13426
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13426 |
Rozszerzenie: |
13426 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13426 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13426 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13426 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JADWIGA COURTHS-MAHLER
Pierścionek dla Rosemarie
Tłumaczył Paweł Łatko
26. 10. 2005
-5 PAŹ. 2004
29. 03. 2001 6. 04 2001 2 7 04. ?m ~ I 08. ?m
11 07 ?nni
-5. 10. M) 19KWI. kuOi
:: 30?
m.
U 11. 7 77
21 KU. 28N&nDM
05. 07 7002 27 SIE. 2002 n
. ,9 no
13. 01 2003
'Ul
JADWIGA COURTHS-MAHLER
Pierścionek dla Rosemarie
Tłumaczył Paweł Łatko
MBP Zabrze
nr inw.: K1 - 18264
27
29. 03. 2001 fi 04 2001
281*12002 *
2005
~5 io mi
2 k KWL 2002
2 8 MAJ 2002
05. 07 IM 27 SlL. 2002
i9
27 u
i ' n
¦«>'//
13. 0! 2003
!18 Lip
Tytuł oryginału: Was ist mit Rosemarie? © Translation by Paweł Łatko
Znak firmowy Oficyny Wydawniczej „Akapit",
znaki firmowe serii wydawniczych „Akapitu" — zastrzeżone
MKJSKA BI5ŁI0TSSA PUBLICZNA ...
ZN. KLAS. 83 C-3
j tafta *»^**mm NR i.MW \n<bi\
ISBN 83-85715-39-8
Projekt okładki i strony tytułowej Marek Mosiński
Redakcja^ L Jerzy Cieślak
Redakcja techniczni Lech Dobrzańsk'i
Korekta Elżbieta Ciągwa
Wydanie pierwsze. Wydawca: „Akapit" Oficyna Wydawnicza sp. z o.o. Katowice 1993. Ark. druk. 8,5 Ark. wyd. 9,0 Druk i oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne Rzeszów, ul. płk. L. Lisa-Kuli 19. Zam. 497/93
Luksusowy parowiec „Roland" opuścił cztery dni temu port w Jokohamie. Od razu trafił na wietrzną pogodę i prawdziwą burzę na morzu. W końcu niebo się przejaśniło, a huraganowy wiatr ucichł zupełnie. „Roland" płynął więc po gładkim oceanie, zmierzając do Honolulu, gdzie powinien dopłynąć w dwunastym dniu po opuszczeniu Japonii.
Pasażerowie parowca zaczęli jeden po drugim wychodzić z kabin i spacerować po pokładzie, na którym nie pokazywali się podczas burzy, cierpiąc na chorobę morską. Wymęczeni, z pobladłymi jeszcze twarzami, próbowali uśmiechać się do siebie, gdy zasiadali do pierwszego po burzy śniadania. Pogoda od rana ustabilizowała się i wszystko wskazywało na to, że utrzyma się do końca podróży. Kapitan i oficerowie żartowali z przestraszonymi jeszcze pasażerami, którzy odzyskiwali pomału humor. Życie na pokładzie wracało do normy.
Na pokładzie pojawiły się leżaki i spragnieni słońca podróżni wylegli tłumnie, by odpocząć i trochę się opalić.
Na uboczu-, z dala od rozbawionych pasażerów siedział starszy, liczący ponad pięćdziesiąt lat mężczyzna. Towarzyszyła mu młoda dziewczyna. Oboje mieli zasępione miny. Byli to inżynier Klaus Buchwald i jego córka, Rosemarie. Wracali z. Japonii, gdzie inżynier nadzorował budowę kolei prowadzoną przez niemiecką firmę, w której zatrudniony był w kraju.
Trasa ich podróży na drugi koniec globu wiodła tym razem przez Hawaje do San Francisco, później koleją do Nowego Jorku i dalej
statkiem do Hamburga. Po zakończeniu budowy inżynier Buchwald i jego córka postanowili czym prędzej wracać do Niemiec, tym bardziej, że ojciec ostatnio nie czuł się najlepiej. Podejrzewano, że nie był to wynik przemęczenia zbyt intensywną pracą, ale zapowiedź poważniejszej choroby. W czasie pierwszych burzliwych dni na morzu stan zdrowia inżyniera znacznie się pogorszył; lekarz okrętowy stwierdził, że pomóc może tylko operacja. Klaus Buchwald liczył się z jej koniecznością, ale wolałby się jej poddać dopiero w Niemczech. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że będzie musiał wysiąść już w Honolułu. Poradzono mu klinikę doktora Laane, chirurga słynnego w całych Stanach Zjednoczonych, niezwykle zdolnego i skutecznego. Decyzja właściwie została już podjęta: wysiądą w Honolułu, a do Niemiec wrócą dopiero po operacji i rehabilitacji.
Ojciec zwlekał z przekazaniem tej informacji córce, ale dziś musiał już to zrobić. Rosemarie przestraszyła się, mimo że próbował pomniejszyć powagę swojej choroby i przekonać ją do umiejętności doktora Laane.
— Nie zamartwiaj się tym, Rosemarie! Wprawdzie to nieprzewidziany kłopot, ale przecież nie aż tak groźny. Zatrzymamy się na kilka tygodni w sanatorium doktora Laane, położonym na pięknej plaży, i odpoczniemy trochę przed dalszą podróżą. Operacja nie będzie aż tak ciężka i z pewnością doktor przeprowadzi ją już w pierwszych dniach. Później nabiorę sił i zanim wrócimy do Niemiec, będę już zupełnie zdrów. Przypuszczam, że w tej sytuacji lepiej nie czekać. Zobaczysz, drogie dziecko, że wszystko będzie dobrze — pocieszał córkę jak mógł.
Czekająca go operacja nie była wprawdzie najtrudniejsza, ale nie była znów tak łatwa, jak próbował ją przedstawić córce. Zawsze należało się liczyć z komplikacjami, ale istniała też szansa na pełne wyleczenie.
Rosemarie była dzielną dziewczyną, o czym ojciec przekonał się w czasie ich pobytu w Japonii. Teraz też szybko się otrząsnęła i zaczęła się zastanawiać, jak pomóc ojcu w tych ciężkich chwilach.
Uśmiechnęła się i głaszcząc go po ręce rzekła najspokojniej, jak mogła:
— Jeżeli tej operacji nie można uniknąć, to oboje musimy zrobić wszystko, by się udała. W Berlinie i tak byś nie odpoczął jak należy, bo ciągle zlecano by ci jakieś prace.
Westchnął z ulgą i przytaknął skinieniem głowy: — Pomogłaś zdjąć mi kamień z serca, Rosemarie. Bałem się powiedzieć ci o tym, ale ty jesteś tak dzielna, że nie powinienem był mieć
żadnych obaw.
Popatrzyli sobie w oczy i uśmiechnęli się. Dalsza rozmowa potoczyła
się już na inne tematy.
Rosemarie miała jeszcze jeden powód, by smucić się koniecznością przerwania podróży na Hawajach. Otóż tym samym statkiem wracał do Niemiec inżynier Henryk Dewall, którego firma przysłała do pomocy ojcu, gdy prace przy budowie kolei nabrały rozmachu. W obcym kraju Rosemarie i Henryk bardzo się zaprzyjaźnili, a może było to nawet coś więcej. Nie rozmawiali o tym otwarcie. Oboje czuli, że los zetknął ich wprawdzie przypadkowo, ale już na całe życie.
Na pokładzie parowca starali się oboje zachowywać normalnie, ale i tak ich czułe spojrzenia nie umknęły uwagi dwojga pasażerów, wzbudzając ich zazdrość.
Henryk Dewall spodobał się młodej Amerykance, miss Grace Vautham, która przebywała w Japonii przez pewien czas, by —jak sama mówiła — poznać u źródeł cywilizację tego kraju. W istocie nie chodziło o żadne „studia", ale o jeszcze jeden kaprys tej bogatej, ekscentrycznej dziewczyny, która z nudów wymyślała sobie coraz to dziwniejsze zajęcia. Zawsze rzucała się na coś z wielkim zapałem, ale wkrótce zaczynało ją to nudzić i w pośpiechu szukała innego obiektu zainteresowań. Wynajęła sobie damę do towarzystwa i nie krępując się wcale jej obecnością, rzucała się w coraz to nowe przygody miłosne, a missis Flint służyła jej jako zasłona w wypadku, gdy musiała się z jakiejś sytuacji wycofać. W Jokohamie spotkała przypadkiem inżyniera Dewalla i dowiedziała się, że pokazuje się on najczęściej z inżynierem Buch-waldem i jego córką. Za wszelką cenę postanowiła odnaleźć tych
dwoje.
Nie było to trudne, bo pana Buchwalda, głównego budowniczego kolei niedaleko Jokohamy, znali prawie wszyscy. Wiedziano też, że Henryk Dewall był jego najbliższym współpracownikiem.
Niemiecki młody inżynier zainteresował Amerykankę o wiele bardziej niż japońska kultura, a gdy dowiedziała się, że budowa zbliża się do końca i on wkrótce wyjedzie, nie zastanawiając się długo, postanowiła
wyruszyć tym samym statkiem. Biedna missis Flint o mało nie dostała zawału serca. Miała już dość Japonii i najchętniej wróciłaby do Nowego Jorku. Dlatego wyjazd do Niemiec wcale jej nie ucieszył.
Szukając kontaktów z inżynierem Dewallem, miss Grace dotarła wreszcie do pana Buchwalda i jego córki.
Od razu zauważyła, że Henryka i Rosemarie łączy coś więcej niż zwykła znajomość między rodakami, co jednak w niczym nie wpłynęło na jej plany. Rosemarie nie należała do biednych dziewcząt — ojciec nieźle zarabiał, ale w porównaniu z milionami Amerykanki jej majątek był kroplą w morzu. Grace nie znała mężczyzny, który nie próbowałby jej poderwać dowiedziawszy się, że jest taka bogata. Ten „piekielnie przystojny" młody inżynier na pewno postąpi tak samo i bez wahania porzuci Rosemarie Buchwald. Chociaż, kto wie? W każdym razie nawet jeżeli Henryk i Rosemarie już się zaręczyli, ona, Grace Vautham, zrobi wszystko, by doprowadzić do rozdzielenia tych dwojga. Inżynier Dewall musi być jej.
W ciągu pierwszych burzliwych dni na statku Grace nie miała okazji spotkać Henryka, gdyż zmożona chorobą morską niemal nie opuszczała swojej kabiny. Zdążyła jednak poznać czwartego pasażera, niejakiego Kurta Wendlera, z zawodu jubilera, który wracał z Japonii, dokąd przybył w poszukiwaniu kamieni szlachetnych. Od chwili wejścia na pokład nie spuszczał on rozmarzonych oczu z Rosemarie Buchwald.
Poznał ją w Jokohamie na przyjęciu dla Niemców. Dotychczas Kurt interesował się wyłącznie pracą i zdobywaniem pieniędzy. Choć przekroczył już czterdziesty rok życia, ani razu nie pomyślał o ożenku, ba, nawet nie próbował poznać żadnej dziewczyny. Nagle jasnowłosa Rosemarie tak go oczarowała, że omal nie postradał zmysłów. Ona jednakże najwyraźniej interesowała się inżynierem Dewallem, a na niego nie zwracała wcale uwagi. Pozbyć się Henryka wcale nie będzie łatwo, ale przecież — podobnie jak Grace Vautham — Kurt był świadom potęgi swoich pieniędzy. Sądził, że wystarczy pokazać Rosemarie, jak wielkie szczęście czeka ją u jego boku, a rywal zostanie odprawiony z kwitkiem.
Morską burzę Kurt przeleżał w swojej kabinie, a kiepskie samopoczucie pogorszyło się jeszcze, gdy zobaczył Henryka Dewalla w pełni sił,
odpornego na kołysanie statku i usługującego Rosemarie, również dzielnie opierającej się chorobie morskiej. Grace też była wściekła.
Na szczęście burza ucichła. Wszyscy chorzy odzyskali na tyle siły, by opuścić kabiny i zaczerpnąć świeżego powietrza na pokładzie, ponarzekać na swoje dolegliwości przed znajomymi.
Ojciec z córką omawiali jeszcze szczegóły ich postoju w Honolulu, gdy inżynier Dewall przyszedł z wiadomością, że do końca podróży pogoda zapowiada się równie piękna jak dziś. Rosemarie spojrzała na niego ze smutkiem i westchnęła.
— Oby miał pan rację, panie Dewall. Nie chciałabym przeżyć podobnej burzy jeszcze raz.
Patrzyła na niego stalowoniebieskimi oczyma, w których pokazały
się łzy.
— Dlaczego tak bardzo się pani boi, panno Rosemarie? Przecież zniosła pani burzę tak dzielnie. Czyżby strach przychodził po fakcie?
— Nie o mnie chodzi, panie Henryku, ale o ojca. Czuł się bardzo źle, a przed chwilą powiedział mi, że musimy wysiąść w Honolulu, bo z operacją nie może czekać aż do przyjazdu do Berlina.
— Jakże mi przykro! — wyszeptał Henryk. Usiadł między Rosemarie a jej ojcem i spytał: — Sądzi pan, że ta operacja jest nieunikniona?
Inżynier Buchwald skinął głową:
— Niestety, mój drogi. Dalsze zwlekanie wydaje mi się nierozsądne. Wyłożył mu swoje racje, a Henryk ze smutkiem spoglądał raz po raz
w zatroskaną twarz Rosemarie. Westchnął ciężko i rzekł:
— Cóż, nie śmiałbym panu sugerować czegokolwiek, ale będzie mi żal rozstać się z wami w Honolulu. Gdybym nie musiał wracać do fabryki w wyznaczonym terminie, chętnie zostałbym tutaj i pomagał pannie Rosemarie w czasie pańskiej choroby.
— Nie ma takiej potrzeby, panie inżynierze. Wie pan, że w kraju oczekują nas obu, a skoro ja muszę zostać, roboty będzie miał pan za dwóch. W moim przypadku jest to konieczność, ale wypocznę trochę i — choć z opóźnieniem — wrócę do pana w pełni sił. Pan zaś powinien czym prędzej przekazać zarządowi informacje z Japonii i przeprosić w moim imieniu, że nie mogę zrobić tego osobiście.
— O to niech się pan nic martwi. Przecież pańskie zdrowie jest najważniejsze i panowie z zarządu chyba to rozumieją.
— Tak też myślę. Mam nadzieję, że moja bezczynność nie potrwa długo. Jest tyle ciekawych projektów do zrealizowania i chciałbym zabrać się za nie, będąc już w pełni sił.
Tych kilka tygodni zwłoki da się szybko odrobić. Tym bardziej, że budowę w Japonii poprowadził pan znakomicie i zakończył przed czasem. A jak pan się dziś czuje?
— Gdy się nie ruszam, prawie nie czuję bólu, ale przy najmniejszym wysiłku staje się on nie do zniesienia. Na szczęście skończyła się ta burza. Może zechciałby pan pospacerować trochę z moją córką po pokładzie? Byłbym bardzo zobowiązany, bo biedaczka cały czas tylko siedzi przy mnie, a młoda krew potrzebuje trochę ruchu.
Henryk Dowell zerwał się na równe nogi:
— Oczywiście, jeżeli tylko panna Rosemarie nie pogardzi moim towarzystwem.
Rosemarie popatrzyła z troską na ojca.
— Nie chciałabym zostawiać cię samego, tato.
— Idź, idź. Ja spróbuję uciąć sobie drzemkę.
Rosemarie wstała, położyła ojcu pod głowę poduszkę i okryła go szczelnie wełnianym kocem.
— Przespaceruję się trochę. Ruch z pewnością Robrze mi zrobi. Uśmiechnął się i zamknął oczy, udając, że już zasnął. Rosemarie i Henryk spacerowali obok siebie, przemierzając pokład
bez słowa. Oboje nie mogli pogodzić się z myślą o rychłym rozstaniu. Henryk odezwał się pierwszy.
— To bardzo smutna wiadomość, panno Rosemarie.
— Tak cieszyłam się, że będziemy we troje wracać do Niemiec, w pewnym stopniu łagodziło to mój niepokój o stan zdrowia ojca. Poza tym w Japonii obaj byliście tak zajęci i nie mieliście dla mnie zbyt wiele czasu, że miałam nadzieję na trochę rozrywki przynajmniej podczas podróży. Niestety, ojciec trafi do sanatorium, a pan pojedzie dalej sam.
— Nie mogę się z tym pogodzić. Tak bardzo cieszyłem się na wyjazd z panią i ojcem. Jestem pełen podziwu dla niego. Tak wiele mu zawdzięczam, jest on dla mnie wzorem do naśladowania. To dzięki niemu wyjechałem przecież do Japonii, gdzie lepiej poznałem samego siebie, gdzie byłem tak szczęśliwy, gdzie w końcu spotkałem panią. Nie mogę uwierzyć, że za kilka dni będziemy musieli się rozstać, a pani
8 i
zostanie w Honolulu sama, bez opieki. Ojciec przykuty do łóżka nie
będzie mógł się panią opiekować.
Spojrzała na niego zasmuconymi oczyma. Serce biło jej mocno, a na
twarzy pojawił się rumieniec. Rzekła jednak całkiem spokojnie:
— Cóż, dopóki ojciec będzie leżał w łóżku, będę musiała sobie radzić sama. Lekarz okrętowy twierdzi, że nie potrwa to dłużej niż dwa tygodnie. Musimy jednak liczyć się z trzema tygodniami. Współczuję panu, że w dalszej podróży będzie pan jedynym Niemcem na pokładzie, chociaż nie —jest jeszcze ten jubiler, Kurt Wendler. Jednak, zdaje mi się, że nie przypadł panu do gustu?
— Jeżeli mam być szczery, to wyjątkowy gbur.
Uśmiechnęła się.
— To surowa ocena! Dla mnie jest zawsze uprzejmy i nie pamiętam
go w złym nastroju.
Henryk uważał, że jubiler starał się przypodobać Rosemarie i robił to zbyt nachalnie, ale nie powiedział teraz tego głośno, by się nie zdradzić, że jest o niego zazdrosny. Rzekł tylko:
— Nie cierpię tego typu ludzi i czasami potrafię być niesprawiedliwy.
— Zatem pan Wendler nie będzie idealnym towarzyszem podróży?
Uśmiechnął się złośliwie sam do siebie i odpowiedział:
— O nie! Będę go unikał jak diabła!
— Jest jednak tylu sympatycznych pasażerów...
— Ale ci najsympatyczniejsi wysiądą w Honolulu. Nikt nie będzie
w stanie ich zastąpić.
Nie odważyła się spojrzeć mu w oczy. Bała się tej tęsknoty i smutku, które zapewne z nich wyzierały. Milczała przez chwilę, a potem
odezwała się po cichu:
— Mam tylko nadzieję, że niedługo zobaczymy się znowu, już w domu.
— To cała moja pociecha — westchnął. Nie pomyślałem o tym w pierwszej chwili. Chciałbym jednak wiedzieć, czy, pomijając troskę o zdrowie ojca, jest pani choć trochę żal, że nie pojedziemy dalej razem?
Popatrzyła mu prosto w oczy, zsunęła z głowy kaptur kurtki przeciwsztormowej, odsłaniając jasnoblond loki, którymi natychmiast zaczął bawić się morski podmuch wiatru, i odezwała się tak cicho, że ledwie słyszał jej słowa:
— Bardzo mi żal, ale sądziłam, że nie potrzebuję panu tego mówić. Podeszli do bariery i zapatrzyli się w fale wciąż jeszcze na grzbietach
pokryte pianą.
Stali obok siebie w milczeniu. Henryk położył rękę na poręczy, a Rosemarie zwróciła znowu uwagę na dziwny pierścień, który nosił na małym palcu. Wreszcie znalazła okazję, żeby o niego spytać, a przy tym zmienić temat rozmowy na bardziej obojętny.
— Ma pan oryginalny sygnet, panie Henryku.
— Tak — rzekł prostując palce. — To dziedziczny klejnot naszej rodziny. Babka ze strony matki dostała go od wuja, który jako badacz przemierzał przed laty Afrykę. Twierdził on, że pierścień ten należał do murzyńskiego uzdrowiciela i posiadał niezwykłą moc magiczną: chronił przed nieszczęściem każdego, kto włożył go na palec. Babka wierzyła w to i przekazała pierścień jedynej córce, czyli mojej matce. Ta zaś wraz z błogosławieństwem ofiarowała go mnie, życząc, by zawsze przynosił mi szczęście. Twierdziła, że dzięki niemu uniknęła wielu kłopotów i trosk. Były to ostatnie słowa mojej matki i dlatego nie rozstaję się z tym sygnetem nigdy. W czarodziejską moc jakoś nie potrafię uwierzyć, uważam jednak, że błogosławieństwo matki więcej znaczy niż jakiekolwiek czary. Któregoś dnia włożę ten pierścień na palec kobiety, którą pokocham i która zechce zostać moją żoną.
— Ale wtedy on przestanie pana ochraniać.
— Będzie za to strzegł mojego najdroższego i najcenniejszego skarbu.
Rosemarie szukała odpowiedzi na te słowa, gdy jak spod ziemi zjawiła się tuż obok miss Vautham w towarzystwie jubilera Wendlera.
— Podziwiacie igraszki delfinów? Pan Wendler twierdzi, że widział ich całe stado. Jeżeli nie przeszkadzamy, moglibyśmy wypatrywać ich razem — rzekła Grace, rzucając kokieteryjne spojrzenie na Henryka.
Zdenerwował się, ale odpowiedział ze spokojem:
— Nie przeszkadzacie państwo, ale delfinów też nie zobaczycie, przynajmniej nie teraz.
— Och, co za szkoda! Podobno zobaczenie ich z parowca przynosi szczęście.
— Tym bardziej mi przykro, że nie mogę pani pokazać choćby jednego, miss Vautham.
10
— Rozmawialiśmy przed chwilą z pani ojcem, panno Buchwald — odezwał się jubiler. — Niestety, wspomniał, że będziecie musieli wysiąść w Honolulu.
Rosemarie odwróciła się.
— Tak. Ojciec musi niezwłocznie poddać się operacji.
— Coś takiego! To smutna wiadomość — rzekła miss Grace, ale w duchu ucieszyła się, że w tak prosty sposób pozbędzie się rywalki. Spojrzała na Henryka i uśmiechnęła się.
— Będziemy się musieli jakoś pogodzić ze stratą tak miłego towarzystwa. Szkoda, że nie może pani płynąć z nami.
— Bardzo żałuję, ale cóż robić?
— Gdybym miał trochę więcej czasu! Muszę być jednak w Berlinie w wyznaczonym dniu. W przeciwnym razie służyłbym pani pomocą i towarzystwem — zaoferował się Wendler, uśmiechając się do Rosemarie.
Henryk Dewall miał w tym momencie ochotę wyrzucić go za burtę. Co on sobie wyobraża, podlizując się bezceremonialnie dziewczynie? Rosemarie odwzajemniła uśmiech i rzekła:
— W każdym razie dziękuję chociaż za dobre chęci. Wendler popatrzył na nią rozmarzonym wzrokiem.
— Mam jednak nadzieję, że będę mógł pani pomóc w Berlinie. Zgłoszę się zaraz, gdy tylko państwo wrócicie do domu.
— Będzie nam miło, panie Wendler — odparła Rosemarie, jak zwykle uprzejma i taktowna. Henryk uważał, że zbyt łagodnie potraktowała tego „nachalnego fircyka" i aż musiał zacisnąć pięści, by rzeczywiście nie wyrzucić go za burtę. Rosemarie nie przypuszczała, że Henryk może być o niego zazdrosny. Kurt był dość przystojny i mógł podobać się kobietom, ale dla niej był kimś zupełnie obojętnym, a chwilami wręcz uciążliwym. Chcąc uniknąć jego nachalności, starała się być uprzejma. Nie potrafiła zresztą okazać, że kogoś nie lubi, że nie ma ochoty z kimś rozmawiać. Tłumaczyła sobie, że to nie jego wina, że się jej nie podoba. Ona przypuszczalnie też wydaje się wielu ludziom niesympatyczna, a jakoś nikt nie daje jej tego do
zrozumienia.
Z pewnością Kurt Wendler nie myślał tak o niej. Wręcz przeciwnie — wyobrażał sobie, że jako jubiler ma szansę się jej spodobać. A czemuż
11
by nie? Bogaty i przystojny mężczyzna zawsze ma u kobiet powodzenie! One są tak nieobliczalne.
Uśmieszek na ustach Wendlera tak zdenerwował Henryka, że ten odwrócił się plecami i zaczął wpatrywać się w morze. Miss Vautham stała tuż obok oparta o balustradę, ale nie przyglądała się falom, lecz sygnetowi na ręku Dewalla. Nie wspomniała jednak o nim ani słowem, próbując bezskutecznie wciągnąć Henryka w rozmowę na różne tematy. Denerwowała się coraz bardziej, widząc, że on wcale nie słucha jej słów, a cały czas z niepokojem spogląda na Rosemarie. Całe szczęście, że musi ona zostać z ojcem w Honolulu, bo inaczej naprawdę nie wiedziałaby, w jaki sposób rozłączyć ją z Henrykiem.
Jak zahipnotyzowana nie mogła oderwać wzroku od pierścienia, który Henryk nosił na małym palcu. Jego dziwny kształt intrygował ją, choć sama nie wiedziała dlaczego.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, oczekując na zjawienie się delfinów. Rosemarie odwróciła się nagle i rzekła:
— Wybaczcie państwo, ale muszę już wrócić do ojca.
Chciała odejść sama, Henryk jednak natychmiast stanął obok niej.
— Odprowadzę panią — rzekł i ukłonił się zdziwionej Grace. Wendler popatrzył na niego ze wściekłością.
Grace, odgadując jego myśli, odezwała się z przekąsem:
— Ten ma więcej szczęścia od pana, panie Wendler!
— Co ma pani na myśli? — żachnął się.
— To co powiedziałam. Ta mała słodka Rosemarie wie, jak oczarować mężczyzn.
— Ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa — rzekł, nie kryjąc złości.
— Sądzę, że w porównaniu z tym biednym inżynierkiem jest pan w znacznie lepszej sytuacji. Ja zresztą też.
Zdziwił się.
— Pani? Ach, czyżby pani... No tak! Inżynier spodobał się pani!
— Właśnie, tak jak panu spodobała się ponętna jasnowłosa Rosemarie i jej błyszczące niczym gwiazdy oczy.
Zaniepokoił się nieco.
— Dlaczego pani mi to mówi?
12
— Żeby panu uświadomić, że jedziemy na tym samym wózku. Bądźmy szczerzy, panie Wendler, możemy sobie wiele pomóc nawzajem. Pomogę panu zdobyć piękną Rosemarie, jeżeli pan uwolni od niej mojego inżyniera Dewalla. Jasne?
Na twarzy Wendlera pojawił się uśmiech, który przeszedł w grymas
nienawiści.
— Jasne! — zawołał. — Razem usuniemy z drogi wiele przeszkód!
— Bardzo na pana liczę. Musimy działać wspólnie, by nie dopuścić do bliższego związku Henryka Dewalla i panny Buchwald. Czy nie
tak?
— Zgadzam się, miss Grace! — niemal krzyczał Wendler, a jego oczy aż płonęły z gniewu. Nagle jakby ochłonął: — A jak to zrobimy?
— Już ja się tym zajmę. Przede wszystkim musimy wykorzystać szansę, jaką jest zejście panny Buchwald z pokładu na Hawajach. Dla nas obojga jest to bardzo sprzyjająca okoliczność.
Popatrzył na nią podejrzliwie.
— Dla pani, owszem, panno Vautham. Rosemarie przestanie kręcić się koło Dewalla, a pani z łatwością go zdobędzie. A ja? W jaki sposób mam starać się o względy panny Buchwald?
— Zapomniał pan o naszej umowie? Gdy ja wyjdę za inżyniera Dewalla, panna Rosemarie będzie wolna! W Berlinie będzie panu
0 wiele łatwiej podbić jej serce.
— Święta prawda! — ucieszył się. — Podpisuję się pod pani planem
1 zdaję się na jej pomysłowość, bo kobiety w tej dziedzinie są wytrawniejszymi graczami od mężczyzn.
— Proszę mi całkowicie zaufać — odrzuciła dumnie głowę w tył — a dojdziemy do celu. Przed wylądowaniem w Honolulu nie będziemy mieć wiele roboty, ale nie zostawimy tych dwojga ani na chwilę samych. Do tego czasu mój plan będzie gotów aż do ostatniego
szczegółu.
— Jesteśmy więc wspólnikami?
— Jesteśmy — podała mu rękę. — I niech pan będzie ostrożny, by nie zdradzić nikomu naszej tajemnicy.
— Oczywiście. A może byłoby lepiej, gdybyśmy się z nimi nie
spotykali zbyt często?
13
— To nie jest konieczne. Wręcz przeciwnie, powinniśmy udawać zaprzyjaźnionych. Inżynier Dewall będzie zazdrosny. Mężczyźni nie lubią patrzeć, gdy ktoś nadskakuje ich wybrankom.
Jubiler skrzywił się swoim niby to uśmiechem.
— Rozumiem. Odegram swoją rolę tak, aby była pani zadowolona. Wspólnymi siłami jakoś uporamy się z tym inżynierkiem.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, a potem razem zeszli pod pokład.
II
Dni przed przybyciem do Honolulu minęły Rosemarie i Henrykowi niezwykle szybko. Inżynier Buchwald nie ruszał się prawie ze swojego leżaka i stan jego zdrowia na szczęście nie pogarszał się. Rosemarie opiekowała się nim troskliwie i nie opuszczała go ani na chwilę, chyba że wyraźnie prosił, by pozostwić go samego. Wtedy z Henrykiem wychodzili na pokład, uprawiali tam gry sportowe, spacerowali i korzystali z ostatnich chwil sam na sam, mogli wymienić czułe spojrzenia, uściski dłoni i kilka niewiele znaczących słów, wyraźnie jednak świadczących o uczuciach, jakie do siebie żywili.
W przeddzień dopłynięcia do Honolulu, wieczorem, Rosemarie nie chciała zostać sama w kabinie. Wzięła płaszcz i wyszła na pokład. Spacerowała powoli tam i z powrotem i głęboko wdychała rześkie wieczorne powietrze, patrząc ze smutkiem w dal. Jutro rozstanie się z Henrykiem Dewallem. Na samą tę myśl poczuła ciężar na sercu, zwłaszcza że w ciągu ostatnich dni miss Vautham wyraźnie kokietowała Henryka, nie odstępowała go na krok, choć ciągle przebywała w towarzystwie Kurta Wendlera, który z kolei dzielił swoją uwagę między nią a Rosemarie.
Stosunek Henryka do miss Vautham wydawał jej się zrozumiały. Był uprzejmy, jak dla wszystkich zresztą kobiet, ale ona potrafiła stwarzać wrażenie, że łączy ich coś więcej. Rosemarie posmutniała, wyobrażając sobie, jak Amerykanka będzie walczyć o Henryka, gdy w dalszej
14
podróży zostanie z nim sama. On wprawdzie rozmawiał z Rosemarie zawsze bardziej czule niż z Grace, ale nigdy nie powiedział niczego, co świadczyłoby o jego miłości. W ciągu poprzednich dni nigdy nie byli ze sobą sam na sam przez dłuższą chwilę. Ciągle przeszkadzała im Grace albo jubiler, albo też oboje razem. Zanosiło się na to, że jutro pożegna się z Henrykiem, nie będąc pewna, czy on ją naprawdę kocha i czy spotkają się jeszcze kiedyś. Oparła się o balustradę i popatrzyła na tarczę księżyca, który bladym, chłodnym blaskiem rozświetlał bezchmurne niebo. Rosemarie zrobiło się tak smutno, że pogrążona w myślach nie usłyszała, kiedy obok stanął Henryk Dewall. On także nie mógł wytrzymać w kabinie i postanowił wyjść na spacer. Nie chciał obciążać swoimi zmartwieniami Rosemarie, która i tak pełna była niepokoju o ojca. Nie mógł się przecież oświadczyć, gdy ojciec i córka myśleli o czymś znacznie poważniejszym. Na szczęście jubiler, o którego Henryk był zazdrosny, nie zostanie z Rosemarie na Hawajach. Kto jednak może zaręczyć, że ona nie spotka kogoś innego?
Szamotał się z tą myślą, aż w końcu postanowił wyjść na pokład. Było już późno i prawie wszyscy pasażerowie posnęli w kabinach, z wyjątkiem kilku, żywo rozprawiających przy barze.
Ku wielkiej radości Henryk zobaczył Rosemarie opartą o balustradę. Księżyc rozświetlał jej blond włosy i odbijał się w nich metalicznym blaskiem.
— Jeszcze pani nie śpi, Rosemarie? — spytał.
Przestraszyła się, a gdy popatrzyła mu w oczy, zobaczył, że płakała. Serce zaczęło mu mocno bić.
— Nie mogę zasnąć. W kabinie jest tak duszno, że postanowiłam zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
— U mnie też, ale cieszę się, że zdecydowałem się na ten późny apacer. Będę mógł się z panią spokojnie pożegnać, bo jutro chyba ani przez chwilę nie zostaniemy sami. Zwątpiłem już, czy będę mógł bez świadków wyznać to, na czym mi najbardziej zależy. Ciągle ktoś nam przeszkadza, a ten Wendler nie odstępuje pani na krok.
Uśmiechnęła się.
— Och, tak! Koniecznie chce zwrócić na siebie uwagę.
— Wcale mi się to nie podoba. Proszę mi szczerze powiedzieć, panno Rosemarie, czy pan Wendler podoba się pani?
15
— Jest zabawny — rzekła z uśmiechem — i czasami udaje mu się odwrócić moje myśli od choroby ojca. Jeżeli o to panu chodziło, podoba mi się.
— O to akurat nie mam do niego pretensji,— westchnął ciężko. Rosemarie popatrzyła mu w oczy tak głęboko i tak czule, że poczuł,
jak spada kamień z jego serca. Nie mogła interesować się Wendlerem i spoglądać z taką miłością na niego. Tego był pewien. Wziął ją za ręce.
— Bardzo mi żal, że jutro musimy się rozstać. Martwię się o panią. Nie chciałbym, żeby między nami pozostały sprawy nie dopowiedziane. Pozwoli pani, że przypomnę opowieść o pierścionku, który dostałem wraz z błogosławieństwem mojej matki. Proszę, niech go pani weźmie jako amulet przynoszący szczęście. Wierzę, że będzie panią chronił od wszelkiego zła i poprowadzi do ojczyzny, gdzie z utęsknieniem będę oczekiwać na wasz powrót.
Zdjął pierścień z palca i podał go na otwartej dłoni. Rosemarie poczuła napływającą do policzków krew, gdyż przypomniała sobie słowa Henryka: „któregoś dnia włożę go na palec kobiety, którą pokocham i która zechce zostać moją żoną".
Wiedziała, że ofiarowując go teraz, Henryk chce się oświadczyć. Musi to zrobić w ten sposób, bo ze względu na chorobę ojca nie może go prosić oficjalnie o rękę córki. Nie chce też rozstać się, nie dając znaku, że ją kocha. Spojrzała na niego z niepokojem.
— Jak odda mi pan pierścień, to nie będzie pana chronił — rzekła cicho i odwróciła wzrok.
— Gdy ochroni panią, osłoni też mnie, panno Rosemarie. Proszę go wziąć i nosić także w moim imieniu. Będę spokojniejszy i zachowam choć trochę nadziei.
Podała mu rękę, a on delikatnie nałożył pierścień na jej palec. Stali tak chwilę bez słowa i patrzyli sobie głęboko w oczy. Wiedzieli, że ta symboliczna ceremonia połączyła ich bardziej niż głośne i uroczyste zaręczyny. Słowa nie były tu potrzebne. Nagle pogrążonych w myślach zakochanych wyrwał brutalnie z zadumy znajomy głos miss Vautham.
— Ach, więc wy też nie możecie zasnąć? W kabinie jest tak duszno, że musiałam wyjść na powietrze — wdzięczyła się Amerykanka, choć doskonale wiedziała, że jej zjawienie się wcale nie ucieszyło Henryka i Rosemarie.
16
Dewall opanował się pierwszy i rzekł spokojnie: — Świeże powietrze wyciągnęło nas także na pokład. Panna Buchwald wpadła na ten pomysł pierwsza.
Rosemarie odgarnęła spadające na czoło włosy. Nie potrafiła ukryć zdenerwowania, w jakie wprawiła ją obecność Grace, ale jednocześnie bardzo się cieszyła tym, co zaszło przed chwilą między nią a Henrykiem. Z pewnością nie była o Amerykankę zazdrosna. Uśmiechnęła się i rzekła: — Rzeczywiście, w kabinie można by się udusić. — Nie patrzyła na Grace i nie zauważyła, jak tamta nagle osłupiała zobaczywszy na jej palcu pierścień, który wielokrotnie widziała na ręku Henryka. A zatem, coś tu się przed chwilą zdarzyło. Pannę Vautham ogarnęła tak silna zazdrość, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. Oddać Henryka Dewalla bez walki nie miała jednak zamiaru. Oparła się o poręcz i to śmiejąc się, to opowiadając o byle czym, udawała, że nic się nie stało. Nagle wpadła na pomysł, jak ten pierścień mógłby pomóc w realizacji jej planu.
Rosemarie i Henryk nie zwracali uwagi na hałaśliwą towarzyszkę ich nocnego spotkania. Zajęci byli własnymi problemami, a nie mogąc o nich otwarcie rozmawiać, zdecydowali się zejść do kabin. Ku wielkiemu niezadowoleniu miss Vautham ona pierwsza musiała się pożegnać. Henryk i Rosemarie szli dalej korytarzem sami, trzymając się mocno za ręce i patrząc z przejęciem sobie w oczy.
— Życzę szczęścia, Rosemarie, i cieszę się, że przyjęła pani mój sygnet. Będę o wiele spokojniejszy.
— Dziękuję, Henryku, chociaż mam wyrzuty, że wyzbył się pan talizmanu — przynajmniej do czasu, zanim go panu zwrócę.
— Jestem pewien, że trafił on do właściwych rąk — rzekł z przekonaniem.
Na końcu korytarza otworzyły się drzwi i ukazała się stewardesa. Henryk ukłonił się i pocałował czule Rosemarie w rękę. Ona zaś szybko weszła do kabiny i zamknęła za sobą drzwi.
Stewardesa poczekała chwilę, aż inżynier Dewall zniknął w swojej kajucie, po czym zastukała do miss Vautham.
Grace stała przy bulaju i patrzyła na morze, po którym ślizgały się srebrzyste promienie księżyca. W jej głowie kłębiły się setki myśli. Nienawiść, wywołana zazdrością o Rosemarie, wprost odbierała jej zmysły. Nie miała wątpliwości, że dziś wieczorem doszło do cichych
2 — Pierścionek dla Rosemarie
17
zaręczyn. Świadczył o tym pierścień na ręku Rosemarie, ten sam, który Henryk cały czas nosił, a teraz ofiarował go dziewczynie na znak wierności. Na szczęście, on też pomoże Grace w rozdzieleniu tych dwojga, i to na zawsze.
Czasu miała niewiele, toteż zaraz po wejściu do swojej kabiny zadzwoniła po stewardesę. Oczekując jej przybycia, obmyślała jeszcze szczegóły planu. Nie mogła zrezygnować z Henryka, musi go mieć dla siebie, gdyż zawsze najbardziej pragnęła tego, co dla kogoś innego stanowiło najcenniejszą wartość.
Gdy stewardesa weszła, Grace odwróciła się. Wiedziała, że dziew-, czyna niedawno wyszła za mąż, ale pracowała jeszcze, by jak najprędzej zarobić na kupno zakładu fryzjerskiego dla męża, który również pływał na parowcu. Niestety, nie na „Rolandzie". Młodzi nie mogli się doczekać spotkania w San Francisco i zamieszkania wreszcie razem. Miss Vautham przypomniała sobie zwierzenia stewardesy i pomyślała, że nie odmówi ona drobnej przysługi za odpowiednio wysoki napiwek. Przekonała się o tym wielokrotnie, gdyż zawsze chętnie wykorzystywała służbę do rozgrywek.
Spojrzała stewardesie prosto w oczy i spytała bez ogródek:
— Chce pani zarobić tysiąc dolarów? Dziewczyna aż poczerwieniała z radości.
— Jeżeli jest taka możliwość, miss Vautham, to czemu nie?
— Skoro mówię, to znaczy, że jest.
— Och, proszę się nie gniewać. Zna pani moje plany, a tysiąc dolarów tylko przyśpieszyłoby ich realizację.
— Dobrze, ale najpierw niech pani przysięgnie, że o tym, co teraz powiem, nie piśnie pani ani słowa. Nikt nie powinien wiedzieć, że o coś panią prosiłam.
— Będę milczeć jak grób, panno Vautham.
— Proszę podejść bliżej, abym nie musiała głośno mówić. Chodzi tu o drobny żart, właściwie zakład, więc niech się pani nie dziwi, że moja prośba jest trochę niezwykła.
— Ale, naprawdę... — rzekła dziewczyna, myśląc już tylko o tysiącu dolarów.
— Otóż, proszę posłuchać. Chodzi o pierścionek. Nie jest to cenny klejnot, ale bardzo oryginalny. Ma kształt głowy orła, a obrączkę
18
tworzą rozłożone skrzydła tego ptaka. W miejscu oczu są osadzone dwa zielone kamienie, wyglądające jak żywe. Dziś wieczorem założyła go jedna z panien z naszego towarzystwa, panna Buchwald, a my założyliśmy się, że ktoś z nas wykradnie jej ten pierścionek, zanim ona wysiądzie w Honolulu. Oczywiście, żeby nie przegrać zakładu, będzie bardzo pilnować swojego klejnotu. Udało mi się ustalić, że zawsze rano panna Buchwald chodzi na basen, a tam przecież nie zabierze biżuterii. Zostawi ją w kabinie, a pani ma zapasowy klucz. Stąd moja propozycja: dam pani tysiąc dolarów, jeżeli wejdzie pani do tamtej kabiny i przynie-sifc mi pierścionek. Jeżeli zaś nie uda się pani go znaleźć, dam tylko pięćdziesiąt dolarów za fatygę. Chyba więc warto poszukać go dokładnie?
Stewardesa patrzyła przed siebie lekko zaniepokojona.
— A jeżeli się wyda, to zostanę oskarżona o kradzież.
— Niechże się pani nie boi — wtedy uwolnię panią z przysięgi. Powie pani, że wykonała tylko moje polecenie, a ja nie zaprzeczę, że chodziło o zakład. To tylko zabawa, gra, ale zależy mi na jej wygraniu. Daję ponadto pani słowo, że pierścień zostanie zwrócony prawowitemu właścicielowi. Chyba rozwiałam już wszystkie wątpliwości, że nie chodzi tu o żadne włamanie, ale o zwykły żart. Niemniej jednak proszę o tym nikomu nie mówić, zanim pani nie pozwolę, choćby nawet ktoś panią wypytywał, chyba że oskarżono by panią o kradzież. Czy jeszcze ma
pani jakieś obawy?
Miała, ale nie mogła przecież zrezygnować z okazji zarobienia tysiąca dolarów. W razie wpadki miss Vautham obiecała jej bronić, a dla tak wielkiej sumy warto było zaryzykować. Zdecydowała się.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby dostarczyć pani ten pierścień, panno Grace. Rano, gdy panna Buchwald wyjdzie na basen, przeszukam jej kabinę i przyniosę pani klejnot.
— Już się cieszę. Teraz może pani już iść. To wszystko.
— Dobranoc, miss Vautham. I dziękuję, że właśnie mnie pani
wybrała.
— Później pani podziękuje. Proszę już iść.
Stewardesa zamknęła za sobą drzwi. Najchętniej poszłaby już teraz po ten pierścionek, ale i tak by go nie znalazła. Musiała poczekać do
rana.
III
Rosemarie weszła do kabiny i jeszcze zanim zamknęła drzwi, mocno przycisnęła pierścionek podarowany przez Henryka do ust, a potem długo mu się przyglądała. Westchnęła głęboko i zabrała się za pakowanie swoich rzeczy. Walizki ojca przygotowała już wcześniej, bo on sam niewiele mógł zrobić, a ponieważ wiózł wiele przeróżych drobiazgów, musiała wezwać do pomocy stewarda. Swoje ubrania i toalety spakuje sama, bez niczyjej pomocy. W ciągu godziny była gotowa. Została tylko walizka z rzeczami potrzebnymi do czasu opuszczenia statku.
Zmęczyła się trochę, więc czym prędzej pragnęła znaleźć się w łóżku.
Rękę z pierścionkiem przytuliła do policzka i zaczęła myśleć
0 Henryku. Była taka szczęśliwa. Teraz miss Vautham może sobie strzelać oczami — on już należy do niej. Uspokojona tą myślą zasnęła bardzo szybko.
Wstała się wcześnie rano, bo przed zawinięciem statku do portu musiała jeszcze dopilnować kilku spraw. Pocałowała znowu pierścionek
1 przytuliła go do serca. Za chwilę powinna wyjść na basen. Zebrała całą biżuterię i wyjęła kasetkę. Włożyła do niej złoty łańcuszek z medalionem, w którym nosiła zdjęcie swojej zmarłej matki, bransoletkę i pierścionek — dar od ojca, a także pierścień ofiarowany wczoraj przez Henryka Dewalla. Zielone oczy orła spoglądały na nią jak żywe. Wzruszyła się bardzo i zawahała się, czy włożyć go do szkatułki. W końcu zamknęła ją i odsunęła na środek stołu, aby wskutek kołysania statku nie spadła przypadkiem na podłogę. Pierścionek Henryka położyła obok.
Narzuciła na siebie płaszcz kąpielowy i pobiegła na basen. Po drodze spotkała Henryka, który na powitanie uśmiechnął się serdecznie i pocałował czule w rękę. Zauważył, że zdjęła pierścionek, i popatrzył ze zdziwieniem jej w oczy.
20
— W wodzie mógłby mi ześlizgnąć się z palca. Chyba powinnam go nosić na łańcuszku na szyi, by nie był widoczny. Ojciec z pewnością widział go na pana ręku i mógłby się zaniepokoić. Teraz nie powinien się
denerwować.
— To rzeczywiście dobry pomysł, bo gdzież lepiej sprawowałby pierścień swoją magiczną władzę, jak nie w pobliżu serca — rzekł Henryk bardzo wzruszony i odprowadził Rosemarie aż do szatni basenu. Czekał cierpliwie, aż wróci.
Gdy tylko Rosemarie wyszła z kabiny, stewardesa, przemykając chyłkiem wzdłuż korytarza, zakradła się pod drzwi i otworzyła je zapasowym kluczem. Zadanie zlecone przez Amerykankę okazało się łatwiejsze, niż mogła przypuszczać. Gdy otwierała drzwi, statek przechylił się od uderzenia bocznej fali i stało się to, czego obawiała się Rosemarie: pierścionek stoczył się ze stołu, ale nie wpadł do otwartej walizki stojącej obok. Znalazł się wprost pod nogami stewardesy. Podniosła go szybko, sprawdziła, czy odpowiada opisowi i schowała do
kieszeni.
Miała więc klejnot i wcale go nie ukradła, tylko znalazła na podłodze. Tak tłumaczyła się przed samą sobą. A że zdarzyło się to w kabinie Rosemarie Buchwald? Przecież mogła go ona zgubić na korytarzu. Kto udowodni, że nie? Rozglądnęła się po kabinie i zauważyła leżącą na stole szkatułkę. By uwiarygodnić zniknięcie pierścienia z orłem, rzuciła ten drugi do walizki z ubraniami, a łańcuszek z medalionem przewiesiła przez krawędź stołu.
Zadowolona z siebie szybko opuściła kabinę. Nikt nie widział, gdy tam wchodziła, nikogo nie było też na korytarzu, gdy wychodziła.
Pobiegła pod drzwi miss Vautham, ale te były zamknięte i nikt nie odpowiadał na pukanie. Amerykanka poszła już na śniadanie i z przekazaniem klejnotu trzeba było poczekać, choć najchętniej dziewczyna zamieniłaby go już teraz na obiecane tysiąc dolarów.
Grace rzeczywiście była już w restauracji. Zdziwiła się bardzo, że mimo wczesnej pory Kurt Wendler był tam przed nią. Przysiadła się do niego i bez słowa powitania spytała:
Co, spać pan nie może, panie Wendler?
— Rzeczywiście, miss Vautham — westchnął ciężko. — Szlag mnie trafia, gdy pomyślę, że panna Buchwald musi wysiąść. Postój potrwa aż
21
do wieczora, ale i tak jej już nie zobaczę, bo na pewno pojedzie z ojcem prosto do sanatorium, a tam nie będzie miała czasu na rozmowy ze mną.
— Niestety, ale to prawda. Mam jednak nowinę dla pana. Chciałam przekazać ją jeszcze wczoraj, gdy tylko się o tym dowiedziałam, ale było już późno i nie wypadało mi pana budzić.
— Czy coś się stało? — zaniepokoił się.
Opowiedziała mu, jak zaskoczyła w nocy Henryka i Rosemarie na pokładzie i o pierścionku, który zawsze nosił, a wczoraj ofiarował dziewczynie.
Wendler zdenerwował się:
— Do licha ciężkiego! To wygląda na ciche zaręczyny. Wyrzucę tego faceta za burtę.
Grace położyła mu rękę na ramieniu.
— Spokojnie, przyjacielu i wspólniku! Niech pan zauważy, że ja jestem dokładnie w takiej samej sytuacji jak pan, a jeżeli mamy dojść do celu, musimy zachować spokój.
Patrzył na nią płonącymi oczyma.
— Jednak musi pani przyznać, że wszystko to wygląda na ciche zaręczyny.
— Zgoda, ale od zaręczyn do ślubu droga daleka. Zrobili to po cichu, bo — jak się domyślam — panna Buchwald nie chce, żeby dowiedział się o tym ojciec. Albo nie chce go denerwować w tym stanie, albo — co byłoby dla nas najkorzystniejsze — wie, że on nie zgodzi się wydać jej za mąż za inżynierka bez grosza przy duszy. Pańskie szansę rosną, panie Wendler, bo panu pieniędzy nie brakuje.
— Ale te zaręczyny trzeba by wpierw zerwać...
— I zerwiemy je. Fakt, że pan Dewall zaręczył się z ubogą dziewczyną, przekonuje mnie, że nie jest on łowcą posagów i bez obaw mogę starać się o zdobycie jego serca.
— Od czego zamierza pani zacząć?
— Mam pewien plan. Proszę posłuchać. Zacznijmy od tego, że założyliśmy się, iż zdobędziemy pewien pierścionek.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Ja też nie, ale to na wypadek, gdyby mój plan się nie powiódł. Wtedy musielibyśmy kryć stewardesę, którą namówiłam, żeby zdobyła w jakiś sposób pierścionek Rosemarie, ofiarowany jej przez Henryka.
22
Nawet największy pochlebca nie odważyłby się powiedzieć, że Kurt Wendler zachował w tym momencie zimną krew. Miss Vautham
uśmiechnęła się.
— Mój Boże! Niechżesz pan nie patrzy na mnie z wybałuszonymi oczyma. Mój plan przewiduje zdobycie tego pierścienia, a stewardesa zrobi to za tysiąc dolarów, sądząc, że chodzi o zwykły zakład. Ponadto musiałam uciszyć jej wyrzuty sumienia obietnicą, że klejnot wróci do rąk prawowitego właściciela. Dziewczyna wyszła za mąż za fryzjera i oboje ciułają każdy grosz, by w przyszłości kupić salon fryzjerski. Tysiąc dolarów w ich sytuacji to sporo pieniędzy.
— Hm! Ale mimo wszystko to ryzykowne przedsięwzięcie...
— Coś widzę, że nie starcza panu odwagi, by pozbyć się inżyniera Dewalla. Zresztą, ze sprawą pierścionka nie miał pan nic wspólnego. Pańska rola zacznie się, gdy go będziemy już mieć w ręku.
Zaczerwienił się słysząc, że nazwała go tchórzem. Po chwili milczenia
spytał:
— Więc, co mam zrobić?
— Jeszcze dziś, zanim panna Buchwald opuści statek, musi pan udawać bardzo zakochanego i ani na chwilę nie może jej pan zostawić sam na sam z inżynierem Dewallem. Na pożegnanie niech pan głośno powie: „do zobaczenia w Berlinie" i „dziękuję za wszystko", tak głośno, aby Henryk to słyszał. Musi pan w te słowa włożyć jak najwięcej czułości.
— A po co to całe przedstawienie?
— Żeby pan Dewall pomyślał, że za jego plecami nawiązał pan z panną Buchwald bardzo serdeczne stosunki. Będzie o pana tak zazdrosny, jak pan teraz o niego. Już się raz o to niemal nie pobiliście.
— Chętnie dołożyłbym mu naprawdę. Czy to już wszystko?
— O nie! — zaśmiała się. — Pańska rola zacznie się dopiero po wypłynięciu statku z Honolulu. Widzę jednak, że przyszła stewardesa i najwyraźniej chce ze mną rozmawiać. Zatem niech pan pamięta o swojej roli: Dewall musi aż pękać z zazdrości, a Rosemarie nie może zostać ani przez chwilę sama, dopóki nie zejdzie z pokładu. Dalsze szczegóły omówimy później. Liczę na pana!
— Nie zawiodę pani, miss Vautham. Zrobię to z przyjemnością, choć dziwię się, że zakochała się pani akurat w tym człowieku. Co on takiego ma, że kobiety biegną za nim na oślep?
23
Grace omal nie wybuchnęła śmiechem.
— Pan chyba też nie narzeka na brak powodzenia. Niech pan popatrzy dookoła, jak panienki strzelają oczami w pana stronę. A Rosemarie? Cóż, z pewnością ulegnie, gdy tylko się dowie, że pan Dewall ożenił się z miss Vautham, a pan Wendler ma względem niej jak najpoważniejsze zamiary.
— Życzę pani z całego serca, żeby tak się stało — rzekł, nie ukrywając zadowolenia.
Grace pożegnała się i szybko wyszła, próbując dogonić stewardesę. Bez słowa otworzyła drzwi kabiny, po czym starannie i cicho zamknęła je za sobą. Spytała krótko:
— A więc?
Stewardesa wyjęła pierścień z kieszeni i podała go pannie Vautham.
— Oto on.
Grace chciała wziąć go do ręki, ale dziewczyna szybko zacisnęła dłoń.
— Obiecała mi pani tysiąc dolarów! Miss Vautham uśmiechnęła się drwiąco.
— Myśli pani, że nie dotrzymam słowa? Proszę poczekać, zaraz dam pani pieniądze.
Sięgnęła do szafki, gdzie leżały przygotowane banknoty i podała je stewardesie. Ta chwyciła je skwapliwie, a drugą ręką położyła pierścień na stole. Grace wzięła go do ręki i rzekła tryumfująco:
— A więc wygrałam zakład! Proszę mi opowiedzieć, jak pani to zrobiła.
Stewardesa przedstawiła szczegółowo cały przebieg zdarzeń, nie zapomniała też pochwalić się, że na wszelki wypadek rozsypała pozostałą biżuterię. Zakończyła słowami:
— Panna Buchwald pomyśli, że pierścień ten leży gdzieś w walizce. Ma mało czasu i zacznie go szukać dopiero w sanatorium. Czy dobrze zrobiłam, miss Vautham?
— Wyśmienicie! Spisała się pani doskonale i w zupełności zasłużyła pani na tę zapłatę.
— Dziękuję z całego serca, panno Grace. Dzięki pani spełnienie moich marzeń wydaje się znacznie bliższe.
— Czy pani wierzy w opatrzność boską?
24
— Oczywiście, bez bożej pomocy nic by mi się nie udało.
— Więc niech się pani modli, by i moje marzenie mogło się spełnić.
— To mogę pani obiecać, panno Vautham.
Odeszła szybko i ledwie zdążyła wrócić do swojej kabiny, już czekało na nią następne wezwanie. Przeraziła się, gdy zobaczyła, że pochodzi z numeru panny Buchwald.
— Szuka pierścionka! — pomyślała i złapała się za serce. — Żeby tylko się nie zdradzić miną. Czy aby na pewno chodziło o zakład? Zresztą, to nie jej sprawa — dostała już pieniądze, a pierścionek nie jest aż tak drogocenny, zwykła prymitywna robota. W razie czego i tak odpowiedzialność zrzuci na miss Yautham.
IV
Henryk Dewall odprowadził Rosemarie do drzwi jej kabiny i raz jeszcze pocałował w rękę. Za pół godziny spotkają się w resta