15408
Szczegóły |
Tytuł |
15408 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15408 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15408 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15408 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JUTRO WOJNA
(Zawtra wojna)
ALEKSANDER ZORICZ
ROZDZIAŁ l
TRZY KROKI NAPRZÓD
Maj 2621 r.
Północna Akademia Wojskowo-Kosmiczna
Noira Ziemia
Dyrektoria Rosyjska
- Akademiaaaa... Róóównaj!
Tysiąc trzystu kadetów ustawionych według wydziałów i roczników szarpnęło głowami
w prawo.
- Baaa-cznoość!
Głowy odwróciły się o pięćdziesiąt stopni w lewo.
-Wciągnąć flagi!
Z głośników popłynęła płynna miedź sekcji dętej Wielkiej Orkiestry Narodowej, polała
się grzmiąca rtęć Połączonego Chóru Armii i Marynarki.
Hymn był jeden, flagi trzy.
Po środkowym maszcie wspinała się flaga Rosji. Po prawej i lewej stronie w niewielkim
odstępie wciągano flagi Sił Wojskowo-Kosmicz-nych oraz Narodów Zjednoczonych.
- Ku gwiazdom przyszłości nas zaprowadzi!" - obiecywał Chór. Muzyka umilkła.
- Opiekunowie grup przygotują się do przyjęcia raportów!
Starsi grup zameldowali o liczbie chorych, przebywających w podróży służbowej oraz
tych, którzy oddalili się samowolnie. W ostatniej kategorii było tradycyjne zero.
„Samowolka" była poważnym wykroczeniem.
O ile pamiętam - a jestem w Akademii trzy lata - coś takiego zdarzyło się raz.
Po krótkim śledztwie przestępca został wykluczony z Akademii. Żeby ao wyrzucić, na
Nową Ziemię przybyło dwustu kadetów z ostatniego roku Kijowskiej Akademii Muzyczno-
Wojskowej. Biedaka z węzełkiem rzeczy, w mundurze z oderwanymi kadeckimi „orzeł-
karr.i" przegonili „przez kije", załadowali na helikopter i wyrzucili w Murmańsku. Idź sobie,
gdzie chcesz - ale do wojska masz drogę zamkniętą aż do śmierci.
Zastanówcie się dobrze, towarzysze kadeci! Aż. Do. Śmierci.
- Starsi opiekunowie przygotować się do przyjęcia raportów!
Cała ta upierdliwa procedura trwa zwykle kwadrans.
Niby niedługo, ale nie poruszyć się przez cały ten czas. nie wydać ani jednego dźwięku
mogą chyba tylko gwardziści Czorugów i posągi w Alei Bohaterów.
Kadeci ukradkiem przestępowali z nogi na nogę. W tylnych szeregach nawet pozwalano
sobie na rozmowy.
- I co. obejrzałeś wczoraj do końca „Fregatę Merkuriusz"? - spytałem sąsiada po lewej
stronie, Wolodię Pieriewierziewa, niemal nie poruszając przy tym wargami.
- Tak.
- I jak się skończyło?
- Wyrzucili ze statku generator osłony i wystartowali. Potem rozgonili całą eskadrę
„gończych" i uciekli.
- Uciekli przed myśliwcami fregatą bez osłony?
- Właśnie.
- Scenarzystę należałoby powiesić na suchej gałęzi.
- Dokładnie.
Czyli nie musiałem żałować, że nie obejrzałem tych bredni do końca.
...Wczoraj wieczorem z sali kinowej wyciągnął mnie goniec i zawlókł do dowódcy
naszego wydziału myśliwców, komandora Fedunina.
W gabinecie Fedunina prócz jego samego siedziało dwóch nieznanych mi oficerów
marynarki. Jeden miał stopień komandora, a drugi kapitana eskadry.
Odznaka dwudziestu bojowych lotów na piersi pierwszego oficera wrzeszczała na całego
gardło: „Masz przed sobą starego wyjadacza lotnictwa, kocie!".
Kapitan eskadry nie miał znaczka z „ogniową dwudziestką", za to na furażerce, którą
trzymał na kolanach, pysznił się ster ze
skrzydełkami. Oznaczało to, że kapitan należy do sił powietrznych marynarki i do składu
dowódczego lotniskowca. Zastanawiałem się przez chwilę, czy to lotniskowiec szturmowy,
czy eskortowy, i wywnioskowałem, że ten pierwszy.
Założyłem, że obaj służą na jednym lotniskowcu. Kapitan eskadry to pewnie zastępca
dowódcy statku, może nawet sam dowódca. A pilot w stopniu komandora należy do składu
dowódczego oddzielnego skrzydła, bazującego na pokładzie. Kapitan eskadry miał chyba
pięćdziesiątkę i zgodnie z tradycją floty szturmowej nosił bokobrody i długie włosy. Przez
pierś ciągnął się pas (prawdziwa skóra!t miecza galowego.
Komandor wyglądał znacznie młodziej. W odróżnieniu od kapitana eskadry był ogolony i
ostrzyżony na jeża. I też miał galowy miecz, identyczny.
Dowódca wydziału zadał mi trzy pytania: Jak nastrój ? Jak samopoczucie? Co sądzicie o
małych celach, zachowujących manewrowość przy prędkościach 100-115 M?
Moje odpowiedzi tchnęły optymizmem.
Nastrój - bojowy.
(W rzeczywistości kiepski - nie nauczyłem się rozdziału ze „statutów odznaczeń". A tak
mi się chciało spać. że nie miałem szans na wkucie pierwotnego statutu Orderu Zwycięstwa
sprzed siedmiu wieków i wszystkich jego następnych redakcji do najnowszej, zeszłorocznej.)
Samopoczucie - znakomite.
(Spać!!!)
A co się tyczy celów o takich paradygmatach... Cele... Myślę... (Nic mi nie przychodzi do
głowy! Czy takie cele w ogóle są możliwe?!)
Wziąłem się w garść i postanowiłem strugać wariata:
- Towarzyszu komandorze, gotów jestem wykonać każde zadanie, zarówno ćwiczebne,
jak i bojowe. Jeśli padnie rozkaz: pracować z takimi celami, znaczy, że trzeba pracować!
- A jeśli powiem, że cel może zmienić wektor ruchu na przeciwny w ciągu ośmiu sekund,
nie tracąc prędkości?
- Towarzyszu komandorze! Jeśli sprawdza pan moje wiadomości, odpowiadam: nauka
wojskowa nie zna takich celów. Nasze floggery nie mają takich danych. Konkordia również
nie dysponuje takimi maszynami, Czorugowie tym bardziej. Ale jeśli sprawdza pan mojego
ducha bojowego...
- Dajcie spokój. Bojowe aparaty latające o takich parametrach istnieją. Co wy na to?
- Zostały stworzone przez Narody Zjednoczone?
- Nie.
- To niedobrze.
- Zgadzam się. Oto pełne dane. Proszę się zapoznać.
Fedunin podał mi planszetę. Szybko przebiegłem wzrokiem zawartość pierwszego
scrolla. Taak...
- Idź do sąsiedniego pokoju i zastanów się. Za kwadrans przedstawisz nam swoje
propozycje taktyczne. Jak można zniszczyć osłonę z takich obiektów i wyprowadzić na cel
grupy szturmowe?
Po niecałym kwadransie wróciłem do gabinetu i oddałem dowódcy wydziału zapełnioną
planszetę. Pewnie z punktu widzenia specjalistów zrobiłem masę strasznych błędów. Fedunin
przebiegł oczami pierwsze linijki i uśmiechnął się.
- Możesz odejść.
Na końcówkę „Fregaty Merkuriusza" już nie zdążyłem, co ostatecznie zepsuło mi
humor...
Wreszcie raporty zostały wygłoszone, kadeci wyprostowali się w oczekiwaniu na
tradycyjne: ,,Spocznij! Rozejść się do audytoriów!". Ale zamiast tego...
- Spocznij! Pierwszy i drugi rok do audytoriów - biegiem marsz! Wydziały zwiadowczy,
szturmowy i techniczny trzeciego i czwartego roku - biegiem do audytoriów!
Czemu biegiem?...
- Pozostali - baczność!
Pozostali - czyli myśliwce dwóch najstarszych roczników. Plac apelowy szybko
pustoszał.
- Równać do naczelnika Akademii!
Z drzwi w prawym skrzydle wyłonił się rzadki gość porannych apeli, naczelnik
Akademii, kontradmirał Turowski. I to nie sam, lecz w towarzystwie Fedunina i dwóch moich
wczorajszych „znajomych".
Oczy kontradmirała płonęły. Komandorzy mieli nieświeży wygląd i kwaśne miny. Z
niewyspania? A może z przepicia?
I tylko twarz Fedunina jak zwykle nie wyrażała absolutnie nic.
Skoro na placu pojawił się kontradmirał, to znaczy, że on będzie przemawiał pierwszy.
- Czołem, towarzysze kadeci!
- Czołem, towarzyszu kontradmirale!
- Dowództwo sił wojskowo-kosmicznych daje wam rzadką możliwość wyróżnienia się.
Potrzebni są ochotnicy do udziału w działaniach wojennych. Zadanie jest niebezpieczne i
odpowiedzialne. Konflikt jest utajniony, informacje nie pojawiają się w otwartych kanałach.
Tym niemniej loty, przeprowadzone w strefie konfliktu, zostaną potraktowane jako bojowe,
odnotowane w waszych dokumentach i umieszczone w przebiegu służby oficerskiej. Trzy
loty w strefie konfliktu dla trzeciego roku oznaczają zdanie egzaminu z przygotowania
lotniczego, dwa starcia z przeciwnikiem będą równoznaczne z zaliczeniem egzaminu z
przygotowania bojowego. Dla czwartego roku zaliczenie egzaminu z przygotowania
lotniczego to cztery loty, z przygotowania bojowego - trzy starcia. Ochotnicy - trzy kroki
naprzód!
Oba nasze roczniki w pełnym składzie zbliżyły się do kontradmirała o trzy kroki.
- Uprzedzałem pana, Władysławie Arkadjewiczu - zwrócił się Turowski do kapitana
eskadry. - Do naszej Akademii nikogo nie ciągnie się na siłę. Każdy, kto zdał egzaminy i
włożył mundur kadeta, gotów jest pójść w ogień i wodę. W plazmę i wrzącą stal! Moje orły są
do pańskiej dyspozycji. Proszę wybierać.
Kontradmirał zasalutował i oddalił się.
Kapitan eskadry i Fedunin zaczęli o czymś szeptać. Gdy oni się naradzali, pilot z bojową
dwudziestką na piersi podszedł do nas i przeszedł się tam i z powrotem wzdłuż szeregu,
wpatrując się w nasze twarze.
- Towarzyszu komandorze, proszę o pozwolenie zadania pytania! - O dziwo, byłem
jedynym, któremu starczyło bezczelności na rozpoczęcie rozmowy.
- Zezwalam.
- Z kim walczymy?
- O tym dowiedzą się tylko ci, którzy zostaną wybrani do tej operacji.
- Pozwoli pan na jeszcze jedno pytanie?
- Słucham.
- Czy spodziewane są... duże straty?
Nie chciałem, naprawdę nie chciałem zaczerwienić się w tej chwili - ale nie udało mi się.
Pytanie zabrzmiało jakoś tak... niesłusznie.
- Wojna to nie przechadzka - odpowiedział pilot po chwili milczenia.-Drodzy kadeci,
możecie to sobie tłumaczyć, jak wam się żywnie podoba. Albo czeka nas lekkie zwycięstwo,
albo przeciwnie. Tymczasem Fedunin i kapitan eskadry już coś uzgodnili. Nasz dowódca
odczytał jedenaście nazwisk.
- Pozostali rozejść się do audytoriów!
Widząc, że ci, których nazwiska nie zostały odczytane, wahają się i nawet próbują
uśmiechać, Fedunin warknął ze złością:
- Do audytoriów! Biegiem!
Nie ruszyłem się. Jako jedenaste padło nazwisko Puszkin. Moje nazwisko.
Kapitan eskadry przedstawił się jako Tocki, kierownik lotów lotniskowca uderzeniowego
Trzech Świętych. Komandor z bojową dwudziestką nazywał się Szubin i był dowódcą 19.
samodzielnego skrzydła bazującego na Trzech Świętych. Więc jednak zgadłem! Byli
kolegami i zajmowali te stanowiska, o które ich podejrzewałem.
Dostaliśmy siedem minut na spakowanie rzeczy. Surowo wzbroniono nam brać jedzenie i
alkohol, wagę rzeczy osobistych ograniczono do trzech kilogramów. Nakarmić nas i
wyposażyć w niezbędne rzeczy mieli na pokładzie lotniskowca.
Polecieliśmy do swoich pokoi na złamanie karku.
Co zabrać? I czy w ogóle coś brać?
Nie zdążyliśmy odsapnąć po pakowaniu i bieganinie, kiedy służbowa kolej jednoszynowa
już wiozła nas na kosmodrom Koiczak. Tam nasz moduł pasażerski został wyrwany przez
mechanicznego ładowacza prosto z wagonu i wsunięty do ciężkiego floggera typu
Andromeda, do jednej z ośmiu standardowych komórek ładowni.
Na nasze ramiona spadły łapy automatycznych uchwytów.
- Lekkiego startu! - powiedział Tocki.
- Lekkiego startu, towarzyszu kapitanie eskadry!
Dla garstki kadetów i kilku nowych floggerów lotniskowiec nie lądował na kosmodromie
- czekał na orbicie. Przybyliśmy tam po trzydziestu minutach lotu.
Po raz pierwszy znaleźliśmy się na prawdziwym bojowym lotniskowcu. Wprawdzie do
naszej Akademii przypisana była Dzujho -łajba szkoleniowa produkcji japońskiej (zwana
przez kadetów „Muchą"), lecz nazywanie jej lotniskowcem bojowym równałoby się
dezinformacji przeciwnika.
Po raz pierwszy od trzech lat, nie licząc rzadkich przepustek i krótkich wakacji, plan dnia
został zgnieciony i wyrzucony do śmieci. Najpilniejsi i najbardziej zdyscyplinowani kadeci
przeżyli szok. Jak to?! Zgodnie z planem mieliśmy mieć teraz „statuty orderów", a chłopaki z
czwartego roku „bojowe zastosowanie rakiet". No i wkuwali, może nawet we śnie liczyli i
ważyli brylanty na Orderze Zwycięstwa i używali „gza" do oddalonego, manewrującego celu,
zaś „mureny" - do liniowca, z bliska.
A teraz co? Zamiast zasłużonych dziesięciu punktów kujony dostały ciemne
pomieszczenie, gdzie kontenery z tymiż „gzami" i „murenami" leżą sobie na stercie, a załoga
kompletnie się nimi nie interesuje. Z Orderami Zwycięstwa jeszcze gorzej! Nie stwierdzono u
żadnego z oficerów!
Obok nas, na plac z Andromedami, przewieziono kilka kontenerów, w których zwykle
transportowane są rozebrane na części myśliwce. Jednak tym razem był ładunek
niestandardowy. Pewne elementy nie zmieściły się do kontenera i sterczały z niedomkniętych
górnych drzwiczek. Żeby drzwiczki się nie otwierały, kontener owinięto kablem. No, no. jaka
inicjatywa, przejawiona w sytuacji bojowej!
Otóż w kontenerze znajdował się rozłożony na części pierwsze myśliwiec - a właściwie
rozwalony na części pierwsze przez wybuch. Płaszczyzna dziobu i fragment głównego radaru
zachowały się całkiem nieźle. Widocznie flogger rozwalił się już na pokładzie lotniskowca,
jak inaczej zebraliby szczątki? Ciekawe, co z pilotem...
Bystrow. współlokator Wołodii Pieriewierziewa, cofnął się i oparł plecami o stertę
„gzów". Ziewnął kilka razy, przeciągnął się, aż zachrzęściły kości... Przykucnął. Wstał.
Znowu ziewnął.
Bystrow się denerwował. To dobrze, gdy dowództwo ci ufa. Gorzej, gdy widzisz, że z
powodu tego zaufania Kostucha kiwa na ciebie palcem.
Kołpin z ostatniego roku, demonstracyjnie ignorując zawartość kontenera, prychnął
lekceważąco:
- Też mi lotniskowiec! W albumie wygląda lepiej.
- Dziewczyna też z zewnątrz ładniej wygląda - zauważył filozoficznie Wachtang
Artaszwili, kumpel Kołpina. - A jednak facet włazi do środka...
- Wachtang, kiedyś za ten brak szacunku do kobiet, naszych przyjaciółek i matek,
dostaniesz ode mnie po mordzie. Nie musiałem się odwracać, żeby poznać nudziarza na skalę
kosmiczną, starostę czwartego roku Andrieja Bielokonia.
- Jaki brak szacunku? - rozgniewał się Wachtang. - Co ja takiego powiedziałem?
- Uspokój się, oficerowie tu idą. A ty, Kołpin, zapamiętaj, że to nie żaden „też mi
lotniskowiec", tylko Trzech Świętych, jeden z najlepszych okrętów naszej marynarki.
Biełokoń korzystał z każdej okazji, żeby się zasłużyć. Ostatnie zdanie powiedział
specjalnie głośno - żeby Szubin mógł go usłyszeć. Komandor podszedł do nas, uśmiechnął się
oczami i poważnie zapytał:
- Na jakiej podstawie, kadecie, sądzicie że Trzech Świętych to jeden z najlepszych?
Widzieliście lepsze? Biełokoń przestraszył się.
- Przepraszam, towarzyszu komandorze! Oczywiście najlepszy!
- Jak się nazywacie?
- Biełokoń!
- Kadecie Biełokoń, dlaczego podlizujecie się dowództwu? Nie wiecie, że Trzech
Świętych lata od dziesięciu lat i zdążył się moralnie zestarzeć? Dobrze, zanotujemy w opinii:
„Kadet Biełokoń nie wykazuje inicjatywy i nie ma pojęcia o podstawowych typach
współczesnych statków...". Ależ odprężcie się, żartowałem! Kadecie Własik, co wiecie o
dżipsach?
Głowa dwumetrowego Własika, podpory naszej koszykówki, podskoczyła aż do sufitu -
Własik zerwał się tak gwałtownie, że siła przyciągania 0.5 g, stworzona przez siłowy
emulator lotniskowca, nie poradziła sobie z jego służbową gorliwością. Stopy Własika
oderwały się od podłogi, kadet wzbił się w górę i stuknął o plastikowy sufit, ale zanim opadł
na podłogę, raźnie zatrajkotał:
- Towarzyszu komandorze, dżipsy to pozaziemska rasa...
- Można na siedząco. I bez regulaminowych dłużyzn. Tylko konkrety.
- Tak jest! Dżipsy to rasa pozaziemska. Próby nawiązania kontaktu nie powiodły się.
Metropolii nie stwierdzono... Wygląd zewnętrzny -nieznany...
Własik gasł w oczach. Nic dziwnego - o dżipsach mieliśmy blade pojęcie. Kilka słów na
kursie astrografii, pół zajęcia na fakultatywnej technologii ras pozaziemskich...
- Coś jeszcze?
- Mmm... Priorytet na liście potencjalnych przeciwników - niski... Chyba.
- Dziękuję. Czy ktoś może coś dodać?
- Może ja, towarzyszu komandorze... - To oczywiście Kola, czyli Nikołaj Samochwalski,
i mój serdeczny przyjaciel.
- Proszę.
- Do pierwszego wizualnego kontaktu z dżipsami doszło osiemdziesiąt sześć lat temu.
Liniowiec Konkordii Kir Wielki zarejestrował w systemie Dromadera podejrzany obiekt
kosmiczny. Grupa asteroid 0 średnicy od czterdziestu metrów do półtora kilometra poruszała
się, łamiąc prawa mechaniki niebieskiej, dokładnie po orbicie drugiej planety. Jednak zamiast
spodziewanego zderzenia załoga liniowca zaobserwowała zagadkowe ewolucje asteroid, które
przeszły z trajektorii zgodnej z orbitą planety na orbitę wokół niej, stając się jej satelitami. Na
pierwszy rzut oka naturalnymi, ale biorąc pod uwagę okoliczności - sztucznymi. Liniowiec
połączył się z bazą, zbliżył się do największej asteroidy na odległość celnego strzału i
przystąpił do obserwacji. Żeby lepiej poznać sytuację, liniowiec wypuścił do wnętrza roju
asteroid dwa floggery zwiadowcze i dwa bojowe. Floggery przeniknęły do wnętrza roju i
stwierdziły na powierzchni asteroid ślady rozumnej działalności. Jeden zdecydował się na
lądowanie obok czerwonego stożka na dużej asteroidzie i wtedy z powierzchni uniosła się i
poleciała w stronę myśliwca szczelna chmura pyłu i drobnych kamieni. Biorąc pod uwagę
prędkość zbliżenia, równało się to ostrzałowi nieruchomego floggera rakietami
przeciwlotniczymi. Na szczęście chmura ostro wyhamowała i flogger uniknął
zbombardowania kamiennym gradem. Tak więc, już przy pierwszym spotkaniu, dżipsy dały
do zrozumienia, że nie życzą sobie bezpośredniego kontaktu. Nazajutrz kapitan Kira
Wielkiego...
- Wystarczy, kadecie. To wszystko prawda, ale j jak tak dalej pój dzie, aż do Flory
będziemy grzęznąć w historii. Poproszę ogólny zarys.
- Tak jest. W ciągu ostatnich lat doszło do dziewięciu wizualnych kontaktów z dżipsami.
Świadkami rojów asteroid, nazwanych potem karawanami, były załogi setek statków, również
cywilnych, na pokładzie których znajdowali się reporterzy, naukowcy, bogaci turyści.
Czterokrotnie roje dżipsów wychodziły na orbity planet skolonizowanych przez ludzi.
Latające aparaty dżipsów, tak zwane „tulipany" i „lemiesze", dokonywały przelotów nad
naszymi miastami, fabrykami i obiektami wojskowymi. Dżipsy lądowały na planetach, brały
próbki wody, ziemi, powietrza. Kilkakrotnie przeprowadzili wiercenia laserowe, po których
pozostały głębokie dziury z małym otworem wejściowym. Na próby nawiązania kontaktu
ponawiane
na różnych częstotliwościach nie reagowały. Narody Zjednoczone i Konkordia regularnie
wysyłały w kierunku dżipsów potężne eskadry, żeby towarzyszyły „tulipanom" i
„lemieszom", w niektórych wypadkach prowadzono ogień zaporowy. Dżipsy reagowały
poprawnie. Nie podejmowały prób przedarcia się przez strefy ognia zaporowego, obecność
floggerów przyjmując ze spokojem -chyba że floggery próbowały podejść zbyt blisko ich
karawan. Zbrojna neutralność - tak można scharakteryzować stosunki między naszymi
rasami.
- Doskonale, Samochwalski. Jeśli w walce głowa pracuje wam równie dobrze jak w
ławce, waszemu prowadzącemu klucza można pozazdrościć.
- Ku chwale Rosji!
- Ostatnie pytanie. Skąd się biorą i gdzie znikają karawany dżipsów?
- Może ja? - Własik podniósł rękę. Czuł się urażony, że Kola, pupilek wykładowców,
znowu popisywał się niewiarygodną pamięcią, a on, Własik, zachował się tak, jakby o
dżipsach słyszał pierwszy raz.
Kapitan skinął głową.
- Karawany dokonują międzygwiezdnych przelotów najprawdopodobniej przez matrycę
x, jak nasze statki. W każdym razie dematerializację i rematerializację statków obserwowano
niejednokrotnie.
- Zgadza się. A teraz uwaga, daję plan sytuacyjny. Planeta, obok której liniowiec Kir
Wielki stwierdził karawanę dżipsów, została skolonizowana przez Konkordię i nazwana
Naotar. Pierwszego maja tego roku karawana dżipsów pojawiła się w okolicach Naotaru i
wyszła na średnią orbitę nad planetą. Prócz znanych nam typów aparatów latających pojawiły
się nowe: „wielki piec" i „grzebyk". „Wielki piec" to duży cylindryczny obiekt, długości
ośmiuset i średnicy stu siedemdziesięciu metrów i jest czymś między statkiem desantowym i
mobilnym zakładem przetwórczym. „Grzebyki" to aparaty bojowe, można je umownie
zaliczyć do floggerów, choć konstrukcja i zastosowane technologie są inne. Żeby łatwiej
uchwycić istotę sprawy, będę je nazywał statkami desantowymi i myśliwcami.
- Czy mogę zapytać...
- Pytania potem. Statki desantowe dżipsów wylądowały na powierzchni Naotaru pod
osłoną myśliwców. Lądowanie przeprowadzono na wybrzeżu, w okolicy równika, gdzie
znajduje się strefa rolnicza. Gęstość zaludnienia nie jest duża, to głównie pojedyncze farmy,
będące ośrodkami sterowania automatyczną techniką rolniczą. W rejonie lądowania było
tylko jedno miasteczko - Rita. Statki desantowe zakopały się w gruncie do około jednej
trzeciej swojej wysokości i wyładowały liczne agregaty naziemne, umownie nazwane
kombajnami. Oczywiście, zarówno prywatna ochrona strefy agrarnej, jak i sprowadzone z
pobliskiej bazy wojskowej myśliwce robiły zdjęcia. Popatrzcie na ekran.
Panel na odległej ścianie odjechał na bok, odsłaniając dwuwymiarowy ekran. Zdjęcia na
Naotarze robiono bez żadnych laserowych bajerów. Większość kadrów w polowych
warunkach można wykonać prostym sprzętem optycznym, bez aktywnego tworzenia
trójwymiarowych hologramów.
- Sytuacja na dzień drugi maja - zaanonsował Szubin.
Na ekranie pojawił się obraz - pola fioletowych pomidorów, po których przesuwają się
większe, zjadliwie zielone pomidory. Kamera unosi się, jakby operator krył się na środku
pola, a potem, gardząc niebezpieczeństwem, wstał.
Teraz wyjaśniła się skala obiektów: zielone pomidory to koła obcych maszyn wielkości
dwupiętrowego domu. Trudno pojąć, jak są ze sobą połączone i co jest między nimi - kabina
czy wieża bojowa.
- To kombajn dżipsów. Oto, co robią z planetą. Zdjęcie z powietrza, chyba z helikoptera.
Za sześcioma zielonymi kulami, ułożonymi po trzy w dwóch rzędach, ciągnie się głęboki
rów. Na pierwszy rzut oka trudno ocenić, co to jest - dno parowu czy skiba ziemi z czarnym
cieniem.
Plan ogólny. Kombajny są wszędzie. Pole jest zmasakrowane - zdarto całą roślinność,
zerwano żyzną warstwę ziemi, piaszczystą glinę i... co tam mają na Naotarze pod gliną?
Trzeba by zapytać gleboznawcę... Krótko mówiąc, wszystkie organiczne i część
nieorganicznych warstw gleby uległo zniszczeniu.
- Sytuacja na dzień trzeci maja - kontynuuje Szubin. - Miasto Rita.
Oburzeni farmerzy gromadzą się na placu i wymachują karabinami. Niemal wszyscy
podobni jak dwie krople wody. Klony. No a czego spodziewać się po Konkordii?
W tle - drżący huk.
Drab w mundurze, chyba żandarmeria polowa, próbuje uspokoić tłum. Nie słuchają go,
napierają. Żandarm strzela w powietrze.
Coś się dzieje z człowiekiem, kręcącym film. Kamera upada, obiektyw zwraca się w inną
stronę - teraz widać boczną ulicę. Kłębi się tam gęsty czarny pył, budzący niepokój.
Huk narasta.
Tymczasem operator podnosi kamerę i dokądś biegnie. Kryjąc się w krzakach - tak samo
fioletowych jak rośliny na polach, kontynuuje kręcenie.
Farmerzy strzelają. Nie wiadomo do kogo, dom w lewym rogu kadru nie pozwala się
zorientować.
Na ścianie domu plakat z hasłami w języku konkordiańskim. Z plakatu straszy potwór, z
którym zręcznie radzą sobie uzbrojone w miotacze ognia zuchy. Napisy wołają pewnie:
„Armia nas ochroni! Umacniaj obronę stolicy!".
- Rita dwie godziny później.
Oglądamy film kręcony z floggera. Różne znaczki w rogach kadru i czysty obraz
świadczą, że operatorem jest doświadczony wywiadowca. Flogger jest na wysokości jakichś
czterdziestu kilometrów nad Rita.
Miasto zostało zmiecione z powierzchni ziemi. O tym, że nie tak dawno było tu miasto,
świadczy jedynie kilka kawałków dachu wyłaniających się spod jaskrawopomarańczowej
substancji.
Substancja porusza się. Czyżby to ta słynna protoplazma, biomasa, żywe, może nawet
rozumne ciasto, z którego ponoć zbudowane są dżipsy? I którym teraz postanowili pokryć
Naotar?
Ale nie... Nad powierzchnią substancji pojawiają się zielone koła kombajnów i zaczynam
rozumieć, że wszystko jest bardziej prozaiczne. Dżipsy zlikwidowały miasto, zrywając je aż
do najgłębszych warstw gliny, która rozpłynęła się w strugach deszczu. I w tej glinie nurzają
się kombajny.
„Taak... Żadnej biomasy. Wszystko jest bardziej prozaiczne - powtarzam bezmyślnie,
jakby mi mózg zablokowało. - Bardziej prozaiczne... bardziej prozaiczne...".
Ale to wcale nie oznacza „lepsze". A jeśli w Ricie zginęli ludzie? Jak dżipsy zareagowały
na strzelaninę farmerów? I po jakie licho tych gwiezdnych koczowników zaniosło na Naotar,
w dodatku do miasta? Jak tak można, bracia-sapiensy?
- Wandale! - wtóruje moim myślom ideologiczny okrzyk Biełokonia.
- Spokój, kadecie. - Szubin na chwilę wyłącza ekran. - To dopiero początek.
Najciekawsze dopiero przed nami. Jak widzicie, dżipsy przeszły do działań agresywnych. W
Ricie raniono około trzydziestu osób. Na szczęście, kombajny poruszają się
wolno, a zabudowania były piętrowe i parterowe. Ludność miasta zdołała uciec i zabrać
ze sobą rannych -
przypominam, że takie kategorie ludności jak inwalidzi, niemowlęta czy starcy w
młodych koloniach Konkordii nie
występują. W odpowiedzi na agresję dyżurująca w okolicach karawany eskadra podjęła
działania mające na celu
usunięcie dżipsów z planety. Popatrzcie.
To już była najprawdziwsza wojna.
Kombajny dżipsów jeszcze nie zdążyły opuścić gliniastego bagna, gdy transportery
Konkordii wyładowały na przedmieściach Rity pułk pancerno-desantowy z oddziałami
wsparcia. Dywizjon rakietowy załatwił kombajn celnie i szybko.
Efekty pierwszych strzałów były wstrząsające. Koła rozpadły się na kawałki, w
różnobarwnych fontannach gliny widać wzlatujące w stratosferę kawałki ciał zagadkowych
obcych.
Ale potem było już mniej różowo. „Grzebyki" zaatakowały batalion i zaczęły ostrzeliwać
maszyny z dział laserowych.
- Najwyraźniej - wtrącił się Szubin - dżipsy używają laserów rentgenowskich w rodzaju
tych umieszczonych na naszych floggerach. Dziwi jedynie ta nieprawdopodobna
szybkostrzelność. Zdaje się, że dżipsom udało się rozwiązać ten problem techniczny i teraz
ich działa są dwadzieścia razy szybsze od naszych.
Obrona przeciwlotnicza Konkordii okazała się bezsilna. Bateria batalionu zdążyła
otworzyć ogień i została spalona.
Działa czołgowe, teoretycznie zdolne do niszczenia celów powietrznych, nie nadążały z
celowaniem do zwrotnych myśliwców wroga. Za to rentgenowskie działa obcych waliły w
ziemię raz po raz, nie przejmując się niskim procentem trafień.
Jeden wystrzał na kilkanaście dosięgał celu. Czołgi, niszczone powoli, acz skutecznie,
przedzierały się do przeklętych „wielkich pieców". Tylko nielicznym udało się przedrzeć na
odległość efektywnego strzału i rozładować akumulatory plazmy.
Niestety, atak czołgów nie zdołał wyrządzić piecom większych strat.
Wówczas dowódca eskadry rzucił do walki floggery, znajdujące się na pokładzie dwóch
liniowców i lotniskowca. Myśliwce miały ratować batalion pancerny, a szturmowce załatwić
wielkie piece.
W pewnym momencie wyglądało na to, że nastąpił przełom. Wspólnym wysiłkiem całej
eskadry udało się przycisnąć dwa myśliw-ce-grzebyki i załatwić je kombinowanym ogniem
dział czołgowych i rakiet „powietrze-powietrze".
W czasie pierwszego podejścia szturmowców okazało się, że ; pojedyncze trafienia w
wielki piec nie przynoszą efektu - wtedy trzy klucze szturmowców zaatakowały razem
wybrany cel i zrzuciły bomby na ten sam punkt.
Następne kadry były prawdziwym wstrząsem.
Gigantyczna opancerzona kolumna nie wytrzymała - rozpadła się, wypuściła obłok
gęstej, tęczowej pary i drgnęła tak, że operator przerwał kręcenie.
- Planeta przetrwała? - prychnął Kola.
- A skąd! - poparłem go. - Zwerbowali nas do zbierania kawałków planety!
- Żarty żartami - odezwał się Szubin - a dowództwo Konkordii podało, że od wybuchu
tego pieca pękła płyta kontynentalna. Główny wybuch, prawdopodobnie o sile megatony,
miał miejsce na dużej głębokości, na szczęście obeszło się bez promieniowania
radioaktywnego. Niżej znajdowała się gruba soczewka wodna i w czasie wybuchu płyta
kontynentalna otrzymała potężne uderzenie hydrauliczne... Pozostałe wielkie piece nie
ucierpiały, więc dowódca eskadry połączył się ze sztabem marynarki i otrzymał zezwolenie
na użycie głównego kalibru. Dwa liniowce skupiły ogień na największej asteroidzie, a wtedy
kilka małych opuściło orbitę i wystawiły się na ogień liniowców. Gdy liniowce roznosiły w
pył tony kamienia, wielka asteroida wypuściła około trzydziestu grzebyków - przypominam,
że floggery Konkordii walczyły też z inną grupą dżipsów i eskadra została bez osłony
myśliwców. Grzebyki zaatakowały liniowce ze wszystkich stron, a największa asteroida przy
pomocy nieznanego pola kierowała
pyłowe strumienie maskujące. Grzebyki przedarły się do liniowców i ostrzelały je, a
widząc, że są one osłonięte tarczą, przeskoczyły ją - tracąc kolejne dwa grzebyki. Jeden
liniowiec Konkordii został poważnie uszkodzony, drugi
eksplodował. Okoliczności walki nie są do końca jasne. Jedno jest pewne: pierwszego
dnia konfliktu 3. eskadra operacyjnego związku taktycznego Tishtria została poważnie
przetrzepana i wycofała się. Krótko mówiąc, Konkordia poniosła klęskę. Słucham pytań.
- Czy myśliwce dżipsów to te fantastycznie zwrotne obiekty, o których pisałem wczoraj
wypracowanie? - zapytałem niewinnie.
- Wasze nazwisko Puszkin?
- Tak jest!
- A ja się zastanawiam, skąd ten bezczelny wyszczerz...
- Ośmielę się zaprotestować: nie bezczelny, lecz zamyślony!
- Zamyślony wyszczerz to nowość, jeśli chodzi o ludzką mimikę. Ale słusznie się
szczerzycie, kadecie Puszkin. Rzeczywiście, grzebyki to nie tylko doskonale uzbrojone, lecz
także zdumiewająco zwrotne aparaty. Nasi specjaliści opracowali konkretną taktykę walki z
dżipsami. W części, dotyczącej zniszczenia grzebyków, wasze pomysły pokrywają się z
opinią ekspertów. Jeszcze jakieś pytania?
- Dziś jest siedemnasty maja. Co działo się przez te dni?
- Wojna, kadecie. Kombajny dżipsów kontynuują zbieranie związków organicznych na
planecie. Tishtria przez tydzień próbowała zniszczyć dżipsy, lecz po kolejnej klęsce eksperci
Konkordii zrozumieli, że to się nie uda. Konkordia uznała, że ich statki mają wiele
technicznych braków. Wielka Kanapa przez tajne kanały zwróciła się do Rady Dyrektorów o
pomoc. Ponieważ nie zwykliśmy odmawiać pomocy astropolitycznym partnerom, od
jedenastego maja bierzemy udział w konflikcie. Do walki z dżipsami stworzono tajną
Marynarkę Ekspedycyjną „Naotar" - dowództwo Konkordii odstąpiło nam zaszczyt
odgrywania roli głównej siły uderzeniowej w decydującej operacji. Tishtria będzie
przeprowadzać operację odwracającą uwagę.
- Czy karawana dżipsów otrzyma wsparcie? - zainteresował się ostrożny Bystrow.
- Tego się nie dowiemy.
- Jakie jest nasze zadanie? Osłona desantu, floggerów szturmowych, walka o zdobycie
ogólnej przewagi?
- Konkretne zadania bojowe otrzymacie w eskadrach, ja chcę jedynie zarysować wam
kierunek działań bojowych. Dowództwo nie dąży do likwidacji karawany dżipsów. Główne
zadanie operacji - zmusić obcych do opuszczenia systemu gwiezdnego Dromadera. Pokazać
dżipsom, że Wielka Rasa będzie bronić swoich kolonii wspólnym frontem, mimo różnic w
ustroju politycznym czy fizjologii. Poza tym, nasze dowództwo chce w praktyce sprawdzić
pewne nowinki techniczne i pozwolić utalentowanej młodzieży wykazać się w warunkach
bojowych. To o was, chłopaki. - Szubin uśmiechnął się.
ROZDZIAŁ 2
KONSTRUKTOR GENERALNY
Maj 2621 r.
Poligon doświadczalny Santa Rosę, prowincja La Pampa
Dyrektoria Południowoamerykańska
Wiał nieprzyjemny zachodni wiatr, bez którego w Patagonii nie mógł się obejść żaden
szanujący się poranek.
Na pustych trybunach z widokiem na poligon doświadczalny stali dwaj mężczyźni. Obaj
z niepokojem wpatrywali się w niebo.
Za chwilę piąty prototyp myśliwca Durandal miał wejść w atmosferę, za chwilę miały
rozstrzygnąć się losy projektu, kosztującego Narody Zjednoczone okrągłą sumkę sześciu
miliardów terro.
- Za sześć miliardów terro mógłbym kupić pół Patagonii! - wrzeszczał mężczyzna po
cywilnemu (miał na imię Mario), zupełnie jakby to on wyłożył te pieniądze, a nie NZ.
Klnąc, Mario przyciskał łopoczące na wietrze poły swojego szpa-nerskiego płaszcza w
kolorze metałik. Dużo mówił, dużo klął, dużo gestykulował.
- Można by kupić nawet całą Patagonię - tylko po co? Chyba po to, żeby sprzedać ją
Czorugom. Przenieśliby się tutaj - i wyzdychali. Z nudów.
Rozmówca Mario miał na sobie znoszony kombinezon personelu inżynieryjnego
marynarki wojennej, świetnie pasujący do niedź-wiedziowatej figury mężczyzny i surowych
rysów jego twarzy. To był Roland Esterson, generalny konstruktor Durandala, myśliwca
ostatniego pokolenia.
Roland z trudem znosił obecność Mario i całym sercem nienawidził Patagonii. „Ciężki
charakter" - mawiali podwładni Estersona.
Mario spiął się i opuścił lornetkę wojskową.
Roland sposępniał.
Durandal był już widoczny gołym okiem. Oto ona, rosnąca powoli czarna plama,
otoczona złocistym obłoczkiem. Oto świetlana przyszłość sił wojskowo-kosmicznych...
- Dawaj, dawaj... No, leć, leć, leć, draniu jeden! No! - Mario podskakiwał w miejscu.
Esterson wydawał się spokojny. Pochylił głowę i zaczął masować zdrętwiały kark. Jeśli
nawet Durandal za chwilę eksploduje... W końcu miał już okazję oglądać to widowisko, i to
czterokrotnie. Wystarczająco dużo, żeby obrzydzić najciekawsze show.
- Aaa, przeklęty draniu! Trzymaj się, bydlaku! Wytrzymaj jeszcze, wytrzymaj! - zaklinał
Mario odległy myśliwiec.
Esterson wyjął z paczki „Słoneczna Konkordia" papierosa i zapalił. Gdyby Mario nie był
tak pochłonięty widowiskiem, zauważyłby, jak Estersonowi drżą palce. Tymczasem Mario od
zaklinania wolframowo-ceramicznego ptaka przeszedł do wyższych materii.
- Najświętsza Panienko! Spraw, no spraw! Prosi cię o to twój Mario! Kościół zbuduję!
Piękny kościół! Katedrę! Jeśli tylko mi pomożesz, wszystko dla ciebie zrobię! Chcesz, to
zbuduję katedrę? I to nie w Santa Rosę, w Buenos Aires! Na Marsie! Na Ganimedzie! A co
mi tam! Mój teść jest głównym architektem Układu Słonecznego! Błagam cię, Najświętsza
Panienko, błagam na wszystko! Chcesz, to porzucę Juanitę? Chcesz? Porzucę ją, porzucę!
Więzy małżeństwa są święte! Tylko spraw, żeby ta przeklęta puszka...
Zapewne wiele osób uznałoby ten monolog za artystyczny monodram, zabawny i
jednocześnie wzruszający. Ale nie Esterson. Dla Rolanda, wychowanego w tradycyjnym
szwedzkim duchu, gdzie opanowanie górowało nad emocjami, modlitwa Argentyńczyka
była wygłupami klowna.
Kilka lat temu Mario „kupił" Estersona dokładnie tak samo, jak teraz próbował kupić
Najświętszą Panienkę. Tylko że wtedy obiecywał nie katedrę na Ganimedzie, lecz osiem
milionów terro.
Papieros dopalał się i Roland od razu zapalił następnego - żeby tylko nie patrzeć w niebo.
Nagle Mario podskoczył jak użądlony i wrzasnął:
- Nie! Tylko nie to! Piąty raz! Do diabla! Piąty raz! Siły niebieskie! No co się dzieje,
Esterson, co się dzieje?!
Nie zmieniając wyrazu twarzy, Roland Esterson podniósł wzrok. Ognista chryzantema,
która kilka sekund temu była Durandalem, rozpłynęła się w błękicie poranka. Myśliwiec
spadał bezgłośnie, ale w uszach Estersona bil dzwon pogrzebowy.
Płatki chryzantemy poszarzały i spadły na ziemię.
I dopiero wtedy dotarł do nich odgłos wybuchu.
Oto one - lata pracy, tony aparatury na pokładzie floggera i kilo-tony na elingach fabryki
eksperymentalnej. Nadzieja generalnego biura konstruktorskiego i setek kooperantów.
Wszystko poszło na oświetlenie i ogrzanie okołoziemskiej przestrzeni.
- No co się dzieje, Esterson, co?! Czegoś znowu nie uwzględniliście?! Co znowu
przegapiliście, niech to diabli?! - Mario bryzgał śliną. - Co tym razem? Znowu wsadziliście
odwrotnie jakiś synchrotron?!
- Już to panu tłumaczyłem, Mario - powiedział Roland głosem wypranym z emocji. -
Kwestia wyposażenia myśliwca w generator pola siłowego w układzie podwójnym o dwóch
trybach pracy została rozwiązana, ale tylko w teorii. W praktyce nie rozwiązał jej jeszcze nikt.
Nasi kooperanci z biura Gazadi już dokonali cudu, tworząc kompaktowy generator pola
siłowego, który udało się wpisać w konstrukcję nośną Durandala. Ponieważ masa generatora
jest za duża dla tak lekkiej maszyny, musieliśmy zrezygnować z „rosyjskiego standardu"
zwrotności. Dla pana to za mało! Pan chce, żeby myśliwiec był nietykalny również w
atmosferze! Niestety - pole siłowe zmienia parametry turbulentności i opływanie korpusu
strumieniem powietrza nabiera zupełnie innego charakteru. To fatalnie odbija się na przejściu
przez atmosferę i chociaż niejednokrotnie mówiłem...
- Nie chcę tego słuchać! Nie chcę, nie chcę! - wrzasnął Mario. - Nie będę słuchał tego
naukowego bełkotu! Jestem managerem i nie wiem, co to takiego ta wasza turbu... trubo...
torbalentność! Potrzebuje efektów, a nie teorii! Chcę, żeby maszyna latała! I to z polem
siłowym! I w atmosferze! Jasne?!
- Pozwolę sobie przypomnieć, że doprowadzenie do pełnej sprawności poprzedniego
modelu, Mjollnira, trwało pięć i pół roku. Europejski Hagen dziewięć razy eksplodował w
czasie prób. A na Durandal nie straciliśmy nawet...
- Do diabła z tym wszystkim! Do diabła, do diabła... - Spokorniały nagle Mario machnął
ręką. Jak wielu impulsywnych ludzi, stygł jeszcze szybciej, niż się zapalał..
Mario odwrócił do Rolanda bladą od nadużywania amfetaminy twarz. W szeroko
rozstawionych oczach zabłysły łzy.
- Najbardziej żal mi pilota - powiedział, pociągając nosem.
Przez chwilę Roland nie mógł zrozumieć, jakiego pilota tak żałuje Mario. Manager
wyjaśnił:
- No tego, który pilotował Durandala. Dzieci osierocił... żona młoda...
W mózgu Rolanda rozbłysła ta północna wściekłość, która prowadziła do walki jego
odległych przodków, Wikingów.
Przecież w czasie lotów próbnych myśliwce pilotowane są automatycznie -już od
pięciuset lat!
Nawet Carlito, nastoletni roznosiciel kawy w stołówce laboratoryjnej, nawet on wie, że
nigdy konstruktor nie naraża życia ludzi! A ten top-manager Mario nie wie!
I temu tępemu kretynowi, temu bezmózgowi, który myśli, że w prototypie siedział żywy
człowiek, temu narkomanowi starcza sumienia, żeby lać krokodyle łzy i udawać, że katastrofa
zraniła w samo serce!
A przecież, czym on, Mario, ryzykuje? Nawet gdyby sześć kolejnych Durandali runęło na
ten poligon, on, Mario, pozostanie wolnym człowiekiem. W odróżnieniu od Rolanda,
człowieka doskonale zniewolonego, wyrobnika koncernu „Dieterhasi i Ro-driges". Co z tego,
że na koncie Estersona leży osiem milionów, jeśli do chwili, gdy Durandal nie wyląduje z
włączonym polem siłowym, właściciel konta nie zdoła wypłacić nawet trzech terro na piwo?
A jeśli nigdy nie wyląduje?
Esterson zapalił kolejnego papierosa i wycedził z pozorną obojętnością:
- Panie Mario, mówiłem w czasie poprzednich prób, że Durandale pilotuje się
automatycznie. Nie było tam pilota. Rozumie pan?
- Nie było? No cóż, tym lepiej - odparł zagadkowo Mario i wysmarkał się w czerwoną
chustkę do nosa.
W grobowym milczeniu postali jeszcze kilka minut. Odłamki myśliwca gruchnęły na
północnym końcu poligonu, słup pyłu i sadzy wzbił się do nieba.
Przygarbieni, posępni, źli, Mario Fereira i Roland Esterson poczłapali do wojskowego
jeepa. Kto wie, może w tej dymiącej się stercie znajdą coś wartego uwagi?
Roland Esterson powitał północ w gabinecie w towarzystwie butelki wódki „Stolichnaya"
i trój ekranowego wizora Panasonic.
Intelektualny luminarz koncernu siedział przed wizorem w hy-drofotelu i spokojnie się
upijał.
Butelka „Stolly" była opróżniona w jednej trzeciej i konstruktor miał duże szansę, że
ranek zastanie go pijanego w sztok.
Ekrany wizora były nastrojone na japońską falę „Asahi" i przemawiały w języku Yukio
Mishimy i wielkiej sztuki anime.
Roland znał w tym języku tylko jedno słowo: „sento-ki" czyli myśliwiec - był z
pochodzenia Szwedem i od dwudziestu lat interesowały go niemal wyłącznie myśliwce. Dwa
dni temu stuknęła mu czterdziestka.
Ekrany wizora były odwrócone do ściany. Roland miał takie swoje hobby - nieoglądanie
włączonego wizora.
Od katastrofy Durandala dzieliło Estersona czternaście godzin - ale jakich godzin!
Kiedy on i Mario przybyli na miejsce lądowania odłamków myśliwca, inżynierowie już
zaczęli sortować wolframowo-ceramiczne kawałki i wkładać je do plastikowych torebek z
numerkami.
Wymachując kartą nieograniczonego dostępu, Mario pokonał żółtą taśmę i znalazł się w
epicentrum uderzenia. Tam zaczął się miotać i wrzeszczeć, depcząc i miażdżąc wszystko, co
udostępniła mu katastrofa, tym samym redukując szansę zorientowania się, co tym razem
stało się przyczyną klęski.
I wtedy Roland dał upust swej północnej wściekłości.
Złapał Mario za kołnierz, odciągnął ze stery dymiących szczątków i na oczach
inżynierów, którym opadły szczęki, poczęstował managera Fereirę bokserskim hakiem - i to
takim, że Mario poszła krew nosem...
Argentyńczyk wył oburzony, wzywał wszystkich na świadków, groził jakimś mitycznym
„trybunałem wojskowym" i przysięgał, że „on tego tak nie zostawi".
Ale Mario to tylko pies łańcuchowy przemysiowo-wojskowej mafii NZ. Kundel. Pchlarz.
Roland już nie bał się Argentyńczyka. I sam się sobie dziwił - gdzie się podziało jego
szwedzkie opanowanie? Co się staio ze
strachem przed zwierzchnikami?
Wkrótce potem sztandar histerii, wypadły z osłabłych rąk Mario, podchwyciły
ważniejsze postacie.
Pan Gross, główny akcjonariusz koncernu „D&R", przyleciał do Santa Rosę z samej
Stolicy, z wyspy Fidżi, czyli mówiąc oględnie, z daleka, i przyleciał chyba tylko po to, żeby
bitą godzinę kląć jak szewc.
Generał Gross sapał i potrząsał przed nosem konstruktora swoim pistoletem i nazywał
Rolanda „łajdakiem" i „gnojem". Najczęściej używanym słowem była „kara". Za to generał
Rodriges, którego nazwisko -jakby nie było - stanowiło połowę nazwy koncernu, wybrał inną
drogę.
- Panie Esterson, chyba zdaje pan sobie sprawę, jak może się na panu odbić to
przestępcze niedbalstwo i samowola - syczał generał, hipnotyzując konstruktora zimnymi
oczami gada. - Pańscy bliscy, żona i dzieci, jako pierwsi odczują na sobie konsekwencje
pańskich niedoróbek...
- Nie mam bliskich - rzucił mu zwycięsko Roland. -1 nigdy nie miałem.
- W takim razie osobiście zatroszczę się o stworzenie panu warunków, które nauczą pana
solidności. Bo widzę, normalne traktowanie działa na pana demoralizująco - zakończył
złowieszczo Rodriges.
Mówiąc o bliskich, Roland nie był do końca szczery. Kiedyś miał żonę. A nawet syna.
Z żoną rozstał się cztery lata po ślubie. W czasie rozwodu Liv stwierdziła, że nie potrafi
żyć z człowiekiem, który „obowiązki małżeńskie" spełnia dwa razy w roku - w Boże
Narodzenie i Wielkanoc.
Cóż, można ją było zrozumieć.
Powstaje pytanie, jakim cudem udało im się począć syna? Ten fakt mógłby obalić kilka
fundamentalnych założeń teorii prawdopodobieństwa.
Pół roku po rozwodzie Liv wyszła powtórnie za mąż. Jej wybranek był skromnym
właścicielem sklepu z konfekcją, jego słownik nie przekraczał dwustu słów, zaś „oponka" od
piwa zdradzała w nim kibica piłki nożnej.
Za to kochał dzieci, dwa razy w tygodniu wypełniał obowiązki małżeńskie i umiał zrobić
omlet z grzybami oraz prawdziwe kakao.
Roland nie mógłby się pochwalić żadną z tych umiejętności.
W tym okresie Esterson uczestniczył w „Projekcie 117", w ramach którego prowadzono
prace nad unikalnym modułem stykowym. Narody Zjednoczone chciały stworzyć z
gigantycznej bazy kosmicznej w systemie gwiazdy Zosma i nomad-stacji Czorugów coś w
rodzaju wspólnego akademika, licząc, że dzięki temu zyskają odpowiedź na pytanie, czy
ludzie i Czorugowie mogą mieszkać razem, a przy okazji obserwować Czorugów przy pracy.
Niestety, stosunki z Czorugami zepsuły się, nim ukończono „Projekt 117".
Cała historia skończyła się tym, że Liv poprosiła Rolanda o zrzeczenie się praw
rodzicielskich.
„I tak się dzieckiem nie interesujesz, a chłopiec powinien mieć prawdziwą rodzinę,
prawdziwego ojca. Nie tego, który go począł, lecz tego, który wychowuje" - powiedziała Liv
to, co zwykle się w takich wypadkach mówi.
Roland poszedł za głosem rozumu i tradycji i zgodził się. Nawet podpisał dokument, w
którym on, Roland Esterson, zrezygnował z prawa nazywania się ojcem Eryka, wyrażał zgodę
na to, żeby dziecko zmieniło nazwisko, i obiecywał, że w przyszłości nie będzie wtrącał się
do wykształcenia i wychowania dziecka. A jednocześnie Esterson zobowiązany był co
miesiąc płacić małemu Erykowi sumę równą dziesięciu procentom swojej pensji...
Wtedy nie zdawał sobie sprawy, co robi, nie rozumiał, co traci. Był całkowicie
pochłonięty „Projektem 117" i swoimi wynalazkami. A gdy uświadomił sobie, co
nawyprawiał, było już za późno.
Esterson nalał sobie wódki, wypił. Włożył do ust czarną oliwkę zastanowienia dodał do
niej żółty plasterek cytryny, -.jakimi to warunkami straszył mnie generał Rodriges? - zapytał
sam siebie, wykrzywiając twarz w cytrynowej męce. Wytarł wąsy wierzchem dłoni, a jego
mętne spojrzenie padło na leżące w kącie plastikowe kontenery z resztkami systemu
sterowania ym.
Plastikowe pudełka zaklejono na krzyż czerwoną taśmą klejącą. ftxez całą jej długość
biegły powtarzające się do znudzenia napisy:"ściśle tajne".
W ciągu ostatnich dwudziestu lat Roland widział ten napis tyle ze stracił dla niego
wszelkie znaczenie.
Na pewnej tajnej naukowo-produkcyjnej bazie w systemie Centaura widział nawet
pomieszczenie, na drzwiach którego zamiast historycznego _M" czy zwykłego żywego
hologramu z abstrakcyjnym dzentelmmmi w kapeluszu pysznił się znaczek „ST". W środku
było to, co zwykle - pisuary próżniowe z żółtym nalotem, zgniecione niedopałki pod
umywalką i prezerwatywy, zostawione przez miłośników bathroom fucks, których na takich
bazach nigdy nie brakowało...
Esterson odwrócił się. Ostatnią rzeczą, na jaką miałby teraz ochotę, było oglądanie
zawartości kontenerów. Zaraz po katastrofie nie mógł się doczekać, kiedy szczegółowo
obejrzy ten cudem ocalały blok - intuicja podpowiadała mu, że właśnie w nim kryje się
rozwiązanie przeklętej zagadki pod tytułem: „DLACZEGO CIĄGLE SPADAJ�