cnota na Achatcsa (wiernego sługę) króla swego wyniosła, słodkie Muzy w języku ojczystym zwołując pobożnymi wyśpiewał ustami, że raz utraconej sprawiedliwości i zbawienia zniszczonego przez upadek pierwszego człowieka nie można znowu odzyskać ani ludzką cnotą, ani modłą, ani ceną, lecz tylko przez krew Chrystusa, którego najwyższa miłość ojcowa z wysokości nieba zesłała, aby to sprawił i te odzyskane dary samej wierze udzielił. O Naogeorgu nie było więc ani mowy i do Reja całą odniesiono zasługę. Kupiec to zarazem pierwsze większe dzieło jego; wszystko dotąd napisane rozmiarami przechodził; nawet Rozprawa tylko nieco nad 2000 wierszy liczyła, Kupiec 9000 przekroczył. Ostatnie zarazem pisane jeszcze wyłącznie średniowiecznym ośmiozgłoskowcem, a pierwsze nieoryginalne. Ale miało widocznie zalegać w rękopisie i stąd się tłumaczy nadzwyczajna miejscami, a wcale niepotrzebna rubaszność; gdyby Rej sam Kupca do druku oddawał, byłby go niechybnie z tych sprośnych wykolejeń okrzesał, bo już zaczynał dbać o jakąś literackość, do niedawna mu obcą; błędne odpisy dostawiali znajomi do druku, a to go nie raziło przedtem. Już r. 1543 zerwał więc Rej zupełnie z katolicyzmem, został łuteranem jak inni z kółka Trzecieskiego, ale