11173

Szczegóły
Tytuł 11173
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11173 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11173 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11173 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wells POKARM BOGÓW SPIS TREŚCI Słowo wstępne ................................. 7 Księga Pierwsza U ZARANIA POKARMU I. Odkrycie ................................... 15 II. Ferma eksperymentalna ................... 26 III. Olbrzymie szczury ......................... 60 IV. Olbrzymie dzieci ........................... 97 V. Zniknięcie Bensigtona ..................... 128 Księga Druga DZIEJE POKARMU NA WSI I. Pojawienie się Pokarmu ................... 143 II. Gigantyczny berbeć ....................... 165 Księga Trzecia ŻNIWO POKARMU I. Zmieniony świat ........................... 185 II. Miłość olbrzymów ......................... 211 III. Młody Caddles w Londynie .............. 231 IV. Dwa dni Redwooda ....................... 246 V. Wielki przywódca ......................... 268 SŁOWO WSTĘPNE Uwudziestego pierwszego września 1866 roku, w pokoju przylegającym do małego sklepiku w Bromley w Anglii, właścicie- lowi sklepu i jego żonie, państwu Josephom Wells, urodził się syn. Nikt w Bromley nie mógł nawet przypuścić, że nowo na- rodzone dziecko kiedykolwiek osiągnie wiele więcej niż jego ro- dzice, stosunkowo ubodzy ludzie, należący do tego, co w owych czasach określano jako klasy niższe. W końcu dziewiętnastego wieku otrzymywało się takie wykształcenie, na jakie rodzice mogli sobie pozwolić, a wykształcenie to bywało stosowne do pozycji w życiu, z jaką się rodzono. Zapewne więc syn Wellsów - Her- bert George - otrzymałby nieco wyszkolenia w rachunkach i księgowości i nauczyłby się prowadzić tego rodzaju sklep. Ale sklep jego rodziców zbankrutował i poszli oni "na służbę" do zamożnej posiadłości w Up Park. I z tego powodu chłopiec uzyskał - przez ową bliskość z "lepszymi od siebie" - pierwszy kontakt ze światem myśli i pisarstwa, którego nigdy nie miałby w Bromley. Tam właśnie, w Up Park, poszedł do szkoły podsta- wowej i dał dowody talentu literackiego wydając amatorskie cza- sopismo. Inteligencja chłopca ucierpiała jednak, gdy sytuacja fi- nansowa zmusiła go do pracy praktykanta w sklepie tekstylnym - czyli u sukiennika, zgodnie z brytyjskim określeniem. (Przez resztę swego życia dobrze urodzeni pomiatali nim jako "tym po- mocnikiem sukiennika".) Ucząc się w wolnym czasie - a miał go naprawdę niewiele - H. G. Wells uzyskał wreszcie kwalifikacje asystenta wykładowcy w szkole, gdzie również zdołał do tego stopnia zapełnić luki swej edukacji, by uzyskać stypendium w Normal School of Science - college'u, który ukończył z najwyższym wyróżnieniem i stopniem bakałarza nauk biologicznych. I tak ów syn sklepikarza wypłynął na wody - choć początkowo niepewnie - świata idei, nauki i książek. Na owym oceanie wyrosnąć miał na jednego z największych w literaturze angielskiej i jednego z wielkich przywódców myśli postępowej przez resztę swego życia. Zaczynał od wykładowcy, potem był dziennikarzem, aż wreszcie stał się osobą powszechnie znaną dzięki powieści Wehikuł czasu, wydanej w roku 1895. Przez większość swego życia pisywać miał nowele i powieści z zakresu fantastyki naukowej, ale najważniejsze jego dokonania na tym polu nastąpiły w ciągu najbliższych dziesięciu lat, gdy położył podstawy tematyczne pod większość znanych nam obec- nie fantazji naukowych. Jako twórca nowych idei Wells nie ma sobie równych. Praktycznie w pojedynkę stworzył i zbadał wszystkie główne szlaki tzw. "romansu naukowego" (ówczesne określenie SF). W Wehikule czasu rozwinął i przestudiował pomysł podróży w czasie i przedstawił obraz dalekiej przyszłości i końca świata. W Wojnie światów przeraził czytelników pomysłem innych za- mieszkanych planet i zetknięcia się ich mieszkańców z nami - była to pierwsza naprawdę wielka powieść o "inwazji z kosmosu". W Wyspie doktora Moreau stworzył prototyp szalonego naukowca, twórcy człekopodobnych potworów. W kilkadziesiąt lat później filmy, magazyny groszowe i książki zaroiły się od takich postaci. W Pierwszych ludziach na Księżycu opisał antygrawitacyjny po- jazd kosmiczny, przy równoczesnym założeniu, iż Księżyc został wydrążony, by nadawać się do zamieszkania wewnątrz przez spo- łeczeństwo istot inteligentnych, wzorowane na mrowisku. Niewi- dzialny człowiek to studium psychiki naukowca, który dokonał eksperymentu na samym sobie. Gdy Śpiący się zbudzi to podróż w czasie dzięki zawieszeniu czynności życiowych i równocześnie przerażająca satyra na społeczeństwo opanowane przez komercja- lizm. Wojna w przestworzu to zdumiewająco trafna wizja wpływu lotnictwa na sposób prowadzenia wojen. W swych licznych nowelach Wells również był pionierem no- wych, pełnych polotu idei. Należą tu koncepcje tak zwanego czwartego wymiaru, przyspieszania metabolizmu człowieka, obrazu życia w epoce jaskiniowej, skutków superchirurgii i jesz- cze zaskakująca ilość innych, jedynych w swoim rodzaju idei - wszystkich wyprzedzających swoją epokę, wszystkich zmuszają- cych do myślenia i zasadniczych dla świata, który miał rozwinąć się w połowie dwudziestego wieku. Nie było mu sądzone dożyć ich rozkwitu, gdyż umarł w roku 1946 w wieku lat osiemdziesię- ciu. Ale Wells, choć tworzył przyszłościowe fantazje naukowe, równocześnie czynnie próbował przekształcić swe wizje w działa- nia polityczne. Był jednym z tych, którzy decydująco przyczynili się do ukształtowania wczesnych, utopijnych wizji brytyjskiej Labour Party, która dziś jest jedną z dwóch wielkich partii poli- tycznych Wielkiej Brytanii (i w bardzo ogólnych zarysach jest odpowiednikiem Partii Demokratycznej w Stanach Zjednoczo- nych). Pisał wiele, wierząc, iż ludzkość wskutek rozwoju nauki musi w końcu zjednoczyć się w jedną wielką, światową federację i ustanowić światowe społeczeństwo obfitości i pokoju. (Posuwając się w latach Wells coraz bardziej rozczarowywał się uporem świata, który nie chciał przyjmować żadnych z jego suges- tii ulepszenia społeczeństwa. W ostatnich latach życia fakt, że pod względem politycznym świat nie mknie ku Utopii, uczynił go człowiekiem zgorzkniałym, co jest typowe dla rozczarowanych marzycieli, którzy mając przed oczami swą czystą wizję nie do- strzegają wahań przeciętnego człowieka, a także nie doceniają zło- żoności wszelkich ruchów masowych.) Owa idealistyczna wizja zaczęła przejawiać się coraz mocniej w je- go pisarstwie i w takich późnych powieściach jak: Ludzie jak bogo- wie czy The Shape of Things to Come, w których ukazuje czytelni- kom, jak świat mógłby wyglądać, gdyby tylko słuchano jego słów. Pokarm Bogów jest jedną z ostatnich jego wielkich powieści fan- tastyczno-naukowych. Został napisany w okresie, gdy Wells już całkowicie pogrążył się w działalności politycznej. Jest powieścią pobudzającą wyobraźnię wspaniałym tematem - co by się stało, gdybyśmy po prostu nie przestawali rosnąć? Opowiada o dwóch biologach, którzy odkrywają substancję (tytułowy "Pokarm") zmieniającą tempo wzrostu, mianowicie w sposób taki, by ów wzrost, zamiast przebiegać w trybie skoków i zatrzymań, czyli w krótkich zrywach rośnięcia, po których następują okresy spo- koju - a tak to naprawdę przebiega w przyrodzie - był równy i ciągły. Bez względu na motywy owych biologów Pokarm wymyka się spod kontroli, ponieważ Wells wcześnie rozpoznał wrodzoną zdolność człowieka do sfuszerowania wszystkiego, czego się do- tknie. Tak więc "zainfekowane" zostały osy, szczury, uprawy, chwasty oraz bezbronne dziecko niczego nie podejrzewającego farmera. To zaś, co rozpoczyna się jako relacja o eksperymencie naukowym, szybko przekształca się w przykuwającą uwagę opo- wieść o gigantycznych ludziach i o potworach w świecie, w któ- rym nie ma dla nich miejsca. Powieść ukazuje też ambiwalencję postaw Wellsa. Z jednej strony jego wyobraźnią zawładnęły perspektywy eksperymentu biologicznego. Z drugiej jednak, jako społecznik, nie mógł pow- strzymać się od spożytkowania tej powieści dla przemycenia od- robiny swego idealizmu. W Pokarmie Bogów ujawnia się to w szczególnie jaskrawy sposób. Bowiem mówi on: Popatrzcie, co mogłoby nastąpić, gdybyście potrafili wznieść się ponad wszystkie owe miałkie interesy życio- we i ujrzeć szersze horyzonty. Gdy ludzie pospolici pełzają w codziennej rutynie, gdy kręcą się jak mrówki za okruchami, prawdziwie wielki umysł może wzbić się w niebo i spojrzeć, co leży w przyszłości, może zaiste ujrzeć cały las, a nie tylko otacza- jące go drzewa. Ostatnie akapity tej książki zawierają niektóre z najpiękniej- szych i najbardziej poetyckich kawałków w twórczości Wellsa. Pi- sarz przedstawia swych gigantycznych ludzi w taki sposób, że choć nie zawsze ich rozumiemy, czujemy do nich sympatię za to, co w nich próbuje wznieść nas ponad nasze możliwości. Autor zwraca się do nas nieustannie: Próbujcie myśleć na wielką ska- lę. Świat jest ważny, wy jesteście ważni, ale tylko wówczas, jeśli potraficie myśleć na większą skalę. Wznieście się ponad swe drobne, codzienne problemy i pomyślcie o rzeczach większych, 0 wiekach leżących za nami i o niesłychanych obietnicach wie- ków leżących przed nami. To - mówi Wells - jest naprawdę ważne, bo jeśli nie potraficie sięgać myślą od horyzontu do hory- zontu jak synowie Cossara, marnujecie swe życie. Spójrzcie - pisze - a pod groteskowymi kształtami i wyda- rzeniami teraźniejszości zobaczycie nadchodzący świat gigantów 1 wszystkich wielkich rzeczy, oczekujących w przyszłości, świat mglisty lecz wspaniały niczym błyszczący pałac ujrzany nagle w dali, w świetle przelotnego promienia słońca. I zaiste miał rację, bo świat dwudziestego wieku okazał się światem gigantycznych odkryć i olbrzymich możliwości, hory- zontów rozciągających się już do innych planet, do gwiazd, i światem czerpiącym energię nawet z atomu. Wizję tych rzeczy dostrzegał oczyma Cossara, my zaś już wśród nich żyjemy. Ale, dodaje Wells, nie możemy żyć wśród takich rzeczy z oczy- ma nie dostrzegającymi niczego poza naszym małym życiem, na- szymi drobnymi, codziennymi czynnościami. Jeśli świat stał się wielki i nieskończony, musimy nauczyć się działać i myśleć podobnie. Inaczej bowiem znajdziemy się w sy- tuacji biednego Caddlesa, olbrzyma, który nic nie mógł zrozu- mieć, który snuł się w zdumieniu, pytając nieustannie: "I po co jest to wszystko"? To pytanie zadaje również Pokarm Bogów. Wielka, barwna po- wieść o zadziwiającym eksperymencie naukowym i stworzeniu ra- sy nadludzi, która stawia każdemu z nas pytanie: I po co jest to wszystko? A potem, w niezapomnianym rozdziale końcowym, Wells w jednej ze swych najbardziej natchnionych chwil poetyc- kich, daje nam odpowiedź. Jeśli choć na moment Pokarm Bogów dla każdego czytelnika staje się czymś żywym, pozwalając mu przez tę krótką chwilę wy- rosnąć umysłem na olbrzyma oglądającego wszechświat, wówczas marzenie Wellsa nigdy nie pójdzie na marne. Bo bez wątpienia taka jest istota wielkiej fantastyki naukowej - rozszerzanie granic umysłu, które pozwolą lepiej stawiać czoło nieskończonym hory- zontom dnia dzisiejszego i jutrzejszego. Donald A. Wollheim ¦ Księga Pierwsza U ZARANIA POKARMU Rozdział I ODKRYCIE 1 W połowie dziewiętnastego wieku po raz pierwszy w naszym dziwnym świecie pojawiła się liczna grupa ludzi, w większości skłaniających się ku podeszłemu wiekowi, których określa się, jakże adekwatnie - mimo że bardzo tego nie lubią - mianem "Naukowców". Nie lubią do tego stopnia, że użycie takiego określenia na łamach Naturę, która od początku była charakterystycznym i wyróżniają- cym się czasopismem, jest całkowicie wykluczone, jako słowa, które przyczynia się do tworzenia brzydkiego języka w naszym kraju. Ale tzw. opinia publiczna i jej prasa wie- dzą lepiej, więc pozostali "Naukowcami". Gdy zaś dostąpią jakiegokolwiek rozgłosu, nazywa się ich co najmniej "Wy- bitnymi Naukowcami", "Znakomitymi Naukowcami" lub "Powszechnie Znanymi Naukowcami". Z pewnością zarówno pan Bensington jak i profesor Redwood w zupełności zasługiwali na wszystkie te określe- nia na długo przed tym, zanim dokonali cudownego odkry- cia, o którym opowiada ta książka. Pan Bensington był członkiem Towarzystwa Królewskiego oraz byłym prze- wodniczącym Towarzystwa Chemicznego, natomiast Red- wood profesorem fizjologii w College'u Bond Street Uni- wersytetu Londyńskiego i - wielokrotnie - ofiarą oszczerstw ze strony ruchu antywiwisekcjonistów. Od naj- wcześniejszej młodości prowadzili akademicki tryb życia. Oczywiście, jak wszyscy prawdziwi Naukowcy, mieli wy- gląd bynajmniej niedystyngowany. Najmniej nawet zmanie- rowany ze wszystkich żyjących aktorów ma więcej dy- stynkcji, niż wszyscy członkowie Royal Society razem wzięci. Bensington był człowiekiem niskiego wzrostu i bar- dzo, ale to bardzo, łysym, garbił się też nieco; nosił okulary w złotej oprawie i filcowe buty z licznymi rozcięciami z powodu równie licznych odcisków, profesor Redwood zaś wyglądał zupełnie pospolicie. Zanim natknęli się na Pokarm Bogów (upieram się przy tej nazwie), żyli pracowi- cie w tak niezwykłym odosobnieniu, że trudno znaleźć co- kolwiek, co można by powiedzieć o nich czytelnikowi. Bensington zdobył ostrogi (jeśli można użyć takiego wyrażenia w stosunku do gentlemana chodzącego w pocię- tych filcowych butach) swymi wspaniałymi Badaniami nad Jeszcze Bardziej Toksycznymi Alkaloidami, natomiast pro- fesor Redwood wzniósł się ku sławie... nie pamiętam do- kładnie, w jaki sposób wzniósł się ku sławie! Wiem, że był bardzo sławny i to wszystko. Takie rzeczy się zdarzają. Przypuszczam, że stało się to dzięki obszernemu działu "O Czasie Reakcji", z- licznymi tablicami wykresów sfig- mograficznych (piszę to z zastrzeżeniem prawa do popraw- ki), oraz wspaniałą nową terminologią. Publicznie owych gentlemanów widywano rzadko, albo i wcale. Niekiedy, w takich miejscach jak Royal Institution albo Towarzystwo Sztuk Pięknych, można było, w pew- nym sensie, ujrzeć Bensingtona - jego zaczerwienioną ły- sinę i fragment kołnierzyka oraz marynarki, albo też usły- szeć urywek odczytu czy doniesienia naukowego, które - we własnym mniemaniu - wygłaszał w sposób słyszalny. Pamiętam jak raz - było to któregoś popołudnia w minio- nej przeszłości - gdy Stowarzyszenie Brytyjskie odbywało swą sesję w Dover, natknąłem się na Sekcję C, D, albo jakąś podobną literę, które obrały sobie za siedzibę wynaję- tą knajpę, i podążając za dwiema paniami o poważnych minach, niosącymi w rękach paczki zawinięte w papier, za drzwiami z napisem Bilardy czy też Totalizator znalazłem się w przeraźliwej ciemności, rozjaśnianej tylko przezro- czami wykresów Redwooda. Patrzyłem, jak przezrocza pojawiają się i nikną oraz słu- chałem głosu (zapomniałem, co mówił) który, jak sądzę, był głosem profesora Redwooda. Prócz tego słychać było tylko syczenie latarni magicznej oraz jeszcze jeden dźwięk, którego osobliwość zatrzymała mnie tu, póki światło nie zostało nagle włączone. Zauważyłem wówczas, że tajemni- czy dźwięk był odgłosem żucia bułek, kanapek i tym po- dobnych, które Brytyjscy Stowarzyszeni zaczęli jeść pod osłoną ciemności latarni magicznej. Redwood zaś, jak pamiętam, nie przestawał mówić przez cały czas po zapaleniu świateł oraz dotykać ekranu w miejscu, gdzie powinien być widoczny jego wykres - a także potem, gdy powróciła ciemność. Pamiętam go jako najzupełniej pospolicie wyglądającego, nieco nerwowego ciemnowłosego człowieka z miną taką, jakby myślał o czymś zupełnie innym, a robił to, co właśnie robił, wyłącznie z niewytłumaczalnego poczucia obowiązku. Raz jeden - w minionych dniach - usłyszałem rów- nież Bensingtona, na konferencji oświatowej w Bloomsbu- ry. Jak większość chemików i botaników, Bensington wy- powiadał się bardzo autorytatywnie o nauczaniu - chociaż jestem pewien, że półgodzinna wizyta w przeciętnej klasie szkolnej przeraziłaby go śmiertelnie. O ile mogę sobie teraz przypomnieć - przedłożył projekt ulepszenia metody heu- rystycznej profesora Armstronga, która umożliwiłaby kosz- tem trzech czy czterech setek funtów na aparaturę, kosz- tem całkowitego pominięcia jakichkolwiek innych przed- miotów nauczania, oraz zupełnego poświęcenia się przez wyjątkowo uzdolnionego nauczyciela, opanowanie w ciągu dziesięciu czy dwunastu lat przez przeciętne dziecko, obda- rzone wszakże szczególnie wyraźnym darem sumienności, niemal tyle wiadomości z chemii, ile zawarte jest w któ- rymś z tych najczęściej spotykanych, odrażających podrę- czników za szylinga... Jak więc widzicie, poza terenem nauki były to dwie zu- pełnie zwyczajne osoby. W każdym razie nader dalekie od praktycznych zagadnień życia codziennego. A przekonacie się, że dotyczy to "Naukowców" jako klasy na całym świe- cie. To, co w nich wielkie, tylko irytuje innych "Naukow- ców", natomiast w powszechnej opinii okryte jest tajemni- cą. To zaś, co nie jest wielkie, jest widoczne dla wszystkich. Nie ulega wątpliwości, że żadna inna rasa ludzka nie posiada tego, co nie jest wielkie w takich ilościach. Jeśli idzie o stosunki międzyludzkie, naukowcy żyją w maleńkim świecie; ich badania wymagają niesłychanej koncentracji i niemal klasztornego odosobnienia; z życia pozostaje im więc niewiele. Gdy widzi się jakiegoś cudacznego, płochli- wego, nieszczęsnego, siwowłosego, zarozumiałego, małego odkrywcę wielkich odkryć, komicznie przyozdobionego szeroką wstęgą jakiegoś rycerskiego orderu i wydającego przyjęcia dla swych bliźnich; gdy czyta się w Naturę boles- ne wypowiedzi na temat "lekceważenia nauki", ponieważ anioł roznoszący odznaczenia, nadawane w dniu urodzin króla, pominął Royal Society; albo też słucha, jak jeden niestrudzony lichenolog komentuje prace innego niestru- dzonego lichenologa - małość rodzaju ludzkiego staje się oczywista. A przecież rafa koralowa Nauki, którą ci mali "Nau- kowcy" zbudowali i nadal budują, jest tak wspaniała, tak cudowna, tak pełna tajemniczych, niejasnych perspektyw wielkiej przyszłości człowieka! Wydaje się, że "Naukowcy" nie zdają sobie sprawy z tego, co czynią! Niewątpliwie dawno temu Bensington, gdy odczytał swoje powołanie i poświęcił życie alkaloidom oraz pokrew- nym związkom, miał jakąś ulotną wizję przyszłości - wię- cej niż ulotną. Bez odrobiny tego rodzaju natchnienia któ- ryż z młodych ludzi oddałby takiej pracy życie, za sławę i stanowiska, jakich tylko "Naukowiec" może oczekiwać? A przecież młodzi ludzie to robią. Nie, oni musieli widzieć choć przez chwilę blask chwały, musieli mieć wizję przy- szłości. Lecz stanęła tak blisko przed oczami, że ich oślepi- ła. Poraził ich blask wielkości po to, by przez resztę życia strzegli światła wiedzy - abyśmy i my mogli je ujrzeć! Być może pewne objawy niepokoju u Redwooda tłuma- czy - teraz nie ma już co do tego wątpliwości - jego odmienność wśród kolegów. Był inny, tak jak pozostały w jego wzroku blask dawnej wizji. Substancję, którą stworzyli we dwóch Bensington i profe- sor Redwood, nazywam Pokarmem Bogów. Biorąc pod uwagę to, czego już dokonała oraz to, czego jeszcze na pewno dokona, nie ma w tej nazwie przesady. Dlatego przez całe moje opowiadanie będę ją nadal tak określał. Ale oczywiście Bensington nie mógł z zimną krwią nadać jej takiej nazwy, podobnie jak nie mógł wyjść na ulicę ze swe- go mieszkania przy Sloane Street przyodziany w królew- skie szkarłaty i laurowy wieniec. Określenie to wyrwało mu się tylko jako pierwszy okrzyk zdumienia. Nazwał ją bo- wiem entuzjastycznie Pokarmem Bogów na jedną najwyżej godzinę, czy coś koło tego. Następnie zdecydował, że brzmi niedorzecznie. Oczywiście wraz z pierwszą myślą o Po- karmie dostrzegł nadzwyczajne jego możliwości - dosłow- nie nadzwyczajne możliwości - lecz ujrzawszy perspekty- wę tak oszałamiającą, jako rzetelny "Naukowiec" po pierwszym uniesieniu zdecydowanie zamknął oczy. Później nazwa Pokarm Bogów brzmiała mu aż do nieprzyzwoitości krzykliwie. Był zdumiony, że użył takiego wyrażenia. Ale od tej chwili ślad tego jasnowidzenia towarzyszył mu i przypominał się od czasu do czasu... - Naprawdę, wie pan - mówił, zacierając ręce i śmiejąc się nerwowo - to ma nie tylko teoretyczne znaczenie. Na przykład... - zwierzył się, przysuwając twarz tuż do twa- rzy profesora i zniżając głos -...być może, jeśli się do tego odpowiednio podejdzie, da się to sprzedawać... Ściśle mówiąc - dodał, cofając się - jako Pokarm. Albo przy- najmniej jako dodatek odżywczy. Oczywiście zakładając, że będzie smaczny. A tego nie możemy być pewni, zanim go nie wytworzymy. Zrobił w tył zwrot na dywaniku przed kominkiem i za- czął się przyglądać starannie rozmieszczonym przecięciom swych filcowych butów. - Nazwa? - odpowiedział na pytanie. - Ze swej strony skłaniam się do starej, dobrej aluzji z czasów klasycz- nych. To... to czyni Naukę szan... To znaczy nadaje jej odcień staromodnej godności. Myślałem sobie... nie wiem, czy nie uznałby pan tego za pewną niedorzeczność z mojej strony... Od czasu do czasu można sobie pozwolić na odro- binę fantazji... Herakleophorbis. Co? Pożywienie poten- cjalnego Herkulesa? Wie pan, to może... Oczywiście, jeśli sądzi pan, że nie... Redwood zastanowił się nie odwracając wzroku od ognia i nie zgłosił sprzeciwu. - Sądzi pan, że to się nada? Redwood z powagą kiwnął głową. - Mogłoby być Titanophorbis. Pokarm Tytanów... Woli pan tamtą nazwę? - A czy jest pan zupełnie pewien, że to nie jest zbyt... - Nie. - Ach! Cieszę się. Tak więc podczas swych badań i w sprawozdaniu na- zywali to Herakleophorbią - sprawozdaniu, które nigdy nie zostało opublikowane z powodu nieoczekiwanych wy- darzeń, które pokrzyżowały wszystkie ich plany. Tak się nieuchronnie zdarza. Zanim natrafili na tę substancję, której oczekiwali w trakcie badań teoretycznych, stworzyli przedtem trzy zbliżone, które określili jako Herakleophor- bię I, Herakleophorbię II i Herakleophorbię III. Herak- leophorbią IV jest tą, którą - upierając się przy pierwot- nej nazwie wymyślonej przez Bensingtona - nazywam tu Pokarmem Bogów. Pomysł należał do Bensingtona. Ale ponieważ nasunął mu go jeden z artykułów profesora Redwooda w Philosophical Transactions, Bensington postąpił nader stosownie, kon- sultując się z nim, zanim zaczął dalej rozwijać pomysł. Po- nadto zakres badań obejmował tak zagadnienia fizjologii, jak chemii. Profesor Redwood należał do gatunku pracowników nauki oddanych nałogowi krzywych i diagramów. Znacie dobrze - jeśli należycie do mego ulubionego gatunku czy- telników - ten rodzaj doniesień naukowych, jaki mam na myśli. Jest to całkowicie niezrozumiały artykuł, zaopatrzony na końcu w pięć albo sześć składanych tablic, które po roz- łożeniu ukazują dziwne zygzakowate linie, przesadnie na- kreślone błyskawice albo niepojęte fale, zwane krzywymi wygładzonymi, rozpięte na rzędnych i wyrastające z odcię- tych. Długo łamiecie sobie nad nimi głowę i na koniec do- chodzicie do wniosku, że nie tylko wy tego nie rozumiecie, ale autor także. Chociaż tak naprawdę wiecie, że wielu lu- dzi nauki zupełnie dobrze rozumie własne referaty; bariera między nami wynika jedynie z niedostatków języka. Jestem skłonny przypuszczać, że Redwood myślał dia- gramami i krzywymi. Do publikacji swego monumentalne- go dzieła "O Czasie Reakcji" (nienaukowy czytelnik pro- szony jest jeszcze o chwilę cierpliwości, a wszystko stanie się jasne jak słońce) Redwood zaczął produkować wygładzone krzywe oraz sfigmogramy wzrostu, a właśnie jeden z jego artykułów nasunął Bensingtonowi pomysł. Redwood mierzył wszystkie rzeczy, które rosną: kocię- ta, szczenięta, słoneczniki, grzyby, fasolę, oraz (póki jego żona nie położyła temu kresu) swoje dziecko i wykazał, że rośniecie nie przebiega w sposób równomierny, czyli, jak to nakreślił: ale skokami i pauzami typu: i że, jak się okazuje, nic nie rośnie regularnie i jednostaj- nie. Wyglądało to tak, jakby wszystko co żyje musiało naj- pierw zakumulować siłę do rośnięcia, potem mogło znów poczekać, zanim będzie mogło dalej podjąć rośniecie. W ogólnym więc i wysoce technicznym języku prawdziwie sumiennych "Naukowców" Redwood sugerował, że proces wzrostu być może wymaga obecności we krwi znacznych ilości jakiejś niezbędnej substancji, tworzącej się powoli, która (gdy zostaje zużyta w procesie wzrostu) jest nie- zmiernie powoli uzupełniana, i że w tym czasie organizm musi wyczekiwać. Przyrównał tę nieznaną substancję do oleju maszynowego. Rosnące zwierzę, sugerował, było w pewnym sensie podobne do silnika, który może się poru- szać przez pewien czas, a następnie musi zostać naoliwiony, zanim ruszy ponownie. "Ale czemu nie można by oliwić silnika z zewnątrz?", powiedział Bensington, czytając refe- rat. "A wszystko to", orzekł Redwood, robiąc zachwycają- cy skok myślowy tak charakterystyczny dla jego klasy ludzi, "może w bardzo prawdopodobny sposób rzucić świa- tło na tajemnice, związane z niektórymi gruczołami do- krewnymi". Jakby miały one z tym w ogóle coś wspól- nego! W następnym komunikacie Redwood posunął się dalej. Dostarczył doskonałego zestawu diagramów, które wyglą- dały jak tory wystrzelonych rakiet, natomiast sens odkrycia - o ile posiadało ono jakikolwiek sens - polegał na tym, że krew szczeniaków i kociąt oraz sok słoneczników i soki grzybów znajdujących się w tym, co Redwood nazwał fazą wzrostową, różniły się proporcją niektórych składników (od tejże proporcji) w dniach, w których kocięta i grzyby nie oddawały się szczególnie rośnięciu. Gdy zaś Bensington, najpierw patrząc na diagramy przewrócone na bok, a następnie do góry nogami, zaczął pojmować na czym polegała różnica, ogarnęło go wielkie zdumienie. Ponieważ, rozumiecie, różnica ta prawdopo- dobnie wynikała z obecności tej właśnie substancji, którą starał się wyodrębnić w swych badaniach nad alkaloidami, działającymi najbardziej pobudzająco na system nerwowy. Odłożył artykuł Redwooda na patentowy pulpit do czyta- nia, który w bardzo niewygodny sposób wyrastał z oparcia jego fotela, zdjął swe oprawiane w złoto okulary, chuchnął na nie i bardzo starannie wytarł. - Na Jowisza? - rzekł. Następnie, wkładając znów okulary, zwrócił się ku osobliwemu pulpitowi do czytania, który natychmiast, w chwili gdy jego łokieć na nim spoczął, wydał kokieteryjny kwik i rozłożył artykuł, ze wszystkimi towarzyszącymi mu wykresami, w stanie rozproszonym i pogniecionym na podłodze. - Na Jowisza! - powtórzył Bensington, wyciągając się na brzuchu przez oparcie fotela, spokojnie ignorując zwyczaje tego urządzenia. Widząc jednak, że broszura na- dal jest poza zasięgiem jego ręki, udał się za nią w pogoń na czworakach. I właśnie na podłodze przyszło mu na myśl, by nazwać tę substancję Pokarmem Bogów... Jeśli, jak się domyślacie, i on, i Redwood mieliby rację, wówczas wstrzykując lub podając w pożywieniu nową sub- stancję, będzie się można pozbyć fazy spoczynkowej i miast wzrostu, przebiegającego w ten sposób: będzie on (jeśli mnie rozumiecie) przebiegał tak: W noc następującą po rozmowie z Redwoodem Bensington prawie nie mógł zmrużyć oczu. Raz jeden, jak się zdawało, zapadł w coś w rodzaju drzemki, ale trwało to ledwie mo- ment. Śnił wówczas, że wykopał głęboki dół w ziemi i lał weń tony Pokarmu Bogów, a ziemia puchła i puchła i wszy- stkie granice państwowe pękały i Królewskie Towarzystwo Geograficzne, na podobieństwo ogromnego cechu kraw- ców, poszerzało Równik. Oczywiście był to głupi sen, lecz o wiele jaśniej ukazu- jący stan podniecenia umysłu, w jaki popadł Bensington i prawdziwą wartość, jaką przywiązywał do swego odkry- cia, niż cokolwiek, co mówił na jawie i trzymając wodze fantazji. Dziwnym zbiegiem okoliczności tej samej nocy miał również sen Redwood, a śnił: Był to diagram, nakreślony ogniem na długim zwoju przestrzeni kosmicznej, on zaś (Redwood oczywiście, nie diagram) stał na jakiejś planecie obok jakiejś czarnej estra- dy i miał wykład o nowym, obecnie możliwym, sposobie rośnięcia, wobec audytorium Bardziej Niż Królewskiego Instytutu Sił Pierwotnych. Sił, które zawsze dotychczas, nawet gdy dotyczyło to rośnięcia ras, imperiów, systemów planetarnych i światów, objawiały się tak: a w niektórych wypadkach nawet tak: I tłumaczył im bardzo jasno i przekonywająco, że te powolne, a w niektórych wypadkach nawet prowadzące do uwstecznienia metody, bardzo szybko wyjdą z mody wsku- tek jego odkrycia. Oczywista bzdura! Ale ona również wskazuje, że... Ani przez chwilę nie sugerowałem, że któryś z tych snów może w jakikolwiek sposób być uważany za znaczący czy proroczy w granicach szerszych niż to, co tu jednoznacz- nie wyłożyłem. Rozdział II FERMA EKSPERYMENTALNA 1 1 oczątkc kowo Bensington zaproponował, aby materiał, gdy tylko zdoła go wytworzyć, wypróbować na kijankach. Jako że tego rodzaju rzeczy zawsze wypróbowuje się na kijan- kach: po to właśnie one istnieją. I uzgodniono, że to on, a nie Redwood, przeprowadzi eksperyment, ponieważ labo- ratorium Redwooda było zajęte przez aparaturę balistyczną oraz zwierzęta, niezbędne dla badań nad Dobowymi Zmia- nami Częstotliwości Bodzenia Przez Cielę Płci Męskiej. Ba- dań, których wynik stanowiły krzywe niezwykłego i zupeł- nie zdumiewającego rodzaju, zaś obecność szklanych kolb z kijankami była skrajnie niepożądana w czasie, gdy badania te znajdowały się w toku. Gdy jednak Bensington częściowo wtajemniczył swą kuzynkę Jane w swoje zamiary, założyła natychmiast veto przeciw importowi tak znacznych ilości kijanek lub jakich- kolwiek podobnych do nich zwierząt eksperymentalnych do ich wspólnego mieszkania. Nie zgłaszała najmniejszych sprzeciwów co do używania przez niego jednego z pokoi na wybuchowe doświadczenia chemiczne, z których (jeśli o nią chodziło) nic nie wynikało; pozwoliła mu na posiada- nie pieca gazowego, zlewu, oraz pyłoszczelnej szafy, jako miejsca chronionego przed cotygodniową burzą sprzątania, którego nie zamierzała się wyrzec. Znając zaś ludzi oddają- cych się nałogowi pijaństwa uważała jego zapobiegliwość w staraniach o wyróżnienia w towarzystwach naukowych za doskonały substytut wulgarniejszej formy zdeprawowa- nia. Ale z jakimikolwiek żyjącymi stworzeniami w więk- szych ilościach, skłonnymi do "wiercenia się" za życia i "śmierdzenia" po śmierci nie chciała i nie zamierzała się pogodzić. Twierdziła, że takie rzeczy muszą być szkodliwe dla zdrowia, a Bensington był w sposób nader widoczny człowiekiem słabowitym. I byłoby całkowitym nonsensem twierdzić, że tak nie jest. Gdy zaś Bensington usiłował jej wytłumaczyć kolosalną wagę przypuszczalnego odkrycia powiedziała, że gdyby nawet wyraziła zgodę na wszystkie paskudne i niezdrowe rzeczy, które on chce wyczyniać w domu (a do tego przecież wszystko się sprowadzało), sam skarżyłby się jako pierwszy. W tym czasie Bensington chodził tam i z powrotem po pokoju bez żadnych względów dla swych odcisków i prze- mawiał do niej całkiem zdecydowanie i gniewnie bez naj- mniejszego skutku. Stwierdził, że nic nie powinno stać na drodze Postępu Nauki, a ona powiedziała, że Postęp Nauki to jedno, a masa kijanek w mieszkaniu to drugie; zauważył więc, że jest stwierdzonym faktem, iż w Niemczech czło- wiek z takim pomysłem miałby natychmiast do dyspozycji dwadzieścia tysięcy stóp sześciennych należycie wyposażo- nego laboratorium, na co ona rzekła, że jest i zawsze była zadowolona, że nie jest Niemką; gdy z kolei powiedział, że zapewni mu to wieczną sławę, ona odpowiedziała, że po- siadanie masy kijanek w mieszkaniu takim, jak ich, praw- dopodobnie znacznie szybciej wywoła chorobę u niego; wtedy on powiedział, że jest panem we własnym domu, a ona zareplikowała, że zamiast opiekować się masą kijanek woli zaangażować się jako gospodyni w szkole; a wówczas powiedział jej, by była rozsądna, ona zaś zażądała, by to on był rozsądny i dał jej spokój z tymi wszystkimi kijankami; stwierdził więc, że powinna odnosić się z szacunkiem do jego idei, a ona odrzekła, że jeśli będą śmierdziały, to się nie odniesie; a wtedy on kompletnie przestał panować nad sobą i - pomimo klasycznych wypowiedzi Huxleya na ten temat - wypowiedział brzydkie słowo. Nie było to bardzo brzydkie słowo, niemniej jednak dość brzydkie. Wobec czego ona poczuła się mocno obrażona i trzeba było ją przeprosić, a perspektywa wypróbowania kiedykolwiek Po- karmu Bogów w ich mieszkaniu całkowicie rozpłynęła się w przeprosinach. Tak więc Bensington musiał zastanowić się nad jakimś innym sposobem przeprowadzenia tych eksperymentów w odżywianiu, które staną się konieczne dla udowodnienia jego odkrycia, jak tylko będzie miał już wyodrębnioną i przygotowaną swoją substancję. Przez parę dni medyto- wał nad możliwością umieszczenia swych kijanek jako pensjonariuszy u jakiejś godnej zaufania osoby, ale przy- padkowo przeczytane zdanie w gazecie skierowało jego myśli ku Fermie Eksperymentalnej. Oraz kurczętom. Od razu bowiem pomyślał o fermie kurzej. Nagle zawładnęła nim wizja burzliwie rosnących kurcząt. Wyobrażał sobie coraz większe kojce i wybiegi. Kurczęta są tak przystępne, tak łatwe do karmienia i ob- serwowania (a ileż bardziej suche w dotknięciu i przy mie- rzeniu), że z punktu widzenia jego potrzeb kijanki, w po- równaniu z kurczętami, wydawały mu się bestiami wręcz dzikimi i nieokiełznanymi. Był po prostu zdumiony, czemu od początku nie pomyślał o kurczętach zamiast kijanek. Między innymi oszczędziłoby to wszystko kłopotów z ku- zynką Jane. Gdy zaś zaproponował kurczęta Redwoodowi, ten zgodził się z nim całkowicie. Redwood powiedział, że jest przekonany, iż fizjologo- wie eksperymentalni robią wielki błąd, wkładając niepo- trzebnie tak wiele pracy w doświadczenia z małymi zwie- rzętami. To dokładnie tak, jakby robić doświadczenia chemiczne z niedostateczną ilością odczynników; błędy ob- serwacyjne i manipulacyjne stają się nieproporcjonalnie duże. Było sprawą najwyższej wagi właśnie w chwili obec- nej, aby pracownicy Nauki dochodzili uznania ich prawa do posiadania dużego materiału eksperymentalnego. Dla- tego właśnie wykonywał obecną serię doświadczeń w Bond Street College z cielętami płci męskiej, nie bacząc na^pe- wien stopień niewygody, którą ich lekkomyślne pojawienie się od czasu do czasu na korytarzach sprawia studentom i profesorom innych przedmiotów. Ale krzywe, które uzys- kiwał, były wręcz wyjątkowo interesujące, a gdy zostaną opublikowane, w pełni usprawiedliwią jego decyzję. Ze swej strony, gdyby nie niedostateczne dotowanie Nauki w tym kraju, mając wybór, nigdy by się nie zdecydował pracować nad jakimkolwiek zwierzęciem mniejszym niż wieloryb. Ale publiczne wiwarium, wielkości dostatecznej, by to umożliwić, było - jak się obawiał - żądaniem uto- pijnym. W Niemczech... itd. Ponieważ męskie cielęta Redwooda wymagały jego co- dziennej obecności, wybór i wyposażenie Fermy Ekspery- mentalnej w znacznej mierze spadły na Bensingstona. Rów- nież całkowite pokrycie kosztów, jak się rozumiało, przypadło Bensingtonowi; przynajmniej do czasu, gdy bę- dzie możliwe uzyskanie dotacji. Zgodnie z tym na prze- mian pracował w domowym laboratorium i oddawał się pogoni za fermą do wydzierżawienia. Szukał wzdłuż linii kolejowych wybiegających z Londynu ku południowi, a je- go badawczo spoglądające okulary, prostoduszna łysina i pocięte filcowe buty napełniały płonnymi nadziejami po- siadaczy rozlicznych, nikogo nie interesujących, nierucho- mości. Ogłosił też w dziennikach oraz w Naturę, iż poszu- kuje stosownej pary (małżeńskiej) - punktualnej, aktywnej 1 z doświadczeniem drobiarskim - do objęcia całkowitej opieki nad Fermą Eksperymentalną o powierzchni trzech akrów. Siedzibę, która zdawała się odpowiadać jego potrzebom, znalazł w Hickleybrow, koło Urshot w hrabstwie Kent. Było to cudaczne, małe, samotne miejsce w dolince otoczonej starym lasem sosnowym, który w nocy wyglądał czarno i odpychająco. Garbata odnoga wydmy odgradzała je od wschodu, a ponura studnia, uwieńczona zrujnowanym daszkiem, przewyższała dom mieszklany. Domek miał nagie ściany, kilka powybijanych okien i przylegającą szopę, która rzucała od południa czarny cień. Leżał o półto- rej mili od ostatniego domu w wiosce, a jego odosobnienie w nader zagadkowy sposób rozpraszały liczne niejasne odgłosy. Na Bensingtonie miejsce to zrobiło wrażenie znakomi- tego do prowadzenia badań naukowych. Obszedł posiad- łość, szkicując szerokimi ruchami ręki kojce i wybiegi; przekonał się też, że kuchnia - (po minimalnej adaptacji) - nadaje się do pomieszczenia całego szeregu inkubato- rów i sztucznych kwok. Natychmiast wydzierżawił fermę, zaś w drodze do Londynu zatrzymał się w Dunton Green i zawarł umowę ze stosowną parą małżeńską, która odpo- wiedziała na jego ogłoszenie; tego samego wieczoru udało mu się wyodrębnić dostateczną ilość Herakleophorbii I, by więcej niż uzasadnić poczynione kroki. Stosowna para małżonków, których przeznaczeniem by- ło stać się pod kierownictwem Bensingtona pierwszymi na Ziemi rozdawcami Pokarmu Bogów, była nie tylko bar- dzo wyraźnie posunięta w latach, ale także nadzwyczajnie brudna. Tego ostatniego Bensington nie zauważył, ponie- waż nic tak nie unicestwia ogólnych zdolności obserwacyj- nych, jak zajmowanie się nauką eksperymentalną. Małżon- kowie nosili nazwisko Skinner, pan i pani Skinner. Bensington odbył z nim rozmowę w malutkim pokoju z hermetycznie zamkniętymi oknami, plamistym lustrem nad kominkiem i kilkoma słabowitymi roślinami pantofel- nika. Pani Skinner była maleńką staruszką, z gołą głową, brudnymi siwymi włosami zaczesanymi bardzo ciasno do tyłu znad twarzy, która niegdyś składała się głównie, obec- nie zaś niemal wyłącznie - na skutek utraty zębów i pod- bródka oraz pomarszczenia się wszystkiego poza nimi - z nosa. Nosiła suknię koloru szarego (o ile w ogóle posia- dała ona jakikolwiek kolor), załataną w jednym miejscu czerwoną flanelą. Wpuściła Bensingtona do środka i roz- mawiała w sposób wymijający, oglądając go badawczo z kwaśną miną, podczas gdy pan Skinner, jak oświadczyła, coś uzupełniał w swoim ubiorze. Miała jeden ząb, który utrudniał jej wymowę i trzymała długie, pomarszczone dłonie nerwowo zaciśnięte. Powiedziała Bensingtonowi, że hodowała drób przez całe lata i wie wszystko o inkuba- torach; że prawdę mówiąc swego czasu oni sami prowadzili fermę drobiarską, która ostatecznie upadła jedynie z powo- du braku uczniów. - Bo z uczniów, znaczy się, idzie dochód - powie- działa pani Skinner. Pan Skinner, gdy się pojawił, okazał się mężczyzną o szerokiej twarzy, sepleniącym oraz zezowatym, przez co sprawiał wrażenie, że spogląda powyżej czubka głowy roz- mówcy. Miał na nogach pocięte miękkie pantofle, które wzbudziły sympatię Bensingtona, i w oczywisty sposób cierpiał na brak guzików. Jedną ręką utrzymywał na właś- ciwych miejscach marynarkę i koszulę, palcem zaś wska- zującym drugiej rysował esy-floresy na czarnozłotym obru- sie, śledząc wolnym okiem miecz, że tak powiem, Demoklesa, w osobie Bensingtona, z wyrazem smutnej obojętności. - Pan nie fce prowadzić tej fermy dla sysku. Nie. Fir. Supełnie wsyssko jedno, Fir. Efsperyment! Abfolutnie. Powiedział, że mogą udać się na fermę natychmiast, w Dunton Green nie zajmował się niczym, z wyjątkiem nie- wielkiego krawiectwa. - To nie jeft tak wysforne miefsce, jak ossekiwałem, ze bessie i samówienia jakie mam, nie fą prawie niss warte, - powiedział - więss jeśli to panu jess dogodne, abyśmy pfybyli... W ciągu tygodnia pan i pani Skinner zainstalowali się na fermie, zaś zatrudniony na akord cieśla z Hickleybrow urozmaicał sobie zadanie wzniesienia kurników i wybiegów systematycznym obmawianiem Bensingtona. - Tuszo go jesse nie fissiałem - powiedział pan Skinner. - Ale f tego so fiem, paffsy mi na gupiego ftare- go wariasa. - Ja myślę, że un patrzy trochę na pomieszanego - powiedział cieśla z Hickleybrow. - Spsikował na punkcie drobiu - powiedział pan Skinner. - Dobra bosiu! Jakby nikt nis nie wiessiał o dro- biu possa nim. - Un wygląda jak kura - powiedział cieśla z Hick- leybrow - z unymi jego okularami, co nosi. Pan Skinner podszedł bliżej do cieśli z Hickleybrow i przemówił poufnym tonem, z jednym okiem smutno pa- trzącym na odległą wioskę, a drugim błyszczącym i złośliwym. - Mają być miezzone kassdego cholernego dnia, kass- da cholerna kura, mówił. Sseby wiezzieś tsy dobsse rosną. Co u... eee? Kassda cholerna kura kassdego cholernego dnia. I pan Skinner podniósł dłoń do ust, by wybuchnąć pod jej osłoną śmiechem w wytworny i zaraźliwy sposób. Bar- dzo mocno ruszał przy tym ramionami i tylko jego drugie oko nie brało udziału w śmiechu. Ale zwątpiwszy, czy cieś- la w pełni pojął, o co chodzi, powtórzył przenikliwym szeptem: - Miezzone! - Un je gorszy jak nasz stary dziedzic, niech mnie złe porwie, jeśli nie je - powiedział cieśla z Hickleybrow. Prace eksperymentalne są najtrudniejszą rzeczą pod słoń- cem (jeśli nie brać pod uwagę sprawozdań z nich, ogłasza- nych w Philosophical Transactions), i Bensingtonowi wy- dawało się, że upłynął długi czas, nim w miejscu jego pierwszego marzenia o ogromnych możliwościach pojawił się okruch realizacji. Wynajął Fermę Eksperymentalną w październiku, a był już maj, zanim po raz pierwszy pojawi- ły się oznaki sukcesu. Trzeba było wypróbować najpierw Herakleophorbię I, II oraz III, co przyniosło porażkę; na Fermie Eksperymentalnej zaś wystąpiły trudności ze szczu- rami oraz Skinnerami. Jedynym sposobem skłonienia Skinnera do zrobienia czegokolwiek z tego, co mu poleca- no, było dawanie mu wypowiedzenia. Wtedy zaczynał trzeć płaską dłonią swój nie ogolony podbródek - w sposób graniczący z absolutnym cudem był zawsze nie ogolony, ale nigdy brodaty - spoglądał na Bensingtona jednym okiem, a ponad nim drugim i mówił: - Ooo, otsywissie, Fir, jeśli pan to mówi ferio...! I wreszcie zaświtało powodzenie. Jego heroldem był list, pisany wysokimi, szpiczastymi literami, ręką Skinnera. Nowy wyląg jest na wybiegu, pisał pan Skinner. / nie całkiem mi się podoba ich wygląd. Są bardzo wybujałe. Zu- pełnie nie tak jak był poprzedni wyląg, nim pan dał ostatnie polecenie. Poprzedni, zanim kot się do niego dobrał, to były bardzo ładne, silne kurczaki, ale te rosną jak oset. Nigdy te- goś nie widziałem. Dziobią tak mocno, wyżej cholewy buta, że nie mogę dawać dokładnych ilości jak wymagane. To są po prostu Olbrzymy i jedzą jak takie. Bardzo prędko będziemy potrzebowali więcej ziarna, bo pan nigdy nie widział takich żarłocznych kurcząt. Większe niż Bantamy. Rosnąc w takim tempie będą z nich ptaki wystawowe, tak są wybujałe. Ply- muth Rocki nie dadzą im rady. Miałem stracha zeszłej nocy myśląc, że dostał ich kot i kiedy spojrzałem przez okno mógł- bym przysiąc, że widziałem jak przechodził do środka pod dru- tami. Kurczaki były całkiem obudzone i z głodem dziobały wokoło kiedy wyszłem, ale nie widziałem nic z kota. Więc dałem im garniec ziarna i zamkiem na fest. Bardzo bym chciał dowiedzieć się, czy Karmienie ma być dalej jak dotychczas. Pokarm, który pan zmieszał już prawie się cały skończył a ja nie chcę mieszać nic więcej sam z powodu wypadku z budy- niem. Z najlepszymi życzeniami od nas obojga i upraszając okazywania nam nadal cennej łaskawości, Pozostaję z Szacunkiem, ALFRED NEWTON SKINNER Aluzja końcowa odnosiła się do budyniu mlecznego, do którego dostało się nieco Herakleophorbii II, z bolesnymi i niemal śmiertelnymi skutkami dla obojga Skinnerów. Ale Bensington, czytając między wierszami, ujrzał w tym wybujałym wzroście osiągnięcie swego tak długo niedoścignionego celu. Następnego ranka wysiadł na stacji Urshot, niosąc w ręcznej torbie, zamknięty w trzech pusz- kach, zapas Pokarmu Bogów dostateczny dla wszystkich kurcząt hrabstwa Kent. Był to piękny, słoneczny poranek w drugiej połowie maja, zdecydował więc odbyć drogę przez Hickleybrow do fermy pieszo, na czym skorzystały przede wszystkim jego odciski. Wszystkiego trzy i pół mili, przez park i wioskę, a później wzdłuż zielonych polan hickleybrowskich ostoi zwierzyny. Późną wiosną drzewa stały w obłokach młodej zieleni, żywopłoty usiane były gwiazdnicą i firletkami, lasy niebieskimi hiacyntami i szkarłatnymi storczykami. Wszę- dzie hałasowały ptaki - drozdy, kosy, rudziki, zięby i wie- le innych, a w jednym z ciepłych zakątków parku rozpoś- cierały się paprocie i dobiegał stamtąd odgłos skoków i galopów danieli. Wszystko to przypominało Bensingtonowi jakże dawno zapomniany smak życia; perspektywy, które otwierało je- go odkrycie, stawały przed nim pełne blasku i radości i zda- ło mu się, że chyba naprawdę jest to najszczęśliwszy dzień jego życia. A gdy na słonecznym wybiegu koło piaszczystej wydmy skrytej w cieniu sosen ujrzał kurczęta (nakarmione pożywieniem, które dla nich stworzył), olbrzymie i nie- zdarne, większe od wielu kur zamężnych i ustabilizowa- nych życiowo i nadal rosnące, nadal odziane w pierwszy, miękki, złoty puch (lekko tylko przetykany brązowymi piórkami wzdłuż grzbietu), przekonał się, że jego najszczęś- liwszy dzień istotnie nastąpił. Na zaproszenie Skinnera wszedł na wybieg, lecz gdy raz czy dwa razy został podziobany przez rozcięcia w swych butach, wyszedł stamtąd i zaczął oglądać owe potwory zza ogrodzenia. Przyglądał się im z twarzą tuż przy siatce i śledził ich ruchy tak, jakby nigdy w życiu nie widział kurcząt. - Niemossliwe wyobrassiś jakie będą, gdy juss wyrof- ną - powiedział Skinner. - Wielkie jak konie - powiedział Bensington. - Prawie sakie - dorzucił Skinner. - Kilka osób będzie miało obiad z jednego skrzydełka! - powiedział Bensington. - Rzeźnicy będą je rąbać na kotlety jak inne rodzaje mięsa. - Ale one nie będą rofnąś tak fybko pssef długi ssas - powiedział Skinner. - Nie? - spytał Bensington. - Nie - odpowiedział Skinner. Snam ten gatunek. Na possątku fą wybujałe, ale to nie trwa, niemossliwe! Nie. Nastąpiła chwila milczenia. - To właściwa opieka - zaznaczył skromnie Skinner. Nagle Bensington skierował na niego szkła swych okularów. - Mieliśmy ich prafie tak dussych na tamtej nafej fermie - powiedział Skinner, ze zdrowszym okiem pobo- żnie zwróconym ku górze, pozwalając sobie na nieco fan- tazji. - Ja i moja ssona. Bensington dokonał swej zwykłej ogólnej inspekcji po- siadłości, ale szybko wrócił do nowego wybiegu. Tak na- Crawdę, było to o wiele więcej, niż ośmielał się oczekiwać. Ścieżka Nauki jest tak kręta i wyboista; między wyraźnymi zapowiedziami a nadejściem praktycznej realizacji niemal zawsze upływają długie lata wymyślania skomplikowanych rozwiązań, a tutaj - tutaj był Pokarm Bogów, uzyskany krócej niż w ciągu roku! To wyglądało zbyt dobrze. Zbyt dobrze. Więc Nadzieja Na Przyszłość, która jest codzien- nym posiłkiem imaginacji naukowej, miała już nie być jego udziałem! Przynajmniej w tej chwili tak mu się zdawało. Podszedł bliżej i jeszcze raz wytrzeszczył oczy na swe nie- słychane kurczęta. - Zastanówmy się - powiedział. - Mają dziesięć dni. I w porównaniu ze zwykłymi kurczakami są, jak sądzę, sześć albo siedem razy większe... - Dobry tsass prosić o podwyfkę penfji - powiedział Skinner do żony. -