13371

Szczegóły
Tytuł 13371
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13371 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13371 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13371 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Huntington Geoffrey cykl "Kruczy dwór" tom 1 Czarodzieje Skrzydła Nocy POCZUJ TEN STRA( WALKA Z SIŁAMI CIEMNOŚCI Devon March ku swojemu zdziwieniu stwierdza, że posia- da nadprzyrodzone moce. Odkrywa też, że polują na niego okropne demony. Dlaczego jednak tak się dzieje? Czternastoletni Devon po śmierci ojca i przeprowadzce do Kruczego Dworu - mrocznej, nawiedzanej przez duchy po- siadłości na klifie - poznaje część prawdy. Jest czarodziejem Bractwa Skrzydła Nocy, od trzech tysięcy lat praktykujące- go magię i walczącego z sitami ciemności. Jego pierwszym zadaniem jest pokonanie nieuchwytnego Szaleńca, który zamierza wykorzystać demony do własnych złowrogich ce- lów... Czarodzieje Skrzydła Nocy to pierwszy tom nowego cyklu z pogranicza fantasy i horroru, swoistego skrzyżowania książek o Harrym Potterze z serialem Buffy - postrach wampirów. Cena 29 zl YUtor ywi^yRa ^ W cyklu również: Królowa demonów Krwawy księżyc GEOFFREY HUNTINGTON ZŁODZIEJE SKRZYPI NOCY Przełożył Zbigniew A. Królicki DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2005 led led March nazywa to Otchłanią. "To" jest szafą jego syna - zwyczajną szafą, jakich wiele, z przesuwanymi drzwiami z klonowego drewna, w której sześcioletni chłopiec wiesza koszule i zostawia tenisówki, na dnie której piętrzy się sterta pluszowych zwierzątek. Szafą, która na pierwszy rzut oka wydaje się niczym nie różnić od innych, znajdujących się w pokojach innych małyeh chłop- ców, w schludnych domkach stojących przy tej ulicy. Tylko że z szafy Devona Marcha spoglądają na niego z ciemności zielone ślepia. - Tatusiu - pyta chłopiec - co tam jest? Ted March nazywa to Otchłanią, jednak tylko wtedy, kie- dy Devon go nie słyszy. Ted chce, żeby chłopiec, którego wychowuje jak własnego syna, dorastał jak wszystkie inne dzieci - żeby prawda o jego przeszłości nie uniemożliwi- ła mu normalnego życia. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że będzie najlepiej, jeśli Devon nie dowie się prawdy, tak więc Ted zabrał dzieciaka daleko od jego miejsca urodzenia, aby uchronić go przed jego dziedzictwem - i nie wyjaśniał, dlaczego jego szafa jest wrotami piekieł. - Tatusiu! - wota Devon, pokazując palcem. - Tam są oczy! Istotnie, są tam. Do tej pory Ted zdołał jakoś trzymać de- mony w ryzach. Złapał kilka tych, które wypełzły z szafy ni- czym węże, przeczołgały się po podłodze sypialni i zaczaiły pod łóżkiem. Wyłapał je i rozdeptał, odsyłając z powrotem tam, skąd przybyły. Dotychczas byty to małe stwory - głu- pie, podobne do gadów, łatwe do schwytania starymi jak świat metodami, których nauczył Teda ojciec, znający sta- rożytną, magiczną sztukę Opiekunów. - Tatusiu! - woła Devon. - Coś się tam porusza! Chłopiec jeszcze niczego nie widział, ale słyszał, jak szep- czą i syczą po nocach, a ich skradające się kroki w Otchła- ni nieraz budziły go z głębokiego snu. W takich chwilach wołał Teda, który nauczył się sypiać czujnie, wypatrując i nasłuchując oznak niebezpieczeństwa. Przeprowadzka nic by nie dała: demony przybyły tu za nimi z Biedy i z pewno- ścią wytropiłyby ich wszędzie, dokądkolwiek by uciekli. Te stwory poszukują Devona i desperacko usiłują go dopaść. On bowiem jest czarodziejem Skrzydła Nocy. Jest także sześcioletnim chłopcem i boi się jak każdy sze- ściolatek obudzony w środku nocy. I chociaż ojciec bardzo chce go uspokoić, z pewnością nie zamierza go okłamywać. Nie powie dziecku, że te dźwięki zrodziły się tylko w jego wyobraźni, nie będzie twierdził, że to syczenie i drapanie w jego szafie to tylko złudzenie. - Tatusiu, patrz! - woła znowu Devon, tym razem gło- śniej. - Te oczy się poruszają! Ma rację. Ted March stoi i spogląda w ciemne wnętrze szafy syna. Czuje duszący żar, pulsującą obecność. Zielone i przekrwione ślepia mrugają złowrogo, raz, a potem drugi, nad stertą tenisówek i pluszowych zwierzątek. - Nie mogą cię skrzywdzić, Devonie - szepcze Ted do syna. - Zapamiętaj to. Cokolwiek się stanie. Jesteś silniej- szy od nich. - Ala ja się boję! - woła malec. No tak, w tym rzecz. One nie są w stanie go zranić, ale mogą go przestraszyć. I to bardzo, przynajmniej dopóki jest małym chłopcem. Kiedy Szaleniec otworzył Otchłań w Kruczym Dworze, demony wydostały się na wolność i Ted aż nazbyt dobrze wie, że kiedy sześć lat temu zamknięto portal, niektóre pozostały w tym świecie. Podążyły za nimi, przebywając setki mil, po czym zaszyły się głęboko w szafie Devona, tworząc nową Otchłań, zamieszkując w ich domu niczym szczury w piwnicy. Ted obserwuje powiększające się w mroku ślepia. De- mon się budzi. Wyczuwa ich obecność i z namysłem mruży ślepia. Teraz Ted słyszy jego oddech, syczący jak para ucho- dząca z uszkodzonej chłodnicy. - Cofnij się, Devonie - mówi. Chłopiec kuli się ze strachu obok łóżka. Ojciec stoi twa- rzą do szafy. Demon w środku porusza się i wyciąga długą rękę, podobną do ludzkiej, tylko ze szponami zamiast pal- ców. Ted pospiesznie rozgląda się wokół i dostrzega kij bejs- bolowy Devona. Chwyta go i unosi nad głowę. - Mocą Skrzydła Nocy, rozkazuję ci iść precz! - krzy- czy i z całej siły uderza kijem w wyciągniętą rękę demona. Ryk bólu i wściekłości wstrząsa pokojem. Devon kurczo- wo łapie się słupka łóżka, szeroko otwierając oczy z prze- strachu. Zakrywa uszy rękami, gdy demon znów ryczy, nie cofając się przed atakującym ojcem, lecz wyłażąc z szafy. Na światło. Ted krzywi się z obrzydzenia. Widział już wiele demo- nów. Za młodu, na moczarach Anglii, walczył z setkami tych stworów, odsyłając je dziesiątkami z powrotem do Ot- chłani. Ich wygląd nieodmiennie budził obrzydzenie. Ten demon - wysoki i chudy, ociekający śluzem i ropą, mający kły i pazury - jest szczególnie paskudny. - Precz, ty piekielny pomiocie! - krzyczy Ted, z całej siły kopiąc potwora w brzuch. Demon ryczy i jego dziwnie podobną do ludzkiej twarz wykrzywia grymas bólu i wściekłości. Gwałtownie potrząsa długimi włosami, porastającymi jego łeb i ciało, chtoszcząc nimi twarz Teda i wypełniając jego nozdrza odorem roz- kładu. - Nie możesz nic zrobić Devonowi! - woła Ted. - On jest silniejszy od ciebie i dobrze o tym wiesz! Stwór przysiada na zadzie, jakby szykował się do skoku. Jednak zamiast tego nagłym machnięciem szponiastego łap- ska uderza Teda w twarz, raniąc go do krwi. - Tatusiu! - krzyczy Devon. Ted rzuca się na potwora. Chwyta go wpół i przewra- ca, wpychając z powrotem do szafy. Ryk demona znowu wstrząsa pokojem, jak małe trzęsienie ziemi. Modele dino- zaurów i samochodzików spadają z półek, a regał się wy- wraca i wideokasety z Batmanem rozsypują się na podło- dze. Rozwścieczony demon ciska Tedem przez całą szero- kość pokoju. Ted mocno uderza o ścianę i zsuwa się po niej na podłogę. Siedzi ogłuszony i bezradny, a demon powoli zbliża się do niego. -- Tatusiu! - krzyczy Devon. Stwór powoli kroczy po podłodze z twardych desek. De- von z płaczem patrzy, jak zbliża się do jego ojca, wysuwając długi czerwony jęzor i oblizując ostre kły. Później ta scena będzie się wydawała sennym koszmarem, lecz w tym mo- mencie przerażony chłopiec jest pewien, że bestia zaraz po- żre ojca, a później i jego. - Nie! - krzyczy. Tylko tyle: zwyczajne "nie" i stwór się odwraca, patrząc na niego tymi okropnymi ślepiami. - Nie! - ponownie woła Devon i instynktownie wycią- ga rękę. Jesteś silniejszy od nich - zawsze mówił mu ojciec. -10- - Nie! - rozkazująco powtarza Devon. Demon ryczy. Devon przygryza wargę i stara się skon- centrować. - Idź precz! - wota i machnięciem ręki odrzuca demo- na, który przelatuje przez pokój i wpada z powrotem do szafy. Drzwi zasuwają się za nim z głośnym trzaskiem i na- gle w pokoju robi się cicho. - Tatusiu? - pyta cichutko Devon. Ted March otwiera oczy. Nie ma demona. Ani duszące- go żaru. Podnosi wzrok i widzi stojącego nad nim synka. Uśmiecha się. Devon jest jeszcze mały, ale pod pewnymi względami całkiem dorosły. - Tatusiu, nic ci się nie stało? - pyta z oczami pełny- mi łez. - Nic mi nie jest, Devonie - mówi Ted i rozchyla ra- miona. Syn wpada w nie z ulgą. - Jesteś silnym chłopcem, Devonie. Silniejszym niż one. Przytula chłopca do piersi. Czuje, jak mocno bije mu ser- ce, jak drży jego ciało. Tak, Devon jest silniejszy od nich, ale nie tak przebie- gły. Wykorzystają to. Ten demon był niezdarny, ale są inne, zręczniejsze od niego, i Ted wie, że znów spróbują. A Szaleniec... Ted ani przez chwilę nie wierzy, że odszedł na dobre. Ojciec, nauczyciel, ale przede wszystkim Opiekun - Ted March ślubował oddać życie za małego Devona. Teraz po- nownie poprzysięga w duchu, że nikt go nie skrzywdzi, że będzie wiódł życie zwyczajnego chłopca, wolne od kosz- marów związanych z jego dziedzictwem. Ted wie, że niełatwo dotrzymać takiego ślubowania, kie- dy potwory w szafie są rzeczywistością. fel^zod ^ W]SQ l. 'Sie.do rzeź jedną długą chwilę żałosne wycie jakiegoś zwierza w oddali zagłusza świst wiatru. Devon March wysiada z au- tobusu, w jednej ręce taszcząc ciężką walizkę, a drugą trzy- mając w kieszeni medalik świętego Antoniego, ściskając go tak mocno, że krawędź wbija mu się w dłoń. Nawet w ten wilgotny, wietrzny i zimny październikowy wieczór wyczuwa żar i energię, którą umiał rozpoznawać od dziecka. One tam są,, myśli. W mroku. Obserwują, mnie, jak zawsze. Za jego plecami kierowca zamyka drzwi i autobus z pi- skiem odjeżdża w noc. Dworzec pogrąża się w ciemnościach i tylko jesienny księżyc oświetla drogę. Poza Devonem jeszcze tylko jedna osoba wysiadła z autobusu. Kroki tego idącego przed nim mężczyzny teraz odbijają się głośnym echem po pustym dworcu. Deszcz jeszcze nie pada, ale Devon już go wyczu- wa w podmuchach wiatru i słonej wilgoci ciągnącej znad morza. Pan McBride zapowiedział, że tak będzie. "Inaczej dlaczego nazwaliby to miejsce Biedą?" Devon wychodzi na parking i rozgląda się. Obiecali wy- słać po niego samochód. Może się tylko spóźniają, może autobus przyjechał kilka minut za wcześnie. Jednak gdy De- von tak patrzy na migoczące w świetle księżyca, poruszane wiatrem cienie, nagle ogarniają go złe przeczucia. Spodzie- -15- wał się, że te stwory podążą tu za nim, że nie pozwolą mu uciec. Natomiast nie oczekiwał takiego gorąca, niezbicie świadczącego o tym, że są blisko. Od chwili gdy wysiadł z autobusu, ten żar jest o wiele silniejszy niż kiedykolwiek w Nowym Jorku. To miejsce kryje odpowiedzi, mówi mu wewnętrzny Głos. Dlatego ojciec cię tutaj przystał. W oddali przetacza się grom. Co powiedziała mu ta sta- ruszka w autobusie? Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. - Przepraszam - słyszy głos, przerywający mu te roz- myślania. Devon odwraca się. Na pustym parkingu stoi mężczy- zna - ten sam, który przed chwilą wysiadł razem z nim z autobusu. - Czekasz na samochód? - Tak - odpowiada Devon. - Ktoś miał tu po mnie przyjechać. Mężczyzna taszczy walizkę podobną do tej, którą trzyma Devon. Wygląda na trzydziestolatka, jest wysoki, przystoj- ny i ciemnowłosy. - No cóż - mówi. - Nie wyobrażam sobie mniej go- ścinnego miejsca na czekanie. Podwieźć cię do miasta? - Na pewno po mnie przyjadą - mówi mu Devon. Mężczyzna wzrusza ramionami. - W porządku. Po prostu nie chciałem, żeby złapał cię tu deszcz. Devon obserwuje go. Mężczyzna zmierza w kierunku swojego samochodu - srebrzystego porsche zaparkowa- nego kilka metrów dalej. To jedyny pojazd na tym parkingu. Ten człowiek wie. On wie, po co tu przyjechałeś. Głos przemawia do niego tak jak zwykle: cicho, z prze- konaniem, z głębi umysłu. Jest niepodobny do innych jego -16- ^P />< er7 myśli: tych wyraźnych i zdecydowanych wypowiedzi De- von nie może uznać za swoje własne. On wie, powtarza Głos. Nie pozwól mu odejść. Devon nie ma pojęcia, co ten człowiek może wiedzieć, ale jedno jest pewne: jeśli chce tu znaleźć jakieś odpowie- dzi, powinien słuchać Głosu. Ten jeszcze nigdy go nie za- wiódł. - Ej! - woła. Jednak gwałtowny podmuch wiatru zagłusza jego słowa. - Hej! Proszę pana! - woła ponownie, tym razem gło- śniej. Mężczyzna nie słyszy go, otwiera drzwiczki i siada za kierownicą. Devon słyszy kaszlnięcie zapłonu. Zapalają się reflektory samochodu. Nie ma czasu, myśli Devon. Nie zauważy mnie, jeśli spró- buję go dogonić. Jest tylko jeden sposób. Modli się w duchu, żeby okazał się skuteczny. Koncentruje się. Samochód zaczyna się co- fać. Devon zamyka oczy. Skupia się jeszcze bardziej. I nagle drzwiczki samochodu otwierają się na oścież. - Co do...? - krzyczy mężczyzna. Mocno trzymając walizkę, Devon biegnie w kierunku sa- mochodu. - Hej! - woła. Mężczyzna wychyla się z otwartych drzwi, w końcu za- uważając nadbiegającego Devona. Najwyraźniej jednak bar- dziej interesuje go stan zawiasów drzwiczek niż biegnący do niego chłopiec. - Hej^-^-mewi lekko zasapany Devon. - Czy pańska propoz^^odwite&j.enia jest nadal aktualna? Mćzczyzna spoglądana niego i znów ze zdziwieniem na drzwiczki wozu... . l S | A.'Qch, tak -'odfpb^ada. - Pewnie, chłopcze. Wskakuj. \ •';:;. '• / .A / \ "i'?' '• /' <*-''' \ -, - ..' '>"- e ': S*- 1'^.. 17. - Dobry z pana człowiek - mówi z promiennym uśmie- chem Devon. Owszem, przytakuje Głos. Człowiek znający odpowiedzi. Odpowiedzi, po które Devon przyjechał do Biedy. T), evon March ma czternaście lat. Nie jest taki jak inni chłopcy. Przekonał się o tym już w wieku czterech lat, kie- dy siłą woli udało mu się unieść w powietrze psa, Maksa. Gdy pewnego razu Devon brał udział w sztafecie ze swym najlepszym przyjacielem Tommym, przebiegł przez plac zabaw, zanim którykolwiek z pozostałych chłopców zdołał wystartować. Stawał oko w oko z demonami - tak blisko, że mógł zajrzeć w ich rozdęte nozdrza i zobaczyć gęste wło- sy i resztę. Nie sądzi, żeby wielu jego rówieśników mogło się tym pochwalić. Nie, on nie jest taki jak inni chłopcy. Wcale nie. - Masz dar - powtarzał mu od małego ojciec. - Potra- ńsz robić rzeczy, których inni nie umieją. Rzeczy, których ludzie nie mogliby pojąć. I których mogliby się bać. - Dlaczego, tatusiu? Dlaczego potrańę robić takie rzeczy? - Nie ma znaczenia dlaczego, Devonie. Musisz jedynie wiedzieć, że cała moc ostatecznie pochodzi od dobra i do- póki będziesz ją wykorzystywał do poszukiwania światła, zawsze będziesz silniejszy od tego, co kryje się w mroku. Tak więc trzymali to w tajemnicy. Devon dorastał, wie- dząc, że jest inny, ale nie znając powodu. Ojciec obiecał mu, że pewnego dnia pozna swoje przeznaczenie. Jednak do te- go czasu powinien ufać siłom dobra. - Nazywaj to Bogiem, tak jak robi to wielu - powie- dział mu ojciec niedługo przed śmiercią. - Nazywaj to wyższą istotą, duchem Wszechświata, siłą natury. To jest tym wszystkim. Jest światłem w tobie. -l8- W ostatnich tygodniach życia ojciec zaczął mówić takimi zagadkami, a Devon siedział przy nim i usiłował je rozwią- zać. Jednak próbując zrozumieć ich sens, zupełnie się po- gubił, a potem ojciec umarł i pozostawił go bez odpowiedzi. - Mówisz, że dokąd jedziesz? - zapytała go staruszka siedząca obok niego w autobusie. - Do Biedy - powtórzył Devon. - To na wybrzeżu Rhode Island, w pobliżu Newport. - Wiem, gdzie to jest- powiedziała, szeroko otwierając oczy i usta. - Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. Do tej chwili staruszka okazywała mu sympatię. Spyta- ła, skąd pochodzi, a on powiedział, że spod Nowego Jorku, z miasteczka Coles Junction. Gawędzili sobie i patrzyli na migające za oknami, wielobarwne listowie Nowej Anglii. Kiedy jednak podał jej cel swej podróży, staruszka dziwnie się nastroszyła i zamilkła. - Duchy? - zapytał Devon. - Jakie duchy? - Znam te strony - ostrzegła. - To nie miejsce dla młodego człowieka. Trzymaj się od nich z daleka. Devon roześmiał się. - No cóż, wezmę pod uwagę pani ostrzeżenia, ale... Otóż, mój ojciec umarł i oddał mnie pod opiekę starego przyja- ciela, który właśnie tam mieszka. Rozumie pani, że nie mam żadnego wyboru. Potrząsnęła głową. - Nie wysiadaj z autobusu. Zostań na swoim fotelu i za- czekaj, aż zawróci i pojedzie z powrotem. - Spojrzała na niego. Oczy miała wyblakłe i zapadnięte, ale błyszczące energią, której nie spodziewał się w nich zobaczyć. - Krą- żą legendy - powiedziała z naciskiem. Zacisnął dłoń na medaliku świętego Antoniego. - Jakie legendy? - zapytał. - O duchach - odparta ściszonym głosem kobieta. - -19- Mówię prawdę, mój drogi chłopcze. Znajdziesz tam tylko duchy. Och, wy, młodzi, myślicie, że to bzdury. Wy, z tym waszym rapem i słuchawkami na uszach, jesteście głusi na otaczający was świat. Nie miała racji, przynajmniej jeśli chodzi o Devona. On wiedział, że pewnych spraw po prostu nie można wytłuma- czyć, że istnieje... no, inna rzeczywistość. Kiedy był mały i bał się potworów z szafy, ojciec nie uspokajał go zapew- nieniami, że takie stworzenia nie istnieją. Czy mógłby tak mówić, skoro Devon już w wieku sześciu lat był świadkiem tego, jak jeden z nich próbował odgryźć im obu głowy? Oj- ciec dodawał mu otuchy, powtarzając, że Devon jest silniej- szy od każdego demona, że ma wielką i niezwykłą moc. Istotnie była ona niezwykła, gdyż objawiała się irytująco rzadko i niespodziewanie. W kryzysowych sytuacjach - na przykład gdy demony wdzierały się do jego sypialni lub kie- dy ojciec o mało nie spadł z drabiny przy malowaniu do- mu - moc Devona okazywała się niezawodna. W takich chwilach Devon zawsze ratował sytuację. Kiedy jednak pró- bował zaimponować dziewczynie, podnosząc coś siłą woli... Zapomnij o podobnych pomysłach. Jego moc wydawała się obdarzona własną wolą, i czasem znikała, a przy innych okazjach pojawiała się bez ostrzeżenia. Tak jak tamtego dnia w sklepie Woolwortha, gdy miał zaledwie pięć lat i tak bardzo chciał mieć Transformera. Samochodzik po prostu uniósł się z półki, przeleciał przejściem między regałami i wpadł do tornistra Devona. Nie ukradł go. Ten model po prostu poleciał za nim. Ojciec byt bardzo zdziwiony, kiedy wrócili do domu, ale zaakceptował - a raczej uwie- rzył - w wyjaśnienie Devona. Albo jak wtedy, kiedy pani Grayson ukarała go za roz- mowy w czasie lekcji. Była paskudną krową, pomarszczoną staruchą, znienawidzoną przez wszystkich. Nakazała De- -20- vonowi, żeby odwrócił swoją ławkę i usiadł tyłem do tabli- cy. Udręczony Devon, który nienawidził się wyróżniać spo- śród reszty klasy, gorąco zapragnął nie być jedynym ukara- nym w taki sposób. I nagle wszystkie ławki w klasie także się odwróciły. Ta wstrętna pani Grayson o mało nie dostała zawału przy tablicy. Nie licząc jednak tej mocy i demonów - choć trzeba przyznać, że to istotne wyjątki - Devon niczym nie różni się od innych chłopców w jego wieku. A przynajmniej taki był, zanim go tutaj wysłano: bawił się z kolegami, słuchał muzyki, grał w gry komputerowe. Był dobrym uczniem i miał wielu przyjaciół. Może nie był najpopularniejszym chłop- cem w szkole, ale z pewnością lubianym. Wszystko zmieniło się przed niespełna miesiącem, kiedy umarł ojciec. Ted March miał w sierpniu atak serca i od tej pory byt przykuty do łóżka. - Wyzdrowiejesz, tato - upierał się Devon. Ojciec tylko się uśmiechnął. - Jestem bardzo, bardzo starym człowiekiem, Devonie. Niewiele zostało mi czasu. - Tato, jesteś dopiero po pięćdziesiątce. - Uważnie spojrzał na ojca. - To jeszcze nie starość. Ojciec tylko się uśmiechnął i zamknął oczy. Przetrwał jeszcze miesiąc. Próbował walczyć, ale nie miał już sił. Devon znalazł go pewnego ranka, zaraz po tym, jak słońce wyłoniło się zza horyzontu. Ojciec umarł spokoj- nie, we śnie - sam. Devon po prostu siedział przez godzi- nę przy łóżku, gładząc jego zimną dłoń i pozwalając łzom spływać po policzkach. Dopiero potem zadzwonił do pana McBride'a, adwokata ojca, i przekazał mu wiadomość. Jak szybko wszystko się zmieniło. Praktycznie jedyną pa- miątką po dawnym życiu, jaka mu pozostała, był ojcowski medalik świętego Antoniego. Niegdyś pobrzękiwał wraz -21- z monetami w kieszeni ojca, zawsze w zasięgu ręki. Ojciec nazywał go talizmanem. Kiedy Devon zapytał go, co to jest talizman, ojciec tylko się uśmiechnął. - Powiedzmy, że to amulet, który przynosi mi szczęście. Teraz Devon trzyma w dłoni ten medalik i czuje się sil- niejszy, czuje więź z ojcem, którego brakuje mu bardziej, niż potrafi to wyrazić. Wciąż budzi się, nie pamiętając o wszyst- kim, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich tygodni: po- grzebu, prawników, czytania testamentu - a przede wszyst- kim wyznania, którym ojciec zaskoczył go na łożu śmierci. Devon nadal budzi się, myśląc, że wszystko jest tak jak daw- niej: ojciec smaży w kuchni jajka na bekonie, Max niecier- pliwie sapie w przedpokoju, jego najlepszy kolega Tommy i najlepsza koleżanka Suze czekają na niego na przystanku autobusowym. Zaraz jednak przypomina sobie wszystko: ojciec nie żyje, Max zamieszkał u Tommy ego, dawni koledzy i koleżanki są daleko, a na domiar wszystkiego ojciec nie był jego prawdziwym ojcem. Adoptował Devona. Powiedział mu o tym przed śmiercią. Devonowi jeszcze trudniej było pogodzić się z tym niż z faktem, że ojciec nie żyje. - Chociaż nie jesteśmy jednej krwi - powiedział mu oj- ciec cichym i słabym głosem, podparty poduszkami - za- wsze pamiętaj o tym, że kochałem cię jak syna. Devon nie zdołał nic powiedzieć. - Posyłam cię do pewnej rodziny na Rhode Island. Za- ufaj mi, Devonie. Oni będą wiedzieli, co dla ciebie naj- lepsze. - Tato, dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Ojciec uśmiechnął się smutno. - Tak było najlepiej, Devonie. Wiem, że proszę o wiele, mówiąc, żebyś mi zaufał, ale zrobisz to, prawda? - Oczywiście, tato. - Devon poczuł, jak łzy cisną mu __22- się do oczu i spływają, gorące i piekące, ciurkiem po policz- kach. - Tato, ty nie możesz umrzeć. Proszę. Nie zostawiaj mnie. Demony mogą wrócić. A ja wciąż nie rozumiem dla- czego. - Jesteś silniejszy od każdego z nich. Pamiętaj o tym. - Ale dlaczego taki jestem, tato? Powiedziałeś, że pew- nego dnia zrozumiem. Nie możesz umrzeć, nie wyjawia- jąc mi prawdy. Proszę, tato! Czy to, że taki jestem, ma coś wspólnego z tym, kim jestem? Z moimi prawdziwymi ro- dzicami? Ojciec próbował odpowiedzieć, ale nie zdołał. Zamknął oczy i opadł na poduszki. W nocy umarł. Po odczytaniu testamentu prawnik ojca, stary pan Mc- Bride, oznajmił Devonowi, że opiekę nad nim przejmuje niejaka pani Amanda Muir Crandall, mieszkająca na odle- głym i skalistym wybrzeżu Rhode Island, w miejscu zwa- nym Biedą. Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. Och, ale to twoje duchy, mówi mu Głos w jego głowie. Staruszka w autobusie do końca podróży zachowywała się z rezerwą. Devon skupił uwagę na przesuwających się za oknem widokach. Dzień dobiegał końca. Granat nieba, przez cały dzień grożącego deszczem, przeszedł w wilgot- ny fiolet, jak na amatorskiej akwareli. Mgła usiała kroplami wilgoci okno i spoglądając w nie, Devon coraz dotkliwiej odczuwał swoją samotność. - Jesteś już prawie mężczyzną - powiedział mu pan McBride, który podwiózł go na dworzec i nawet nie zacze- kał, aż przyjedzie autobus. Tak, prawie mężczyzna, myśli Devon. Już dawno temu utracił niewinność - dokładnie wtedy, kiedy pierwszy raz ślepia w szafie okazały się prawdziwe - ale w tym autobu- sie czuł się wciąż bardzo mały i samotny. -23- Tato... Patrząc na odbicie w szybie, usiłuje przypomnieć sobie twarz ojca. Jak mogę im stawić czoło bez ciebie? Jak mam się nauczyć wszystkiego, co powinienem wiedzieć? Jak się dowiedzieć, kim naprą wdę jestem ? Z, trzaskiem pioruna niebiosa nagle otwierają swe po- dwoje. Ziemia natychmiast zaczyna dudnić, bombardo- wana deszczem. Devon pospiesznie wskakuje do porsche i siada obok mężczyzny, który zapewne zna odpowiedzi na jego pytania. - Jestem Rolfe Montaigne - mówi mężczyzna, wycią- gając rękę i ściskając dłoń Devona. - Devon March - odpowiada chłopiec. Krople deszczu bębnią o dach samochodu, jak setki ste- pujących na wyścigi tancerzy. W suchym wnętrzu Devon czuje zapach skórzanej tapicerki, a miękki fotel zdaje się brać go w swe objęcia. Żar znikł, napięcie ustąpiło. Opiera głowę o podgłówek i zamyka oczy. Montaigne włącza wycieraczki, które ze świstem zaczy- nają przesuwać się po szybie. Wrzuca wsteczny bieg i pa- trząc przez ramię, znów cofa porsche. - Wygląda na to, że zdążyliśmy w samą porę - mówi. - Podobno dzisiejsza noc będzie naprawdę paskudna. Nie wiesz, co to burza, dopóki nie widziałeś jej w Biedzie. - Pewnie dlatego tak nazwano to miejsce? - Owszem, ale nie tylko dlatego. - Montaigne wyjeż- dża na szosę. - Dokąd się wybierasz? Devon otwiera oczy i patrzy na niego. - Do domu zwanego Kruczym Dworem. Wie pan, gdzie to jest? Może mnie pan tam podrzucić? -24- - Czy wiem? - Montaigne obrzuca go przenikliwym spojrzeniem. - Chłopcze, nie zawiózłbym cię do Kruczego Dworu, nawet gdybym miał samochód obwieszony wian- kami czosnku i krucyfiks na desce rozdzielczej. Devon uśmiecha się. - Zatem nie? - Po co tam jedziesz? - pyta Montaigne. Devon nie jest pewien, czy powinien odpowiedzieć na to pytanie. - No cóż, jeśli nie chce pan tam jechać... Montaigne potrząsa głową i uśmiecha się krzywo. - Podwiozę cię tylko do Przełęczy Borgo. Tam złapiesz taksówkę. - Bardzo zabawne - mówi Devon. - Rozumiem alu- zję. Czytałem Drakulę. Przełęcz Borgo. Czosnek. Czyżby w Kruczym Dworze mieszkały wampiry? Co to za miejsce? Dlaczego wszyscy się go boją? - To Noc Walpurgii - mówi ze śmiechem Montaigne, żartobliwie żegnając się wolną ręką. Mruga do Devona. - Nosferatu. - Nie przestraszy mnie pan. - Nie? - pyta Rolfe, uśmiechając się do niego, błyskając białymi zębami w półmroku. - Na pewno? Devon odwraca głowę. Może powinien się bać. Może ten facet zna odpowiedzi dlatego, że sprzymierzył się z demo- nami. Jednak Głos milczy, nie podsuwając żadnego wyja- śnienia. Devon spogląda na spływające wodą ulice, znie- kształcone przez zalaną deszczem szybę. Za nią wszystko jest rzeką poprzecinanych cieniami błękitów, czerwieni i żółci, rzucanych przez opętańcze jasne neony wystaw. W samochodzie zapada cisza, przerywana tylko świstem wycieraczek i bębnieniem deszczu. Szosa biegnie nad ja- kimś dużym lustrem wody i Devon wyczuwa silnie wiejący -25- wiatr. Z mapy wie, że Bieda znajduje się na końcu długie- go skalnego półwyspu, wychodzącego w niespokojne wody w miejscu, gdzie Rhode Island Sound spotyka się z Atlan- tykiem. Wiatr i deszcz smagają szyby samochodu. Devon znów słyszy cichy śmiech pana McBridea. Jak sądzisz, dla- czego nazywają to Bieda? Devon obserwuje rozkołysane smugi reflektorów por- sche, które przecinają burzowy mrok wijącej się przed nimi drogi, ukazując tylko nieprzyjazne pustkowie, rozpościera- jące się po obu jej stronach. - Wprawdzie to nie moja sprawa - mówi Montaigne, przerywając niezręczną ciszę - ale czy zabawisz w Kru- czym Dworze długo? - Raczej tak. - Devon zerka na niego i postanawia wy- znać prawdę. - Zostanę tam dłużej. Mam tam zamieszkać. - Zamieszkać? Chcesz tam mieszkać? Devon kiwa głową. - Ojciec właśnie zmarł i moją opiekunką została kobie- ta, która mieszka w Kruczym Dworze. Pani Crandall. Nie musi mówić nic więcej. Teraz wstrzyma się z ujaw- nianiem dalszych informacji i zobaczy, co miał na myśli Głos, twierdząc, że ten człowiek zna odpowiedzi. Montaigne zerka na niego, ale zaraz z powrotem spoglą- da na drogę. Deszcz siecze jeszcze mocniej. - Jesteś jej krewnym? - pyta. - Nic o tym nie wiem. Ojciec powiedział mi tylko, że ona będzie wiedziała, co jest dla mnie najlepsze. - Niezwykłe. - Montaigne zdaje się przetrawiać tę in- formację. - Naprawdę bardzo niezwykłe. Podjechali do czerwonego światła, jakby pływającego w mo- rzu ciemności za przednią szybą. Samochód stanął, a Mon- taigne spojrzał na chłopca. - Przykro mi z powodu twojego ojca - mówi. -26- Devon odwraca głowę. Nie jest w stanie odpowiedzieć. - Wiem, jak to jest - ciągnie Montaigne. - Straciłem ojca, kiedy miałem osiem lat. Zmienia się światło. Przejeżdżają przez coś, co wygląda na centrum jakiejś wioski. Sklepiki o ścianach z białych desek, przeważnie zamknięte na głucho po zakończeniu sezonu. - Zatem dlaczego uważa pan to za niezwykłe? - pyta Devon. - Zna pan mieszkańców Kruczego Dworu? Montaigne uśmiecha się. Wycieraczki piszczą jak roz- złoszczone mewy. - Och, tak - odpowiada cicho. - Znam ich. Bardzo dobrze. Devon wychwytuje sarkastyczny ton jego głosu. - Zatem może znał pan mojego ojca - mówi. - Teda Marcha. Montaigne zastanawia się. - Nie, przykro mi. Niemal całe życie mieszkam tutaj, nie licząc tych kilku lat, kiedy szukałem szczęścia w szero- kim świecie. Raczej nie przypominam sobie takiego nazwi- ska. Ted March. - Uśmiecha się. - Jednak Amanda Muir Crandall ma wiele sekretów. Jeśli twój ojciec powiedział, że ją zna, nie wątpię w jego słowa. Mężczyzna znów spogląda na Devona. Jego oczy są głę- boko osadzone, zielone i błyszczące, nawet w tym ciemnym wnętrzu samochodu. On wie, ponownie mówi Devonowi Głos. Tylko co wie? Devon nie podejrzewa Montaigne'a o kłam- stwo, ale za jego słowami niewątpliwie kryje się jakaś histo- ria, która z pewnością mogłaby wiele wyjaśnić. Kim Devon jest, jak zdobył taką moc. Rolfe Montaigne ma w sobie coś niepokojącego, ale Devon nie potrafi powiedzieć co. Z pew- nością w tym samochodzie nie czuje żaru ani złowrogiego napięcia sygnalizującego obecność demonów. -27- - Skąd pan zna panią Crandall? - pyta. - Jestem jej starym znajomym - mówi Rolfe. - Nie za- pomnij jej ode mnie pozdrowić. Devon wie, że to bzdura. Ufa swojemu instynktowi. Tata na- zywał to "wrażliwością" i próbowali czytać nawzajem w swoich myślach. Devonowi czasem się to udawało. Wolał "ciasto cze- koladowe!'; a ojciec przyznawał, że właśnie myślał o deserze. Samochód rozpryskuje wodę, przejeżdżając przez głębo- ką kałużę, ale Rolfe Montaigne zdaje się tego nie zauważać. - Będziesz musiał się przenieść do tutejszej szkoły - zauważa. - Tak. To pewnie będzie najgorsze. Nienawidzę być no- wym. - W której jesteś klasie? - W drugiej. Montaigne kiwa głową. - Rozmawiałeś z panią Crandall przed przyjazdem tutaj? - Nie - mówi Devon. - Zrobił to adwokat mojego oj- ca. W ogóle się z nią nie kontaktowałem. Wiem, że ma cór- kę w moim wieku. - Och, tak. Ceciły. - Montaigne uśmiecha się. - A po- nadto bratanka. Z pewnością słyszałeś o Alexandrze. - Nie - przyznaje Devon. - Ma osiem lat. - Montaigne spogląda na niego. Znów błyska w mroku białymi zębami. - Lubisz dzieci? - Pewnie. Montaigne śmieje się. - Kiedy poznasz małego Alexandra, może zmienisz zdanie. Skręca i zjeżdża z drogi na podjazd przed dużym białym domem. Napis namalowany gotykiem na zawieszonej przed nim tablicy głosi: T^ic^pokofnd 'pr^y&t^n -28- Tablica wściekle kołysze się na wietrze. Opony chrzęsz- czą na żwirze, zanim samochód się zatrzymuje. - Jesteśmy na miejscu - mówi Montaigne do Devona, posyłając mu dziwny uśmiech. - Przełęcz Borgo. Możesz tu złapać taksówkę, która zawiezie cię do tamtego domu. - Dzięki za pomoc - mówi Devon, obracając się, aby otworzyć drzwi. - Jeszcze nie - mówi Montaigne, po czym nagle i nie- spodziewanie wyciąga rękę i wciska blokadę drzwi. - Nie tak szybko. Zaskoczony Devon wydaje cichy okrzyk i kuli się na fo- telu. Twarz Rolfe'a Montaignea znajduje się nie dalej niż dziesięć centymetrów od jego twarzy. Serce wali Devonowi w rytmie deszczu bębniącego o dach samochodu: mocno, szybko, wściekle. Chłopiec spogląda w oczy tego obcego mężczyzny, pierwszego człowieka, którego napotkał, od- kąd opuścił bezpieczny świat ojca, przyjaciół, psa i szkoły. - Następnym razem - szepcze groźnie Rolfe Montai- gne - powinieneś dwa razy się zastanowić, zanim wsią- dziesz do czyjegoś samochodu. Tutaj każdy mógłby ci po- wiedzieć, żebyś trzymał się z daleka od Rolfe a Montaigne a. Powiedzieliby ci, że Rolfe Montaigne przesiedział pięć lat w więzieniu za to, że zabił młodego chłopca, takiego jak ty. 2. DCM i/ia oDzgóJiza iech pan się odsunie - mówi cichym, zduszonym gło- sem Devon. Rolfe Montaigne uśmiecha się. - Przepraszam, chłopcze - mówi. - Nie chciałem cię przestraszyć. Opada z powrotem na fotel. Devon oddycha z ulgą. Ma zaciśnięte pięści, gotowy bronić się w razie potrzeby. Wy- gląda jednak na to, że nie będzie musiał. - Jestem pewien, że jednak chciał mnie pan nastra- szyć - mówi do Montaigne a. Mężczyzna spogląda na niego. - Po prostu pomyślałem, że niebawem usłyszysz o mnie różne okropne historie, szczególnie w Kruczym Dworze. Stwierdziłem, że najpierw sam ci o tym powiem. Devon przełyka ślinę. - Czy naprawdę zabił pan...? - Spytaj panią Crandall, to wszystkiego się dowiesz - mówi Montaigne, otwiera drzwiczki samochodu i wysia- da. Po chwili otwiera drzwi po stronie Devona, osłaniając go parasolem przed deszczem. - Jestem pewien, że pani Crandall z przyjemnością poda ci wszystkie szczegóły. Devon wytęża wzrok, wpatrując się w wilgotny mrok, usiłując coś zobaczyć. Montaigne wskazuje na burzowe chmury. -30- - Witaj w Biedzie - mówi. Mętne światło, sączące się z okien Niespokojnej Przysta- ni, przedziera się przez strugi deszczu. Devon i Montaigne spieszą do środka, gdzie mężczyzna strząsa wodę z paraso- la i bez słowa odchodzi w kierunku stojącej w kącie budki telefonicznej. Lokal jest mroczny, wyłożony ciemnobrązową boazerią, obwieszony sieciami, bojami i kołami ratunkowymi. Deski podłogi są nierówne, wypaczone przez dziesięciolecia kon- taktu ze słonym morskim powietrzem. W sali znajduje się kilka stołów ze stojącymi na nich lampami naftowymi. Pod przeciwległą ścianą siedzi dwóch kościstych staruszków, popijających piwo i palących fajki. Wzdłuż frontowej ściany ciągnie się bar z wysokimi stoł- kami. Devon zajmuje jeden z nich, przyciągając uwagę bar- manki. Jest nią pulchna młoda kobieta o krótko ściętych rudych włosach, z dołeczkiem na brodzie i złotym kolczy- kiem w lewej brwi. Nie wygląda na dużo starszą od Devo- na, który jednak podejrzewa, że ona musi mieć co najmniej dwadzieścia jeden lat, skoro pracuje za barem. - Co ma być? - odzywa się dziewczyna. - Jest gorąca czekolada? - pyta Devon. - Pewnie, mały. - Napełnia mu ńliżankę. - Masz. W ta- ką pogodę jak ta nawet... No, znasz resztę. Devon uśmiecha się. - Faktycznie, pogoda pod zdechłym psem. - Jesteś nowy w mieście? - Tak - mówi Devon i upija łyk. Czekolada jest dobra. Smaczna i gorąca. - Właśnie przyjechałem. - Skąd? - Z Nowego Jorku. - O, naprawdę? - Nachyla się do niego. - Chłopak z wielkiego miasta. -31- - Nie - mówi Devon. - Z przedmieścia. - Och. - Barmanka splata ręce na piersi. - Co więc sprowadza cię aż tutaj, do Biedy, na sam koniec świata? - Będę tutaj mieszkał. W Kruczym Dworze. Znasz to miejsce? Znów to samo, myśli Devon. Ta mina. Taka sama, jaka zrobiła tamta staruszka w autobusie i jaką widział u Rolfe'a Montaigne'a w samochodzie. - Czyje znam? - śmieje się barmanka. - Wszyscy w Bie- dzie znają Kruczy Dwór. Jak moglibyśmy nie znać? Należy do nich połowa okolicy. - Mówiono mi, że są bardzo bogaci. - Mają więcej pieniędzy niż sam Bóg. - Chwyta ście- reczkę i zaczyna wycierać blat. - Muirowie praktycznie zbudowali to miasteczko. Kupili flotę statków rybackich, rozruszali turystykę, wszystko. Przed Muirami nie było tu nic. Każde dziecko zna legendę Kruczego Dworu - wie, że stary Horatio Muir wybudował ten dom na cyplu, a wtedy wszystkie kruki z okolicy zleciały się i zamieszkały tam. - Kruki? - Taa. No wiesz, takie wielkie czarne ptaszyska. Mój dziadek pamięta czasy, kiedy we dworze roiło się od nich. Stąd ta nazwa. Teraz nie ma tam już żadnych kruków, ale to miejsce wciąż jest tak niesamowite, jak tylko można sobie wyobrazić. Devon uśmiecha się. - Mówiono mi, że znajdę tam tylko duchy. Dziewczyna mruga do niego. - Powiedziano ci prawdę. Duchy i kilka stukniętych osób. - Uśmiecha się. - Nawiasem mówiąc, mam na imię Andrea. A ty? - Devon - przedstawia się jej. Wymieniają uścisk dłoni. - Naprawdę będziesz mieszkał w tym domu? Devon uśmiecha się. - Pani Crandall będzie moją opiekunką. Mój ojciec umarł. Tak jakby zapisał mnie jej w testamencie. - Daj spokój - mówi Andrea. - To dziwna starsza pa- ni. Jednak jej córka jest w porządku. Ceciły. Czasem tutaj wpada. Jest mniej więcej w twoim wieku. - No, to dobrze. Już zaczynałem się obawiać, że tam bę- dzie okropnie. Andrea wzrusza ramionami. - Nie wiem, z jakiego miasteczka przyjechałeś, ale w Bie- dzie bywa strasznie nudno. No, szczególnie w styczniu, lu- tym i w marcu. W lecie to co innego. W zimie jest nas tu niecałe trzy tysiące, ale w szczycie sezonu - od czwartego lipca aż do święta pracy - tłoczy się tu około czterdziestu tysięcy turystów. -Oo. - No wiesz, myślę, że to przez tę nazwę. Można by po- myśleć, że będzie odstraszała ludzi, ale nie. Każdy chce powiedzieć, że był w Biedzie i wrócił. My, nieszczęśni mieszkańcy, zabijamy się w lecie, usiłując jakoś upchnąć tu wszystkich. Chyba powinniśmy być wdzięczni. Za ich pie- niądze żyjemy od września do maja. - W lecie skończę piętnaście lat - mówi jej Devon. - Chciałbym znaleźć jakąś pracę. - Będzie jej tu wiele. W której jesteś klasie? W drugiej? - Tak. W przyszłym tygodniu powinienem pójść do szko- ły. Dziwnie jest tak przychodzić do klasy w połowie roku szkolnego. Niespecjalnie mnie to cieszy. - Ceciły zajmie się tobą. Ma swój krąg przyjaciół. A szko- ła nie jest zła. Skończyłam ją kilka lat temu. Jest fajna, bo zbiorcza. Przynajmniej można poznać dzieciaki spoza Bie- dy. - Bawi się kolczykiem w brwi. - Zatem sądzisz, że zo- staniesz tu na dobre? -33- Devon patrzy w okno. Deszcz wciąż bębni o szybę. - Nie wiem - odpowiada. - Na razie nie mam wyboru. Ale później... Nie kończy. Odkąd przeczytano testament ojca, zasta- nawiał się, jak długo tutaj zostanie. Trochę buntował się przeciwko porzucaniu Coles Junction i dotychczasowych przyjaciół. A jednocześnie wabiły go słowa Głosu: Tam są odpowiedzi. Możesz się dowiedzieć, kim i jaki jesteś. Tamtej nocy, kilka godzin po śmierci ojca, temperatura w pokoju nagle podskoczyła o dwadzieścia stopni. Pogrą- żony w żalu Devon nie sądził, że będzie dostatecznie silny, żeby oprzeć się temu atakowi. Jednak był - jak zawsze. Wy- starczyło jedno gniewne spojrzenie i machnięcie ręki, aby jego osłona przemknęła przez pokój i zablokowała drzwi. Klamka obróciła się i zagrzechotała, lecz nic nie zdołało wejść do środka. Tutaj są. odpowiedzi, mówi mu teraz Głos. A Devon przytakuje: Wiem o tym od chwili, gdy wysiad- łem z autobusu. - Ktoś mówił ci już o chłopcu? - pyta Andrea. Devon znów spogląda na nią. - O chłopcu? Och, masz na myśli tego małego z Kru- czego Dworu. Andrea kiwa głową. - "Mały" to zwodnicze określenie. Raczej powinieneś powiedzieć "potwór". Albo "gremlin". Czy wiesz, za co wy- rzucili go ze szkoły, do której chodził w Connecticut? Devon uśmiecha się. - Aż boję się zapytać. Andrea wybucha śmiechem. - Podpalił zasłony w bufecie. W bufecie! Mogłabym zro- zumieć, gdyby podpalił zasłony w sypialni wychowawcy al- bo w pracowni matematycznej, ale w bufecie? -34- Devon kręci głową. - To mi wygląda na ciężki przypadek dziecka, które pra- gnie zwrócić na siebie uwagę. - Alexander Muir jest niewątpliwie stuknięty. Wcale mnie to nie dziwi, skoro wychował się w tym domu. - Wśród zbyt wielu duchów? - uśmiecha się Devon. Andrea wzrusza ramionami. - Cóż, tak przynajmniej mówią. - Nachyla się do nie- go. - Jeszcze teraz przy Czarciej Skale można usłyszeć krzyki Emiły Muir. To informacja z pierwszej ręki, kolego. Sama je słyszałam. - Oo - mówi Devon. - Krzyki? Czarcia Skała? - Tak. To najwyższy punkt nadmorskich urwisk, na skra- ju posiadłości Muirów, na samym końcu Biedy. Przed czter- dziestoma laty Emiły Muir rzuciła się tam z klifu. Mówiono, że nakryła męża z inną kobietą. Devon uśmiecha się. - Rozumiem. - Możesz się śmiać, ale jej mąż to najgorszy ze wszyst- kich duchów. Jackson Muir. Moi rodzice pamiętają go z cza- sów, gdy byli dziećmi. Terroryzował całe miasteczko. Mó- wią, że był czarownikiem. -Czarownikiem? Jak wuj Arthur z serialu Bewitched7 Rzuca w niego ścierką. - Hej, ja tylko powtarzam to, co mi mówiono. Biedny stary Jackson. Żadnym ze swych zaklęć nie zdołał przywró- cić życia pięknej Emiły i umarł pogrążony w żalu. - Próbujesz mnie przestraszyć - mówi jej z uśmiechem Devon. Andrea też się uśmiecha. - Udało mi się? - Nie. - Znów upija łyk czekolady. - Niełatwo mnie przestraszyć. -35- - No cóż, po prostu uważaj na siebie. Pani Crandall to postać żywcem wyjęta z Looney Toons. Wciąż widuję ją w tym jej jaguarze. Pojawia się w którymś z miejscowych sklepów tak poowijana apaszkami, że ledwie widać jej twarz, a potem zawzięcie się targuje o sandałki za dziesięć dola- rów. - Andrea nachyla się nad barem. - I wiesz, co jeszcze jest dziwne w tej rodzinie? Mają tylko jednego służącego. Jednego! Możesz to sobie wyobrazić? W takim wielkim domu? No, ja ledwie sobie radzę z utrzymaniem porządku w moim jednym pokoju, a oni mają ich pięćdziesiąt! - Pięćdziesiąt pokoi? - Taa. Możesz to sobie wyobrazić? Nie, Devon nie mógł. Był jednak przekonany, że w któ- rymś z tych pięćdziesięciu pokoi znajdzie odpowiedź na pytanie, kim jest i skąd się wzięła jego niezwykła moc. - Jeszcze czekolady? - pyta Andrea. - Nie, dzięki - mówi Devon, opróżniając filiżankę. Oglą- da się przez ramię. Rolfe Montaigne wciąż stoi przy telefo- nie. - Czy jest tu drugi telefon, z którego mógłbym sko- rzystać? Muszę wezwać taksówkę, która zawiezie mnie do Kruczego Dworu. - Nawet nie wysłali po ciebie samochodu? - Mieli to zrobić, ale nikt nie przyjechał. - Devon wy- ciąga z kieszeni kurtki portfel, wyjmuje dwa dolary i kładzie je na kontuarze. - Podwiózł mnie tu tamten gość. Andrea spogląda na Montaigne a i krzywi się. - Chyba nie zadajesz się z Rolfe em Montaigneem? - pyta. - Nie, on tylko mnie tu podwiózł. Dlaczego pytasz? Nie powinienem się z nim zadawać? - Uważnie patrzy na An- dreę. - Powiedział mi, że siedział w więzieniu za morder- stwo. Czy to prawda, czy też tylko próbował mnie przestra- szyć? 36 Dziewczyna prycha. - Na dziś opowiedziałam ci już dość okropnych historii. Nie każ mi zaczynać nowej. Odchodzi obsłużyć innych klientów - starszego pana i młodą kobietę. Devon przygląda się im, starając się coś wyczuć. Nic. Głos milczy. Żadnego żaru. Ani energii. Devon wie, że w tym miasteczku są ludzie znający praw- dę, której szuka. Odnajdzie ich. Opatrzność - czy cokol- wiek innego - już skontaktowała go z jednym z nich: ta- jemniczym Rolfe em Montaigneem. - Hej! - woła do niego Andrea, pokazując palcem. - Masz wolny telefon. Devon rozgląda się. Rolfe już wyszedł. Na zewnątrz sły- chać warkot zapalanego silnika. Przez okna za barem wpa- da światło reflektorów. - Bez słowa pożegnania - mruczy Devon. Zsuwa się ze stołka i przechodzi przez pomieszczenie. Nad telefonem wisi tabliczka z numerami firm przewozo- wych. Dzwoni do jednej z nich, podaje, gdzie jest, i słyszy, że taksówka będzie za mniej więcej pięć minut. - Wpadaj tu często - mówi mu Andrea, gdy Devon wraca do baru. - Utrzymam cię przy zdrowych zmysłach. Devon składa obietnicę. Kiedy przed barem rozlega się klakson taksówki, deszcz nieco ustaje. Devon wybiega z ba- ru i siada na tylnym siedzeniu. Taksówkarz jest krępym mężczyzną o ogorzałej twarzy (zapewne w dzień zajmuje się łowieniem ryb) i czarnych, głęboko osadzonych oczach. On też sprawia wrażenie zdziwionego, kiedy Devon podaje jako cel podróży Kruczy Dwór. W lusterku widać, jak lekko unosi krzaczaste brwi. Mimo to nic nie mówi i jedzie. Księżyc ponownie wyłania się zza ciemnych chmur, jak nieśmiałe dziecko, które wygląda zza drzwi, choć już po- winno leżeć w łóżku. Jego blask jest słaby, niepewny. Po- -27- jawią się i znika, ale daje wystarczająco dużo światła, żeby ukazać poszarpane skały obok drogi i wzburzone morze na dole. Białe grzywy fal wydają się Devonowi nieznośnie zim- ne. Chłopiec słucha, jak rozbijają się na plaży. W końcu dostrzega Kruczy Dwór, wznoszący się na tle księżycowej poświaty na szczycie Czarciej Skaty. Z począt- ku widać tylko nikły cień, zarys, jakby kontur naszkicowa- nej dekoracji. - To tam - mówi chrapliwie taksówkarz. - Tak - potwierdza Devon, nie odrywając oczu od tego widoku. - Niewiele mówię ludziom, których wożę - dodaje tak- sówkarz, zerkając przy tym w lusterko. - A Bóg wie, że widuję takie rzeczy, że powinienem coś powiedzieć. Za- bieram pijaków i odwożę ich do żon. Zabieram polityków i zawożę ich do kochanek. Nic nie mówię. Nigdy. Jednak dziś dam ci pewną radę. - Jaką? - pyta Devon. Minęli zakręt nadmorskiej drogi i zaczęli wjeżdżać na wzgórze. Kruczy Dwór wznosił się teraz nad nimi, stercząc na skraju urwiska. - Załatw sprawę, którą przyjechałeś tu załatwić, i wy- jedź - mówi mu taksówkarz. - Nie zadawaj żadnych py- tań. Po prostu zrób to, co masz zrobić, i zmykaj. Devon nie odrywa oczu od ciemnej bryły budowli. Tyl- ko w dwóch oknach na parterze pali się światło. Wydaje się nikłe i słabe, jakby bało się przerwać spokój cieniom. Na wschodnim końcu domu ku fioletowoczarnemu niebu wznosi się wieża. - Obawiam się, że to będzie trudne - wyjaśnia De- von. - Mam tutaj mieszkać. Taksówkarz mruczy: - No cóż, współczuję ci, chłopcze. Kiedyś pracowałem u Edwarda Muira, na jednym z jego statków. Traktował mnie jak niewolnika. Nie pozwól mu na to. Taksówka zatrzymuje się na poboczu drogi. Od Krucze- go Dworu dzieli ich jeszcze dobrych kilkaset metrów pod górę. - Dlaczego się pan zatrzymał? - pyta Devon. - Dla mnie to koniec drogi. Devon śmieje się. Właściwie wcale go to nie dziwi. Bio- rąc pod uwagę dotychczasowe wydarzenia tej nocy, mógł się spodziewać czegoś takiego. - A co? - pyta. - Boi się pan, że poszczują pana wilko- łakami, jeśli podjedzie pan bliżej? - Możliwe - odpowiada mężczyzna, najzupełniej po- ważnie. Devon wysiada z taksówki i wyjmuje z niej swoją ciężką walizkę. - Proszę - mówi, podając trzy dolary przez boczne okienko. Jest trochę zły, znużony dziwacznym zachowaniem tych wszystkich ludzi, które grało mu na nerwach. - Niech pan nie szuka napiwku, bo go nie dałem. - Nieważne. Wolałbym, żebyś skorzystał z mojej rady. Taksówka zawraca z piskiem opon i rusza z powrotem drogą, pozostawiając chłopca samego w blasku księżyca, z twarzą mokrą od deszczu. Monotonny huk fal w d