Huntington Geoffrey cykl "Kruczy dwór" tom 1 Czarodzieje Skrzydła Nocy POCZUJ TEN STRA( WALKA Z SIŁAMI CIEMNOŚCI Devon March ku swojemu zdziwieniu stwierdza, że posia- da nadprzyrodzone moce. Odkrywa też, że polują na niego okropne demony. Dlaczego jednak tak się dzieje? Czternastoletni Devon po śmierci ojca i przeprowadzce do Kruczego Dworu - mrocznej, nawiedzanej przez duchy po- siadłości na klifie - poznaje część prawdy. Jest czarodziejem Bractwa Skrzydła Nocy, od trzech tysięcy lat praktykujące- go magię i walczącego z sitami ciemności. Jego pierwszym zadaniem jest pokonanie nieuchwytnego Szaleńca, który zamierza wykorzystać demony do własnych złowrogich ce- lów... Czarodzieje Skrzydła Nocy to pierwszy tom nowego cyklu z pogranicza fantasy i horroru, swoistego skrzyżowania książek o Harrym Potterze z serialem Buffy - postrach wampirów. Cena 29 zl YUtor ywi^yRa ^ W cyklu również: Królowa demonów Krwawy księżyc GEOFFREY HUNTINGTON ZŁODZIEJE SKRZYPI NOCY Przełożył Zbigniew A. Królicki DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2005 led led March nazywa to Otchłanią. "To" jest szafą jego syna - zwyczajną szafą, jakich wiele, z przesuwanymi drzwiami z klonowego drewna, w której sześcioletni chłopiec wiesza koszule i zostawia tenisówki, na dnie której piętrzy się sterta pluszowych zwierzątek. Szafą, która na pierwszy rzut oka wydaje się niczym nie różnić od innych, znajdujących się w pokojach innych małyeh chłop- ców, w schludnych domkach stojących przy tej ulicy. Tylko że z szafy Devona Marcha spoglądają na niego z ciemności zielone ślepia. - Tatusiu - pyta chłopiec - co tam jest? Ted March nazywa to Otchłanią, jednak tylko wtedy, kie- dy Devon go nie słyszy. Ted chce, żeby chłopiec, którego wychowuje jak własnego syna, dorastał jak wszystkie inne dzieci - żeby prawda o jego przeszłości nie uniemożliwi- ła mu normalnego życia. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że będzie najlepiej, jeśli Devon nie dowie się prawdy, tak więc Ted zabrał dzieciaka daleko od jego miejsca urodzenia, aby uchronić go przed jego dziedzictwem - i nie wyjaśniał, dlaczego jego szafa jest wrotami piekieł. - Tatusiu! - wota Devon, pokazując palcem. - Tam są oczy! Istotnie, są tam. Do tej pory Ted zdołał jakoś trzymać de- mony w ryzach. Złapał kilka tych, które wypełzły z szafy ni- czym węże, przeczołgały się po podłodze sypialni i zaczaiły pod łóżkiem. Wyłapał je i rozdeptał, odsyłając z powrotem tam, skąd przybyły. Dotychczas byty to małe stwory - głu- pie, podobne do gadów, łatwe do schwytania starymi jak świat metodami, których nauczył Teda ojciec, znający sta- rożytną, magiczną sztukę Opiekunów. - Tatusiu! - woła Devon. - Coś się tam porusza! Chłopiec jeszcze niczego nie widział, ale słyszał, jak szep- czą i syczą po nocach, a ich skradające się kroki w Otchła- ni nieraz budziły go z głębokiego snu. W takich chwilach wołał Teda, który nauczył się sypiać czujnie, wypatrując i nasłuchując oznak niebezpieczeństwa. Przeprowadzka nic by nie dała: demony przybyły tu za nimi z Biedy i z pewno- ścią wytropiłyby ich wszędzie, dokądkolwiek by uciekli. Te stwory poszukują Devona i desperacko usiłują go dopaść. On bowiem jest czarodziejem Skrzydła Nocy. Jest także sześcioletnim chłopcem i boi się jak każdy sze- ściolatek obudzony w środku nocy. I chociaż ojciec bardzo chce go uspokoić, z pewnością nie zamierza go okłamywać. Nie powie dziecku, że te dźwięki zrodziły się tylko w jego wyobraźni, nie będzie twierdził, że to syczenie i drapanie w jego szafie to tylko złudzenie. - Tatusiu, patrz! - woła znowu Devon, tym razem gło- śniej. - Te oczy się poruszają! Ma rację. Ted March stoi i spogląda w ciemne wnętrze szafy syna. Czuje duszący żar, pulsującą obecność. Zielone i przekrwione ślepia mrugają złowrogo, raz, a potem drugi, nad stertą tenisówek i pluszowych zwierzątek. - Nie mogą cię skrzywdzić, Devonie - szepcze Ted do syna. - Zapamiętaj to. Cokolwiek się stanie. Jesteś silniej- szy od nich. - Ala ja się boję! - woła malec. No tak, w tym rzecz. One nie są w stanie go zranić, ale mogą go przestraszyć. I to bardzo, przynajmniej dopóki jest małym chłopcem. Kiedy Szaleniec otworzył Otchłań w Kruczym Dworze, demony wydostały się na wolność i Ted aż nazbyt dobrze wie, że kiedy sześć lat temu zamknięto portal, niektóre pozostały w tym świecie. Podążyły za nimi, przebywając setki mil, po czym zaszyły się głęboko w szafie Devona, tworząc nową Otchłań, zamieszkując w ich domu niczym szczury w piwnicy. Ted obserwuje powiększające się w mroku ślepia. De- mon się budzi. Wyczuwa ich obecność i z namysłem mruży ślepia. Teraz Ted słyszy jego oddech, syczący jak para ucho- dząca z uszkodzonej chłodnicy. - Cofnij się, Devonie - mówi. Chłopiec kuli się ze strachu obok łóżka. Ojciec stoi twa- rzą do szafy. Demon w środku porusza się i wyciąga długą rękę, podobną do ludzkiej, tylko ze szponami zamiast pal- ców. Ted pospiesznie rozgląda się wokół i dostrzega kij bejs- bolowy Devona. Chwyta go i unosi nad głowę. - Mocą Skrzydła Nocy, rozkazuję ci iść precz! - krzy- czy i z całej siły uderza kijem w wyciągniętą rękę demona. Ryk bólu i wściekłości wstrząsa pokojem. Devon kurczo- wo łapie się słupka łóżka, szeroko otwierając oczy z prze- strachu. Zakrywa uszy rękami, gdy demon znów ryczy, nie cofając się przed atakującym ojcem, lecz wyłażąc z szafy. Na światło. Ted krzywi się z obrzydzenia. Widział już wiele demo- nów. Za młodu, na moczarach Anglii, walczył z setkami tych stworów, odsyłając je dziesiątkami z powrotem do Ot- chłani. Ich wygląd nieodmiennie budził obrzydzenie. Ten demon - wysoki i chudy, ociekający śluzem i ropą, mający kły i pazury - jest szczególnie paskudny. - Precz, ty piekielny pomiocie! - krzyczy Ted, z całej siły kopiąc potwora w brzuch. Demon ryczy i jego dziwnie podobną do ludzkiej twarz wykrzywia grymas bólu i wściekłości. Gwałtownie potrząsa długimi włosami, porastającymi jego łeb i ciało, chtoszcząc nimi twarz Teda i wypełniając jego nozdrza odorem roz- kładu. - Nie możesz nic zrobić Devonowi! - woła Ted. - On jest silniejszy od ciebie i dobrze o tym wiesz! Stwór przysiada na zadzie, jakby szykował się do skoku. Jednak zamiast tego nagłym machnięciem szponiastego łap- ska uderza Teda w twarz, raniąc go do krwi. - Tatusiu! - krzyczy Devon. Ted rzuca się na potwora. Chwyta go wpół i przewra- ca, wpychając z powrotem do szafy. Ryk demona znowu wstrząsa pokojem, jak małe trzęsienie ziemi. Modele dino- zaurów i samochodzików spadają z półek, a regał się wy- wraca i wideokasety z Batmanem rozsypują się na podło- dze. Rozwścieczony demon ciska Tedem przez całą szero- kość pokoju. Ted mocno uderza o ścianę i zsuwa się po niej na podłogę. Siedzi ogłuszony i bezradny, a demon powoli zbliża się do niego. -- Tatusiu! - krzyczy Devon. Stwór powoli kroczy po podłodze z twardych desek. De- von z płaczem patrzy, jak zbliża się do jego ojca, wysuwając długi czerwony jęzor i oblizując ostre kły. Później ta scena będzie się wydawała sennym koszmarem, lecz w tym mo- mencie przerażony chłopiec jest pewien, że bestia zaraz po- żre ojca, a później i jego. - Nie! - krzyczy. Tylko tyle: zwyczajne "nie" i stwór się odwraca, patrząc na niego tymi okropnymi ślepiami. - Nie! - ponownie woła Devon i instynktownie wycią- ga rękę. Jesteś silniejszy od nich - zawsze mówił mu ojciec. -10- - Nie! - rozkazująco powtarza Devon. Demon ryczy. Devon przygryza wargę i stara się skon- centrować. - Idź precz! - wota i machnięciem ręki odrzuca demo- na, który przelatuje przez pokój i wpada z powrotem do szafy. Drzwi zasuwają się za nim z głośnym trzaskiem i na- gle w pokoju robi się cicho. - Tatusiu? - pyta cichutko Devon. Ted March otwiera oczy. Nie ma demona. Ani duszące- go żaru. Podnosi wzrok i widzi stojącego nad nim synka. Uśmiecha się. Devon jest jeszcze mały, ale pod pewnymi względami całkiem dorosły. - Tatusiu, nic ci się nie stało? - pyta z oczami pełny- mi łez. - Nic mi nie jest, Devonie - mówi Ted i rozchyla ra- miona. Syn wpada w nie z ulgą. - Jesteś silnym chłopcem, Devonie. Silniejszym niż one. Przytula chłopca do piersi. Czuje, jak mocno bije mu ser- ce, jak drży jego ciało. Tak, Devon jest silniejszy od nich, ale nie tak przebie- gły. Wykorzystają to. Ten demon był niezdarny, ale są inne, zręczniejsze od niego, i Ted wie, że znów spróbują. A Szaleniec... Ted ani przez chwilę nie wierzy, że odszedł na dobre. Ojciec, nauczyciel, ale przede wszystkim Opiekun - Ted March ślubował oddać życie za małego Devona. Teraz po- nownie poprzysięga w duchu, że nikt go nie skrzywdzi, że będzie wiódł życie zwyczajnego chłopca, wolne od kosz- marów związanych z jego dziedzictwem. Ted wie, że niełatwo dotrzymać takiego ślubowania, kie- dy potwory w szafie są rzeczywistością. fel^zod ^ W]SQ l. 'Sie.do rzeź jedną długą chwilę żałosne wycie jakiegoś zwierza w oddali zagłusza świst wiatru. Devon March wysiada z au- tobusu, w jednej ręce taszcząc ciężką walizkę, a drugą trzy- mając w kieszeni medalik świętego Antoniego, ściskając go tak mocno, że krawędź wbija mu się w dłoń. Nawet w ten wilgotny, wietrzny i zimny październikowy wieczór wyczuwa żar i energię, którą umiał rozpoznawać od dziecka. One tam są,, myśli. W mroku. Obserwują, mnie, jak zawsze. Za jego plecami kierowca zamyka drzwi i autobus z pi- skiem odjeżdża w noc. Dworzec pogrąża się w ciemnościach i tylko jesienny księżyc oświetla drogę. Poza Devonem jeszcze tylko jedna osoba wysiadła z autobusu. Kroki tego idącego przed nim mężczyzny teraz odbijają się głośnym echem po pustym dworcu. Deszcz jeszcze nie pada, ale Devon już go wyczu- wa w podmuchach wiatru i słonej wilgoci ciągnącej znad morza. Pan McBride zapowiedział, że tak będzie. "Inaczej dlaczego nazwaliby to miejsce Biedą?" Devon wychodzi na parking i rozgląda się. Obiecali wy- słać po niego samochód. Może się tylko spóźniają, może autobus przyjechał kilka minut za wcześnie. Jednak gdy De- von tak patrzy na migoczące w świetle księżyca, poruszane wiatrem cienie, nagle ogarniają go złe przeczucia. Spodzie- -15- wał się, że te stwory podążą tu za nim, że nie pozwolą mu uciec. Natomiast nie oczekiwał takiego gorąca, niezbicie świadczącego o tym, że są blisko. Od chwili gdy wysiadł z autobusu, ten żar jest o wiele silniejszy niż kiedykolwiek w Nowym Jorku. To miejsce kryje odpowiedzi, mówi mu wewnętrzny Głos. Dlatego ojciec cię tutaj przystał. W oddali przetacza się grom. Co powiedziała mu ta sta- ruszka w autobusie? Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. - Przepraszam - słyszy głos, przerywający mu te roz- myślania. Devon odwraca się. Na pustym parkingu stoi mężczy- zna - ten sam, który przed chwilą wysiadł razem z nim z autobusu. - Czekasz na samochód? - Tak - odpowiada Devon. - Ktoś miał tu po mnie przyjechać. Mężczyzna taszczy walizkę podobną do tej, którą trzyma Devon. Wygląda na trzydziestolatka, jest wysoki, przystoj- ny i ciemnowłosy. - No cóż - mówi. - Nie wyobrażam sobie mniej go- ścinnego miejsca na czekanie. Podwieźć cię do miasta? - Na pewno po mnie przyjadą - mówi mu Devon. Mężczyzna wzrusza ramionami. - W porządku. Po prostu nie chciałem, żeby złapał cię tu deszcz. Devon obserwuje go. Mężczyzna zmierza w kierunku swojego samochodu - srebrzystego porsche zaparkowa- nego kilka metrów dalej. To jedyny pojazd na tym parkingu. Ten człowiek wie. On wie, po co tu przyjechałeś. Głos przemawia do niego tak jak zwykle: cicho, z prze- konaniem, z głębi umysłu. Jest niepodobny do innych jego -16- ^P />< er7 myśli: tych wyraźnych i zdecydowanych wypowiedzi De- von nie może uznać za swoje własne. On wie, powtarza Głos. Nie pozwól mu odejść. Devon nie ma pojęcia, co ten człowiek może wiedzieć, ale jedno jest pewne: jeśli chce tu znaleźć jakieś odpowie- dzi, powinien słuchać Głosu. Ten jeszcze nigdy go nie za- wiódł. - Ej! - woła. Jednak gwałtowny podmuch wiatru zagłusza jego słowa. - Hej! Proszę pana! - woła ponownie, tym razem gło- śniej. Mężczyzna nie słyszy go, otwiera drzwiczki i siada za kierownicą. Devon słyszy kaszlnięcie zapłonu. Zapalają się reflektory samochodu. Nie ma czasu, myśli Devon. Nie zauważy mnie, jeśli spró- buję go dogonić. Jest tylko jeden sposób. Modli się w duchu, żeby okazał się skuteczny. Koncentruje się. Samochód zaczyna się co- fać. Devon zamyka oczy. Skupia się jeszcze bardziej. I nagle drzwiczki samochodu otwierają się na oścież. - Co do...? - krzyczy mężczyzna. Mocno trzymając walizkę, Devon biegnie w kierunku sa- mochodu. - Hej! - woła. Mężczyzna wychyla się z otwartych drzwi, w końcu za- uważając nadbiegającego Devona. Najwyraźniej jednak bar- dziej interesuje go stan zawiasów drzwiczek niż biegnący do niego chłopiec. - Hej^-^-mewi lekko zasapany Devon. - Czy pańska propoz^^odwite&j.enia jest nadal aktualna? Mćzczyzna spoglądana niego i znów ze zdziwieniem na drzwiczki wozu... . l S | A.'Qch, tak -'odfpb^ada. - Pewnie, chłopcze. Wskakuj. \ •';:;. '• / .A / \ "i'?' '• /' <*-''' \ -, - ..' '>"- e ': S*- 1'^.. 17. - Dobry z pana człowiek - mówi z promiennym uśmie- chem Devon. Owszem, przytakuje Głos. Człowiek znający odpowiedzi. Odpowiedzi, po które Devon przyjechał do Biedy. T), evon March ma czternaście lat. Nie jest taki jak inni chłopcy. Przekonał się o tym już w wieku czterech lat, kie- dy siłą woli udało mu się unieść w powietrze psa, Maksa. Gdy pewnego razu Devon brał udział w sztafecie ze swym najlepszym przyjacielem Tommym, przebiegł przez plac zabaw, zanim którykolwiek z pozostałych chłopców zdołał wystartować. Stawał oko w oko z demonami - tak blisko, że mógł zajrzeć w ich rozdęte nozdrza i zobaczyć gęste wło- sy i resztę. Nie sądzi, żeby wielu jego rówieśników mogło się tym pochwalić. Nie, on nie jest taki jak inni chłopcy. Wcale nie. - Masz dar - powtarzał mu od małego ojciec. - Potra- ńsz robić rzeczy, których inni nie umieją. Rzeczy, których ludzie nie mogliby pojąć. I których mogliby się bać. - Dlaczego, tatusiu? Dlaczego potrańę robić takie rzeczy? - Nie ma znaczenia dlaczego, Devonie. Musisz jedynie wiedzieć, że cała moc ostatecznie pochodzi od dobra i do- póki będziesz ją wykorzystywał do poszukiwania światła, zawsze będziesz silniejszy od tego, co kryje się w mroku. Tak więc trzymali to w tajemnicy. Devon dorastał, wie- dząc, że jest inny, ale nie znając powodu. Ojciec obiecał mu, że pewnego dnia pozna swoje przeznaczenie. Jednak do te- go czasu powinien ufać siłom dobra. - Nazywaj to Bogiem, tak jak robi to wielu - powie- dział mu ojciec niedługo przed śmiercią. - Nazywaj to wyższą istotą, duchem Wszechświata, siłą natury. To jest tym wszystkim. Jest światłem w tobie. -l8- W ostatnich tygodniach życia ojciec zaczął mówić takimi zagadkami, a Devon siedział przy nim i usiłował je rozwią- zać. Jednak próbując zrozumieć ich sens, zupełnie się po- gubił, a potem ojciec umarł i pozostawił go bez odpowiedzi. - Mówisz, że dokąd jedziesz? - zapytała go staruszka siedząca obok niego w autobusie. - Do Biedy - powtórzył Devon. - To na wybrzeżu Rhode Island, w pobliżu Newport. - Wiem, gdzie to jest- powiedziała, szeroko otwierając oczy i usta. - Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. Do tej chwili staruszka okazywała mu sympatię. Spyta- ła, skąd pochodzi, a on powiedział, że spod Nowego Jorku, z miasteczka Coles Junction. Gawędzili sobie i patrzyli na migające za oknami, wielobarwne listowie Nowej Anglii. Kiedy jednak podał jej cel swej podróży, staruszka dziwnie się nastroszyła i zamilkła. - Duchy? - zapytał Devon. - Jakie duchy? - Znam te strony - ostrzegła. - To nie miejsce dla młodego człowieka. Trzymaj się od nich z daleka. Devon roześmiał się. - No cóż, wezmę pod uwagę pani ostrzeżenia, ale... Otóż, mój ojciec umarł i oddał mnie pod opiekę starego przyja- ciela, który właśnie tam mieszka. Rozumie pani, że nie mam żadnego wyboru. Potrząsnęła głową. - Nie wysiadaj z autobusu. Zostań na swoim fotelu i za- czekaj, aż zawróci i pojedzie z powrotem. - Spojrzała na niego. Oczy miała wyblakłe i zapadnięte, ale błyszczące energią, której nie spodziewał się w nich zobaczyć. - Krą- żą legendy - powiedziała z naciskiem. Zacisnął dłoń na medaliku świętego Antoniego. - Jakie legendy? - zapytał. - O duchach - odparta ściszonym głosem kobieta. - -19- Mówię prawdę, mój drogi chłopcze. Znajdziesz tam tylko duchy. Och, wy, młodzi, myślicie, że to bzdury. Wy, z tym waszym rapem i słuchawkami na uszach, jesteście głusi na otaczający was świat. Nie miała racji, przynajmniej jeśli chodzi o Devona. On wiedział, że pewnych spraw po prostu nie można wytłuma- czyć, że istnieje... no, inna rzeczywistość. Kiedy był mały i bał się potworów z szafy, ojciec nie uspokajał go zapew- nieniami, że takie stworzenia nie istnieją. Czy mógłby tak mówić, skoro Devon już w wieku sześciu lat był świadkiem tego, jak jeden z nich próbował odgryźć im obu głowy? Oj- ciec dodawał mu otuchy, powtarzając, że Devon jest silniej- szy od każdego demona, że ma wielką i niezwykłą moc. Istotnie była ona niezwykła, gdyż objawiała się irytująco rzadko i niespodziewanie. W kryzysowych sytuacjach - na przykład gdy demony wdzierały się do jego sypialni lub kie- dy ojciec o mało nie spadł z drabiny przy malowaniu do- mu - moc Devona okazywała się niezawodna. W takich chwilach Devon zawsze ratował sytuację. Kiedy jednak pró- bował zaimponować dziewczynie, podnosząc coś siłą woli... Zapomnij o podobnych pomysłach. Jego moc wydawała się obdarzona własną wolą, i czasem znikała, a przy innych okazjach pojawiała się bez ostrzeżenia. Tak jak tamtego dnia w sklepie Woolwortha, gdy miał zaledwie pięć lat i tak bardzo chciał mieć Transformera. Samochodzik po prostu uniósł się z półki, przeleciał przejściem między regałami i wpadł do tornistra Devona. Nie ukradł go. Ten model po prostu poleciał za nim. Ojciec byt bardzo zdziwiony, kiedy wrócili do domu, ale zaakceptował - a raczej uwie- rzył - w wyjaśnienie Devona. Albo jak wtedy, kiedy pani Grayson ukarała go za roz- mowy w czasie lekcji. Była paskudną krową, pomarszczoną staruchą, znienawidzoną przez wszystkich. Nakazała De- -20- vonowi, żeby odwrócił swoją ławkę i usiadł tyłem do tabli- cy. Udręczony Devon, który nienawidził się wyróżniać spo- śród reszty klasy, gorąco zapragnął nie być jedynym ukara- nym w taki sposób. I nagle wszystkie ławki w klasie także się odwróciły. Ta wstrętna pani Grayson o mało nie dostała zawału przy tablicy. Nie licząc jednak tej mocy i demonów - choć trzeba przyznać, że to istotne wyjątki - Devon niczym nie różni się od innych chłopców w jego wieku. A przynajmniej taki był, zanim go tutaj wysłano: bawił się z kolegami, słuchał muzyki, grał w gry komputerowe. Był dobrym uczniem i miał wielu przyjaciół. Może nie był najpopularniejszym chłop- cem w szkole, ale z pewnością lubianym. Wszystko zmieniło się przed niespełna miesiącem, kiedy umarł ojciec. Ted March miał w sierpniu atak serca i od tej pory byt przykuty do łóżka. - Wyzdrowiejesz, tato - upierał się Devon. Ojciec tylko się uśmiechnął. - Jestem bardzo, bardzo starym człowiekiem, Devonie. Niewiele zostało mi czasu. - Tato, jesteś dopiero po pięćdziesiątce. - Uważnie spojrzał na ojca. - To jeszcze nie starość. Ojciec tylko się uśmiechnął i zamknął oczy. Przetrwał jeszcze miesiąc. Próbował walczyć, ale nie miał już sił. Devon znalazł go pewnego ranka, zaraz po tym, jak słońce wyłoniło się zza horyzontu. Ojciec umarł spokoj- nie, we śnie - sam. Devon po prostu siedział przez godzi- nę przy łóżku, gładząc jego zimną dłoń i pozwalając łzom spływać po policzkach. Dopiero potem zadzwonił do pana McBride'a, adwokata ojca, i przekazał mu wiadomość. Jak szybko wszystko się zmieniło. Praktycznie jedyną pa- miątką po dawnym życiu, jaka mu pozostała, był ojcowski medalik świętego Antoniego. Niegdyś pobrzękiwał wraz -21- z monetami w kieszeni ojca, zawsze w zasięgu ręki. Ojciec nazywał go talizmanem. Kiedy Devon zapytał go, co to jest talizman, ojciec tylko się uśmiechnął. - Powiedzmy, że to amulet, który przynosi mi szczęście. Teraz Devon trzyma w dłoni ten medalik i czuje się sil- niejszy, czuje więź z ojcem, którego brakuje mu bardziej, niż potrafi to wyrazić. Wciąż budzi się, nie pamiętając o wszyst- kim, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich tygodni: po- grzebu, prawników, czytania testamentu - a przede wszyst- kim wyznania, którym ojciec zaskoczył go na łożu śmierci. Devon nadal budzi się, myśląc, że wszystko jest tak jak daw- niej: ojciec smaży w kuchni jajka na bekonie, Max niecier- pliwie sapie w przedpokoju, jego najlepszy kolega Tommy i najlepsza koleżanka Suze czekają na niego na przystanku autobusowym. Zaraz jednak przypomina sobie wszystko: ojciec nie żyje, Max zamieszkał u Tommy ego, dawni koledzy i koleżanki są daleko, a na domiar wszystkiego ojciec nie był jego prawdziwym ojcem. Adoptował Devona. Powiedział mu o tym przed śmiercią. Devonowi jeszcze trudniej było pogodzić się z tym niż z faktem, że ojciec nie żyje. - Chociaż nie jesteśmy jednej krwi - powiedział mu oj- ciec cichym i słabym głosem, podparty poduszkami - za- wsze pamiętaj o tym, że kochałem cię jak syna. Devon nie zdołał nic powiedzieć. - Posyłam cię do pewnej rodziny na Rhode Island. Za- ufaj mi, Devonie. Oni będą wiedzieli, co dla ciebie naj- lepsze. - Tato, dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Ojciec uśmiechnął się smutno. - Tak było najlepiej, Devonie. Wiem, że proszę o wiele, mówiąc, żebyś mi zaufał, ale zrobisz to, prawda? - Oczywiście, tato. - Devon poczuł, jak łzy cisną mu __22- się do oczu i spływają, gorące i piekące, ciurkiem po policz- kach. - Tato, ty nie możesz umrzeć. Proszę. Nie zostawiaj mnie. Demony mogą wrócić. A ja wciąż nie rozumiem dla- czego. - Jesteś silniejszy od każdego z nich. Pamiętaj o tym. - Ale dlaczego taki jestem, tato? Powiedziałeś, że pew- nego dnia zrozumiem. Nie możesz umrzeć, nie wyjawia- jąc mi prawdy. Proszę, tato! Czy to, że taki jestem, ma coś wspólnego z tym, kim jestem? Z moimi prawdziwymi ro- dzicami? Ojciec próbował odpowiedzieć, ale nie zdołał. Zamknął oczy i opadł na poduszki. W nocy umarł. Po odczytaniu testamentu prawnik ojca, stary pan Mc- Bride, oznajmił Devonowi, że opiekę nad nim przejmuje niejaka pani Amanda Muir Crandall, mieszkająca na odle- głym i skalistym wybrzeżu Rhode Island, w miejscu zwa- nym Biedą. Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. Och, ale to twoje duchy, mówi mu Głos w jego głowie. Staruszka w autobusie do końca podróży zachowywała się z rezerwą. Devon skupił uwagę na przesuwających się za oknem widokach. Dzień dobiegał końca. Granat nieba, przez cały dzień grożącego deszczem, przeszedł w wilgot- ny fiolet, jak na amatorskiej akwareli. Mgła usiała kroplami wilgoci okno i spoglądając w nie, Devon coraz dotkliwiej odczuwał swoją samotność. - Jesteś już prawie mężczyzną - powiedział mu pan McBride, który podwiózł go na dworzec i nawet nie zacze- kał, aż przyjedzie autobus. Tak, prawie mężczyzna, myśli Devon. Już dawno temu utracił niewinność - dokładnie wtedy, kiedy pierwszy raz ślepia w szafie okazały się prawdziwe - ale w tym autobu- sie czuł się wciąż bardzo mały i samotny. -23- Tato... Patrząc na odbicie w szybie, usiłuje przypomnieć sobie twarz ojca. Jak mogę im stawić czoło bez ciebie? Jak mam się nauczyć wszystkiego, co powinienem wiedzieć? Jak się dowiedzieć, kim naprą wdę jestem ? Z, trzaskiem pioruna niebiosa nagle otwierają swe po- dwoje. Ziemia natychmiast zaczyna dudnić, bombardo- wana deszczem. Devon pospiesznie wskakuje do porsche i siada obok mężczyzny, który zapewne zna odpowiedzi na jego pytania. - Jestem Rolfe Montaigne - mówi mężczyzna, wycią- gając rękę i ściskając dłoń Devona. - Devon March - odpowiada chłopiec. Krople deszczu bębnią o dach samochodu, jak setki ste- pujących na wyścigi tancerzy. W suchym wnętrzu Devon czuje zapach skórzanej tapicerki, a miękki fotel zdaje się brać go w swe objęcia. Żar znikł, napięcie ustąpiło. Opiera głowę o podgłówek i zamyka oczy. Montaigne włącza wycieraczki, które ze świstem zaczy- nają przesuwać się po szybie. Wrzuca wsteczny bieg i pa- trząc przez ramię, znów cofa porsche. - Wygląda na to, że zdążyliśmy w samą porę - mówi. - Podobno dzisiejsza noc będzie naprawdę paskudna. Nie wiesz, co to burza, dopóki nie widziałeś jej w Biedzie. - Pewnie dlatego tak nazwano to miejsce? - Owszem, ale nie tylko dlatego. - Montaigne wyjeż- dża na szosę. - Dokąd się wybierasz? Devon otwiera oczy i patrzy na niego. - Do domu zwanego Kruczym Dworem. Wie pan, gdzie to jest? Może mnie pan tam podrzucić? -24- - Czy wiem? - Montaigne obrzuca go przenikliwym spojrzeniem. - Chłopcze, nie zawiózłbym cię do Kruczego Dworu, nawet gdybym miał samochód obwieszony wian- kami czosnku i krucyfiks na desce rozdzielczej. Devon uśmiecha się. - Zatem nie? - Po co tam jedziesz? - pyta Montaigne. Devon nie jest pewien, czy powinien odpowiedzieć na to pytanie. - No cóż, jeśli nie chce pan tam jechać... Montaigne potrząsa głową i uśmiecha się krzywo. - Podwiozę cię tylko do Przełęczy Borgo. Tam złapiesz taksówkę. - Bardzo zabawne - mówi Devon. - Rozumiem alu- zję. Czytałem Drakulę. Przełęcz Borgo. Czosnek. Czyżby w Kruczym Dworze mieszkały wampiry? Co to za miejsce? Dlaczego wszyscy się go boją? - To Noc Walpurgii - mówi ze śmiechem Montaigne, żartobliwie żegnając się wolną ręką. Mruga do Devona. - Nosferatu. - Nie przestraszy mnie pan. - Nie? - pyta Rolfe, uśmiechając się do niego, błyskając białymi zębami w półmroku. - Na pewno? Devon odwraca głowę. Może powinien się bać. Może ten facet zna odpowiedzi dlatego, że sprzymierzył się z demo- nami. Jednak Głos milczy, nie podsuwając żadnego wyja- śnienia. Devon spogląda na spływające wodą ulice, znie- kształcone przez zalaną deszczem szybę. Za nią wszystko jest rzeką poprzecinanych cieniami błękitów, czerwieni i żółci, rzucanych przez opętańcze jasne neony wystaw. W samochodzie zapada cisza, przerywana tylko świstem wycieraczek i bębnieniem deszczu. Szosa biegnie nad ja- kimś dużym lustrem wody i Devon wyczuwa silnie wiejący -25- wiatr. Z mapy wie, że Bieda znajduje się na końcu długie- go skalnego półwyspu, wychodzącego w niespokojne wody w miejscu, gdzie Rhode Island Sound spotyka się z Atlan- tykiem. Wiatr i deszcz smagają szyby samochodu. Devon znów słyszy cichy śmiech pana McBridea. Jak sądzisz, dla- czego nazywają to Bieda? Devon obserwuje rozkołysane smugi reflektorów por- sche, które przecinają burzowy mrok wijącej się przed nimi drogi, ukazując tylko nieprzyjazne pustkowie, rozpościera- jące się po obu jej stronach. - Wprawdzie to nie moja sprawa - mówi Montaigne, przerywając niezręczną ciszę - ale czy zabawisz w Kru- czym Dworze długo? - Raczej tak. - Devon zerka na niego i postanawia wy- znać prawdę. - Zostanę tam dłużej. Mam tam zamieszkać. - Zamieszkać? Chcesz tam mieszkać? Devon kiwa głową. - Ojciec właśnie zmarł i moją opiekunką została kobie- ta, która mieszka w Kruczym Dworze. Pani Crandall. Nie musi mówić nic więcej. Teraz wstrzyma się z ujaw- nianiem dalszych informacji i zobaczy, co miał na myśli Głos, twierdząc, że ten człowiek zna odpowiedzi. Montaigne zerka na niego, ale zaraz z powrotem spoglą- da na drogę. Deszcz siecze jeszcze mocniej. - Jesteś jej krewnym? - pyta. - Nic o tym nie wiem. Ojciec powiedział mi tylko, że ona będzie wiedziała, co jest dla mnie najlepsze. - Niezwykłe. - Montaigne zdaje się przetrawiać tę in- formację. - Naprawdę bardzo niezwykłe. Podjechali do czerwonego światła, jakby pływającego w mo- rzu ciemności za przednią szybą. Samochód stanął, a Mon- taigne spojrzał na chłopca. - Przykro mi z powodu twojego ojca - mówi. -26- Devon odwraca głowę. Nie jest w stanie odpowiedzieć. - Wiem, jak to jest - ciągnie Montaigne. - Straciłem ojca, kiedy miałem osiem lat. Zmienia się światło. Przejeżdżają przez coś, co wygląda na centrum jakiejś wioski. Sklepiki o ścianach z białych desek, przeważnie zamknięte na głucho po zakończeniu sezonu. - Zatem dlaczego uważa pan to za niezwykłe? - pyta Devon. - Zna pan mieszkańców Kruczego Dworu? Montaigne uśmiecha się. Wycieraczki piszczą jak roz- złoszczone mewy. - Och, tak - odpowiada cicho. - Znam ich. Bardzo dobrze. Devon wychwytuje sarkastyczny ton jego głosu. - Zatem może znał pan mojego ojca - mówi. - Teda Marcha. Montaigne zastanawia się. - Nie, przykro mi. Niemal całe życie mieszkam tutaj, nie licząc tych kilku lat, kiedy szukałem szczęścia w szero- kim świecie. Raczej nie przypominam sobie takiego nazwi- ska. Ted March. - Uśmiecha się. - Jednak Amanda Muir Crandall ma wiele sekretów. Jeśli twój ojciec powiedział, że ją zna, nie wątpię w jego słowa. Mężczyzna znów spogląda na Devona. Jego oczy są głę- boko osadzone, zielone i błyszczące, nawet w tym ciemnym wnętrzu samochodu. On wie, ponownie mówi Devonowi Głos. Tylko co wie? Devon nie podejrzewa Montaigne'a o kłam- stwo, ale za jego słowami niewątpliwie kryje się jakaś histo- ria, która z pewnością mogłaby wiele wyjaśnić. Kim Devon jest, jak zdobył taką moc. Rolfe Montaigne ma w sobie coś niepokojącego, ale Devon nie potrafi powiedzieć co. Z pew- nością w tym samochodzie nie czuje żaru ani złowrogiego napięcia sygnalizującego obecność demonów. -27- - Skąd pan zna panią Crandall? - pyta. - Jestem jej starym znajomym - mówi Rolfe. - Nie za- pomnij jej ode mnie pozdrowić. Devon wie, że to bzdura. Ufa swojemu instynktowi. Tata na- zywał to "wrażliwością" i próbowali czytać nawzajem w swoich myślach. Devonowi czasem się to udawało. Wolał "ciasto cze- koladowe!'; a ojciec przyznawał, że właśnie myślał o deserze. Samochód rozpryskuje wodę, przejeżdżając przez głębo- ką kałużę, ale Rolfe Montaigne zdaje się tego nie zauważać. - Będziesz musiał się przenieść do tutejszej szkoły - zauważa. - Tak. To pewnie będzie najgorsze. Nienawidzę być no- wym. - W której jesteś klasie? - W drugiej. Montaigne kiwa głową. - Rozmawiałeś z panią Crandall przed przyjazdem tutaj? - Nie - mówi Devon. - Zrobił to adwokat mojego oj- ca. W ogóle się z nią nie kontaktowałem. Wiem, że ma cór- kę w moim wieku. - Och, tak. Ceciły. - Montaigne uśmiecha się. - A po- nadto bratanka. Z pewnością słyszałeś o Alexandrze. - Nie - przyznaje Devon. - Ma osiem lat. - Montaigne spogląda na niego. Znów błyska w mroku białymi zębami. - Lubisz dzieci? - Pewnie. Montaigne śmieje się. - Kiedy poznasz małego Alexandra, może zmienisz zdanie. Skręca i zjeżdża z drogi na podjazd przed dużym białym domem. Napis namalowany gotykiem na zawieszonej przed nim tablicy głosi: T^ic^pokofnd 'pr^y&t^n -28- Tablica wściekle kołysze się na wietrze. Opony chrzęsz- czą na żwirze, zanim samochód się zatrzymuje. - Jesteśmy na miejscu - mówi Montaigne do Devona, posyłając mu dziwny uśmiech. - Przełęcz Borgo. Możesz tu złapać taksówkę, która zawiezie cię do tamtego domu. - Dzięki za pomoc - mówi Devon, obracając się, aby otworzyć drzwi. - Jeszcze nie - mówi Montaigne, po czym nagle i nie- spodziewanie wyciąga rękę i wciska blokadę drzwi. - Nie tak szybko. Zaskoczony Devon wydaje cichy okrzyk i kuli się na fo- telu. Twarz Rolfe'a Montaignea znajduje się nie dalej niż dziesięć centymetrów od jego twarzy. Serce wali Devonowi w rytmie deszczu bębniącego o dach samochodu: mocno, szybko, wściekle. Chłopiec spogląda w oczy tego obcego mężczyzny, pierwszego człowieka, którego napotkał, od- kąd opuścił bezpieczny świat ojca, przyjaciół, psa i szkoły. - Następnym razem - szepcze groźnie Rolfe Montai- gne - powinieneś dwa razy się zastanowić, zanim wsią- dziesz do czyjegoś samochodu. Tutaj każdy mógłby ci po- wiedzieć, żebyś trzymał się z daleka od Rolfe a Montaigne a. Powiedzieliby ci, że Rolfe Montaigne przesiedział pięć lat w więzieniu za to, że zabił młodego chłopca, takiego jak ty. 2. DCM i/ia oDzgóJiza iech pan się odsunie - mówi cichym, zduszonym gło- sem Devon. Rolfe Montaigne uśmiecha się. - Przepraszam, chłopcze - mówi. - Nie chciałem cię przestraszyć. Opada z powrotem na fotel. Devon oddycha z ulgą. Ma zaciśnięte pięści, gotowy bronić się w razie potrzeby. Wy- gląda jednak na to, że nie będzie musiał. - Jestem pewien, że jednak chciał mnie pan nastra- szyć - mówi do Montaigne a. Mężczyzna spogląda na niego. - Po prostu pomyślałem, że niebawem usłyszysz o mnie różne okropne historie, szczególnie w Kruczym Dworze. Stwierdziłem, że najpierw sam ci o tym powiem. Devon przełyka ślinę. - Czy naprawdę zabił pan...? - Spytaj panią Crandall, to wszystkiego się dowiesz - mówi Montaigne, otwiera drzwiczki samochodu i wysia- da. Po chwili otwiera drzwi po stronie Devona, osłaniając go parasolem przed deszczem. - Jestem pewien, że pani Crandall z przyjemnością poda ci wszystkie szczegóły. Devon wytęża wzrok, wpatrując się w wilgotny mrok, usiłując coś zobaczyć. Montaigne wskazuje na burzowe chmury. -30- - Witaj w Biedzie - mówi. Mętne światło, sączące się z okien Niespokojnej Przysta- ni, przedziera się przez strugi deszczu. Devon i Montaigne spieszą do środka, gdzie mężczyzna strząsa wodę z paraso- la i bez słowa odchodzi w kierunku stojącej w kącie budki telefonicznej. Lokal jest mroczny, wyłożony ciemnobrązową boazerią, obwieszony sieciami, bojami i kołami ratunkowymi. Deski podłogi są nierówne, wypaczone przez dziesięciolecia kon- taktu ze słonym morskim powietrzem. W sali znajduje się kilka stołów ze stojącymi na nich lampami naftowymi. Pod przeciwległą ścianą siedzi dwóch kościstych staruszków, popijających piwo i palących fajki. Wzdłuż frontowej ściany ciągnie się bar z wysokimi stoł- kami. Devon zajmuje jeden z nich, przyciągając uwagę bar- manki. Jest nią pulchna młoda kobieta o krótko ściętych rudych włosach, z dołeczkiem na brodzie i złotym kolczy- kiem w lewej brwi. Nie wygląda na dużo starszą od Devo- na, który jednak podejrzewa, że ona musi mieć co najmniej dwadzieścia jeden lat, skoro pracuje za barem. - Co ma być? - odzywa się dziewczyna. - Jest gorąca czekolada? - pyta Devon. - Pewnie, mały. - Napełnia mu ńliżankę. - Masz. W ta- ką pogodę jak ta nawet... No, znasz resztę. Devon uśmiecha się. - Faktycznie, pogoda pod zdechłym psem. - Jesteś nowy w mieście? - Tak - mówi Devon i upija łyk. Czekolada jest dobra. Smaczna i gorąca. - Właśnie przyjechałem. - Skąd? - Z Nowego Jorku. - O, naprawdę? - Nachyla się do niego. - Chłopak z wielkiego miasta. -31- - Nie - mówi Devon. - Z przedmieścia. - Och. - Barmanka splata ręce na piersi. - Co więc sprowadza cię aż tutaj, do Biedy, na sam koniec świata? - Będę tutaj mieszkał. W Kruczym Dworze. Znasz to miejsce? Znów to samo, myśli Devon. Ta mina. Taka sama, jaka zrobiła tamta staruszka w autobusie i jaką widział u Rolfe'a Montaigne'a w samochodzie. - Czyje znam? - śmieje się barmanka. - Wszyscy w Bie- dzie znają Kruczy Dwór. Jak moglibyśmy nie znać? Należy do nich połowa okolicy. - Mówiono mi, że są bardzo bogaci. - Mają więcej pieniędzy niż sam Bóg. - Chwyta ście- reczkę i zaczyna wycierać blat. - Muirowie praktycznie zbudowali to miasteczko. Kupili flotę statków rybackich, rozruszali turystykę, wszystko. Przed Muirami nie było tu nic. Każde dziecko zna legendę Kruczego Dworu - wie, że stary Horatio Muir wybudował ten dom na cyplu, a wtedy wszystkie kruki z okolicy zleciały się i zamieszkały tam. - Kruki? - Taa. No wiesz, takie wielkie czarne ptaszyska. Mój dziadek pamięta czasy, kiedy we dworze roiło się od nich. Stąd ta nazwa. Teraz nie ma tam już żadnych kruków, ale to miejsce wciąż jest tak niesamowite, jak tylko można sobie wyobrazić. Devon uśmiecha się. - Mówiono mi, że znajdę tam tylko duchy. Dziewczyna mruga do niego. - Powiedziano ci prawdę. Duchy i kilka stukniętych osób. - Uśmiecha się. - Nawiasem mówiąc, mam na imię Andrea. A ty? - Devon - przedstawia się jej. Wymieniają uścisk dłoni. - Naprawdę będziesz mieszkał w tym domu? Devon uśmiecha się. - Pani Crandall będzie moją opiekunką. Mój ojciec umarł. Tak jakby zapisał mnie jej w testamencie. - Daj spokój - mówi Andrea. - To dziwna starsza pa- ni. Jednak jej córka jest w porządku. Ceciły. Czasem tutaj wpada. Jest mniej więcej w twoim wieku. - No, to dobrze. Już zaczynałem się obawiać, że tam bę- dzie okropnie. Andrea wzrusza ramionami. - Nie wiem, z jakiego miasteczka przyjechałeś, ale w Bie- dzie bywa strasznie nudno. No, szczególnie w styczniu, lu- tym i w marcu. W lecie to co innego. W zimie jest nas tu niecałe trzy tysiące, ale w szczycie sezonu - od czwartego lipca aż do święta pracy - tłoczy się tu około czterdziestu tysięcy turystów. -Oo. - No wiesz, myślę, że to przez tę nazwę. Można by po- myśleć, że będzie odstraszała ludzi, ale nie. Każdy chce powiedzieć, że był w Biedzie i wrócił. My, nieszczęśni mieszkańcy, zabijamy się w lecie, usiłując jakoś upchnąć tu wszystkich. Chyba powinniśmy być wdzięczni. Za ich pie- niądze żyjemy od września do maja. - W lecie skończę piętnaście lat - mówi jej Devon. - Chciałbym znaleźć jakąś pracę. - Będzie jej tu wiele. W której jesteś klasie? W drugiej? - Tak. W przyszłym tygodniu powinienem pójść do szko- ły. Dziwnie jest tak przychodzić do klasy w połowie roku szkolnego. Niespecjalnie mnie to cieszy. - Ceciły zajmie się tobą. Ma swój krąg przyjaciół. A szko- ła nie jest zła. Skończyłam ją kilka lat temu. Jest fajna, bo zbiorcza. Przynajmniej można poznać dzieciaki spoza Bie- dy. - Bawi się kolczykiem w brwi. - Zatem sądzisz, że zo- staniesz tu na dobre? -33- Devon patrzy w okno. Deszcz wciąż bębni o szybę. - Nie wiem - odpowiada. - Na razie nie mam wyboru. Ale później... Nie kończy. Odkąd przeczytano testament ojca, zasta- nawiał się, jak długo tutaj zostanie. Trochę buntował się przeciwko porzucaniu Coles Junction i dotychczasowych przyjaciół. A jednocześnie wabiły go słowa Głosu: Tam są odpowiedzi. Możesz się dowiedzieć, kim i jaki jesteś. Tamtej nocy, kilka godzin po śmierci ojca, temperatura w pokoju nagle podskoczyła o dwadzieścia stopni. Pogrą- żony w żalu Devon nie sądził, że będzie dostatecznie silny, żeby oprzeć się temu atakowi. Jednak był - jak zawsze. Wy- starczyło jedno gniewne spojrzenie i machnięcie ręki, aby jego osłona przemknęła przez pokój i zablokowała drzwi. Klamka obróciła się i zagrzechotała, lecz nic nie zdołało wejść do środka. Tutaj są. odpowiedzi, mówi mu teraz Głos. A Devon przytakuje: Wiem o tym od chwili, gdy wysiad- łem z autobusu. - Ktoś mówił ci już o chłopcu? - pyta Andrea. Devon znów spogląda na nią. - O chłopcu? Och, masz na myśli tego małego z Kru- czego Dworu. Andrea kiwa głową. - "Mały" to zwodnicze określenie. Raczej powinieneś powiedzieć "potwór". Albo "gremlin". Czy wiesz, za co wy- rzucili go ze szkoły, do której chodził w Connecticut? Devon uśmiecha się. - Aż boję się zapytać. Andrea wybucha śmiechem. - Podpalił zasłony w bufecie. W bufecie! Mogłabym zro- zumieć, gdyby podpalił zasłony w sypialni wychowawcy al- bo w pracowni matematycznej, ale w bufecie? -34- Devon kręci głową. - To mi wygląda na ciężki przypadek dziecka, które pra- gnie zwrócić na siebie uwagę. - Alexander Muir jest niewątpliwie stuknięty. Wcale mnie to nie dziwi, skoro wychował się w tym domu. - Wśród zbyt wielu duchów? - uśmiecha się Devon. Andrea wzrusza ramionami. - Cóż, tak przynajmniej mówią. - Nachyla się do nie- go. - Jeszcze teraz przy Czarciej Skale można usłyszeć krzyki Emiły Muir. To informacja z pierwszej ręki, kolego. Sama je słyszałam. - Oo - mówi Devon. - Krzyki? Czarcia Skała? - Tak. To najwyższy punkt nadmorskich urwisk, na skra- ju posiadłości Muirów, na samym końcu Biedy. Przed czter- dziestoma laty Emiły Muir rzuciła się tam z klifu. Mówiono, że nakryła męża z inną kobietą. Devon uśmiecha się. - Rozumiem. - Możesz się śmiać, ale jej mąż to najgorszy ze wszyst- kich duchów. Jackson Muir. Moi rodzice pamiętają go z cza- sów, gdy byli dziećmi. Terroryzował całe miasteczko. Mó- wią, że był czarownikiem. -Czarownikiem? Jak wuj Arthur z serialu Bewitched7 Rzuca w niego ścierką. - Hej, ja tylko powtarzam to, co mi mówiono. Biedny stary Jackson. Żadnym ze swych zaklęć nie zdołał przywró- cić życia pięknej Emiły i umarł pogrążony w żalu. - Próbujesz mnie przestraszyć - mówi jej z uśmiechem Devon. Andrea też się uśmiecha. - Udało mi się? - Nie. - Znów upija łyk czekolady. - Niełatwo mnie przestraszyć. -35- - No cóż, po prostu uważaj na siebie. Pani Crandall to postać żywcem wyjęta z Looney Toons. Wciąż widuję ją w tym jej jaguarze. Pojawia się w którymś z miejscowych sklepów tak poowijana apaszkami, że ledwie widać jej twarz, a potem zawzięcie się targuje o sandałki za dziesięć dola- rów. - Andrea nachyla się nad barem. - I wiesz, co jeszcze jest dziwne w tej rodzinie? Mają tylko jednego służącego. Jednego! Możesz to sobie wyobrazić? W takim wielkim domu? No, ja ledwie sobie radzę z utrzymaniem porządku w moim jednym pokoju, a oni mają ich pięćdziesiąt! - Pięćdziesiąt pokoi? - Taa. Możesz to sobie wyobrazić? Nie, Devon nie mógł. Był jednak przekonany, że w któ- rymś z tych pięćdziesięciu pokoi znajdzie odpowiedź na pytanie, kim jest i skąd się wzięła jego niezwykła moc. - Jeszcze czekolady? - pyta Andrea. - Nie, dzięki - mówi Devon, opróżniając filiżankę. Oglą- da się przez ramię. Rolfe Montaigne wciąż stoi przy telefo- nie. - Czy jest tu drugi telefon, z którego mógłbym sko- rzystać? Muszę wezwać taksówkę, która zawiezie mnie do Kruczego Dworu. - Nawet nie wysłali po ciebie samochodu? - Mieli to zrobić, ale nikt nie przyjechał. - Devon wy- ciąga z kieszeni kurtki portfel, wyjmuje dwa dolary i kładzie je na kontuarze. - Podwiózł mnie tu tamten gość. Andrea spogląda na Montaigne a i krzywi się. - Chyba nie zadajesz się z Rolfe em Montaigneem? - pyta. - Nie, on tylko mnie tu podwiózł. Dlaczego pytasz? Nie powinienem się z nim zadawać? - Uważnie patrzy na An- dreę. - Powiedział mi, że siedział w więzieniu za morder- stwo. Czy to prawda, czy też tylko próbował mnie przestra- szyć? 36 Dziewczyna prycha. - Na dziś opowiedziałam ci już dość okropnych historii. Nie każ mi zaczynać nowej. Odchodzi obsłużyć innych klientów - starszego pana i młodą kobietę. Devon przygląda się im, starając się coś wyczuć. Nic. Głos milczy. Żadnego żaru. Ani energii. Devon wie, że w tym miasteczku są ludzie znający praw- dę, której szuka. Odnajdzie ich. Opatrzność - czy cokol- wiek innego - już skontaktowała go z jednym z nich: ta- jemniczym Rolfe em Montaigneem. - Hej! - woła do niego Andrea, pokazując palcem. - Masz wolny telefon. Devon rozgląda się. Rolfe już wyszedł. Na zewnątrz sły- chać warkot zapalanego silnika. Przez okna za barem wpa- da światło reflektorów. - Bez słowa pożegnania - mruczy Devon. Zsuwa się ze stołka i przechodzi przez pomieszczenie. Nad telefonem wisi tabliczka z numerami firm przewozo- wych. Dzwoni do jednej z nich, podaje, gdzie jest, i słyszy, że taksówka będzie za mniej więcej pięć minut. - Wpadaj tu często - mówi mu Andrea, gdy Devon wraca do baru. - Utrzymam cię przy zdrowych zmysłach. Devon składa obietnicę. Kiedy przed barem rozlega się klakson taksówki, deszcz nieco ustaje. Devon wybiega z ba- ru i siada na tylnym siedzeniu. Taksówkarz jest krępym mężczyzną o ogorzałej twarzy (zapewne w dzień zajmuje się łowieniem ryb) i czarnych, głęboko osadzonych oczach. On też sprawia wrażenie zdziwionego, kiedy Devon podaje jako cel podróży Kruczy Dwór. W lusterku widać, jak lekko unosi krzaczaste brwi. Mimo to nic nie mówi i jedzie. Księżyc ponownie wyłania się zza ciemnych chmur, jak nieśmiałe dziecko, które wygląda zza drzwi, choć już po- winno leżeć w łóżku. Jego blask jest słaby, niepewny. Po- -27- jawią się i znika, ale daje wystarczająco dużo światła, żeby ukazać poszarpane skały obok drogi i wzburzone morze na dole. Białe grzywy fal wydają się Devonowi nieznośnie zim- ne. Chłopiec słucha, jak rozbijają się na plaży. W końcu dostrzega Kruczy Dwór, wznoszący się na tle księżycowej poświaty na szczycie Czarciej Skaty. Z począt- ku widać tylko nikły cień, zarys, jakby kontur naszkicowa- nej dekoracji. - To tam - mówi chrapliwie taksówkarz. - Tak - potwierdza Devon, nie odrywając oczu od tego widoku. - Niewiele mówię ludziom, których wożę - dodaje tak- sówkarz, zerkając przy tym w lusterko. - A Bóg wie, że widuję takie rzeczy, że powinienem coś powiedzieć. Za- bieram pijaków i odwożę ich do żon. Zabieram polityków i zawożę ich do kochanek. Nic nie mówię. Nigdy. Jednak dziś dam ci pewną radę. - Jaką? - pyta Devon. Minęli zakręt nadmorskiej drogi i zaczęli wjeżdżać na wzgórze. Kruczy Dwór wznosił się teraz nad nimi, stercząc na skraju urwiska. - Załatw sprawę, którą przyjechałeś tu załatwić, i wy- jedź - mówi mu taksówkarz. - Nie zadawaj żadnych py- tań. Po prostu zrób to, co masz zrobić, i zmykaj. Devon nie odrywa oczu od ciemnej bryły budowli. Tyl- ko w dwóch oknach na parterze pali się światło. Wydaje się nikłe i słabe, jakby bało się przerwać spokój cieniom. Na wschodnim końcu domu ku fioletowoczarnemu niebu wznosi się wieża. - Obawiam się, że to będzie trudne - wyjaśnia De- von. - Mam tutaj mieszkać. Taksówkarz mruczy: - No cóż, współczuję ci, chłopcze. Kiedyś pracowałem u Edwarda Muira, na jednym z jego statków. Traktował mnie jak niewolnika. Nie pozwól mu na to. Taksówka zatrzymuje się na poboczu drogi. Od Krucze- go Dworu dzieli ich jeszcze dobrych kilkaset metrów pod górę. - Dlaczego się pan zatrzymał? - pyta Devon. - Dla mnie to koniec drogi. Devon śmieje się. Właściwie wcale go to nie dziwi. Bio- rąc pod uwagę dotychczasowe wydarzenia tej nocy, mógł się spodziewać czegoś takiego. - A co? - pyta. - Boi się pan, że poszczują pana wilko- łakami, jeśli podjedzie pan bliżej? - Możliwe - odpowiada mężczyzna, najzupełniej po- ważnie. Devon wysiada z taksówki i wyjmuje z niej swoją ciężką walizkę. - Proszę - mówi, podając trzy dolary przez boczne okienko. Jest trochę zły, znużony dziwacznym zachowaniem tych wszystkich ludzi, które grało mu na nerwach. - Niech pan nie szuka napiwku, bo go nie dałem. - Nieważne. Wolałbym, żebyś skorzystał z mojej rady. Taksówka zawraca z piskiem opon i rusza z powrotem drogą, pozostawiając chłopca samego w blasku księżyca, z twarzą mokrą od deszczu. Monotonny huk fal w dole za- głusza warkot nabierającego szybkości samochodu, który zjeżdża ze wzgórza do miasteczka. Devon spogląda na wznoszący się przed nim dom. Zapa- liło się następne światło: w najwyższym oknie wieży. - No - mruczy Devon. - Dwór budzi się do życia. Jednak idąc z mozołem w kierunku budynku, chciałby w to wierzyć. Pogwizduje pod nosem, wesołą melodią od- pędzając złe duchy, ściskając w jednej ręce walizkę, a w dru- giej ukryty w kieszeni medalik świętego Antoniego. -39- s, >uze łatwo było przestraszyć. W Coles Junction chodzili razem do kina - Devon, Suze, Tommy i kto jeszcze im aku- rat towarzyszył. Lubili takie horrory jak Koszmar minionego lata i Krzyk. Przyprawiająca o gęsią skórkę ścieżka dźwięko- wa denerwowała Suze i Devon musiał wyciągać w ciemności rękę, żeby uspokajająco uścisnąć jej dłoń. Kiedyś, wracając do domu, poszli na skróty przez krużganki starego kościoła. Korytarz oświetlały tylko żółte lampy na murze, rozmiesz- czone co kilka metrów. Zdarzało się, że nietoperze utknęły w tym korytarzu i ich piskliwe okrzyki były tylko odrobinę mniej przerażające od łopotu błoniastych skrzydeł o zimne kamienie. Suze usłyszała te dźwięki i rzuciła się do ucieczki, zakrywając rękami włosy i błagając Devona, żeby pobiegł za nią. Jego jednak po prostu zafascynowały te latające gry- zonie. Widział ich ślepia: czerwone węgielki w mroku. Devon przypomina sobie, że naprawdę przestraszona Su- ze zawsze zaczynała mamrotać lub pogwizdywać pod no- sem. She'11 be comin' round the mountain when she comes, shell be comin' round the mountain when she comes... albo Jingle belis, jingle belis, jingle all the way - nawet w najgorętszy dzień lata. Te zabawne piosenki: jakby wy- muszona radość małej dziewczynki mogła ukołysać do snu nietoperze, skłonić do posłuszeństwa duchy. A jednak teraz Devon pogwizduje te same melodie. Po raz pierwszy w życiu trochę się boi. Podchodząc do wiel- kiego domu, czuje narastający żar. W szumie wiatru słyszy głosy: nie doradzający mu Głos, ale inne. Głosy tych ślepi, które spoglądały na niego z ciemnej szafy, odkąd skończył sześć lat. Przystaje nie dalej niż metr przed frontową bramą i spo- gląda w górę. Przez zardzewiałe żelazne kraty widzi piętrzą- cy się dom. Chmury znikły i ośmielony księżyc zawładnął niebem. Teraz jest dostatecznie jasno, żeby dostrzec fasadę •40 budynku: śliskie od deszczu czarne kamienie, wygładzane przez dziesiątki lat przez morskie wiatry. Drewniane ele- menty budynku są czarne jak heban - z ciemnego drew- na, zaimpregnowanego przez sól. Wszystko jedno, czy są tu kruki czy nie, Devon uznaje, że dom zasługuje na swoją na- zwę: jest czarny jak skrzydło kruka. Z okapów domu sterczą monstrualne gargulce, podobne do tych na średniowiecz- nych katedrach, odrażające i szponiaste stwory. Devon wie, że są one aż nazbyt realne. Kiedy się zbliża, musi walczyć z wiatrem, chłodnym i wil- gotnym. Nie zdołasz mnie powstrzymać, myśli. Obojętnie, jak usilnie będziesz próbował. Przyjechałem tutaj, żeby po- znać prawdę. Tę prawdę, która, ukrywano przede mną całe życie. Przechodzi przez frontową bramę i idzie długim pod- jazdem. Ten biegnie łukiem w kierunku głównych drzwi, po czym dalej za dom, ku mniejszym budynkom. Devon maszeruje raźnym krokiem, pomimo silnych podmuchów wiatru. Raźny krok ma dodać mu otuchy, tak samo jak me- lodia, która wciąż płynie z jego warg: She'11 be comin' round the mountain when she comes... Ktoś - coś - go obserwuje. Devon jest o tym przeko- nany. Strzeż się, odzywa się Głos. Devon niemal się spodziewa, że zaraz coś wyskoczy na niego z rosnących wzdłuż podjaz- du krzaków, jakieś wściekłe zwierzę o długich kłach i czer- wonych ślepiach. Kiedy jednak dostrzega patrzącego, odkrywa, że to z pew- nością człowiek. Istotnie, z ciemności patrzą na niego oczy. Na szczycie wieży, w księżycowym blasku, widać jakiegoś mężczyznę - a przynajmniej kogoś, kto bacznie obserwuje Devona przez okienko zwieńczonej krenelażem wieży. Devon staje jak wryty i nagle ma wrażenie, że jego ciało -41- traci ciężar, który unosi się i wyparowuje bez śladu. Próbuje skupić wzrok na tym człowieku, lecz ten za każdym razem zdaje się znikać w mroku. Jakby można go było zobaczyć tylko pod pewnym kątem, jakby istniał nie w tym, a w ja- kimś innym wymiarze. Jednak na kilka sekund, gdy ich spojrzenia się spotykają, cichną wszystkie dźwięki: rytmiczny łoskot uderzających o skały fal, głośne bicie serca Devona. Wtedy powracają echem słowa napotkanej w autobusie staruszki, płosząc ci- szę niczym krzyk mew: - Nie znajdziesz tam nikogo oprócz duchów. 3. S-fWJLL) ^tOC/L) >am nie wie, jak długo tam stoi, spoglądając na wieżę, ale coś wyrywa go z transu, jakby jakiś niewidzialny hip- notyzer pstryknął palcami. Może to Głos - ale Devon nie jest pewien, czy naprawdę go słyszał ani co ten mógł mu powiedzieć. Może po prostu zgasło światło w najwyższej komnacie wieży, pogrążając niższe piętra w kompletnej ciemności. A może to deszcz, znowu się wzmagający, obli- zujący go swym wilgotnym jęzorem. Devon zbiera siły i pokonuje ostatnie metry dzielące go od budynku. Puka do drzwi wiszącą na nich kołatką z za- śniedziałego mosiądzu. Stukanie odbija się głuchym, tru- miennym echem, tak jak się spodziewał. Drzwi Kruczego Dworu nie otwiera mu służący - ten jedyny sługa, o którym mówiła mu Andrea - ale ktoś, kogo Devon nie oczekiwał. Kobieta jest wysoka, o złocistorudych włosach, uderzająco piękna i w nieokreślonym wieku. Ma władczo uniesioną brodę, bardzo wyrazisty profil i długą szyję. Jej włosy są zebrane w gruby francuski warkocz upię- ty z tyłu głowy, a szyję zdobi pojedynczy sznur pereł. Oczy są duże i szeroko rozstawione. Spogląda nimi bez mrugnię- cia na stojącego za progiem Devona. - Pani... Crandall? - pyta chłopiec. - Tak - odpowiada kobieta, nie wyciągając ręki i nie za- praszając go do środka. - A ty jesteś Devon. -43- Wymawia jego imię z celowym naciskiem, ani na chwilę nie odrywając oczu od jego twarzy. - Tak, proszę pani. Jestem Devon March. W końcu kobieta się uśmiecha. - Proszę, wejdź. - Cofa się, wpuszczając go do hallu re- zydencji. - Spodziewałam się córki - mówi, zamknąwszy za nim drzwi. - Nie przyjechała z tobą? - Nie, proszę pani. Wziąłem taksówkę. - Taksówkę? - Wygląda na szczerze rozgniewaną. - A przecież wyraźnie mówiłam dziś rano Ceciły, żeby wyje- chała po ciebie na dworzec z Simonem, naszym szoferem. Nie było ich tam? - Nie, proszę pani. Nie było nikogo. Nic się nie stało. Dzięki temu zwiedziłem po drodze miasteczko i poznałem kilka osób... Kobieta mierzy go ciężkim wzrokiem. Nagle Devon ma wrażenie, że spotkanie z mieszkańcami miasteczka jest ostatnią rzeczą, jakiej życzyłaby sobie podczas pierwszego dnia jego pobytu w Biedzie. I któż mógłby mieć jej to za złe? Opowieści, które słyszał, legendy o duchach, wrogie nastawienie do rodziny Mui- rów... A teraz był tutaj, w tym legendarnym domostwie, sto- jąc w miejscu, które niewielu było dane zobaczyć. Devon rozgląda się wokół. Wysokie łukowate sklepienie i wielki witraż w oknie - przedstawiający świętego Jerzego zabijającego smoka - nasuwa na myśl starą kaplicę, a tu- ziny świec płonących w mosiężnych i cynowych kandela- brach jeszcze pogłębiają to wrażenie. Po prawej znajdują się szerokie kręte schody, wyłożone orientalnym chodnikiem. Podłoga jest z marmuru, ciemnońoletowego i szarego ka- mienia, błyszczącego, jakby przycięto go i wypolerowano zaledwie wczoraj. Na ciemnych drewnianych ścianach wi- szą portrety posępnych mężczyzn i kobiet, w których De- -44- von odgaduje przodków Muirów. Zastanawia się, którym z nich jest Jackson. A którą nieszczęsna Emiły? - Przepraszam za moją córkę - mówi pani Crandall. - Wszystko w porządku. - Nie, nie w porządku. Nie wiem, gdzie ona jest. Pani Crandall zerka na stary szafkowy zegar, który stoi w hallu. Jest kwadrans po dziesiątej. Prostuje się i rusza w kierunku zamkniętych podwójnych drzwi. Suknia z zie- lonego atłasu opina jej kształtne ciało i sięga do podłogi. - Porozmawiam z nią - obiecuje pani Crandall. - Zo- staw tu walizkę. Każę Simonowi wnieść ją na górę. Jak tylko się pojawi. Chodź do salonu, to porozmawiamy. Otwiera drzwi w sposób, który jeszcze bardziej pod- kreśla jej status wielkiej damy: pociągając za obie klamki jednocześnie i wkraczając do komnaty przez otwarte na oścież podwoje. W salonie ogień płonie w kominku. Przed nim stoi elegancka sofa, pilnowana przez surowego starca z portretu nad gzymsem. Teraz Devon rozumie, dlaczego ludzie mówią szeptem o Kruczym Dworze, dlaczego rodzice Andrei powiedzie- li jej, że stary Jackson Muir byt czarownikiem. Między książkami na regałach pod ścianą leżą czaszki, co najmniej trzy spreparowane, zmniejszone ludzkie głowy i pół tuzina kryształowych kuł. Pod przeciwległą ścianą stoi rycerska zbroja. Pokój wygląda jak pracownia czarodzieja. - Oo - mówi Devon, rozglądając się. - Bombowy pokój. Po lewej stronie duże szklane drzwi z draperiami z gru- bego purpurowego materiału ukazują wspaniały widok z Czarciej Skaty. W blasku księżyca widać spienione fale, rozbijające się z trzaskiem na skatach w dole. - Tak, chyba tak - przyznaje pani Crandall. - Zarów- no mój ojciec jak i dziadek byli podróżnikami i namiętnymi kolekcjonerami. Są tu pamiątki z całego świata. -45- - Godne podziwu - stwierdza Devon, dotykając jednej z czaszek. Czuje mrowienie ręki, jakby przeszedł przez nią prąd. Pospiesznie cofa dłoń. - Usiądź - mówi mu pani Crandall. Siadają przed kominkiem, Devon na sofie, a pani Crandall na dużym miękkim fotelu. Devon instynktownie wyczuwa, że to jej ulubione miejsce, na którym nikomu innemu nie wolno siadać. Z kominka płynie miłe ciepło, rozgrzewające jego ciało, które jakby wchłonęło wilgoć nocy. Przechodzi go dreszcz. Pani Crandall zauważa to i unosi brwi. - Zimno ci? Chcesz herbaty? - Nie, dziękuję. Teraz, kiedy w końcu znalazłem się pod dachem, nic mi nie będzie. - Ponownie przepraszam. Skarcę Ceciły. - Nie, proszę, nie ze względu na mnie. Nie chciałbym, żeby nasza znajomość zaczęła się w taki przykry sposób. Kobieta wzdycha. - Usiłowałam nauczyć Ceciły dyscypliny, ale to takie trudne. Ona potrafi być uparta. Rozumiem, że ty będziesz przestrzegał zwyczajów tego domu, Devonie? - No cóż, postaram się. Pani Crandall składa dłonie tak, że dotykają się czubkami palców. Blask z kominka pada na jej twarz i szyję. Devon ponownie zauważa jej niezwykłą urodę. Koncentruje się, próbując sprawdzić, czy Głos coś mu o niej powie, ale Głos milczy. Nie ma tu również żaru i pulsowania energii, które wyczuwał na zewnątrz. Tutaj czuje tylko ciepło bijące z ko- minka. - Z pewnością chcesz jak najszybciej podjąć naukę w szko- le - mówi pani Crandall. Devon wzrusza ramionami. .46 - No cóż, nie jest łatwo opuścić szkołę w połowie seme- stru. Wyobrażam sobie, że podjęcie nauki w nowej będzie jeszcze trudniejsze. - Prosiłam wychowawcę, żeby ci pomógł w razie po- trzeby. Rozmawiałam również z opiekunami i wszystko za- łatwiłam. Możesz zacząć od poniedziałku. O nic nie musisz się obawiać. Devon śmieje się. - Nie obawiam się - a przynajmniej nie o to. Najtrud- niej mi było opuścić starych przyjaciół. Kobieta patrzy na niego z lekkim współczuciem. - Ze smutkiem usłyszałam o śmierci twojego ojca, De- vonie - mówi łagodniejszym tonem. - Byliście bardzo zżyci? - Tak, proszę pani. Moja matka umarła, kiedy byłem dzieckiem. Nie pamiętam jej. Tak więc ojciec był całą moją rodziną. Pani Crandall kiwa głową. - Rozumiem. No cóż, chętnie przyjmiemy cię do naszej, jak długo zechcesz z nami pozostać. - Dziękuję pani. - Devon docenia jej uprzejme słowa, za którymi jednak kryje się niewiele uczucia. - Pani Cran- dall, czy mogę o coś zapytać? - Oczywiście. - Czy taka była umowa między panią a moim ojcem? Gdyby coś mu się stało, miała pani przyjąć mnie pod swój dach? Kobieta spogląda w kierunku kominka. - Szczerze mówiąc nie, Devonie. Zapewne byłam rów- nie zaskoczona jak ty, kiedy pan McBride zadzwonił i po- wiedział mi o tym. - Zatem mogła pani odmówić. .47. - Mogłam. - Znów spojrzała na niego. - Jednak nie odmówiłam. - Skąd znała pani mojego ojca? Musieliście być dobrymi znajomymi. - Z dawnych czasów. Rozumiem, że twój ojciec nigdy nie wspominał o Kruczym Dworze. Devon przecząco kręci głową. - Nigdy. Nawet na łożu śmierci. Pani Crandall wstaje, podchodzi do kominka i grzeje so- bie dłonie przy ogniu. - Myślę, że twój ojciec uważał, że mogę dać ci coś, cze- go on nie byt w stanie ci zapewnić. Sądził, że będzie ci tu dobrze. Devon spogląda na pokój, na antyki, srebrną zastawę, kryształowy żyrandol zawieszony pod sufitem. - Tak, pewnie tak. Ich domek był mały, zaledwie trzypokojowy: pokoje je- go i ojca, salon i kuchnia. Ojciec pracował jako ogrodnik i mechanik, robiąc to, co najlepiej umiał. Pachniał benzyną i świeżo skoszoną trawą, a dłonie zawsze miał ubrudzone ziemią, która wżarta się w pory i pęknięcia skóry. Jeździł sta- rym buickiem, miał tylko jedną sportową marynarkę i cho- ciaż starał się, żeby Devonowi nigdy nie brakowało nicze- go - jedzenia, ubrań, zabawek - nigdy nie byli na takich wakacjach jak Tommy i jego rodzice, którzy razem jeździli do Disneylandu, na Cape Cod lub Mount Snów na narty. - Jednak są pewne zasady, Devonie - mówi pani Cran- dall - i jak już powiedziałam, oczekuję, że będziesz ich przestrzegał. - Spogląda na niego władczo, jak księżna. - To duży dom, a nas jest tu mało, więc zamknęliśmy wschod- nie skrzydło. W żadnym wypadku nie powinieneś próbo- wać tam wchodzić. Rozumiesz? - Tak, proszę pani. •4S. - Ponadto moja matka jest chora. Od lat nie opuszcza swojego pokoju. Wolałabym, żebyś na razie nie próbował jej odwiedzać. - W porządku. Kiedy pani Crandall mówi o tych zasadach, Devon czuje lekkie mrowienie w czubkach palców, powoli rozchodzące się dalej i obejmujące całe dłonie. Kiedy oznajmiła mu, że w tym domu są miejsca i osoby, których nie powinien wi- dzieć, wzbudziła jego podejrzenia. Ponadto Devon nagle uświadamia sobie, że do tej pory nie było mowy o panu Crandall u, mężu stojącej przednim kobiety. Devon zastanawia się, ile jeszcze tajemnic skrywa ta rodzina, której członkiem został tak nieoczekiwanie. - Ma pani również bratanka - mówi. - To mały chło- piec, prawda? Pani Crandall spogląda na niego z lekkim zdziwieniem. - Och, mieszkańcy miasteczka naprawdę sporo ci po- wiedzieli. Co jeszcze ci mówili? - No cóż, jeśli mam być szczery, proszę pani, kilka osób ostrzegało mnie przed przyjściem tutaj. Kobieta uśmiecha się i odwraca twarzą do niego. - Rozumiem. Z pewnością ostrzegali cię przed duchami i dziwnymi, ekscentrycznymi ludźmi, którzy mieszkają w tym domu. - Tak - przyznaje Devon. - Zgadza się. - W miasteczku nazywają mnie czarownicą. Czyja wy- glądam na wiedźmę? Devon przyznaje, że nie. - Staraj się nie przejmować plotkami krążącymi w Bie- dzie - radzi mu pani Crandall. Podchodzi - a raczej pły- nie - do szklanych drzwi z widokiem na morze. Staje tam, oblana blaskiem księżyca. Ona wie, mówi w końcu Głos. -40- Tak, zgadza się Devon. Ona wie więcej, niż mówi. Czuje mrowienie dłoni, jakby krążył w nich ładunek elektryczny. Ma ochotę chwycić jedną z kryształowych kuł i spojrzeć w nią. Czemu nie? - pyta Głos. Należą do ciebie. Ta myśl go zaskakuje. Należą do mnie? Czy to możliwe? Lekko pochyla się na sofie, obserwując panią Crandall. Co ona wie o jego przeszłości? Dlaczego przyprowadziła go tutaj? - Ten dom kryje wiele tajemnic - mówi, jakby odpo- wiadając na nie zadane przez niego pytanie, nie odwracając się twarzą do chłopca. - Tak to jest ze starymi budowlami. W tym domu mieszkały cztery pokolenia Muirów. Każdy z dotychczasowych mieszkańców pozostawił tu swoje se- krety. - Milczy chwilę, po czym dodaje: - Szanujemy je. Nie próbujemy ich zgłębić. Pamiętaj o tym, Devonie. Odwraca się i mówi nieco raźniej: - No, ale opowiedz mi o sobie. Chciałabym dowiedzieć się o tobie jak najwięcej, żebyśmy mogli zostać przyjaciółmi. - Niewiele jest do powiedzenia poza tym, co już pani wie. Devon postanawia nie mówić jej o swojej mocy ani o Gło- sie. Odebrał zbyt wiele ostrzegawczych sygnałów. Nadal nie jest pewien, czy może jej zaufać. Musi jednak zadać jedno pytanie: - Pani Crandall, czy pani wie, kim był mój prawdziwy ojciec? Jej twarz robi się szara jak popiół. Eleganckie brwi pod- noszą się, a wargi rozchylają. Zaraz jednak dochodzi do sie- bie na tyle, żeby powiedzieć: - Nie wiedziałam, że Ted nie był twoim ojcem. Dlaczego tak uważasz? - Sam mi o tym powiedział. Tuż przed śmiercią. Powie- dział, że zasługuję na to, żeby znać prawdę. - Devon mru- ży oczy, patrząc na nią. - Nie wierzę w to, żeby decyzja -50- o wysłaniu mnie tutaj nie miała żadnego związku z moim pochodzeniem. Pani Crandall uśmiecha się. Niepokój, który przed chwilą miała w oczach, już znikł. - Cóż, nie mam pojęcia, jaki mógłby to być związek. - Twierdzi pani, że nie wie, kim jestem i skąd się wzią- łem? Ona obrzuca go gniewnym, twardym spojrzeniem. - Właśnie tak twierdzę. - Potem łagodnieje i odwraca wzrok. - Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Nagle słychać ogłuszający huk gromu, jakby piorun ude- rzył w dach. Deszcz znów zaczyna lać jak z cebra i gasną wszystkie światła. lamo! Wiatr wwiewa krople deszczu do przedsionka. Frontowe drzwi otwierają się na oścież i wpada przez nie śliczna na- stoletnia dziewczyna o ogniście rudych włosach, ubrana w motocyklową kurtkę z czarnej skóry. Za nią idzie wysoki chłopak z ogoloną na łyso głową. Gdyby nie świece, przerwa w dopływie prądu pogrąży- łaby salon w ciemnościach. Kiedy jednak wzrok Devona oswoił się z blaskiem świec, może przyjrzeć się wchodzącej i domyśla się, że to Ceciły Crandall, która miała odebrać go z dworca. Pani Crandall szybko i bezszelestnie jak kot przechodzi z salonu do przedsionka. - Ceciły! - mówi z wyrzutem. - Gdzie się podziewa- łaś? Miałaś pojechać z Simonem na dworzec autobusowy po Devona! Tymczasem nie widziałam cię przez cały wie- czór. Dziewczyna spogląda matce przez ramię i dostrzega nie- -51- znajomego chłopca, stojącego w drzwiach salonu. Devon uśmiecha się nieśmiało. Ceciły jęczy. - Och, tak mi przykro, mamo! Naprawdę mi przykro. - Odwraca się do chłopaka z ogoloną głową. Tera? Devon do- strzega kawałek metalu tkwiący w jego nosie. - Qch, D. J., wiedziałam, że o czymś zapomniałam! Czy nie mówiłam ci, że o czymś zapomniałam? - Tak, pani Crandall, Ceciły mówiła. Ona... - Jeśli nie masz nic przeciwko temu - przerywa mu lo- dowatym tonem pani Crandall - chciałabym porozmawiać z moją córką w cztery oczy. - No tak, jasne, żaden problem. - Chłopak spogląda niepewnie na Ceciły. - Zadzwonię do ciebie rano. Ona kiwa głową, zbywając go, jakby nagle się zmęczyła jego towarzystwem. Nadstawia policzek do pocałunku, ale tak, żeby chłopak nie dotknął go wargami, po czym mija matkę i wchodzi do salonu. D. J. mówi dobranoc pani Cran- dall i wychodzi. Tymczasem jego dziewczyna Zatrzymuje się przed Devonem i uważnie mu się przygląda. - On jest piękny, mamo - mówi, jakby Devon był pie- skiem lub obrazem, a nie człowiekiem, który ma oczy i uszy i może usłyszeć jej słowa. - Po prostu cudowny. Uśmiecha się do Devona i wyciąga dłoń światowym ge- stem, jakiego nie powstydziłaby się jej matka. Devon nie wie, czy ma ją uścisnąć czy pocałować. Wybiera to pierwsze. - Miło mi cię poznać, Ceciły. - Och, mnie również, mnie również. - Dziewczyna po- trząsa głową i odchodzi, po czym z rozmachern siada na sofie. - Jak sądzicie, długo tym razem nie będzie prądu? To świństwo, bo na HBO jest koncert, który chciałam... - Ceciły - mówi jej matka, stając nad nią. - Wyraźnie ci poleciłam, żebyś pojechała z Simonem na d\vorzec po Devona. Biedny chłopak będzie miał szczęście, jeśli się nie .52. przeziębił. Przyjechał tu taksówką i prawie całkiem prze- mókł... - Przepraszam, Deyonie - odzywa się dziewczyna. - Naprawdę mi przykro. Wynagrodzę ci to. - Mruga do nie- go. - Obiecuję. - W porządku - mówi Devon. - Cieszę się, że tu je- stem. - Powiedziałaś mu o Alexandrze? - pyta nagle Ceciły, odwracając się do matki. - Właśnie miałam zamiar - odpowiada pani Crandall. Uśmiecha się do Devona. - Na pewno nie chcesz się napić herbaty? - Nie, dziękuję. Proszę opowiedzieć mi o waszej rodzi- nie. - Uśmiecha się do Ceciły. - Skoro mam być jej człon- kiem. Dziewczyna ponownie mruga do niego, klepie dłonią sofę, wskazując mu miejsce obok siebie. Devon siada. Pani Crandall wraca na swoje miejsce przy kominku. Wydaje się zastanawiać nad tym, co ma powiedzieć. - Alexanderjest... trudnym dzieckiem - zaczyna. - Je- go matka przebywa w zakładzie zamkniętym, odkąd chło- piec skończył cztery lata. Ojciec wiele podróżuje i nie ma czasu się nim zajmować. Wystaliśmy go do szkoły w Con- necticut, takiej z internatem. On... nie czuł się tam dobrze. Stał się zamknięty w sobie, wybuchowy. Coraz gorzej się uczył. I na wiosnę... podłożył ogień. Spogląda na Devona, czeka na jego reakcję. On udaje zdziwienie, podnosząc brwi. - Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało. Jednak wyrzą- dził spore szkody. Oczywiście poproszono go o opuszcze- nie szkoły. I brat przekazał mi opiekę nad Alexandrem. - Bo przecież mnie udało się tak dobrze wychować - mówi Ceciły, trącając łokciem Devona. -53- Pani Crandall nie zwraca na to uwagi. - Nie ma sensu znów oddawać chłopca do jakiejś szkoły z internatem. On najwyraźniej potrzebuje pomocy. Dlate- go postanowiłam zostawić go tutaj. - Patrzy badawczo na Devona. - Mam nadzieję, że zdołasz mu pomóc, Devonie. -Ja? - Tak. Pan McBride przysłał mi wykaz twoich ocen. Je- steś wzorowym uczniem. Może mógłbyś uczyć Alexandra. Być nie tyle jego nauczycielem, ile opiekunem. Starszym bratem, skoro ojciec nie ma dla niego czasu. Sądzę, że mę- skie towarzystwo może mu posłużyć. Devon zerka na Ceciły. Dziewczyna się wzdryga. - No cóż, spróbuję, pani Crandall. - O nic więcej nie proszę. - Kobieta wzdycha. - Wszy- scy mamy tu swoje obowiązki. Ten mógłby być jednym z twoich. Chcę mieć pewność, że Alexandrowi nie stanie się nic złego. Że jest bezpieczny. Devon wychwytuje coś w tonie jej głosu. - Czy ktoś mógłby zrobić mu krzywdę, pani Crandall? - Tylko on sam sobie - wtrąca Ceciły. - Jest stuknięty. Zobaczysz. - Ze śmiechem nachyla się do Devona i mówi mu na ucho: - Ma różnych małych przyjaciół, których tyl- ko on potrafi dostrzec. - Jak większość dzieci - zauważa Devon. - Problem polega na tym - ciągnie Ceciły, wciąż nachy- lona do Devona - że w tym domu nigdy nie wiadomo, co sobie wyobraził, a co istnieje naprawdę. - No, Ceciły - mówi pani Crandall. Jej córka jednak nadal zwraca się do Devona: - Taksówkarz z pewnością ostrzegał cię przed duchami. - No cóż, właściwie... - O których ci mówił? - pyta Ceciły. - Na pewno opo- wiedział ci o starym Jacksonie. To nasz najsławniejszy duch. 54. Czarownik, jak powiadają. Zwykł urządzać naprawdę zwa- riowane pokazy magiczne dla dzieciaków z miasteczka... - Ceciły, przestań - mówi rozkazująco jej matka. Córka nie zwraca na to uwagi. - Jest też żona Jacksona, Emiły - tragiczna postać. - Ceciły wstaje i wskazuje na portret posępnego mężczyzny w szarym fraku i z obfitymi bokobrodami, smętnie spoglą- dającego ze złoconej ramy. - A ten tutaj to założyciel na- szego rodu, wielki Horatio Muir. W taką burzliwą noc jak ta oni wszyscy, jęcząc, krążą po korytarzach! Pani Crandall wzdycha i podchodzi do okna, jakby rezy- gnując z prób okiełznania Ceciły, najwidoczniej już to zna- jąc i wiedząc, że nie zdoła jej powstrzymać. - A tam jest nieszczęsna Emiły - mówi Ceciły, wskazu- jąc palcem. Devon odwraca się. Na przeciwległej ścianie kobieta z por- tretu spogląda w dal. Jest śliczną, delikatną istotą, ale z jej wielkich oczu emanuje smutek, ledwie skrywany przez bia- ły, wyszywany perełkami welon. - Ten obraz został namalowany z jej ślubnego zdjęcia - mówi z uczuciem pani Crandall. - Zawsze lubiłam go naj- bardziej. Taka piękna kobieta. I taka smutna historia. Spa- dła z Czarciej Skały... - Mówiono mi, że skoczyła - wtrąca Devon. - Mieszkańcy miasteczka lubią szukać sensacji w na- szych rodzinnych dramatach - oświadcza pani Crandall. Wyraźnie nie ma nic więcej do powiedzenia na ten temat. - Jutro oprowadzę cię po domu - szepcze Ceciły. - I podam ci pełne wersje wszystkich legend. - Jestem pewna, że Devon chciałby się umyć, zobaczyć swój pokój i trochę się przespać - mówi pani Crandall. - Możemy porozmawiać jutro. - Istotnie, jestem zmęczony - przyznaje Devon. -55- Wszyscy troje wracają do hallu. Walizka Devona wciąż tam jest. - Simon nie wniósł twojego bagażu na górę - stwierdza pani Crandall. - Gdzie on się podziewa? - Nie widziałam go cały dzień - mówi Ceciły. - W prze- ciwnym razie przypomniałabym sobie, że mamy pojechać po Devona. Pani Crandall marszczy brwi. - Simon to nasz służący, Devonie. Zwykle bardzo spraw- ny. To nie w jego stylu nie zająć się bagażem gościa. - Wie pani co - mówi Devon - chyba go widziałem. Kiedy szedłem podjazdem, wydawało mi się, że ktoś stoi na wieży. Może to był Simon? - Niemożliwe - odpowiada pani Crandall. - Wieża znajduje się we wschodnim skrzydle. A jak już ci mówiłam, ta część domu jest zamknięta od lat. - Jestem pewien, że widziałem jakiegoś człowieka... - Niemożliwe - powtarza z naciskiem pani Crandall. - No cóż, tam było światło. Na pewno widziałem świa- tło w oknie wieży. Jej spojrzenie mówi mu, że wygaduje bzdury. Kobieta uśmiecha się. - Błyskało się - stwierdza. - Światło potrafi się odbijać w najdziwniejszy sposób. Jakby na potwierdzenie jej stów komnatę rozświetla bły- skawica, której towarzyszy potworny huk gromu. Ceciły śmieje się. - Tutaj przyzwyczaisz się do burz, Devonie - mówi mu. - Czasem trwają przez kilka dni. L stotnie, burza szaleje przez całą noc. Devon sam wnosi bagaż na górę, pożegnawszy panią Crandall w przedsionku. •56 Ceciły prowadzi go do pokoju, przestronnego i z dużymi oknami z widokiem na morze. Szerokie łóżko jest już po- słane, a na nocnym stoliku pali się świeca. - Przedstawię cię wszystkim moim przyjaciołom w szko- le - trajkocze Ceciły. - Nie martw się. Poradzisz sobie. Już mówiłam o tobie Anie i Marcusowi. Nie mogą się doczekać, kiedy cię poznają. Och, jestem taka szczęśliwa, że w tym do- mu jest ktoś w moim wieku! - Uśmiecha się do niego. - Jeszcze raz przepraszam, że nie wyjechałam po ciebie na dworzec. Zupełnie wypadło mi to z głowy. - Nic się nie stało - powtarza Devon. - Podwiózł mnie człowiek, który podał się za przyjaciela waszej rodziny. Jed- nak coś mi powiedziało, że nie powinienem wspominać o tym twojej matce. - Jak się nazywał? - Rolfe Montaigne. Znów huczy grom i burza przypuszcza następny atak. Ceciły parska śmiechem, zakrywając dłonią usta. - Co cię tak śmieszy? - pyta Devon. - To, że Rolfe miał czelność podać się za przyjaciela na- szej rodziny. Przeczucie cię nie myliło, Devonie. Nie mów mamie, że podwiózł cię Rolfe Montaigne. - Dlaczego? - Ponieważ wykopałaby cię stąd bez namysłu. - Uśmiech. - I uważaj, z kim rozmawiasz. Bieda to napraw- dę bardzo małe miasteczko. Z tymi słowami opuszcza pokój. Sen nie przychodzi od razu. Burza wciąż szaleje i tej pierwszej nocy wydaje mu się potwornie silna - przypomi- na ogromny wir uwięziony nad wioską i atakujący wściekle wszystko i wszystkich. Okiennice najwyraźniej się otwo- rzyły i z trzaskiem uderzają o mur, wiatr wyje pod okapem starego domu, a błyskawice w regularnych odstępach czasu -57- oświetlają pokój. Devon leży na łożu, czujnie obserwowany przez Muirów z portretów wiszących na ścianach. Za każdym razem gdy zaczyna zasypiać, budzi go grzmot. W jednej z takich chwil, trwającej mgnienie oka między snem a jawą, widzi postać stojącego przy łożu mężczyzny. Devon natychmiast siada i usiłuje skupić na nim wzrok. - Kto tam? - pyta. Nie ma nikogo. Jednak nagle czuje narastający żar. Ro- snące ciśnienie i piskliwe wycie, od którego drży całe jego ciało. Pościel jest mokra od potu. Tak jak w zeszłym roku, przypomina sobie. To ciśnienie. To piskliwe wycie. Najstraszniejsza noc w jego życiu, o któ- rej na szczęście prawie udało mu się zapomnieć. Właśnie tak się zaczęła, od żaru i ciśnienia, a skończyła dopiero wtedy, kiedy posiniaczony i zakrwawiony Devon pokonał demona. - Ufaj swoim instynktom - uczył go ojciec. - One po- kierują twoim ciałem. Ten stwór był znacznie sprytniejszy od tamtego, który przyszedł do nich przedtem, kiedy Devon miał sześć lat. Ten nie wyskoczył z szafy, mrugając gadzimi ślepiami w mroku, ale najzwyczajniej w świecie wszedł przez drzwi sypialni pod postacią ojca Devona. Devon, który właśnie leżał na łóżku i przeglądał komiks, podniósł głowę i zobaczył wcho- dzącego ojca. Wiedział jednak, że ojciec nigdy nie wchodził do jego pokoju bez pukania, a ponadto właśnie pojechał do sklepu spożywczego na zakupy. - Tato? Stwór rzucił się na niego, błyskając wielkimi żółtymi śle- piami i zaślinionymi kłami, w pośpiechu porzucając przy- braną postać. Skoczył na Devona, który instynktownie od- parł atak. Pazury potwora rozorały mu ramię i pozostawiły głęboką ranę na udzie, ale Devon zwyciężył, zadając bestii -58- potężny cios w brzuch, który odrzucił ją z powrotem w Ot- chłań. Potwór przyszedł po niego - sprytniejszy i mądrzej- szy od innych - lecz Devon go pokonał. Nie wiedział, że potrafi tak walczyć. Po prostu to zrobił. Znów to samo, uświadamia sobie Devon. Następny. Przy- szły tu za mną. Czy też raczej ja znalazłem miejsce, skąd przybywają... Serce zaczyna walić mu jak młotem. Komnata wydaje się wirować. Devon kopnięciem odrzuca pościel i próbuje sku- pić wzrok, ale przeszkadza mu wirowanie pokoju. Kręci mu się w głowie. Spuszcza nogi z łóżka. Jest gorzej niż ostatnio. Znacznie gorzej. Jeszcze nigdy nie było tak źle. Coś się dzieje. Devon to czuje. Pot oblewa mu czoło i spływa po twarzy. Koszulka lepi mu się do piersi i pod pachami. Devon z trudem wstaje i chwieje się, o mało nie tracąc równowagi. - Jestem... silniejszy... od was... wszystkich - mówi głośno. Głuchy, basowy ryk wstrząsa komnatą. Z początku led- wie go słychać przez szum wiatru, deszczu i gromów, ale szybko przybiera na mocy. Z pewnością słychać go w całym domu. Devon przytrzymuje się słupka łóżka i z całych sił stara się skoncentrować. Może uda mu się zdusić to w za- rodku. Często mu się udawało. Zaledwie dwukrotnie sta- wał z nimi oko w oko. Za każdym innym razem gdy tylko wyczuł rosnące ciśnienie lub dostrzegł w mroku ich ślepia, potrafił się skupić i odegnać demony. Jednym machnięciem ręki odpychał je w niebyt lub zatrzaskiwał drzwi szafy. Uci- szał natrętne szepty, przeganiał potwory. Jednak nie wtedy, kiedy potwór udający ojca wszedł do jego pokoju. Ten stwór był sprytny i zrobił to bez ostrze- żenia. Devon musiał z nim walczyć, tłuc pięściami i kopać, używać chwytów, o znajomość których nigdy się nie podej- rzewał, z zaskakującą i budzącą podziw zręcznością. -59- Tym razem wyczuwał nadchodzącego demona, ale mimo to wiedział, że nie zdoła go powstrzymać. Jeszcze nigdy nie czuł czegoś takiego. Jakie moce zbudził, wchodząc do tego domu? Ryk narasta i pokój wciąż wiruje. Nagle okno otwiera się na oścież i burza z całą furią wpada do komnaty. Devon macha ręką, ale nic się nie dzieje. Okno się nie zamyka. Nagle w pokoju rozchodzi się ohydny smród, przypomi- nający odór bagna lub rozkładającego się zwierzęcia. - Kto to? - woła Devon, gdy kolejna błyskawica oświe- tla pokój. Ryk jest teraz ogłuszający. Devon zakrywa uszy rękami, żeby go nie słyszeć. Źródło ryku pojawia się w oknie: jakaś postać, stwór, coś, czego Devon nigdy nie byłby w stanie sobie wyobrazić. Z początku niewielki, ale szybko rosnący, zbliża się, wyła- nia z oparów nocy niczym jakiś prehistoryczny ptak. Ma wielkie zielone ślepia i długi dziób pełen ostrych kłów. Jest okryty łuskami. Wyciąga szpony do Devona, wywieszając długi jęzor. - Nie! - krzyczy Devon. - Idź precz! Odejdź ode mnie! Demon ląduje z łoskotem. Dyszy pożądliwie, brodawko- watym jęzorem niemal dotykając podłogi. - Wracaj do piekła - mówi Devon, błyskawicznie ko- piąc w łeb stwora. Jak zawsze zaskakuje go szybkość własnych ruchów. Jak- by ciało Devona reagowało instynktownie, bez udziału jego woli. Demon z rykiem skacze na niego, rozkładając odrażające skrzydła. Devon odpycha go, ponownie zaskoczony swoją siłą. - Powiedziałem, idź do piekła! -60- Demon ponownie atakuje. Devon znów zadaje mu silny cios. - Jestem silniejszy od ciebie! Wbij to sobie do tępego łba! Demon staje na tylnych łapach i ryczy ze złości. Nie ata- kuje ponownie. Zamiast tego jednym susem znika w ciem- nościach. Ryk cichnie. Komnata przestaje wirować. Temperatura opa- da. Mrok nocy znów przerywają tylko odgłosy burzy. Devon oddycha z ulgą i czuje, że zaczyna dygotać. Pod- chodzi do okna. Zamyka je na zasuwkę. Odwraca się i cze- ka, aż ktoś zapuka do drzwi, żeby zapytać, co - na wielkie nieba lub wszystkie kręgi piekieł - się tu dzieje. Jednak nikt nie puka do drzwi. Oni nic nie słyszeli, mówi Głos. To przyszło po ciebie i nikogo innego. Teraz Devon już wie. To jego obecność w tym domu zwa- biła tego stwora z Otchłani. Siły, które prześladowały go od dziecka, są tutaj mocniejsze niż gdziekolwiek indziej. Oni tu mieszkają., wyjaśnia mu Głos. - I nie chcą, żebym ja tutaj mieszkał - mówi do siebie Devon. Z sercem wciąż tłukącym się w piersi siada na brzegu łóżka. Nie mogę im stawić czoła bez ojca. To zbyt trudne. Nie poradzę sobie sam, bez względu na to, ile odpowiedzi mogę tu znaleźć. Tylko jak ma stąd odejść? Pani Crandall jest teraz jego prawną opiekunką. I dokąd miałby pójść? Czy to powstrzy- małoby te stwory przed dalszym pościgiem? Nagle coś przychodzi mu do głowy: Ojciec nie wystałby mnie do tego domu, gdyby uważał, że grozi mi tu jakieś nie- bezpieczeństwo. Wiedział, że tutaj odkryję prawdę o sobie. - Zawsze pamiętaj, Devonie - rzekł ojciec, kiedy De- von po raz pierwszy naprawdę przestraszył się ślepi w swo- -61- jej szańe. - Obojętnie, co się zdarzy, obojętnie, co zoba- czysz, obojętnie, gdzie będziesz. Jesteś silniejszy od nich, ponieważ rozumiesz, że wszelka prawdziwa siła wywodzi się z dobra. Nigdy o tym nie zapominaj. Nigdy. - Nie zapominam, tato - mówi teraz cicho Devon i cięż- ko wzdycha. Właściwie czuje lekkie uniesienie. Tym razem poradził sobie z tym stworem, nie odnosząc nawet zadrapania. Sam nie jest pewien, jak mu się to udało - ale jest pewny czegoś innego: Naprawdę jestem od nich silniejszy. Z-^apada w sen, z którego później będzie pamiętał szereg obrazów: Kruczy Dwór na de nocnego nieba, postać spoglą- dającą nań z wieży, gorący oddech Rolfea Montaigne'a, mó- wiącego: "...za to, że zabił młodego chłopca, takiego jak ty" W tym śnie Rolfe zapędził go w kąt, pozbawiając możli- wości ucieczki. Devon czuje na twarzy jego ciepły oddech, tak samo jak czuł go wcześniej w samochodzie. Oczy męż- czyzny, zielone jak ślepia potworów z szafy, mierzą go pała- jącym spojrzeniem. Devon budzi się. Burza wciąż szaleje i chłopiec spodzie- wa się następnej potyczki z potworem zza okna. Jednak nie czuje żaru ani wzrostu ciśnienia. Mimo to coś go zbudziło, więc czujnie nasłuchuje. Jest: cichy, monotonny, natarczy- wy głos, który zdaje się dobiegać z głębi ciemnego pokoju. Odejdź stad. Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź. Devon uważnie słucha. Nieustanne bębnienie deszczu i częste pomruki gromów niemal zagłuszają ten głos, który jednak nie przestaje recytować swojej mantry: Odejdź stąd. Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź. - Nie - głośno mówi Devon. - Nie odejdę. Cichy głos, wysoki i kobiecy, powtarza swoje. Devon wy- 62 skakuje z łóżka. Stojąc blisko drzwi, słyszy dobiegające zza nich słowa: Odejdź stąd. Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź. W nagłym przypływie gniewu Devon otwiera drzwi i spo- gląda w mrok. Na korytarzu jest ciemno jak w grobie i rów- nie zimno. Mimo to głos milknie i słychać tylko ulotny sze- lest skrzydeł - albo szmer umykających kroków, gdy ktoś pędem ucieka po wyłożonym chodnikiem korytarzu. Devon już ma zamknąć drzwi, gdy słyszy inny dźwięk, tym razem dobiegający z daleka, gdzieś z głębi domu. Wy- daje się, że to czyjś płacz. Devon ostrożnie wychodzi na ko- rytarz. Po omacku odnajduje kontakt i naciska go, ale od- krywa, że nadal nie ma prądu. Wraca do swojego nocnego stolika, po czym szuka świecy i zapałek. Przyświecając sobie wątłym i drżącym płomykiem, Devon podąża w kierunku źródła tych dźwięków. Prowadzą go one na szerokie kręte schody, gdzie na ścianach tańczą przedziwnie powykręca- ne cienie, gdzie każde skrzypnięcie starych desek zmusza go do zerknięcia przez ramię i sprawdzenia, czy nie skrada się za nim demon. Po cichu przechodzi przez przedsionek i salonu, po czym wychodzi na korytarz. Na zewnątrz wciąż szaleje burza. Devon przez moment wyobraża sobie, jak teraz ten budynek wygląda dla ludzi pa- trzących nań z wioski i w świetle kolejnych błyskawic oglą- dających kontury jego wież na tle czarnego nieba. Tym razem trudno się pomylić. To płacze jakaś kobieta, tak rozpaczliwie, jakby już nie była w stanie dłużej znieść swojego okropnego losu. Dźwięki wydają się dochodzić zza zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Devon nie jest pewien, ale podejrzewa, że prowadzą one do zamkniętego wschod- niego skrzydła. Tak podpowiada mu pamięć, w której za- chował się widok górującej nad domem wieży. W żadnym wypadku nie powinieneś próbować tam wcho- dzić. Rozumiesz? -63- Waha się, nie chcąc łamać zakazów pani Crandall już pierwszej nocy spędzanej pod jej dachem. Jednak zbyt wiele się już wydarzyło. Coś usiłuje wygnać go z tego domu, a on nie zamierza tego tak zostawić. Przybył tutaj, żeby odkryć prawdę o swoim pochodzeniu. I odkryje ją, nawet jeśli bę- dzie musiał zmagać się z demonami. Przez całe swoje życie obawiał się tego, co czai się w jego szafie lub pod łóżkiem. Jest już tym zmęczony i śmierć ojca tylko przyspieszyła de- cyzję, żeby położyć temu kres. Devon ma nieodparte wrażenie, że ta wieża - na której, cokolwiek by mówiła pani Crandall, on z pewnością widział światło - kryje odpowiedzi, których on szuka. Próbuje otworzyć drzwi, ale są zamknięte. Kobieta wciąż szlocha, a budynkiem wstrząsa najgłośniejszy z dotychcza- sowych gromów. Zaskoczony Devon upuszcza świecę, która uderza o mar- murową podłogę i gaśnie. W następnej chwili nienaturalnie jasna zielona błyskawica rozświetla ciemność. Devon wy- cofuje się do przedsionka i kiedy zagląda do salonu, jego spojrzenie pada na portret Emiły Muir. I patrząc nań przez tych kilka sekund, przez które pozwala mu ją widzieć roz- błysk błyskawicy, mógłby przysiąc, że twarz na portrecie jest ściągnięta z żalu, a spoczywające przedtem na podołku dłonie teraz są rozpaczliwie wyciągnięte w geście cierpienia i rozpaczy. 4. DzKAme,, cadoiAme, dzieło P Ke; -eszta nocy mija bez żadnych niespodzianek i Devon bu- dzi się wczesnym rankiem. Przy wpadającym przez okno dziennym świetle niesamowite wydarzenia minionej nocy wydają się złym snem, szybko zapominanym wraz z nadej- ściem świtu. - Nieźle - mówi Devon, wchodząc do swojej łazien- ki. - Naprawdę nieźle. Jest tam wielka, marmurowa kabina prysznicowa, a za nią jacuzzi i solarium. Przygotowano dla niego grube, miękkie ręczniki. Ojciec i on mieli tylko jedną ciasną łazienkę z to- aletą i zardzewiałym natryskiem, bez wanny. Teraz Devon przechodzi po lśniących czarno-białych kafelkach, żeby odkręcić gorącą wodę w prysznicu. Zdjąwszy bawełnianą koszulkę i bokserki, przegląda się w wysokim lustrze. Ceciły nazwała go pięknym. Przy tym wszystkim, co działo się tu ostatniej nocy, nie miał czasu się nad tym zastanowić. Powiedziała, że jestem piękny. Jej też z całą pewnością nie można było zaliczyć do mało urodziwych. Patrzy na swoje odbicie. Czarne oczy, ciemne włosy, odro- binę oliwkowa cera. Ojciec miał niebieskie oczy i jasną skórę. Devon zawsze zakładał, że odziedziczył wygląd po matce, której wcale nie pamiętał. Ojciec nie miał żadnych jej zdjęć, co Devon uznał za jeden z przejawów żalu po jej utracie. Teraz zastanawia się, czy jego prawdziwi rodzice -65- byli Włochami, Hiszpanami czy może przedstawicielami jakiejś innej czarnowłosej i śniadoskórej nacji. Turkami? Arabami? Cyganami? Uśmiecha się. Ponownie patrzy w lustro. Ma wrażenie, że przez zeszły tydzień urósł o dwa centymetry i ma już metr siedemdzie- siąt dwa. Zastanawia się, czy jego prawdziwy ojciec był wysoki. Przez moment pręży bicepsy, a potem śmieje się z siebie. Cecily powiedziała, że jestem piękny. Wchodzi pod prysznic, zadając sobie pytanie, czy to w po- rządku myśleć w ten sposób o dziewczynie, która teraz jest jego przyszywaną siostrą. - Ona nie jest moją prawdziwą siostrą - uspokaja się Devon. - Wszystko w porządku. Rozkoszuje się ciepłym strumieniem wody, która uspo- kaja myśli. Przez moment nie ma ochoty rozchylać zasłonki i wracać do świata, w którym potwory wlatują przez okna, a duchy budzą ludzi po nocy swym płaczem. Tutaj, pod tym strumieniem ciepłej wody, nie ma żadnych dźwięków ani głosów - oprócz tych w jego głowie. To miejsce pełne tajemnic, mówi mu Głos. Tutaj odkry- jesz swoje sekrety. Devon wyciera się ręcznikiem. Otworzywszy walizkę, wyjmuje czyste spodnie khaki i flanelową koszulę. Czesze czarne włosy, pozwalając im opaść na czoło. Dochodzi do wniosku, że najważniejszą rzeczą - mającą większe znaczenie niż odnalezienie się w nowej szkole czy nawet dopasowanie do nowej rodziny - jest odkrycie swo- jej przeszłości. Prawdziwej. Właśnie dlatego ojciec przysłał mnie tutaj. Jestem tego pewien. Na dole nie ma nikogo. Przy dziennym świetle, w słońcu sączącym się przez firanki wysokich okien. Kruczy Dwór nie wygląda nawet w połowie tak złowieszczo. Marmury błyszczą, kryształy lśnią. W jadalni zastawiono już stół: -66- owoce, płatki zbożowe, jajecznica na aluminiowej tacy pa- rowego podgrzewacza. Dzbanek kawy dodaje swój aromat do rozchodzących się wokół, smakowitych zapachów. Zagląda do kuchni: nikogo. Trochę to dziwne, jakby był jedynym mieszkańcem tego domu. Jeszcze nawet nie minę- ła ósma trzydzieści. Przypuszcza, że Cecily i Alexander już poszli do szkoły - w końcu jest piątek i chociaż Devon ma zacząć naukę dopiero w poniedziałek, inni uczniowie nie mają jeszcze wakacji. Tylko gdzie podziała się pani Cran- dall? I służący Simon? Devon wzrusza ramionami i zabiera się do śniadania. Pa- łaszuje je z apetytem, bo poprzedniego dnia zjadł jedynie burrito w Taco Beli, kiedy przesiadał się na autobus w Hart- fordzie. Pochłania jajecznicę, gdy w końcu pojawia się pa- ni Crandall, w długiej satynowej podomce w wielobarwny deseń. - Dzień dobry, Deyonie - mówi. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Spogląda na nią. Nawet bez podpowiedzi Głosu wie, że na razie lepiej wyjawiać jak najmniej. - Tak - mówi. - Spałem znakomicie. - Pomimo burzy? Czy ona mnie sprawdza? Devon tylko się uśmiecha. - Bytem bardzo zmęczony. - Jestem tego pewna. No cóż, jedz na zdrowie. A kiedy skończysz, przyjdź na górę do bawialni. Chciałabym, żebyś poznał Alexandra. Patrzy na nią znad widelca z jajecznicą. - Alexandra? On nie poszedł do szkoły? Jej śliczna twarz pochmurnieje. - Niestety, od przyjazdu do Kruczego Dworu Alexander nie uczęszczał do publicznej szkoły. Jego ojciec i ja wciąż... zastanawiamy się, co będzie dla niego najlepsze. -67- - Domyślam się, że pan Muir jest gdzieś daleko. Pani Crandall kiwa głową. - Kiedy wróci? - pyta Devon. - Sama nie wiem. - Kobieta nalewa sobie kawy do filiżan- ki. - Jeśli chodzi o mojego brata, niczego nie jestem pewna. - No cóż, nie mogę się doczekać spotkania z Alexandrem. Pani Crandall uśmiecha się. - Mam szczerą nadzieję, że zostaniecie przyjaciółmi. On potrzebuje męskiej ręki. Jak już mówiłam wczoraj wieczo- rem, jest trudnym dzieckiem. - Milknie na chwilę. - I upar- tym. Zeszłej nocy znalazłam go we wschodnim skrzydle. Devon spogląda na nią badawczo. - Przecież ono jest zamknięte. - Zamknięte drzwi jeszcze nigdy nie powstrzymały Ale- xandra Muira od wejścia tam, gdzie chce wejść. Devon zastanawia się nad czymś. - Pani Crandall, czy Alexander mógł... być pod moimi drzwiami w nocy? - Dlaczego pytasz? Devon potrząsa głową. - Bez specjalnego powodu. Wydawało mi się, że coś sły- szałem. - Cóż, jeśli cię obudził, to przepraszam. - Kobieta upija tyk kawy, po czym stawia spodeczek oraz filiżankę na otwar- tej dłoni i zmierza w kierunku drzwi. - Dlaczego sam go nie zapytasz? Powiedziałam mu, że przyjdziesz do bawialni, kiedy zjesz śniadanie. Spodziewa się ciebie. Po o jajecznicy i płatkach zbożowych Devon zjada jeszcze dwie słodkie bułeczki. Potem, nie wiedząc, co zrobić z tale- rzami, postanawia po prostu zostawić ich uprzątnięcie nie- widzialnemu służącemu. Rusza na górę. -68- Nie jest pewien, gdzie znajduje się bawialnia, lecz idąc da- lej korytarzem po minięciu swojego pokoju, znajduje wielkie, uchylone drzwi. W pokoju rozbrzmiewa muzyka i świeci się jasne światło. Devon zagląda do środka. Wszędzie leżą książki i zabawki, na podłodze i na kilku stołach: figurka Buzza Astra- la, komiksy, gameboy, plansza do gry w scrabbie. Szerzej otwie- ra drzwi. Na drugim końcu pokoju stoi drewniany koń na bie- gunach, a o ścianę opiera się wielka i stara lalka Raggedy Ann. Nigdzie nie widzi chłopca. - Alexandrze? - woła. Muzyka dobiega z telewizora, stojącego naprzeciw pu- stego fotela. Jakiś program dla dzieci, z brzękliwymi głosa- mi, raz po raz przerywanymi wybuchami śmiechu z taśmy. - Alexandrze? - powtarza Devon. - Jesteś tu? Nagle coś skacze mu na plecy i łapie go za ramiona. Wró- cił, przemyka mu przez głowę. Ten stwór. Nie byłem przy- gotowany. Instynktownie zbiera wszystkie siły, zrzuca napastnika ze swoich pleców i ciska nim o przeciwległą ścianę. Słuchać głuchy łoskot i szmer osuwającego się ciała. Devon odwraca się. To mały chłopiec. Alexander. Chłopiec z oszołomioną miną siedzi pod ścianą. Devon pojmuje, że zaczaił się za drzwiami i czekał. Próbował mnie zaskoczyć. Przestraszyć. Cóż, udało mu się. - Alexandrze! - woła Devon, podbiegając do chłopca. - Nic ci się nie stało? Mały patrzy na niego z przerażeniem. - Jak to zrobiłeś? - pyta. - Przestraszyłeś mnie. - Devon pochyla się nad nim. - Na pewno nic ci nie jest? -69- Alexander pospiesznie podnosi się z podłogi. - Nie możesz mnie skrzywdzić - mówi, mijając Devo- na i otrzepując spodnie. Najwyraźniej nie chce przyznać, że się potłukł. - Wierz mi, Alexandrze, nie chciałem zrobić ci krzywdy. Chłopczyk odwraca się do niego. W oczach ma złość - tak zapiekłą, że Devonowi na moment zapiera dech. Wszy- scy ostrzegali go przed tym małym potworem, ale i tak nie był przygotowany na te płonące gniewem oczy dziecka. - Nie zrobiłeś mi krzywdy - upiera się chłopiec. Z wyzywającą miną stoi naprzeciw Devona. Alexander Muirjestwielkogłowym, pulchnym dzieckiem o dużych nie- bieskich oczach, okrągłych jak guziki. Patrząc tylko na jego oczy i nie zaglądając w nie, można by wziąć Alexandra Mu- ira za dużą lalkę. Jednak Devon nieprędko zapomni złość, którą w nich zobaczył. Próbuje uśmiechnąć się do małego. - Przyszedłem się z tobą przywitać. Alexander uśmiecha się. - Czy moja ciotka powiedziała ci, że powinniśmy być przyjaciółmi? Devon wzrusza ramionami. - Taa, właściwie tak powiedziała. Maty śmieje się. - A powiedziała ci, za co wyrzucili mnie ze szkoły? Devon zakłada ręce na piersi. Ten dzieciak najwyraźniej chce go sprowokować. I rzeczywiście w tym pokoju jest gorąco. Devon czuje żar, sączący się przez pęknięcia ścian. - Podpaliłeś zasłony w bufecie - mówi Alexandrowi. - Czyż nie? Chłopczyk śmieje się. - Szkoda, że nie spaliłem tej budy. Razem z nauczyciela- mi i wszystkimi nadętymi bachorami. -70- - O rany, maty. Lubisz iść na całość, co? Alexander robi ponurą minę. Najwyraźniej jest zły, że nie udaje mu się przestraszyć Devona. Przechodzi przez pokój i opada na fotel przed telewizorem. Devon podchodzi do niego i spogląda na ekran. - Co oglądasz? - To Major Musick Show. - Alexander nie odrywa oczu od telewizora. - Widziałeś jakiś odcinek? - Nie, nie wydaje mi się. Na ekranie pojawia się obscenicznie duże zbliżenie twa- rzy klauna. W dodatku brzydkiego: z bulwiastym czerwo- nym nosem, wyłupiastymi przekrwionymi oczami i w pe- ruce z grubego białego włosia. Śpiewa chrapliwym głosem, tak ewidentnie fałszując, że brzmi to groźnie, napastliwie. - Czy to jakiś żart? - pyta Devon - Czy prawdziwy program? Alexander triumfuje. - Widać, jak mało wiesz. Oczywiście, że to prawdziwy program. Oglądam go każdego ranka. To jest właśnie Ma- jor Musick. Musick przez K. M-U-S-I-C-K. Klaun przestaje śpiewać. - Dzisiejszą literą - mówi, pokazując pożółkłe i krzywe zęby - jest N. Ennn. Potraficie powtórzyć? Ennn. Słyszycie, jak podobnie brzmi do "emmm" Wybucha śmiechem. Devon nie może już tego znieść. - Dla mnie to zbyt dziwaczne. Naprawdę bawią cię takie idiotyzmy? Chłopiec uśmiecha się. - Zapewne moja ciotka skarżyła się, że spędzam zbyt wiele czasu przed telewizorem. - Prawdę mówiąc, nie. Jednak sądzę, że chłopiec w two- im wieku powinien być na dworze i grać w bejsbol, łapać -71- żaby lub wspinać się na drzewa. Ja wolałbym to od tele- wizji. - Nienawidzę bejsbolu - warczy Alexander. - Żaby są oślizłe. I jestem za gruby, żeby łazić po drzewach. Devon mierzy go wzrokiem. - Wcale nie jesteś. Założę się, że potrafisz bardzo szyb- ko biegać. Alexander patrzy wyzywająco. - Potrafię biec szybciej od ciebie. - Naprawdę? Kiedyś musimy się pościgać. - Devon uśmiecha się przebiegle. - Oczywiście może uda ci się wy- grać. W nocy biegłeś naprawdę szybko. - W nocy? - Tak. Spod moich drzwi. - Devon znów się uśmiecha... Wyciąga rękę i wyłącza Majora Musicka w połowie piosen- ki. - Przebiec przez cały korytarz, a potem do wschodnie- go skrzydła w tak krótkim czasie... Alexander patrzy na niego z kamiennym wyrazem twarzy. - Nie wiem, o czym ty mówisz. Devon zdążył już dojść do pewnego wniosku. Pomimo obecności demonów w tym domu, część wydarzeń minio- nej nocy nie była ich dziełem. Ten głos, który mówił mu, żeby wyjechał, że jest tu niepożądany, należał do Alexan- dra Muira. Dlaczego chłopiec nie chciał, żeby Devon tutaj mieszkał, pozostawało dla niego zagadką - i być może jed- ną z tych odpowiedzi, których szukał. - Wiem, że w nocy byłeś pod moimi drzwiami, Alexan- drze. Słyszałem cię. Słyszałem, jak uciekałeś korytarzem. Chłopiec znowu się uśmiecha. - Nikt ci nie powiedział, że w tym domu są duchy? - Och, wiem o tym. - Devon kiwa głową. - Kilka z nich chyba już spotkałem. Pochyla się nad Alexandrem. -72- - Jednak to nie duch był w nocy pod moimi drzwiami. - Oskarżasz mnie o coś? - Chłopczyk zakłada ręce na piersi i spogląda na niego z wyniosłą miną. Alexander z pew- nością nie zachowuje się jak jakikolwiek znany Devonowi ośmiolatek. - Bo jeśli mnie o coś oskarżasz - ciągnie ma- lec - to radzę ci porozmawiać z moją ciotką. Ona teraz jest moją opiekunką, przynajmniej dopóki nie wróci mój ojciec i nie uwolni mnie od was wszystkich. Coś w jego słowach uderzyło Devona. Alexander Muir urodził się w świecie, od którego mógł żądać wszystkie- go, samemu niczego w zamian nie dając. Nie musiał o nic walczyć, tak jak Devon i jego ojciec. Jednak Devon miał w życiu to, czego Alexander nigdy nie poznał: uczucie, wsparcie i zrozumienie. Ojciec Alexandra nieustannie po- dróżował, matkę leczono w zakładzie zamkniętym, ciotka była nieprzystępna i obojętna. Czy kiedykolwiek ktoś darzył to dziecko uczuciem choć trochę przypominającym miłość? - O nic cię nie oskarżam, Alexandrze - mówi mu De- von, próbując łagodniejszego podejścia. - Wyjaśniam ci tylko, że nie zdołasz mnie oszukać ani nastraszyć. Chłopczyk śmieje się. - Prawdę mówiąc - dodaje Devon, nachylając się do. malca - chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi. - Przyjaciółmi? - Alexander Muir przygląda mu się badawczo. Devon przez moment dostrzega rysę w twardej zbroi, jakby pękanie lodów. - Przyjaciółmi? - Tak, a czemu nie? Czy to taki zły pomysł? Spojrzenie malca znów twardnieje. - Ja nie potrzebuję przyjaciół. Devon prostuje się. - W porządku. Jeśli jednak zmienisz zdanie, jestem na miejscu. Nie zamierzam opuścić Kruczego Dworu. - Idzie w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzymuje się i odwraca. - -72- Nie przyjechałem tutaj dlatego, że musiałem, ale w poszu- kiwaniu odpowiedzi na kilka pytań. Chciałbym, żebyś mi pomógł je znaleźć. Możemy być przyjaciółmi lub wrogami. Wybór należy do ciebie, Alexandrze. Chłopiec chwyta pilota i nie patrząc na Devona, znów włącza telewizor. Głos odrażającego klauna wypełnia pokój. S, > potkanie z Alexandrem Muirem przyniosło rezultaty, jakich Devon nie oczekiwał. Głos wyraźnie mu podpowia- da, że ten chłopiec jest kluczem do zagadki: On zna od- powiedzi, ważne odpowiedzi. Devon widział je w oczach chłopca. Były tam, tak oczywiste, choć niezrozumiałe. Dlaczego skoczył mi na plecy? Dziecinny wybryk czy też cos więcej? Raczej to drugie, jeśli wziąć pod uwagę jego nocną wizytę pod drzwiami pokoju Devona. Alexander zna jakąś tajemnicę - albo kogoś. A ten ktoś lub coś nie chce tu wi- dzieć nowego mieszkańca. Devon nabiera przekonania, że tak czy inaczej mały Alexander odegra kluczową rolę w roz- wiązaniu tej zagadki. Przez resztę poranka aż do popołudnia Devon nie spo- tyka pani Crandall ani nikogo innego. Samotnie krąży po wielkim i pustym domu, szukając, oglądając, zachowując czujność. Nie da się ponownie zaskoczyć. Każdy dom ma swoje sekrety, jak powiedziała pani Crandall, ale ten kryje tajemnice Devona. Czyjego ojciec był tu kiedyś? Co łączyło go z tym domem i Muirami? W piwnicy znajdują się tylko puste pudła, skrzynie, sta- re zamknięte kufry i pajęczyny. Pod jedną ze ścian piętrzy się sterta starych zbutwiałych ksiąg. Kiedy Devon ją mija, nagle jeżą mu się włosy, jak naelektryzowane. Przystaje i podnosi pierwszą lepszą książkę. Przygody Sargona Wiel- kiego. To ilustrowana książeczka dla dzieci. Otwiera ją i pa- -74- trzy na pierwszą stronę. "Dawno, dawno temu - czyta - w krainie zapomnianych dni, żył sobie czarodziej zwany Sargonem" Ilustracje przypominają mu te, które widział w zbiorach greckich mitów. Sargon nosi tunikę, ma długie włosy i bro- dę. Znajduje kryształową kulę, a potem walczy z dwugło- wym smokiem. Na trzeciej stronie wyrywa ze smoczego brzucha ociekający krwią miecz. - Dość dziwna książeczka dla dzieci - mruczy Devon, pospiesznie rzucając okiem na tytuły innych. Tajemnicza podróż Diany. Yortigar i rycerze Brytanii. Brutus i morski potwór. Magiczne przygody Wilhelma w dawnej Holandii. Co mogły mu powiedzieć tytuły tych książek dla dzieci? Dlaczego czuł mrowienie palców, którymi przerzucał kart- ki? Głos milczy. Potrafi być czasami irytujący. Wyszedłszy z wilgotnej piwnicy, Devon odkrywa, że w ja- dalni tajemniczo pojawił się lunch. W podgrzewanych pa- rą pojemnikach, w których rano znajdowała się jajecznica, teraz grzeje się makaron z serem, pieczone jabłka i fasola. Zjada posiłek sam i ponownie pozostawia talerze na stole. Zwiedza piętro, mijając bawialnię, z której wciąż słychać monotonne zawodzenie telewizora. Wyobraża sobie Ale- xandra siedzącego tam w fotelu, który to mebel jest mu w tym domu najbliższym przyjacielem. Czy Simon przy- niósł chłopcu lunch? Zapewne tak, chociaż Devon jeszcze nie widział służącego na oczy. Devon podąża korytarzem i odkrywa, że ten na końcu skręca do bocznego skrzydła. Jeśli zamknięta część domu znajduje się na wschodzie, ta musi być zachodnią. Na wszyst- kich oknach są okiennice i nawet w dzień zalega tu pół- mrok. Wszystkie drzwi są pozamykane na klucz, oprócz ostatnich, otwartych na oścież. Devon zagląda do środka. To salon ze starymi meblami -75- jakby przeniesionymi wprost z innej epoki: dziewiętnasto- wieczna sofa, wyblakła pozłacana pianola. Devon wcho- dzi do środka. W pomieszczeniu unosi się zapach starości i pleśni. Po przeciwnej stronie znajdują się następne otwar- te drzwi. Devon rusza ku nim i kicha, podrażniony przez wzbijający się z podłogi kurz. - Hę? Kto tam? Starczy głos, chrapliwy i suchy, dochodzi z sąsiedniego pokoju. - Czy to ty, Amando? Devon staje jak wryty. To głos starej kobiety. Matki pani Crandall - której nie pozwolono mu odwiedzać. - Kto tam jest? - pyta piskliwym głosem staruszka. - Kto tam jest? - Jesteś niegrzecznym chłopcem, Devonie March - sły- szy szept, za swoimi plecami. Błyskawicznie się odwraca. To Ceciły, która wróciła ze szkoły do domu. Uśmiecha się do niego. - Mama mówiła ci, żebyś na razie nie odwiedzał bab- ci - mówi z kpiącym uśmiechem. - Jesteś bardzo nie- grzecznym chłopcem. - Przykro mi - szepcze Devon. - Nie wiedziałem, że to jej pokój. - Kto tam? - domaga się wyjaśnień starczy głos. - To tylko ja, babciu. Ceciły - woła dziewczyna, mruga- jąc do Devona. Wchodzi do pokoju babci. Devon pospiesz- nie wychodzi na korytarz i tam na nią czeka. Po kilku minutach Ceciły pojawia się ponownie. - Łatwo wpada w złość - mówi Devonowi, gdy razem idą korytarzem. - Naprawdę mi przykro - przeprasza Devon. - Nie chcia- łem zakłócać jej spokoju. Po prostu zwiedzałem dom i... - Hej, nic się nie stało - uspokaja go Cecily. -76- - Nic jej nie jest? Nie zdenerwowałem jej? - Babcia jest najbardziej stuknięta z nas wszystkich. Na- wet spadające płatki róż mogą doprowadzić ją do szału. - No cóż, dziwnie jest mieszkać z nią pod jednym da- chem i wcale jej nie widywać. Ceciły wzrusza ramionami. - Kto potrafi zrozumieć, jakimi pobudkami kieruje się ma- ma? Nie ja. Jednak bardzo dba o babcię. Gdyby dowiedziała się, że tu byłeś... no cóż, mogłaby dostać zawału, tak jak prawie miała go wczoraj wieczorem, kiedy wróciłam do domu z D. J. Dotarli do schodów i zaczęli schodzić. - To twój chłopak? - D. J.? O Boże, nie. Chciałby. Jesteśmy przyjaciółmi. Chodzimy razem tu i tam, robimy różne rzeczy. Ma fajny samochód, stare camaro. Widzisz, D. J. ma szesnaście lat i chodzi do trzeciej klasy. Wciąż podwozi mnie i Anę. By- łam z nim na kilku randkach, ale tylko dlatego, że znudziło mnie już życie w tym mauzoleum. - Znudziło? - dziwi się Devon. Stoją na marmurowej posadzce przedsionka. - Masz tu kort tenisowy, basen, plażę u stóp urwiska, że nie wspomnę już o tych wszystkich pokojach... - Wszystko tu jest martwe - oświadcza Ceciły bez cie- nia emocji. - Wkrótce sam się przekonasz. Och, oczywi- ście, mieszkańcy miasteczka bardzo interesują się Kruczym Dworem, ale spróbuj namówić porządnego faceta, żeby tu przyszedł... Ludzie nie przepadają za moją rodziną. - Dlaczego? Devon wchodzi za Ceciły do lśniącej kuchni, gdzie dziew- czyna otwiera lodówkę i wyjmuje pojemnik z jogurtem. - Och, do mojej mamy lub wuja Edwarda należy prak- tycznie każda firma w mieście, od restauracji po stateczki wycieczkowe i kutry rybackie. Zapewniamy połowę miejsc -77- pracy w miasteczku, a ludzie zawsze nienawidzą ręki, która ich karmi. - Wkłada sobie łyżeczkę jogurtu do ust. - No, dziś mamy piękny dzień. Co robisz w domu? - Jak już powiedziałem, zwiedzam. Ceciły uśmiecha się kokieteryjnie. - Chcesz pozwiedzać ze mną okolicę? Devon czuje, że się rumieni. - Tak, pewnie. Ona skinieniem ręki pokazuje mu, żeby poszedł za nią. Wychodzą tylnymi drzwiami. Rzeczywiście dzień jest pięk- ny, słoneczny, a niebo czyste i błękitne. Jest też ciepło - ba- bie lato. Wolno idą przez różany ogród, gdzie bujnie rosną- ce krzewy pną się po treliażach. Większość kwiatów dawno uschła i opadła, ale kilka ciemnopurpurowych pąków wciąż uparcie trzyma się łodyg. Devon i Ceciły kroczą po dywanie z brązowych płatków, pamiątek wspaniałego lata. - W lecie zapewne nie jest tu tak nudno - podsuwa Devon. - Żartujesz? Właśnie wtedy mama naprawdę trzyma mnie na łańcuchu. Te zgraje degeneratów z Nowego Jorku i Bostonu... Dziesiąta to moja godzina policyjna. Na mo- je: "Mamo, nie jestem już dzieckiem" odpowiada: "Wiem. Właśnie dlatego chcę cię widzieć w domu o dziesiątej." Śmieje się. - Przez ostatni rok rzeczywiście miałam trochę więcej swobody. Zaczęłam nabierać pewności siebie. Powiedzia- łam sobie: mam już czternaście lat. Wszystkie moje przy- jaciółki już od dawna chodziły na randki. Matka trzymała mnie na smyczy, krótszej niż dla pitbulteriera. Do zeszłego roku rzadko schodziłam nawet ze wzgórza do miasteczka. Tkwiłam tutaj jak w grobowcu. Doszli do klifu. Fale wciąż tłuką o skały na dole, lecz już nie z taką furią jak minionej nocy. -78- - Co sądzisz o Alexandrze? - pyta Ceciły. - Czy okazał się dokładnie taki, jak zapowiadałam? - Co do joty - uśmiecha się Devon. - Mimo to mam nadzieję się z nim zaprzyjaźnić. Ceciły idzie skrajem urwiska, a wiatr rozwiewa jej włosy. - Zaprzyjaźnić? Z tym małym potworem? - No cóż, przynajmniej zamierzam spróbować. Ceciły odwraca się twarzą do niego. - Czy naprawdę tak trudno było ci tu przyjechać? No wiesz, śmierć twojego ojca i utrata wszystkich przyjaciół. Na pewno było ci ciężko. Siadają na trawie. Devon kiwa głową. - Tak. Najgorsze - po śmierci mojego ojca - było to, że musiałem zostawić tam przyjaciół. Milknie i patrzy na nią. Możesz j ej powiedzieć, mówi Głos. - Właściwie - zaczyna Devon - było coś gorszego. - Co takiego? - Tuż przed śmiercią ojciec wyznał mi, że jestem adop- towany. - Nie wierzę. - Uwierz. - Devon wzdycha. - Tak więc nie tylko go straciłem, ale dowiedziałem się, że nie był moim prawdzi- wym ojcem. I wiesz co? Myślę, że właśnie dlatego mnie tu wystano. Sądzę, że właśnie w Biedzie mogę się dowiedzieć, kim naprawdę jestem. - Ooo! - mówi Ceciły, najwyraźniej pod wrażeniem. - Powiedziałeś mamie? Myślisz, że ona coś wie? - Pytałem ją o to, ale powiedziała, że nie. Ceciły prycha. - Założę się, że coś wie. Mama ma mnóstwo sekretów. - Tak podejrzewam. Na przykład: twoja babcia, wschod- nie skrzydło i... zaraz, a gdzie jest twój ojciec? -79- W jej oczach ujrzał ból. - Kto wie? I wcale mnie to nie obchodzi. Devon uśmiecha się do niej ze współczuciem. - Dlaczego myślę, że to chyba nieprawda? Ceciły odgarnia włosy na ramiona. - Posłuchaj. Porzucił moją mamę, kiedy miałam dwa lat- ka. Zupełnie go nie pamiętam. To zwykły nieudacznik. Ab- solutny i beznadziejny nieudacznik. - Przepraszam - mówi Devon. - Nie chciałem cię roz- gniewać. - Nie twoja wina. To było logiczne pytanie. - No cóż, coś nas łączy. Moja matka umarła, kiedy by- łem dzieckiem, i również wcale jej nie pamiętam. Nie że- bym miał jej to za złe. Ceciły mruży oczy. - Jeśli on był twoim przybranym ojcem, to czy ona była twoją prawdziwą matką? Devon wzrusza ramionami. - Już sam nie wiem, co myśleć. W domu nie było żad- nych jej zdjęć. Nawet nie wiem, jak brzmiało jej panieńskie nazwisko. Tato zawsze mówił, że zbyt trudno jest mu o tym rozmawiać. Mówił tylko, że była dobrą kobietą. - Nie wytrzymałabym, gdybym nie wiedziała, kim byli moi rodzice. - No cóż, ja też zamierzam przeprowadzić własne do- chodzenie w tej sprawie. Ceciły uśmiecha się. - Godne podziwu. Pozwól, że ci pomogę. Co przede wszystkim powinniśmy zrobić? Devon się zastanawia. - Chyba powinienem pójść do urzędu miejskiego i spraw- dzić, czy nie ma tam metryki niemowlęcia płci męskiej imie- niem Devon, które urodziło się w marcu przed czternasto- -80- ma laty - oświadcza trzeźwo. - Sądzę, że taki powinien być mój pierwszy krok. - Zatem zróbmy go dzisiaj - mówi mu Ceciły, z oczami roziskrzonymi w popołudniowym słońcu. - Nudzę się i nie mam nic do roboty. A ponadto lepiej niczego nie odkładać na później, prawda? - Tak - zgadza się Devon. - Chodź, pójdziemy do miasteczka skrótem przez las. Tak będzie szybciej niż drogą. I opowiem ci o wszystkich na- szych duchach. Musisz je poznać, jeśli masz tutaj mieszkać. odążają dobrze wydeptaną ścieżką. Gałązki trzeszczą, liście szeleszczą im pod nogami, a niebo nad ich głowami jest poszatkowane kratą konarów. Ceciły ze swadą opowia- da historie o duchach Kruczego Dworu. Pierwszymi są, oczywiście, Horatio, budowniczy domu, i jego żona Chloe. On wciąż pilnuje domu, mówi Ceciły, a ona krąży bez celu po korytarzach. Chloe Muir umarła przy porodzie trzeciego syna, Randolpha, który był dziadkiem Ce- ciły i ojcem pani Crandall. Jednak to o bracie Randolpha - pierworodnym Horatia i Chloe - krążą najstraszniejsze opowieści. O cieszącym się złą sławą Jacksonie Muirze. - Czarowniku - mówi Devon. - Nie śmiej się. - Właśnie wyszli z lasu na rozległą łą- kę. - Matka nie chce wymawiać jego imienia. Była jeszcze małą dziewczynką, kiedy umarł, ale sądzę, że się go bała. Nie pozwala zawiesić w domu żadnego jego portretu. Jed- nak uwielbia jego biedną, tragicznie zmarłą żonę, Emilię, która była tak nieszczęśliwa w małżeństwie, że zabita się, skacząc z... - Czarciej Skały - kończy za nią Devon. Ceciły kiwa głową. -81- - Podobno nakryła go z inną kobietą i skoczyła do morza. Wtedy on, dręczony wyrzutami sumienia, umarł z żalu. - Bardzo romantyczna historia, istne Wichrowe wzgó- rza. Ona uśmiecha się. - Sama słyszałam ją tutaj - mówi. - Krzyczy w wietrz- ne noce. Devon mruży oczy. - Naprawdę w to wierzysz? Sądzisz, że w domu są du- chy? Dzieją się rzeczy, których nie można wytłumaczyć? Ceciły zastanawia się nad jego pytaniem. - Od dziecka słyszałam różne rzeczy - mówi w końcu najzupełniej poważnym tonem. - Sceptycy długo tu nie wytrzymają. Tak zawsze mówi Simon. - Simon? A tak, służący. Jeszcze go nie poznałem. - Przeważnie trzyma się na uboczu. Jednak wierzy w te wszystkie opowieści Twierdzi, że widział wszystkie te duchy. -A ty? Ponownie zastanawia się nad odpowiedzią. - Zdarzało się, że widziałam różne rzeczy, na przykład kogoś szybko znikającego w głębi korytarza, gdy nagle za- paliłam światło. I słyszałam... - Coś jakby łkanie? - podpowiada Devon. Ona patrzy na niego bez śladu zdziwienia. - A więc ty też to słyszałeś. - Tak - mówi. - Zeszłej nocy. Sądziłem, że to byt Alexander, ale teraz już nie jestem pewien. Wiem, że był pod moimi drzwiami i próbował mnie przestraszyć, ale ten dźwięk dobiegał z pokoju na dole... Ceciły kiwa głową. - Kiedy byłam mała, matka powiedziała mi, żebym ni- gdy nie bała się niczego, co zobaczę lub usłyszę w tym do- mu. "Nic ci tutaj nie grozi - zapewniła mnie. - To nasz -82- dom. Szanujemy go, a on szanuje nas". - Śmieje się. - Dziwna rada dla małej dziewczynki, no nie? - Nie, jeśli tu naprawdę są duchy - odpowiada Devon. - Ja wierzę, że są. - Ceciły znowu się uśmiecha i rusza dalej skrajem urwiska. - Jednak nie będą ci przeszkadzać. Jedynym potworem, którego powinieneś się obawiać, jest ten mój aż nazbyt żywy kuzynek. - Sądzę, że z nim sobie poradzę - mówi Devon. Ceciły spogląda na niego. - Myślę, że ty chyba poradzisz sobie ze wszystkim - mówi kokieteryjnie, niemal komicznie trzepocząc rzęsami. Devon znów się rumieni. Ona staje na palcach i szybko całuje go w usta. Chichocze. - Nie wiem, czy twoja matka by to pochwaliła - odzy- wa się wstrząśnięty Devon. Ceciły ze śmiechem odbiega ścieżką. - Och, mama i tak nigdy nie pochwala tego, co robię. To i tak mnie nie powstrzyma. Biegnie przed nim ścieżką, rozpuszczone rude włosy opa- dają jej na ramiona, lśniąc w promieniach sączącego się przez korony drzew słońca. - Ceciły! - woła za nią Devon. Ona odwraca się z uśmiechem i zamkniętymi oczami, jakby spodziewając się, że odwzajemni jej pocałunek. Za- miast tego Devon pyta: - Co to za historia z tym Rolfeem Montaigne'em? Ceciły robi rozczarowaną minę, potem wzrusza ramio- nami. - Rolfe jest naszym największym konkurentem w mia- steczku, a tak naprawdę naszym jedynym konkurentem - mówi mu, ponownie ruszając ścieżką. Wysokie trzciny wy- glądają jak wychudzone dzieci, większość ich aksamitnych kwiatostanów już zmieniła się w nasienny puch. Od czasu -83- powrotu do Biedy Rolfe systematycznie wykupuje wszyst- ko, co jeszcze nie należy do nas. Jego największą zdobyczą była restauracja Fibber McGees. W lecie cieszy się ogrom- ną popularnością i praktycznie wykończyła wszystkie inne lokale. Odwraca się do niego i uśmiecha łobuzersko. - Nie mów mamie, ale byłam tam kilka razy. Jest niesa- mowita. Ma klimat. Przesiadują tam wszystkie sławy, które spędzają tu wakacje. W zeszłym roku widziałam tam Julię Roberts! Przed nimi, między żółtymi klonami, Devon dostrzega cmentarz ze starymi kamiennymi nagrobkami sterczącymi krzywo z trawy. Mimo jasno świecącego słońca przechodzi go dreszcz, gdy wyczuwa narastające ciepło. Nie jest to żar słonecznych promieni. - A zatem - mówi, starając się skupić - to dlatego Rol- fe i twoja matka tak się nie lubią. - No cóż, dlatego i... - Ceciły nagle przystaje. Devon o mało na nią nie wpada. - Posłuchaj, nie wiem, czy był winny, ale pozostaje faktem, że... - Zabił dzieciaka? Ceciły spogląda na niego. - Jesteś tutaj zaledwie jeden dzień, a już tyle wiesz. - Powiedział mi. - Devon przełyka ślinę. - Myślałem, że chce mnie przestraszyć. - No cóż, właściwie to dwoje dzieci. Chłopca i dziew- czynę. Przesiedział pięć lat w więzieniu. Był pijany, więc nic nie pamięta. Jednak policjanci wyciągnęli z zatoki jego samochód i chłopiec był w środku. Ciała dziewczyny nigdy nie znaleziono. Zabrało je morze. Devon czuje rosnący żar. - Uważają, że zjechał z drogi i zostawił ich, żeby utonęli? - Nazwali to nieumyślnym zabójstwem - mówi z wes- -84- tchnieniem Ceciły. - Drogi biegnące wzdłuż klifów są bar- dzo strome i kręte. To mogło się przydarzyć każdemu. Jeśli jednak Rolfe prowadził po pijanemu, to chyba zasłużył na więzienie. - Brzmi to tak, jakbyś uważała, że może nie prowadził? - No cóż, różnie o tym mówią... Nagle oboje milkną. Są już przy cmentarzu i słońce skry- ło się za chmurę. - Niesamowite, co? - pyta Ceciły, drżąc. - Tak - przyznaje Devon. Rozgląda się. Cmentarz jest niewielki, stoi na nim zale- dwie tuzin nagrobków, ale znajduje się tuż nad morzem, przez co wydaje się większy. Nagrobki są zwietrzałe od deszczu, wiatru i morskiej soli. Większość jest z brązowe- go piaskowca, ale niektóre z łupku. Część upadła w trawę, a biały anioł stracił skrzydło. Na skraju lasu stoją trzy małe krypty z ciemnoczerwonego kamienia. Na środkowej wid- nieje prosty napis: GROBOWIEC. 1945. - To nasz rodzinny grobowiec - oznajmia Ceciły. - Le- żą w nim pierwsi Muirowie: Horatio i Chloe oraz ich dzie- ci. Widzisz, nie chcieli być pochowani razem z biedakami z miasteczka. Devon ostrożnie stawia kroki w gęstej złocistej trawie, która niemal zarosła kamienie. - Czy Jackson też jest tu pochowany? I Emiły? - Tak - mówi Ceciły, wskazując na największy nagro- bek, znajdujący się najbliżej klifu. To ten z uszkodzonym aniołem. Devon podchodzi do niego, czując lekki niepokój, jakąś dziwną i niezrozumiałą fascynację. Od strony lasu na nagrobku są wyryte słowa: -85- JACKSON MUIR. URODZONY 1917, ZMARŁ 1966. PAN KRUCZEGO DWORU. Ceciły krzywi się. - Mama zawsze się jeży, kiedy to czyta. Jackson nigdy nie był panem domu. Był nim jego brat, a mój dziadek. Jed- nak Jackson zawsze uważał się za prawowitego dziedzica. Devon przechodzi na drugą stronę marmurowego na- grobka. Kamień jest pokryty białym nalotem morskiej soli, lecz wciąż widać wyryte w nim słowa: EMILY MUIR. URODZONA 1943. ZABRANA PRZEZ MORZE 1965. Devon spogląda na Ceciły. - Nigdy nie znaleziono jej ciała? Tak jak tej dziewczyny z samochodu Rolfe'a. Ona kiwa głową i wzdycha. - Stary Jackson leży tu samotnie. Nieszczęśliwy człowiek. Za plecami słyszą huk rozbijających się o skały fal. Devon dotyka kamienia. I natychmiast cofa rękę. Kamień parzy. Devon spogląda na swoją dłoń. Jest zaczerwieniona. Zerka na Ceciły. Dobrze, nie zauważyła. Dziewczyna idzie przez wysoką trawę, kierując się ku czemuś, co wygląda jak schody wykute w ścianie urwiska. - Chodź, Devonie - woła go. - Musimy zejść na dół, zanim zamkną ratusz. Jednak coś przykuło jego uwagę. Duży pomnik na sa- mym środku cmentarza, obelisk z czerwonego piaskowca, osadzony na ośmiokątnej podstawie. Nawet z daleka Devon z łatwością odczytuje wyryte na nim imię. -86- - Ceciły - mówi. - Spójrz. Napis głosi: DEVON Idzie do pomnika i obchodzi go. Nic więcej tam nie ma. Żadnego nazwiska, nic. Tylko "Devon". - Co to może oznaczać? - pyta. - Czy to...? - Jakaś wskazówka? - podsuwa Ceciły, szeroko otwie- rając oczy. - Jaka wskazówka? - pyta nowy głos, chrapliwy i po- sępny, dobiegający z lasu. Devon zastyga, pewien, że kiedy się odwróci, zobaczy jakieś zwłoki, rojące się od robactwa po dziesięcioleciach spoczywania w ziemi, siedzące w tra- wie i oskarżycielsko pokazujące go palcem. Jednak Ceciły go uspokaja. - To tylko Simon - mówi. Służący Muirów, utykając, idzie po trawie. Nie jest tru- pem, ale i tak wygląda okropnie, myśli Devon. Niski i zgar- biony, o ściągniętej twarzy i zapadniętych oczach, ponurych i czarnych, którymi z daleka przeszywa chłopca. - Simonie - woła Ceciły. - Kto jest tu pochowany? - Co panienka Ceciły robi na cmentarzu? - warczy sługa. - Och! Jeszcze nie znasz Devona, prawda? - uśmiecha się Ceciły. - Devon March, a to jest Simon Gooch, nasz zarządca. I ogrodnik. I szofer. I kucharz. - Śmieje się. - Człowiek do wszystkiego! Simon już do nich doszedł. Sięga Deyonowi do ramienia, więc z pewnością nie jest to ten mężczyzna, który zeszłej nocy stał na wieży. Tamten był wysoki i barczysty. Simon wygląda jak powykrzywiany chochlik. Ma kwaśny oddech, a dłonie małe i poznaczone bliznami. Brakuje mu wskazu- jącego palca prawej ręki, a pozostałe są krótkie i pulchne. -87- - Miło mi cię poznać, Simonie - mówi Devon, wycią- gając dłoń. Służący nie przyjmuje jej. Wciąż patrzy mu w oczy. - Zatem przyjechałeś zamieszkać w Kruczym Dworze, tak? -Tak. Simon ma pobrużdżoną twarz. Devon nie potrafi odgad- nąć, czy sługa ma czterdzieści czy siedemdziesiąt lat. Jego włosy są gęste i czarne, nierówno przycięte. ~ Simonie - mówi karcąco Ceciły. - Nie bądź niemiły. Służący uśmiecha się do niej, pokazując idealnie równe białe zęby. Devon jest zaskoczony. ~- Nie dla panienki Ceciły. Nigdy. - Zatem powiedz nam, kto tu jest pochowany - nalega Ceciły. - Nie wiem. To nie jest grób Muirów. - Spójrz. Tutaj wyryto "Devon". Nasz gość sądzi, że uro- dził się w tej okolicy. Nie wie, kim byli jego rodzice. Simon znów spogląda na Devona. - Tutaj są pochowani tylko krewni Muirów - oświadcza. - Cóż, po prostu wydało mi się to dziwnym zbiegiem oko- liczności - wyjaśnia Devon. - Idziemy do ratusza - mówi Ceciły do Simona. - Po- szukać metryki chłopca o imieniu Devon, urodzonego przed czternastoma laty. Teraz wiemy, że powinniśmy sprawdzić i takie imię, i nazwisko! Simon milczy. - Chodź - ponagla Devon Ceciły. - Powinniśmy już iść. Robi się późno. - W porządku - mówi ona. - Simonie, powiedz ma- mie, że wrócimy na kolację. Spieszą przez trawę w kierunku klifu. Devon ogląda się za siebie. Simon wciąż tam stoi, po pas w żółtej trawie, nadal na nich patrzy. Jest już daleko, lecz Devon wciąż to widzi w jego oczach. Wściekłość. Gniew. Nie - raczej strach. Przed czym? Ceciły wchodzi na strome schody wykute w ścianie nad- morskiego urwiska. - Chodź! - woła. Devon ogląda się jeszcze raz, zdenerwowany wrogością Simona i emanacją energii wokół grobu Jacksona Muira. Jednak tym razem to nie Simon stoi w trawie. Ten ktoś, kto tam stoi, jest znacznie wyższy, gdyż trawa prawie zasłaniała służącego. Teraz sięga stojącemu zaledwie do kolan. Nagle Devon czuje żar, równie intensywny jak zeszłej no- cy, kiedy zaatakował go potwór. Tam, w pełnym i jasno świecącym słońcu, stoi mężczy- zna, którego zeszłej nocy widział na wieży, wysoki i czar- nooki, odziany w czarny, jakby żałobny strój. Teraz Devon jedno wie na pewno: Tym mężczyzną jest Jackson Muir. 5. -evonie! Ceciły stoi na skraju urwiska i nagły podmuch wiatru roz- wiewa jej rude włosy. - Devonie, wszystko w porządku? Devon odwraca się i patrzy na nią, oderwawszy wzrok od istoty, która stoi zaledwie kilka metrów dalej w trawie. Chłopiec jest blady jak chusta. - O rany, nie wiedziałam, że masz lęk wysokości - stwierdza Ceciły. Devon nie może wykrztusić słowa. Wskazuje tylko kciu- kiem za siebie. - Co? - dopytuje się Ceciły. - O co chodzi, Devonie? - O niego - mówi zdławionym głosem Devon. Odwraca się i spogląda tam, gdzie widział ducha - lecz nie ma tam już nikogo. Jest tylko trawa, tarmoszona przez wiatr, którego zawziętość zaskakuje ich oboje. - O kogo? Devonie, o czym ty mówisz? Devon spogląda na cmentarz. Drzewa gną się teraz na wietrze. Wrony podrywają się z ich gałęzi, krakaniem za- powiadając następny nadchodzący sztorm. Nikogo tam nie ma. Pomnik Jacksona Muira stoi posępnie wśród wysokich traw. Mężczyzna, który tam byt, zniknął. - O niczym - z trudem odpowiada Devon. - To nic. - Myślę, że nadciąga sztorm - ocenia Ceciły, spogląda- jąc w niebo. - Musimy się pospieszyć. -00- W górze ciemnopurpurowe burzowe chmury rozchodzą się jak malowane akwarelami smugi na bladoniebieskim niebie. Wiatr smaga policzki idących: ciągnący od morza wilgotny chłód wpycha się za kołnierz koszuli Devona ni- czym zimna dłoń trupa. Devon postanawia nie mówić Ceciły o duchu. Patrzy na niebo i dochodzi do wniosku, że zdążą dotrzeć przed burzą do miasteczka. Nad ich głowami krążą mewy, wykrzyku- jąc swe melancholijne przestrogi. Devon i Ceciły schodzą po schodach do stóp urwiska, górującego nad dachami miasteczka. Devon po raz pierwszy widzi Biedę w dzień. Jest naprawdę czarująca: czyste, kolorowe sklepiki i butiki wzdłuż głównej ulicy oraz długa, wąska, piaszczysta pla- ża. Na końcu głównej ulicy teren znów ostro się wznosi ku nadmorskim klifom. Ceciły pokazuje Devonowi znajdującą się tam restaurację, jedną z należących do Muirów. Na drugim końcu miasteczka tuż nad brzegiem morza stoi okazały biały budynek. - To wytwórnia konserw Muirów - wyjaśnia mu Ceci- ły. - Daje miejscowym zatrudnienie przez cały rok. I po- twornie śmierdzi. Wyobraź sobie, że spędzasz cały dzień, napełniając puszki tuńczykiem lub krabami. Chmury są ciężkie od deszczu. Szybko zasłaniają słońce i wiatr jeszcze się wzmaga. Ceciły i Devon dochodzą do miasteczka tuż przy sklepie z koszulkami i pamiątkami. Wi- sząca na frontowych drzwiach tabliczka głosi: DZIĘKI ZA KOLEJNY WSPANIAŁY SEZON - DO ZOBACZENIA W MAJU! W głębi ulicy Devon dostrzega Niespokojną Przystań. Na- przeciw są następne sklepy, przeważnie zamknięte, oprócz apteki Adamsa i sklepu z narzędziami. Kilka wiktoriańskich domów, pomalowanych na biało, stoi pośród dobrze utrzy- manych trawników. Za nimi, aż do plaży, ciągną się w rów- nych rzędach letnie domki na palach, pozamykane na zimę. Kiedy zbliżają się do nabrzeża, Ceciły pokazuje mu inną restaurację. - To Fibber McGees - mówi. - Lokal Rolfe'a. Rozległa restauracja w kalifornijskim stylu przycupnęła tuż nad samym morzem: lśniący chromem i szkłem ośrodek wypoczynkowy z ogromnym tarasem oraz werandą zasta- wioną różowymi i zielonymi parasolami. Devon rozpozna- je srebrzyste porsche Rolfe'a, zaparkowane przed lokalem. Ratusz znajduje się na końcu ulicy. To stary budynek z brązowego piaskowca, z zegarem na wieży. W środku ich kroki odbijają się echem w wysoko sklepionym holu. W du- szy Devona rodzi się nadzieja. Kiedy urzędniczka w okula- rach kładzie przed nim dużą, zakurzoną księgę, otwiera ją drżącymi palcami. Czy to już? - myśli. Czyżbym już zrobił pierwszy krok na drodze do prawdy? Jednak jego nadzieje ustępują miejsca rozczarowaniu, gdy jedynym Devonem w spisie okazuje się Miranda Devon, urodzona w 1947 i zmarła w 1966, na długo przed jego narodzinami. W do- datku była niezamężna. Żadnych adnotacji o pogrzebie. - Może sprawdźmy to chronologicznie - podsuwa Ce- ciły, przewracając pożółkłe kartki księgi i otwierając ją na zapisach z marca przed czternastoma laty, kiedy urodził się Devon. Jednak jedynym noworodkiem płci męskiej uro- dzonym w Biedzie między styczniem a majem był niejaki Edward Stanner, według zapisów czarnoskóry. - Myślę, że możemy spokojnie go wykluczyć - wzdy- cha Devon. Tak więc poszukiwania okazują się bezowocne. Roz- czarowanie Devona jest równie dotkliwe jak ulewa, która w końcu zaskakuje ich w połowie schodów na urwisko. Za- -92- nim docierają do Kruczego Dworu, oboje są zupełnie prze- moczeni, lecz to raczej podnosi Devona na duchu. Razem z Ceciły przez trzy kwadranse biegają po dziedzińcu, w mo- krych i lepiących się do ciała ubraniach, roześmiani, jakby żadne duchy nie wtrącały się w ich życie, żadne tajemni- ce nie rzucały nań ponurego cienia. Przez chwilę, pędząc w deszczu za Ceciły, chwytając ją i padając razem na zie- mię, Devon naprawdę wierzy, że jest po prostu zwyczajnym chłopcem. Wymieniają jeszcze jeden pospieszny pocału- nek i Devon mówi sobie w duchu, że w tym dziwnym domu znalazł jednak coś dobrego. nocy znów szaleje burza, z oślepiającymi rozbłyska- mi błyskawic i potwornym hukiem gromów. Mimo to De- von śpi spokojnie, zmęczony po podróży, poprzedniej nocy i przygodach minionego dnia. Żadne dźwięki nie zakłócają mu spokoju i we śnie widzi ojca, który siedzi na nagrobku smaganego wiatrem cmentarza na klifie i mówi Devonowi, że właśnie tu jest jego przeznaczenie. Rano przy śniadaniu spotyka Ceciły. Jest sobota i Simon zabiera ją do miasta na zakupy. Dziewczyna pyta Devona, czy chce pojechać z nimi, ale on odmawia, mówiąc, że chce dziś zwiedzać posiadłość. Nigdzie nie ma pani Crandall. W gruncie rzeczy, nie widział jej od poprzedniego ranka. Kiedy Devon i Ceciły wrócili wczoraj z miasteczka, ona już udała się na spoczynek. Ceciły wyjaśniła, że pani Crandall często tak robi: spędza czas z matką lub zamyka się w swo- ich pokojach, których czasem nie opuszcza przez kilka dni. Wtedy Simon zanosi jej tam posiłki. - Trudno sobie wyobrazić, że ktoś tak okropny jak Si- mon może być równie dobrym kucharzem - mówi Devon, wkładając sobie do ust kawałek kanadyjskiego boczku. -93-' - Och, on jest naprawdę dobry - potwierdza Ceciły. - To wspaniały kucharz. Mimo wszystko, myśli Devon, obraz poznaczonych bli- znami rąk Simona dotykających jedzenia jest raczej odpy- chający. Patrzy w ślad za odchodzącą tanecznym krokiem Ceciły. Simon wyrasta jak spod ziemi i idzie za nią, pobrzękując wiszącymi u pasa kluczykami od samochodu. Devon lekko odchyla aksamitną zasłonę w oknie holu, żeby obserwować jaguara, który przemyka przez podjazd i znika za zakrętem. Wie, że znów spróbuje otworzyć drzwi do wschodniego skrzydła. Nie jest pewien, jakie tajemnice kryje ten dom - ale jest przekonany, że wszelkich ewentualnych odpowie- dzi należy szukać właśnie w tej części budowli. Tam w nocy widział na wieży mężczyznę, którym niemal na pewno był Jackson Muir. Kiedy Devon ujrzał jego widmo po raz drugi, wczoraj na cmentarzu, przekonał się, że cieszący się złą sławą czarownik jest w jakiś sposób powiązany z jego przeszłością. Pani Crandall z pewnością nie zamknęła całego skrzydła tyl- ko dlatego, że w domu jest niewielu mieszkańców. Zamknęła je, ponieważ nie chciała, żeby ktoś odkrył, co tam jest. Oczywiście drzwi nadal są zamknięte. Próbuje je otwo- rzyć siłą woli - czasem mu się to udaje, tak jak udało mu się kiedyś wydostać z domu, gdy ojciec go zamknął i po- szedł do pracy - ale nic z tego. Klamka nie chce się prze- kręcić. Devon wzdycha. Przypuszcza, że na pierwszym pię- trze musi być inne przejście do tego skrzydła. Idzie na górę i ponownie przechodzi korytarzem obok swojej sypialni. Z bawialni słychać telewizor Alexandra, ale poza tym jest cicho jak w grobowcu. Zastanawia się, czy nie porozmawiać ponownie z Ale- xandrem. Może wpadłby na jakiś nowy ślad. Alexander zna drogę do wschodniego skrzydła. Pani Crandall mówiła, że -04- zamknięte drzwi nie powstrzymają Alexandra Muira. Jed- nak Devon nie ufa małemu. Nie po tym pierwszym spotka- niu. Musi sam znaleźć jakieś przejście. Zastanowiwszy się nad rozkładem pomieszczeń, ustala, w którym miejscu korytarz powinien przebiegać tuż nad znaj- dującym się piętro niżej wejściem do wschodniego skrzy- dła. Jednak znajduje tam tylko szafę z pościelą - której klamka parzy go w dłoń. - Au! - jęczy Devon i przygryza wargi, żeby nie krzyk- nąć z bólu. A więc to tak, myśli. Otwiera drzwi nogą. W środku na głębokich półkach leżą prześcieradła i ręczniki, powłoczki i obrusy. Na wieszaku wisi gwiazdka z odstraszającym mole środkiem zapachowym. Devon zagląda do ciemnej szafy. Tu musi być przejście. Prawdopodobnie kiedyś były tutaj jedyne na pierwszym piętrze drzwi do wschodniego skrzydła, po jego zamknię- ciu przerobione na szafę. Postanawia na razie przerwać poszukiwania. Mógłby zacząć wyjmować ręczniki i prześcieradła, żeby sprawdzić półki, ale w każdej chwili mógłby go zaskoczyć Alexander albo pani Crandall. Teraz jest to zbyt ryzykowne. Jednak Devon tu wróci. Na pewno. Ponownie schodzi na dół. Ze zdziwieniem spostrzega panią Crandall siedzącą przy filiżance herbaty i talerzyku z kilkoma krakersami. Na kominku trzeszczy ogień, z któ- rego ciepło - szczególnie miłe w ten wilgotny i pochmurny dzień - dochodzi aż do hallu. - Och, Devonie - woła go pani Crandall. - Proszę, przyłącz się do mnie. Siada na sofie przed kominkiem. - Przyjemnie ogrzać się przy ogniu - oznajmia. - Prawda? Zawsze bardzo lubiłam kominki. Ogrzewanie -05- olejowe to nie to samo. - Uśmiecha się. - Jest ci ciepło w nocy? - Owszem - potwierdza Devon. - Mój pokój jest bar- dzo wygodny. - To dobrze - mówi pani Crandall. - Chciałabym, że- by ci się tu podobało. - Na razie się podoba - mówi Devon, patrząc na nią znacząco. - Ach, tak? - Jej spojrzenie jest równie znaczące, jakby coś wiedziała lub podejrzewała. Devon uśmiecha się. - Spotkałem kilka duchów - ciągnie - ale nie udało im się mnie przestraszyć. Pani Crandall wykwintnym gestem podnosi do ust fi- liżankę, która wydaje się krucha i stara. Devon wyobraża sobie Emiły Muir pijącą herbatę z tej samej filiżanki, w tym samym fotelu, przed pięćdziesięcioma laty. - Cóż - mówi pani Crandall po chwili namysłu - gdy- by wszyscy uciekali z tego domu na widok jakiegoś ducha, nikt by tu nie mieszkał. Mierzy ją wzrokiem. - Pani też je widziała. - Jak mogłabym nie widzieć? Mieszkam tu całe życie. - Pani Crandall... - zaczyna nagle Devon. -Tak? - Kto leży pochowany na cmentarzu nad morzem, pod nagrobkiem z napisem "Devon"? Jej niebieskie oczy spoglądają na niego znad filiżanki. Ko- bieta zdaje się nad czymś zastanawiać, nie dotykając porce- lany wargami, tylko trzymając ją w dłoni. Potem ostrożnie odstawia filiżankę na spodeczek. - Nie mam pojęcia - mówi w końcu. - To ten pomnik na środku, prawda? •Q6 Przynajmniej nie zaprzecza, że coś takiego istnieje. - Tak - mówi Devon. - Ten obelisk. - Dziwne, nie sądzisz? - pyta pani Crandall. - Tam są pochowani tylko Muirowie... no i może kilku naszych wier- nych służących... - Nazwisko Devon pojawia się w rejestrach. Biedy tylko raz. Miranda Devon umarła w 1966 roku - wyjaśnia chło- pak z lekkim przygnębieniem. Ona patrzy na niego z krzywym uśmiechem. - Ojej, jesteś tu dopiero drugi dzień i już przeprowa- dzasz własne śledztwo. - Chcę się dowiedzieć, kim jestem i skąd się wziąłem. - Myślisz, że twój ojciec by tego chciał, Devonie? W koń- cu wychował cię jak własnego syna. Nigdy ci nie mówił o two- ich prawdziwych rodzicach. Może miał po temu powody. Devon rozważa to. - Ojciec chciał, żebym wiedział - mówi. - Jestem o tym przekonany. Mógł przecież umrzeć, nic mi o tym nie mó- wiąc, i nigdy nie dowiedziałbym się prawdy. A jednak po- wiedział mi, pani Crandall. I powiedział też, że muszę po- znać moje przeznaczenie. Kobieta zaciska wargi. Wstaje i podchodzi z kruchą fili- żanką do ognia. - I jeszcze coś, pani Crandall. Wysłał mnie tutaj. Mógł znaleźć innego opiekuna. Jednak przysłał mnie tu. - Tak - mówi pani Crandall, bardziej do siebie niż do niego. Devon nie potrafi rozpoznać uczucia zawartego w tym słowie: czy jest to gorycz, wdzięczność czy też niechęć? Do- daje: - Jestem pewien, że ojciec przysłał mnie tutaj, ponieważ właśnie tu odkryję prawdę o mojej przeszłości. Ona odwraca się twarzą do niego i mierzy go wzrokiem. -97- - Tego wieczoru kiedy tu przybyłeś, powiedziałam ci, że ten dom kryje wiele sekretów. Mówiłam ci również, że szanujemy te sekrety. Nie jesteśmy wścibscy. Dam ci pewną radę, Devonie, i mam nadzieję, że z niej skorzystasz. Odpo- wiedzi kryją się nie w przeszłości, lecz w przyszłości. Jeśli chcesz być tu szczęśliwy, patrz w przyszłość, nie za siebie, nie na każdy cień i zamknięte drzwi w tym domu. Te drzwi są zamknięte nie bez powodu. Potem wychodzi, tłumacząc się, że wzywają ją obowiąz- ki, a Ceciły w razie potrzeby może znaleźć ją w jej poko- ju. Devon kiwa głową i obserwuje płomienie pląsające na kominku, rzucające na marmurową podłogę cienie, które tańczą ze zwinnością duszków. Ona niewątpliwie wie więcej, niż mówi, myśli Devon. Jed- nak Głos dodaje, że powinien mieć się przed nią na baczno- ści. Jeszcze nie wiadomo, czy pani Crandall jest jego sprzy- mierzeńcem czy wrogiem, lecz w obu wypadkach niemą- drze byłoby prosić ją teraz o pomoc. Ponownie uświadamia sobie, że sam musi zdobyć informacje, które go interesują. T le) i lej nocy, pierwszej pogodnej i spokojnej nocy od chwili przyjazdu, Devon idzie na spacer wokół budynku i słucha szumu fal w dole, uspokajając się dzięki temu dźwiękowi podczas marszu wzdłuż klifu. Księżyc jasno świeci nad oceanem. Devon zapada w dziw- ny trans, obserwując fale i czując na twarzy podmuchy chłodnego październikowego wiatru. Hipnotyzuje go mi- gotanie księżycowego światła na powierzchni wody, ten zwiewny balet cieni. Znajduje płaski gładki głaz na skra- ju urwiska i siada na nim, kołysząc nogami w powietrzu. Od plaży na dole dzieli go co najmniej trzydzieści metrów. To Czarcia Skata, uświadamia sobie. Być może to ten sam głaz, z którego Emiły Muir wykonała swój ostatni skok. Nagle Devona ogarnia głęboki smutek, przenikający każdą komórkę ciała. Myśli o ojcu, o tym, jak znalazł go w łóżku, nieruchomego i zimnego, z otwartymi oczami, jakby prze- straszonego na śmierć. - Przestań, Devonie - szepcze do siebie, lecz jest za późno. Przez wszystkie te tygodnie po śmierci ojca często myślał o tym, jak znalazł go nieżywego, i nie mógł się po- zbyć tego wspomnienia. Ojciec po prostu tam leżał, patrząc w śmiertelną pustkę, przyciskając poznaczoną błękitnymi żyłkami dłoń do serca. Nie wstawał z łóżka już od kilku ty- godni i Devon przyzwyczaił się do tego: siedział przy nim, dopóki ojciec nie zasnął, potem sam szedł do łóżka na kilka godzin i wracał o świcie, kiedy ojciec się budził. Tylko że te- go ranka ojciec już się nie zbudził i kiedy Devon go dotknął, był zimny i sztywny. Devon klęczał przy łóżku, obejmując ojca, i płakał. - Jeśli duchy Kruczego Dworu mogą powracać - szep- cze w noc Devon - to dlaczego ty nie możesz? Ależ może, i powraca, mówi Głos. Jestem przy tobie, Devonie. Sięga do kieszeni i ściska w palcach medalik świętego Antoniego. - Jeśli kiedyś poczujesz się zagubiony, święty Antoni bę- dzie twoim patronem - powiedział ojciec kilka dni przed śmiercią, dając mu ten medalik. - Nie wiedziałem, że jesteś wierzący, tato - odparł De- von, spoglądając na maty, owalny, płaski srebrny medalik, leżący na jego dłoni. - Każda religia zawiera prawdę, gdyż wywodzi się z du- cha, a sita ducha pochodzi od dobra. - Ojciec uśmiecha się do niego. - Obiecałeś nigdy o tym nie zapominać, De- vonie. 99. - O tym, że wszelka moc pochodzi od dobra? - Tak - mówi mu ojciec. - Jeśli będziesz o tym pamię- tał, będziesz wiedział, dlaczego jesteś silniejszy od wszyst- kiego, co się tam czai. Próbuję o tym pamiętać, tato, mówi mu teraz Devon, ale to trudne. To trudne, ponieważ jestem tutaj sam, w nie zna- nym mi miejscu, wśród ludzi, którym nie mogę ufać. Brakuje mi ciebie, tato. Tak bardzo chciałbym, żebyś tu byt. Usituję odkryć, dlaczego mnie tu przystałeś, lecz napotykam na tyle zagadek. I demony, tato... One tu są, znacznie silniejsze niż u nas w domu... Zakłada ręce na piersi, kuląc się i machając nogami spuszczonymi za krawędź urwiska. Wyobraża sobie stojącą tu Emiły Muir, z mocno bijącym sercem, z gardłem ściśnię- tym łkaniem i sercem złamanym przez okrutnego, samo- lubnego męża-czarownika, i jej skok na skaty w dole, krew mieszającą się z morską pianą, morze zabierające roztrza- skane ciało... Ostrożnie wstaje i odwraca głowę od fal. Nagle uginają się pod nim kolana i z trudem przedziera się przez wyso- ką trawę. Odszedłszy od krawędzi urwiska, czuje się lepiej i rusza w kierunku domu, przez wypielęgnowane trawniki i szpalery krzewów, świadectwo zręczności Simona. Po le- wej ciągnie się pusty kort tenisowy, a po prawej ogród leni- wie sięga aż do brzegu morza. Większość kwiatów już zwię- dła i w blasku księżyca Devon widzi kilka dużych ozdob- nych dyń. Spogląda na wielki dom, na jego czarny kontur na tle nocnego nieba. Na szczycie wieży znowu dostrzega to światło, które widział pierwszego wieczoru pod nieco in- nym kątem. - Wieża jest zamknięta od lat - mówi, jakby chciał sam siebie przekonać, że ten migotliwy blask jest tylko złudze- niem. .100 Tylko cóż znaczą zamki, dodaje w duchu, dla kogoś, kto zdołał wydostać się z grobu? /eci\y spogląda na niego z rozbawieniem. - Chyba opowiedziałam ci o jedną historię o duchach za wiele - mówi. Jedzą śniadanie przy wielkim dębowym stole na dwa- dzieścia sześć osób. Wyglądają przy nim na zagubionych i młodszych, niż naprawdę są, kiedy tak siedzą na samym końcu, jedząc owsiankę i owoce oraz szepcząc do siebie. - Nie, Ceciły, ono tam było. Jestem tego pewien. Wi- działem światło na wieży. Dziewczyna krzywi się, wyraźnie zakłopotana, jakby nie chciała zgłębiać tej tajemnicy. - Widziałaś już kiedyś to światło? - pyta ja Devon. - Przyznałaś, że słyszałaś łkanie. - Może nie powinnam była. - Marszczy brwi. - Po- słuchaj, Devonie, staram się nie zauważać zbyt wielu rzeczy w tym domu. Odwracam głowę. - Dlaczego, Ceciły? Nie zaprzeczysz, że... - Dlaczego? - Spogląda na niego z gniewem. - Po- nieważ inaczej postradałabym zmysły! Wyobraź sobie, jak wyglądało dorastanie w tym domu. Wyobraź sobie, jak to było. - Odwracasz głowę, ponieważ tak kazała ci matka. - Devon przeszywa ją wzrokiem. - Zgadza się? Ceciły wydyma usta. Jej milczenie dowodzi, że Devon ma rację. Chłopak śmieje się. - Od kiedy robisz to, co każe ci matka? Ceciły spogląda na niego błyszczącymi oczami. Devon widzi w nich lata ignorowania wszystkiego, czego nie moż- na wytłumaczyć. -l0l- - W tej jednej sprawie po prostu łatwiej jest słuchać mamy. Devonie, jako mała dziewczynka miewałam koszmarne sny. Okropne. Straszne. Budziłam się z krzykiem. Musiałam uwie- rzyć mamie, kiedy mówiła mi, że to łka wiatr, a postać na ko- rytarzu to tylko ciemny zakamarek starego domu. Musiałam jej uwierzyć, gdy mi mówiła, że w tym domu nie stanie mi się żadna krzywda. I nie mogę przestać w to wierzyć teraz. Ceciły odsuwa talerz z owsianką i idzie na górę. Nie chciał jej rozzłościć, ale szuka kogoś, kto potwier- dziłby to, co Devon widział i słyszał. Po śniadaniu, zastaw- szy panią Crandall w bibliotece, postanawia ponownie sta- wić jej czoło. - Jesteś zdecydowanym młodzieńcem - mówi kobieta, wysłuchawszy jego opowieści z dumnie podniesioną gło- wą. Ma na sobie prostą czarną suknię i pojedynczy sznur pereł na szyi. W dłoniach trzyma trzy stare książki. Jedna z nich to Przygody Hucka Marka Twaina, ale Devon nie mo- że odczytać tytułów dwóch pozostałych. Biblioteka pachnie wilgocią i kurzem, ale przyjemnie, tak jak zawsze pachną stare książki. Jednak w tym momencie Devon nie odczuwa żadnej przyjemności ani chęci czytania. "Zdecydowany" to słowo, jakiego on sam też by użył. Zdecydowany dowie- dzieć się tego, co tu przed nim ukrywają. - Wiem, że widziałem tam światło, już dwa razy - upie- ra się. - Zatem będę musiała to sprawdzić - oznajmia pani Crandall, machinalnie otwierając pierwszą książkę i prze- wracając kartki. - Może to jakieś zwarcie starej instalacji. Te przewody nie były wymieniane od pięćdziesięciu lat. - Zamyka książkę. - Powinnam ci podziękować, Devonie. Być może ostrzegłeś nas o zagrożeniu pożarowym. A więc tak to tłumaczy. Devon na razie przyjmuje to wy- jaśnienie. -102- - Przy okazji, Devonie - mówi niedbale. - Rozmawia- łam z Alexandrem. Powiedział, że na niego napadłeś. - Nie, ja... - Nie musisz mi wyjaśniać. Wiem, że chłopiec ma wy- bujałą wyobraźnię. Jednak sugeruję, żebyś się z nim zaprzy- jaźnił. Pamiętaj, mam nadzieję, że będziesz miał na niego dobry wpływ. - Podaje mu książkę. - Masz. Zaniesiesz mu ją? Obiecałam mu przysłać kilka książek do czytania. Dopóki nie zdecydujemy, co z jego dalszą nauką, chcę, żeby zajął się czymś innym poza oglądaniem telewizji. Wychodzi z biblioteki. Devon wzdycha, niezbyt zachwy- cony perspektywą kolejnego spotkania z tym wstrętnym ba- chorem. Mimo to idzie po schodach na górę. Może dowie się, co właściwie wie ten chłopiec. Ponownie znajduje Ale- xandra w bawialni, leżącego na brzuchu przed telewizorem i opierającego brodę na splecionych dłoniach. Dzieciak znowu ogląda tego paskudnego klauna. - Co ty widzisz w tym programie? - dziwi się Devon. Alexander ignoruje pytanie. Siada i bierze książkę od De- vona. Za jego plecami na ekranie telewizora Major Musick ponownie porównuje literę N z M. - Posłuchajcie, przecież obie brzmią prawie tak samo - chrypi klaun. - Czy to powtórka? - pyta Devon. Alexander uśmiecha się i posłusznie wyłącza odbior- nik. - Nie muszę oglądać telewizji, jeśli zamierzasz tu zo- stać - mówi. Devon spogląda na niego ze zdziwieniem. - Chcesz, żebym tutaj został? - pyta. - Jasne. Czemu nie? Devon uśmiecha się. - Przedwczoraj nie byłeś taki chętny. -l03- - Hej, przyda mi się starszy brat. - Maty uśmiecha się. - Czy nie mówiłeś, że możemy być przyjaciółmi? Devon przygląda mu się. Alexander się śmieje. - Jestem chłopcem, do którego trudno dotrzeć - mówi z dziwnym błyskiem w oczach. Devon dostrzega w nich to samo wyzwanie, upór i skrywaną wiedzę, które zauważył pierwszego dnia. - Myślę, że spodoba ci się ta książka - rzuca, kiwając głową nad Przygodami Hucka. - Kiedy byłem w twoim wieku, to była jedna z moich ulubionych lektur. Alexander znów się uśmiecha. - Nie mogę sobie ciebie wyobrazić w moim wieku. - No cóż - mówi Devon. - Jednak kiedyś miałem tyle lat co ty. - Czy miałeś takie kłopoty jak ja? Devon zastanawia się nad odpowiedzią. - Hmm, ja też miałem kłopoty. - Jakie? - No, było takie przejście przy kościelnym podwórku. Czasem chodziliśmy tam, moi przyjaciele i ja. Nie powinni- śmy tam chodzić, ponieważ budynek był stary, cegły tkwiły luźno, a pod okapem spały nietoperze. Mimo to oczywi- ście wszyscy lubiliśmy tam przesiadywać. Pewnego razu jeden z księży przyszedł i zobaczył moją przyjaciółkę Suze i mnie... - Co tam robiliście? Byliście na randce? - Nie - odpowiada Devon, zaskoczony takim przy- puszczeniem. - Po prostu rozmawialiśmy. Alexander uśmiecha się ironicznie. - Akurat, rozmawialiście. - Tylko rozmawialiśmy - mówi Devon ostrzej, niż za- mierzał. - Tylko rozmawialiśmy i wyciskaliśmy z tubki krew wampira. -104- - Krew wampira? Devon śmieje się. - Tak. To była po prostu czerwona farbka, którą malo- waliśmy sobie ręce i twarze. Ten stary ksiądz myślał, że wą- chamy klej. Wezwał policję. O rany, ale byli zdziwieni! Alexander uśmiecha się. - Zdaje się, że ten stary korytarz to było fajne miejsce. - Pewnie. - Ja też mam takie miejsce, do którego chodzę! Chcesz je zobaczyć? Devon marszczy brwi. - Dlaczego mi się zdaje, że akurat tam nie wolno ci cho- dzić? - Och, daj spokój. Myślałem, że chcesz być moim przy- jacielem. Chłopiec kładzie brodę na dłoniach, opierając się łokcia- mi o podłogę. - Gdzie to jest? - We wschodnim skrzydle. Devon słyszy w duchu ostrzegawczy dzwonek. - Twoja ciotka mówi, że nie wolno tam chodzić. - No to nie chodź. Jest mi wszystko jedno. Oczywiście Devon bardzo chce się dostać do wschodnie- go skrzydła, ale wyprawa tam w towarzystwie Alexandra byłaby podwójnie niebezpieczna. Pani Crandall wyraźnie tego zakazała i Devon nie jest pewien, czy może wierzyć, że chłopiec zachowa to w tajemnicy. Alexander spogląda na niego. - Możemy tam szybko wejść i wyjść - obiecuje - tak że nikt się o tym nie dowie. Devon jest przekonany, że jeśli w tym domu kryją się ja- kieś odpowiedzi na dręczące go pytania, to należy ich szu- kać właśnie we wschodnim skrzydle. -105- - W porządku - ustępuje po chwili wahania - ale mu- si to pozostać naszą tajemnicą. Chłopiec promienieje. - W porządku! - woła, zrywając się na równe nogi. - Chodź za mną. Alexander wybiega na korytarz i pędzi nim ile sił w tłu- stych nóżkach. Devon podąża za nim do jego pokoju, w któ- rym Alexander otwiera szufladę swojego biurka. Wyjmuje stary żelazny świecznik, krótką i grubą świecę oraz pudełko zapałek. - Hej - mówi Devon. - Po co nam te rzeczy? Alexander osadza świeczkę w świeczniku i podaje mu ją. - Tam, dokąd idziemy, nie ma prądu - wyjaśnia obojęt- nie Devonowi. Devon zastanawia się, czy dotyczy to również wieży i czy teoria pani Crandall o zwarciu instalacji była wykrętem, który miał go uspokoić. - Czy nie powinniśmy użyć latarki zamiast świeczki? - pyta. Alexander kręci głową. - Tak jest bardziej niesamowicie - upiera się. - Chyba że się boisz. - Nie boję się - mówi mu Devon. Kiedy jednak idą korytarzem, panująca w domu cisza bu- dzi w Deyonie nagły niepokój, jakby byli tu zupełnie sami. A przecież gdzieś tam jest pani Crandall, być może z wizytą u zniedołężniałej matki, jak również stary Simon. Zapewne i Ceciły... Nagle Devon żałuje, że żywa jak srebro dziewczy- na nie towarzyszy mu w tej eskapadzie. Podąża za chłopczykiem, stąpającym po starym oriental- nym chodniku, którym jest wyłożony korytarz, gdzienie- gdzie wytartym i różowym, gdzie indziej jasnoczerwonym. Alexander oświetla drogę świecą, jakby prowadził procesję. -106- r Na końcu korytarza otwiera drzwi do szafki z pościelą. - Tutaj - szepcze. Devon nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Jest tak, jak podejrzewał. - Patrz - mówi chłopiec, wysoko unosząc świecę, tak że jej blask oświetla wnętrze szafy. Devon nie dostrzega niczego, czego nie widział wcześniej. Alexander przysuwa świecę. W końcu Devon zauważa jakiś prostokątny zarys, ledwie widoczny w tynku pod najniższą półką. - Uważaj - mówi Alexander. Przesuwa dłonią po dnie szafy i zaciska palce na wystają- cym kawałku starego drewna. Popycha. Przez moment nic się nie dzieje, a potem słychać cichy szmer trącego o kamień drewna. Prostokątny fragment ściany zaczyna się cofać. Devon uświadamia sobie, że to klapa, która teraz odchyla się, odsłaniając ciemny otwór. Ten ma tylko metr na półtora i jest dostatecznie duży, żeby mógł się przezeń przecisnąć szczupły człowiek. Ciągnie stamtąd wilgotne powietrze, jak zimny, nieświeży oddech. - Widzisz? - woła Alexander. - Ukryte przejście. Faj- ne, no nie? - Nie wiem, czy bezpiecznie jest tam wchodzić, Alexan- drze - przestrzega Devon. - Robię to cały czas! - protestuje chłopiec. - O co cho- dzi? Boisz się? Nie, Devon nie boi się, ale nagle zdaje sobie sprawę z te- go, że jest odpowiedzialny za tego ośmioletniego chłopca, jako członek rodziny, w której jeszcze nie czuje się pewnie. Jednak ciekawość i chęć znalezienia odpowiedzi przełamu- ją wszelkie obawy co do ewentualnej reakcji pani Crandall. Alexander opada na czworaki i wpełza w otwór. Devon nabiera tchu i idzie w jego ślady. Otwór jest ciasny, ale udaje mu się przecisnąć. -107- Wąskie przejście biegnie między ścianami domu. Po po- konaniu otworu obaj mogą się wyprostować. Alexander od- wraca się i zamyka zamaskowane drzwi. - Żeby nikt nie zauważył, że tu jesteśmy - szepcze. Przed nimi jest krótki korytarz, ostro skręcający w lewo. Alexander idzie przodem, niosąc świecę, której migotliwy blask rozprasza ciemność zaledwie na dwa kroki. Kilka- krotnie Devon czuje na twarzy lepkie pocałunki pajęczyn. Odgarnia je bezradnie, przekonany, że wielki pająk już łazi mu po plecach. Na końcu przejścia Alexander otwiera następne drzwi. Prowadzą do dużego korytarza, nieco przypominającego ten biegnący przed ich pokojami i wyłożonego podobnym orientalnym chodnikiem. Tylko że tutaj wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu - ciężkiego i gorzkiego, od którego Devon natychmiast zaczyna kichać. - Jesteśmy we wschodnim skrzydle - oznajmia trium- falnie Alexander. Ściany są wyłożone starym jedwabiem. Na wyblakłym nie- bieskim de widać jakiś wzór, chyba łabędzi, chociaż Devon nie jest w stanie dostrzec, co naprawdę kryje się pod tą war- stwą kurzu. Na ścianach stare lampy, które nie paliły się tu od stu lat, tkwią tuż obok zardzewiałych gwoździ - portre- ty nieżyjących Muirów zostały przeniesione stąd do użyt- kowanej części domu. Słońce ledwie sączy się przez du- że witrażowe okno na odległym końcu korytarza. Witraż przedstawia Boga strącającego Lucyfera do piekieł. Przez pootwierane drzwi Devon zagląda do pustych komnat, do których słońce wpada cienkimi smużkami przez szpary w okiennicach. Kroki idących odbijają się głuchym echem w pustych pomieszczeniach. Alexander prowadzi Devona do dużej komnaty, która kie- dyś musiała pełnić rolę salonu. Zamykany kominek i duże -108- okna świadczą o tym, że nie był to zwyczajny pokój. De- von spogląda w górę. Stary, połamany żyrandol wciąż zwisa z suńtu. Devon przez chwilę wyobraża sobie Emiły Muir podejmującą tu gości, roześmianą, w blasku żyrandola oświet- lającym jej delikatne rysy. - Tutaj - odzywa się Alexander, kiwając na niego pal- cem. Przechodzą przez łukowate przejście do małego przed- pokoju, a potem przez niewielkie drzwi do trzeciego po- mieszczenia, bocznego pokoju bez okien. ~ To tu - oświad- cza Alexander. - To moje miejsce. Światło świecy odsłania pamiątki przeszłości: dębową szafkę pełną zakurzonych starych ksiąg, sekretarzyk, pęk- nięte lustro oparte o ścianę. Fala żaru uderza Devona, zmu- szając go do cofnięcia się o krok. To jest to miejsce, myśli Devon. Miejsce, którego szukałem. Po co Muirowie zbudowali tę komnatę? Pokój bez okien? Jakie skrywali tu tajemnice? - Myślę, że to była biblioteka - mówi Alexander i rze- czywiście na podłodze leży sterta ksiąg. Nagle Devon słyszy cichy tupot. Myszy, myśli w pierwszej chwili. Jednak nie, to nie myszy. To coś, co ucieka pod deskami podłogi i za ścia- nami, jest cięższe i szybsze od myszy czy szczura. Devon znów czuje na twarzy pulsujący żar. - Spójrz na to. - Alexander wskazuje palcem. Na dru- gim końcu pokoju na ścianie wisi portret, z którego twarzy dziecięca dłoń starła warstwę kurzu. - Czy nie jest podob- ny do ciebie? Pomyślałem tak, jak tylko cię zobaczyłem. Niewątpliwie ma rację. Portret przedstawia chłopca w wie- ku Devona, ubranego w strój z lat trzydziestych. Devon podchodzi bliżej, aby mu się przyjrzeć, ale Alexander za- biera świecę i obraz skrywają ciemności. Chłopczyk stawia świecznik na sekretarzyku. Spogląda na Devona. Płomień oświetla mu twarz. -109- - Podoba ci się to miejsce? - pyta. Devon próbuje się uśmiechnąć. -Jest bardzo intrygujące - mówi, myśląc o tym, że przyjdzie tu wieczorem z latarką, ale bez chłopca. - Może jednak powinniśmy już wracać. - Ja wracam - rzuca Alexander i w tym momencie, w zniekształcającym rysy dziecinnej twarzy blasku świecy, Devon dostrzega kryjące się pod tą maską stworzenie i poj- muje, że nie powinien był mu zaufać. - Ty nie. Nagle świeca gaśnie, słychać tupot nóg i trzask zamyka- nych drzwi. - Alexandrze! - woła za nim Devon i słyszy zgrzyt prze- kręcanego w zamku, zardzewiałego klucza. W ciemności słychać tylko głos Alexandra, piskliwy, słod- ki głos małego demona. - Zgnijesz tutaj. Nigdy się nie dowiedzą, gdzie się po- działeś. - Alexandrze! - krzyczy Devon. Jednak chłopiec już odszedł. W myślach Devon podąża za nim przez stary salon i na korytarz, przez sekretne przej- ście, wychodzi z szafy i wraca korytarzem do bawialni. Póź- niej, kiedy pani Crandall zapyta, gdzie jest Devon, Alexan- der odpowie równie niewinnym tonem, jakim go zwiódł: "Nie wiem, ciociu Amando. Może odszedł na dobre". H-zt rzeź chwilę Devon nie może zebrać myśli. Po prostu stoi na środku pokoju, nie mogąc się ruszyć, unieruchomiony przez ciemność. Potem jednak zaczyna się koncentrować, najpierw na biciu swego serca, potem na oddechu, aż wresz- cie kieruje się tam, gdzie chłopczyk chyba zostawił świecę. Czy na pewno ją zostawił? Może zabrał ją po tym, jak ją zdmuchnął, skazując Devona na kompletną ciemność? •llO Jednak przynajmniej za to Devon może dziękować losowi. Po chwili poszukiwań na oślep natrafia na sekretarzyk, zaciska dłoń na świeczce i obok niej znajduje pudełko zapałek. Potarł- szy jedną o draskę i zapaliwszy świecę, oddycha z ulgą. - Nie wziąłeś pod uwagę jednego, smarkaczu - mówi, odwracając się twarzą do drzwi. - Mam swoje sposoby na zamknięte drzwi. Skupia się. Nakazuje drzwiom się otworzyć, tak jak tam- tej nocy poruszył drzwiczki samochodu Rolfea, ale te nie ustępują. Gniewnie mamrocząc, przyciska dłonie do skro- ni. Jednak już wie, że to na nic. Moc przychodzi albo od razu, albo wcale. Działa tylko wtedy, jeśli chce. Nie można przewidzieć jej zachowania, wiadomo tylko, że nie pomo- że mu wygrać meczu ani zrobić wrażenia na dziewczynie. Działa jedynie wtedy, jeśli naprawdę jest bardzo potrzebna, na przykład do odpędzenia demonów. Tylko czyż to nie jest właśnie taka sytuacja? Jeśli nie, to Devon nie ma pojęcia, co nią jest. Powoli zaczyna ogarniać go lęk. A jeśli nie zdołam otwo- rzyć tych drzwi? Jeśli będę krzyczał i nikt mnie nie ustyszy? Umrę tutaj, w ciemnościach. Na razie ma światło, ale świeca nie jest duża. Powinien ją zdmuchnąć i zachować na później. Mimo to nie gasi jej. Światło trochę podnosi go na duchu. Alexander z pewnością wróci. Devon siada pod ścianą. Jeśli będę szalał ze strachu, myśli, on wygra. Jeżeli zacho- wam spokój, zrozumie, że niełatwo mnie przestraszyć. Tylko co będzie, jeśli smarkacz mówił poważnie? Jeśli na- prawdę jest taki złośliwy? Albo gorzej? Co będzie, jeśli Alexander Muir jest w rzeczywistości de- monem w ludzkiej postaci, takim jak ten, który udawał ojca Devona? Albo - co bardziej prawdopodobne - jest opęta- ny przez demona? -m- Jego oczy. I gtos. Devon rozpoznał to, gdy tylko go zoba- czył. Alexander Muir nie byt tylko złośliwym, trudnym dziec- kiem. Zgnijesz tutaj. Nigdy się nie dowiedzą., gdzie się podziałeś. - Nie - mówi głośno Devon. Z pewnością pani Crandall - i Ceciły - zrozumieją, że nie mógł tak po prostu zniknąć. Zaczną go szukać. Podnosi głowę i patrzy w kąt pod sufitem. Odpowiada mu spojrzenie paciorkowatych ślepi nietoperza, różowych i okrutnych. Ten widok go fascynuje, tak jak tamtej nocy w starym korytarzu, którym biegł razem z Suze. Devon mruży oczy i ślepka znikają. Chłopiec wstaje, trzymając ogarek w drżącej dłoni. Mu- si się czymś zająć, inaczej oszaleje. Alexander wróci. Musi wrócić. Devon podchodzi ze świecą do regału ze starymi książkami i podnosi ją wyżej, żeby przeczytać tytuły. Jest zaskoczony tym, co odkrywa. Księgi traktują o magii. Ściśle mówiąc, o czarach. Arkana sztuki magicznej Skrzydła No- cy. Drżącą dłonią sięga po księgę. Czuje mrowienie całego ciała. Wyjmuje księgę z półki i otwiera na pierwszej lepszej stronie. Przy blasku świecy spogląda na kartkę i czyta frag- ment, który wpadł mu w oczy: "Wszelka moc pochodzi od dobra: Odstawia księgę i patrzy na następną. Ta jest znacznie grubsza, z wielkim złotym liściem na okładce. Księga Oświe- cenia. Nagle Devonowi robi się słabo. Jest zmuszony posta- wić świecznik na regale i przytrzymać się krzesła. Słowa, dźwięki, obrazy przelatują mu przez głowę. Dotyka okładki Księgi Oświecenia... Spowija go błękitne światło. Jakiś nieznany mu człowiek, siwowłosy mężczyzna w po- wiewnej purpurowej szacie ozdobionej gwiazdami, mówi głę- bokim głosem, który odbija się echem w błękitnej pustce: 112 - Spośród tych magów najszlachetniejszymi, najpotęż- niejszymi i budzącymi największy strach zawsze byli cza- rodzieje Bractwa Skrzydła Nocy. Tylko oni odkryli sekret otwierania przejść między tym światem a położonym poni- żej. Przez prawie trzy tysiące lat Bractwo Skrzydła Nocy za- zdrośnie strzegło tajemnicy Portali, które w potocznej mowie nazywano Otchłaniami. Devon chwiejnie cofa się o krok, przerywając kontakt z Księga Oświecenia. Błękitne światło gaśnie i chłopiec znów znajduje się w mrocznej ukrytej komnacie. Ta wizja była tak niesamowita, że przez chwilę z trudem łapie oddech. Kim był ten mężczyzna? Co oznaczały jego słowa? Devon nie zrozumiał ich sensu. "Bractwo Skrzydła Nocy" - co to takiego? Jednak doskonale rozumie znaczenie słowa "Otchłań" Rozumie aż za dobrze. Chce ponownie dotknąć księgi i zobaczyć, co się stanie, ale coś go powstrzymuje. Po części strach - bo Devon nie może zaprzeczyć, że to doświadczenie trochę go przeraziło, zwłaszcza że kompletnie nad nim nie panował - a po czę- ści także i fakt, że już skupił uwagę na trzeciej księdze. Po raz pierwszy od chwili uwięzienia w tym miejscu przema- wia do niego Głos. Otwórz ja, Devonie - poleca. Ta księga jest zatytułowana Rejestr Opiekunów Portalu. Devon wyciąga ją, lekko krztusząc się od kurzu, po czym przerzuca jej wilgotne kartki. Strona tytułowa głosi, że jest to spis Opiekunów - kimkolwiek oni byli - sporządzony w 1883 roku. Na kredowym papierze są portrety dziewięt- nastowiecznych mężczyzn i kobiet. Mężczyźni są czarno- ocy i posępni, noszą gęste bokobrody i wysokie kołnierzyki. Kobiety mają poważne miny i zaciśnięte usta. Jedna twarz przykuwa wzrok Devona. To jego ojciec. -113- Przecież to niemożliwe. Ojciec żył w dwudziestym wie- ku. Napis pod portretem głosi: THADDEUS UNDERWOOD OPIEKUN A jednak ten mężczyzna wygląda tak samo jak ojciec: okrągła, pucołowata twarz, piwne oczy i bezradny uśmiech, który Devon tak bardzo kochał. Znowu czuje falę żaru na plecach, jakby obserwowały go czyjeś oczy. Ogląda się przez ramię. Czerwone nietoperze ślepka wróciły. Mrugają kilka- krotnie i znowu znikają. Zamyka księgę i odstawia ją na miejsce. Rozejrzyj się, Devonie. Idzie za radą Głosu. Sekret jego przeszłości kryje się gdzieś blisko. Trzymając przed sobą świecę, Devon spogląda w mrok. Po drugiej stronie pokoju dostrzega następne drzwi - metalowe i niskie, sięgające mu do piersi. Wbrew logice ma nadzieję, że nie są zamknięte. Tylko dokąd mogą pro- wadzić? Podchodzi do nich i odkrywa, że rzeczywiście są zamknięte, zaryglowane grubą żelazną sztabą, obejmującą całą ich szerokość. Mimo usilnych prób nie może odsunąć zasuwy. Rygiel wydaje się niemal przyspawany, równie ma- sywny jak drzwi, których strzeże. Nagle Devon pojmuje. - To Otchłań - mówi głośno. One tam są., potwierdza Głos. Dlatego te drzwi są za- mknięte. Devon wyciąga rękę i dotyka drzwi. Natychmiast cofa dłoń, czując pulsujący żar. Teraz je słyszy, tłoczące i cisnące się za drzwiami, podniecone: Wypuść nasi Wypuść! Otwórz drzwi i wypuść nas! Spogląda na drzwi i widzi, jak zaczynają pulsować, jakby -114- te uwięzione za nimi moce nagle zaczęły na nie napierać, błagając, żeby je uwolnić. Wypuść nas! Wypuść! Głosy tworzą odrażający chór w jego głowie. Zasłania rę- kami uszy. - Nigdy - mówi im szeptem. To jak moja szafa, uświadamia sobie. Szafa w pokoju mo- jego dawnego domu, w której zielone ślepia spoglądały na mnie z ciemności, z której wypełzło to cos, co prawie zabiło ojca... Spogląda na zaryglowane metalowe drzwi. Trzęsą się. Czuje emanujący z nich żar. Kto zamknął te drzwi? Jaki związek mają ze stworami, które prześladowały go od dziecka? Z tym czymś, co zaata- kowało go pierwszej nocy, którą spędził w tym domu? Z Alexandrem? Z Jacksonem Muirem? Nagle postanawia podejść do portretu chłopca, który jest tak bardzo podobny do niego. Przechodzi kilka kroków i światło świecy ukazuje twarz portretu. Tak, to ja - a ra- czej ktoś, kto wygląda dokładnie tak jak ja... Devon wyczuwa czyjś zapach. Okropny, odrażający odór rozkładu. Smród śmierci. - Nie zdołasz mi sprostać, głupi dzieciaku. Odwraca się. Tuż za nim, dysząc mu w kark cuchnącym oddechem, stoi Jackson Muir. Uśmiecha się, ukazując roją- ce się w ustach robactwo. Devon March krzyczy. Świeca wypada mu z dłoni i gaśnie. 6. C^opitó ze, SzpcmCMi zCMtQS-f: dłoni /eyon ponownie krzyczy w ciemności i z całej siły pró- buje odepchnąć zjawę, ale nie może się ruszyć. Moc go opu- ściła. Ojciec mylił się. Nie jest silniejszy od nich wszystkich, a przynajmniej nie jest silniejszy od Jacksona Muira. Spo- dziewa się, że zaraz lepkie dłonie widma zacisną się na jego szyi i nie puszczą, dopóki nie przestanie oddychać. Jednak czuje tylko łomot swego serca i słyszy tylko swoje krzyki. Osuwa się na podłogę i traci przytomność. Kiedy ją odzyskuje, jest sam w nieprzeniknionych ciem- nościach i przez chwilę nie może sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Potem przypomina sobie wszystko: zdradę Ale- xandra, zaryglowane drzwi, bezskuteczną próbę stawienia oporu trupowi Jacksona Muira i jego okropny chrapliwy szept: Nie zdotasz mi sprostać. Jak długo tu jest? W brzuchu burczy mu z głodu. Z pew- nością już minęła pora kolacji. Równie dobrze może być późna noc. Panią Crandall z pewnością już zdziwiła jego nieobecność. Co powiedział jej Alexander? - Alexandrze! - woła. Musi wezwać pomoc. Mimo to nawet teraz stara się uda- wać, że jest spokojny, ukryć strach, który pali mu wnętrzno- ści. Nie chce po omacku szukać upuszczonej świecy na pod- -116- todze. Jest przekonany, że tuż obok stoi butwiejący, zgniły trup Jacksona Muira, szczerząc zęby w ciemnościach. - Na pomoc! - woła Devon. - Alexandrze! Wypuść mnie stąd! W myślach odlicza upływające sekundy. Minuty zmie- niają się w godziny, lecz w próżni czas nie ma żadnego zna- czenia. W komnacie robi się duszno. Kurz zatkał mu gardło i nos. Głos ma ochrypły od Wołania. W końcu siada pod ścianą, jak najdalej od zamkniętych metalowych drzwi, i za- pada w sen. Budzi się nagle, nieco później. Czy to już ranek? W tych kompletnych ciemnościach nie wiadomo. Czy ma tutaj umrzeć? Czy właśnie taki czeka go los? Ma umrzeć w tym tajemniczym domu, nie odkryje swej przeszłości, lecz je- dynie przeznaczenie: pozostanie tu na zawsze jako jeszcze jeden duch błąkający się po komnatach Kruczego Dworu? Nad nim czerwone ślepia nietoperzy zapalają się para za parą, niczym jakieś .okropne lampki bożonarodzeniowe za- wieszone w ciemnościach. Coś przelatuje obok niego. De- von czuje podmuch powietrza. Przetyka ślinę, wpatrując się w mrok. Słyszy cichy dziecięcy śmiech. - Alexandrze? - mówi cicho. Maca po brudnej podłodze, szukając świecy. Po długiej chwili zaciska palce na ogarku. Na oślep wyciąga rękę do sekretarzyka i znajduje pudełko zapałek. Zapala jedną, a od niej świecę. - Alexandrze! - woła. Słyszy jakieś dźwięki w sąsiednim pokoju. - Kto to? Co się tam dzieje? Gderliwy, ochrypły głos. Cichy szmer otwieranych na oścież drzwi. Oślepia go strumień światła, przecinający ciemności. Devon krzywi się. Za źródłem światła dostrzega zarys męskiej sylwetki. Mężczyzna jest niski i krępy. -117 - Simon. - Co ty tu robisz? - pyta służący. Ciemność jeszcze bardziej zniekształca jego odrażającą twarz. - Alexander zwabił mnie tutaj - mówi Devon - i za- mknął. - Ten chłopiec to łobuz - mamrocze Simon. - Słyszałeś, jak wołałem? Czy dlatego przyszedłeś? Usły- szałeś moje krzyki? - Nie - odpowiada szczerze sługa. - Jeśli krzyczałeś, nikt cię tu nie słyszał. Przypadkiem zauważyłem wczoraj po południu, że panicz Alexander wychodził przez zama- skowane drzwi w szańe. Skarciłem go, ale nie zwrócił na to uwagi. Pomyślałem, że zamknę na dobre to przejście. Do- brze, że najpierw postanowiłem sprawdzić, co? - Tak. - Devon chce jak najszybciej wydostać się stąd. Znowu spogląda na zaryglowane drzwi. - Proszę. Chodź- my już. Simon kiwa głową. W milczeniu wychodzą z ciemnego pokoju, przecinają opustoszałe skrzydło domu i idą wąskim korytarzem do szafki z pościelą. Simon kroczy pierwszy, świecąc latarką. Kiedy wracają do ciepłej i oświetlonej czę- ści budynku, Devon mruży oczy, odwykłe od światła. - Czy to ranek? - pyta. - Pewnie. Poniedziałek. Za pół godziny odwożę panien- kę Ceciły do szkoły. Jedziesz z nią? Szkoła. Zupełnie zapomniał. To jego pierwszy dzień w nowej szkole. - Tak - mówi. - To znaczy, powinienem jechać. - Pa- trzy na zgarbionego sługę. - Hej, nie zastanawialiście się, gdzie jestem? Simon wzrusza ramionami. - Nikt nie zauważył, że cię nie ma. -118- - Jak to? - dziwi się Devon. - Pani Crandall spędziła wieczór z matką, a potem wcześ- nie położyła się spać. Panienka Ceciły wyszła z tym chuli- ganem z miasteczka. Panicz Alexander powiedział mi, że poszedłeś spać. - Zatem naprawdę mogłem tam wyzionąć ducha - mó- wi Devon, bardziej do siebie niż do Simona. - Posłuchaj, byłbym wdzięczny, gdybyś nie wspominał o tym wydarze- niu pani Crandall. Nie chcę, żeby Alexander miał przez to kłopoty. Chciałbym sam to z nim załatwić. Simon wzrusza ramionami. - Mnie tam bez różnicy. Jednak mówię ci: Trzymaj się z daleka od tego miejsca. Wschodnie skrzydło zostało za- mknięte nie bez powodu. - Powiedz mi coś, Simonie. Czy wierzysz, że tu straszy duch Jacksona Muira? - A czemu nie? Przecież ten dom jest jego własnością. - Dlaczego tak uważasz? Simon spogląda na niego. Wygląda na urażonego, jakby uważał, że powinien stanąć w obronie Jacksona. - Był najstarszym synem. To jego potomkowie powinni odziedziczyć Kruczy Dwór. Jednak nie zostawił dziedzica. Dlatego rodzina jego brata odziedziczyła posiadłość. Devon ma wrażenie, że na twarzy Simona widzi rozgo- ryczenie. - Jackson nie zostawił dziedzica - zaczyna - ponie- waż jego żona skoczyła z Czarciej Skały? - Dlaczego zadajesz te wszystkie pytania? - warczy Si- mon z nagle obudzoną czujnością. Devon spogląda na służącego. - Widziałem ich oboje. Jacksona w tym pokoju, tej no- cy, oraz dwa dni temu na cmentarzu. A Emiły na dole, na portrecie. -iig- Simon jeszcze bardziej mruży swoje paciorkowate oczka. - Lepiej uważaj, chłopcze. Devon mierzy go bystrym spojrzeniem. - I słyszałem ją. Mówię o Emiły. Słyszałem jej łkanie. Simon patrzy na niego podejrzliwie. - Gdzie? Gdzie słyszałeś jej łkanie? - Dochodziło ze wschodniego skrzydła. Z wieży. Simon krzywi się pogardliwie. - To wiatr, a nie łkanie. - A co ze światłem na wieży? Pewnie i tego tam nie ma. Simon odpowiada z krzywym uśmiechem: - Pani Crandall kazała mi sprawdzić. Znalazłem zwarcie w starym kontakcie. Zapalał i gasił światło. To nie duchy. Tak twierdziła wcześniej pani Crandall. Devon kręci głową. - Nie rozumiem, Simonie. Najpierw wydajesz się wie- rzyć, że są tu duchy, a potem podsuwasz logiczne wytłuma- czenie. Jak jest naprawdę? - Posłuchaj mnie. Nie wiem, co widziałeś lub słyszałeś. Może masz rację. Może w tym domu roi się od duchów. Tym bardziej powinieneś wetknąć nos w swoje książki i zostawić te sprawy w spokoju. Opowiedziałem ci o Jacksonie Muirze tylko dla twojego dobra, żebyś nie kręcił się po domu. Są w nim sekrety, niebezpieczne tajemnice, których nie powi- nieneś zgłębiać. Ta rodzina szanuje tajemnice tego domu i zostawia je w spokoju. Tak trzeba. W przeciwnym razie... Milknie. W oczach ma szczery strach. - Potrafię zadbać o siebie - mówi mu Devon. - Dzię- kuję ci, Simonie. Powiedz Ceciły, że zaraz zejdę na dół. evon pospiesznie bierze prysznic. Włosy ma jeszcze wil- gotne, gdy zbiega po schodach i zastaje Ceciły przy stole, jedzącą śniadanie. -120- - Oo, Rocky latająca wiewiórka - rzuca dziewczyna, gdy Devon szybko nalewa sobie filiżankę kawy i chwyta bułecz- kę kukurydzianą. - Zaspałeś? - Coś w tym rodzaju - odpowiada. - No, chodźmy już. Simon czeka. - Ceciły odgarnia włosy do tyłu i uśmiecha się kpiąco. - Opowiedziałam o tobie wszystkim dziewczynom. Nie mogą się już docze- kać spotkania. - Wspaniale - mówi Devon, przewracając oczami. Simon bez słowa zwozi ich ze wzgórza i jedzie przez mia- steczko, a potem drogą 138 do pobliskiego miasta, mijając centra handlowe i przydrożne bary szybkiej obsługi. Ceciły trajkocze o swoich przyjaciółkach, usiłując powiedzieć o każ- dej kilka słów, ale Devon nie słucha. Jestem blisko, myśli. Te zamknięte drzwi we wschodnim skrzydle... portret chłopca podobnego do mnie... człowiek na obrazku, wyglądający jak tato. To moja przeszłość. W jakiś sposób jestem związany z tymi sprawami - tylko w jaki? - Jesteśmy na miejscu - oznajmia Ceciły. Devon podnosi wzrok. Southeast High School. Młodzi lu- dzie kręcą się po parkingu, niektórzy palą papierosy, więk- szość z ożywieniem rozmawia w małych grupach. Szkota. Muszę się skupić. Nie chcę, żeby wszyscy wzięli mnie tu za palanta, Żegnają się z Simonem, który odpowiada niewyraźnym pomrukiem i odjeżdża. Ceciły bierze Devona za rękę i pro- wadzi go w kierunku grupki tkwiącej przy stojaku na ro- wery. Dziewczyna i dwóch chłopaków. W jednym z nich Devon rozpoznaje D. J. - Cess - witają Ceciły, ale patrzą przy tym na Devona. D. J., który już go poznał, wydaje się najmniej zaintereso- wany, ale drugi chłopak i dziewczyna bacznie mu się przy- glądają. -121- - Ludzie, to Devon - odzywa się Ceciły. - Opowiada- łam wam o nim. Jest w porzo. - Hej - mówi Devon. Dziewczyna, śliczna brunetka z murzyńskim nosem, uśmiecha się. - Miałaś rację, Ceciły. Naprawdę jest fajny. - Devonie, to jest Ana. No już, zapytaj ją, jak spędziła wakacje, to powie ci wszystko o wizytach u fryzjerki i ma- nikiurzystki. - Spadaj na drzewo, Cess - odpowiada słodko i z uśmie- chem Ana, omijając ją i stając przed Devonem, przyciskając książki do piersi. Patrzy mu w oczy. - Ona jest zazdrosna, bo ja zostałam cheerleaderką, a ona nie. - Nie byłabym cheerleaderką, nawet gdyby mi płacili - odcina się Ceciły. - Nie lubię tych króciutkich spódniczek. - Pewnie niektórzy boją się pokazać kawałek uda - kpi Ana. - Miło mi cię poznać - mówi Devon, uśmiechając się do niej i kończąc tę utarczkę. Ana trzepocze rzęsami. - Nie mogę się doczekać, kiedy zostaniemy bardzo do- brymi przyjaciółmi - mówi. - Pamiętasz D. J. - przerywa jej Ceciły. Przewracając oczami, bierze Devona za rękę i odciąga go od Any. - Tak - mówi Devon, wyciągając dłoń. D. J. patrzy na nią, ale nie wyciąga swojej. Tylko kiwa gło- wą, wyjmuje paczkę papierosów i wkłada jednego do ust. - To taki paskudny nałóg - karci go Ceciły. - Całowa- nie faceta, który pali, jest jak lizanie komina. D. J. uśmiecha się. Srebrny ćwiek w jego nosie podnosi się i opada przy każdym ruchu jego warg. - Jeśli obiecasz całować mnie regularnie, Cess - mó- wi - rzucę mariboro. 122. Ona marszczy brwi, przesuwając się dalej z Devonem. - I wreszcie, ostatni, lecz nie najmniej ważny - przed- stawia - jest Marcus. Niski, ciemnowłosy i niebieskooki chłopak w zielonym swetrze wyciąga rękę. Devon ściska ją. - Miło mi cię poznać - mówi Marcus. - Mnie ciebie też - odpowiada Devon. Kiedy jednak to mówi, widzi coś, co pojawia się w po- wietrzu przed twarzą Marcusa. W pierwszej chwili nic nie pojmuje, ale zaraz rozpoznaje ten wzór. To pentagram. Pię- cioramienna gwiazda. Znika równie nagle, jak się pojawiła. - Devonie - mówi Ana - może pokażę ci szkołę? No wiesz, gdzie masz szafkę i w ogóle. - Piękne dzięki za troskę - ucina Ceciły, biorąc Devona pod rękę - ale chyba sobie ze wszystkim poradzę. Devon jest lekko zbity z tropu wzorem, który pojawił się przed twarzą Marcusa, ale nie wyczuwa żaru ani niebezpie- czeństwa. Wyjmuje dokumenty, które dała mu pani Cran- dall, i szuka numeru swojej szafki. - Tysiąc dwieście siedemdziesiąt dwa - mówi dziew- czynom. - Hej - odzywa się Marcus. - Moja szafka ma numer tysiąc dwieście siedemdziesiąt jeden. Mogę ci pokazać, gdzie to jest. - Och, szczęściarz z ciebie, koleś - rzuca ze śmiechem D. J. - Teraz wszyscy będą się za tobą uganiać, nawet Marcus. - Tak, pewnie, D. J. - warczy Marcus. Kiedy idą w kierunku szkoły, Ceciły nachyla się do Devona. - Marcus jest gejem - wyjaśnia. - Niedawno do nas dołączył. Sądzę, że to wspaniale, że się z tym nie kryje, co? Devon ogląda się na chłopaka. Teraz już nie widzi penta- gramu. Co oznaczał? I czy miał coś wspólnego z tym wszyst- kim, co Devon odkrył w Kruczym Dworze? -123- •'zień mija błyskawicznie. Lekcje, przydzielanie miejsc w pracowniach, stos nowych podręczników. Spotkania z na- uczycielami, rozmowa z wychowawcą, zakresy materiału. Rozpoczynanie nauki w połowie semestru to nie żarty, lecz dzięki temu Devon oderwał się od myśli, które dręczyły go, odkąd przybył do Kruczego Dworu. Teraz miał okazję choć przez kilka godzin być zwyczajnym chłopcem. Jest lekko oszołomiony, gdy dzwonek wieści koniec za- jęć. Ceciły spotyka się z nim przy szafce, gdzie Devon usi- łuje zapamiętać szyfr. - Czterdzieści pięć... piętnaście... - Zadzwoniłam do Simona i powiedziałam mu, że D. J. odwiezie nas do domu - trajkocze Ceciły. - W ten sposób możemy wpaść na chwilę do Gio's. - Co to takiego? - Pizzeria - wyjaśnia Marcus, pojawiwszy się nagle przy sąsiedniej szafce. - Wszyscy przesiadują tam po szkole. Devon patrzy, jak Ceciły i Ana kokietują D. J., chcąc namówić go, żeby ich podwiózł. Zastanawia się, czy będą nadal przyjaźnić się z D. J., kiedy otrzymają prawa jazdy. - Niesamowity samochód - stwierdza na widok należą- cego do D. J. czerwonego camaro z przezroczystym dachem. - Dzięki - mówi D. J., najwyraźniej wciąż nie wiedząc, czy lubi Dęvona czy nie. - Który rocznik? - pyta Devon. D. J. spogląda na niego nieufnie. - Znasz się na samochodach? - Trochę. Mój ojciec był mechanikiem samochodowym. Wiecznie remontował silniki i inne rzeczy. - Osiemdziesiąty piąty - wyjaśnia D. J. Klepie maskę camaro. - Z28, pięć przecinek zero. Regulowany wtrysk. Znalazłem silnik na złomowisku i doprowadziłem go do kwitnącego stanu. -124- - No, wygląda wspaniale. A z takim silnikiem musi być naprawdę szybki. Pancerz D. J. zaczyna topnieć. - Mowa. Pokażę ci kiedyś na 1-195, co ta bryka potrafi. Siada za kierownicą i zapuszcza silnik, który z cichym pomrukiem budzi się do życia. Włącza się muzyka. Stary przebój Aerosmith. - Hej - mówi Devon. - Aerosmith potrafi grać rocka. D. J. promienieje. - Wreszcie - woła do pozostałych. - Ktoś, kto się zna na dobrej muzyce! - Znowu patrzy na Dęvona. - Oni wszyscy lubią Backstreet Boys i 'N Sync. Devon otrząsa się. D. J. wybucha śmiechem i klepie go po plecach. Wysiada i obchodząc samochód, szczegółowo wy- jaśnia Devonowi historię lakierowania camaro. Teraz wóz ma na boku biały pas z żółtą gwiazdą na końcu. Devon do- wiaduje się, że D. J. nazwał samochód Flo, na cześć swojej babci, która mu go kupiła. Po raz pierwszy od wyjazdu z Coles Junction Devon ma wrażenie, że może odnajdzie tu dla siebie miejsce. Przez chwilę nie przejmuje się wszystkimi tymi mrocznymi ta- jemnicami, jakie czekają na niego w starym domu na urwi- stym brzegu morza. Z pewnych względów równie ważne jak odkrycie prawdy o przeszłości jest znalezienie przyja- ciół, których darzyłby zaufaniem i lubił, którzy pomogliby mu zapomnieć o tęsknocie za starymi przyjaciółmi, takimi jak Tommy i Suze. Już nawiązał taki kontakt z Ceciły i musi przyznać, że to miłe, że ona i Ana lekko rywalizują o jego względy. Marcus też wydaje się w porządku. Devon dotych- czas nie znał żadnego geja, a przynajmniej takiego, który nie wypierałby się tego i przyznawał do swoich skłonno- ści. Kiedy stali przy swoich szafkach, Marcus wyjaśnił, że postanowił nie ukrywać tego przed przyjaciółmi, ponieważ -125 - nie chciał dłużej czuć się wyobcowany oraz "inny" Devon z łatwością mógł go zrozumieć. W porównaniu z nim - z tym, z czym Devon musiał radzić sobie przez całe ży- cie - Marcus był równie normalny jak każdy innych chło- piec w szkole. Oczywiście pomijając ten pentagram, który pojawił się przed jego twarzą. Devon wciąż się zastanawia, co to miało znaczyć. Spodobał mu się D. J. Wysoki i chudy, z ćwiekiem w no- sie i bujną czupryną, obojętny i cichy, D. J. ożywia się tyl- ko wtedy, kiedy coś naprawdę go ekscytuje, na przykład samochód lub muzyka Aerosmith. W czarnych dżinsach i koszulce, wydaje się nie dbać o nic prócz tego, żeby jego camaro był czysty i błyszczący. Devon zazdrości mu. Nie wyobraża sobie takiego luksusu. Wszyscy pakują się do auta: Marcus z przodu z D. J., De- von z tyłu, między Aną a Ceciły. Ana nachyla się do niego. - To musi być niesamowite, mieszkać w tym starym do- mu - szepcze, wzdrygając się. On wzrusza ramionami. Co ma na to odpowiedzieć? - Jeśli kiedyś zapragniesz się stamtąd wyrwać - mówi mu dziewczyna - daj mi znać. Devon tylko się uśmiecha. Przed Gios stoi już kilka samochodów. Devon obserwuje, jak jego nowi przyjaciele rozmawiają z innymi nastolatkami. Dziwna paczka, myśli. D. J. wdaje się w krótką pogawędkę z chłopakami stojącymi przed lokalem i palącymi papiero- sy. Jednego z nich, opartego o motocykl, nazywa "Crispi- nem" Ana odchodzi na chwilę, żeby wymienić trochę za- bawnych ploteczek z kilkoma innymi cheerleaderkami, po czym zajmuje miejsce przy stole Ceciły i Marcusa, którzy nie rozmawiają z nikim. 126 - No, ludzie, co was połączyło? - pyta ich Devon, gdy Gio, potężnie zbudowany mężczyzna w poplamionym far- tuchu, kładzie na środku ich stołu parującą pizzę. - Jak to się stało, że trzymacie się razem? Oni wszyscy patrzą na niego, jakby zadał najdziwniejsze z pytań. W końcu D. J. mówi: - Nie mam pojęcia, człowieku. Chyba to, że nie wciska- my sobie kitu. - Po prostu nie pasujemy do żadnej innej grupy - od- zywa się Marcus, podnosząc kawałek pizzy, z której zwisa długa nitka sera. - Zgodnie z konwencjonalnymi przeko- naniami powinienem trzymać się z wiarą od teatru. Tylko że ja... nie lubię teatru. - Innymi słowy - wyjaśnia Ceciły - Marcus nie pasuje do ich zamkniętego kręgu. - Prycha. - Jakbyśmy nie znali prawdy o tych chłopakach z kółka teatralnego! - A ja - mówi Ana, jedząc pizzę nożem i widelcem - gdybym chciała, mogłabym trzymać się z cheerleaderka- mi. Tylko po co? Czy ja lubię wciąż rozmawiać o goleniu nóg? - I po namyśle dodaje: - Od czasu do czasu lubię, ale nie bez przerwy. Devon uśmiecha się. - A co z tobą, Ceciły? - pyta, patrząc na nią. Na jej wargach pojawia się nikły, smutny uśmiech. - Och, sama nie wiem. Może dlatego, że tylko te ofermy jakoś mnie trawią, a inni nie. - Spogląda na D. J., a potem na pozostałych. - Potrafię być bardzo wymagająca, no nie? Chór potakujących głosów. - W porządku, w porządku - mówi Ceciły ze śmie- chem. - I wiecie co? Niełatwo dorastać w Kruczym Dwo- rze, o którym tyle się mówi. Duchy. Legendy. Skandale. Wiele innych tak zwanych "bogatych" dziewcząt nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Pod pewnymi względami... -127- Przerywa jej hałas. Przy drzwiach pizzerii wybucha jakieś zamieszanie. Bójka. Wszyscy patrzą na dwóch bijących się chłopaków. Gio wygraża im pięścią. - Kto się bije? - pyta Ceciły. D. J. zwinnie przeskakuje przez niski płotek. - To chyba Crispin - mówi. Istotnie, ktoś daje niezłego łupnia temu chłopakowi, któ- ry przed chwilą opierał się o motocykl. D. J. biegnie pomóc przyjacielowi. - D. J.! - woła Ceciły. - Uważaj! W tym momencie Devon czuje żar i bolesne pulsowanie w uszach, jakby rosło ciśnienie otaczającego go powietrza. To nie chłopak rozpoczął te bójkę, mówi mu Głos. Devon wstaje od stołu i niezgrabnie rusza za D. J. - Devonie? - słyszy głos Ceciły, który zdaje się dobie- gać z bardzo daleka. Idzie w kierunku drzwi pizzerii, oszołomiony od żaru. Inne dzieciaki otaczają walczących ciasnym kręgiem. De- von przepycha się do przodu. Trzymając napastnika za kołnierz dżinsowej kurtki, D. J. usiłuje odciągnąć go od swojego przyjaciela. Napastnik zda- je się niczym nie różnić od innych chłopców. Jasne włosy, wąskie ramiona, dżinsy, buty Nike. Kiedy jednak D. J. udaje się go odciągnąć, Devon coś do- strzega. Napastnik ma zamiast dłoni szpony, którymi za- wzięcie okłada Crispina. - Wracaj do piekła! - krzyczy Devon, chwytając demona za ramiona i odciągając go z siłą, o jaką sam się nie podej- rzewał. Zaskoczony D. J. cofa się o krok. Trzymając stwora jedną ręką za ramię, Devon zaciska pięść i wymierza mu silny cios w twarz. Demon wylatuje przez drzwi na ulicę. - O rany! - wzdycha D. J. Drugi chłopak z podziwem patrzy na Devona. -128- Demon, który przybrał postać chłopca, podnosi się z zie- mi i syczy. To ciebie szukałem, mówi do Devona. Pomyślałem, że to zwróci twoją, uwagę. Devon w milczeniu spogląda na niego. Wie, że tylko on słyszy słowa stwora. Otwórz drzwi! - mówi mu demon. Żółta ślina cieknie mu z pyska. Uwolnij ich! Nigdy, odpowiada Devon. Stwór ponownie syczy, po czym odwraca się i ucieka. - Widzieliście jego dłonie? - woła Crispin, siedząc i po- cierając szczękę. Po chwili otacza go tłum dziewcząt. Gio przynosi zimny okład i przykłada mu do policzka. - Dogonię go - oświadcza D. J. - Szkoda czasu - uspokaja go Devon. - Uciekł. - Wezwałem policję - mówi Gio do poturbowanego chłopca. - Zaraz przyjadą, żeby spisać protokół. - Nic mu nie zrobiłem, po prostu stałem przy motocy- klu - wyjaśnia Crispin. - A on przyszedł, przewrócił mnie i zaczął okładać mnie pięściami. Rany, widziałeś jego ręce? - Znasz go? - pyta Gio. - Nie. Nigdy przedtem go nie widziałem. Tłum zgodnie twierdzi, że napastnik nie był stąd. Devon śmieje się w duchu. Z cała pewnością. -Hej. Podnosi głowę. Obok niego stoi D. J. Za nim Ceciły, Ana i Marcus. Wszyscy patrzą na niego szeroko otwartymi oczami. - Facet, skąd masz tyle siły? - pyta z podziwem D. J. Devon'czuje, że się rumieni. - Nie wiem. Pewnie to adrenalina. - Byłeś niesamowity - wyrzuca z siebie Ana. -120- - Tak - mruczy Marcus. Ceciły przeciska się do Devona. - Niesamowity to mało powiedziane. - Wyciąga ręce i zarzuca mu je na szyję. - Jesteś superbohaterem, Devonie March. ^eyon składa zeznanie przybyłym policjantom, ale twier- dzi, że nie zauważył "rąk jak szpony'; o których powiedział im Crispin. Wyjaśnia, że spiesząc na pomoc napadniętemu, nie przyjrzał się napastnikowi. Oczywiście to nieprawda, ale dobrze wie, że ten stwór nie wpadnie w ręce policji. W rzeczywistości Devon dobrze mu się przyjrzał. Nie licząc szponów, stwór wyglądał jak zwy- czajny chłopiec i właśnie to było najbardziej przerażające. Głupie demony, takie jak ten, który tamtej nocy wleciał do jego pokoju przez okno, nie były nawet w połowie tak groźne jak te sprytne, potrafiące przybierać ludzką postać. Devon pojmuje, że będzie musiał uważać przez cały czas, gdyż w każdej chwili ktoś z jego otoczenia może okazać się demonem. Na przykład mały Alexander Muir? Wróciwszy do Kruczego Dworu, bierze długi prysznic, bo czuje się brudny po spotkaniu z demonem. Dlaczego? - zastanawia się. Dlaczego to zdarza się tak często? W domu spotkania z demonami były rzadkie i zawsze poprzedzone jakimś ostrzeżeniem: stopniowym wzrostem temperatury i ciśnienia. Tutaj są nieprzewidziane i o wiele gwałtowniej- sze. Jakby jego przybycie do Biedy rozwścieczyło je i ośmie- liło. Devon nadstawia twarz pod strumień wody. Ojciec przy- stał mnie tutaj, żebym znalazłdowody i odkrył prawdę, któ- rej najwidoczniej nie mógł mi wyjawić. Zakręca wodę i wy- -130- chodzi z zaparowanej łazienki. Muszę znaleźć odpowiedzi. I to szybko. Demon w pizzerii potwierdził to, co Devon już stwier- dził: tych zaryglowanych drzwi nie wolno otworzyć. Za nimi czaiła się horda stworów, które ich bracia-demony chciały uwolnić. Tylko co łączyło z nimi Devona? Dlaczego jest jedynym chłopcem na świecie, który wie, że demony i potwory istnieją naprawdę? O co chodzi z tymi magami i Opiekunami Portali? Kim jest ten chłopiec z portretu, tak podobny do niego? Devon jest przekonany, że Alexander trzyma w swych tłustych łapkach odpowiedzi na wiele z tych pytań. Pospiesznie ubiera się i idzie korytarzem do bawialni. Przed wejściem do niej znów słyszy idiotyczny śmiech i wi- dzi niebieską poświatę telewizora. Alexander nie wygląda na zdziwionego, gdy Devon wkra- cza do pokoju. Podnosi głowę, siedząc na swoim fotelu, w którym jednocześnie ogląda telewizję i czyta Przygody Hucka. W jego oczach nie widać zdziwienia ani poczucia winy. Tylko pustkę, tak bezgraniczną pustkę, jakiej Devon jeszcze nigdy nie widział. - No cóż - odzywa się Devon. - Powiedz mi, co są- dzisz o Hucku. - Wciąż robi różne złe rzeczy - mówi Alexander, uno- sząc kąciki ust w nikłym uśmiechu. - A co ty możesz wiedzieć o robieniu złych rzeczy, Ale- xandrze? - Moi nauczyciele mówili mi, że jestem złym chłopcem. Devon siada przed nim na podłodze. - Ja nie uważam, że jesteś zły. Myślę jednak, że wszyscy czasem robimy różne złe rzeczy, których później żałujemy. Chłopczyk mruży oczy. - A więc się bałeś? -131- - Czy chciałeś, żebym się bał, Alexandrze? Chłopczyk wierci się na fotelu. Nagle wydaje się przy- gnębiony, mniej wyrachowany, a nawet... Czy rzeczywiście? Wydaje się żałować tego, co zrobił. - Czy ty kiedyś się bałeś, Alexandrze? - pyta Devon. Chłopczyk patrzy na niego i nagle robi zuchwałą minę. - Nie, nigdy się nie bałem. - Nie wierzę ci. Chłopczyk zrywa się z fotela. Podchodzi do pudła z za- bawkami, podnosi pokrywę i wyjmuje piłkę. Zaczyna ją od- bijać. - Założę się, że byłeś przestraszony, kiedy posłali cię do tamtej szkoły - mówi Devon. - Jestem pewien, że się ba- łeś, kiedy twój ojciec wyjechał. - On wróci! - krzyczy chłopczyk, patrząc na Devona. Devon nie odpowiada. - A kiedy wróci, wszystko naprawi! - Alexander zdaje się pogrążać w głębokiej zadumie. - Gdyby mój ojciec tu był, nie pozwoliłby, żeby spotkało mnie coś złego. Devon wstaje i podchodzi do chłopca. - Myślisz, że może stać ci się coś złego, Alexandrze? Chłopczyk jakby nagle usłyszał coś w oddali. - Czas na Majora Musicka - oznajmia niemal sennie. - Alexandrze, porozmawiajmy. Boisz się czegoś? Poroz- mawiaj ze mną o swoim ojcu. Opowiedz mi o... - Czas na Majora Musicka - powtarza mały, wyraźnie wymawiając każdą sylabę, jakby Devon był przygłupim dzie- ciakiem lub wystraszonym idiotą. Wypuszcza z ręki piłkę i wraca na swoje miejsce przed telewizorem. Devon zatrzymuje go. Trzymając chłopczyka dłońmi za ramiona, zagląda w jego okrągłe oczka. Ze zdumieniem do- strzega w nich strach, chociaż maty stara się odwracać gło- wę. Przez chwilę Devon nie wierzy własnym oczom, woli 132- uznać to za jakiś nowy podstęp Alexandra. Zlituj się nade mną, biednym niewinnym i wystraszonym dzieckiem, po- rzuconym przez ojca. Jednak mały za bardzo stara się ukryć strach. Nie chce okazać lęku przed Devonem, tak samo jak Devon nie zamierzał mu mówić, że się bał, gdy Alexander zamknął go w tamtym pokoju. Czego jednak mógł się bać? Devon ma wrażenie, że chło- piec robi pewne rzeczy wbrew sobie, jakby nie z własnej woli. Może szaleństwo, jakie Ceciły dostrzega w swoim ma- łym kuzynie, to potępiane przez nauczycieli złe zachowa- nie, nie było winą malca, lecz kogoś innego. - W porządku, Alexandrze - mówi Devon. - Czasem należy się bać. Wszyscy czasem obawiamy się czegoś. Po- wiedz mi, o co chodzi. Może zdołam ci pomóc. - Myślisz, że możesz mi pomóc? - pyta malec, śmiejąc się chrapliwie i arogancko. - Naprawdę myślisz, że możesz? - Mogę spróbować. A rozmawiając o tym... - Nie mogę o tym rozmawiać! On mi nie pozwoli! Chłopczyk trzęsie się. Gorączkowo rozgląda się po po- koju. - Kto, Alexandrze? Kto ci nie pozwoli? Malec milczy. - Czy to Jackson Muir, Alexandrze? Jego się boisz? Alexander przeszywa go wzrokiem. - Dlaczego miałbym się obawiać Jacksona Muira? Devon uważnie mu się przygląda. Oczy chłopca są jak dwa rozżarzone węgle. Jego usta wykrzywia grymas, który dziwnie wygląda na gładkiej, dziecięcej buzi. To wyraz twa- rzy dorosłego, cynicznego, rozgoryczonego mężczyzny. - Puść mnie - mówi spokojnie Alexander. Devon puszcza go. Chłopczyk z powrotem opada na swój fotel. Pilotem zmienia program na Majora Musicka. Devon staje za jego plecami i patrzy. -133- Na ekranie cztery rzędy dzieci o otępiałych spojrzeniach siedzą w amfiteatralnej sali. Klaszczą, wszystkie razem, jak małe roboty lub nakręcane małpki. Kamera przesuwa się po szarych maskach ich twarzy. Zatrzymuje się na jednej z nich. Szczupły chłopiec ma włosy ostrzyżone na rekruta, a na twarzy mnóstwo brązowych piegów. W tym momencie pojawia się Major Musick, wychodząc zza zasłony z wystrzępionego czerwonego aksamitu. - Cześć, chłopcy i dziewczęta - warczy. - Co dziś za- śpiewamy? Co też takiego ma w sobie to stworzenie, co tak pociąga Alexandra? Devon patrzy, jak mały chciwie wpatruje się w ekran. Major Musick zaczyna śpiewać jakąś zwariowaną piosenkę o wielkich czarnych ptakach krążących nad domem. Devon patrzy na pomalowane usta, bulwiasty czerwony nos i ruchliwe oczka, otoczone ogromnymi białkami. - On jest odrażający - mówi do Alexandra. Jednak Alexander nie zwraca na niego uwagi, tylko wtó- ruje klaunowi, cienkim dziecinnym głosikiem śpiewając o czarnych ptakach. Devon wzrusza ramionami, odkładając dalsze pytania na później, i zostawia Alexandra na pastwę klauna. Przede wszystkim chce jak najszybciej wydostać się z tego pokoju. J emu jest potrzebny psychiatra - mówi Ceciły, gdy idą do stajni pod ciemniejącym niebem. Na horyzoncie czai się następna burza. - Jego matka była stuknięta. Widocznie to dziedziczne. - Ceciły, wiem, że twoim zdaniem duchy tego domu są nieszkodliwe, ale ja nie jestem tego taki pewien. - Och, Devonie, daj spokój. Dziewczyna odsuwa rygiel i otwiera drzwi. Devon wdy- 134. cha gęste powietrze stajni, przesycone zapachem słomy i na- wozu. Koń Ceciły, Pearlie Mae, to wyścigowy rumak o ster- czących różowych uszach i szeroko rozstawionych oczach. Devon czule klepie bok klaczy. - Czy Alexander jeździ konno? - pyta. Ceciły śmieje się. - Żartujesz? Ta mała kupa sadła? On tylko przesiaduje przed tym swoim przeklętym telewizorem i przez cały dzień obżera się balonikami. - Dziewczyna kręci głową. - Kie- dy ojciec zostawił go tutaj, próbowałam się z nim zaprzy- jaźnić, ale on jest po prostu beznadziejny. - Martwię się o niego - mówi Devon. - I słusznie. Taka dieta może zabić! Devon uśmiecha się ze znużeniem. - Nie mówiłem o batonikach. - A o czym? - Nie jestem pewien - odpowiada. Koń parska. - No dobrze. Chyba wiem. - Devon milczy przez chwilę. - O Jacksonie Muirze. Ceciły przysuwa się do niego. - Och, Devonie. Może za bardzo nabiliśmy ci głowę ty- mi naszymi opowieściami. Nasze duchy nie są groźne. Bar- dzo szybko się do nich przyzwyczaisz. Wtapiają się w tło, jak wyblakła tapeta. - Wyciąga ręce i zarzuca mu ramiona na szyję, przyciągając go do siebie. - Dzisiaj w pizzerii by- łeś taki męski. Całują się. Koń rży i smaga boki ogonem. Devon puszcza Ceciły i delikatnie uwalnia się z jej objęć. - Ceciły - mówi - bardzo cię lubię. Jednak odkąd tu przyjechałem, wciąż widzę duchy - muszę się dowiedzieć, co się tu dzieje. - O czym ty mówisz? Wzdycha. -135- - W porządku. Spróbuję ci coś pokazać. Nie wiem, czy mi się uda, ale zamierzam spróbować. Ona patrzy na niego ze zdziwieniem. Devon zamyka oczy i koncentruje się. Kiedyś, aby zro- bić wrażenie na Suze, próbował podnieść volkswagena. Nie udało się. Teraz jednak nie chce robić wrażenia na Ceciły, ale zyskać w niej sojusznika, którego potrzebuje, aby sku- tecznie walczyć z tym czymś, co grozi jemu i być może ma- łemu Alexandrowi. Wyobraża sobie drzwi stajni. Są otwarte na oścież, tak jak je zostawił. Koncentruje się na nich i... Drzwi zamykają się z trzaskiem. - Ooo! - mówi Ceciły. - Jak to zrobiłeś? - Ja po prostu... robię takie rzeczy - odpowiada Devon i zaraz dodaje: - Czasami. Dziewczyna patrzy na niego z podziwem. - Zrób jeszcze coś. - Nie wiem, czy mi się uda. - To skąd mam wiedzieć, że to nie wiatr? Wzdycha. Rozgląda się. Jego spojrzenie pada na wierz- chowca Ceciły. Koncentruje się. Po kilku sekundach Pearlie Mae lewituje metr nad po- krytą słomą ziemią. - O mój Boże - mamrocze pobladła Ceciły. Devon ostrożnie opuszcza konia na ziemię. - O mój Boże - powtarza Ceciły. - To na pewno nie wiatr. - Od dziecka potrafię robić takie rzeczy. - Devon uśmiecha się niepewnie. - Czasem. Czasem mi nie wycho- dzi, chociaż bardzo się staram. Widzisz więc, Ceciły, wła- śnie dlatego muszę się dowiedzieć, kim naprawdę jestem. Dlaczego jestem taki. Jestem pewien, że ojciec przystał mnie tutaj, żebym mógł to odkryć. 136 - O mój Boże - znowu powtarza Ceciły, siadając na be- li siana. Devon zajmuje miejsce obok niej. - Uważasz mnie za dziwoląga? Ceciły patrzy na niego i po chwili uśmiecha się. - Nigdy bym tak o tobie nie pomyślała, Deyonie. On wzdycha. - To dobrze. Ponieważ potrzebna jest mi twoja pomoc. Musisz uwierzyć, że widziałem w tym domu stwory, o któ- rych zaraz ci opowiem. Widzę je przez całe moje życie. I opowiada jej o demonach - o zielonych ślepiach w sza- fie w jego pokoju i uwadze ojca, że jest silniejszy od nich wszystkich. Mówi o złośliwym żarcie Alexandra i o tym, co znalazł we wschodnim skrzydle. O portrecie. O drzwiach. - Nie twierdzę, że ci nie wierzę, Devonie - mówi Ceci- ły. - Po prostu... trudno mi się oswoić z myślą, że w Kru- czym Dworze są demony. Duchy - tak, ale mama zawsze mi mówiła, że w tym domu nic mi się nie stanie. Ona może jest dziwna, ale nie wierzę, że zostałaby tutaj, gdyby groziło nam jakieś niebezpieczeństwo. Devon rozważa to. - Nie sądzę, żeby coś wam groziło, a przynajmniej dopó- ki ja się tu nie zjawiłem. - Spogląda na nią. - Mam pewną teorię. Myślę, że to moje przybycie wywołało zamieszanie. Zbudziło siły, które kryją się w tym domu. - Tylko dlaczego? - To musi mieć jakiś związek z tym, kim jestem. Z moją przeszłością. Moim pochodzeniem. - Z twoimi prawdziwymi rodzicami? Devon kiwa głową. - I sądzę, że Alexander coś wie. Może nieświadomie, ale jest w to wplątany. Ceciły, on zamknął mnie we wschodnim skrzydle z jakiegoś konkretnego powodu. -137- - Tak - mówi dziewczyna. - Chciał cię nastraszyć. De- vonie, mówiłam ci, że Alexander jest trudnym dzieckiem. Zawsze taki był. - Tylko w jakim stopniu odpowiada za to jego trudny cha- rakter, a w jakim Jackson Muir? No wiesz, wykorzystywanie takiego dziecka jak Alexander to doskonały pomysł, ponie- waż jego dziwne zachowanie nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Ceciły marszczy brwi. - Devonie, nie mogę zaprzeczyć, że dzieje się tu coś dziw- nego, nie po tym, co zrobiłeś w Gios i z Peariie Mae. Tylko dlaczego sądzisz, że Jackson Muir ma z tym coś wspólnego? To tylko legenda. Nie powinnam była ci opowiadać o tym czarowniku... - Wiem, że to jego widziałem, kiedy Alexander zamknął mnie w tamtym pokoju. Głos mi mówi, że jestem na do- brym tropie, a ten Głos jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Ceciły wzdycha. - No cóż, jeśli któryś duch zwróciłby się przeciwko nam, to na pewno Jackson. - Patrzy na Devona. - Jak myślisz, co o tym wszystkim wie moja matka? Chłopak wzrusza ramionami. - Nie mam pojęcia. Jestem pewien, że coś wie. Coś o tym, kim jestem. - Myślisz, że ona zdaje sobie sprawę z tego... co po- trafisz? - Nie wiem. - Po namyśle dodaje: - Nie, nie sądzę. I nie wydaje mi się, że powinna się dowiedzieć, przynaj- mniej na razie. - Dobrze - zgadza się Ceciły. Słyszą bębnienie pierwszych kropel deszczu o dach stajni. - Powinniśmy wracać - mówi Devon. Starannie zamykają drzwi stajni przed nadciągającą burzą. - Devonie - szepcze Ceciły w parnym powietrzu. -138- -Tak? - Dziękuję, że mi zaufałeś. On uśmiecha się. Bierze ją za rękę i razem biegną do domu. )urza nadciąga tuż przed obiadem, kołysząc domem tak, jakby uderzała w niego gigantyczną ręką. Wielkie purpuro- we palce wyciągają się na niebie, przynosząc wczesny zmierzch. Deszcz tłucze ziemię z siłą wyrywającą z niej kamienie, strącając lawiny głazów i błota ze skalnych nadmorskich urwisk. Wszystkie psy w okolicy wyją, słysząc głuche, od- bijające się echem pomruki gromów. Oślepiająco jasne bły- skawice przecinają niebo, ukazując kontury górującego nad miasteczkiem Kruczego Dworu. Kiedy Alexander nie zjawia się na kolacji - jednej z tych rzadkich okazji, podczas których jego ciotka chce widzieć całą rodzinę, oczywiście oprócz babci - pani Crandall posyła Simona, żeby go przyprowadził. Gdy sługa wraca z wieścią, że chłopca nie ma w pokoju, pani domu wzdycha. - Nieznośny dzieciak. Tyle razy mu mówiłam, żeby się nie spóźniał na kolację. Simon podaje pieczonego indyka, pokrojonego na ogrom- nej srebrnej tacy. Devon jest głodny jak wilk i je z apety- tem, ale nieobecność Alexandra dziwnie go niepokoi. Ma wrażenie, że czegoś tu brakuje, coś jest nie tak. To znowu ta twoja wrażliwość, słyszy w myślach głos ojca. Po kolacji, gdy Simon sprząta talerze, Devon prosi Ceciły, żeby poszła razem z nim poszukać Alexandra. - Myślisz, że mógł znów się zakraść do wschodniego skrzydła? - pyta dziewczyna. - Simon powiedział, że zabił gwoździami zamaskowa- ne drzwi. Jednak kto wie, czy w tym domu nie ma innych ukrytych przejść. -13Q- Głośny huk gromu wstrząsa domem. Gaśnie światło. - Zastanawiałeś się, dlaczego to miejsce nazwano Bie- dą? - śmieje się Ceciły. - Zrozumiałem to już pierwszej nocy, którą tu spędzi- łem - odpowiada Devon. Oboje zapalają świece i idą ciemnymi korytarzami. Spraw- dzają każde pomieszczenie głównego budynku: kuchnię, ja- dalnię, salon, gabinet, bibliotekę, sypialnie i bawialnię. Ni- gdzie nie ma Alexandra. - Może wyszedł na dwór? - zastanawia się Ceciły, pa- trząc przez okno salonu, jak silna błyskawica oświetla cały rozległy teren między domem a Czarcią Skałą. Devon też tam patrzy. - Hej, chyba widziałem tam kogoś! - woła. - W świe- tle błyskawicy. Ceciły podnosi haczyk i otwiera okno. - Alexandrze! - woła. - Jesteś tam? Oszalałeś? - Co- fa się. - O rany. Jakbym nie znała odpowiedzi na to py- tanie. - Zajrzyjmy do jego pokoju i sprawdźmy, czy znikł jego płaszcz. Istotnie, znikł. - Och, Devonie, mam nadzieję, że nic mu się nie stało - mówi Ceciły, w końcu szczerze zaniepokojona o los małego kuzyna. Podnosi leżącego na łóżku pluszowego misia. - Ta burza jest bardzo silna. Devon czuje, że przechodzi go dreszcz, ale nie daje ni- czego po sobie poznać. - To nie burzy się obawiam. Dziewczyna próbuje się uśmiechnąć. - Hej, jeśli to robota Jacksona Muira, to gdy tylko złapie małego łobuza, zaraz odeśle go nam z powrotem! Devon patrzy na nią. 140 - Nie śmiej się z tego. Sądzę, że Alexander jest w niebez- pieczeństwie. Ona spogląda na niego poważnie, z przestrachem. - Naprawdę tak uważasz, prawda? - Tak - potwierdza Devon. - A przynajmniej sądzę, że trzeba... Milknie. Obok łóżka Alexandra stoi szkolna tablica. Ale- xander napisał na niej: POMÓŻCIE MI. ON NADCHODZI. Ceciły też to zauważa. - Co o tym sądzisz? - pyta. Dokładnie w tym momencie, przez monotonne bębnienie deszczu, ułamek sekundy przed następnym grzmotem, który wstrząsa całym domem, słyszą przeraźliwy krzyk dziecka. 7. Kobido k; bieli T? Uu )urza szaleje jak wzgardzony kochanek, przez cała noc. Szukając Alexandra na nadmorskich urwiskach, Devon poj- muje, dlaczego mieszkańcy miasteczka twierdza, że w takie noce słychać płacz Emiły Muir. Wiatr niesie w dal głośne echo jej tkań. Devon ma nawet wrażenie, że w pewnej chwi- li ja widzi, przez ten krótki moment, gdy błyskawica oświe- tla ciemny las: zawodząca postać w powiewnej białej szacie, rozpaczliwie wyciągająca ręce w mrok. Devon boi się podejść bliżej do Czarciej Skały. A jeśli przerażony Alexander rzucił się z niej w przepaść? Ceciły trzyma się blisko niego. Ma na sobie jasnożółtą pe- lerynę z ciasno zawiązanym kapturem. Spod plastiku wy- mykają się pasma jej rudych włosów, opadając na oczy. De- von ma silną latarkę. Jej światło przecina ciemność, uka- zując pnie drzew, których konary są teraz nagie niczym szkielety. Choć jednak już od godziny nawołują Alexandra Muira, nigdzie nie widać jego śladu. - Ty też słyszałaś ten krzyk, prawda? - pyta Devon. - Nie przesłyszałem się? - Słyszałam - przyznaje Ceciły. - Och, Devonie, gdzie on może być? Po co wychodził w taką burzę? Ogłusza ich huk gromu i oboje zastygają na moment. La- tarka migocze i gaśnie. Ceciły reaguje na to okrzykiem prze- rażenia, ale Devon potrząsa latarką i przywraca ją do życia. -142- Gdzieś przed nimi jest Simon, którego chrapliwe nawoły- wania całkiem zagłusza deszcz, gniewnie chłoszczący zie- mię, pryskający błotem na ich buty i spodnie. Devon czuje narastający lęk. Ceciły słusznie się zastana- wiała, co też opętało chłopca, że wyszedł z domu w taką noc jak ta. Jeszcze bardziej niepokojący był krzyk, który oboje usłyszeli. Czyżby mały spadł z Czarciej Skały? Czyżby - Devon wzdryga się na samą myśl - Jackson Muir zaprowa- dził go tam i zepchnął? W myślach wciąż widzi oblicze trupa i rojące się w jego ustach robaki, czuje jego cuchnący oddech. Pomóżcie mi, napisał Alexander. On nadchodzi. Któż inny mógł to być, myśli Devon, jak nie Jackson Muir? - Musimy sprawdzić plażę poniżej Czarciej Skały - mó- wi w siekącym coraz mocniej deszczu. - Och, Devonie! - jęczy Ceciły. Brną w błocie. Muszą bardzo uważać, gdyż wiatr dmie tu i szarpie z siłą o wiele większą niż w jakimkolwiek in- nym punkcie wybrzeża. Ceciły powiedziała mu, że przed dwoma laty gwałtowny podmuch wiatru strącił z urwiska turystę, który wtargnął na teren posiadłości Muirów. Jego zmasakrowane ciało znaleziono sześć mil dalej i dopiero po dwunastu dniach. Na ramieniu wciąż miał futerał z apara- tem fotograficznym. Ceciły przystaje na skraju urwiska. - Nawet gdyby Alexander spadł, nie zobaczymy go stąd - przekrzykuje ryk wiatru. - Jest zbyt ciemno. - Może powinienem tam zejść - mówi Devon. - Nie trzeba - odpowiada mu głuchy, chrapliwy głos. Si- mon wyłania się z ciemności. Znad morza nadciąga nagle tu- man mgły i zasłania małego sługę. Mimo to w mroku wciąż widać gniewny błysk w jego oczach. Devon cofa się o krok. - Jak to nie trzeba? - pyta Ceciły. -143- - Dopiero co tam bytem - mówi jej Simon. Nierówno obcięte włosy oblepiają mu twarz i opadają na oczy. - Na głazach nikogo nie ma. Jeśli chłopiec spadł, to zabrało go morze. Będziemy musieli poczekać do rana. Zobaczymy, co będzie. - Och - mruczy Ceciły, kryje twarz w dłoniach i zaczy- na płakać. - Chodź - mówi Devon, obejmując ją ramieniem i pro- wadząc z powrotem do domu. ^koło trzeciej nad ranem burza nareszcie przechodzi. Deszcz jest teraz drobny, cichy i prawie niewidoczny. Przery- wa go tylko żałosny dźwięk syreny przeciwmgielnej, ostrze- gającej statki, żeby nie podpływały bliżej. Pani Crandall w końcu wezwała szeryfa. Z początku nie chciała sprowadzać przedstawiciela prawa do posiadłości Muirów. Rodzina uważa ją za swoje królestwo, rodzaj nie- zależnego państwa. - Nie podoba mi się, że policja będzie się kręcić po mo- jej posiadłości - prychała pani Crandall. W końcu jednak ustąpiła, gdy Devon i Ceciły przywlekli się z powrotem do domu, przemoczeni i przygnębieni. - Przykro mi, proszę pani - rzekł zza ich pleców Si- mon. - Chciałbym przynieść lepsze wieści, ale nigdzie nie znaleźliśmy chłopca. W Biedzie, kiedy pani Amanda Muir Crandall wzywa szeryfa, ten zjawia się niezwłocznie. Nie ma żadnych for- mularzy do wypełnienia i nie wykręca się brakiem ludzi o trzeciej nad ranem. Dokładnie siedem minut od chwili, gdy odłożyła słuchawkę, zastępca szeryfa puka do fronto- wych drzwi. Ceciły, z głową jeszcze owiniętą ręcznikiem osuszającym jej włosy, wpuszcza go do środka. 144. - Dobry wieczór, Ceciły - mówi z uśmiechem zastępca szeryfa. Jest przystojnym młodzieńcem, najwyżej dwudzie- stoletnim, z włosami koloru blond i brodzie czerwonej od trądziku. - Cześć, Joey - wzdycha Ceciły. Devonowi nie podoba się spojrzenie, jakim zastępca sze- ryfa obrzuca Ceciły. Trochę nazbyt poufałe. Pani Crandall wprowadza go do salonu. Mężczyzna ponownie obrzuca uważnym spojrzeniem Ceciły, która trzepocze rzęsami. - Devonie - mówi pani Crandall. - Proszę, opowiedz szeryfowi Pottsowi o swojej ostatniej rozmowie z Alexandrem. Devon zastanawia się. Ile powinien wyjawić? No cóż, sze- ryfie, uważam, że dzieciaka porwał - i być może zrzucił z Czarciej Skaty - mściwy duch Jacksona Muira... - Po raz ostatni widziałem go dziś po południu - mówi Devon. - Szykował się do oglądania telewizji. Jednak od- niosłem wrażenie, że czegoś się boi... - Zostawił wiadomość - przerywa mu Ceciły. - O tę tutaj. Wcześniej poszła do pokoju chłopca i przyniosła tablicę. Postawiła ją w salonie. - Spójrz, Joey. Zobacz, co napisał. - Pomóżcie mi - czyta beznamiętnie zastępca szery- fa. - On nadchodzi. - Co to może oznaczać? - denerwuje się pani Crandall. - No cóż - mówi Joey Potts. - Wygląda na to, że mały stroi sobie z was żarty. - Nie - upiera się Devon. - To nie żart. - Może gdzieś się schował? Daj spokój, Cess, przecież wiemy, że ten dzieciak wciąż sprawia kłopoty. Chce wam wmówić, że ktoś na niego dybie. - Nie - powtarza Devon. - Myślę, że on naprawdę jest w niebezpieczeństwie. -145- - Dlaczego tak uważasz? - pyta pani Crandall, podno- sząc brwi i prostując się. - Ponieważ... - Devon przechodzi przez pokój i staje przed dużym panoramicznym oknem, wychodzącym na spo- kojne teraz morze. Księżyc lśni wysoko na niebie, okrągły i jasny. Deszcz siąpi w miłej ciszy. Noc wydaje się bardzo cicha i spokojna. - Ponieważ wierzę, że... coś... być może chce go dopaść. Odwraca się twarzą do pozostałych. Zastępca szeryfa Potts pytająco unosi brwi. A co to za śmieć? - zdaje się myśleć. Pani Crandall zaciska wargi. - Devonie. Twoje historie o duchach stają się męczące. Proszę... - Słyszeliśmy jego krzyk - upiera się Ceciły. Zastępca szeryfa wzrusza ramionami. - To pewnie tylko wiatr. Wiesz, jak potrafi tu jęczeć, Cess. Devon pochyla się do przodu. - Jeśli gdzieś tam błąka się mały chłopiec, szeryfie, bę- dzie pan musiał cofnąć te słowa. Joey sztywnieje. - Devonie, spokojnie - mówi Ceciły. - Szeryfie - mówi wyniośle pani Crandall - chcę, żeby przeszukał pan ze swoimi ludźmi każdy cal tej posiadłości, a także plażę pod Czarcią Skałą. - Tak, proszę pani. - Tymczasem Simonija sprawdzimy wszystkie pomiesz- czenia w tym domu - mówi pani Crandall, patrząc na De- vona. - Włącznie ze wschodnim skrzydłem. Wychodzi z pokoju i idzie na górę. Zastępca szeryfa Potts wzrusza ramionami. - Chyba jeszcze się zobaczymy, Cess. - Uśmiecha się, nakładając kapelusz. Ona odpowiada krzywym uśmie- -146- chem. - Z tobą też, kolego. - Mężczyzna puszcza oko do Devona. Ten nie reaguje. Kiedy szeryf wychodzi, Devon mówi do Ceciły: - Nie uważasz, że on jest dla ciebie trochę za stary? - Devonie, to nic takiego. Zawsze do mnie mruga, kiedy mnie spotka. - No, jeśli spróbuje czegoś więcej... Ceciły uśmiecha się. - Hej, Devonie March. Chyba jesteś zazdrosny. Chłopiec prycha. Spogląda przez okno na przedstawicie- li prawa z Biedy, którzy zaczynają kręcić się po całej posia- dłości. Pomarańczowe światła ich latarek rzucają nienatu- ralną poświatę za oknami domu. Ceciły staje za nim. - Dlaczego uważasz, że Jackson Muir chce Alexandra? Sądziłam, że to ty masz moc i jesteś powodem tego wszyst- kiego. Devon kręci głową. - Nie wiem. Po prostu jestem przekonany, że Alexan- der coś wie. Może znalazł coś we wschodnim skrzydle. Może... Coś przychodzi mu do głowy. - Może Jackson chce skłonić Alexandra, żeby otworzył zaryglowane drzwi. - Z twojego opisu wynika, że mały chłopiec nie zdołałby ich otworzyć. Devon wzrusza ramionami. - No, do czegoś jest mu potrzebny. Usiłuje go wykorzy- stać. Jestem tego pewien. Kiedy Głos mówi mi coś, Ceciły, ja mu wierzę. - Chcę ci wierzyć, Devonie - mówi Ceciły, ale chłopak widzi, że ona wciąż ma wątpliwości. - Naprawdę. Devon nagle wychodzi do przedsionka i zdejmuje z wie- -147- szaka jeszcze ociekającą wodą pelerynę. Zakłada ją, czując wilgotny zapach gumy, błota i liści. - Dokąd idziesz? - pyta Ceciły. - Chyba wiem, gdzie może być Alexander - odpowiada. Potem wychodzi w deszcz. top oprzekrzywiane białe nagrobki na starym cmentarzu Mui- rów lśnią w blasku księżyca. Ostro kontrastują z głęboką purpurą nocy. Devon wchodzi na cmentarz energicznym krokiem, czemu trochę sam się dziwi. Jest zdeterminowany, rozgniewany i tylko odrobinę przestraszony. - Alexandrze! - woła. Miękka mgła przywiera do jego rąk, gdy przykłada je do ust. Jest gęsta i smakuje morską solą. U stóp urwiska jest od- pływ, który przynosi odór gnijących krabów i wodorostów. Devon ponownie woła chłopca. Jego głos odbija się głuchym echem od skał. Devon bro- dzi w wysokiej mokrej trawie cmentarza. W świetle księ- życa dostrzega lśniący obelisk, na którym jest wykute jego imię. Jednak nie tego kamienia szuka tej nocy. Teraz wypa- truje grobu chłopca, który zapewne tutaj spoczywa: chłop- ca, który powinien być panem Kruczego Dworu. Dlaczego uważasz, że Jackson Muir chce Alexa.nd.ra? Nie jest tego pewien, ale Głos podsunął mu trop. Devon pojął to, stojąc w salonie z Ceciły. Jackson Muir spłodził dziecko. A jednak Jackson Muir umarł, nie zostawiając dziedzi- ca. I posiadłość przeszła na własność rodziny jego brata, z której pochodziła pani Crandall, Ceciły - i Alexander. Chociaż to potomkowie Jacksona Muira - najstarszego sy- na - powinni władać tym domem i kryjącymi się w nim tajemnicami. l4g. On chce odzyskać to, co jego zdaniem słusznie mu się na- leży, wyjaśnia Głos. Devon jest pewien, że gdzieś tu musi być grób dziecka Jacksona. Syna, który powinien zostać panem Kruczego Dworu, lecz w wyniku jakiegoś nikczemnego czynu został wydziedziczony. Devon nie ma pojęcia, gdzie dokładnie spo- czywają szczątki młodego Muira, ale zakłada, że gdzieś w po- bliżu okazałego pomnika ku czci jego rodziców. Zmierza w tym kierunku, niebezpiecznie blisko krawędzi urwiska. - Och, tato, pomóż mi teraz - szepcze. Wyczuwa żar. Tak, jest blisko, myśli Devon. Alexander jest tutaj. Jackson Muir chce go wykorzystać jako swojego sy- na - w zastępstwie utraconego dziedzica - i nie dopuścić, żebym poznał prawdę. Przed sobą widzi pomnik anioła ze złamanym skrzydłem. Devon zbiera siły. A jeśli Jackson Muir znów raczy mu się pokazać? Co może zrobić? Devon nie zdołał mu się oprzeć we wschodnim skrzydle. Czy teraz mu się to uda? Z lewej słyszy jakiś szmer. Przystaje i wpatruje się w mrok. Niczego nie dostrzega, więc idzie dalej. Znad morza wieje zimny i wilgotny wiatr, łagodząc żar. Mgła gęstnieje. Devon znowu słyszy jakiś szmer, tym razem przed sobą, metr czy dwa w lewo od pomnika Jacksona. Ktoś tam jest, coś poru- sza się w ciemnościach. - Alexandrze? - woła Devon. Jednak ta postać jest ubrana na biało. Klęczy przed pła- skim nagrobkiem, zdając się nie słyszeć kroków nadchodzą- cego Devona. Wpatrując się w mrok, Devon ma wrażenie, że skryta pod kapturem twarz jest zwrócona w kierunku nagrobka. - Kim jesteś? - pyta łagodnie chłopiec. Tym razem postać odwraca głowę i patrzy na niego. De- -149- von rusza ku niej i nagle postać zmienia się w stadko bia- łych gołębi, które z łopotem skrzydeł odlatują w ciemność. Chłopiec czuje na policzkach chłodny podmuch ich skrzy- deł. Jednak przedtem, przez moment, widział twarz kobiety. Spogląda na kamień, przy którym klęczała. Ze zdziwie- niem czyta napis, który głosi: CLARISSA - Córka Jacksona? - szepcze niepewnie Devon. Głos milczy. zmierzając z powrotem do Kruczego Dworu, Devon jest zmarznięty i przygnębiony. Wbrew swym oczekiwaniom nie znalazł Alexandra na cmentarzu. Może to przegrana walka. Może tym razem Głos się mylił. Jednak nie. Naprowadził go na ważny trop. Na ślad, nad którym Devon wciąż się zastanawia, gdy wchodzi do domu, zdejmuje pelerynę i odwróciwszy się, widzi siedzącego w sa- lonie Alexandra. - Alexandrze! - woła z ulgą, wbiegając do salonu. Pani Crandall siedzi na fotelu, ręce trzyma na podołku. - Częściowo miałeś rację, Devonie - mówi. Oczy ma zmęczone i przekrwione. - Nie było go w domu. Jednak nie porwał go duch. Za plecami Devona odzywa się głęboki, znajomy głos. - Właściwie nie nazwałbym tego porwaniem, Aman- do - mówi. Devon odwraca się. To Rolfe Montaigne. - Nasz młody przyjaciel - mówi Rolfe, gładząc Ale- xandra po głowie - szedł w deszczu drogą do Kruczego 150 Dworu. Wygląda na to, że postanowił uciec, a potem się rozmyślił. Alexander uśmiecha się do Rolfe'a, a potem odwraca się do ciotki i mówi: - On ma bombowy samochód. Pani Crandall ma niewyraźną minę. Ceciły siedzi przed kominkiem. - Mamo, powinniśmy być wdzięczni panu Montaigneb- wi - rzuca. - Nie oczekuję wdzięczności - mówi Rolfe i kieruje na Devona spojrzenie swych tajemniczych zielonych oczu. - Przecież nie mogłem pozwolić, żeby mały chłopiec błąkał się w deszczu w środku nocy. - Dlaczego uciekłeś, Alexandrze? - pyta Devon, po- chylając się nad chłopcem. Malec obrzuca go nienawistnym spojrzeniem. - Przez ciebie. - Przeze mnie? - Przestraszyłeś mnie - mówi Alexander i jego okrą- głe jak guziki oczka zdają się zmniejszać i zapadać w głąb czaszki. Devon wzdryga się. Tak jakby chłopczyk zmieniał się na oczach ich wszystkich, ale tylko on mógł dostrzec tę przemianę. Nawet jego głos wydaje się głuchy, zimny i mo- notonny. - Poszedłem szukać duchów. Powiedziałeś mi o duchu Jacksona Muira. Pani Crandall unosi brew. - Czy to prawda? Devon przełyka ślinę. - Ja tylko zapytałem go, co wie... - Rozmawiałeś z tym nadpobudliwym dzieckiem o du- chach? - złości się pani Crandall. - Sądziłam, że masz więcej zdrowego rozsądku. Mówiłam ci, że Alexander jest trudnym dzieckiem. Prosiłam, żebyś się nim zaopiekował! -151- Devon spogląda na chłopca. Alexander obserwuje go, czujnie śledząc każdy ruch, każdą reakcję. Właśnie o to mu chodziło. Wmanewrował Devona w tę sytuację. - Och, nie bądź dla niego taka surowa - mówi Rolfe, mając na myśli Devona. - Musi dopiero poznać młodego pana Muira i jego sztuczki. Mruga do Devona, który natychmiast odwraca głowę. - Nie pytałam cię o zdanie - prycha pani Crandall. - Ceciły, zaprowadź Alexandra do jego pokoju. Co do ciebie, Devonie, porozmawiamy o tym wszystkim rano. Ceciły bierze małego kuzyna za rękę. Devon wychodzi za nimi do przedsionka. - Chwileczkę - mówi. - Alexandrze, powiedz nam, dlaczego zostawiłeś ten napis na tablicy. Napisałeś, że on nadchodzi i prosiłeś o pomoc. Kto, Alexandrze? Kto nad- chodził? Przed kim mieliśmy cię bronić? Chłopczyk odwraca się do niego. Jego pulchną twarzycz- kę wykrzywia grymas przerażenia, upodabniający go do zepsutej lalki. - Przed tobą - cedzi. - To ty nadchodziłeś, żeby mnie dręczyć i opowiadać straszne historie. Chciałem, żeby ktoś mnie obronił przed tobą! Po tych słowach w wielkim domu zapada głęboka cisza. Przez chwilę wszyscy stoją bez słowa, patrząc na chłopca. Czy oni tego nie widzą? - myśli Devon i nagle dochodzi do wniosku, że widzą, chociaż się do tego nie przyznają. To nie jest niewinne dziecko. Ten dzieciak jest demonem - to równie pewne jak to, że demonem był chłopak atakujący Crispina w pizzerii. Tylko że tym demonem jest Jackson Muir. Ceciły prowadzi Alexandra na górę i gdy kładzie go spać, nad ciemnym morzem już pojawia się różana poświata przedświtu. Pani Crandall zamyka drzwi salonu, najwi- -152- doczniej nie powiedziawszy jeszcze wszystkiego Rolfeowi Montaignebwi. Devon przemierza puste korytarze, mija wielką jadalnię i wygodny gabinet wyłożony dębową bo- azerią, wchodzi do przylegającej do kuchni szklarni i siada w cieple lamp. Pojmuje, że chłopak wygrał. Przynajmniej tę rundę. Alexander Jest opętany przez Jacksona Muira. Jeśli chciałem go obronić, to całkowicie zawiodłem. Tego De- von jest pewien. Tylko co to oznacza? Głos miał jednak rację: Devon jest przekonany, że Jackson chce wykorzy- stać chłopca, żeby za jego pomocą odzyskać Kruczy Dwór. A przede wszystkim ten zamknięty portal we wschodnim skrzydle. Devon wraca do przedsionka wielkiego domu. Ma za- miar poważnie porozmawiać rano z panią Crandall, wy- łożyć karty na stół i zażądać od niej tego samego. Co ona zrobi? Wyrzuci go? Przecież jest jego opiekunką. Ponadto Devon jest przekonany, że teraz, kiedy poznał już niektóre rodzinne sekrety, pani Crandall wolałaby mieć go na oku. Tylko jakich tajemnic nie zgłębił jeszcze do końca? Te książki we wschodnim skrzydle, z ich dziwnymi słowami i zdaniami? Światło na wieży? Nagrobek z imieniem "De- von"? Niezwykłe podobieństwo twarzy na portrecie we wschodnim skrzydle? Kobieta w bieli? Czy to Emiły Muir? A może tajemnicza Ciarissa, kimkolwiek była? Tak, powinien zażądać wyjaśnień od pani Crandall. - Amando, jesteś jak zwykle nierozsądna. Dobiegający zza zamkniętych drzwi salonu głos Rolfea Montaigne'a zaskakuje Devona. Chłopiec stoi w przedsion- ku, nie chcąc podsłuchiwać, ale jest zaintrygowany tonem głosu Rolfe a i tajemnicami, które może poznać. - Nierozsądna? - Pani Crandall wybucha śmiechem. - Uważam, że nierozsądne jest pozwalać ci wozić małego chłop- -152- ca śliskimi od deszczu ulicami Biedy. - I po chwili doda- je: - Pamiętasz, co zdarzyło się ostatnio. - Będziesz upierała się przy tym kłamstwie aż po grób, prawda? - Po co wróciłeś do Biedy, kiedy wypuścili cię z więzienia? - Chciałem otworzyć restaurację - mówi Rolfe i Devon słyszy w jego głosie rozbawienie. - Chciałeś rywalizować ze mną - warczy pani Crandall. - Tak się to robi w Ameryce, nieprawdaż? - Czy nie dość krzywd wyrządziłeś naszej rodzinie? Dlaczego wracasz i próbujesz pozbawić nas źródła utrzy- mania? - Droga Amando, nie sądzę, żeby na byt wielkiej rodziny Muirów wywarła jakiś wpływ jedna restauracja. - Wzdy- cha. - Ponadto uważam, że wasza rodzina sama wyrządzi- ła sobie tyle złego, że ja już niewiele mogę jej zaszkodzić. - Wynoś się. - Jak zawsze jesteś szczególnie urocza, kiedy się zło- ścisz. - Wynoś się! Kiedy klamka drzwi zaczyna się obracać, Devon rzuca się do ucieczki. W przedsionku nie ma gdzie się ukryć. W tym pomieszczeniu z zimnego marmuru, o beczkowatym skle- pieniu, stoi tylko wieszak na płaszcze oraz wielki szafkowy zegar. Devon nie ma wyjścia: wymyka się przez frontowe drzwi i chowa za gęstym krzakiem. W pośpiechu zostawia niedomknięte drzwi. Kilka sekund później widzi wysuwają- cą się przez szczelinę dłoń Rolfe a. - Powiedz mi - mówi na odchodnym Rolfe do pani Crandall. - Kim jest ten młodzieniec, którego przygarnę- łaś pod swoje skrzydła? - Trzymaj się z daleka od Devona - mówi niewidoczna pani Crandall. - Mówię poważnie. Zostaw go w spokoju. 154. Teraz Devon widzi przez krzaki twarz Rolfe'a, oświetloną różowym blaskiem nadchodzącego świtu. - No, no, co za opiekuńczość. Wolno spytać, kim on właściwie jest? W jego głosie słychać jakąś dziwną nutę, jakby Rolfe znał jakiś sekret, jakiś fakt, który irytuje panią Crandall. Kobie- ta nie odpowiada, tylko zamyka za nim drzwi. Rolfe śmie- je się. Devon wstrzymuje oddech, czekając, aż mężczyzna odej- dzie. Jednak Rolfe wciąż tam stoi, spoglądając na wscho- dzące słońce. - Och, jaki piękny ranek - podśpiewuje pod nosem. Znika Devonowi z oczu. - Och, jaki piękny dzień. Nagle wyrasta tuż za plecami chłopca i klepie go w ramię. Devon błyskawicznie się odwraca. - No, no - mówi Rolfe. - Patrzcie, kto chowa się w krza- kach. Devon rumieni się. - Nie chciałem, żeby pani Crandall pomyślała, że pod- słuchuję. - Ale przecież podsłuchiwałeś - mówi Rolfe. - Nie, wcale nie. - Och, przede mną nie musisz udawać. - Uśmiecha się do Devona. Twarz ma pomarszczoną od słońca, szczękę wyraźnie zarysowaną. Obejmuje ramieniem Devona i wy- ciąga go z krzaków. - Powiedz mi - pyta - czy podoba ci się w Kruczym Dworze? - Cóż - zaczyna Devon - z pewnością jest tutaj... cie- kawie. - Masz na myśli wydarzenia dzisiejszej nocy? - To... i nie tylko. Devon obawia się, że pani Crandall przyłapie go na roz- mowie z Rolfe em. Co chwilę spogląda na drzwi. ___ 1"=,K ___ --- i^f^J --- - Mówisz o duchach? Tych historiach, którymi nabiłeś głowę Alexandrowi? - Nie obchodzi mnie, co ktoś o tym sądzi. Ja wiem, co widziałem. - Hej - mówi Rolfe - kto powiedział, że ci nie wierzę? Wiem coś o duchach. Sam kilka widziałem. Właśnie w tym domu. - Naprawdę? - dziwi się Devon. - Tutaj? - Założę się, że nikt ci nie powiedział, że mieszkałem tu, kiedy byłem w twoim wieku. Właśnie tutaj. Zapewne w tym samym pokoju, w którym teraz ty mieszkasz. Dali ci ten z oknem na ogród i morze? - Tak - odpowiada Devon. - Domyśliłem się. - Dlaczego? - znów ożywia się Devon. - Dlaczego mieszkał pan tutaj? Rolfe spogląda na niego, zdając się namyślać, ile mu po- wiedzieć. - Mój ojciec był tu zarządcą, zanim zatrudnili tego starego gnoma Simona - wyjaśnia w końcu. - Wówczas rządził tu jeszcze ojciec pani Crandall. To był wielki czło- wiek. Rolfe na moment zapada w zadumę, podróżując w czasie, i jego twarz przybiera melancholijny wyraz. Potem uśmie- cha się. - Tak więc ja też widywałem duchy. Devon przygląda mu się badawczo. - Był pan kiedyś we wschodnim skrzydle? Rolfe odpowiada mu takim samym spojrzeniem. -A ty? Devon kiwa głową. - Posłuchaj, mały - mówi poważnie Rolfe. - Musisz uważać. Nie żartuję. Są rzeczy... 156 - Tak, z całą pewnością. Zamknięte za żelaznymi drzwia- mi nieużywanego pokoju. Rolfe patrzy na niego posępnie. - Odwiedź mnie w mojej restauracji, kiedy znajdziesz chwilę czasu. Jestem tam zawsze po południu. - Milknie i przygląda się chłopcu. - Myślę, że mamy kilka spraw do omówienia. Devon patrzy, jak mężczyzna odchodzi ścieżką. Znika za zakrętem i po chwili słychać warkot zapuszczanego silnika. Słońce wyłania się zza horyzontu. Długie promienie sięgają ku posiadłości. Devon wzdycha i wchodzi do domu. 'd razu słyszy te dźwięki: łkanie. Ciche, żałosne i głuche, napływają falami, raz głośniejsze, raz cichsze, zagłuszane przez ptasi chór ogłaszający wschód słońca. Dom spowijają długie cienie. Wkrótce - już za kilka minut - słoneczny blask wpadnie przez okna i Devon jest przekonany, że ten szloch ucichnie w zetknięciu z twardą rzeczywistością dnia. Teraz jednak, w przeciągającym się mroku, jeszcze trwa. To najżałośniejszy płacz, jaki słyszał w życiu, najbardziej łamiący serce lament, jaki można sobie wyobrazić. Zdaje się unosić z desek podłogi i sączyć ze ścian. Devon idzie głównym korytarzem, mijając najpierw pokój stołowy, a potem gabinet. Przystaje przed drzwiami do wschodnie- go skrzydła. Nie ma wątpliwości: szloch jest tu głośniejszy. Dochodzi zza tych drzwi. Mimo wszystko, pomimo gniewu pani Crandall i burz- liwych wydarzeń tej nocy, Devon - chcąc za wszelką cenę poznać prawdę - chwyta za klamkę i drzwi się otwierają. Szukali tu Alexandra, myśli. W zamieszaniu zapomnieli zamknąć drzwi. - 157 - Otwiera je szerzej i zagląda do korytarza. Po prawej stoją otworem następne drzwi, odsłaniające biegnące w górę, krę- te schody. Na wieżę, myśli Devon. Naciska kontakt w ścia- nie i goła żarówka posłusznie się zapala. To tyle, jeśli chodzi o odcięte zasilanie. Devon wchodzi po schodach, powoli, przy- stając i nasłuchując na każdym stopniu. Wciąż słyszy łka- nie, coraz głośniejsze, w miarę jak zbliża się do jego źródła. Na pierwszym podeście rozgląda się wokół. Szloch do- biega z góry. Devon wchodzi wyżej, depcząc kurz zalega- jący na popękanych cementowych stopniach. Przed sobą widzi drugi podest, a za nim otwarte drzwi. Przez szparę sączy się migotliwe światło świecy. Kogo spodziewa się tu zastać? Komu ma stawić czoło? Migocząca świeca jest teraz jego jedynym przewodni- kiem, ponieważ światło gołej żarówki tutaj nie dochodzi. Devon pnie się w górę, wodząc palcami po popękanym tynku. Coś miękkiego i kosmatego przebiega mu po dłoni. Devon cofa rękę, wyobrażając sobie dużego pająka lub nie- toperza. Krzywi się. W uszach słyszy łomot swego serca, ale idzie dalej. Nagle żałosny płacz urywa się i cichnie. Zapada cisza. W ciągu kilku sekund, zanim strach weźmie górę nad rozsądkiem, Devon mówi sobie, że światło poranka nieba- wem wpadnie do wieży przez okienka w kamiennych mu- rach, oświetlając mu drogę. Jednak zapomina o rozsądku, gdy kolejny raz wyczuwa w ciemnościach kwaśny oddech demona, który zaciska zimne i szorstkie palce na jego szyi. 8. T^akz. Szd&eiea ie poddaje się bez walki. Jackson Muir może jest silniej- szy, lecz Devon usiłuje wyrwać się z jego uścisku, krzyknąć, zebrać wszystkie siły. Jednak brakuje mu tchu. Zaczyna mu się kręcić w głowie, jakby miał stracić przytomność. Nagle promień światła przeszywa ciemności i w jego bla- sku Devon dostrzega, że jego szyi nie ściska ręka demona, ale kawałek starego sznura. W następnej chwili uchwyt słab- nie i Devon osuwa się na kolana. Kaszle i pluje, rozciera- jąc piekący kark, po czym odwraca się i widzi złośliwie uśmiechniętego Simona Goocha. - Chciałeś mnie zabić! - sapie Devon. - Zabiję cię - warczy mały służący - jeśli jeszcze raz cię tutaj złapię. Devon wstaje i pociera kark, otarty przez zaciskający się sznur. - Nie sądzę, że pani Crandall będzie zadowolona, gdy się dowie, że na mnie napadłeś. Simon uśmiecha się. To okropny grymas. Jego oczy ja- śnieją z zadowolenia, sadystycznej przyjemności wywoła- nej widokiem bólu i strachu Devona. - Na pewno nie będzie zadowolona, gdy usłyszy, że zno- wu jej nie usłuchałeś i przyszedłeś tutaj - mówi przez za- ciśnięte zęby. - Już i tak jest na ciebie wkurzona za to, że przestraszyłeś małego. -159- Devon milczy. Przez chwilę stoją i gniewnie patrzą na siebie, a potem Simon wybucha śmiechem. - Wynoś się stąd albo cię tu zamknę - warczy, odwraca się i tupiąc roboczymi buciorami, schodzi na dół. Devon zerka na drzwi do górnej części wieży, a potem wzdycha i idzie za Simonem. W powietrzu unosi się kwa- skowaty zapach potu starca. Kiedy Devon pokonuje ostatni schodek, maty troll czeka na niego przy drzwiach wiodą- cych do głównej części domu. Popędza Devona. Chłopiec jeszcze raz rzuca okiem na wieżę, po czym odchodzi we wstający świt. > ierze szybki prysznic i spotyka zaspaną Ceciły przy sto- le śniadaniowym, znów gotową do wyjścia do szkoły. Dzień mija mu jak we śnie: dwie nieprzespane noce robią swoje. Kolejne spotkania z nauczycielami, niezrozumiałe dla niego dyskusje na zajęciach, sterta podręczników piętrząca się na biurku. Po zajęciach cała paczka znów pakuje się do camaro D. J. i jedzie do Gios, aby opychać się pizzą. D. J. i Marcus rozpoczynają zawody w bekaniu, ale Devon jest zbyt zmę- czony, żeby brać w tym udział. Przez cały dzień jest gwiazdą. Na szkolnych korytarzach dziewczęta spoglądają na niego tęsknie, a chłopcy z mie- szaniną zazdrości i niepokoju. - Jesteś gościu - powiedział mu Crispin,ajeśli lubią cię buntownicy, to jesteś niewątpliwie spoko. W szkole wieści szybko się rozchodzą, szczególnie o no- wym uczniu obdarzonym niemal ponadludzką siłą. W piz- zerii Gio stawia mu pizzę z serem i pepperoni. - Jesteś tu zawsze mile widziany - mówi. - Możesz bronić interesu starego Gia przed kretynami. No tak, myśli Devon. Chyba właśnie to będę musiał robić. -160- Na szczęście żadni "kretyni" nie próbują popsuć popo- łudnia. Prawdę mówiąc, w Kruczym Dworze przez kilka dni panuje przedziwny spokój. Przez resztę tygodnia De- von wcześnie kładzie się do łóżka i śpi jak zabity. Udaje mu się trochę nadgonić materiał i nawet kilkakrotnie zabrać głos w dyskusji na zajęciach z nauk politycznych. Ceciły nadal okazuje mu sympatię, ale nie wspomina o je- go sile, duchach, zaryglowanych drzwiach czy podejrzeniach dotyczących Jacksona Muira i Alexandra. Zupełnie jakby nie chciała myśleć o tym wszystkim. Devon podejrzewa, że właśnie w taki sposób radziła sobie w Kruczym Dworze ze wszystkim, co było niewytłumaczalne i nieoczekiwane. Pani Crandall nie wspomina już o incydencie z Alexan- drem. Chłopczyk też nie, a nawet po raz pierwszy od tamtej nocy obdarza go niewinnym uśmiechem, nie pasującym do skrywanej, mrocznej tajemnicy. Mimo to przy każdym spotkaniu Devon uważnie przy- gląda się Alexandrowi. W tych okrągłych oczkach jest coś, co błyszczy jak podrobione srebro. Nawet wykonując naj- bardziej banalne czynności, malec zdaje się drwić z Devona i czekać na następną okazję. Devon studiuje każde jego sło- wo, każde spojrzenie, każdy gest. Kiedy chłopczyk znowu coś zbroi? - Wydajesz się czymś zafascynowany, Devonie - uważa po kilku dniach Alexander. Obaj siedzą w bawialni, Alexander w fotelu, Devon na podłodze. Oglądają nim o inwazji obcych na Ziemię, lecz Devon częściej patrzy na chłopca niż w ekran. Alexander nie odrywa oczu od telewizora, ale i on nie ogląda progra- mu - a przynajmniej nie z takim skupieniem, z jakim oglą- dał tamtego paskudnego klauna. - Bo jestem - przyznaje Devon Alexander uśmiecha się. -161- za- - Możesz mi powiedzieć czym? - Fascynuje mnie twój spokój ducha. I umiejętność gra- nia na zwłokę. Chłopczyk podnosi brwi. - Grania na zwłokę? Co masz na myśli? - To - mówi Devon - że zastanawiam się, kiedy zno- wu zamkniesz mnie w jakimś pokoju, uciekniesz z domu lub naopowiadasz ciotce, że nabiłem ci głowę historyjkami o duchach. - Och - uśmiecha się Alexander, znowu wbijając wzrok w ekran telewizora. - To cię tak dotknęło? Bez obawy, De- vonie. Teraz jesteśmy przyjaciółmi. Tamto to przeszłość. Tylko cię sprawdzałem. - Ja chcę być twoim przyjacielem, Alexandrze. Jednak coś nam nie pozwala się zaprzyjaźnić. - Mruży oczy, pa- trząc na chłopca. - Powiedz mi, co to takiego. Czy wiesz, co to jest? Alexander zdaje się zastanawiać nad odpowiedzią. Uśmie- cha się, spoglądając niewinnie na Devona. - Może chodzi o to, że czuję się porzucony przez rodzi- ców i rozpaczliwie usiłuję zwrócić na siebie uwagę. - Milk- nie, po czym dodaje z udawanym przestrachem: - A mo- że Jackson Muir przyszedł po moją duszę. Może być jeden z tych scenariuszy? - Sam mi to powiedz. Chłopczyk śmieje się. Sięga do kieszeni koszuli i wyjmuje gumę do żucia. Ostrożnie odwija ją, wkłada do ust i zaczy- na żuć. Odwraca się i uśmiecha do Devona. - Wiem, że tu są odpowiedzi - szepcze Devon. - I za- mierzam je znaleźć. Możesz mu to powiedzieć. Nie zdoła mnie powstrzymać. Zamierzam odkryć prawdę. 162 A llexander zawsze zachowywał się dziwnie - zapewnia go Ceciły. - Wiem. Jednak jest coś... - Devon szuka odpowied- nich słów. - Naprawdę wierzę, że Jackson Muir wykorzy- stuje go do swoich celów. Znów są w stajni, oparci o stóg. Pearlie Mae stoi za nimi, spokojnie przeżuwając siano. - Och, Devonie - mówi Ceciły. - Wiesz, że ci ufam. I wiesz, że ci wierzę. Jednak to brzmi dziwacznie, rozu- miesz? Pojawiasz się tutaj i nagle Alexander zostaje opęta- ny przez duchy naszego domu. Daj spokój. To przypomina film science fiction. Brakuje tylko małych robotów, siedzą- cych w pierwszym rzędzie i mówiących nam, jacy jesteśmy głupi. - Wiem, że trudno w to uwierzyć, Ceciły. - Wzdy- cha. - Jednak Głos... Ufam mu. Jeśli coś mi mówi, zawsze ma rację. Dziewczyna ma taką minę, jakby nie była do końca prze- konana. - Posłuchaj - mówi Devon. - Kiedyś, gdy miałem dziesięć lat, do mojej klasy chodził głuchy chłopiec. Sam- my Siłbernagel. I pewnego dnia, po lekcjach, nie mogłem oderwać od niego oczu. Głos mówił mi coś o nim, ale nie rozumiałem co. Wiedziałem tylko, że chłopak ma kłopoty. Że coś mu się stanie. Ceciły mruży oczy. - I co się stało? -Nic. - Zatem Głos się mylił? Devon śmieje się. - Nie. Miał rację. Ponieważ poszedłem za Sammym na boisko i obserwowałem go. Pogrążony w myślach, wszedł prosto na ulicę. Szedł prosto pod nadjeżdżający autobus - 163 i nawet go nie widział. Byłem za daleko, żeby go zatrzymać, ale krzyknąłem do kierowcy autobusu. I autobus zatrzymał się. Sammy poszedł dalej, o niczym nie wiedząc, a kierowca autobusu był roztrzęsiony, wysiadł i powiedział mi, że gdy- bym nie krzyknął, chyba nie zahamowałby w porę. - Uratowałeś mu życie - wzdycha z podziwem Ceciły. - Może. Rzecz w tym, że Głos miał rację. Zawsze ma. W dużych sprawach, takich jak ta, ale w małych również. Tak jak wtedy, kiedy nie mogłem znaleźć mojego psa, Mak- sa. Głos powiedział mi, gdzie on jest. - To niesamowite - mówi Ceciły z nieco większym prze- konaniem. - Czy dlatego jesteś wzorowym uczniem? Devon kręci głową. - Kiedyś próbowałem bez przygotowania zdać test z hi- storii, myśląc, że Głos podpowie mi właściwe odpowiedzi. Strasznie polałem. - Wiedziałam, że musi w tym być jakiś haczyk. - Ceci- ły uśmiecha się. - Jak sądzisz, dlaczego słyszysz ten Głos? - Nie wiem. Głos, dziwna moc - właśnie dlatego tak bardzo chcę się dowiedzieć, kim jestem. To musi mieć coś wspólnego z... tymi sprawami... tymi stworami, które wciąż mnie prześladują. Ceciły, ten chłopak w pizzerii miał ra- cję. Napastnik, który go napadł, rzeczywiście miał szpony zamiast rąk. To był demon, jeden z tych, o których ci opo- wiadałem. - Daj spokój - mówi przestraszona dziewczyna. - To prawda. Devon wstaje. Jest zły i sam nie wie dlaczego. - Wiesz, jak to jest, Ceciły? Przez całe życie obawiać się czegoś, przed czym nikt nie zdoła cię obronić? Nie byłem taki jak inne dzieci, do których rodzice mogli przyjść w no- cy i zapewnić ich, że nie ma żadnego stracha. Ze nie ma potworów pod ich łóżkami. -164- Kopie deski przegrody na siano. - Ponieważ pod moim łóżkiem były potwory! - war- czy. - A w mojej szańe pełzały dziwne stworzenia! Ja na- prawdę słyszałem dziwne głosy! Dorastałem, nie wiedząc, dlaczego tak się dzieje - czemu wybrały mnie, a nie in- ne dzieci, dlaczego to ja zawsze muszę być silny. Nigdy nie wiedziałem, dlaczego potrafię siłą woli robić te dziwne rze- czy, o których nikt nie mógł się dowiedzieć, bo uznano by mnie za dziwoląga. I ludzie obawialiby się mnie. Zwiesza głowę. -Ja tylko chcę w końcu wiedzieć dlaczego - mó- wi. - Chcę się dowiedzieć, dlaczego jestem taki. Ceciły wstaje i obejmuje go. - Och, Devonie, tak mi przykro. To okropne. Naprawdę okropne. On patrzy jej w oczy. - Jestem tutaj dopiero od tygodnia - mówi jej - ale jedno już wiem na pewno: to wszystko wzięło się stąd. I są tu siły, które mnie tu nie chcą. Nie chcą, żebym odkrył ich sekrety, ponieważ mogę je zniszczyć. Ojciec zawsze mi mó- wił, że jestem silniejszy od nich. Nie wiem dlaczego. Jednak tak jest. - Nie od Jacksona Muira - przypomina Ceciły. - Mó- wiłeś, że jest silniejszy od ciebie. - Może. Jednak jeśli naprawdę tak jest, to dlaczego mnie nie załatwił? Czemu bawi się z Alexandrem? - Devon bie- rze jej twarz w dłonie. - Powiedz mi wszystko, co wiesz o Jacksonie Muirze, wszystko, co słyszałaś jako dziecko. - Niewiele wiem - mówi dziewczyna. - Matka nic o nim nie mówiła poza tym, że był zły. Był bratem jej ojca i umarł, kiedy była dzieckiem. Myślę, że się go bała. Zwykł urzą- dzać w salonie pokazy magiczne, podczas których działy się naprawdę dziwne rzeczy. Obrazy na ścianach, przed- -165- mioty fruwające w powietrzu. Przebierał się za szalonego magika, malował sobie twarz i w ogóle. Matka nienawidziła tych pokazów. Mówiła, że starała się trzymać jak najdalej od Jacksona. Potem wydarzyła się ta tragedia z jego żoną i inne historie. Simon mówił mi co nieco. - Na przykład? Ceciły marszczy brwi, jakby usiłowała przypomnieć so- bie słowa sługi. - Nazwał go wielkim i szlachetnym czarownikiem - od- powiada niechętnie. Devon kiwa głową. - Czary. We wschodnim skrzydle są magiczne księgi. Skąd Simon mógł wiedzieć takie rzeczy o Jacksonie? Ceciły wzrusza ramionami. - Nie mam pojęcia. Simona zatrudniono po śmierci mo- jego dziadka, więc nie znał Jacksona Muira. Jednak Simon zdaje się wiedzieć rozmaite rzeczy o naszej rodzinie. Devon zastanawia się nad tymi informacjami. - Rolfe Montaigne powiedział mi, że jego ojciec był tu zarządcą przed Simonem. Ceciły wzdycha. - Tak. Sądzę, że właśnie wtedy stosunki między nim a mamą zaczęły się psuć. - Powiedz mi, co wiesz - zachęca Devon. Ona patrzy na niego. - Chodźmy do miasteczka. Mam wrażenie, że oszaleję, jeśli tu zostaniemy. Jestem trochę przestraszona i kontakt z ludźmi dobrze mi zrobi. - W porządku - mówi Devon. W końcu jest sobotni wieczór. Pewnie mimo wszystko powinni wieść jak najbar- dziej normalne życie. - Dokąd chcesz pójść? - Do Niespokojnej Przystani. Możemy zamówić talerz małży i obżerać się, kontynuując rozmowę. 166 Devon zgadza się. Idą przez trawnik i po schodach na urwisku. - Czy Alexander wie, że podejrzewasz go o przymierze z Jacksonem? - pyta Ceciły, gdy idą drogą wzdłuż brzegu, patrząc na rozbijające się na plaży fale. - Wciąż prowadzimy wojnę podjazdową - mówi De- von. - Myślę jednak, że walczę z Jacksonem, a nie z ośmio- letnim chłopcem. Ceciły drży. Dochodzą do Niespokojnej Przystani. - Teraz nie chcę o tym wszystkim myśleć - mówi, otwierając ciężkie drewniane drzwi. W lokalu jest tłok. Nad głowami tłumu wisi gęsta chmu- ra dymu. Devon i Ceciły znajdują stolik pod ścianą. - Hej, czy to nie nasz chłopiec z Nowego Jorku? - mó- wi Andrea, zjawiając się z notesikiem w dłoni. - I panna Crandall we własnej osobie. - Widzę, że już się znacie - zauważa Ceciły. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi. - Andrea pochyla się i całuje Devona w policzek. Devon rumieni się. - Jak leci, chłopcze? Przeżyłeś spotkanie z duchami? Devon uśmiecha się do Ceciły. - Jakimi duchami? - pyta i oboje wybuchają śmie- chem. - Co ma być, ludzie? - pyta Andrea. - Ty dostaniesz dietetyczną colę, młoda damo. Nie chcę znów mieć przez ciebie kłopotów. Ceciły odwraca się do Devona. - Kilka tygodni temu przyszedł kierownik i zażądał ode mnie jakiegoś dokumentu tożsamości, a potem objechał Andreę za to, że przyniosła mi kieliszek wina. Możesz to sobie wyobrazić? - To, że nazywasz się Ceciły Crandall, nie oznacza, że wszystko ci wolno - karci ją Andrea. -167- - Dietetyczna cola i półmisek małży - mówi Ceciły. - Otwartych. - Ja poproszę piwo imbirowe - dodaje Devon. - Już się robi! - mówi Andrea i znika w tłumie. Devon przygląda się otaczającym go ludziom. Przeważ- nie są to dorośli, krępi mężczyźni o posępnych twarzach, pokrytych dwudniowym zarostem. - Rybacy - wyjaśnia Ceciły. - Większość z nich pracu- je dla mojej rodziny. W sezonie, mówi mu, kręcą się w Biedzie hordy turystów, jak również stada kelnerek i kelnerów, którzy zjeżdżają tu- taj w maju w poszukiwaniu pracy. Teraz jednak, z końcem jesieni i nadejściem zimy, przesiadują tu głównie twardzi tubylcy i grupki nastolatków. Andrea przynosi zamówione małże. Ceciły wkłada pierw- szego do ust. Spogląda na Devona, po czym z namysłem zadaje mu pytanie, które najwidoczniej dręczy ją od pew- nego czasu: - Devonie, skoro tyle mówimy o twojej przeszłości, praw- dziwych rodzicach i Jacksonie Muirze... No cóż, czy brałeś pod uwagę, że my... ty i ja... możemy być spokrewnieni? - Prawdę mówiąc - przyznaje Devon - tak. Macza małża w sosie i przeżuwa go, spoglądając na Ceciły. - Jednak nie sądzę, żeby tak było - mówi. - No wiesz, miałoby to sens, gdyż wyjaśniałoby, dlaczego ojciec wysłał mnie tutaj. To jednak bardzo mało prawdopodobne. - Jak to? - No cóż, zastanawiałem się, czy twój wuj Edward i je- go obłąkana żona nie są moimi prawdziwymi rodzicami, co czyniłoby mnie bratem Alexandra. Tylko dlaczego pozbyli- by się mnie, a nie jego? - Tak - zgadza się Ceciły. - A ponadto chyba jeszcze nie byli małżeństwem, kiedy przyszedłeś na świat. 168. On unosi brwi. - Może więc jestem dzieckiem twojego wuja i jakiejś jego dziewczyny. - Milknie i bacznie się jej przygląda. - Trzeba też wziąć pod uwagę twojego ojca. - Mojego ojca? Devon kiwa głową. - Może to dlatego mnie odesłano. Może dlatego on wy- jechał. Zrobił dziecko jakiejś dziewczynie i twoja matka nie mogła tego znieść. - To po prostu zbyt dziwaczne - mówi ona. - Gdyby tak było, czy matka przyjęłaby cię pod swój dach? On wzrusza ramionami. - Kto wie? - Och, Devonie - mówi Ceciły, szeroko otwierając oczy. - Nie zniosłabym tego, gdybyś okazał się moim bra- tem! On kiwa głową. Rozumie ją. Lubi Ceciły - i to bardzo. Gdyby się okazało, że jest jego siostrą... No cóż, nawet nie chce o tym myśleć. - Sądzę jednak, że musimy wziąć to pod uwagę - mó- wi. - Co jeszcze wiesz o swoim ojcu? Ceciły upija łyk dietetycznej coli. - Nic, naprawdę. - Patrzy w dal, jakby spoglądała na coś, czego on nie może zobaczyć. - Czasem myślę o nim i zastanawiam się, czy miałabym normalne życie, gdyby z nami został. - Jak to? - Może mama nie byłaby taka spięta. Może nasz dom mniej przypominałby grobowiec. Jednak on ją porzucił i ona do tej pory nie może tego przeboleć. Podsuwa Devonowi talerz z małżami. - Zjedz trochę - nalega. Devon posłusznie je. -160- - Oczywiście - ciągnie Ceciły - nie sądzę, żeby kiedy- kolwiek go kochała. Nie tak naprawdę. - Ceciły uśmiecha się. - Wyszła za niego tylko po to, żeby dopiec facetowi, którego rzeczywiście kochała. - Milczy przez chwilę. - Rolfe'a Montaigne'a. Devon robi wielkie oczy. - Rolfea Montaigne'a? Ceciły śmieje się. - No cóż, jeśli szukasz sekretów, to powinieneś poznać rów- nież te, które nie mają nic wspólnego z duchami. - Kończy swój napój. - Hej, Andrea, mogę dostać jeszcze jedną colę? Andrea daje jej znak, że zaraz przyniesie. - Mów. - Dobrze. Oto cała ta smutna historia. Kiedy jeszcze Rol- fe był nastolatkiem i mieszkał w Kruczym Dworze, on i moja matka byli sobie bardzo bliscy, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Jego ojciec był zarządcą i przyjacielem mojego dziad- ka. Dlatego dziadek zgodził się, żeby Rolfe był wychowywany jak członek naszej rodziny. Otrzymał takie same wykształce- nie jak moja matka i wuj, miał niemal takie same przywileje. - A kiedy to zaczęło się psuć? - No cóż, matka powiedziała mi, że wuj Edward - jej brat - zawsze był zazdrosny o Rolfe a, ponieważ ten był większy, szybszy, silniejszy, sprytniejszy i przystojniejszy. Dziadek zawsze zdawał się bardziej go lubić niż biednego wuja Edwarda. Andrea stawia następną colę przed Ceciły, lecz dziew- czyna jest zbyt zaaferowana swoją opowieścią, żeby to za- uważyć. - Dziadek zawsze miał nadzieję, że Rolfe i moja matka się pobiorą i prawdę mówiąc, zamierzali to zrobić. Z tego, co wiem, byli bardzo zakochani. Devon z trudem może to sobie wyobrazić. Pani Cran- -170- dali - elegancka, wyniosła, chłodna pani Crandall - w ra- mionach Rolfe a Montaigne'a. - Ale matka załamała się, kiedy przyłapała Rolfe a z inną dziewczyną. Nie wiem z kim, ale matka się wściekła. Nie spodziewała się tego. - I wciąż ma mu to za złe. Ceciły upija łyk. - To jeszcze nie wszystko. Może jednak nie powinnam... - Zaszłaś już za daleko. Ceciły chichocze. - Och, dobrze. Jednak nie mów nikomu ani słowa. Wiesz, dlaczego Rolfe siedział w więzieniu? Devon przełyka ślinę. - Dlaczego? - Oczywiście to wszystko działo się, jeszcze zanim przy- szłam na świat, ale ta historia przeszła do legendy Biedy. Wkrótce po tym, jak mama dowiedziała się o jego roman- sie, Rolfe zjechał samochodem z urwiska, wraz z dwiema osobami. Myślę, że dziewczyna była tą, z którą flirtował, ale nie jestem tego pewna. W każdym razie byli pijani, a wiesz, jak śliskie i niebezpieczne robią się te drogi po deszczu. - Ceciły uśmiecha się krzywo. - Jestem pewna, że potrafisz dodać dwa do dwóch. - Wypadli z drogi. - Masz pięć punktów. - Dziewczyna otrząsa się. - Och, to była prawdziwa tragedia. Jednak na tym nie koniec. Matka oznajmiła policji, że kiedy Rolfe opuszczał tamtej nocy Kruczy Dwór, byt pijany. Powiedziała, że próbowała go powstrzymać, ale nie zdołała. Zeznała pod przysięgą, że widziała Rolfe'a siedzącego za kierownicą niedługo przed tym, zanim samochód spadł z urwiska. To wystarczyło, że- by wsadzili go na pięć lat za nieumyślne zabójstwo. - Zemściła się. -171- Ceciły pochłania ostatnie małże. - Można tak powiedzieć. Zwłaszcza że nikt w mieście nie wierzy w to, że tamtej nocy Rolfe naprawdę prowadził samochód. Uważają, że za kierownicą siedziało któreś z tej dwójki. Rolfe istotnie był zbyt pijany, żeby coś pamiętać po- za tym, że to nie on prowadził. Następnego ranka znaleźli go śpiącego u podnóża urwiska. - Myślisz, że matka okłamała policję? - Hej, to ty tak powiedziałeś. - Rany. - Devon pociąga łyk imbirowego piwa. - A niech mnie, jeśli to nie nasz Potężny Pogromca Po- paprańców - mówi ktoś. To D. ]., a za nim Ana. - Czy ktoś sprawia ci tu kłopoty, człowieku? Devon uśmiecha się. - Na razie nie. - Cześć, .przystojniaku - mówi Ana, zajmując krzesło obok niego. Ceciły marszczy brwi. - Czy przyszło wam do głowy, że może właśnie omawia- my bardzo ważne i osobiste sprawy? Ana uśmiecha się do niej złośliwie. • - Nie możesz monopolizować swojego nowego brata, Cess. - On nie jest moim bratem - warczy Ceciły. D. J. siada przy niej. - Hm, jeśli nie jest, to robię się zazdrosny. - Piłeś? - pyta go Ceciły. - Jedzie od ciebie. - Nie piję, kiedy prowadzę, Cess. Przecież wiesz. - No to zjadłeś za dużo Cheetos. Odsuń się trochę. D. J. krzywi się i posłusznie odchyla się na krześle. Andrea przychodzi przyjąć zamówienie. - Mrożoną kawę poproszę - mówi Ana, patrząc na stojący przed Ceciły talerz ze skorupkami małży. - Z bez- tłuszczowym mlekiem. Pilnuję wagi. 172 Ceciły krzywi się do niej. D. J. zamawia colę. Ana patrzy na Devona. - Chcesz później iść do kina? Tylko ty i ja? On wzrusza ramionami. - Hm, Ceciły i ja wpadliśmy tu tylko na chwilę - odpo- wiada. - Właśnie, panno Podrywalska. - Nagle Ceciły szeroko otwiera oczy. - Hej, Devonie! Spójrz, kto przyszedł. Wszyscy odwracają się. Devon widzi go, górującego o głowę nad tłumem, bacznie omiatającego salę zielonymi oczami. Rolfe Montaigne. - Czy on nie jest nieziemski? - mówi Ana. - Jak... jak... bohater jakiegoś filmu. Rolfe zauważa ich. Uśmiecha się i przeciska przez tłum. - Idzie tu! - jęczy Ana. D. J. prycha. - Co w nim takiego wspaniałego? To morderca. - Przestań! - karci go Ana. Rolfe Montaigne podchodzi i uśmiecha się do nich. - Dobry wieczór, dzieciaki. Cześć, Ceciły. - Witaj, Rolfe - mówi Ceciły. - Jak się masz? - Po prostu świetnie. - Spogląda na Devona. - Mam nadzieję, że nie nabijacie mu głowy wszystkimi tymi strasz- liwymi opowieściami z czasów, gdy byłem największym pi- jakiem w mieście. - Rolfe nie pije, odkąd wrócił do miasteczka - infor- muje ich Ceciły. Mężczyzna mruga do nich. - Stałem się wzorowym obywatelem. - Rzeczywiście - mówi Ana, odsuwając się z krzesłem od Devona i wpatrując w nowo przybyłego. - Jestem Ana Lopez. - Miło mi cię poznać, panno Lopez. -173- Rolfe przystawia sobie krzesło i siada. Kiedy nadchodzi Andrea, Rolfe stawia wszystkim napoje i zamawia drugi ta- lerz małży. - Zapisz to na mój rachunek - mówi. - Matka powiedziałaby, że usiłujesz kupić moją sym- patię - komentuje Ceciły. - Tak jak kupiłeś całe to mia- steczko. On śmieje się. - Twoja matka naprawdę ma gadane. Nie kupiłem całe- go miasteczka. - Po chwili mruga do Any i dodaje: - Jesz- cze nie. Ana chichocze. - W jaki sposób tak bardzo się wzbogaciłeś? - pyta. - Założę się, że w niezbyt legalny sposób - mówi D. J. Rolfe udaje przerażenie. - Młody człowieku. Ja? Miałbym naruszać prawo? - D. J., jesteś okropny - warczy Ana. - Prawdę mówiąc - ciągnie Rolfe - moje bogactwo zdobyłem w najzupełniej uczciwy sposób.,Każdy może so- bie zajrzeć do moich ksiąg rachunkowych. W końcu chyba wszyscy wiedzą, że wzbogaciłem się po trupach... - celowo zawiesza głos - ...moich giełdowych rywali? Ceciły śmieje się. - To prawda - mówi niewinnie Rolfe, spoglądając na Devona. - Kilkakrotnie zaryzykowałem i opłaciło mi się. Czy pan czasem podejmuje ryzyko, panie March? - Tylko starannie wykalkulowane - odpowiada Devon. - Ach - parska Rolfe. - Bezpiecznie nie da się wzboga- cić. Wiecie, co zrobiłem, kiedy wyszedłem z więzienia? - Proszę nam powiedzieć - zachęca Ana. - Podjąłem pracę na platformie wiertniczej w Arabii Saudyjskiej. Tam zarobiłem pierwsze duże pieniądze. Stam- tąd łatwo było przeskoczyć do Egiptu, gdzie miałem szczę- ście i przyłączyłem się do ekspedycji archeologicznej. I wie- cie, co znaleźliśmy? - Grobowiec z mumią! - woła Ana. Rolfe uśmiecha się. - Sprytna dziewczyna. Masz całkowitą rację. Króla Ru- tintutina. Słyszeliście o nim? - Wydaje mi się, że uczyliśmy się o nim na zajęciach z kultury starożytnej - mówi Ana. Ceciły parska śmiechem. - Ana, jesteś jak trójpozycyjny kontakt na stałe ustawio- ny na ściemnianie. Rolfe uśmiecha się. - Mnóstwo złota. Mnóstwo. Ceciły kręci głową. - Nie zamierzasz uraczyć nas opowieściami o przekleń- stwie mumii? Rolfe wstaje. - Innym razem. Nie chcę wykorzystać wszystkich mo- ich opowieści za jednym razem. Ana patrzy na niego z podziwem. - Możecie to sobie wyobrazić? Grobowiec z mumią! Jednak Rolfe już nie zwraca na nią uwagi. Znów patrzy na Devona. - No cóż - mówi nieco poważniejszym tonem. - Poja- wiły się jeszcze jakieś duchy? Devon wytrzymuje jego spojrzenie. - Może kilka - odpowiada. - Informuj mnie na bieżąco - dodaje stanowczym to- nem Rolfe. Nie ulega wątpliwości, że mówi poważnie. - Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Żartobliwie salutuje siedzącym przy stoliku i odchodzi. On wie, ponownie mówi Devonowi Głos. On wie o spra- wach, które powinieneś poznać. 174. 175 - Wydaje się bardzo tobą interesować - mówi Ceciły. - Zastanawiam się dlaczego. Devon też tego nie wie. Zamierza jednak odkryć, co wie Rolfe Montaigne. I to szybko. K" -iedy wracają do domu, noc jest chłodna i pogodna. Li- ście prawie poopadały z drzew. W powietrzu unosi się odu- rzający zapach żniw: świeżo skoszonego siana, wzruszonej gleby. Chór świerszczy cyka monotonnie, a księżyc świeci na bezchmurnym niebie. Zostawili D. J. i Anę w Niespokojnej Przystani, bo woleli iść razem wzdłuż brzegu i po schodach na urwisko. Devon wziął Ceciły za rękę. W pewnej chwili pocałował ją - po raz pierwszy z własnej inicjatywy. Pachniała tak wspaniale, była taka miękka. Nie chciał myśleć o tym, o czym mówili przedtem. To było po prostu niemożliwe. W ogromnym domu stary szafkowy zegar w przedsion- ku wybija północ. Dwanaście dźwięcznych uderzeń odbija się echem od zimnego marmuru. Długie purpurowe cienie wyciągają się leniwie na podłodze, a kołyszące się za oknem nagie gałęzie drzew tworzą niesamowite kształty na ścia- nach. Ceciły idzie spać, a Devon zostaje w salonie i obserwuje z okna białogrzywe fale z trzaskiem uderzające o skały. Ich ryk go usypia. Devon zastanawia się, co powiedziałaby pa- ni Crandall, gdyby wiedziała o rodzącym się między nim a Ceciły uczuciu. Przeczuwa, że nie byłaby zachwycona. Nagle i niespodziewanie to słyszy. Głos. Chłopiec jest w niebezpieczeństwie. Devon odwraca się, doskonale rozumiejąc, co oznaczają te słowa, i pędzi po schodach na górę do pokoju Alexandra. 176 Stwierdza, że chłopiec nie śpi, lecz siedzi na łóżku, oparty plecami o wezgłowie i z rękami splecionymi na podołku. Jakby na coś czekał. Może na Devona. - Co robisz, Alexandrze? Jest już po północy. - Patrzyłem na księżyc. - Na księżyc? - I pomyśleć, że chodzili po nim ludzie. Czy to nie nad- zwyczajne? Devon nigdy się nad tym nie zastanawiał. Pierwsze lądo- wanie na księżycu miało miejsce wiele lat przed tym, zanim się narodził. Dorastał w świecie, w którym promy kosmicz- ne i satelity są czymś równie zwyczajnym jak rowery i po- ciągi. - Pewnie tak - przyznaje Devon. - Kiedy się nad tym zastanowić. Chłopiec parska śmiechem. - Wiesz, co to jest? - pyta nagle, wyjmując spod po- duszki telefon bezprzewodowy. - To aparat z kuchni. Po co go tu przyniosłeś? - Czyż to nie zdumiewające? - Alexander spogląda na aparat, który trzyma w dłoni, jakby jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. - Mogę nosić go przy sobie, a on zadzwo- ni, gdziekolwiek będę. Devon siada na skraju jego łóżka. Coś tu się dzieje. Chło- piec - albo Jackson - znowu bawi się z nim. - To oczywiste, że telefony bezprzewodowe dzwonią wszę- dzie - mówi Devon. - Od tego są. Chłopiec podziwia aparat, który trzyma w dłoni, jakby było to jakieś rzadkie znalezisko. Wyciąga antenę na całą długość i znowu ją chowa. Wystukuje cztery cyfry. Słychać ciche melodyjne piski. - Alexandrze, co robisz? . -177- - Dzwonię do ojca - odpowiada chłopiec, przykładając telefon do ucha. - Twój ojciec jest w Europie. Wybrałeś tylko cztery... - Halo, tato? - pyta wesoło Alexander. - Jak się masz? Devona przechodzi dreszcz. Chłopczyk promienieje. Je- go radość wydaje się szczera. Czy naprawdę mógł się połą- czyć z Edwardem Muirem w Londynie - albo w Paryżu? Tutaj jest północ, więc w Europie będzie piąta rano. - Alexandrze - mówi Devon. Chłopczyk posyła mu gniewne spojrzenie. - Rozmawiam z ojcem - cedzi przez zaciśnięte zęby. Devon czuje ucisk w gardle. Wstaje i spogląda na malca. - To tylko Devon - mówi do słuchawki Alexander, z obrzydzeniem wymawiając to imię. - Chcesz z nim po- rozmawiać? - pyta. Potem kiwa głową i oddaje aparat De- vonowi. - Chce z tobą pomówić. - Alexandrze, czy to naprawdę twój oj... -Chce z tobą pomówić! W oczach chłopca płonie wściekłość, która nie do pozna- nia zmienia jego twarz. Devon mimo woli cofa się o krok. Alexander podaje mu słuchawkę. Devon nie ma innego wyjścia - musi ją wziąć. - Pan... Muir...? Oczywiście nikt nie odpowiada. Devon ani przez chwilę nie wierzył, że Alexander tak po prostu wystukał cztery cy- fry i połączył się z Europą. Jednak w słuchawce słychać jakieś dźwięki. Czyjś oddech, krótki i chrapliwy, sapanie starego człowieka. Devon gwał- townie naciska przycisk, wyłączając telefon. - Co powiedział? - pyta niewinnie chłopczyk, spokoj- ny i uśmiechnięty. - Kto to był, Alexandrze? - Mój ojciec. Co powiedział? 178. - Ty... ty po prostu kogoś obudziłeś. W środku nocy. Wybrałeś jakiś przypadkowy numer i wyrwałeś jakiegoś biednego staruszka z głębokiego snu. Alexander wzrusza ramionami. - Może źle się połączyłem. - Sięga pod poduszkę i wyj- muje inne urządzenie. - Albo to. Wiesz, do czego to służy? Trzyma w ręku pilota do telewizora. Devon przygląda się chłopcu. Siada znowu na łóżku. - Nie - mówi ostrożnie. - Może mi wyjaśnisz? - Jeśli nacisnę ten guzik - mówi Alexander, trzymając pilota w prawej ręce i naciskając przycisk kciukiem - włą- czy się telewizor. Stojący naprzeciw łóżka odbiornik budzi się do życia. Trzaski przerywają ciszę ciemnego pokoju i błyski niebie- skiego światła migoczą na deskach podłogi. - Czyż to nie wspaniały wynalazek? Jednak bardziej od dziwnego nastroju dziecka, i o wiele bardziej od sapania w słuchawce telefonu, przeraża Devo- na program, który nagle pojawia się na ekranie telewizo- ra. Major Musick Show z jego antypatycznym gospodarzem i rzędami apatycznych dzieci, śpiewających piosenkę o wiel- kim mrocznym domu na szczycie wzgórza. - Alexandrze - szepcze Devon - jest środek nocy. Dlaczego puszczają ten program? Jednak chłopiec jest zapatrzony w ekran. Major Musick tańczy niezdarnie przed postrzępioną kurtyną z czerwo- nego aksamitu. Jego barwny strój błyszczy w jasnych świa- tłach reflektorów: czerwono-niebieski kostium z wielkimi różowymi pomponami przy marszczonej koszuli. Devon podchodzi bliżej telewizora i patrzy. Kamera ro- bi najazd na odrażającą postać klauna. Sztuczny nos jest popękany i dziurawy, a biały makijaż na twarzy rozmazany i gruby. -179- - No i jak, chłopcy i dziewczęta? - chrypi Major Mu- sick. - Podobała wam się ta piosenka? Kamera zbliża się jeszcze bardziej, bardziej i bardziej - aż cały ekran wypełnia zbliżenie jednego przekrwionego oka. Śmiech Majora Musicka wypełnia pokój i na moment urze- ka Devona równie mocno jak Alexandra. Tak łatwo zatracić się w tym śmiechu, pozwolić mu trwać bez końca, dać się ponieść w dal, wpuścić go do swoich myśli i pozwolić mu tam zostać. Jednak Devon w końcu otrząsa się z transu. Kamera znowu odjechała i teraz Major Musick stoi przed tablicą, pisząc po niej przy akompaniamencie nieprzyjemnych pi- sków kredy. - Dzisiejszą literą, chłopcy i dziewczynki, jest N - mówi. - Ennn - powtarza posłusznie Alexander za plecami Devona. - Posłuchajcie, jak podobnie brzmi do "emmm" - do- daje klaun. - Emmm - mówi Alexander. Kamera ukazuje twarz klauna. Devon stoi tuż przed te- lewizorem. Major Musick... Devon rozpoznaje go. Widział go już, na moment przed tym, zanim stracił przytomność. Widział go... w tamtym ciemnym pokoju we wschodnim skrzydle. Nagle Major Musick uśmiecha się i w jego ustach roją się robaki. Devon wreszcie pojmuje: pod kredowobiatym makijażem telewizyjnego klauna kryje się diaboliczna twarz Jacksona Muira. 9. ZyOJL) tJLOp 'eyon wyłącza telewizor. - Nie lubisz Majora Musicka? - pyta z anielską słody- czą Alexander za jego plecami. Upiorna cisza, która zapada w pokoju, jest tylko odrobinę mniej denerwująca niż odrażający śmiech błazna. Devon nic nie mówi, tylko odwraca się i spogląda na chłopca. W drzwiach pojawia się Ceciły. - Co tu się dzieje? Jest bardzo późno i Alexander powi- nien już spać. Devon chwyta pilota. - Ceciły, spójrz na to - mówi, ponownie włączając te- lewizor. Jay Leno przeprowadza wywiad z Gwyneth Pal- trow. - Zaczekaj - mruczy Devon, zmieniając kanał. Gra- ce Kelly i Gary Cooper w starym westernie. Znów zmienia kanał. Jakaś dziewczyna w kostiumie kąpielowym na kanale Home Shopping. Janet Jackson na VH1. - On tu był - mówi Devon. - Kto? - pyta Ceciły. Devon wciąż przeskakuje po kanałach, aż dochodzi do ostatniego numeru. Wyłącza telewizor i spogląda na Ale- xandra. - Jak to zrobiłeś? Jak puściłeś ten program w telewizji? - Devonie, o czym ty mówisz? - pyta Ceciły. - Czy mogę już iść spać? - pyta słodko Alexander. -l8l- - Nie! Powiedz mi, kim jesteś! - krzyczy Devon. - I czego ode mnie chcesz? - Hej - mówi Ceciły, kładąc rękę na ramieniu Devo- na. - Spokojnie. Puść go. Alexander tylko się uśmiecha. Devon ma przemożną chęć go trzepnąć, potrząsnąć nim, wydusić prawdę z niesforne- go bachora. Zamiast tego pozwala się wyprowadzić z poko- ju na korytarz. Słyszy, jak dziewczyna mówi swojemu ku- zynowi, żeby poszedł spać, bo jak zwykle narobił już dość zamieszania. Potem gasi światło i zamyka drzwi do pokoju chłopca. - Devonie - szepcze do niego, gdy idą korytarzem, sta- rając się nie obudzić pani Crandall - co widziałeś w tele- wizji? - Dowód na to, że Alexander jest w mocy Jacksona Muira. Prowadzi ją do bawialni. Na telewizorze leży "TV Guide" Devon przegląda go. Na żadnym kanale nie ma programu zatytułowanego Major Musick Show. Musick. Przez K. Jego spojrzenie pada na stertę gier planszowych w kącie. Podchodzi do nich. - Devonie, co się dzieje? Wyjmuje ze stosu pudełko scrabbie. - Co robisz? - dopytuje się Ceciły - Nagle zachciało ci się grać? Devon nie odpowiada. Zdejmuje pokrywkę i wysypuje wszystkie literki na stół. Zaczyna je przeglądać. Ceciły stoi nad nim i patrzy. Devon powoli literuje: MAJOR MUSICK - Nie rozumiem - mówi Ceciły. - Kim jest ten Major Musick? -182- - Zaczekaj - odpowiada Devon i zaczyna przestawiać litery. Najpierw J, potem A... I znów literuje: JACKSOM MUIR - J a c k s o m? - powtarza zdumiona Ceciły. Devon czuje mrowienie w całym ciele. - Dzisiejszą literą, chłopcy i dziewczynki - mówi cicho - jest N. - Spogląda na Ceciły. - Posłuchajcie, jak podobnie brzmi do M. Ennn. - Devonie, przerażasz mnie! - Zastąp M literą N i masz. To jasne jak słońce. On chciał, żebym na to wpadł. Podsuwał mi wskazówki. - Na co wpadł? Kto chciał? - ze zdumieniem pyta Ce- ciły. Devon chwyta ją za ramiona. - Ten program, który Alexander wciąż ogląda. W ten sposób dopadł go Jackson Muir. Tak go opętał. - Devonie, nie nadążam. - Nie szkodzi. Sam jeszcze nie jestem pewien, co to wszystko oznacza, ale jestem przekonany, że Alexander jest kluczem do wszystkich odpowiedzi, jakie pragnę poznać. - Chcesz mi powiedzieć, że Jackson Muir występował w programie telewizyjnym? Devon uśmiecha się. - Wygląda na to, że fascynuje go nowoczesna technika. Jaka data śmierci widnieje na jego nagrobku? - Nie pamiętam. - 1966. Przed lądowaniem na księżycu. Przed wynale- zieniem telefonów bezprzewodowych. Zanim pojawiły się w sprzedaży telewizory ze zdalnym sterowaniem. - Chyba tak - mówi Ceciły, nadal nie rozumiejąc. -183- Devon całuje ją. - Chodźmy spać. Mam wrażenie, że jutro będzie wielki dzień. - Zaczekaj, Devonie. On spogląda na nią. - O co chodzi? - To posuwa się za daleko. Przestawiasz kilka liter i otrzy- mujesz imię Jacksona. W dodatku napisane z błędem. I to wy- starcza, żeby cię przekonać, że jego duch opętał Alexandra. - Widziałem Jacksona, Ceciły. Poznałem go pod tym ma- kijażem klauna. Dziewczyna zamyka oczy. - Widziałeś nieboszczyka w programie dla dzieci? - To nie jest prawdziwy program! Istnieje tylko w tym domu! W gazecie nie ma takiego programu! Ceciły nie pojmuje. - Wiem tylko, że Alexander jest bardzo sprytnym dziec- kiem. Z tego, co mówił jego wychowawca, wynika, że robił z nauczycielami, co chciał. - Ceciły, nie widziałaś, jak się zachowywał przed chwilą. - Nie, ale widziałam to już wiele razy. Potrafi być pod- stępny. Przypomnij sobie, jak uciekł tamtej nocy. Jak mani- pulował wszystkimi. - To nie był on, Ceciły! To był Jackson Muir! Dziewczyna wzdycha, krzywi się i pociera dłonią czoło. - Devonie, czy przyszło ci kiedyś do głowy, że rozpacz- liwie usiłując odkryć prawdę o sobie i swoich umiejętno- ściach, może zacząłeś doszukiwać się czegoś, czego nie ma? Obrzuca ją gniewnym spojrzeniem. - Wiem, że to wydaje ci się zbyt dziwne. Wiem, że przy- byłem tu z tymi wszystkimi opowieściami o duchach i go- blinach, i sama nie wiesz, w co wierzyć... - Milknie na mo- .* ment. - Potrafię sam znaleźć odpowiedzi, Ceciły. Jeśli nie chcesz mieć z tym nic wspólnego, nie mam ci tego za złe. Ona jest bliska łez. - Nie o to chodzi, że nie chcę mieć z tym nic wspólne- go - mówi. - Po prostu... Zawsze uczono mnie nie zada- wać pytań. Nie przyglądać się zbyt uważnie komnatom tego starego domu ani motywom ludzi, którzy w nim mieszkają. Prosisz mnie, żebym odrzuciła wszystko, czego uczyła mnie matka, Devonie. Boje się tego, co możesz odkryć. Kiwa głową. Rozumie. Bez słowa rozchodzą się do swo- ich pokoi. On też obawia się tego, do czego to może dopro- wadzić: nie tylko prawdy o nim samym, ale i o jego ojcu. W co był zamieszany tato? Co łączyło go z tym domem i je- go tajemnicami? I jeśli tato nie był tak naprawdę jego ojcem, to kto nim był? azajutrz rano pani Crandall zjawia się na śniadaniu pro- mienna, uśmiechnięta i wesoła. - Simon przyniósł z ogrodu dynie - oznajmia. - To zawsze wprawia mnie w dobry humor. Nalewa sobie trochę kawy ze srebrnego dzbanka, który Simon umieścił na stole. Devon zauważa, że nie ma Ceci- ły: już zjadła śniadanie, bo przy jej miejscu stoi talerz z nie dojedzonymi płatkami i kilka plasterków banana mięknie w ciepłym mleku. - Ceciły bardzo poważnie traktuje swoje poranne ćwi- czenia - komentuje pani Crandall. Wyjawia, że córka tego ranka przemknęła obok niej w sportowych butach i dresie, żeby kilka razy obiec posiadłość. - Zastanawiam się, na jak długo wystarczy jej zapału. Devon podejrzewa, że Ceciły unika go po nocnej sprzecz- ce. Wbija wzrok w szklankę z sokiem pomarańczowym, •l84. 185. starając się nie myśleć o tym, że to zdeformowane dłonie Simona wyciskają każdego ranka świeżą porcję. Pani Crandall obserwuje go. Unosi brodę, ukazując długą szyję, ozdobioną pojedynczym sznurem pereł. Ma na sobie szkarłatną suknię, kontrastującą z białą skórą i starannie ufryzowanymi, złocistorudymi włosami. Jej pięknej twarzy nie szpeci szminka czy tusz. Rysy ma delikatne, lecz wy- raziste, łagodne, a zarazem stanowcze. Podbródek jeszcze jej nie obwisł i prawie nie ma zmarszczek w kącikach oczu. Devon wyobraża ją sobie jako młodą dziewczynę w wieku Ceciły. Łatwo zrozumieć, dlaczego Rolfe Montaigne uważał ją za atrakcyjną. - Nie zawsze byłam taką matroną - uśmiecha się pani Crandall, jakby czytając w jego myślach. - Kiedyś byłam równie młoda i beztroska jak Ceciły. Rano biegałam wokół domu. Nie sądzę, żebyś mógł to sobie wyobrazić. - Ależ mogę - uśmiecha się do niej Devon. - Jestem pewien, że nie wiem o pani jeszcze wielu rzeczy. Jej uśmiech odrobinę przygasa. - Dziwna uwaga, Devonie. - Pani Crandall - mówi chłopiec, pragnąc zmienić te- mat. - Alexander twierdzi, że w nocy dzwonił do Europy i rozmawiał z ojcem. Czy to możliwe? Pani Crandall wzdycha. - Nie sądzę. Nawet ja mam czasem kłopoty z ustaleniem miejsca jego pobytu. Devon odgryza kawałek belgijskiego wafla. - Pomyślałem, że może Alexander wybrał jakiś specjal- ny, zakodowany numer. Wystukał tylko cztery cyfry. - Cóż, to dowodzi, że z ciebie zażartował. Nie wiado- mo, gdzie teraz przebywa Edward. Może w Paryżu. Lub w Amsterdamie. Albo w Helsinkach. Mój brat nigdy długo nie zostaje w jednym miejscu. 106 Devon patrzy na nią. - Pani Crandall, jeszcze nie rozmawialiśmy o tamtej no- cy. Tej, kiedy znikł Alexander... Ona ucisza go gestem ręki. - Nie mówmy o tym. Co było, minęło. Wiem, jak ten dom działa na tych, którzy dopiero co w nim zamieszka- li. Potrafi wyczyniać dziwne rzeczy, wywoływać rozmaite złudzenia. Moja matka, niech ją Bóg ma w opiece, wciąż rozmawia z wszystkimi, którzy tu kiedyś mieszkali. - Mam jednak parę pytań, pani Crandall. I sądzę, że mo- że pani wiedzieć coś, co... Kobieta wstaje. - Devonie, tak bardzo bym chciała, żeby to się udało. Chcę, żebyś został członkiem naszej rodziny. - Podchodzi i staje za krzesłem chłopca, kładąc dłonie na jego ramio- nach. - Jednak i ty musisz się trochę postarać. Mówiłam ci, że nie powinieneś szukać odpowiedzi. Chciałabym ci po- móc, ale nie potrafię. Nie możesz po prostu patrzeć w przy- szłość, jasną i promienną, zamiast wciąż oglądać się za sie- bie? Devon spręża się i sądzi, że ona wyczuwa, jaki jest spięty. - Pani Crandall, dopóki nie zrozumiem przeszłości, nie widzę żadnej przyszłości. Ona zdejmuje dłonie z jego ramion. Odchodzi, nalewa sobie następną filiżankę kawy i zamierza zniknąć w głębi domu. - Pani Crandall, martwię się o Alexandra. Myślę, że - pomimo tego, co pani mówi - grozi mu niebezpieczeństwo. - Temu dziecku nic nie grozi - zbywa go niecierpliwie kobieta. - Dlaczego jest pani tego taka pewna? - Ponieważ tak jest. - Obrzuca go gniewnym spojrze- niem. - Ponieważ poprzysięgłam, że nikomu w tej rodzinie -187- już nigdy nic nie zagrozi. I podjęłam w tym celu odpowied- nie kroki. Rozumiesz, Devonie? Nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa! Tak więc nie doszukuj się go. Potem odchodzi. Devon wzdycha. Co ona ukrywa? Dla- czego jest taka pewna, że nie ma żadnego niebezpieczeń- stwa? Teraz pojmuje, że nie może spierać się z nią w na- dziei, że czegoś się dowie. Jest skazany tylko na siebie. Nie może liczyć nawet na pomoc Ceciły. Kończy śniadanie. Kiedy podnosi głowę, spostrzega Ale- xandra, który stoi w przejściu między jadalnią a kuchnią. - Jak długo tam stoisz? - pyta Devon. - Wystarczająco długo. Chłopczyk siada naprzeciw Devona. Na wielkim krześle wydaje się bardzo mały - ramiona ledwie mu wystają nad blat stołu. - Chcesz pooglądać telewizję? - pyta złośliwie Alexander. - Może. - Devon obrzuca go ciężkim spojrzeniem. - Może nadszedł już czas, żebyś opowiedział mi o Majorze Musicku. - Jego program właśnie idzie. - Zawsze idzie, prawda? Alexander uśmiecha się. - Kim on jest, Alexandrze? Chłopczyk ma rozbiegany wzrok. - Byłeś kiedyś na wieży, Devonie? - pyta. - Po co miałbym wchodzić na wieżę? - Devon posta- nawia podręczyć się z nim trochę i dowiedzieć, o co mu chodzi. - Co miałbym tam zobaczyć? - Och, nie wiem. Ja nigdy tam nie byłem. Może jednak dziś wieczór... może mógłbyś się tam dostać. - Co to za nowa sztuczka, Alexandrze? Chcesz mnie zamknąć na wieży, gdy tylko na moment odwrócę się do ciebie plecami? Alexander śmieje się. Zsuwa się z krzesła i pędzi na górę. Devon słucha, jak tupot jego nóg na marmurowej posadzce cichnie w głębi domu. Dochodzi do wniosku, że od Alexandra również niewiele się dowie. Za bardzo zawładnął nim Jackson Muir. Devon powinien jednak się dowiedzieć, dlaczego demon pojawił się pod postacią telewizyjnego klauna i co zamierza w ten sposób uzyskać, oprócz zdobycia władzy nad Alexandrem. Jackson wcale nie próbuje powstrzymać Devona przed od- kryciem jego sekretów. Prawdę mówiąc, wręcz zdaje się go do tego zachęcać. Devon postanawia podjąć następujące działania. Po pierw- sze, dowie się wszystkiego o Jacksonie Muirze i jego czarnej magii. Po drugie, jutro po szkole odwiedzi Rolfe'a Monta- igne'a i omówi z nim sprawy, o których ten człowiek chciał z nim porozmawiać. Z realizacją pierwszej części planu nie musi długo zwle- kać. Nigdzie nie widać Ceciły, Alexander siedzi przed tele- wizorem w bawialni, Simon grabi liście w ogrodzie, a pani Crandall jest u swojej matki. Devon ma całą bibliotekę dla siebie, ogrzewaną przez płonący na kominku ogień. Zaczy- na przeglądać książki poświęcone historii rodziny Muirów. Oczywiście księgi, których naprawdę potrzebuje, znaj- dują się w tamtej komnacie we wschodnim skrzydle. Devon wie, że będzie musiał jakoś się tam dostać, pomimo obawy, jaką budzą w nim te zamknięte drzwi. Na razie zadowala się informacjami dostępnymi w zwyczajnych książkach, z któ- rych pierwsza jest zatytułowana po prostu Historia Krucze- go Dworu. Ukazała się w 1970 roku, a napisał ją najwyraźniej miej- scowy historyk na polecenie Randolpha Muira, ojca pani Crandall. Devon otwiera ją na pierwszej stronie. 188 180 DEDYKOWANA NASZEMU PRZODKOWI, HORATIO MUIROWI Fotografia ukazuje starego człowieka z gęstymi bokobro- dami i wysokim czołem, poważnego i posępnego. Jednak nie złego, myśli Devon. Horatio Muir nie byt złym człowie- kiem. Nie tak jak jego pierworodny. Czyta: Horatio Muir urodził się w 1882 roku w Londynie, jako potomek znanej i szanowanej rodziny. Przybył do Ameryki w 1900 roku i osiadł w Biedzie na Rhode Island, wznosząc dwór, który mógł rywalizować z posiadłościami pobliskiego Newportu. Horatio był nie tylko zdol- nym biznesmenem, ale także rozsądnym człowiekiem, który uważał, że ogromna władza nakłada równie wielką odpowiedzialność. Swo- im bogactwem dzielił się z mieszkańcami miasteczka, zapewniając im miejsca pracy i dobrobyt. Kruczy Dwór, który został ukończony w 1902 roku, od począt- ku budził powszechne zainteresowanie i podziw. Okazały budynek mieszczący pięćdziesiąt pokoi, miał nie tylko dwa skrzydła, ale także wieżę, z której Horatio Muir często spoglądał na swoje włości, sięga- jące aż po brzeg morza. Dom zawdzięcza swoją nazwę czarnym kamieniom i belkom, z któ- rych został zbudowany, jak również ptakom, które tam zamieszkały, wywołując zdziwienie mieszkańców miasteczka. Gnieżdżące się na blankach kruki stały się nieodłącznymi towarzyszami Horatio Muira. Z odległości wielu mil widać było, jak krążą wokół wieży i siadają na gargulcach sterczących z fasady domu. A więc to prawda. Kiedyś w Kruczym Dworze mieszka- ły kruki. Devon zastanawia się, dlaczego się stąd wyniosły i dokąd odleciały. W książce są zdjęcia Horatia i jego żony, a także inne, Randolpha Muira, ojca pani Crandall, ale nie Jacksona, pierworodnego syna Horatia. Devon przerzuca kilka kar- tek, ale nie znajduje żadnej fotografii. -190 - Żadnego zdjęcia Jacksona - mruczy. - Ani jednego. Przypomina sobie nagrobek Jacksona z wykutym w gra- nicie napisem "Pan Kruczego Dworu" Bracia z pewnością rywalizowali ze sobą, domyśla się De- von. Tylko dlaczego Randolph pozwolił Jacksonowi wznieść pomnik ogłaszający go panem dworu? Co zaszło między ni- mi i jakie znaczenie ma dla mnie ich rywalizacja? Nie dziwi go, że w tej "oficjalnej" historii Kruczego Dwo- ru, najwidoczniej zamówionej przez Randolpha Muira, nie ma najmniejszej wzmianki o czarach i demonach. Jednak Jackson posiadł jakoś czarnoksięską wiedzę. Devon przypo- mina sobie słowa pani Crandall, która pierwszego wieczoru po jego przyjeździe do Kruczego Dworu powiedziała, że jej ojciec i dziadek byli "podróżnikami" Czaszki, spreparo- wane głowy i kryształowe kule to ich "pamiątki'1 wyjaśniła. Czyżby byli rodziną czarnoksiężników? Czy raczej, jak to określały księgi we wschodnim skrzy- dle, czarodziei? Jak dokładnie brzmiała ta nazwa? Czarodzieje Bractwa Skrzydła Nocy. Skrzydło Nocy. Nagle Devon czuje mrowienie całego ciała. Co oznacza ta nazwa? W końcu z książki o wielkich statkach wielorybniczych Biedy wysuwa się wyblakły, pożółkły wycinek z gazety. Nie ma daty. Devon podnosi go do światła i czyta: NAJSTARSZY SYN MUIRÓW PO POWROCIE Z EUROPY URZĄDZA FANTASTYCZNY POKAZ DLA DZIECI Jackson Muir, starszy brat Randolpha Muira z Kruczego Dworu, wczoraj w swej posiadłości bawił swoją bratanicę i bratanka oraz kilkoro dzieci z miasteczka, demonstrując magiczne sztuczki, któ- -l9l- rych nauczył się podczas podróży po Europie. Przebrany za klauna z pomalowaną na biało twarzą i czerwonym nosem, radował dziatwę takimi fantastycznymi numerami jak wyciąganie królika z cylindra, wywoływanie iluzji smoka, a nawet pozorne zniknięcie pewnego ma- łego chłopca. Zimny dreszcz przechodzi Devona. Jackson Muir, prze- brany za klauna. Jakoś nie wyobraża sobie, żeby Jackson z życzliwością zabawiał dzieci. Devon dobrze wie, jakiego rodzaju klaunem mógł być Jackson, i jest gotów się założyć, że te dzieci były bardziej przestraszone niż zachwycone. Nie potrzebuje podpowiedzi Głosu, żeby się domyślić, że przywołany przez Jacksona smok nie był złudzeniem. Mi- mo woli zastanawia się, co naprawdę stało się z tym małym chłopcem, który "pozornie" znikł. Włożywszy wycinek z powrotem do książki, natrafia na kolejny, tkwiący między kartkami. Tym razem nagłówek głosi: PANI EMILY MUIR GINIE, SPADAJĄC Z CZARCIEJ SKAŁY Wycinek z datą l listopada 1965 roku ma następującą treść: Policja sprawdza zeznania świadków, według których pani Emiły Muir, dwudziestodwuletnia żona Jacksona Muira z Kruczego Dwo- ru, zeszłej nocy spadła z urwiska Czarciej Skaty. Zarówno jej mał- żonek, jak i zarządca posiadłości Muirów, Jean-Michel Montaigne, oświadczyli prowadzącym śledztwo, że szukali pani Muir na terenie posiadłości w trakcie silnej burzy, która wczoraj przeszła nad okoli- cą. Straciwszy orientację, przestraszona pani Muir prawdopodobnie spadła ze skał około północy. Uznano ją za zmarłą, chociaż ciała nie odnaleziono. Pani Muir, z domu Emiły Day, wyszła za Jacksona Muira przed czterema laty, wkrótce po jego powrocie z Europy. Nie mieli dzieci. -192- Devon spogląda na wycinek. Jean-Michel Montaigne z pew- nością był ojcem Rolfe'a, lecz Devona bardziej intryguje inny fakt. Emily zabita się w Halloween, myśli. Wkrótce będzie kolejna rocznica. Ściska wycinek w drżącej dłoni, prawie go mnąc. - "Nie mieli dzieci" - czyta ponownie na głos. Jednak Głos oznajmił mu coś innego. Jackson miał dziecko. Ciarissa? Ta kobieta w bieli, którą widział na cmentarzu? Która, zgodnie z prawem, powinna odziedziczyć ten dom. Jednak imię "Ciarissa" nie pojawia się w żadnej ze stoją- cych na półkach książek. Devon przegląda je, jedna po dru- giej. Większość to ogólne dzieła o rybactwie, połowach wie- lorybów lub wybrzeżu Nowej Anglii. Jest też kilka starych ksiąg z obrazkami kruków. W jednej znajduje czarno-bia- łą fotografię Kruczego Dworu z dziesiątkami tych ptaków siedzących na parapetach i gnieżdżących się między łbami gargulców. Ponownie zadaje sobie pytanie: Gdzie podziały się te ptaki? Już ma zakończyć poszukiwania, gdy słyszy jakiś dźwięk. Szelest sukni. Odwraca się. W kącie pokoju widzi jakąś po- stać. Wydaje cichy okrzyk zdumienia. Padający z kominka blask na moment oświetla postać. To kobieta - okropnie okaleczona, zdeformowana. Ma roztrzaskaną głowę i wy- bite jedno oko. Jej ramiona są powykrzywiane, a ręce po- łamane. Zbliża się powoli do Devona i wyciąga ku niemu dłonie. To Emily Muir. Devon zakrywa usta, powstrzymując krzyk. Emily Muir- a raczej jej trup. Tak wyglądała po upadku z Czarciej Skaty. Kobieta błagalnie wyciąga połamane ręce. Próbuje coś powiedzieć, lecz z jej ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Po chwili znika. -193- Ona chce, żebym odkrył prawdę, myśli Devon. Ogień na kominku dogasa. Devon przeciągle wzdycha i rusza na górę. Tego wieczoru nie rozmawia już z nikim. Przez długą chwilę nie udaje mu się zapomnieć o błagalnie wyciągniętych rękach Emiły, ale w końcu zapada w sen. Zaczyna śnić: Jest na zewnątrz, w pobliżu Czarciej Skały, i obserwuje światło na wieży. Przy nim stoi Rolfe - nie ten, którego zna teraz, ale Rolfe sprzed dwudziestu lat, kiedy byt w wieku Devona i spał w tym samym pokoju. - Nie chcesz wiedzieć, kto tam jest? - pyta nastoletni Rolfe. - Chcę - odpowiada sennie Devon i w następnej chwili przemierza długie i kręte korytarze mrocznego, wielkiego domu. Szybko traci orientację. Każdy kolejny zakręt wiedzie go głębiej w labirynt pomieszczeń. Ma wrażenie, że podą- ża w górę, i nagle staje przy drzwiach komnaty na szczycie wieży, zza których dochodzi rozpaczliwe łkanie. Wyciąga rękę, żeby przekręcić klamkę... - Nie idź tam - mówi głos za jego plecami. Devon od- wraca się. To ojciec. - Chyba że naprawdę bardzo tego chcesz, Devonie. - Chcę - mówi Devon, teraz bliski łez. - Tato, przysła- łeś mnie tutaj, żebym się dowiedział. Muszę się dowiedzieć, kim jestem. Ojciec spogląda na niego ze smutkiem. - Zatem ruszaj, synu. Devon odwraca się i otwiera drzwi. W komnacie, w świe- tle świec, dostrzega gnijącą, pomalowaną na biało czaszkę Majora Musicka, który wyciąga królika z cylindra. Na wi- dok Devona klaun wybucha gromkim śmiechem, wypełnia- jącym pomieszczenie. Devon budzi się. Siada na łóżku i słucha cykania świersz- czy w nocnej ciszy. Okno otworzyło się i do pokoju wpa- 194. da chłodne październikowe powietrze. Devon drży, usiłu- jąc otrząsnąć się ze snu. Odrzuca kołdrę i wstaje, żeby za- mknąć okno. Spogląda na wieżę, sterczącą na tle ciemno- niebieskiego nieba. Oczywiście świeci się tam światło. Devon starannie za- myka okno. Bez namysłu wbija się w dżinsy i zakłada przez głowę ko- szulkę. Wychodzi na mroczny korytarz, słysząc łomot swo- jego serca w głuchej ciszy domu. Zatrzymuje się przed drzwia- mi pokoju Alexandra, aby się upewnić, że chłopczyk moc- no śpi, po czym idzie dalej. Nie spodziewał się, że drzwi do wschodniego skrzydła znów będą otwarte, ale są - oczywiście, dokładnie tak, jak zapowiedział Alexander. Z pomieszczenia za nimi sączy się dziwna złocista poświata. Jaką tajemnicę kryje to miejsce? Devon zbiera siły, otrzą- sając się z lepkich miazmatów niesamowitego snu. Nie do końca działa z własnej woli, ale nie próbuje się opierać. Drzwi skrzypią, kiedy je otwiera, zakłócając głuchą ciszę dworu. Devon sądzi, że na górze pani Crandall niespokoj- nie przewraca się na drugi bok, a przestraszona Ceciły sia- da na łóżku. Oczywiście Alexander też się budzi i szeroko otwiera oczy. Devon wchodzi do niewielkiej komnaty za drzwiami. Jest tak samo jak poprzednio, tylko że tym razem nie zapala go- łej żarówki pod sufitem. Devon zaczyna piąć się po cemen- towych schodach. Gdzieś z góry sączy się światło świecy, rzucając na stopnie migotliwy blask, w którym tańczą cie- nie. Devon wchodzi wyżej. Przystaje, wyczuwając czyjąś obecność. Ktoś-albo coś - schodzi po stopniach. Zbliżając się do źródła światła, De- von widzi przesuwający się po wklęsłej ścianie cień. To jakaś postać - nie, to dwie osoby. Teraz już wyraźnie widzi dwa -195- cienie, rzucane przez światło świecy, którą trzyma w rę- ku jedna z tych osób. Staje jak wryty, słysząc kobiecy głos, wykrzykujący jego imię: - Devon! Jednak nagle gaśnie świeca, która jest jedynym źródłem światła, i wszystko tonie w ciemności. - Kto tam? - woła Devon i jego głos odbija się grom- kim echem od marmurów i granitu. Odpowiada mu jedynie szelest odzieży i chyba cichy szept kobiety, która zawołała go po imieniu. Potem zapada głucha cisza i Devon, przestraszony, lecz zdeterminowany, ostroż- nie stawiając stopy, zaczyna znów powoli piąć się schodami w górę. - Chyba ostrzegałem cię, żebyś się tu nie kręcił - słyszy głos Simona. Oślepia go strumień jasnego światła z latarki służącego. - Ktoś mnie wołał - mówi Devon. - Może to duch - warczy Simon. - Co ty tu robisz? - Drzwi byty otwarte. - To nie daje ci prawa wchodzić tam, gdzie nie wolno. - Dziwię się, że znów nie próbowałeś mnie udusić - odcina się Devon. - Nie miałem sznura. - Simón mierzy go gniewnym wzrokiem. Devon jest przekonany, że służący istotnie tyl- ko dlatego znów go nie zaatakował. - No, już. Wynoś się stąd. - Co tam jest? - Tylko duchy. - No to co ty tu robisz? - Sprawdzam instalację. Upewniam się, że już nie będzie zwarcia. - Simonie, jest środek nocy. - Pracuję w różnych godzinach. 196 Devon wie, że stary kłamie. Nie zamierza jednak znów się z nim spierać. Odwraca się i schodzi na dół, z powrotem do wielkiego hallu. Spogląda na stary zegar. Ten wybija trzecią. Devon przez resztę nocy nie może zasnąć. Leży na łóżku, nasłuchując każdego dźwięku, każdego skrzypnięcia starych krokwi na wietrze. rzeź cały następny dzień Devon ledwie może wysiedzieć na zajęciach. Zmęczony, zniechęcony, marzący o rozwią- zaniu zagadki - którejkolwiek zagadki - co chwilę zerka na zegarek, czekając na ostatni dzwonek. Gdy ten w końcu dzwoni, Devon wrzuca książki do szafki i szuka D. J. Znajduje go na parkingu, opartego o Flo. - Mogę cię prosić o dużą przysługę? - pyta Devon. - Mów, człowieku. - Podwieziesz mnie do restauracji Rolfe'a Montaigne'a? Przyjaciel krzywi się, a potem skinieniem głowy daje mu znak, żeby wsiadał. D. J. zajmuje miejsce za kierownicą i włą- cza płytę kompaktową Aerosmith. Dream on... dream on... dream onnn... - Co cię łączy z tym kryminalistą? - pyta Devona. - Na razie nie mogę ci powiedzieć. Przykro mi, po pro- stu nie mogę. - Nie zadawaj pytań, to nie usłyszysz kłamstw, co? - mówi D. J., gdy opuszczają parking. - Coś w tym rodzaju - przytakuje Devon." - Tajemniczy z ciebie gość - stwierdza D. J., gdy wjeż- dżają na drogę numer 138. - Jakbyś był Supermanem albo kimś w tym rodzaju. Spokojny Devon to pewnie tylko twoje drugie wcielenie. Devon uśmiecha się. - Nie uważam się za Supermana. Po prostu szukam od- - 197 - powiedzi na kilka pytań. I myślę, że Rolfe Montaigne może wiedzieć, co się tu działo przed czternastoma laty. - Czternastoma? Kiedy się urodziłeś? - Właśnie. D. J. skręca w kierunku miasteczka i wkrótce w polu wi- dzenia pojawiają się białe elewacje domów. Zatrzymuje sa- mochód przed Fibber McGees. Devon spogląda na restau- rację, nie ruszając się z miejsca i nie otwierając drzwi. - Jak na człowieka szukającego odpowiedzi - zauważa D. J. - nie wydajesz się spieszyć. Devon wzdycha. - Dzięki za przejażdżkę, człowieku. - Żaden problem. - D. J. wyciąga rękę i klepie go w ple- cy. - Naprzód, Dicku Trący. Devon wysiada z samochodu. - Chcesz, żebym zaczekał? - pyta D. J. - Nie. Dzięki za dobre chęci. Wrócę stąd na piechotę do Kruczego Dworu. Patrzy, jak camaro odjeżdża drogą. Wkłada rękę do kie- szeni i ściska medalik ze świętym Antonim. Chciałby być nadal w samochodzie z D. J. i słuchać z nim muzyki, jak zwy- czajny chłopak. Sam nie wie, dlaczego jest zdenerwowany przed wizytą u Rolfe'a. Może dlatego, że robi to za plecami pani Crandall. Jeśli rozzłościłaby ją wizyta Devona w wieży, to przy jej nienawiści do Montaignea wpadłaby w szał, gdyby dowiedziała się o ich konszachtach. Jednak sama go do tego zmusiła: zbywając go, nie odpowiadając na jego pytania, jak- by sama skierowała go do Rolfe a Montaigne a. Devon idzie chodnikiem w kierunku Fibber McGees. Re- stauracja zostanie otwarta dopiero za kilka godzin, w porze obiadu, lecz porsche Rolfe'a już stoi przed wejściem. Przez wielkie okna Devon widzi kelnerów w białych koszulach i czarnych krawatach, ustawiających na stolikach wazony -198- z chryzantemami. Inni zwijają serwetki i układają sztućce. Devon nabiera tchu i otwiera drzwi. Wchodzi w gęsty, pszen- ny aromat świeżego chleba. Uświadamia sobie, że jest głodny. Nie musi pytać o Rolfe a. Ten jakby czekał na niego. Po- jawia się w przejściu na zaplecze i uśmiecha się, stojąc z za- łożonymi na piersi rękami. - No, no, czyż to nie nowy lokator Kruczego Dworu? - mówi. - Możemy porozmawiać? - pyta Devon. - Zastanawiałem się, kiedy przyjdziesz. Rolfe spogląda na jednego z kelnerów, zapewne kierow- nika sali. - Zaraz wrócę - oznajmia, maszerując w kierunku De- vona i po drodze zdejmując z wieszaka czarny skórzany płaszcz. Wkłada go i otwiera drzwi. - Chodź ze mną - mówi do Devona, popierając słowa ruchem głowy. Devon dziwi się. - Dokąd? - Na przejażdżkę. Devon nie ma wyboru. Idzie za nim. Rolfe już siedzi w sa- mochodzie i zapuszcza silnik. Devon otwiera drzwi po stro- nie pasażera i wsiada. Przypomina mu się, jak pierwszy raz siedział w tym wozie, swego pierwszego wieczoru w Bie- dzie. Od tamtej pory nie minął jeszcze miesiąc, a mogłoby się zdawać, że upłynęła cała wieczność. Rolfe wyjeżdża tyłem z parkingu i kieruje wóz na drogę biegnącą wzdłuż wybrzeża. - Lepiej będzie porozmawiać w moim domu - mówi. - Tam nikt nie będzie nas słyszał. Devon nie odpowiada. Spogląda przez okno. Dzień zro- bił się pochmurny. Szara mgła zostawia krople wilgoci na -190- przedniej szybie. Chłopiec niespokojnie zerka na nadmor- skie głazy. Nagle ma wrażenie, że wpadł w pułapkę, zwraca- jąc się z prośbą o pomoc do tego człowieka, do mordercy... A jeśli, wiedziony ślepą nienawiścią do rodziny Muirów, Rolfe uważa to spotkanie za świetną okazję do zemsty? Samochód przyspiesza, coraz szybciej pokonując ostre za- kręty. Devon przyciska głowę do zagłówka skórzanego fo- tela i czuje, że serce bije mu coraz szybciej. - Co jest? - śmieje się do niego Rolfe. - Nie lubisz szybkich samochodów? - Ależ lubię - mówi mu Devon. - Obawiam się tylko ich kierowców. Rolfe śmieje się. - A co? Boisz się, że spowoduję wypadek? Na przykład wypadnę z drogi? W tym momencie przed nimi pojawiają się światła reflek- torów, jak dwie płonące dziury we mgle. Devonowi zapiera dech. Nadjeżdżający samochód kieruje się prosto na nich, jakby chciał zepchnąć ich z urwiska. Rolfe naciska klakson, ale bezskutecznie. Tamten samochód zbliża się szybko i na- gle Devon zdaje sobie sprawę - widzi to oczami duszy - że kierowca tego wozu ma ostre kły i ściska kierownicę szponami. 10. Słazuctóo^foc-u *J *-/ - olfe w ostatniej chwili wprawnie omija nadjeżdżający sa- mochód, który przelatuje obok z zapierającą dech w pier- siach szybkością. Devon słyszy unoszący się w powietrzu, upiorny śmiech. - Przeklęci idioci - mruczy Rolfe, podejrzliwie spoglą- dając w lusterko. - Pewnie pijane dzieciaki. Jednak Devon wie, że za kierownicą tamtego samochodu nie siedział żaden dzieciak. - No, jesteśmy na miejscu - oświadcza Rolfe. - Nie ma jak w domu. Skręca w żwirową dróżkę, wiodącą na skraj klifu. Tuż przy krawędzi urwiska stoi domek z oknami rozjaśnionymi bla- skiem kominka. Z komina unosi się dym, pachnący sosno- wą żywicą. Wysiadają z samochodu i Rolfe otwiera drzwi, zapraszając Devona do środka. Zastają tam kobietę, ubraną w bluzkę ze złotej satyny i czar- ne dżinsy, czytającą przy stole gazety. Jest uderzająco pięk- na, niczym supermodelka: czarnoskóra, długonoga i złoci- stooka. - Rolfe - mówi, a potem spogląda na Devona. - Cześć, młody człowieku. Nie wygląda na zaskoczoną jego widokiem. - Roxanne, to jest Devon March - oznajmia Rolfe i do- daje znacząco: - Z Kruczego Dworu. -201- - Cześć, Devonie March - mówi kobieta, wyciągając rękę. Devon ściska jej dłoń. - Cześć. - Będziemy na dole w gabinecie - mówi jej Rolfe, a ko- bieta kiwa głową. Devon idzie za gospodarzem po spiralnych schodach wiodących do pokoju najwidoczniej wbudowanego w kra- wędź urwiska, z jedną niemal całkowicie przeszkloną ścia- ną wychodzącą na morze. Pozostałe trzy ściany od podłogi po sufit zajmują półki z książkami. Tak naprawdę wszędzie wokół leżą książki, a między nimi Devon dostrzega kryszta- łowe kule, kilka czaszek i co najmniej jedną spreparowaną głowę. Tak samo jak w salonie w Kruczym Dworze. - Piękny pokój - mówi Devon. - Podoba ci się? Spędzam w nim większość wolnego czasu. - Rolfe pokazuje przeszkloną ścianę. - Kto by tego nie robił, mając taki piękny widok? - Wzdycha. - Głów- nie jednak ze względu na książki mojego ojca. Dobrze je mieć przy sobie. Z barku na środku pokoju wyjmuje butelkę czerwonego wina. Wyciąga korek i napełnia dwa kieliszki. Podaje jeden Devonowi, który robi zdziwioną minę. - No już, Devonie. Odrobina wina ci nie zaszkodzi. We Francji chłopcy znacznie młodsi od ciebie piją wino tak, jak tutaj większość dzieci pija coca-colę. Devon pociąga tyk. Pijał już piwo, ale nigdy wino. W pierw- szej chwili wydaje się gorzkie, ciepłe i cierpkie. Jednak po kilku łykach zaczyna mu smakować: jest aromatyczne i ko- jące, o smaku słońca i owoców. Siedzą na sofach, twarzami do siebie. W dole fale z trza- skiem rozbijają się o skały, a słońce opada coraz niżej. De- von nie wie, od czego zacząć, i nagle trochę mu się kręci 202. w głowie od wina. Jakby nie mógł sobie przypomnieć, po co przyszedł do Rolfea Montaigne'a. - Za duchy i inne niebezpieczeństwa - mówi Rolfe, podnosząc kieliszek z winem. - No cóż, powiedz mi, jak ci minęły te ostatnie tygodnie. - Szybko. - Devon usiłuje zebrać myśli. - Mam wraże- nie, że jestem bliski odkrycia prawdy o sobie. - O sobie? Mów jaśniej. - O mojej przeszłości. O tym, kim jestem. Rolfe kiwa głową. - Ach, tak. Rewelacje o twojej adopcji, które ojciec wy- jawił ci na łożu śmierci. No i co odkryłeś? Devon przygląda mu się bacznie. - Mówił pan, że mieszkając w Kruczym Dworze, też wi- dywał pan duchy. Rolfe wzrusza ramionami. - Jak każdy, kto spędzi tam trochę czasu. - Co pan wie o Jacksonie Muirze? - Wiem, że był złym człowiekiem. I że jego zło nie umar- ło wraz z nim. Devon widzi, że jego rozmówca jest śmiertelnie poważ- ny. Jakby na potwierdzenie jego słów w oddali niebo nad morzem przecina bezgłośnie błyskawica. - Mogę to potwierdzić - przytakuje Devon. - Widzia- łem go. Kilkakrotnie. - Gdzie? - Na cmentarzu. We wschodnim skrzydle. A także w in- nych miejscach. - Amanda jest niemądra - mówi Rolfe, bardziej do sie- bie niż do niego. Nagle Devon wyczuwa obecność tej kobiety z góry, Roxan- ne. Zeszła na dół z tacą truskawek, pokrojonymi gruszkami, francuskim pieczywem i serem. Patrzy Devonowi w oczy. -203- - Jesteś głodny - odzywa się. Istotnie. Tylko skąd ona o tym wie? - Dziękuję ci, Roxanne - mówi Rolfe. Kobieta uśmiecha się. - Tak - wtóruje Devon. - Dzięki. Roxanne kiwa głową, a blask ognia odbija się od jej skóry i tańczy w dziwnie złocistych oczach. Bezszelestnie wraca po schodach na górę. - Jakby czytała w moich myślach - zauważa Devon, wrzucając do ust truskawkę. - Roxanne jest bardzo domyślna - mówi Rolfe, patrząc za nią z uśmiechem. Devon odkrawa sobie plasterek sera i odłamuje kawałek francuskiej bułki. - No cóż, wracając do naszej rozmowy - mówi z peł- nymi ustami - dlaczego uważa pan, że pani Crandall jest niemądra? Rolfe upija łyk wina. - Nie powinna była sprowadzać do tego domu takiego niewinnego młodzieńca jak ty. Podchodzi do okna i spogląda na wzburzone morze w dole. Nad falami w oddali przetacza się głuchy pomruk gromu. Można mu ufać, mówi Głos. Wszelkie wątpliwości i oba- wy, jakie dotychczas budził w Devonie ten mężczyzna, teraz znikają. Devon wie, że Rolfe nie tylko zna odpowiedzi, ale też jest z nim dostatecznie szczery, żeby się nimi podzielić. W końcu ktoś jest z nim szczery. Devon podchodzi do niego, gryząc kawałek gruszki. - Dlaczego wschodnie skrzydło jest zamknięte? Rolfe spogląda na niego. - Devonie, jesteś dobrym chłopcem. Powinieneś zwró- cić się do Amandy... -204- - Zrobiłem to. Pytałem. Niczego się nie dowiedziałem. Nic nie chciała mi powiedzieć. Rolfe dopija wino i kręci głową. - Niech pan słucha - ciągnie Devon. - Mam prawo wiedzieć. To moja przeszłość, moja historia. Rolfe przygląda mu się. - Dlaczego sądzisz, że twoja, Devonie? Rozmawiamy o dwóch różnych sprawach: o tym, co Amanda wie o twoich rodzicach, oraz o tym, czego nie mówi o duchach Kruczego Dworu. - Sądzę, że te dwie sprawy łączą się ze sobą - mówi spokojnie Devon. - Dlaczego tak uważasz? - Ten samochód, który próbował zepchnąć nas z urwi- ska, kiedy jechaliśmy tutaj... Za jego kierownicą nie siedział żaden dzieciak. Widzi w jego oczach, że Rolfe również dobrze o tym wie, tylko ukrywał przed nim ten fakt, sądząc, że Devon tego nie zauważył. Rolfe nadal mu się przygląda. - Skąd wiesz? - Nie jestem taki niewinny, jak się wydaje - mówi De- von. Zjada ostatnią truskawkę. - Pan wie o demonach, prawda? Wie pan o zaryglowanych drzwiach we wschod- nim skrzydle. Rolfe mruży oczy i patrzy na Devona. - Kim jesteś? - pyta cicho. - Waśnie tego chcę się dowiedzieć. Rolfe tylko na niego patrzy. Pokaż mu, mówi Głos. Devon podnosi lewą rękę i porusza palcami. Przeczuwa, że tym razem jego moc się objawi. I rzeczywiście, jedna z książek wysuwa się z półki i gładko przelatuje w powie- -205- trzu, żeby spocząć w jego dłoni. Rolfe przygląda się temu z nieprzeniknioną miną. - Rejestr Opiekunów Portalu - czyta Devon, spogląda- jąc na tytuł. - We wschodnim skrzydle też jest taka książka. - Tak - przyznaje Rolfe, biorąc od niego księgę. - Tak, istotnie tam jest. - Nie odrywa oczu od Devona. - Chodź- my i siądźmy przy kominku, dobrze? Zasiadają w dwóch dużych i miękkich fotelach. Na ko- minku trzaska ogień. Na zewnątrz krople deszczu z waha- niem pukają w szyby, jakby nie chciały im przeszkadzać. Grzmi, ale wciąż daleko nad morzem. - Zna pan innych obdarzonych takimi zdolnościami jak ja, prawda? - Znam. - Mężczyzna wciąż mu się przygląda, jakby próbując zrozumieć. - Od jak dawna wiesz o swoich umie- jętnościach? I kto jeszcze wie, że je posiadasz? - Wiem o nich od dziecka - wyjaśnia Devon. - I do- tychczas poza panem wie o nich tylko Ceciły. Kilku chłop- ców w Gio's widziało, jak walczyłem z demonem, ale uznali, że był to tylko przypływ adrenaliny. - Widzieli, jak walczyłeś z demonem? - No, właściwie tylko raz go uderzyłem. Musiałem. Na- padł na pewnego chłopca. Rolfe blednie. - A zatem wróciły - mówi cicho. - Wyczułem to. Dzi- siaj ten samochód prawie zawadził o mój. Jeśli to, co mó- wisz, jest prawdą, kryje się w tym znacznie więcej, niż przy- puszczałem. Jeżeli atakują przypadkowe osoby... - Nie sądzę, żeby to był przypadek. Ten demon przemó- wił do mnie. Próbował mnie sprowokować. To ja byłem jego celem. Tylko dlaczego? Właśnie to muszę wiedzieć. Przez całe życie musiałem odpierać ataki takich stworów. Ojciec robił, co mógł, ale kilka razy udało im się przebić. --206- A od kiedy przyjechałem tutaj, co chwilę muszę walczyć z jednym z nich. - I najwidoczniej zwyciężasz, skoro tu siedzisz - za- uważa Rolfe z wyraźnym podziwem w głosie, - Tak. - Devon też jest dumny z siebie. - Owszem, radzę sobie. - Wiesz, kim jesteś, prawda, Devonie? Ojciec z pewno- ścią ci to wyjaśnił. Chłopiec pochyla się na fotelu. - W tym rzecz, że nie wiem. Ojciec nic mi nie powie- dział poza tym, że jestem silniejszy od każdego z nich i że nie powinienem się bać. Rolfe krzywi się. - To dziwne. Przypuszczam, że twój ojciec był Opieku- nem, a zadaniem Opiekuna jest nauczać. - Przez chwilę zdaje się nad czymś zastanawiać. - Zapewne twoi praw- dziwi rodzice oddali cię pod jego opiekę. Jeśli był Opieku- nem, wiedział o twoich zdolnościach. Tylko nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie chcieli, żebyś znał prawdę o swoim dziedzictwie. To wspaniałe dziedzictwo, szlachetne... - Zaraz. Może pan to powtórzyć? Moje dziedzictwo? Opiekun? - Devon patrzy na Rolfe'a szeroko otwartymi oczami. - Może pan zacząć od początku? Proszę. Rolfe uśmiecha się. Spogląda na książkę, którą trzyma na kolanach. - Twój ojciec z pewnością tu jest, prawda? - pyta. - W te) książce? Devon kiwa głową. - Tylko że on nie może być moim ojcem. Nosi inne na- zwisko i zdjęcie zrobiono ponad sto lat temu. - Pokaż mi go - poleca Rolfe, wręczając chłopcu książkę. Devon przewraca stare i wilgotne kartki. Znajduje Thad- deusa Underwooda. Pokazuje mężczyźnie otwartą książkę. -207- - To on - mówi. Rolfe szeroko otwiera oczy. - Twoim ojcem był Thaddeus? - Znał go pan? Rołfe podnosi głowę i patrzy na twarz Devona, a potem znów w księgę. - Och, tak - mówi. - Znałem go. Wstaje i nalewa sobie drugi kieliszek wina. Deszcz pada mocniej, bębniąc o szybę. Błyskawica rozjaśnia niebo. Nad- ciąga następny sztorm. - Przecież on nie może być moim ojcem - mówi De- von. - Żył w poprzednim wieku. - Opiekunowie żyją długo. Muszą. Mają nauczać, szko- lić i chronić kolejne pokolenia. Ile twój ojciec miał lat? - Pięćdziesiąt siedem, kiedy umarł. - Dodaj do tego co najmniej paręset, chłopcze - mówi z uśmiechem Rolfe. - To niemożliwe - wydusza z siebie Devon. Rolfe uśmiecha się jeszcze szerzej. - Równie niemożliwe jak unoszenie książki siłą woli? Albo walka z demonem w pizzerii? Devon usiłuje ogarnąć te nowe informacje o swoim ojcu. - Zatem mój ojciec nie nazywał się March - myśli na głos. - Zapewne przybrał to nazwisko, ponieważ urodzi- łem się w marcu. - Nagle zerka na rozmówcę. - Jak Opie- kun - kimkolwiek jest - może tak długo żyć? Mój ojciec byt człowiekiem. Jestem tego pewien. Rolfe wzdycha. - Oczywiście, że był człowiekiem. Jak wszyscy Opie- kunowie. Jednak pochodzą z bardzo starej linii... sięgającej zarania magii, której zawdzięczają swe szczególne umiejęt- ności. I dlatego mają uczyć, szkolić i chronić... - Kogo? -208- Rolfe wydaje się nie słyszeć. Spogląda w dal, pogrążony we wspomnieniach. - Kiedy byłem chłopcem, Thaddeus Underwood był naj- większym Opiekunem w Ameryce. Podziwiałem go. Był dla mnie jak dziadek - mądry, szczodry i dobry. Mój ojciec świata poza nim nie widział. - Milknie na chwilę, a po- tem mówi; - Wszyscy kochaliśmy Thaddeusa. Pan Muir. Edward. Amanda. - On tu był? Mój ojciec był w Kruczym Dworze? - Tak. Przez jakiś czas. Przybył tu szkolić mojego ojca. Widzisz, mój ojciec też był Opiekunem. - Rolfe spogląda na Devona, jakby usiłował dostrzec coś, co powinien roz- poznać. - Chociaż nie mam pojęcia, kim mogli być twoi rodzice. Nie znam nikogo, kto mógł oddać cię pod opiekę Thaddeusa. - Oni musieli być stąd, z Biedy - upiera się Devon. - W przeciwnym razie po co ojciec przysyłałby mnie tutaj? I dlaczego nigdy mi o nich nie mówił? - Nie znam odpowiedzi na te pytania. Jednak Thaddeus Underwood nigdy nie robił niczego bez powodu. Byt na to o wiele za mądry. Tak, jestem pewien, że chciał, abyś odkrył prawdę o swoim dziedzictwie, ale nie mogę zgłębić powo- du, dla jakiego ukrył ją przed tobą. Nie ma tu już Opieku- nów, nie został nikt, kto mógłby uczyć cię tak jak on. Devon znów stoi przy oknie, twarzą do Rolfe'a. - Nie rozumiem. Nie mam pojęcia, kim jest Opiekun. Opiekunowie Portalu... Czym jest Portal? Czy to takie drzwi jak te we wschodnim skrzydle? - Jesteś bardzo domyślny, Devonie. Tak, dokładnie takie drzwi. - Rolfe uśmiecha się sardonicznie. - W potocznej mowie nazywa się je Otchłaniami. - Tak - mówi Devon. - Otchłań. Taka jak ta w szafie w moim domu. - 200 - Rolfe spogląda na niego ze współczuciem. - Zagnieździły się w twojej szańe? Biedny dzieciaku. - Ale dlaczego? Właśnie to chcę wiedzieć. Dlaczego ja? Rolfe patrzy na niego ze smutkiem. - Naprawdę nie wiesz, prawda? - Nie - mówi błagalnym tonem Devon. Rolfe odstawia kieliszek na parapet okna. Kładzie dłonie na ramionach Devona i spogląda mu prosto w oczy. - Deyonie March, pochodzisz z pradawnego i starożyt- nego rodu, dumnego i szlachetnego - oświadcza. - Devo- nie March, jesteś czarodziejem Bractwa Skrzydła Nocy. Jakby na potwierdzenie nad morzem przetacza się grom. Drą /ra... Bractwa Skrzydła Nocy? Devon dopiero po kilku sekundach zebrał myśli. Te trzy słowa budzą w nim zimny dreszcz. Czuje mrowienie całego ciała, od stóp do głów. - Bractwa Skrzydła Nocy - powtarza Rolfe. Devon oczami duszy znów widzi te księgi we wschodnim skrzydle Kruczego Dworu. Wtedy również zamarł, napo- tkawszy te słowa. Nie musi nawet pytać - wie, że Muiro- wie również są czarodziejami Skrzydła Nocy. Pamięta te kruki, czarne jak noc, które niegdyś mieszkały w ich domu. - Skrzydło Nocy - mamrocze. - Czarodziej... czarow- nik! Jak Jackson Muir. Rolfe wygląda na rozgniewanego. - Och, nie. Nie jak on. Jackson Muir zbezcześcił staro- żytną i szlachetną tradycję Bractwa, przekazaną mu przez ojca, wielkiego Horatia Muira. Wykorzystał swoje umiejęt- ności \v złych celach. Dlatego został Apostatą - zbunto- wanym czarownikiem, odrzuconym przez wszystkich po- zostałych członków Skrzydła Nocy. 210 Devon słucha tego, jak bajki o żelaznym wilku albo hi- storyjki rodem z komiksów. Ledwo potrań to pojąć, a jed- nocześnie jest dziwnie pokrzepiony. Czymkolwiek jest to Bractwo, on należy do niego - jest jednym z nich. Po raz pierwszy w życiu czuje się częścią czegoś wielkiego. - A więc jest więcej tych... tych... członków Skrzydła Nocy? Rolfe uśmiecha się. - Och, tak. Można ich spotkać na całym świecie. Ich hi- storia sięga starożytnych czasów, gdy pierwszy z czarodziei zgłębił tajemnice podstaw Wiedzy i zdołał wykorzystać mo- ce demonów dla swych własnych celów, do szerzenia dobra. Devon śmieje się. - To zbyt dziwaczne. - Ja kiedyś też tak uważałem. Pamiętam jednak, że ja- ko chłopiec obserwowałem, jak mój ojciec i stary pan Muir schwytali demona na dziedzińcu Kruczego Dworu. Widzia- łem, jak pan Muir obezwładnił go i unieruchomił, nie uży- wając rąk, samą siłą woli. Patrzyłem, jak odesłał tego paskud- nego stwora do Otchłani, i wiedziałem, że byłem świadkiem czegoś wspaniałego, że miałem ogromny zaszczyt oglądać prastarą magię Skrzydła Nocy. - A zatem wszyscy Muirowie należą do tego Bractwa - podejmuje Devon. - Cała ich rodzina. Czytałem o nich, o Horatio. - Spogląda na Rolfe a. - Tak więc pani Cran- dall musi o tym wiedzieć? - Oczywiście, że o tym wie. Tylko... - Rolfe krzywi się, najwyraźniej zakłopotany. - Minęło sporo czasu. W tym domu działy się straszne rzeczy. Zakazano w nim czarów i magii. - Z powodu Jacksona, tak? Rolfe kiwa głową. - Nazywano go Szaleńcem. -211- Devon wzdryga się, słysząc to słowo. - Według kronik opuścił Kruczy Dwór i wyjechał do Europy... - Tak. Zerwał stosunki z ojcem i zaczął wykorzystywać swoje umiejętności do własnych celów. - I został uznany za Apo... Jak go pan nazwał? - Apostatę. Członka Bractwa Skrzydła Nocy, który od- rzuca siłę dobra. Wykorzystuje moc demonów dla własnych korzyści. Devon z trudem ogarnia to wszystko. Ciężko opiera się o stół. - Przecież Jackson wrócił do Kruczego Dworu - mó- wi. - Wrócił i poślubił Emiły... - Owszem. Przekonał brata, że się nawrócił. Och, Jack- son był bardzo sprytny. Podstępny. Biedny Randolph Muir za późno się przekonał, jak bardzo. Devon wspomina gazetowe wycinki o śmierci Emiły. - Widziałem nazwisko pańskiego ojca w artykule na te- mat śmierci Emiły Muir. Czy to prawda, że rzuciła się ze skały? Z powodu Jacksona? Rolfe zakłada ręce na piersi. - Naprawdę odrobiłeś zadanie domowe. Byłem bardzo młody, kiedy umarła. Pamiętam jednak, że była uroczą, smutną, młodą kobietą. Kiedy nie udało jej się zajść w ciążę, Jackson zaczął ją zdradzać. Wtedy wpadła w depresję. - I zabiła się. Rolfe kiwa głową. - Jednak Jackson opłakiwał ją - mówi Devon. - Tak powiedziała mi Ceciły. Postawił jej pomnik. Tak więc nie mógł być zupełnie zły, skoro ją kochał. Rolfe śmieje się. - Och, ci młodzi są tacy romantyczni. Wierz mi, w sercu Jacksona Muira nie było nic prócz zła. •2l2 Devon spogląda na wzburzone morze. - Dlaczego tak bardzo chciał mieć dziecko? - Czy to nie oczywiste? Po to, żeby jego linia odzyska- ła Kruczy Dwór. Jego zło żyłoby w następnym pokoleniu. Dziecko Jacksona gwarantowałoby zniszczenie linii Ran- dolpha. Amanda, Edward, Ceciły, Alexander... żadne z nich nie żyłoby dzisiaj w Kruczym Dworze. Devon zastanawia się nad czymś. - Czy miał dziecko z jakąś kobietą, która nie była jego żoną? Z jakąś kochanką? - Nie, Jackson umarł bezpotomnie. - Jest pan pewien? - Tak, Devonie, jestem pewien. Chłopiec zawędrował do regału z książkami. Teraz do- tyka czaszki, która spogląda nań z półki. Odczuwa lekkie mrowienie. Odwraca się do Rolfe'a. - Dlaczego Jackson tak bardzo chciał być panem Kru- czego Dworu? - Horatio Muir wybudował ten dom na jednej z naj- większych Otchłani zachodniej półkuli. Czerpał swoją moc z jej potężnych zasobów. Jackson chciał przejąć władzę nad domem i Portalem. Uważał, że ona jemu się należy, jako pierworodnemu. - Zatem to stąd Skrzydło Nocy czerpie swą moc - z Otchłani? Rolfe uśmiecha się z przymusem. - Posłuchaj, Devonie, to wszystko jest zbyt skompliko- wane, żebym mógł ci to w skrócie wyłożyć. Może w jednej z książek mojego ojca... - Ja muszę to wiedzieć. Czy Jackson kontroluje demo- ny? Czy to on nasyła je na mnie? Rolfe wzdycha. - Być może Jackson sprzymierzył się z niektórymi z nich, -213- ale nie znam pełnej odpowiedzi na twoje pytanie. Jest wie- le Otchłani, Devonie. Niektóre zostały zamknięte. Inne są pod kontrolą Skrzydła Nocy, a inne są otwarte. "Ziejące rany Ziemi" - jak zwykł je nazywać Thaddeus. W ciągu minionych wieków z tych nie zamkniętych Otchłani ucie- kło wiele stworów, które teraz krążą wśród nas. Jedne są sprytne. Inne po prostu głupie. Jednak wszystkie mają tylko jeden cel: uwolnić swoich pobratymców i znów przejąć pa- nowanie nad ziemią. Devon kiwa głową. - Tak mówił ten stwór w pizzerii. - Oczywiście Jackson starałby się wykorzystać je do włas- nych celów i sądzę, że właśnie to robi. To, że jest martwy, wcale go nie powstrzyma... szczególnie teraz, kiedy w Kru- czym Dworze jest nowy członek Bractwa. Devon spogląda na Rolfe'a. - Alexander jest w jego mocy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Z początku myślałem, że Alexander jest po prostu zło- śliwym dzieciakiem, za jakiego wszyscy go uważają. Teraz już tak nie sądzę. Wiem, że opętał go Jackson. Widziałem go w tym upiornym programie telewizyjnym, który bez przerwy ogląda Alexander... - W programie telewizyjnym? - warczy Rolfe. Dopada Devona i chwyta go za koszulę na piersi. - Jakim progra- mie telewizyjnym? - Hej, spokojnie - mówi Devon. - Nosi tytuł Major Musick... - Dobry Boże - jęczy Rolfe. - Tylko nie to. - Co chce pan przez to powiedzieć? Rolfe przeszywa go wzrokiem. - Kiedy byłem chłopcem, Szaleniec też tego próbował. Było to kilka lat po jego śmierci. Pewnego dnia odkryliśmy .214- ten program telewizyjny i zaczęliśmy go namiętnie oglądać. Dopiero później uświadomiliśmy sobie, że był telewizyjną wersją pokazów, który Jackson urządzał dla nas w salonie, kiedy byliśmy mali. - Spogląda surowo na Devona. - Wi- działeś ten program? Oglądałeś go? - Przez chwilę - przyznaje Devon. - Nie rób tego. I postaraj się, żeby Alexander już nigdy więcej go nie oglądał. - Za późno. On już jest w mocy Jacksona. Rolfe kręci głową. - Jeżeli Alexander wciąż tam jest, to jeszcze nie jest za późno. - Jak to? - Jeśli ńzycznie jest jeszcze w domu. Szaleniec zamierza wciągnąć go do środka. Devon robi zdumioną minę. - Do telewizora? Jak to możliwe? - Do Otchłani, Devonie. Ekran telewizora jest jak wizjer ukazujący wnętrze piekieł. - Ooo... - Właśnie, ooo. - Rolfe przygryza dolną wargę, zasta- nawiając się nad czymś. - Opowiem ci pewną historię, De- vonie. Sądzę, że Thaddeus nigdy ci nie powiedział, że miał jeszcze jednego syna. - Nie - przyznaje Devon. - Chłopiec miał na imię Francis. Nazywaliśmy go Fran- kie. Był mniej więcej w moim wieku. Przybył do Kruczego Dworu z Thaddeusem, Trzymaliśmy się razem, Eddie Muir, Frankie i ja. We trzech zaczęliśmy oglądać Majora Musicka. Oglądaliśmy go regularnie, codziennie, i nikt z dorosłych niczego nie podejrzewał. Żaden z dorosłych, którzy nie- ustannie wypatrywali powrotu Szaleńca - pan Muir, mój ojciec, Thaddeus. Widzieli tylko trzech chłopców oglądają- -215- cych występy klauna. Niewinną rozrywkę. - Milknie i po chwili dodaje: - Jackson Muirjest podstępny. - I co się stało? - Pewnego dnia Frankie znikł. Szukaliśmy go wszędzie, ale nie znaleźliśmy. Biedny Thaddeus był zrozpaczony. Devon myśli o tym drugim synu swego ojca. Czuje lek- kie ukłucie zazdrości, które szybko ustępuje na myśl o tym, jak bardzo ojciec musiał cierpieć. Devon przypomina sobie, jak raz zgubił się w supermarkecie. Miał pięć lub sześć lat. Ojciec bardziej się przeraził niż on. Kiedy znalazł Devona, chwycił go w objęcia i powtarzał: "Dzięki Bogu, nic ci nie jest! Dzięki Bogu!" Teraz rozumie, dlaczego ojciec był taki wstrząśnięty. Już raz to przeżył. - Czy znaleziono Frankiego? - pyta. - Och, tak, znaleziono - mówi Rolfe. - Wesz, gdzie był? Devon przełyka ślinę. Nagle czuje, że zaschło mu w ustach. - Gdzie? - pyta. - Siedział wśród widzów Major Musick Show. Po prostu tam siedział. Miał puste, nieobecne spojrzenie. Pamiętam, jak poznałem go na ekranie telewizora. Szczupły chłopiec, piegowaty... Devon ma wrażenie, że czyjaś zimna dłoń dotknęła jego ramienia. - Widziałem go! - woła. - Widziałem go w tym pro- gramie! Rolfe krzywi się i przesuwa dłonią po czole. - Biedny Frankie. Tyle czasu w Otchłani. Devon wciąż czuje ten lodowaty dotyk. - Właśnie to chce zrobić z Alexandrem? Wciągnąć go tam? Tylko po co? - Ponieważ chce, żebyś ty tam przyszedł i spróbował go uratować. -.216- - Ja? Chce, żebym tam wszedł? Przez zaryglowane drzwi? Rolfe kiwa głową. - Tak jak musiał to zrobić biedny stary pan Muir. Ostat- ni czarodziej Skrzydła Nocy- - Patrzy ze smutkiem na De- vona. - Nigdy nie wrócił. - Ojciec pani Crandall? Zaginął w Otchłani? Rolfe wzdycha. Najwidoczniej budzą się w nim dawne, bolesne wspomnienia. - I nie tylko on wtedy zginął. - Pański ojciec również? - ośmiela się powiedzieć De- von. Rolfe kiwa głową, oczy ma szkliste od łez. - Szaleniec zwyciężył. To dlatego w Kruczym Dworze magia jest zakazana. Dlatego rzucono czar, aby wyrzec się dziedzictwa Skrzydła Nocy. Kruki odleciały pewnego po- południa. Wszystkie jednocześnie wzbiły się w powietrze, na kilka sekund przesłoniły słońce i zniknęły. - Jackson jednak powrócił - mówi Devon. - Tak, i podejrzewam, że z twojego powodu. Wyczuł, że pojawił się następny czarodziej Skrzydła Nocy. On chce otworzyć Portal, Devonie. Chce uwolnić demony, żeby wy- korzystać ich moc. Devon pociera czoło. Oszałamiają go te wszystkie infor- macje. - Tak trudno... ogarnąć to wszystko... Rolfe marszczy brwi. - Rozumiem, Devonie. Tyle musisz się dowiedzieć, tyle nauczyć, a ja nie jestem Opiekunem. Miałem nim być, ale ojciec umarł za szybko i nie zdążył przekazać mi wszystkie- go, co wiedział. - Ja muszę poznać prawdę o Skrzydle Nocy. Dowiedzieć się, kim jestem. - Tak, Devonie, zasługujesz na to, żeby poznać historię -217- Bractwa i swoje dziedzictwo. - Rolfe kręci głową. - Jed- nak nie teraz. Nie ma na to czasu. Musimy działać szybko, jeśli chcemy uratować Alexandra. Devon spogląda na niego z lekkim przestrachem. - Jak to? - Musimy jechać do Kruczego Dworu i porozmawiać z Amandą. - Po co? Spierać się z nią akurat teraz? Rolfe wzdycha. - Nie jestem pewien, co ona wie o tym programie te- lewizyjnym. Ojciec niewiele jej mówił. Jednak tam była. Z pewnością pamięta zniknięcie Frankiego i to, co wskutek tego stało się z jej i moim ojcem. - Z determinacją wysu- wa dolną szczękę. - Niezależnie od naszych wzajemnych animozji, wysłucha mnie, jeśli jej powiem, że Alexandrowi grozi niebezpieczeństwo. - Hm, ona twierdziła, że nie grozi - mówi Devon. - Amanda myśli, że Szaleniec nic im nie może zrobić. Ponieważ wyrzekli się swego dziedzictwa, sądzi, że Jackson odszedł na zawsze. - Rolfe spogląda na Devona. - Mo- że dlatego, że nic nie wie o twoich umiejętnościach. Gdyby wiedziała, może byłaby ostrożniejsza. - Powinienem jej powiedzieć? - Nie wiem. Najpierw spróbuję z nią porozmawiać. Chodź. Kto wie, ile zostało nam czasu, żeby uratować chłopca? Devon zastanawia się nad czymś. - Sądzę, że będzie lepiej, jeśli nie pokażemy się tam ra- zem. Jeśli pani Crandall zobaczy, jak przyjeżdżamy tam sa- mochodem, może się rozgniewać. Rolfe kiwa głową. - Bystry z ciebie dzieciak. W porządku, odwiozę cię do Niespokojnej Przystani. - Śmieje się. - Przypomina mi się ta noc, kiedy przywiozłem cię z dworca. -218- Devonowi wydaje się, że to było tak dawno temu. O ile więcej już wie. Chociaż nie wszystko w pełni rozumie. Myśli wirują mu w głowie. Tyle informacji w tak krótkim czasie. Wszystko to wydaje mu się zupełnie fantastyczne, a jednocześnie tak właściwe. Jakby już wcześniej wiedział to, co wyjawił mu Rolfe, jakby to przeczuwał. Jakby ta wie- dza tkwiła gdzieś w głębi jego duszy, podświadomości, ge- nach. Wracają na górę po spiralnych schodach. Roxanne sie- dzi przy stole, wciąż studiując stare rękopisy. Wymieniają z Rolfe em znaczące uśmiechy, po czym mężczyzna zdej- muje z wieszaka płaszcz i kieruje się do drzwi. Devon za- stanawia się, jaki łączy ich związek. - Do widzenia, Devonie March - mówi Roxanne. - Na razie - mówi z uśmiechem Devon. - Jeszcze raz dziękuję za poczęstunek. On i Rolfe prawie nie rozmawiają, wracając samochodem do miasteczka. O czym mieliby mówić? Devon nie ma ocho- ty na rozmowę. Usiłuje przetrawić wszystkie te nowe infor- macje. Jestem czarodziejem Bractwa Skrzydła Nocy, powtarza sobie raz po raz. A tato byt Opiekunem... I miał ponad dwieście lat... lacha ręką do Rolfea, gdy porsche z chrzęstem kół na żwirze odjeżdża spod Niespokojnej Przystani. Devon wzdy- cha, spoglądając na ciemne niebo i dziękując opatrzności za to, że powrotnej drogi do Kruczego Dworu nie będzie musiał pokonywać w ulewnym deszczu. - Nie wierzę własnym oczom, Devonie - słyszy. To Ceciły. Stoi przy samochodzie D. J., zaparkowanym kilka metrów dalej. -219- - Ceciły - mówi Devon. - O co ci chodzi? - Widziałam, jak wysiadłeś z samochodu Rolfe'a Mon- taigne'a - cedzi dziewczyna. - Musiałem z nim porozmawiać o... Ceciły jest wściekła. - Devonie, próbowałam cię zrozumieć. Naprawdę. Wiem, że chcesz się dowiedzieć, dlaczego jesteś taki. Jednak posu- nąłeś się za daleko. On podchodzi do niej i wyciąga rękę, próbując dotknąć jej policzka. Dziewczyna odskakuje. - Wiem, że Rolfe potrafi być fajny - dodaje. - Nie nie- nawidzę go tak jak mama. Jednak pozostaje faktem, że chce skrzywdzić moją rodzinę, a ty spotykasz się z nim ukradkiem. Mówię ci, Devonie, że w swoich poszukiwaniach prawdy posunąłeś się za daleko. Alexander nie został opętany, to tylko nieznośny bachor. A Rolfe nie jest twoim przyjacie- lem. Chce cię wykorzystać, żeby dopiec mojej matce! - To nieprawda, Ceciły. Gdybyś wiedziała, czego wła- śnie się dowiedziałem... - Nie chcę więcej tego słuchać. To szaleństwo! Ceciły odwraca się gwałtownie, z rozwianymi włosami obie- ga samochód i wskakuje do środka. D. J. zapuszcza silnik. - Ceciły! Devon rzuca się w pościg za odjeżdżającym samocho- dem. D. J. wygląda przez okienko. - Hej, człowieku, ona jest teraz moja - mówi. Samochód przyspiesza. I w ostatniej chwili, gdy camaro wyjeżdża z parkingu, Devon widzi szeroki uśmiech D. J. - ostre kły lśniące w półmroku i uniesiony w górę kciuk, za- kończony ostrym szponem. ^ 11. Simflróo KQ (meźy Ge ^eciły! - woła Devon, lecz samochód z piskiem kół wy- jeżdża na szosę. Hej, człowieku, ona jest teraz moja. Demon, który udaje D. J. Zapewne ten sam, który w piz- zerii Gia przybrał postać chłopca. Co ten stwór zamierza zrobić Ceciły? Tylne światła Flo znikają w ciemności. Muszę ją uratować. Muszę... Zupełnie nieświadomie Devon nagle wznosi się w po- wietrze - odbiwszy się od ziemi, leci z zapierającą dech w piersiach szybkością. Po kilku sekundach jest już na da- chu camaro i przez szybę widzi dwie postacie w środku. Demon spogląda w górę i ryczy, ukazując swoje prawdzi- we oblicze. Ceciły krzyczy. Szponiasta łapa z trzaskiem przebija szybę, usiłując zła- pać Devona. Chłopiec uchyla się, nadal przywierając do da- chu, jakby miał przyssawki zamiast rąk. Camaro zjeżdża na przeciwny pas ruchu. Wprost na nich pędzi ciągnik z naczepą. - O rany! - krzyczy Devon. Kierowca ciężarówki naciska klakson. Demon jedną łapą prowadzi camaro, a drugą wciąż trzyma w rozbitym okien- ku dachowym i próbuje złapać Devona za nogę. Zanosi się -221- opętańczym śmiechem, tak samo jak wtedy, kiedy próbo- wał zepchnąć z drogi samochód Rolfe'a. Devon koncentruje się na kierownicy. Siłą woli odbiera kontrolę stworowi, który ją trzyma. Udaje mu się gwałtow- nie skręcić. Samochód zjeżdża na drugi pas, a potem na tra- wiaste pobocze. Z łoskotem uderza w drzewo. - Mam nadzieję, że pamiętałaś o zapięciu pasów - wo- ła Devon, zeskakując z dachu i otwierając drzwi po stronie pasażera. Ceciły pamiętała. Jest oszołomiona, ale cała. - Wysiadaj, Ceciły - rozkazuje Devon, odpinając jej pas. Tymczasem demon, nadal ubrany w rzeczy D. J., ale już w swojej prawdziwej postaci - pokrytego łuskami gada, pry- chającego dymem z szerokich nozdrzy - wyskoczył z sa- mochodu. Śmieje się z nich nad maską wozu. Ceciły mruga oczami. - Devonie, to coś... - Wysiadaj! - rozkazuje ponownie Devon i tym razem dziewczyna wykonuje polecenie. Odbiega między drzewa w tej samej chwili, gdy demon rzuca się na chłopca i powala go w błoto. Powinieneś otworzyć te drzwi, syczy stwór w jego my- ślach. Powinieneś je wypuścić. Miałbyś taką, moc... - Mam ją i teraz! - krzyczy Devon, zrzucając z siebie demona. Ten przelatuje w powietrzu i ląduje na grzbiecie niedale- ko Ceciły, opryskując ją błotem. Dziewczyna krzyczy. - Jestem silniejszy od ciebie! - woła Devon do demona. Jednak stwór nie zwraca na to uwagi. Podnosi się z ziemi i znów atakuje, szczerząc ostre kły. Będziesz nasz, mówi. Przejdziesz na nasza stronę. - Bardzo w to wątpię - odpowiada Devon, zrywając się na równe nogi i waląc demona w pysk. -222- Przeciwnik zatacza się, ale łapie równowagę i rewanżuje się silnym ciosem. Szponiasta łapa zahacza o twarz chłop- ca, kalecząc policzek. - Słuchaj, brzydalu! - woła Devon. - Jak nie przesta- niesz, naprawdę mnie wkurzysz. Zupełnie bezwiednie, Devon odbija się od ziemi i obiema nogami kopie w brzuch stwora, powalając go. Demon ryczy z bólu. Devon staje nad nim. - Odsyłam cię z powrotem do Otchłani - mówi nieswo- im głosem, głębokim, silnym głosem dorosłego mężczyzny. Leżący na ziemi stwór zaczyna dygotać i wrzeszczeć. Nagle unosi się w powietrze i znika w ciemnościach, jakby został wessany przez gigantyczny odkurzacz. 'evon przez chwilę stoi nieruchomo, ciężko dysząc. - Devonie? - słyszy za plecami cichy głosik Ceciły. - Nic ci się nie stało? - pyta chłopiec, odwracając się do niej. - Czy mi nic się nie stało? - Dotyka skaleczenia na jego twarzy, sięgającego aż po nasadę nosa. - Czy tobie nic nie jest? Devon cofa się, a potem podnosi dłoń i sam dotyka swej rany. - Przeklęty łobuz, skaleczył mnie! - warczy. - Niena- widzę tego. - Devonie, co się dzieje, u licha? Dziewczyna zaczyna drżeć i płakać. Devon bierze ją w ra- miona. - Wszystko w porządku, Ceciły. Już go nie ma. Ona patrzy na niego. - Przepraszam, że ci nie uwierzyłam. Przepraszam za wszystko. Teraz uwierzę już we wszystko, co powiesz. -223- On uśmiecha się i całuje ją w czoło. - Och, Devonie! - łka Ceciły. - Chyba zawsze wie- działam, że coś się stanie. Coś się wydarzy i prawda wyjdzie na jaw. - Zdobywa się na nikły uśmiech. - Chociaż nie spodziewałam się czegoś takiego. Jednak wiedziałam... wie- działam, że coś tam jest. - Wszystko w porządku - uspokaja ją Devon. Ona przyciska twarz do jego piersi. - Już kiedy byłam mała, wiedziałam. Ja też widziałam światło na wieży, Devonie. Słyszałam dźwięki, widywałam postacie, wyczuwałam czyjąś obecność. Mimo zapewnień mamy nie mogłam nie dostrzec prawdy. - Posłuchaj, porozmawiamy później. Teraz musimy do- stać się z powrotem do miasteczka. - Devon spogląda na przedni zderzak camaro, wygięty przy uderzeniu w drze- wo. - Biedna Flo. Biedny D. J. - Tak - zgadza się Ceciły. - Kto mu to powie? Devonowi nagle coś przychodzi do głowy. - Słuchaj, jeśli ten śmierdzący drań udawał D. J., to gdzie jest prawdziwy? Ceciły spogląda na niego oniemiała. - Gdzie spotkałaś tego brzydala? - pyta Devon. - Przy Niespokojnej Przystani. Poszłam tam szukać cie- bie. Zobaczyłam D. J. w samochodzie... a przynajmniej ko- goś, kogo wzięłam za D. J. Ty pojawiłaś się kilka minut póź- niej. Devon kiwa głową. - Zatem prawdziwy D. J. pewnie gdzieś tam jest i może być ranny. Musimy go znaleźć. Patrzą na siebie. To prawda - tylko jak mają się tam do- stać? Są co najmniej kilka mil za miastem. - Jestem pewien, że teraz nie uda mi się powtórzyć tego numeru ze skakaniem - mruczy Devon. -224- Ceciły spogląda na samochód. - Myślisz, że da się go uruchomić? - Może... - Chłopiec uśmiecha się z zakłopotaniem. - Tylko że... Ceciły, nawet jeśli go uruchomimy, ja nie umiem... Ona uśmiecha się kpiąco. - Ach, tak, potrafisz walczyć z demonami, ale nie umiesz prowadzić samochodu? No, niekoniecznie musisz to robić ty, Indiana Jonesie. Nie jestem tylko bezradną kobietką, chowającą się w krzakach. Siada za kierownicą. - O rany, ależ tu po nim śmierdzi - mówi, krzywiąc się z obrzydzeniem. Przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik za- pala. - Ach - śmieje się Ceciły - we Flo zostało jeszcze trochę życia. Devon siada na fotelu pasażera, ostrożnie zgarnąwszy zeń odłamki szkła. - Przecież jesteś za młoda, żeby mieć prawo jazdy - mówi. - Jak na chłopca, który potrafi pokonywać demony, je- steś okropnie naiwny, Devonie. - Ceciły włącza wsteczny bieg i zjeżdża z pobocza. - D. J. już dawno nauczył mnie prowadzić. A kiedy nazywasz się Ceciły Crandall, policja cię nie zatrzymuje. J, idą z powrotem do miasteczka i wjeżdżają na parking przed Niespokojną Przystanią. - Stał tam - mówi Ceciły, wskazując na odległy koniec parkingu. I oczywiście po krótkich poszukiwaniach znajdują D. J. za kępą krzaków, w samej bieliźnie, skrępowanego, zakne- blowanego i dygoczącego z zimna, ale poza tym zdrowego i całego. -225- Rozwiązują go. - Człowieku, powinieneś go widzieć - mówi D. ]., gdy tyl- ko Devon wyjmuje mu knebel z ust. - Miał kły i pazury... - Wiemy - przerywa mu Ceciły. - Nic ci nie jest, stary? - pyta Devon. D. J. nagle zdaje sobie sprawę ze swego niekompletnego stroju i obecności Ceciły, - Ehem, Devonie... - mruczy. Devon zdejmuje płaszcz i rzuca go D. ]., który pospiesz- nie się okrywa. - Tak, nic mi nie jest - mówi. - Co to był za potwór, człowieku! Zabrał mój wóz. Devon zerka na Ceciły. - Opowiedz mu o tym, dobrze? Ja muszę szybko wracać do Kruczego Dworu. Dziewczyna kiwa głową, pomagając D. J. wstać. - Hej, człowieku! - mówi D. J., widząc zakrwawioną twarz Devona. - Co ci się stało? - Opowiem ci później. Tylko uważajcie na siebie, do- brze? Nie wszystko jest takie, jakie się zdaje. Nie ufajcie ni- komu. - Mruga do Ceciły. - Do zobaczenia w domu. Biegnie drogą. Po kilku minutach jest już przy schodach wiodących na szczyt urwiska. Pędzi na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. Wypada na cmentarz i ostrożnie rozgląda się na boki, pewien, że Jackson Muir znów stoi tu gdzieś w wysokiej trawie. Jednak nie ma tam nikogo, tylko oblane blaskiem księżyca nagrobki. Mija płaski kamień z na- pisem "Ciarissa" i uświadamia sobie, że nie zdążył zapytać Rolfe'a o nią ani o głaz z napisem "Devon". O tyle rzeczy jeszcze nie zdążył zapytać, tylu spraw jeszcze nie rozumie. Jednak wie jedno: mają coraz mniej czasu, żeby uratować Alexandra Muira. 226 Z zdyszany wpada do przedsionka. Przez otwarte drzwi sa- lonu widzi panią Crandall siedzącą na fotelu przed komin- kiem i stojącego przy niej Rolfe'a Montaigne'a. Oboje spoglądają na wchodzącego chłopca. - Devonie! - woła Rolfe. - Co ci się stało? - Wpadłem na... coś - odpowiada Devon, siadając na sofie. - Dobry Boże! - mówi pani Crandall, zrywając się na równe nogi i patrząc na jego twarz. - Simonie! Służący wyłania się przy drzwiach, jakby wyrósł spod ziemi. - Przynieś mi miskę z ciepłą wodą, szmatkę, środek de- zynfekcyjny i kilka bandaży. Szybko! Nachyla się nad Devonem, oglądając ranę. - Nie jest głęboka - orzeka. - Jeśli ją oczyścimy, za- bandażujemy i będziemy ci dawać witaminę E, zagoi się szybko i bez śladu. Rolfe uważnie przygląda się Devonowi. - Powiedział jej pan? - pyta Devon. - O Alexandrze? - Tak, powiedział - mówi pani Crandall i Devon nie potrafi rozszyfrować emocji kryjącej się w tych słowach. Gniew? Wdzięczność? Obojętność? Simon przybywa z zestawem pierwszej pomocy i pani Crandall bierze się do dzieła. Moczy szmatkę w wodzie i ociera twarz Devona. - Boli, Devonie? - pyta. - Trochę. Devon siedzi i pozwala się opatrywać. Takiej pani Cran- dall jeszcze nie widział: troskliwej, dobrej, współczującej. Czy ośmieliłby się powiedzieć: "matkującej"? I gdy pani Crandall z czułością oczyszcza Devonowi ra- nę i dodaje otuchy, nagle przychodzi mu do głowy pytanie: Czy ta kobieta może być moją matka? 227 Ta myśl niepokoi go. To miałoby sens i z pewnością by- łoby bardziej prawdopodobne niż to, że jego ojcem był jej mąż. Devon mógł odziedziczyć swoje umiejętności po niej, spokrewnionej z Horatio Muirem. Przecież pani Crandall też należała do Bractwa Skrzydła Nocy, tak samo jak on. To dlatego ojciec wystał mnie tutaj. Ponieważ pani Cran- dall jest moja, matką! A zatem Cecily... Cecily jest tak naprawdę moja, siostrą! Pyta o to Głos, czekając na potwierdzenie lub zaprzecze- nie. Jednak Głos uparcie milczy. Devon patrzy na panią Crandall, która wraca na fotel i przygląda się jego obandażowanej twarzy. - Gotowe, Devonie. Teraz wszystko będzie dobrze. Mówi to z taką troską. Czy to możliwe, że...? Cecily... - Później opowiesz mi szczegółowo o tym spotkaniu, Devonie - mówi Rolfe. - A teraz chyba powinniśmy zająć się innymi sprawami i opanować sytuację. Devon stara się nie myśleć o pani Crandall. Mają teraz ważniejsze sprawy na głowie. Znacznie ważniejsze. Powinien myśleć o demonach i Jacksonie Muirze udającym szalone- go klauna, a nie o tym, że Cecily może być jego siostrą. - No tak - mówi - Z Alexandrem wszystko w porządku? - Właśnie przed chwilą byliśmy na górze, w jego poko- ju - mówi Rolfe. - Jest wściekły, ale cały i zdrowy. Pani Crandall wstaje, ponownie przybierając swą wystu- diowaną, obojętną pozę. - Rolfe wpadł na głupi pomysł, że oglądanie telewizji jest dla niego niebezpieczne. Chociaż sama uważam, że telewi- zja szkodzi dzieciom, chyba myślimy o różnych sprawach. - Całkowicie - przytakuje Devon. - Mimo to Amanda uznała za celowe usunięcie odbior- ników z bawialni i sypialni Alexandra - wyjaśnia Rolfe. -228- Pani Crandall posyła mu lodowate spojrzenie. - A teraz, skoro to już zostało załatwione, podziękuję ci za troskę, Rolfe, i odprowadzę do drzwi. - Chwileczkę - mówi Devon, wstając. - To jeszcze nie koniec. Chcę powiedzieć, że Jackson Muir nadal gdzieś tam jest. On tak szybko nie zrezygnuje. Pani Crandall wzdycha. - Devonie, ta historia z Jacksonem Muirem zaszła za daleko. Chłopiec spogląda na Rolfe'a. - Czy ona wciąż zaprzecza? Nawet po tym, co jej pan powiedział? - Niczemu nie zaprzeczam, Devonie - mówi zimno pa- ni Crandall. - Po prostu są sprawy, o których w tym domu nie będziemy rozmawiać. A już na pewno nie w obecności pana Montaigne'a. Rolfe śmieje się. - Jesteś jak paw, Amando. Równie próżna i bezmyśl- na. - Zakłada płaszcz. - Masz teraz pod opieką troje mło- dych ludzi. Pomyśl o ich bezpieczeństwie, jeśli nie dbasz o swoje. Pani Crandall sztywnieje. - Na pańskim miejscu, panie Montaigne, nie prawiła- bym kazań na temat narażania ludzi na niebezpieczeństwo. Gwałtowna reakcja Rolfea zaskakuje Devona, który otwie- ra usta ze zdziwienia. Rozgniewany mężczyzna doskakuje do pani Crandall i staje z nią oko w oko. Kobieta się cofa i Devon z dziwną satysfakcją patrzy na to, jak Rolfe choć na moment wytrąca ją z równowagi. - Już ci mówiłem, Amando, i powtarzam jeszcze raz - wścieka się Rolfe. - Znajdę sposób, aby dowieść mojej nie- winności, a wtedy drogo mi zapłacisz za te pięć lat życia, które mi ukradłaś. -22Q- - Wynoś się! - prycha pani Crandall. Rolfe zwraca się do Devona. - Pamiętaj - mówi - że jesteś silniejszy od każdego z nich. Po tych słowach odwraca się i wychodzi, trzaskając drzwiami. S. >ekundy po jego wyjściu wydają się minutami - dłu- gimi, wlokącymi się minutami. Z początku Devon milczy, lecz w końcu podchodzi do kobiety, która gniewnie spoglą- da przez okno na morze. - Pani Crandall? - O co chodzi? - Nie chcę, żeby się pani na mnie złościła. Chcę, żeby pani zrozumiała. Ona odwraca się twarzą do niego. - Co mam zrozumieć? - Rolfe powiedział mi o dziedzictwie waszej rodziny. Wiem o Bractwie Skrzydła Nocy. - Nie miał prawa. Devon wzdycha. - Może nie. Jednak powiedział mi. Stąd wiem, że nie wymyśliłem sobie tego, co się tu dzieje. - Posłuchaj mnie, Devonie. Jestem twoją opiekunką. - Uśmiecha się. - Z małej litery. Opiekunką przez małe o. Mam prawny obowiązek dbać o twoje dobro. Mówię ci tyl- ko to, co musisz wiedzieć. W innych sprawach musisz po prostu mi zaufać. Prostuje się, patrząc na niego z góry. - I zapewniam cię, że bez względu na to, co przerazi cię w tym domu, nic ci tu nie grozi. Zadbałam o to. - Zawsze mi to powtarzałaś, mamo - rozlega się głos jej córki. -230- Oboje odwracają się. Ceciły stoi w progu. - Tylko że to nieprawda - dodaje spokojnie, nie od- rywając oczu od matki. Wchodzi do salonu i zbliża się do nich. - Dzisiaj wieczorem o mało nie zginęłam. Gdyby nie Devon, byłabym martwa. - Martwa! - Pani Crandall ujmuje jej twarz w dło- nie. - Ceciły! Nic ci się nie stało? - Już powiedziałam, tylko dzięki Devonowi. Pani Crandall spogląda na swojego podopiecznego. - Devonie...? Chłopak dotyka bandaża. - Nie pytała pani, w jaki sposób zostałem ranny. Jakby nie chciała pani wiedzieć. Pani Crandall wygląda na bliską załamania - jakby zaraz miała zacząć dygotać, mdleć albo wybuchnąć niepohamowa- nym płaczem. Jednak nie robi tego i Devon podziwia jej opa- nowanie. Widzi, że kobieta zmaga się ze sobą i pragnie już się poddać, ale nie pozwala jej na to silna wola. Przytrzymuje się oparcia krzesła, nabiera tchu i powoli wypuszcza powietrze. - Dawno temu - zaczyna - w tym domu wydarzyły się okropne rzeczy. Może twój przyjaciel Rolfe opowiedział ci o nich. Niezależnie od tego, wystarcza mi, że pamiętam, ja- kie to było okropne, bez wdawania się w szczegóły. - Spo- gląda na kominek. - Jak sądzisz, dlaczego mój brat wędru- je po świecie? Jak myślisz, dlaczego moja matka nie cierpi wychodzić z pokoju? Ponieważ próbują, każde na swój spo- sób, uporać się z przeszłością. Tak samo jak ja. A ja ponadto muszę wychować waszą trójkę. Devon podchodzi do niej i spogląda jej w oczy. - Tylko jak mamy sobie z tym poradzić, jeśli nie zna- my przeszłości? Szczególnie ja, pani Crandall. Ja nie jestem Muirem. Jeszcze przed miesiącem nawet nie wiedziałem o istnieniu Kruczego Dworu. I nagle jestem tu, w samym -231- środku wydarzeń, a pani oczekuje ode mnie, że nie będę zadawał pytań i żądał odpowiedzi! Ona spogląda na niego ze smutkiem. - Wiem, że to trudne, Devonie. Jednak na razie tylko ty- le mogę ci powiedzieć. - Nie, może pani powiedzieć coś więcej - nalega De- von. - Może pani powiedzieć, co pani wie o moich rodzi- cach. Moich prawdziwych rodzicach. A także kim jestem i jaka jest moja rola w tym wszystkim. Ona wzdycha. - Już ci mówiłam, Devonie. Nie mogę ci pomóc. Nie wiem... - Znała pani mojego ojca. Mieszkał tu jako Thaddeus Underwood. Był tu Opiekunem. Uczył panią i pani brata magicznej sztuki Skrzydła Nocy. - Skrzydła Nocy? - pyta Ceciły. Devon nie odrywa oczu od jej matki. - Dlaczego mój ojciec zmienił nazwisko? Dlaczego za- brał mnie do Nowego Jorku? Pani Crandall zasłania uszy rękami. - Nie wiem, Devonie! Przestań zasypywać mnie tymi pytaniami. Nie wiem, dlaczego zmienił nazwisko! Nie mia- łam z nim żadnego kontaktu, od kiedy opuścił Kruczy Dwór. Nie mam pojęcia, czemu przeniósł się do Nowego Jorku, adoptował cię, a potem przysłał tutaj! Jest bliska załamania, ale znowu się opanowuje. Zamyka oczy, ciężko wzdycha i chwyta się oparcia krzesła. - Mamo - mówi Ceciły, bliska łez. - Boję się. Devon widzi w oczach pani Crandall matczyną miłość. Kobieta puszcza krzesło, podchodzi do Ceciły i przyciska dziewczynę do piersi. Devon obserwuje je i czuje się bar- dzo samotny. Nigdy nie zaznał matczynej miłości. Jako ma- ły chłopiec snuł marzenia o matce. Była aniołem o złotych -232- włosach i w powiewnej białej szacie. Była najpiękniejszą isto- tą, jaką widział w życiu, gibką, urodziwą i delikatną. W tych marzeniach śpiewała mu kołysanki i tuliła tak, jak teraz pa- ni Crandall tuli Ceciły. Jeśli jest mojej, matki}, myśli ze smutkiem chłopiec, to nie ma ochoty mnie pocieszać. Pani Crandall ponownie ujmuje twarz córki w dłonie i spo- gląda jej w oczy. - Obiecuję ci, Ceciły, tak jak obiecałam, kiedy byłaś ma- ła. Nie pozwolę, żeby w tym domu stała ci się jakaś krzyw- da. Obiecuję, że podwoję wysiłki, żebyś była bezpieczna. Podwoi wysiłki? Devon zastanawia się, co też ona przez to rozumie. - Mamo - mówi Ceciły. - To nie w domu o mało co nie zginęłam, a na drodze. Pani Crandall puszcza ją. Znowu bierze się w garść. - Nie mówmy już o tym. Nie wspominajcie więcej o ta- kich sprawach w tym domu. - Ależ, pani Crandall... - zaczyna Devon. Ona ucina to gestem ręki. - To moje ostatnie słowo, Devonie. Nie wiem, dlaczego znowu dzieją się tu takie rzeczy, ale zrobię co w mojej nocy, żeby położyć im kres. Devon zastanawia się, czy nie wyjawić jej swych umie- jętności - w końcu może to pomogłoby mu wyjaśnić dla- czego - lecz z jakiegoś powodu Głos ostrzega go przed tym. Mając z nią do czynienia, może lepiej trzymać jakiegoś asa w rękawie. Ona jednak jeszcze nie skończyła. Przeszywa wzrokiem Devona. - Mam jeszcze jedno polecenie - mówi. - I liczę na to, że będziesz postępował zgodnie z nim. Pod żadnym pozorem nie wolno ci znów zadawać się z Rolfeem Montaigneem. -233- Zabraniam ci tego jako twoja opiekunka. Czy wyraziłam się jasno? - Pani Crandall... -Czy wyraziłam się jasno? Nie ma sensu się z nią spierać. - Tak, proszę pani. Zupełnie jasno. Jasyczny przypadek oderwania od rzeczywistości - ko- mentuje Ceciły jakiś czas po wyjściu matki z pokoju. Devon pokrótce streścił jej to, czego dowiedział się od Rol- fea o Bractwie Skrzydła Nocy, demonach i Otchłaniach. - Niewątpliwie - przytakuje. - Jednak jeśli jej ojciec zginął, walcząc z Jacksonem Muirem w Otchłani, to chyba mogę zrozumieć jej niechęć do ponownego zajmowania się tymi sprawami. - A ja nie, jeśli w ten sposób naraża nas na niebezpieczeń- stwo. - Ceciły siada przed kominkiem. - No i jak mam się teraz skupić na zadaniach z algebry? Devon uśmiecha się. - No tak. Zupełnie o nich zapomniałem. Wyjmują książki i rozwiązują kilka zadań. Jednak Ceciły ma rację: niełatwo się skupić. - Wiesz, co mnie naprawdę dziwi? - nagle pyta De- von. - To, że obiecała podwoić wysiłki. - Tak - mówi Ceciły. - Powiedziała, że postara się po- łożyć kres temu wszystkiemu. - Nagle coś przychodzi jej do głowy. - Myślisz, że moja matka wciąż posiada czaro- dziejską moc? Devon wzrusza ramionami. - Rolfe powiedział mi, że rodzina wyrzekła się swych magicznych mocy, całego dziedzictwa Skrzydła Nocy. - Musimy dowiedzieć się o tym więcej ~ mówi Ceciły. -234- Devon kiwa głową. - Muszę znów porozmawiać z Rolfe em. Tyle rzeczy mu- szę się jeszcze dowiedzieć. - Mama rozniesie cię na strzępy, jeśli się dowie. On uśmiecha się drwiąco. - Albo rzuci na mnie klątwę. - Zamieni cię w żabę. Hej, a ty potrafisz to zrobić? Chłopiec śmieje się. - Nigdy nie próbowałem. I nie sądzę, żebym teraz chciał to zrobić. - Zastanawia się nad czymś. - Wiesz co, jeśli nie mogę rozmawiać z Rolfeem, powinienem wrócić do wschodniego skrzydła. Tam są magiczne księgi. Ona wzdryga się. - Tak, a także te drzwi. - I portret, na którym jest ktoś podobny do mnie. To wszystko jest zbyt dziwne. Udaje im się przebrnąć przez zadania domowe i zjeść skromną kolację. Simon przygoto- wał pieczoną szynkę i dynię w maśle orzechowym. Potem Ceciły postanawia iść spać, chociaż przyznaje, że pewnie nie zdoła zasnąć. Podchodzi, by pocałować Devona na dobranoc. Ten od- suwa się. - Co jest? - pyta zaskoczona dziewczyna. - Nic, tylko... to wszystko jest takie zakręcone. - Wiem, o czym myślisz, Devonie - mówi mu Ceciły, przewracając oczami. Chłopiec patrzy na nią. - No cóż, to daje do myślenia. Ceciły marszczy brwi. - A co o tym mówi twój Głos? Czy nie ostrzegłby cię, gdybyśmy byli rodzeństwem? - On nie zawsze do mnie przemawia. Robi to tylko wte- dy, kiedy sądzi, że potrafię się z czymś uporać. -235- Ona wzdycha. - No, przecież nie jesteśmy do siebie podobni. - Mruga do niego. - W każdym razie dziękuję ci za uratowanie mi życia, Spider-Manie. Devon patrzy, jak Ceciły zamyka za sobą drzwi. Żałuje, że jej nie pocałował. Pośród tego całego zamieszania musi przyznać, że naprawdę ją polubił. Bardzo. Jeszcze nigdy nie czuł tego do żadnej dziewczyny. On i Suze czasem trzymali się w kinie za ręce, ale byli bardziej kumplami niż parą. On miał dwanaście, a ona trzynaście lat. Oprócz trzymania się za ręce wszystko, co z nią robił, równie dobrze mógł robić z Tommym. Devon przypomina sobie, jak ojciec powie- dział mu, że wszystko zacznie się zmieniać, kiedy skończy czternaście lat. Zacznie inaczej reagować. Zupełnie inaczej patrzeć na dziewczyny. No cóż, ojciec miał rację. Devon wie, że nie zdoła od razu zasnąć. Postanawia zło- żyć wizytę Alexandrowi, który - rozzłoszczony brakiem dostępu do telewizora - nie chciał zejść na kolację. Chłopca nie ma w bawialni. Ani w jego pokoju. Devon z początku obawia się, że chłopczyk mógł znów pójść do wschodniego skrzydła, ale Głos mówi mu co innego. Sprawdź w piwnicy, poleca. Devon dostrzega Alexandra w zimnej, wilgotnej ciemno- ści, za zapomnianym manekinem krawieckim i kilkoma kuframi oblepionymi nalepkami z różnych obcych krajów. Chłopczyk płacze. - Hej - mówi łagodnie Devon, podchodząc do niego. Alexander nie podnosi głowy. W mętnym świetle nagiej żarówki Devon spostrzega, że mały coś trzyma - a wła- ściwie tuli do piersi. Wytęża wzrok, żeby zobaczyć, co to takiego, i udaje mu się. To telewizor. Stary odbiornik z lat siedemdziesiątych, za- 236 pewne czarno-biały. Devon pojmuje przyczynę rozpaczy malca. Przewód zasilania wije się po podłodze niczym wąż i kończy gołymi drutami. Wtyczka została urwana dawno temu, z niewiadomego powodu. Devon nagle przypomina sobie, że już kiedyś w tym domu telewizja okazała się niebezpieczna dla małych chłopców... Siada obok Alexandra i obejmuje jego pulchne ramiona. Okropnie mu współczuje, jak narkomanowi, który potrze- buje działki i właśnie stwierdził, że źródło dostaw wyschło. Devon uświadamia sobie, że ta analogia jest aż nazbyt trafna. - W porządku, kolego - szepcze. - Wszystko będzie dobrze. - Nie, nie będzie - skamle Alexander cichym, żałosnym głosikiem. - Już nigdy nie będzie dobrze. Zabrali oba tele- wizory, a ten jest zepsuty. - To dla twojego dobra - przypomina Devon. - Wiem, że łatwo mi tak mówić, ale to prawda. Chłopczyk sztywnieje. - No, dorośli zawsze mi tak mówią. To dla mojego do- bra. Mówią, że wiedzą, że tego nie rozumiem, ale tak jest najlepiej. Tylko że nigdy na to nie wygląda. Nigdy nie wyda- je mi się, że tak jest najlepiej. - Co masz na myśli, Alexandrze? Chłopczyk wciąż tuli do piersi telewizor. - Pamiętam, jak ojciec powiedział mi, że nie mogę już widywać mamy, że tak będzie najlepiej. A było paskudnie. Od tej pory jej nie widziałem. - Milknie na moment, ła- piąc oddech. - Potem ojciec powiedział, że nie mogę już dłużej z nim mieszkać i dla mojego własnego dobra wysyła mnie do szkoły. Nienawidziłem jej. A potem nawet stam- tąd mnie wyrzucili. Wychowawca powiedział, że tak będzie najlepiej. Devon uśmiecha się smutno. -237- - I okazało się, że nie jest, co? Alexander kręci głową. Znów zaczyna płakać. Devon tuli go. Ten Alexander Muir w wilgotnej i mrocz- nej piwnicy jest zupełnie inny. Z daleka od duchów i swoich demonów chłopczyk jest tylko małym, przestraszonym, sa- motnym ośmiolatkiem. - Alexandrze - mówi mu Devon. - Pozwól, że coś ci powiem. Mogę zrozumieć wiele z tego, co mi mówisz. Mnie też zabrano od matki. Nigdy jej nie znałem. Zawsze patrzy- łem na innych chłopców, którzy mieli matki, i bardzo chcia- łem też ją mieć. No wiesz, taką, jak te matki w telewizji. Zawsze chciałem mieć matkę, która robiłaby mi lunch, od- bierała mnie po szkole i robiła podobne rzeczy. Chłopczyk tylko buczy na jego piersi. - Jednak pod jednym względem miałem szczęście. Mia- łem naprawdę dobrego ojca. On nauczył mnie czegoś waż- nego, a mianowicie że trzeba okazywać dzieciom, że są ko- chane. Bezpieczne. I w ogóle. - Mój ojciec nigdy tego nie robił - mówi Alexander. - Hej, jestem pewien, że twój ojciec bardzo cię kocha. Po prostu jest zajęty. - Devon spogląda na czubek głowy malca. Włosy są spocone i tłuste. - Może my moglibyśmy trzymać się razem. Może jednak możemy być przyjaciółmi. Alexander gładzi telewizor, który trzyma na kolanach. - Jednak znalazłem sobie nowego tatę - mówi cicho, sennie. - Nie, Alexandrze. On nie był prawdziwy. I nie był two- im ojcem. Chłopczyk odrywa głowę od piersi Devona i patrzy na niego gniewnie. - A właśnie, że był! Co ty wiesz? Major Musick byt naj- lepszym przyjacielem, jakiego miałem! - Posłuchaj mnie, Alexandrze. Major Musick jest zły. Chce -238- cię skrzywdzić. I wszystkich w tym domu. - Devon milk- nie i po chwili dodaje: - Jednak ja mu nie pozwolę. Chłopczyk robi taką minę, jakby znów miał się rozpłakać. Zamiast tego tylko gwałtownie przyciąga przewód i dotyka gołych drutów w miejscu, gdzie kiedyś była wtyczka. - Chodź - mówi łagodnie Devon, - Wróćmy do two- jego pokoju i porozmawiajmy. Tutaj jest zimno. Chłopczyk nie odpowiada, ale stawia odbiornik na cemen- towej posadzce i idzie za Devonem po schodach. Okrywa się kołdrą i słucha, jak Devon, siedząc na skraju łóżka, opo- wiada o tym, co mogą robić nazajutrz: pójść na długi spacer wzdłuż brzegu, wybrać się do miasta, grać w jakieś gry wi- deo. Kiedy Devon zauważa, że chłopcu zaczynają opadać powieki, mówi mu, żeby spał dobrze, i dodaje, że jest teraz bezpieczny. A kiedy pochyla się, żeby zgasić światło, Ale- xander Muir wyciąga rączki i obejmuje go, budząc zdziwie- nie Devona. Devon odpowiada równie ciepłym uściskiem. rzeź następny tydzień w domu panuje spokój, ale Devon nadal jest czujny. Wie, że Jackson Muir tylko czeka na od- powiednią chwilę. W szkole D. J. patrzy na niego z jeszcze większym po- dziwem. Devon kazał mu przysiąc, że zachowa wszystko w sekrecie, i jest przekonany, że może mu zaufać. Szepczą przed bufetem. - Człowieku, tu naprawdę dzieją się dziwne rzeczy - mówi D. J. - Co to za stwór ukradł mi samochód? Co do ciebie ma? - Nie mogę ci wyjaśnić wszystkiego i na pewno nie tu- taj. - Devon patrzy na idące korytarzem dzieciaki, z któ- rych wiele przygląda mu się z zaciekawieniem. Już ma repu- -239- tację człowieka zagadki, a bandaż na czole jeszcze pogłębia tę opinię. - Po prostu uważaj, dobrze? - Spoko, stary. A jak sądzisz, dlaczego po prostu mnie nie załatwił? No wiesz, zamiast zadawać sobie tyle trudu z wiązaniem i zabieraniem mojego ubrania? - Podejrzewam, że po prostu był przewidujący. Jesteś mo- im przyjacielem. Może znowu będzie chciał przybrać twoją postać. Właśnie dlatego mówię ci, żebyś uważał. D. J. kręci głową. - Paskudna sprawa, człowieku. - Łagodnie mówiąc. D. J. spogląda na Devona. - Posłuchaj, wiem, że ty i Ceciły bardzo się lubicie. Nie zamierzam wpychać się między was ani nic takiego. Tylko... tylko nie pozwól, żeby coś jej się stało, dobrze? Devon odpowiada ze słabym uśmiechem: - Wierz mi, staram się. - Wzdycha. - Hej, przykro mi z powodu Flo. D. J. wzrusza ramionami. - Zwyczajna stłuczka. Największy problem to przeszkle- nie dachu. - Znajdę jakiś sposób, żeby to naprawić. - Nie przejmuj się tym, człowieku. Mam kumpli w warsz- tacie Sonnyego. Upolują dla mnie nowe szyby. I tak zamie- rzałem je wymienić na barwione. Devon uśmiecha się. - Jesteś fajnym kumplem, D. J. Musi być jakiś rodzaj za- klęcia, którym czarodziej Bractwa może chronić przyjaciół. Obiecuję, że to sprawdzę. D. J. odpowiada niezgrabnym salutem. - Trzymaj się. Tylko jak Devon ma cokolwiek sprawdzić, jeśli pani Cran- dall nie pozwala mu rozmawiać z Rolfeem? Pozostaje mu -240- mieć nadzieję, że Rolfe znajdzie jakiś sposób, żeby się z nim skontaktować. A do tego czasu Devon powinien jakoś do- stać się do wschodniego skrzydła. -De ^eyon dotrzymuje obietnicy, którą złożył Alexandrowi. Przez kilka następnych dni trzymają się razem. Chłopczyk, chociaż cichy, wydaje się spokojniejszy - nie jest już takim nieznośnym bachorem jak wtedy, kiedy Devon spotkał się z nim po raz pierwszy. Devon zabiera go do miasta i kupuje mu plik komiksów w drogerii Adamsa. Robią latarnie z dyni, które Simon przyniósł z ogrodu, i Devon obiecuje, że w Hal- Ioween zabierze chłopca do miasteczka, żeby razem chodzić po domach - czego Alexander jeszcze nigdy nie robił. I Devon co wieczór rozmawia z nim przed snem, siedząc na skraju jego łóżka, tak jak kiedyś robił to jego ojciec. - Mogę cię o coś zapytać? - mówi Alexander, gdy De- von wstaje i zamierza zgasić światło. Devon spogląda na niego. - Pewnie. - Ty nie zamierzasz wyjechać ani uciec ode mnie, co? Devon uśmiecha się. - Nie ma mowy - zapewnia chłopca. - Nigdzie nie wyjeżdżam. Na początku następnego tygodnia - cichego, spokojne- go, ze zmieniającym się w oczach Alexandrem - Devon zaczyna się zastanawiać, czy czasem się nie pomylił. Może istotnie konfiskata telewizorów powstrzymała Szaleńca i ca- ły ten koszmar się skończył. Jednak logika podpowiada, że to niemożliwe. Jackson nie potrzebuje telewizora, żeby się pojawić. Mimo to, myśli De- von, może złośliwy czarownik zrezygnował, zniechęcony tym, że nie zdołał porwać Alexandra. -241- Nie łudź się, odzywa się Głos. Devon odchyla kołdrę i wskakuje do łóżka, mówiąc sobie, że teraz powinien nauczyć się na pamięć imion królów An- glii na jutrzejszy sprawdzian z historii, a nie próbować zgłę- bić motywy i machinacje Jacksona Muira. Zamyka oczy. - Wilhelm I - mamrocze. - Wilhelm II. Henryk I. Stefan... Zasypia, nie doszedłszy do Plantagenetów. Śnią mu się księgi we wschodnim skrzydle. Siedzi przy kominku, a obok niego piętrzy się stos ksiąg. - "Spośród tych magów - czyta na głos - najszlachet- niejszymi, najpotężniejszymi i budzącymi największy strach zawsze byli czarodzieje Bractwa Skrzydła Nocy. Tylko oni odkryli sekret otwierania przejść między tym światem a poło- żonym poniżej. Przez prawie trzy tysiące lat Bractwo Skrzyd- ła Nocy zazdrośnie strzegło tajemnicy Portali, które w po- tocznej mowie nazywano Otchłaniami" - Devonie - słyszy głos. Odrywa wzrok od leżącej na kolanach księgi. W oddali, z mgieł wyłania się jakaś kobieta. Devon nie wie, kim ona jest, ale wygląda znajomo... - Devonie - woła ponownie. - Kim jesteś? - pyta ją. Jednak ona nie odpowiada. Tylko przywołuje go skinie- niem dłoni. Czy to Emiły Muir? - Devonie - powtarza. A może to zjawa, którą widział na cmentarzu... ta kobieta płacząca nad tajemniczym nagrobkiem? - Devonie. - Kim jesteś? - Jestem twoją matką, Devonie. Chłopiec gwałtownie się budzi. Serce łomocze mu w piersi. 242. Moja matka. Nawet na jawie, wciąż słyszy głos tej kobiety - łagodny i melodyjny. Wiatr wzmógł się i świszczę pod okapami bu- dynku. Prawie zagłusza śpiewny głos kobiety ze snu, która nadal go wzywa. - Devonie... Devonie... Siada na łóżku. Tak, słyszy ten głos. To nie sen. - Devonie... Odrzuca kołdrę i wstaje. - Devonieee... Jak muzyka. Dźwięk dobiega gdzieś z zewnątrz. Devon na bosaka podchodzi do okna. Przez ńranki widzi światło, znów palące się w oknie komnaty na wieży. Devon odsuwa zasuwkę i otwiera okiennice. Tam, spoglądając na niego z okna wieży, stoi kobieta - i rzeczywiście woła go po imieniu. 12. Gn-ób dexonQ ^eyon wytrzeszcza oczy, lecz w tej same) chwili światło w oknie gaśnie i kobieta znika. Ktoś cicho puka do drzwi. - Kto... kto tam? - pyta Devon. - Ceciły. Otwiera drzwi. Dziewczyna jest w nocnej koszuli. - Słyszałam, że ktoś cię wołał - mówi. - Ty też to słyszałaś? Ona kiwa głową. - Nie zamierzam dłużej udawać, że niczego tu nie widzę i nie słyszę. Nie mogłam zasnąć - kiepsko sypiam od czasu spotkania z tym stworem w samochodzie - i byłam pewna, że słyszę kobiecy głos wołający cię po imieniu. Devon kiwa głową i spogląda za okno. - Głos dochodził z wieży. Widziałem tę kobietę. - Kim była? - Nie wiem. - Jak wyglądała? - Trudno powiedzieć. Po prostu kobieta w bieli. Miała długie i jasne - a może siwe - włosy. - To z pewnością była Emiły Muir - głośno myśli Ceci- ly. - Próbuje ostrzec cię przed Jacksonem. - Możliwe. - To równie dobre wyjaśnienie jak każde in- ne, ale Devon ma wątpliwości. - Widziałem kogoś na wieży, -244- kiedy poszedłem tam wcześniej. Jestem pewien, że to była kobieta. - Wzdycha. - Jednak nie możemy tego sprawdzić. Drzwi na wieżę z pewnością są zamknięte, a nawet gdyby udało mi się je otworzyć, ryzykowałbym, że Simon rozwali mi głowę halabardą.. - Co zamierzasz zrobić? - Nic. Dopóki nie dowiem się więcej o Bractwie Skrzy- dła Nocy, nie będę dalej szperał. Ponieważ mam przeczu- cie, Ceciły, że kiedy posiądę tę magiczną wiedzę, już nikt nie zdoła niczego przede mną ukryć. Widzi błysk w jej oczach. - Masz coś przeciwko temu, żebym pocałowała cię na dobranoc, panie Czarodzieju? Spogląda na nią. Brakuje mu jej pocałunków. Czy tak wła- śnie jest, kiedy człowiek się zakocha? I na przekór wszyst- kiemu pragnie wziąć obiekt swych westchnień w ramiona? Uśmiecha się i Ceciły wpada w jego objęcia. Całują się, dłu- go, aż przerywa im wiatr, trzaskając okiennicą. - Lepiej wracaj do swojego pokoju - mówi zduszonym głosem Devon. Ona sennie patrzy mu w oczy. - Dlaczego, Devonie? On uśmiecha się zmieszany. - Ponieważ sądzę, że nasze buzujące hormony mogą wy- rządzić znaczne szkody, i próbuję zapobiec reakcji łańcu- chowej. Ceciły chichocze. - Byłeś już kiedyś zakochany, Devonie? Przecząco kręci głową. - Nie. A ty? - Och, pewnie - mówi Ceciły, udając bardziej doświad- czoną. - W pierwszej klasie zakochałam się w facecie star- szym ode mnie. -245- - W kim? W Joeyu Pottsie? Ceciły śmieje się. - Och, Devonie. Daj spokój. Wciąż jesteś o niego za- zdrosny? Czuje, że wzbiera w nim gniew. - Powiedz mi, Ceciły. Wciąż ci się podoba? Ona wzrusza ramionami. - Czy to ważne? Jest dla mnie o wiele za stary. Ma dzie- więtnaście lat. - Tak. I jest gliniarzem. - Devon zakłada ręce na pier- si. - Nie powinien flirtować z czternastolatka. Ceciły przytula się do niego i mruczy: - Natomiast ty, Devonie, masz dokładnie tyle lat co ja. On patrzy na nią. I może jestem twoim bratem, myśli. To, bardziej niż cokolwiek innego, sprawia, że odsuwa się od niej, bardzo delikatnie. Przecież to nie może być prawda. W przeciwnym razie chyba Głos ostrzegłby go, żeby nie zakochiwał się w Ceciły? Myśl o tym, że mogą być rodzeń- stwem, to po prostu szaleństwo. Niemożliwe. Kiedy jednak Ceciły całuje go na dobranoc i wraca do swojego pokoju, Devon długo nie może zasnąć i leży, zasta- nawiając się nad tą możliwością. - Szaleństwo - mamrocze, zapadając w końcu w sen. - Niemożliwe. Tej nocy śni mu się Joey Potts uwięziony w Otchłani przeznaczonej specjalnie dla niego. To najlepszy sen, jaki Devon miał od wielu tygodni. azajutrz doskonale radzi sobie na sprawdzianie i po raz pierwszy ma naprawdę dobry dzień w szkole. Czuje, że jest tu na swoim miejscu. Czuje, że jest akceptowany. Nawet starsi uczniowie pozdrawiają go na korytarzu. W bufecie -246- Jessica Milardo, jedna z cheerleaderek, zaprasza Devona i jego paczkę na prywatkę z okazji Halloween pod koniec tygodnia. D. ). zgadza się ich zawieźć. Po południu mają wstawić Flo nową szybę. - Jaki będziesz miała kostium? - Ana pyta Ceciły. - Jeszcze nie wiem, ale na pewno nie taki obciachowy jak ty. - Ja się przebiorę za hurysę - prycha Ana. - Nie sądzę, żebym w tym stroju wyglądała obciachowo. - Hurysa? Cheerleaderka? Jest między nimi jakaś róż- nica? Marcus warczy: - W tym dniu powinno się wyglądać strasznie. - No to ty nie musisz się przebierać - żartuje D. J. Marcus żartobliwie daje mu kuksańca w brzuch. - Najstraszniejsze jest być twoim pasażerem. Och nie, myśli Devon, pozwalając sobie na nikły uśmiech. Są o wiele straszniejsze rzeczy. - A ty kim będziesz, Devonie? - pyta Ceciły. - Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem - odpowiada. - Znam miejsce, gdzie możemy poszukać pomysłu - mówi mu. Po powrocie do Kruczego Dworu idą na strych - jedyne miejsce w tym domu, gdzie Devon dotychczas nie był. Wą- skie schody wiodą do drzwiczek na końcu korytarza. Strych jest ciepły i zatęchły. Devon kaszle od kurzu. Odgarniając pajęczyny, Ceciły prowadzi go do kilku starych kufrów, sto- jących pod przeciwległą ścianą. - Muirowie zawsze byli strasznymi śmieciarzami - mó- wi. - Nigdy niczego nie wyrzucali. Na pewno znajdziemy tu jakieś kostiumy. Otwierają pierwszy kufer i o mało nie padają, gdy bucha z niego ciężki odór naftaliny. W środku są kobiece stroje: - 247 - dziewiętnastowieczne suknie, czepki, gorsety, rękawiczki. W następnym znajdują mundury z czasów drugiej wojny światowej. - Ja mogłabym się przebrać za ślicznotkę z Newportu, a ty za kapitana, jej adoratora - mówi Ceciły, zabawnie trze- począc rzęsami. Devon krzywi się. Nigdy nie przepadał za zabawą w wojnę i jako dzieciak nienawidził G. I. Joe. Zastanawia się, czy to miało coś wspólnego z dziedzictwem Skrzydła Nocy. Mo- że czarodzieje Bractwa walczyli tylko w samoobronie i w słusz- nej sprawie. Do licha, powinien przeczytać te księgi. Gdy Ceciły przymierza koronkowe suknie i pantalony, Devon kręci się po strychu. W miejscu gdzie dach styka się ze ścianą, dostrzega garderobę. Zajrzyj do środka, mówi mu Głos. Devon podchodzi tam. Spodziewa się, że klamka będzie gorąca, ale nie jest. Przekręca ją i zagląda do środka. Wewnątrz wisi kilka czarnych szat. Wyglądają na lekko zbutwiałe. Dotyka jednej i przesuwa po niej palcem. To płaszcz, uświadamia sobie. Chwyta wieszak i wyjmuje szatę. Pod nią na wieszaku wi- szą spodnie z czarnej wełny w granatowe paski. Płaszcz jest podbity czerwoną satyną. Zajrzawszy ponownie do garde- roby, Devon zauważa wysokie buty z czarnej skóry, wciąż błyszczące pod cienką warstwą pleśni. - Co to? - pyta Ceciły, stając za jego plecami. - Mój kostium - mówi jej Devon. - Dobrze, ale co to za strój? Zdejmuje płaszcz z wieszaka i trzyma go w palcach. - To ceremonialna szata Skrzydła Nocy - mówi, nie mając pojęcia, skąd to wie, ale przekonany, że tak jest na- prawdę. - Zamierzam ją założyć. Przez resztę wieczoru doprowadzają stroje do porządku. 248 Devon czyści buty na wysoki połysk. Ceciły musi poupinać zbyt luźną suknię, ale strój Devona pasuje na niego jak ulał. Spodnie i biała koszula z żabotem są idealnie dopasowane, a buty w sam raz. Do kogo należał ten strój? Do Edwar- da Muira? A może do ojca pani Crandall, kiedy był młody? A może - na samą myśl Devonowi trzęsą się ręce - nosił go sam Jackson Muir? Płaszcz jest piece de resistance i Devon z nieco żenują- cym podziwem spogląda na swoje odbicie w lustrze. - Dobrze ci - ocenia Ceciły. Tak, myśli Devon. Dobrze. lastępnego dnia po szkole mówi Ceciły, że musi zoba- czyć się z Rolfeem. Ten strój pobudził go do działania. - Muszę dowiedzieć się więcej o moim dziedzictwie - wyjaśnia. - Najwyższy czas. Chcę poznać prawdę o Skrzy- dle Nocy. - Ależ, Deyonie, niebezpieczeństwo minęło. Alexandro- wi nic nie grozi. Chłopiec stanowczo kręci głową. - Ceciły, jestem zupełnie pewien, że Jackson nie odszedł na dobre. On tylko czeka na odpowiednią chwilę. Ona wzdycha. - Już się przekonałam, że powinnam ci wierzyć. - Będziesz mnie kryć? - pyta ją. Ceciły kiwa głową. Devon wymyka się z domu, zbiega po schodach z urwiska i spieszy do miasteczka. Za kontuarem w Fibber McGees siedzi Roxanne. - Dzień dobry, panie March - wita go głosem ciepłym jak syrop. - Cześć - mówi Devon. Jej złociste oczy wydają się płonąć. Devon zastanawia się, jaką kryją historię. Rołfe napomknął, że -249- to niezwykła kobieta. I nie tylko z powodu wspaniałego ciała, teraz okrytego obcisłą suknią ze złote) satyny. De von czuje, że lekko zaschło mu w gardle. - Czy... jest Rolfe? - Odpoczywa w domu - wyjaśnia Roxanne. Devon wzdycha. Za daleko na spacer. - To nie ma znaczenia, nie dla ciebie - mówi Roxanne. Patrzy na nią ze zdziwieniem. - Co nie ma znaczenia? Ona się uśmiecha. Jej oczy płoną. - To, że to za daleko na spacer. Devon jest zdumiony. - Skąd... skąd pani wie, że o tym pomyślałem? Roxanne śmieje się. - Trzaśnij obcasami, Devonie March - mówi z wyraź- nym karaibskim akcentem. - Czy nie tak jest powiedziane w jednej z waszych bajek? Trzykrotnie trzaśnij obcasami, a znajdziesz się tam, gdzie chcesz być. Nie wie, co o tym sądzić. Jednak wie, że może tego do- konać. Wie, że ma moc. Pamięta, jak skoczył na samochód D. J., którym demon uprowadził Ceciły. Dom Rolfe'a znaj- duje się znacznie dalej - trzy lub cztery mile stąd - ale to nie ma znaczenia. - Nie dla ciebie, Devonie March - powtarza Roxanne. On patrzy na nią. Ona się uśmiecha. Devon zamyka oczy. Kiedy je otwiera, jest w gabinecie Rolfe'a i przez okno wpadają skośne promienie popołudniowego słońca. Rolfe siedzi z książką w ręku w plecionym fotelu. Patrzy na De- vona bez specjalnego zdziwienia. - Zaczynasz przyzwyczajać się do magii, co? Devon mruga. - Chyba tak - odpowiada, a potem potrząsa głową i wy- bucha śmiechem. - No dobrze, to było naprawdę niesa- mowite! -250- - Zastanawiałem się, kiedy wpadniesz - mówi Rolfe, za- mykając książkę. - Podejrzewałem, że zjawisz się prędzej czy później. - Czy mogę to robić cały czas? - pyta podniecony De- von. - Do licha, nie będzie mi potrzebne prawo jazdy! Rolfe uśmiecha się. - Na twoim miejscu zapisałbym się jednak na kurs pra- wa jazdy w Big-A w Newporcie. Skoki w czasie i przestrzeni nie są najlepszą metodą, jeśli chcesz zabrać dziewczynę na randkę. - Och, nie wiem - mówi z uśmiechem Devon. - My- ślę, że na Ceciły zrobiłbym ogromne wrażenie. Rolfe unosi brwi. - Właśnie w tym rzecz, Devonie. Te umiejętności nie są na pokaz. Devon przypomina sobie, jaki był zmieszany, kiedy pró- bował popisać się swoimi umiejętnościami przed Suze. Wzdycha i podchodzi do Rolfe'a. - Tyle jeszcze muszę się nauczyć. Mężczyzna kiwa głową. - Dlatego znów przeglądam wszystkie księgi mojego ojca. Tylko że słowa na papierze nie wyjaśnią ci wszyst- kiego. Devon siada na fotelu naprzeciwko Rolfe a. - A czy mogą mi wyjaśnić, kim jestem? No, kim właści- wie jest członek Skrzydła Nocy? Chyba moja krew niczym nie różni się od krwi innych ludzi? Albo moje kości? - Jesteś takim samym człowiekiem jak każdy, Devonie. Masz tylko pewne szczególne umiejętności. - Skąd je mam? Odziedziczyłem w genach? Rolfe uśmiecha się. - Dobre pytanie. Nie jestem pewien, czy nauka potrafi na nie odpowiedzieć. Jednak te umiejętności są przekazy- -251- wane z pokolenia na pokolenie. Tak było przez prawie trzy tysiące lat. Devon siada naprzeciw niego i nadstawia ucha. - Skrzydło Nocy istnieje od tak dawna? - Och, tak. W tych księgach jest tyle historii - od staro- żytnego Rzymu, poprzez Egipt, celtycką Brytanię, krucjaty, aż po Japonię. Skrzydło Nocy działało wszędzie. - I żaden inny czarownik czy czarnoksiężnik nie mógł równać się mocą z magiem Skrzydła Nocy? - Zgadza się. Moc Skrzydła Nocy jest jedyna w swoim rodzaju, chociaż mag może podzielić się nią ze współmał- żonkiem lub przyjacielem. Czasem jest to chwilowe, ale po dopełnieniu pewnego rytuału może być stałe. Często mag Skrzydła Nocy dzieli się po ślubie swoimi umiejętnościami z drugą połową. - Ale Jackson nie obdarzył Emiły swoją mocą - zauwa- ża Devon. - Och, nie. Był na to zbyt samolubny. Jednak jego brat podzielił się mocą ze swoją żoną. - Ze starą panią Muir? Ona też ma magiczną moc? Rolfe wzdycha. - Miała. Pamiętaj, że mieszkańcy Kruczego Dworu wy- rzekli się czarów i magii. - No tak. Teraz tylko ja mam te umiejętności. I myślę, że to niedobrze, ponieważ nie jestem pewien, czy sam zdołam powstrzymać Jacksona. Rolfe unosi brwi. - Ja też nie sądzę, że on odszedł, Devonie. - Jeśli mam z nim walczyć, to muszę dowiedzieć się wszystkiego o sobie. - Po chwili dodaje: - I o Skrzydle Nocy. Rolfe wstaje i podchodzi do półki z książkami. Błyska- wica z trzaskiem przelatuje nad uderzającymi o brzeg, bia- -252- łogrzywymi falami. To dziwne, że zawsze kiedy tu jestem, nadciąga sztorm, myśli Devon. - Tutaj są książki, które powinieneś przeczytać - mówi gospodarz. - Dowiesz się z nich więcej, niż ja mógłbym ci powiedzieć. Wyciąga jeden tom. Na okładce jest wytłoczony złoty liść. Devon poznaje ten tom. Widział go w pokoju we wschod- nim skrzydle. - To - mówi Rolfe - jest święta księga Skrzydła Nocy. Nosi tytuł Księga Oświecenia. Przekazywano ją z rak do rąk przez długie wieki, od czasów samego Sargona Wielkiego. - Sargona Wielkiego? Rolfe kiwa głową. - Pierwszego maga Skrzydła Nocy. Przed prawie trzema tysiącami lat. Nagle Devon przypomina sobie bajkę, którą widział w piw- nicy Kruczego Dworu. - Znam to imię. Sargon Wielki. Był w bajce dla dzieci. On i kilku innych. Vortigar. Brutus. Wilhelm. - Dziwne, że zapamiętał te imiona. - I jakaś dziewczyna. Diana. Rolfe uśmiecha się. - Wszyscy oni byli wielkimi magami Skrzydła Nocy. I częścią twojego dziedzictwa, Devonie. - Śmieje się. - Te książki należały do mnie. Pamiętam, że czytałem o ich wy- czynach. Brutus pożeglował do starożytnej Brytanii, znalazł Otchłań na środku oceanu, pozabijał morskie potwory... - Bomba - mówi Devon. - Jednak największym z magów był Sargon, założyciel Bractwa Skrzydła Nocy. Był tak potężny, że bogowie posta- nowili, że żaden inny mag nie będzie dysponował taką mo- cą przez sto kolejnych pokoleń. - Rolfe poważnie patrzy na Devona. - Podejrzewam, że to ty jesteś tym następnym po stu pokoleniach. - 253 - - Ja? - pyta cichutko Devon. - Właściwie jestem tego pewny. Długo na to czekano. Wyliczono, że ten przedstawiciel sto pierwszego pokole- nia urodzi się pod koniec dwudziestego wieku. Na krótko przed wyjazdem Thaddeus powiedział mi, że otrzymał wia- domość, że to dziecko sto pierwszego pokolenia już przy- było na świat. Zapewne miał na myśli ciebie. - Mnie... - szepcze Devon. - Twoim przeznaczeniem jest wielkość - mówi Rolfe, wręczając mu Księgę Oświecenia. Biorąc ją w ręce, Devon czuje wyraźne mrowienie. Tom waży chyba z pięć kilo. - Mam to wszystko przeczytać? - pyta. - W przyszłości - mówi Rolfe. - Teraz jednak, ponie- waż zależy nam na czasie...- Wyjmuje księgę z rąk Devona i kładzie ją na stole. - Powiedz mi, Devonie. Czy Thaddeus nosił jakiś pierścień? Z oczkiem z białego kryształu? Chłopiec zastanawia się. - Nie - mówi. - Nie pamiętam, żebym taki widział. Rolfe kiwa głową. - Nic dziwnego. Usiłował, z sobie tylko znanych powo- dów, ukryć przed tobą twoje dziedzictwo. Każdy Opiekun ma kryształ. Kryształ Wiedzy. Ten kamień zawiera w so- bie całą starożytną alchemię i historię Bractwa. Tę wiedzę musisz posiąść. Pamiętam, że Thaddeus nosił swój kryształ oprawiony w pierścień. Jednak nie wiem, co z nim zrobił, kiedy stąd wyjechał. Devon jest zrozpaczony. - A bez tego kryształu co mogę zrobić? Rolfe uśmiecha się. - Zapominasz, Devonie, że mój ojciec też był Opieku- nem. - A więc on też miał taki pierścień? -254- - Nie. Mój ojciec byt ogrodnikiem. Trzymał swój krysz- tał na kamiennym piedestale, otoczonym przez wysokie kwiaty. Pamiętam, że kiedy bytem małym chłopcem, urze- kał mnie ten widok. Nie mogłem się napatrzeć, jak błyszczy w słońcu, jak odbija się w nim cała tęcza barw. Pamiętam ptaki kołujące nad nim, najwyraźniej zauroczone jego ma- gnetyczną siłą. I motyle. I kolibry. Odwraca się i zdejmuje z półki błyszczący biały kryształ, wielkości i kształtu piłki bejsbolowej. Devon mruży oczy, jakby kryształ emitował oślepiający blask. Jednak tak nie jest - a przynajmniej nie jest to światło, które można do- strzec gołym okiem. - Kryształ Opiekuna ma ogromną moc - ciągnie Rol- fe. - Udzieli ci odpowiedzi, których szukasz. Jednak może to być trochę... hmm... trudne. Devon mówi z krzywym uśmiechem: - Innymi słowy, może zaboleć. - Mniej więcej - odpowiada z takim samym uśmie- chem Rolfe. Devon śmieje się. - Mam obawiać się kamienia, gdy demony skaczą mi do gardła? - Wyciąga ręce. - Daj mi go. - Weź go w dłonie - mówi Rolfe, wręczając chłopcu kryształ. - Trzymaj i patrz. Devon czuje w dłoniach zimny i gładki kamień. Spogląda nań. Nic się nie dzieje. - Czy powinienem coś powiedzieć? - pyta. - Jakieś zaklęcie? - Nic o tym nie wiem. - Niedobrze - mruczy Devon. - Miałem nadzieję na jakieś małe czary-mary. - Och, myślę, że sobie poradzisz - mówi Rolfe. Devon ponownie spogląda na kryształ. Już ma coś do- -255- dać, gdy nagle jest już gdzie indziej - nie w tym pokoju, nie w Biedzie ani w żadnym znanym mu miejscu. Wyczuwa, że nie znajduje się nawet w tym miejscu i czasie, a nawet na tej planecie, co przed chwilą. Otacza go błękitna poświata, tak jak wtedy we wschodnim skrzydle. I człowiek, którego tam widział - siwowłosy mężczyzna w powiewnej purpu- rowej szacie ozdobionej gwiazdami - znów do niego prze- mawia: - Wiedz, że ten świat jest o wiele starszy, niż ktokolwiek może sobie wyobrazić. Niegdyś, na długo przed nadejściem Wielkiego Lodu, świat zamieszkiwały stworzenia światła i ciemności, które przez całe eony walczyły o dominację. Ich panami byli bogowie żywiołów - ognia, wiatru, morza i ziemi - wszechmocni władcy natury, ani dobrzy, ani źli. Walkę pozostawiali tym zmiennym, chimerycznym stwo- rzeniom. W miarę upływu wieków, gdy czas tych stworzeń powoli przemijał i ginął w mroku, zaczęto nazywać je anio- łami i demonami. - Aniołami... i demonami? - powtarza Devon cichym i głuchym głosem, jakby wydobywającym się nie z jego gardła. - Tak, dziecko. - Mężczyzna pochyla się nad nim. Wy- daje się stary, strasznie stary, lecz jego oczy płoną błękitnym ogniem. - Jednak to nie byty istoty z katechizmu twojej niedzielnej szkółki. Miały zmienne kształty, ogromną moc i podlegały wielu rozmaitym bogom i diabłom. Devon cofa się. - Co to ma wspólnego ze mną? Oczy mężczyzny wydają się coraz większe. - Z nieba przyszła zagłada w postaci ognistego deszczu i Wielki Lód zaczął się przesuwać po kuli ziemskiej. Pano- wie mieli dość swych nieustannie walczących stworzeń i ze- słali je do niżej położonej sfery. Tam, nie pilnowane przez -256- bogów demony szybko pokonały anioły i stworzyły królestwo piekieł. - Otchłanie - szepcze Devon. - Każda powstająca od tego czasu cywilizacja uwzględ- nia w swej religii i mitologii istnienie podziemnego świata potępionych. - Nieznajomy starzec pochyla się nad Devo- nem, przeszywając go pałającym spojrzeniem. - Chociaż demony sprawują w nim niepodzielną władzę, wciąż wrą z wściekłości z powodu utraty świata położonego wyżej. Świata ludzi. - Chcą go odzyskać - mówi Devon. - Jednak w miarę rozwoju cywilizacji niektórzy ludzie zetknęli się z dawną wiedzą. Ci śmiertelnicy są rozmaicie nazywani w różnych społecznościach: czarodziejami, za- klinaczami, szamanami, kapłanami, czarownicami, nekro- mantami, alchemikami. Dzięki dawnej wiedzy mogą dyspo- nować odrobiną tej mocy, jaką niegdyś władały dawne isto- ty. I wykorzystują tę wiedzę dla własnych celów, dobrych i złych. Devon czuje, że zaczyna się oddalać, ale stara się wysłu- chać ostatnich słów starca. - Spośród tych magów najszlachetniejszymi, najpotęż- niejszymi i budzącymi największy strach zawsze byli cza- rodzieje Bractwa Skrzydła Nocy. Tylko oni odkryli sekret otwierania przejść między tym światem a światem położo- nym poniżej, królestwem demonów. Błękitna poświata przesłania wszystko. Devon każdym nerwem swego ciała czuje, że porywa go i niesie jakaś si- ła, jakby leciał jakimś gigantycznym próżniowym tunelem przez czas i przestrzeń. Nie może złapać tchu. Ma wraże- nie, że zaraz się udusi, i ogarnia go strach... Nagle ląduje z łoskotem na trawiastej równinie. Znowu może oddychać. Jednak nie ma czasu na rozmy- -257- siania, gdyż nad nim pochyla się ogromny demon, tusko- waty i oślizgły. Unosi gadzi łeb na długiej szyi i rozdyma wielkie nozdrza. Otwiera pysk i zieje ogniem. - Zabij go! Zabij smoka! - zawodzi obserwujący ich tłum. Devon uświadamia sobie, że trzyma w dłoni miecz. Z roz- machem wbija go w brzuch demona. Wrząca pomarańczo- wa krew tryska z rany i oblewa mu dłonie. Tłum wiwatuje. Obraz rozpada się, jak wizja w zepsutym telewizorze. Devon znów spada. - To nic trudnego, kiedy przeciwnik jest tak prymityw- nym stworzeniem - mówi ktoś. Devon usiłuje złapać równowagę i coś zobaczyć. Znaj- duje stały grunt i pewnie staje na nogach, ciężko dysząc. Otwiera oczy. Stoi przed nim jakiś człowiek, którego De- von chyba zna, ale nie jest tego pewien. - Ignoranci są zuchwali i nieostrożni - mówi do De- vona. - Pokonanie ich nie jest próbą sił dla maga Skrzydła Nocy. Devon spogląda na nieznajomego. Ten ma tunikę i san- dały, długie rudawe włosy i brodę. U boku miecz. - Czy nie potrańsz wypatrzyć demona, dziecko? Nie umiesz go dojrzeć? Ty, mój potomek w setnym pokoleniu? - Ty jesteś Sargon - wzdycha z podziwem Devon. - Sargon Wielki. - Ten przydomek nadano mi dopiero później, kiedy oka- załem się magiem rozumnym, potężnym i sprytnym. - Sargon przeszywa go wzrokiem i Devon kuli się pod tym przenikliwym spojrzeniem. - Jak będą zwać ciebie, Devo- nie March? Ślepym? Tępym? Głupim? Devon jeży się. Przodek czy nie, nie będzie go tu obrażał. - Co mam zrobić? - Odeślij demona z powrotem do piekła - mówi bez ogródek Sargon. - Nie widzisz go? -258- Devon rozgląda się. Dopiero teraz zauważa otoczenie. Znajdują się na rozpościerającej się aż po horyzont łące, na której nie ma ani jednego drzewa czy budynku. Tylko wysoka trawa i kołyszące się na wietrze polne kwiaty. Słoń- ce świeci jasno na błękitnej kopule nieba. Devon nie widzi żadnego demona, nie wyczuwa żadnego stwora czającego się w trawie. Skupia się, ale nie czuje ciepła ani ciśnienia. Znów spogląda na Sargona. - Tu nie ma demona - mówi mu. Wielki mistrz wzgardliwie odwraca się do niego plecami. - Mag Skrzydła Nocy nie powinien korzystać tylko z jed- nego czy dwóch zmysłów. Rozczarowujesz mnie, Devonie March. Devon spogląda na niego. Czego ten facet chce? Jestem nowy w tym fachu, broni się w myślach. Udowodnij mu, że się myli, odzywa się Głos. On chce, że- byś mu tego dowiódł. W porządku, mówi sobie Devon. Zatem nie należy po- legać tylko na wzroku i dotyku. Jak jeszcze można wykryć demona? Nasłuchuje. Żadnego dudnienia, wibracji, szmeru szpo- niastych łap. Stoi na łące kilka metrów od Sargona, pierw- szego z czarodziejów Skrzydła Nocy, i nie słyszy demona. Jego zmysły nie wykrywają żadnego takiego stwora w po- bliżu. Tylko... Ten zapach. One cuchną, uświadamia sobie Devon. No właśnie: cuch- ną. I teraz też czuję tę woń rozktadu. Skąd dochodzi? Rozgląda się. Niczego nie zauważa. Tylko wysoką trawę. I Sargona Wielkiego. Nagle pojmuje. Szybciej niż kiedykolwiek przedtem rzu- ca się na wielkiego założyciela Bractwa Skrzydła Nocy, po- -259- walając go w trawę. W pierwszej chwili w oczach Sargona pojawia się błysk zaskoczenia, potem gniewu. Niebieskie oczy zmieniają się w żółte ślepia, a z ust wysuwają się ostre kty. Łapą dwukrotnie większą od głowy Devona demon obej- muje go wpół i unosi w powietrze, przyciągając do otwar- tego pyska. - Puszczaj! - rozkazuje Devon. Jednak stwór jeszcze mocniej zaciska chwyt wokół pasa Devona, przyciągając go bliżej do paszczy. Spod maski Sar- gona Wielkiego wyłaniają się ostre kty, ociekające krwią i śli- ną. Devon czuje jego ohydny oddech i bijący od cielska żar. Za chwilę jego twarz posłuży za przekąskę kłapiącemu zę- biskami stworowi. - Wracaj! - słyszy głos. - Wracaj do swojej Otchłani! Demon wije się, puszczając Devona i dygocząc jak w fe- brze. Devon pada na trawę, a jego przeciwnik nagle unosi się w powietrze, jakby jakaś niewidzialna dłoń chwyciła go i cisnęła pod niebiosa. Znika w przestworzach. Devon podnosi głowę. Sargon Wielki pochyla się nad nim. - Przeszedłeś pierwszą próbę, Devonie Abecedarianie. Jednak oblałeś drugą. - Próbowałem go odesłać - mówi mu Devon. - Przed- tem się udawało. - Za bardzo się bałeś. Te stwory żywią się strachem. Im bardziej się obawiasz, tym są potężniejsze. Devon siada i pociera łokieć, stłuczony przy upadku na ziemię. Jeśli to sen lub dzieło wyobraźni, to aż nazbyt reali- styczne. Spogląda na Sargona. - Posłuchaj, w moim domu walczę z magiem Skrzydła Nocy, który stał się... jak ich nazywacie? Apostatą. Możesz mi powiedzieć, jak mam...? Jednak Sargon znikł. Tak samo jak łąka, na której siedział -260- Devon. Została tylko dziwna szara mgła, która stopniowo się rozwiewa, ukazując pokój Rolfea, a Devon uświadamia sobie, że stoi w tym samym miejscu, trzymając w dłoniach kryształ. -Dc 'eyonie, nic ci nie jest? - Tak, ja... hmm... Jednak znowu spada. Przez czas i przestrzeń. Rozpaczli- wie macha rękami, usiłując złapać się czegoś, czegokolwiek. Pod sobą widzi ziejącą w ziemi dziurę, coraz większą, szer- szą i bardziej przerażającą. Wie, co to takiego. Otchłań. - Rolfe! - krzyczy. - Weź ode mnie kryształ! Wciąż spada w kierunku Otchłani. Słyszy drwiący głos, zanoszący się śmiechem: - Dlaczego boisz się Portalu, Devonie? To źródło twojej mocy. Wszystko spowija mrok. Devon już nie spada, lecz się unosi. Temperatura rośnie. Ciśnienie też. Czy jestem w... Otchłani? Znów śmiech. Chrapliwy i opętańczy. - Nie domyślałeś się, ze mnie tu znajdziesz? Ten głos. Devon poznaje go. Już się nie unosi i nie czuje żaru. Jest w jakimś chłodnym, ciemnym, ciasnym miejscu. Próbuje spojrzeć na swoje cia- ło, ale nic nie widzi. Otacza go nieprzenikniona ciemność. Nie może się ruszyć. Drży. Jest zimno jak w grobowcu... Zapiera mu dech. Już wie, gdzie jest. Wie, kim jest. - Zgadza się - mówi chrapliwy głos w jego głowie. Ochrypły głos Majora Musicka. - Jesteś w moim grobie. -261- G-R-0-B-I-E. Potraficie to przeliterować, chłopcy i dziew- częta? Z ciemności wyłania się kredowobiała twarz klauna. - Tak, proszę państwa, chłopcy i dziewczynki, Devon jest w grobie Jacksona Muira, na nadmorskim cmentarzu, pod posągiem uszkodzonego anioła! Chi, chi, chi! W uszach Devona rozbrzmiewa drwiący śmiech. Nie może się ruszyć. Zebrawszy wszystkie siły, z trudem podnosi głowę. Nosem dotyka czegoś zimnego. Drewno. Zdaje sobie sprawę z tego, że leży na plecach. W trumnie. Jestem pogrzebany żywcem! Nie, próbuje się uspokoić. Stoję w gabinecie Rolfe'a. Przecież ten kryształ miał dać mu wiedzę Skrzydła Nocy, prawdę o jego dziedzictwie. Dlaczego więc przeniósł go do gnijącego ciała Jacksona Muira? - Czy to nie oczywiste? - chrypi w jego głowie głos Szaleńca. - Chciałeś wiedzieć, kim jesteś. Magiem Skrzy- dła Nocy - takim jak ja! Nie takim jak ty. Ja nie jestem Apostata! - Skąd możesz być tego pewien, Devonie? Ty, który na- wet nie wiesz, kim jesteś? Wiem, że nasza moc musi być używana w dobrej spra- wie. Ty wykorzystywałeś ja do własnych celów i dlatego umarłeś! - Jesteśmy tacy sami, Devonie March. Im prędzej to zrozumiesz, tym prędzej obaj staniemy się wystarczająco silni, aby władać tym światem! Śmiech Szaleńca odbija się grzmiącym echem w jego gło- wie. Teraz Devon czuje woń rozkładu, odrażający smród, który zapiera mu dech. - No już, spróbuj się uwolnić - drwi Jackson. - A jeśli -262- nigdy nie uda ci się stąd ruszyć? Jeśli uwięziłem cię tu na zawsze? Jeśli nigdy się ode mnie nie uwolnisz? Strach ściska gardło Devona. Znów słyszy ten śmiech. Czy to możliwe? - Devon jest bliski paniki. Czy napraw- dę utknąłem tu na zawsze? - Jak najbardziej możliwe - zapewnia go głos Szaleń- ca. - Przygotuj się na spędzenie ze mną wieczności, Devo- nie March. W moim grobie! 13. ^oCCcwe-e.ii lo " to nie może się dziać... nie naprawdę. D e von usiłuje rozłączyć przegniłe i kościste palce, sple- cione na swojej - a raczej na Jacksona - piersi. Przesuwa dłonie po swoim ciele - swoich zwłokach -iwymacuje boki trumny. Zbutwiała, rozpadająca się satyna. Kiedy się porusza, słyszy obrzydliwy cichy chlupot. Nie, myśli. To tylko złudzenie. - Devonie March, jesteś teraz mój. Myślałeś, że zwycię- żyłeś. Sądziłeś, że mnie pokonałeś! Popełniłeś błąd! W swej gnijącej czaszce Devon słyszy własny jęk przera- żenia. - Błąd! - cieszy się Szaleniec. ~ Potrańcie to przelite- rować, chłopcy i dziewczęta? B-Ł-Ą-D! Jak to brzmi? Błąd! Jego śmiech doprowadza Devona do szaleństwa. Nagle przypomina sobie słowa Sargona Wielkiego. Za bardzo się bałeś. Te stwory żywią się strachem. Im bardziej się obawiasz, tym są potężniejsze. Racja. Jest wystraszony. Przerażony. Musi opanować lęk. To jedyny sposób. Z jakiegoś powodu Devonowi nagle staje przed oczami Roxanne. Roxanne, przyjaciółka Rolfe'a. Kobieta o złoci- stych oczach. Chłopiec przypomina sobie coś, co mu po- wiedziała. Trzaśnij obcasami, Devonie March. Czy nie tak jest po- -264- wiedzione w jednej z waszych bajek? Trzykrotnie trzaśnij obcasami, a znajdziesz się tam, gdzie chcesz być. Próbuje. Z wysiłkiem porusza kośćmi stóp Jacksona Mui- ra. Uderzają o siebie - raz, drugi i trzeci. Uda się, mówi sobie i wierzy w to. Strach znika. I nagle znów stoi w gabinecie Rolfe'a, trzymając w dło- niach kryształ. Z, -.abierz to ode mnie! - krzyczy Devon, wyciągając przed siebie ręce. Rolfe usiłuje złapać kryształ, ale nie udaje mu się to. Bez- radnie patrzy, jak cenny kamień jego ojca pada na podłogę i rozbija się na kawałki. - Przepraszam - mówi Devon. - Byłem w grobie Jack- sona, w jego ciele! Rolfe ostrożnie zbiera odłamki. - W porządku. Kryształ zachowuje swoją moc niezależ- nie od postaci. Devon ciężko dyszy. - W tak paskudnej sytuacji jeszcze się nie znalazłem - mówi. - Byłem Jacksonem. Byłem w jego rozkładającym się ciele! - Spokojnie, Devonie. - Rolfe kładzie kawałki kryszta- łu na stole. - Czy Szaleniec rozmawiał z tobą? - Tak. Chciał, żebym przyznał, że jestem taki jak on. Ale nie jestem. - Devon patrzy uważnie na Rolfe a. - Prawda? Rolfe próbuje się uśmiechnąć. - Nie, jeśli nie wykorzystujesz posiadanej mocy do złych celów. Jednak nie rozumiem, dlaczego kryształ zaprowadził cię do niego. Miał obdarzyć cię wiedzą o twoim dziedzic- twie maga Skrzydła Nocy. -265- - Od tego się zaczęto - wyjaśnia Devon. - Spotkałem... Sargona Wielkiego! Rolfe robi wielkie oczy. Devon zdobywa się na krzywy uśmiech. - Poddał mnie próbie. Kazał mi znaleźć demona, ale żad- nego tam nie dostrzegłem. Dlatego rzuciłem się na niego. Rolfe mruga zaskoczony. -Rzuciłeś się na Sargona Wielkiego? - Tak. Przeszedłem tę próbę. Demon przybrał jego po- stać. - Devon wzdycha. - Mimo to nie zdołałem pokonać demona, ponieważ się przestraszyłem. Muszę nauczyć się panować nad strachem. Devon pociera skroń. Wciąż jest lekko oszołomiony po tym pobycie w trumnie. Ma wrażenie, że na ubraniu pozo- stał mu trupi odór. - Nagle jednak przypomniałem sobie coś, co powiedzia- ła mi Roxanne - mówi do Rolfe'a. - Zrozumiałem, że mo- gę się stamtąd wydostać. Mężczyzna uśmiecha się. - Jesteś silniejszy od każdego z nich. - Tak - wzdycha Devon. - Tato zawsze mi to mówił. - Jednak fakt, że Szaleniec ci się pokazał - mówi wy- raźnie przejęty Rolfe - potwierdza nasze podejrzenia. - On wciąż tu jest - przytakuje Devon. Gospodarz wzdycha. - Jeśli pokazał się tobie, to może jeszcze znaleźć sposób, żeby objawić się Alexandrowi. Devon kiwa głową. Wzmianka o Alexandrze przypomina mu o Kruczym Dworze. Powinien tam wrócić jak najszyb- ciej. Pani Crandall zacznie coś podejrzewać, jeśli nie pojawi się na kolacji. - Rolfe, dzięki za wszystko. Bardzo mi to pomogło. I bar- dzo mi przykro, że stłukłem kryształ twojego ojca. -266- - Nic nie szkodzi, Devonie. Chłopiec przypomina sobie o czymś. - Hej, Rolfe. Mógłbyś odwieźć mnie do miasteczka? Ja- koś nie sądzę, żebym zdołał powtórzyć tę sztuczkę z prze- noszeniem. Nie wydaje mi się, żeby bogowie przejmowali się takimi sprawami jak godzina policyjna czy spóźnienie na kolację. - Jasne, kolego. - Och, jeszcze jedno. Co to znaczy "abecedarian"? Tak nazwał mnie Sargon. Rolfe powstrzymuje śmiech. - To oznacza nowicjusza. Amatora. - Amatora? -jeży się Devon. - Ja mu pokażę. - Par- ska śmiechem. - No cóż, chyba rzeczywiście jeszcze sporo powinienem się nauczyć. - Wzdycha, spoglądając na ka- wałki kryształu na stole. - Chociaż może poczekam trochę, zanim znów spróbuję. Pobyt w trumnie przeszedł wszystko, z czym spodziewałem się mieć dziś do czynienia. Idą po schodach i wychodzą na zewnątrz. Już mają wsiąść do samochodu Rolfe'a, gdy Devon przystaje. -Halloween - wzdycha, jakby właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. - Co z nim? - To już za kilka dni - mówi Devon. - Rocznica śmier- ci Emiły Muir. Rolfe kiwa głową. - Sądzę, że w tym dniu należy zachować czujność. - Tak - zgadza się Devon. - Koniecznie. Na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. ierwsze, co poszło nie tak w Halloween, to to, że Devon zapomniał o obietnicy złożonej AleKandrow^. -267- - Och, nie! - jęczy, ubrany w swój paradny strój ma- ga Skrzydła Nocy. Siedzi ściśnięty na tylnym siedzeniu ca- maro między Ana i Marcusem, a Ceciły zajmuje miejsce z przodu obok D. J. - Miałem zabrać Alexandra na obchód po domach. - Ale strata, no nie - mówi Ana. - Za kogo miał się przebrać, za młodszego brata Fred- dyego Kruegera? - pyta D. J. Devon ignoruje te uwagi. - Rany, czuję się okropnie. - Ma ochotę kopnąć się w tyłek. - Nie widziałem go cały dzień i zapomniałem. Miał mi powiedzieć, za kogo chce się przebrać, ale nie zro- bił tego. - Pogodzi się z tym - rzuca Ceciły. - Poza tym, Devo- nie, nie mógłbyś pójść z nim i zdążyć na prywatkę u Jessiki. Wierz mi, to będzie lepsza zabawa niż pilnowanie tego ma- łego potwora. - Ale on właśnie zaczął mi ufać - lamentuje Devon. Marcus spogląda na niego ze współczuciem. - Wygląda na to, że czujesz się za niego odpowiedzialny. - Coś w tym rodzaju - przyznaje Devon. - Nie miał nikogo, kto świeciłby mu przykładem. Czuje się okropnie. Ma wrażenie, że oblat kolejny test i że gdyby Sargon Wielki byt w pobliżu, to nazwałby go abece- darianem albo gorzej. Mag Skrzydła Nocy nie powinien za- pominać o złożonych obietnicach, karci się Devon. A małe dzieci powinny dobrze się bawić w Halloween, a nie siedzieć w domu i czytać komiksy. Devon jest rad, że mały nadal nie ma dostępu do telewizji. Zgodnie z przewidywaniami Ceciły prywatka jest bardzo udana. Niektóre dzieciaki przebrały się tak dobrze, że nie można ich rozpoznać. Jessicajest starą czarownicą z ogrom- nym sztucznym nosem i mnóstwem brodawek. Marcus -268- otrzymał lwią część braw za swoje dopracowane w każdym szczególe monstrum Frankensteina, włącznie z elektroda- mi, bliznami i ogromnymi buciorami, ale Ana jako hury- sa również budziła ogromne zainteresowanie - zwłaszcza jej odsłonięty brzuch i dotychczas niewidoczny kolczyk w pępku. Odziana w krynoliny i koronki Ceciły trochę się burzy, ale pocieszają to, że Devon nie odstępuje jej prawie na krok. Gwoździem prywatki jest "nawiedzony dom'; który ojciec Jessiki urządził w garażu. Rozbrzmiewa tam szarpiąca ner- wy muzyka, a sam pan Milardo przebrany za potwora stra- szy gości, wyskakując na nich znienacka. Wywołuje kilka okrzyków strachu i salwy śmiechu, zanim wszyscy wracają do domu na pizzę dostarczoną z Gios. Jednak rodzice Jessiki od początku upierali się, że prywat- ka ma się skończyć dokładnie o dziesiątej. Sprzątają ze sto- łu i zdejmują bibułkowe ozdoby, chociaż ich córka właśnie włożyła do odtwarzacza następną płytkę kompaktową. - Och, mamo! - jęczy. - Tatusiuuu! Wszystko na próżno. Rodzice chowają ciastka i zapalają światła, płosząc pary tulące się na kanapie. Na zewnątrz wygnańcy gromadzą się wokół samocho- dów należących do uprzywilejowanych. Ceciły, nie chcąc, by wieczór zakończył się tak szybko, wyjmuje telefon ko- mórkowy i dzwoni do matki. Po cichej rozmowie triumfal- nie go wyłącza. - Mama powiedziała, że mogę zabrać kilka osób do Kruczego Dworu - wola do D. J. i Devona. - Przekażcie wiadomość. Po chwili trzy samochody jadą do wielkiego domu na kli- fie. Dzieciaki są podekscytowane. Mało kto był przedtem w tej starej posiadłości. Wyprzedzając się raz po raz, trąbią i krzyczą do siebie przez otwarte okna. Devon podejrzewa, -269- że dzieciaki w jednym wozie - z ostatniej klasy - są na- ćpane. Niepokoi się, że zaimprowizowana prywatka może przybrać nieoczekiwany obrót. - Ceciły, bądź rozsądna, dobrze? - mówi, gdy jeden z tych chłopaków wypina do nich gołą pupę. - Ile osób mama pozwoliła ci przyprowadzić? - Kilka. - Kilka to ile? - Posłuchaj, Devonie. Mama będzie na górze u babci. Nawet nas nie usłyszy, jeśli zostaniemy w salonie. Devon mruży oczy. - Powiedziała, że nie więcej niż pięć lub sześć osób, prawda? Ceciły uśmiecha się. - Raczej trzy lub cztery. - Wspaniale, Ceciły. Za nami jadą dwa pełne samocho- dy, a w nich kilka osób, których nawet nie znamy. Niektórzy starsi chłopcy są nieźle zaprawieni. - Przestań się zamartwiać, Devonie. Devon wzdycha. Nie chce wyjść na mękołę, ale ma jakieś złe przeczucia. W końcu to rocznica śmierci Emiły Muir, a banda dzieciaków zamierza urządzić prywatkę w Kruczym Dworze - w którym mogą zobaczyć ducha szalonego cza- rownika i Otchłań pełną demonów. Dlaczego nie mogę żyć jak normalny człowiek? - zadaje sobie pytanie Devon, nie po raz pierwszy. W domu wita ich, umieszczona na stoliku w hallu, ogrom- na latarnia z wydrążonej dyni, z migoczącą w środku świecz- ką. Ceciły prosi, żeby nie hałasowali, ale niektórzy nie mogą powstrzymać okrzyków zachwytu na widok egzotycznych pamiątek w salonie. - Patrzcie na tę zbroję! - mamrocze jeden ze starszych chłopców, o rozszerzonych źrenicach i przekrwionych biał- -270- kach oczu. - Niesamowita... - Podnosi przyłbicę. - Mo- gę przymierzyć? - Nie - mówi stanowczo Devon, zatrzaskując przyłbi- cę. - Czemu po prostu nie siądziesz na kanapie? Daj odpo- cząć nogom. - Niezły pomysł, człowieku - zgadza się chłopak i ru- sza w kierunku kanapy. - Patrz na tych kolesi - mówi D. J. - Już odlecieli po- nad Empire State Building. To pewne. Devon patrzy, jak dwaj z nich, obaj przebrani za wampiry, obściskują dwie młodsze dziewczyny w stro- jach lalek Barbie. Innych kręcących się wokół nawet nie poznaje: jeden chłopak w masce jaszczurki i drugi wyglą- dający jak potwór z Obcego oglądają spreparowane głowy leżące na półce. Dwóch innych, przebranych za kowbojów, pali papierosy i strzepuje popiół do oczodołów czaszki. - W tym domu się nie pali - oświadcza Devon i wypy- cha ich na taras. Odwraca się i widzi, że Ceciły i Marcus tańczą ze sobą. Dziwaczny widok, bo ona wygląda jak Scarlett 0'Hara, a on jak Boris Karloff. Ana kręci regulatorem głosu i zupełnie nie pasujący do tego wnętrza rap wypełnia salon, w którym za- pewne Horatio Muir słuchał kiedyś Mendelssohna i Wag- nera. Devon podchodzi do Ceciły, majestatycznie ciągnąc za sobą płaszcz maga. - Przepraszam, ale nie sądzisz, że sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli? - Devonie, czy raz dla odmiany nie możemy być beztro- skimi, szczęśliwymi ludźmi? - mówi ona, zbywając jego słowa machnięciem ręki. - Czy wiesz, jak długo czekałam, żeby urządzić tu prywatkę? Jak wspaniale jest słyszeć w tym domu muzykę - prawdziwą muzykę? -271- - Ceciły, jeśli twoja matka tu przyjdzie... -Ooo! Odwracają się. Nawet przez głośne łup-tup-łup muzyki słyszą okrzyk obrzydzenia, który wyrwał się z ust Any. Dziew- czyna stoi przed regałem i krzywi się, a chłopak w masce jaszczurki pokazuje jej język. - To było wspaniałe - oświadcza Ana. - Zrób to jesz- cze raz. Chłopak spełnia jej prośbę, wystawiając przez otwór w masce długi, giętki, cienki jęzor. - Ooo! - znów krzyczy Ana, jednocześnie rozbawiona i zniesmaczona. Inna dziewczyna podchodzi do nich, żeby też popatrzeć. - Jak ty to robisz? - pyta. - Jest zwinięty pod maską? Jęzor znów się wysuwa. - Kto to jest? - pyta dziewczyna Anę. Ana chichocze, patrząc na jaszczura. - Czy my cię w ogóle znamy? Devon obserwuje to uważnie. Jak na filmie w zwolnio- nym tempie przestaje powoli słyszeć rapowy podkład mu- zyczny. Zastępuje go wibrujący pisk, któremu towarzyszy nagły wzrost temperatury. - Ana! - woła Devon, lecz własny głos wydaje mu się stłumiony i odległy. Dziewczyny zaczynają odwracać głowy w jego kierunku. Devon wciąż widzi to jak w zwolnionym tempie i próbuje do nich podbiec. Jednak nogi ma jak z ołowiu, jakby nagle grawitacja wzrosła stukrotnie. Stojący za dziewczynami jaszczur otwiera pysk, ukazując aż nazbyt prawdziwe kły. Ceciły też to dostrzega. Krzyczy. Devon pokonuje tę dziwną siłę, która próbowała go unie- ruchomić. W rozwianej szacie rzuca się na jaszczura, któ- 272 ry już złapał Anę. Dziewczyna obraca głowę i spogląda na- pastnikowi w twarz. Pojmuje, że to nie maska, że język i zę- by są prawdziwe. Wrzeszczy. Devon zadaje silny cios w bok demona. Ten ryczy i upusz- cza Anę na podłogę. Gwałtownie odwraca się i warczy na Devona, wysuwając i chowając długi jęzor. - Chodź, brzydalu, chodź - drwi Devon. - Pokaż, co potrafisz. - Devonie! - woła Ceciły. - Za tobą! Devon kątem oka dostrzega chłopaka w stroju Obcego. Jego długie pazury są prawdziwe. Pociera jednymi o drugie, jakby ostrzył noże. - O, nic z tego! - wota Devon, wierząc, że i tym razem jego ciało zareaguje instynktownie. Nie zawodzi się. Prawą nogą zadaje błyskawiczne kopnięcie, wypolerowanym bu- tem trafiając w podbródek Obcego, który z trzaskiem pada na kanapę. Obściskujące się tam pary krzyczą z przerażenia i pierzchają razem w kąt pokoju. Tymczasem jaszczur przysiada na tylnych łapach, szyku- jąc się do skoku. - Przemyśl to, Godzillo! - woła D. J. i rzuca się na stwo- ra, zanim ten zdążył zaatakować. Są tu jednak inne demony: obaj kowboje wyjmują szpo- niaste łapy z kieszeni i ruszają w kierunku Ceciły i Any. - Ceciły! - woła Devon. - Po prostu wyrzuć ich stąd! Uwierz, że potrafisz, a zrobisz to! Ona spogląda na niego w panice, a potem przenosi wzrok na podchodzących kowbojów. Jeden z nich oblizuje się po- żądliwie. Ma łapy jak niedźwiedź: szerokie i porośnięte gę- stym włosem, z długimi pazurami. - Chyba nie wiesz, kim jestem - mówi Ceciły lekko drżą- cym głosem. - Nazywam się Ceciły Crandall i nikt - po- wtarzam, nikt - nie będzie mnie lekceważył. -273- Niech to zrobi, myśli Devon, koncentrując się. Ceciły atakuje, szeleszcząc krynoliną i koronkami. Moc- no kopie kowboja kolanem w krocze. Napastnik wyje z bólu i pada na podłogę. - Zuch dziewczyna! - krzyczy Devon. - Hej, ludzie! Uwierzcie, że potraficie, a zdołacie ich przegnać! Jednak przestraszeni goście nie próbują walczyć, tylko wy- biegają do przedsionka. Nie oglądając się za siebie, z wrza- skiem wypadają na dwór. W ten sposób piątka przyjaciół musi pokonać cztery demony. - I tak mamy liczebną przewagę - mówi Devon. Jednak demony odcięły im drogę ucieczki. Podwójne drzwi salonu zamykają się z hukiem i Devon słyszy trzask przesu- wającej się zasuwy. Kowboje wybuchają śmiechem. - Bez paniki - mówi Devon. - Poradzimy sobie. Jaszczur macha potężnym ogonem, wywracając stół i roz- bijając na kawałki zabytkową lampę. - Hej! - warczy Ceciły. - To była ulubiona lampa mo- jej mamy. Rozeźlona, kopniakiem godnym najlepszych wyczynów Wonder Woman trafia łobuza w łeb. Demon z rykiem pada na podłogę. Jeden z kowbojów syczy i szczerzy zęby, szykując się do obrony leżącego kompana. - Nic z tego - odzywa się Marcus i obutą w bucior Fran- kensteina stopą kopie go w zad, posyłając wprost w obję- cia D. J. - Hej! - mówi D. J. - Poznaję cię. To ty ukradłeś mi samochód! - Uśmiecha się złowrogo. - Zapłacisz mi za to, co zrobiłeś z Flo! Bierze zamach i zadaje bestii tak silny cios, że demon prze- latuje w powietrzu i z łoskotem uderza o kominek. Jednak Obcy zdołał złapać Anę. Trzyma ją przed sobą, go- 274. towy długimi pazurami rozerwać gardło dziewczyny. Wszy- scy nieruchomieją. - Puszczę ją, jeśli otworzysz Portal - mówi. Po raz pierwszy Devon słyszy demona przemawiającego ludzkim głosem. Głuche, gardłowe dźwięki przypominają zgrzyt kamienia trącego o kamień. - Nigdy - mówi Devon, stając przed demonem. - Ni- gdy nie otworzę tych drzwi! - Deyonie! - krzyczy Ana. - Rób, co każe! Proszę! On mnie zabije! - Nie, nie zrobi tego - mówi stanowczo Devon. - Nie może, ponieważ mu tego zabraniam. Nie wie, skąd ma tę pewność. Może podpowiedział mu to Głos, a w tym całym zamieszaniu Devon go nie usłyszał. Jest jednak przekonany, że potrafi zapanować nad tymi stworami. Jestem silniejszy od nich wszystkich. Jestem potomkiem Sargona Wielkiego w setnym pokoleniu. Spokojnie patrzy prosto w ślepia demona. - Zabraniam - powtarza. Stwór wydaje głuchy, przeciągły ryk. - Puść ją - rozkazuje Devon. Demon nagle unosi łeb i śle pod sufit ryk zawodu. Odpy- cha Anę. Dziewczyna wpada w objęcia Devona, drżąc jak liść. -A teraz wszyscy - rozkazuje Devon nie swoim gło- sem - wracajcie do Otchłani! Już! Wszystkie cztery demony ryczą. Ulatują w powietrze i znikają. - O rany...! - wzdycha D. J. - Co to było? - pyta Ana, wciąż drżąc w ramionach De- vona. Marcus podchodzi do Devona i spogląda na niego z po- dziwem. -275- - Jak to zrobiłeś? Dlaczego nagle staliśmy się tak silni? - I co to Jest Otchłań? - pyta Ana. - Nie mam czasu na wyjaśnienia. - Devon zwraca się do Ceciły. - Musimy sprawdzić co z Alexandrem. Na jej twarzy pojawia się lęk. - Myślisz, ze przyszły po niego? - Nie one. Szaleniec. Jednak w tym momencie otwierają się drzwi salonu. Staje w nich rozgniewana pani Crandall. - Ceciły! Devonie! Co się tu dzieje? - Mamo, my... Kobieta szeroko otwiera oczy na widok salonu. - Hałas było słychać aż w zachodnim skrzydle. Twoja babcia jest bardzo zdenerwowana. Trzęsie się jak... Pani Crandall rozgląda się po pokoju. Devon wyczuwa, że ona doskonale rozumie, w jaki sposób jej ulubiona lampa została rozbita, a książki porozrzucane po podłodze. Spo- gląda na Devona. - Muszę pójść sprawdzić co z Alexandrem - mówi jej z naciskiem. Ona nie odpowiada. Devon zwraca się do D. J. - Póki co opowiedz im wszystko, najlepiej jak potra- fisz - mówi, wskazując na Marcusa i Anę, którzy nadal są zdumieni i przerażeni. - A tym mięczakom, którzy uciekli, powiedz, że to był taki żart na Halloween. Sami go wymy- śliliśmy. - Tak - popiera go Ceciły. - Tak jak ojciec Jessiki. - I dodaje po chwili: - Tylko nieco bardziej realistyczny. - Nieco - przytakuje Devon. D. J. zdobywa się na uśmiech. - Byli tak wystraszeni, że uwierzą we wszystko. Devon i Ceciły ruszają ku schodom, ale pani Crandall za- trzymuje ich w przedsionku. 276 - Żądam, żebyście mi wyjaśnili, co się tu dziś działo - mówi, przy czym tylko lekkie drżenie głosu zdradza miota- jące nią uczucia. Devon przeszywa ją wzrokiem. - Sądzę, że pani wie, pani Crandall - mówi prosto z mos- tu. - Dobrze pani wie. Ona nie odpowiada, tylko stoi tam z przerażoną miną, gdy Devon i Ceciły pędzą po schodach na górę. A Llexandra nie ma w jego pokoju. - Że też zapomniałem o tym, co mu obiecałem - mam- rocze Devon. - Zajrzyjmy do bawialni - proponuje Ceciły. Devon ma złe przeczucia. Nawet przed dotarciem do drzwi pokoju słyszą grający telewizor. Brzękliwy śmiech, ochrypły głos. - Dobry Boże, nie! - woła Devon, biegnąc po wyłożo- nym dywanem korytarzu. Na ścianach bawialni migocze błękitna poświata i tańczą srebrzyste cienie. Przed ulubionym fotelem Alexandra stoi telewizor z piwnicy. -- Przecież to niemożliwe - mówi Devon, przesuwając wzrokiem wzdłuż przewodu. - Był zepsuty. - Najwidoczniej już nie jest - zauważa Ceciły. Ktoś go naprawił. Devon przywiera wzrokiem do czarnej taśmy izolacyjnej, którą owinięto przewód przed podłącze- niem nowej wtyczki. Ta teraz tkwi w gniazdku. - Alexandrze! - woła Devon. - Alexandrze! Uciekaj stamtąd! Kiedy jednak podbiegają do telewizora, Alexandra nie ma na fotelu. Z przestrachem spoglądają na ekran. W tele- wizorze Major Musick mówi: -277- - Dzisiejszą literą, chłopcy i dziewczęta, jest D. - Gdzie jest Alexander? - pyta gorączkowo Ceciły, bli- ska tez. - Devonie, gdzie on mógł się podziać? - D - intonuje Major Musick. - A także E, V, O i N. Kamera zbliża się do jego twarzy. Devon obserwuje to jak urzeczony. - Co to za słowo? - pyta kredowobiała twarz Jacksona Muira i robak wypełza mu z ust. - Devon! - wołają siedzące na widowni dzieci. - Devon! - powtarza klaun i wybucha śmiechem. Devon patrzy, jak obiektyw kamery przesuwa się po twa- rzach kolejnych dzieci. Na czarno-białym ekranie widać trzy rzędy apatycznych dzieciaków. Jest tam biedny, piegowaty Frankie Underwood, który był pierwszym synem jego przy- branego ojca i siedzi tak od wielu lat, spoglądając w pustkę. A obok Frankiego, na samym końcu ławki, siedzi chłop- czyk, którego szukają. Jego nieruchome oczy spoglądają na nich oskarżycielsko z ekranu. Jackson Muir zwyciężył. Porwał Alexandra Muira do Ot- chłani. 14. 'Do Otdiau l usze tam iść - odzywa się oszołomiony Devon. - Dokąd, Devonie? - pyta Ceciły. On patrzy na nią. - Do Otchłani. - Znów spogląda na ekran telewizo- ra. - To jedyny sposób, żeby uratować Alexandra. - Nie tak szybko - rozlega się czyjś głos. Oboje odwracają się. Do bawialni wchodzi Rolfe Monta- igne. Ma ponurą minę. Uważnie przygląda się Devonowi. - Rolfe - mówi chłopiec. - On wygrał. Jackson Muir zwyciężył. Rolfe dołącza do nich i spogląda na ekran. Krzywi się na widok siedzącego tam Alexandra, patrzącego na nich obo- jętnym wzrokiem. Obok niego na ławce siedzi Frankie, przyjaciel Rolfe'a z dzieciństwa - który jest w takim sa- mym wieku jak wtedy, kiedy Rolfe widział go ostatni raz, przed dwudziestoma pięcioma laty. - Naszą nową literą, chłopcy i dziewczęta, jest eRRR - kpi Major Musick. - Jak Rolfe... - Niech cię szlag! - woła Rolfe. Jednym kopniakiem rozbija kineskop i posyła dymiący i skwierczący odbiornik na podłogę. Devon spogląda na mężczyznę. Wyczuwa jego skrywaną furię. Już ją widział, tę wściekłość, którą wyładował na pani Crandall, nagromadzoną przez pięć lat siedzenia w więzie- niu za przestępstwo, którego zapewne nie popełnił. A także - 279 - gniew wywołany utratą ojca, zabitym przez demony tego domu - demony, które dla Rolfe a niewiele się różnią od mieszkańców Kruczego Dworu. - Rolfe - mówi Devon. - Muszę spróbować. Mówiłeś, że to jedyny sposób. Nie możemy zostawić tam Alexandra. Rolfe rzuca się na niego. - Nie wiesz, co mówisz. Nie masz pojęcia, co się tam dzieje. Byłem przy tym, kiedy próbowano to zrobić. Widzia- łem, co się stało. Słyszałem! Krzyki Randolpha Muira było słychać w całym domu. Wszyscy je słyszeliśmy. Czekaliśmy długo i mieliśmy nadzieję, lecz ani Frankie Underwood, ani Randolph Muir nigdy nie powrócili z Otchłani! Ceciły zaczyna płakać. Devon przełyka ślinę. - Jeśli tak potężny i doświadczony czarodziej jak Randolph Muir nie zdołał wydostać się z Otchłani, to jak tobie ma się to udać? Chłopcu, który zaledwie kilka dni temu jeszcze nie wiedział, kim jest? Który próbując dowiedzieć się czegoś o sobie za pomocą kryształu, wpada w sidła Szaleńca? Jak możesz sądzić, że uda ci się ujść z tego z życiem? Deyonowi kręci się w głowie. Próbuje skupić wzrok na mężczyźnie i słuchać jego słów, ale przychodzi mu to z tru- dem. Spogląda na rozbity i wciąż dymiący telewizor. Prze- suwa wzrok wzdłuż przewodu, aż do gniazdka w ścianie, i ponownie przygląda się taśmie izolacyjnej. Czy to też jest robota Jacksona? Ducha, który zna się na elektryce? Nagle odnosi wrażenie, że już nie znajduje się w bawialni na piętrze, w towarzystwie Rolfe a i Ceciły, ale jest razem z ojcem w garażu ich starego domu. Ojciec naprawia silnik buicka sąsiadki. Dłonie ma czarne i zatłuszczone, a na po- liczku plamę smaru w miejscu, gdzie odruchowo próbował się podrapać. Devon jest w wieku Alexandra, ma osiem, może dziewięć lat, i opiera się o samochód, zaglądając pod maskę i obserwując, co robi ojciec, -280- - Tato - pyta - dlaczego naprawiasz samochód pani Williams? - Ponieważ mnie o to prosiła, Devonie. - A dlaczego robisz to tutaj, nie w warsztacie? - Ponieważ robię to grzecznościowo. - Ona ci nie płaci? Ojciec uśmiecha się. - Nie, nie zażądałem żadnej zapłaty. - Robisz to z uprzejmości? Ojciec dociąga śrubę. - Właściwie nie z uprzejmości, Devonie. Po prostu uwa- żam, że tak trzeba. - Przecież prawie jej nie znamy - mówi Devon. Teraz ojciec prostuje się i spogląda mu w oczy. - Pozwól, że coś ci powiem, Devonie. Na tym świecie każ- dy człowiek ma jakieś zdolności. Przypadkiem jedną z moich jest umiejętność naprawiania samochodów. No cóż, uwa- żam, że otrzymaliśmy te zdolności nie na darmo. Nie po- winniśmy wykorzystywać ich tylko dla własnych korzyści. Każdy dar nakłada na obdarowanego odpowiedzialność. Ojciec wyciąga usmarowaną rękę i kładzie dłoń na ra- mieniu Devona. - Ty też masz pewne zdolności, Devonie. Pamiętaj, za- wsze pamiętaj o tym, że to pociąga za sobą pewną odpo- wiedzialność. - Devonie? Chłopiec mruga oczami i znów widzi stojącego przed nim Rolfe'a. - Rolfe - mówi do niego - może niewiele wiem o mo- im dziedzictwie, ale wiem jedno... - Milknie i spogląda w zielone oczy mężczyzny. - Czarodzieje Skizydła Nocy uważają, że ogromna władza nakłada na posiadacza równie wielkie obowiązki. -281- - Ależ, Devonie... - Nie mogę po prostu odwrócić głowy i nic nie zrobić. - Choć tak bardzo go to wszystko przeraża. - Może - do- daje - może to właśnie jest moje przeznaczenie, które miałem nadzieję odkryć. Może właśnie po to przystał mnie tutaj ojciec. Rolfe milczy. Nie ma już nic więcej do powiedzenia. Ceciły zaczyna płakać jeszcze głośniej, podchodzi i za- rzuca Devonowi ręce na szyję. Chłopak obejmuje ją i nic nie mówi, o niczym nie myśli - tylko czuje ciepło jej ciała i słodki zapach jej włosów. o nie może się dziać - mówi pani Crandall. - Nie zno- wu. - Ale dzieje się, Amando - podkreśla chłodnym to- nem Rolfe. - Proponuję, żebyś przez jakiś czas posiedziała u matki. Ona sztywnieje. - To mój dom, panie Montaigne. Nie będę słuchała two- ich rozkazów. Znajdują się w salonie. Rolfe już poinformował ją o porwa- niu Alexandra i decyzji Devona. Pani Crandall musi jeszcze porozmawiać z Deyonem, który poszedł posiedzieć z przy- jaciółmi przy oknie wychodzącym na urwisko. Gospodyni, chociaż zaniepokojona tym, że są świadkami tych wydarzeń, mimo wszystko nie pozwoliła im opuścić domu, najwyraź- niej obawiając się tego, co mogą powiedzieć innym. - To nie może być prawda - szepcze Ana. - To nie dzieje się naprawdę. - Dzieje się - zapewnia ją Ceciły. - Jak to się stało, że mogliśmy walczyć tak dzielnie? - pyta D. J. -282- - W sytuacjach kryzysowych czarodziej Skrzydła Nocy może dzielić się swoją mocą z towarzyszami. - Devon pa- trzy na twarze swych przyjaciół. - Dopóki wierzą. A wy wszyscy wierzyliście. -- Co miał na myśli Rolfe, kiedy powiedział, że chcesz przejść przez Portal? - pyta Marcus. - Stary - mówi D. J, - Chyba nie chodzi ci o te drzwi, o których mi opowiadałeś - te, które chcą otworzyć de- mony? - Właśnie o nich myślę - odpowiada beznamiętnie De- von. W miarę upływu czasu czuje się coraz pewniej i swo- bodniej - jakby przestała istnieć grawitacja, jakby mógł unosić się w powietrzu. Zdaje sobie sprawę z tego, że drży. Ceciły wyciąga ręce i bierze jego chłodną dłoń. - To zbyt niesamowite - mówi Ana, drżąc w swoim ko- stiumie hurysy. - Chcę jechać do domu. - I pojedziesz - odzywa się pani Crandall, podcho- dząc do nich z wymuszonym i sztucznym uśmiechem na ustach. - Dość tych zabaw z okazji Halloween. Czyż Devon i pan Montaigne nie urządzili świetnego pokazu? Uważam, że powinni dostać Oscary za swój występ, nieprawdaż? Nastolatki spoglądają na nią, jakby miała wariackie pa- piery. O co zresztą przynajmniej niektórzy z nich od dawna ją podejrzewali. - No i te efekty specjalne - dodaje. - Mam nadzieję, że nie nastraszyli was za bardzo. No, zmykajcie do domów. Ceciły, Devonie, robi się późno. Powinniście zacząć się szy- kować do snu. Ceciły bierze się pod boki i mówi do niej z drwiącym uśmiechem: - A czy przed dobranocką dostaniemy mleczko i cia- steczko, mamusiu? Pani Crandall mierzy ją gniewnym wzrokiem. -283- - No, ludzie, chyba musicie iść - mówi Devon do swych przyjaciół. - Nie sądzę - protestuje Marcus. - Nie zostawię cię samego. - Nie ma mowy, nie zostawimy cię - zgadza się D. ]., a Ana mu wtóruje. Devon uśmiecha się. - Jesteście dobrymi przyjaciółmi. Jednak nie macie po- jęcia, co mnie tam czeka. - Śmieje się. - Prawdę mówiąc, ja też nie mam. - Stary - mówi mu D. J. - Zostaniemy tutaj, dopóki nie wrócisz. Pani Crandall upiera się: - Mówię wam, że powinniście natychmiast wracać do do- mów. - Amando! - woła do niej Rolfe. - Twoja matka z pew- nością jest już bardzo wzburzona. Ona spogląda na niego znacząco. - I z pewnością chcesz teraz być przy niej - dodaje Rolfe. Pani Crandall zdaje się nad czymś zastanawiać, po czym zwraca się do Ceciły: - Ty i twoi przyjaciele macie nie opuszczać salonu. Zro- zumiano? - Nie opuszczą tego pokoju, pani Crandall - zapewnia ją Devon. - Ma pani moje słowo. Ona patrzy mu w oczy, po raz pierwszy. Na jej twarzy malują się rozmaite uczucia - tłumione i wypierane od wielu lat. Ledwie wydostają się na powierzchnię, lecz De- von widzi w jej oczach cierpienie, lęk i troskę. Kobieta wy- ciąga rękę i dotyka dłonią jego policzka. Nic nie mówi, tylko patrzy mu w oczy. Potem odwraca się i opuszcza salon. 284. zatem ona wie? - pyta Devon, podchodząc do Rol- fe a. - Przez cały czas dobrze wiedziała, jakie mam możli- wości. - Nie wiem, od jak dawna o tym wie - mówi Rolfe. - Jednak nie zadawała żadnych pytań, kiedy powiedziałem, że tylko ty możesz uratować Alexandra. - Nie była zdziwiona? Wcale nie wyglądała na zasko- czoną tym, że jestem czarodziejem Skrzydła Nocy? - Wcale. - Zatem ona musi wiedzieć, kim są moi rodzice! Jednak ta tajemnica ustępuje pierwszeństwa pilniejszym, bieżącym sprawom. Rolfe trzyma na dłoni otwartą księgę i uważnie ją czyta. Devon nie jest pewien, co to za księga, ale rozpoznaje jeden z tomów, które według Rolfe a należa- ły do jego ojca. - Devonie - słyszy za plecami głos Ceciły. Odwraca się twarzą do niej. Tusz spływa jej po twarzy. Stoi przed nim w starej sukni, jako ślicznotka z Newportu. Najwyraźniej nie potrań znaleźć odpowiednich stów, żeby wyrazić swoje uczucia. On również. Po prostu ją przytula. Słyszą szelest gniecionej krynoliny. - Och, Devonie - odzywa się w końcu dziewczyna. - Proszę, uważaj. Proszę, wróć do mnie. - Wrócę - obiecuje i całują się. Ceciły zbyt mocno zanosi się płaczem, żeby długo pozo- stać w jego ramionach. Ana staje za nią i delikatnie odpro- wadza ją na bok. Devon spogląda na swoich przyjaciół. Zna ich tak krótko, ale już zdążył się z nimi zżyć. Przypomina sobie pentagram, który widział na twarzy Marcusa. Czy dowie się kiedyś, co to ozna- cza? Czy zdoła kiedyś poznać odpowiedzi na tak wiele pytań? Może nie? Czyżby miał już nie dowiedzieć się niczego więcej i na zawsze zniknąć w Otchłani? -285- - Devonie? - pyta Rolfe. - Jesteś gotowy? Chłopiec zdobywa się na uśmiech. - Ruszajmy - rzuca. D. J. przybija mu piątkę. - Idź i skop tytek jakiemuś demonowi. Devon śmieje się. Rolfe ma klucz do drzwi we wschodnim skrzydle. Prze- kręca go w zamku i otwiera skrzypiące drzwi. Mijają scho- dy wiodące na wieżę i Devon tylko przez moment myśli o kolejnej kryjącej się tam tajemnicy. Potem idą korytarzem do zakurzonych i starych schodów na tyłach domu. Pnąc się po nich w górę, odgarniają pajęczyny. Na górze znajdu- ją następny korytarz wschodniego skrzydła, który Devon już wcześniej zwiedził z Alexandrem. Pamięta te nieczyn- ne lampy i wyblakły wzór łabędzi na ścianach. Przed nimi w świetle księżyca ledwie widać witraż z Bogiem strącają- cym Lucyfera do piekła. Devon przez chwilę zastanawia się nad ironiczną wymową tego dzieła, po czym odpędza od siebie tę myśl. - Devonie - mówi zduszonym głosem Rolfe, gdy jego latarka wycina dziurę w mroku. - Nie miałbym ci za złe, gdybyś się wycofał. Jeszcze masz czas. - Żaden byłby ze mnie czarodziej, a z ciebie żaden Opie- kun - oświadcza chłopiec. Rolfe spogląda na niego. W świetle latarki Devon widzi jego pałające zielone oczy. - Obaj po raz pierwszy występujemy w tych rolach, De- vonie. Mój ojciec niewiele zdążył mnie nauczyć. Obawiam się, że istotnie żaden ze mnie Opiekun. Chciałbym wiedzieć więcej, żeby móc ci poradzić, co powinieneś zrobić i czego możesz się tam spodziewać. Devon uśmiecha się. - Mam tylko ciebie. - 286 - - A ty jesteś jedyną nadzieją Alexandra - mówi poważ- nie Rolfe. Weszli już do dawnego salonu. Przechodzą do bocznej komnaty. Stają przed drzwiami do pomieszczenia bez okien. Panuje tam nieznośny skwar, palący twarz niczym lampa kwarcowa. Devon widzi, że Rolfe też cofa się o krok przed falą gorąca. - Rolfe - odzywa się Devon, któremu nagle coś się przypomniało. - Dlaczego przybyłeś dziś do Kruczego Dworu? Co kazało ci pojawić się tutaj właśnie w tamtym momencie? Rolfe spogląda na niego. - Ktoś mnie odwiedził - mówi po prostu. - Kto? - pyta Devon. - Porozmawiamy o tym później. Otwiera drzwi. Żar bucha z nich jak z pieca. Obaj krzy- wią się, ale idą dalej. Światło latarki ukazuje pomieszcze- nie, które Devon tak dobrze zapamiętał: mroczne i pokryte grubą warstwą kurzu. Pada na księgi, sekretarzyk, portret chłopca tak podobnego do Devona. - Widzisz? - szepcze młody czarodziej. - To mógł- bym być ja. Rolfe ogląda portret, przesuwając promień latarki najpierw na twarz, potem na szyję, ręce, i znów na twarz młodzieńca. - Tak - potwierdza. - Rzeczywiście, to mógłbyś być ty. - Rolfe - mówi Devon. - Jeżeli mi się nie uda, obiecaj mi, że i tak spróbujesz się dowiedzieć, kim byłem. Skąd się wziąłem. Nie wiem czemu, ale mam przeczucie, że jeśli coś odkryjesz, ja też będę to wiedział. Rolfe patrzy na niego ze smutkiem. - Obiecuję, Devonie. - I powiedz Ceciły.. - Głos więźnie mu w gardle. - Po- wiedz jej, że ja... że ja... -267- Rolfe uśmiecha się. - Myślę, że ona już to wie, Devonie. - je: - Ale i tak jej powiem. Światło latarki pada na zaryglowane drzwi. I po chwili doda- ie mają wiele czasu, ale Rolfe zdejmuje kilka starych tomów z półek. Zdmuchuje nagromadzony na nich kurz i oświetla je latarką. Zaczyna czytać: - "Niegdyś, na długo przed nadejściem Wielkiego Lodu, świat zamieszkiwały stworzenia światła i ciemności, które przez całe eony walczyły o dominację. Ich panami byli bo- gowie żywiołów - ognia, wiatru, morza i ziemi - wszech- mocni władcy natury, ani dobrzy, ani źli. Walkę pozosta- wiali tym zmiennym, chimerycznym stworzeniom". Devon słucha, ale trudno mu się skupić. Czyżby zaczął odkrywać, kim jest i co potrafi, tylko po to, żeby zginąć? Rolfe przewrócił kilka kartek, przeglądając je przy świe- tle latarki. - "Podczas gdy te stworzenia są nieśmiertelne, świat wo- kół nich kipi krótkotrwałym życiem, rozkwitającym i ga- snącym po upływie pewnego czasu. Te formy życia stały się pionkami w rozgrywce między stworzeniami światła i ciemności. Demony zawładnęły trującymi i kolczastymi roślinami, drapieżnymi zwierzętami i wężami pełzający- mi w trawie. Anioły wybrały roślinożerców i kwiaty, ptaki i drzewa rodzące życiodajne owoce" - Rolfe - przerywa mu Devon. - Jestem pewien, że to wszystko będzie fascynującą lekturą w jakiś deszczowy dzień, gdy zasiądę przy kominku z kubkiem kakao w ręku. Tylko że teraz potrzebuję kilku praktycznych informacji, bo zupełnie nie mam doświadczenia w wycieczkach do Ot- chłani i ratowaniu małych chłopców. Rolfe wzdycha. Odkłada książkę i spogląda na zawartość półek, przyświecając sobie latarką. - Jest - mówi, wyjmując następną książkę. - W porząd- ku, posłuchaj tego. "Czarodziej czerpie swą moc od stwo- rzeń z innych światów, lecz źródłem ich mocy pozostają pierwotni bogowie żywiołów wszechświata. Wszystko, co zakłóca równowagę, narusza podział sił dobra i zła. Przy- kładem tego jest samolubne wykorzystywanie mocy lub po- sługiwanie się magią dla własnych korzyści. Takie działania naruszają stan uniwersalnej równowagi" Devon zaczyna się niecierpliwić. - Proszę, wytłumacz mi to, Rolfe. - Dobro jest potężniejsze od zła - mówi po prostu Rol- fe. - Ktoś taki jak Jackson Muir zakłóca równowagę sił, która jest motorem wszystkiego. Devon przypomina sobie słowa ojca. Wszelka moc po- chodzi od dobra, mówił. Wszelka prawda. Zaufaj prawdzie, Devonie, a zawsze zwyciężysz. - Prawda - mówi sennie Devon. - Prawdą, przyjacielu - wtóruje mu Rolfe - jest to, że powrócisz i przyprowadzisz Alexandra. Devon przełyka ślinę. Strach ściska mu gardło tak, że le- dwie może oddychać. Wie, że nie wolno mu się bać, ale jak ma odpędzić strach? To takie trudne. Spogląda na metalowe drzwi. Teraz słyszy demony, tłoczące się po drugiej stronie. Wypuść, nas. Otwórz te drzwi. Wypuść nas. - Przecież jeśli otworzę te drzwi, Rolfe, demony się wy- dostaną - mówi. - Nie. Księga wyjaśnia, że czarodziej może przejść przez Portal, nie pozwalając im na to. Otwiera przejście tylko dla siebie, nie dla nich. Devon stoi przed drzwiami. Nie wie, co robić. Czy ma odsunąć rygiel? Wie, że nie powinien robić tego rękami... -289- - I jeszcze jedno, Devonie - odzywa się Rolfe. - Przy- pomniało mi się coś, co często powtarzali nasi ojcowie. Cza- rodziej Skrzydła Nocy musi bezgranicznie wierzyć w swoją moc. Musisz wierzyć, Devonie, jeśli ma ci się udać. Pa- miętaj, z jaką pewnością siebie walczyłeś z demonami. Pa- miętaj, czego dziś dokonałeś w salonie. - Tylko że wtedy byłem na swoim terenie - mamrocze chłopiec. W ustach ma sucho jak na pustyni. - Teraz będę po ich stronie płotu. Rolfe pochyla się nad nim. - Musisz wierzyć, Devonie. Czy potrafi? Myśli o tym, jak kazał demonowi puścić Anę. Jak zdołał odesłać wszystkich napastników z powrotem do Otchłani. Jak obdarzył swoją mocą przyjaciół. Jednak poprzednio był bezradny wobec Jacksona Muira. Pamiętaj, Devonie, jesteś silniejszy od każdego z nich. Każdego. KAŻDEGO! Dumnie podnosi głowę. Zaciska palce na spoczywającym w kieszeni medaliku ze świętym Antonim, którego nie za- pomniał zabrać ze sobą. Patrzy na Rolfe a. - Wierzę - mówi stanowczo. - Zatem skoncentruj się na tych drzwiach. - Rolfe cofa się. - Nic więcej nie mogę ci poradzić, przyjacielu. Powo- dzenia. Devon spogląda na drzwi. Takie grube. Z takim ciężkim ryglem. Wyobraża sobie, że zostały zamknięte dobrym cza- rem rzuconym przez Horatia Muira. W myślach widzi cze- kające za nimi demony. A także Alexandra. Nagle przypo- mina sobie słowa chłopca. Ty nie zamierzasz wyjechać ani uciec ode mnie, co? 290 - Idę po ciebie, Alexandrze! - krzyczy Devon. - Sły- szysz? Przychodzę po ciebie, żeby zabrać cię do domu! Zasuwa drzwi zaczyna drżeć. Jest tam, myśli Devon. To, po co tu przybyłem. Pojmuje, że całe jego dotychczasowe życie prowadziło do tej właśnie chwili. Każde spotkanie z demonami z szafy, każda rada ojca, wszelkie próby korzystania z mocy przygo- towywały go do tej chwili. Wszystkie te bezsenne noce, gdy leżał na łóżku, patrząc w sufit i zastanawiając się, dlaczego jest taki - prowadziły do tej odpowiedzi. Oto wyjaśnienie. To przeznaczenie, na którego spotkanie ojciec wysłał go do Kruczego Dworu. Tu, za zamkniętymi drzwiami sekretnej komnaty, w zapomnianej części tajemniczego starego do- mu. Po tylu latach oczekiwania, tutaj znajdzie odpowiedź. Nagle czuje potężny przypływ mocy, jakby serce przestało tłoczyć krew i zastąpiło ją czystą energią - pasją, magią, prze- pływającą gwałtownie przez każdą żyłę i tętnicę. Devon prostu- je się, nabiera tchu - i rygiel odsuwa się gładko i bezszelestnie. Metalowe drzwi otwierają się ze zgrzytem, ukazując zie- jącą za nimi ciemność. S kwar. Przez kilka sekund Devon nie czuje nic prócz tego potwor- nego gorąca, nieporównanie gorszego od tego, z jakim spo- tykał się dotychczas. Pamięć podsuwa mu wspomnienie: jako maty chłopiec otwiera szafę i wrzuca do niej pluszowego mi- sia, który znika w ciemnościach. I choć bardzo się starał, nie znalazł Teddyego między butami i tenisówkami. Miś pojawił się dopiero po kilku dniach, w samym kącie szafy, jakby odrzu- cony przez demony Otchłani. Był osmalony, prawie bez futer- ka, i jednym nadtopionym oczkiem spoglądał na Devona. •2Ql. - Ten żar mnie nie spali - mówi teraz Devon, lecz jego głos brzmi dziwnie nieswojo. Usiłuje się rozejrzeć, ale nic nie widzi. Komnata zniknęta, Rolfe także. Jest tylko ciemność, straszna i nieprzenikniona. Idzie, ale pod jego stopami nie ma nic, żadnego stałego gruntu. Przez moment jest bliski paniki, rodzącej się gdzieś w głębi jego duszy, ale udaje mu się stłumić ten bunt myśli. Idzie w kierunku źródła tego gorąca. Teraz już słyszy demony. A także czuje ich odór - kwa- śny i zbutwiały. - Zabierz mnie ze sobą - szepcze mu coś do ucha. - Będziesz wtedy taki potężny! Tyle mogę ci dać! - Nie, nie jego! Mnie! - mówi drugi głos. Devon czuje kościste ciało przyciskające się do niego, tak zimne mimo panującego gorąca. - Zabierz mnie, panie! Oczy chłopca powoli oswajają się z ciemnością. Już do- strzega niewyraźne kształty stworów, które go nagabują. Je- den jest wzdęty i niekształtny, z odrażającymi wyłupiasty- mi ślepiami zdeformowanego gada. Drugi zdaje się składać z samych skrzydeł i kości, wygląda jak szkielet gargulca. Odpędza ich. Przed sobą widzi światło. Wydaje mu się, że dostrzega drzwi, w dodatku znajome. Dochodzi do nich i chwyta klamkę. - Devonie - słyszy głos po drugiej stronie drzwi. Chłopiec otwiera je. Znów jest w swoim starym domu w Coles Junction, domu, w którym dorastał. Te drzwi pro- wadzą do pokoju ojca, który leży w łóżku. Wszystko wygląda dokładnie tak, jak przed śmiercią ojca: na nocnym stoliku leżą tabletki i stoją puste butelki po piwie imbirowym, radio gra w tle muzykę klasyczną, a ojciec spoczywa wsparty na poduszkach, nagi do pasa i szary na twarzy. - Tato - mówi cicho Devon. - Devonie - chrypi ojciec. - Devonie, chodź do mnie. -292- Robi to. Prawie pada przy łóżku ojca, chwytając go za rę- ce i spoglądając mu w oczy. - Dlaczego jesteś tutaj, tato? Dlaczego jesteś w Otchłani? - Och, Devonie - mówi ojciec. - Tak mnie rozczaro- wałeś. Te słowa ranią go jak nóż. - Dlaczego, tato? Dlaczego? Tak bardzo się starałem... - Jednak nie udało ci się, Devonie. Zawiodłeś mnie. Ten chłopiec... ten mały chłopczyk... wpadł w ręce Szaleńca. Po- winieneś był temu zapobiec. Devon błagalnie spogląda na ojca. - Przecież próbuję, tato! Próbuję uratować Alexandra. - Ba! - Ojciec zabiera ręce. - Jesteś nieudacznikiem, Devonie. Nie masz żadnej mocy. Devon zaczyna drżeć. Tego zawsze, w głębi duszy, naj- bardziej się bał. Nie spetnię oczekiwań ojca. Nie zdołam od- kryć, po co mnie tu wystał. - Tato, proszę. Próbuję... Ojciec marszczy brwi. - Tak bardzo mnie rozczarowałeś, Devonie. Oczekiwa- łem po tobie znacznie więcej. Tymczasem ty nie jesteś na- wet w połowie tak silny jak Jackson Muir. Devonowi łzy cisną się do oczu. Jaki sens iść teraz dalej? Jeśli nawet ojciec uważa, że nie jestem dostatecznie silny... ? Nagle spogląda na ojca. - Tato, zawsze mówiłeś, że jestem silniejszy od każdego z nich... - Nie jesteś, Devonie! On jest silniejszy od ciebie! Jego głos. Jest w nim coś dziwnego. Devon wstaje. - Nie jesteś moim ojcem! - rzuca oskarżycielsko. Oczy starego człowieka na łóżku zaczynają płonąć. -293- - Nie jesteś moim ojcem! - krzyczy Devon. - Ojciec zawsze we mnie wierzył! I nadal wierzy! Nadal! Stwór na łóżku zaczyna się przekształcać. Ze śmiechem odchyla głowę do tyłu, ukazując kły. Devon widzi, że pokój wokół niego zaczyna znikać. Podłoga rozstępuje mu się pod stopami i Devon zaczyna spadać, łopocząc rozwianą szatą. Leci przez gorącą pustkę, nabierając prędkości. Jeśli uderzy w coś twardego, roztrzaska się na kawałki, które rozprysną się po całej tej Otchłani. Tylko że tu nie ma żadnej powierzchni, to wszystko złu- dzenie - mówi sobie. Nawet to spadanie... - Musisz uwierzyć w siebie - słyszy głos Rolfe'a. Ja wcale nie spadam, mówi sobie Devon. Tkwię w miej- scu. Panuję nad sytuacja. Wrażenie spadania natychmiast mija. Devon stoi na czymś, co wygląda na stały grunt. Jednak wokół wciąż jest ciemno, zupełnie ciemno. Przez materiał spodni wymacuje w kie- szeni medalik świętego Antoniego. Daj mi światło, rozkazuje Devon. Natychmiast robi się jasno. Nad chłopcem wiszą ogromne lampy sodowe. Rozgląda się. Ma wrażenie, że stoi na jakiejś scenie: wszędzie są kamery, monitory i wiązki przewodów. Wystrzępiona kurtyna z czerwonego aksamitu oddziela ku- lisy, w których on zdaje się przebywać, od jakiegoś innego pomieszczenia. Podejrzewa, że już widział to pomieszczenie. Nagle słyszy muzykę, z początku niewyraźną, ale stop- niowo coraz bardziej znajomą. Temat muzyczny z The Major Musick Show. - Witajcie, chłopcy i dziewczęta - rozlega się głos nie- widocznego klauna, gdy Devon odchyla aksamitną kotarę i wychodzi na deski sceny. Rozgląda się. Automatyczna ka- mera groźnie toczy się na niego, jakby chcąc uchwycić zbli- -204- żenię. W górze neonowe lampy cicho pulsują, śląc na plan oślepiająco jasne światło. Devon przesuwa wzrokiem po pomieszczeniu. Widzi ław- ki i rzędy siedzących na nich, apatycznych dzieci. Devon usi- łuje odnaleźć Alexandra, ale nagle ktoś mu kładzie rękę na ramieniu. Dłoń jest pokryta grubą warstwą białej szminki. Chłopiec odwraca się i staje oko w oko z Majorem Mu- sickiem. - Gościnnie wystąpi dziś Devon March - chrypi klaun. - Czy nie przyłączycie się, żeby powitać go ze mną? Siedzące na ławkach dzieci zaczynają beznamiętnie kla- skać. Devon spogląda na dwa telewizory nad swoją głową. W jednym widzi siebie, stojącego na scenie obok klauna. W drugim widzi Rolfe'a, Ceciły, D. J., Marcusa i Anę, zbi- tych w gromadkę i wpatrzonych w ekran. Obserwują mnie, uświadamia sobie Devon. W jednym z telewizorów, które pani Crandall ukryta przed Alexan- drem. Czuje na twarzy cuchnący oddech klauna. - Słowem na dziś, chłopcy i dziewczęta, jest "śmierć Devona". - Major Musick chichocze opętańczo. - Och! To przecież dwa słowa, prawda? Głupi ze mnie stary klaun! Devon obrzuca go gniewnym spojrzeniem. - Dwa słowa, których już nigdy więcej nie wypowiesz! Rzuca się na niego, chwyta paskudną zjawę wpół i razem wpadają na kamerę. Ta roztrzaskuje się z łoskotem. Jednak w chwili gdy uderza o podłogę, w ramionach Devona pozo- staje tylko wystrzępiony biały strój klauna. Devon błyska- wicznie obraca się i patrzy w górę. Nad nim stoi Jackson Muir. - Co za nieznośny młody człowiek - mówi duch. Devon nie może się ruszyć. Jackson po raz pierwszy prze- mówił własnym głosem. Głębokim i władczym, ociekającym -2Q5- arogancją. Pochyla się nad leżącym Devonem, ten bardzo wysoki, kruczowłosy mężczyzna o pałających czarnych oczach. Ma na sobie czarną szatę z czerwonymi wyłogami. - Spójrz na siebie - huczy Jackson Muir. - Nosisz moje stare ubranie. Strój czarodzieja Skrzydła Nocy. Czy sądzisz, że on doda ci mocy? Może zamierzasz mnie nim przestra- szyć - mnie, najpotężniejszego maga wszech czasów? Odchyla głowę do tyłu i śmieje się. Jego śmiech odbija się echem po piekielnej scenie, wznosząc się pod krokwie. Kiedy Jackson Muir zanosi się śmiechem, Devon rozgląda się wokół. Tuż pod ręką ma zwinięty sznur postrzępionej czerwonej kurtyny. Jednym skinieniem głowy Devon po- ciąga za linę i ciężka aksamitna kurtyna z łoskotem spada na Jacksona Muira. Zaskakuje czarownika tylko na moment, ale to wystar- cza, żeby Devon zdołał mu się wymknąć. - Ależ z ciebie niedobry chłopiec! - mówi Jackson z sze- rokim uśmiechem, jakby naprawdę cieszyło go to starcie. Może tak jest, myśli Devon. Minęło sporo czasu, od kiedy ktoś naprawdę sprawił mu kłopot. - Przyszedłem po Alexandra - mówi Devon. - Zabie- ram go z powrotem. Czuje emanującą z dłoni moc. Niemal widzi ją, przela- tującą w powietrzu, jak rzekę noży, jak salwę laserowych dział, wycelowanych w Jacksona Muira. Ten jednak niedbałym machnięciem ręki odbija stru- mień, kierując go w odległą ścianę. Przez wybitą w murze dziurę widać czarną pustkę. - Naprawdę, drogi chłopcze, twój Opiekun kiepsko cię wyuczył - mówi Jackson, zbliżając się do niego. - Na two- im miejscu wręczyłbym mu wymówienie. - Nauczył mnie dość, żebym wiedział, że jestem silniej- szy od ciebie - prycha Devon. -296- - Silniejszy ode mnie? - Jackson Muir znów się śmie- je. - Myślałem, że już wybiłem ci z głowy ten głupi pomysł. Powiększa się do ogromnych rozmiarów. Ma dwa, a po- tem trzy metry wzrostu i wciąż rośnie. - Czy masz pojęcie, kim jestem?- ryczy. -Cze- go dokonałem? - Wiem, że zabiłeś członków swojej rodziny - odcina się Devon. - Poczynając od żony! Twarz demona wykrzywia grymas wściekłości. - Jak śmiesz mówić o mojej żonie? - Dziś jest rocznica śmierci Emiły! - woła do niego De- von. - Zabraniam ci o tym mówić! - Niczego nie możesz mi zabronić! Wiem, że ją opłaki- wałeś! Wiem, że gdzieś tam wciąż masz duszę! Kochałeś ją, Jacksonie! Mimo to ją zabiłeś! Demon ryczy z wściekłości. - Powiedz mi, kim była Ciarissa! Dlaczego Emiły płakała na jej grobie? - Nic nie wiesz - syczy Jackson. - Wiem, że równie dobrze mogłeś sam zepchnąć Emiły z Czarciej Skały! To ty ją do tego doprowadziłeś! Zabiłeś ją! Jackson Muir ryczy. Nagle cała sceneria się zmienia. Ilu- zja studia telewizyjnego znika i obaj znajdują się w samym środku Otchłani. Ciemność zastąpiło ostre, nieprzyjemne, rażące żółte światło. Teraz Devon wyraźnie widzi otaczają- ce go stwory: brudne, oślizgłe, wijące się istoty, kłębiące się wokół jak rój larw. Mrużą przekrwione ślepia w ostrym świe- tle. Skórę mają białawą po wiekach spędzonych w ciemno- ści. Są jak robactwo nagle wystawione na słońce przez pod- niesienie kamienia: przerażające i przerażone. Jednak na widok Devona ich przerażenie zmienia się w fu- rię. Ślepia demonów płoną, pożółkłe pazury szarpią powie- -297- trze. Stojący najbliżej gadzi stwór syczy, rozwidlonym jęzo- rem chlaszcząc Devona po twarzy i odurzając go oddechem cuchnącym jak gnijąca ryba. - Pożrą cię, tak jak pożarty mojego głupiego brata - sły- szy głos Jacksona Muira. - Strawią cię w samych wnętrz- nościach piekieł. Stwory otaczają Devona, napierając na niego ze wszyst- kich stron. Próbuje je odpędzić, lecz bezskutecznie. Macki chwytają go od tyłu za szyję. Pazury rozrywają mu koszulę i drapią pierś. Ostre zęby wbijają mu się w udo. To już koniec, myśli Devon, bliski utraty przytomności. Teraz naprawdę zawiodłem. Pożrą mnie żywcem. 15. "DeMX żyje J ^ esteś silniejszy od każdego z nich. - Tato? Czarodziej Skrzydła Nocy musi bezgranicznie wierzyć w swoją, moc. - Próbowałem... ale zawiodłem. - Macki owijają się wokół twarzy Devona, oślepiając go. - Usiłowałem poko- nać jacksona, ale okazał się silniejszy. Czuje ciepłą krew spływającą po nodze, którą gryzie de- mon. Wbił zęby aż do kości. Musisz wierzyć, Devome. Wierzyć... Już nie ma siły. - Devome - słyszy cichy głos. Macki zaczynają się zaciskać. Zmiażdżą mi czaszkę, aż wypłynie mózg... - Devome, pomóż mi! Alexander. To Alexander. - Musisz wierzyć, Devome. Tato! Muszę pomóc Alexandrowi! - Zatem musisz uwierzyć, że to potrafisz - słyszy głos ojca, równie wyraźnie, jakby był tu z nim w tej masie wiją- cych się, oślizgłych stworów. I może jest. Na samą tę myśl w głębi duszy Devona zapala się iskierka nadziei. Chłopiec przesuwa dłoń po nodze, odpychając tu- -29Q- skowate i wijące się potwory, które przywarły do jego ciała. Przez materiał spodni wymacuje medalik ze świętym Anto- nim. Jego amulet. Otwiera usta i czuje słony smak śluzu stwora, który owi- nął mackami jego twarz. - Zejdź ze mnie, obrzydły piekielny pomiocie! - krzyczy. Macki znikają. Devon znów widzi. Spogląda w dół. Wło- chaty stwór o paskudnej mordzie wbił kły w jego nogę, tuż nad kolanem. - Hej, ty! - krzyczy Devon. - Koniec darmowej wy- żerki! Kopniakiem odsyła paskudę w tłum otaczających go stwo- rów. - Wy wszyscy - znikajcie mi z oczu! - rozkazuje. Natychmiast znikają. Devon jest sam. Wtedy dociera do niego ból, szczególnie nogi, mocno po- kiereszowanej przez żarłocznego stwora. Nie mogę się poddać, mówi sobie Devon. Muszę znaleźć Alexandra i zabrać go stad. Wystarcza, że formułuje w myślach ten cel, a już znów stoi na scenie. Majora Musicka nie widać w pobliżu. Mimo to dzieci siedzą nieruchomo na ławkach. - Alexandrze! - wota Devon. Teraz dostrzega chłopca, na końcu ławki, obok Frankiego Underwooda. Devon biegnie do niego, mimo nieznośnego bólu nogi. - Alexandrze! - krzyczy ponownie. Jednak chłopczyk siedzi nieruchomo, patrząc przed sie- bie. Devon przystaje na skraju trybuny. Twarz ma na wyso- kości twarzyczki Alexandra. - Alexandrze, to ja, Devon. Chodź, kolego. Spadamy stąd. Wciąż żadnej reakcji. 300. - Chodź, dzieciaku! - woła Devon. - Nie mamy wiele czasu! Obejmuje chłopca wpół, próbując podnieść go z ławki. Jednak nagle czyjaś ręka powstrzymuje go, z drugiej strony przytrzymując Alexandra na ławce. To Frankie Underwood. - Hej! - wota Devon. - Ja próbuję go uratować! Oczy Frankiego Underwooda nie pasują do jego wiecz- nie młodego ciała. Są stare i wyblakłe, znużone dziesięcio- leciami spoglądania w dal. osłuchaj, Frankie - mówi Devon. - Wiem, kim jesteś. Prawdę mówiąc, jesteś moim przybranym bratem. Twoim ojcem był Thaddeus Underwood, który był również moim ojcem. Chodź z nami, Frankie. Ciebie też mogę uratować. Przez moment w oczach chłopca pojawia się dziwny błysk. Jakieś lśnienie - czyżby łzy? Mimo to Frankie jesz- cze mocniej obejmuje ramieniem talię Alexandra. - W porządku, Frankie. Przykro mi, ale nie dajesz mi wyboru. Devon koncentruje się. Frankie puszcza Alexandra i pada na siedzącą obok niego dziewczynkę. Nie wydaje żadnego dźwię- ku. Po prostu osuwa się na nią, a ona na następną. Wszystkie siedzące w tym rzędzie dzieci przewracają się jak kostki domi- na. Devon chwyta Alexandra i podrywa go z ławki. - Już chcecie iść? - huczy głos. Silny podmuch owiewa scenę, powalając Devona i Ale- xandra twarzami na podłogę. - Nie ma mowy. Przecież zabawa dopiero się zaczęła! Jackson Muir, mierzący teraz ponad sześć metrów, pojawia się w polu widzenia. Podłoga dygocze pod jego krokami. - Rozdepczę was jak karaluchy! - ryczy. - 30l - Alexander wyrywa się z objęć Devona i z wyciągniętymi rękami biegnie w kierunku demona. - Widzisz? - śmieje się Jackson. - Chłopiec wybiera mnie. - Chcesz nim zawładnąć, żeby wreszcie zostać panem Kruczego Dworu - mówi Devon. - To moje dziedzictwo - oświadcza Jackson i tak bły- skawicznie, że Devon nie zdążył zauważyć momentu tej przemiany, znów przybiera normalną ludzką postać, chwy- tając Alexandra w objęcia. - Chodź z nami, Devonie - ciągnie Jackson, wyciągając rękę. - To może być i twoje dziedzictwo. Jego oczy płoną. Devon odwraca wzrok. Nie wolno mi na niego patrzeć, mówi sobie. Jeśli nie będę patrzył, pozostanę silniejszy... od każdego z nich... - Spójrz na mnie, Devonie - mówi teraz Jackson łagod- nym, delikatnym, miłym głosem. -Nie! - Nie chcesz tego, Devonie? To ci się należy. Ta moc, Devonie. Nie czujesz jej? Chodź. Przyłącz się do nas... - Alexandrze! - woła Devon, wciąż nie patrząc na Sza- leńca. - Posłuchaj mnie. Wszystko zależy od ciebie. Mu- sisz wybrać. On albo ja. Jackson Muir śmieje się. - On już dokonał wyboru. Teraz ty wybieraj, Devonie. Życie lub śmierć. Potęga lub nicość. Już ci mówiłem, Devo- nie. Jesteśmy tacy sami. Ty i ja. - Alexandrze! - powtarza Devon, ignorując Szaleńca. - Nie jestem taki jak on! Ja jestem twoim przyjacielem! On nie! Przecież wiesz! Wciąż nie patrząc na Jacksona, Devon odszukuje wzro- kiem chłopca. Ten otrząsnął się z apatii. Na jego twarzy maluje się rozterka. -302- - Przybyłem tu, żeby cię ocalić, Alexandrze. Zstąpiłem do piekła, żeby cię odnaleźć. I sprowadzić z powrotem. On chce cię wykorzystać. Na zawsze zatrzymać tu w swojej mocy. Chłopczyk spogląda na niego. - Zapomniałeś o mnie - odzywa się. - Zapomniałeś o swojej obietnicy. Mówiłeś, że mnie nie opuścisz, a zrobi- łeś to. - I bardzo mi przykro, Alexandrze - mówi Devon. - Nie masz pojęcia, jak bardzo mi przykro z tego powodu. Mogę tylko powiedzieć, że... jeśli teraz pójdziesz ze mną, już ni- gdy nie zapomnę o żadnej złożonej ci obietnicy. Jackson Muir śmieje się. - Patrz, Devonie. Spójrz. Widzisz? - Rozchyla ramio- na, puszczając Alexandra. - Może odejść, ale tego nie robi. Postanowił pozostać ze mną. Czemu i ty się do mnie nie przyłączysz? Devon nie odrywa oczu od Alexandra. Chłopczyk patrzy na niego, a potem znów na Jacksona. - Alexandrze, to zależy od ciebie - mówi łagodnie De- von. Malec znów wodzi po nich wzrokiem. Drży. I nagle biegnie i wpada w objęcia Devona, o mało go nie przewracając. - Dokonałeś tego, Alexandrze! - cieszy się Devon. - Zwyciężyliśmy! - Nie! - ryczy Jackson, ponownie przybierając gigan- tyczne rozmiary. Jego głowa przebija sklepienie sali i na- gle gaśnie światło. Słychać huk, a spadające szczątki sufi- tu sypią się na Devona, który próbuje zasłonić Alexandra własnym ciałem. Ma wrażenie, że leci, a potem zderza się z czymś twardym. Potem nie ma nic. Nic. -303- "eyonie? To głos Rolfe'a. - Gdzie... jestem? Devon siada. Znów jest w sekretnej komnacie. Obok leży nieprzytomny Alexander. - Udało ci się! - woła Rolfe. - Sprowadziłeś go z po- wrotem! Ceciłyteż tu jest. - O mój Boże! - woła. - Twoja noga! Devon, wciąż ciężko dysząc, patrzy w dół. Tuż nad kolanem, tam gdzie wbiły się kły potwora, ma ziejącą ranę. Czarne spod- nie przesiąkły krwią. Na podłodze zebrała się jej mała kałuża. Ceciły bez namysłu zdejmuje bluzkę i owija nią nogę De- vona, tamując krwawienie. Zostaje w samym biustonoszu. Czarnym. - Słodkie - udaje się wykrztusić Devonowi. - Rolfe, wepchnij mu oczy z powrotem w oczodoły, do- brze? - mruczy Ceciły. Rolfe podnosi Alexandra. Chłopczyk jest oszołomiony, ale zaczyna dochodzić do siebie. - Hej, mały. Wszystko w porządku? - pyta Rolfe. Devon odwraca głowę i spogląda na metalowe drzwi. Za- suwa znów jest zamknięta. I zauważa jeszcze jedno. Od drzwi już nie bucha żar. •'eciły kładzie go do łóżka i wzywa doktora Lamba, od wielu lat będącego lekarzem rodzinnym Muirów. Devon mówi, że w lesie zaatakował go pies - niezwykle "złośliwa bestia" Zaciska zęby, gdy lekarz czyści i bandażuje mu rany na piersi i nodze. Potem Devon dostaje zastrzyk przeciw wściekliźnie. Uśmiecha się w duchu, zastanawiając się, czy -304- antybiotyk może go uchronić przed wirusami roznoszony- mi przez demony Otchłani. Doktor Lamb bada również Alexandra i oświadcza, że chłop- cu nic nie jest. Malec nie pamięta nic poza tym, że usiadł w bawialni i zaczął oglądać telewizję. Przyjaciele po kolei przychodzą do Devona. Najpierw D. J., potem Ana, Marcus, aż w końcu cała paczka siedzi już przy j ego łóżku. - Umówiliśmy się na spotkanie jutro po szkole - mówi Marcus. - Ty i Ceciły musicie opowiedzieć nam wszystko. - Obiecaliśmy - dodaje D. J. - nikomu nie mówić o dzi- siejszym wieczorze. Jednak chcemy otrzymać odpowiedzi na kilka pytań. Devon uśmiecha się. - Wiem coś o szukaniu odpowiedzi, ludzie. W porząd- ku. Otrzymacie je. Wychodzą, żeby mógł odpocząć. Ceciły zostaje przy nim i gładzi go po głowie. Wraca Rolfe. - Wykazałeś się - mówi. Devon uśmiecha się. - Chyba tak. - Spogląda na Ceciły i znowu na Rolfea. - Jednak wciąż niewiele wiem, Rolfe. Moi przyjaciele doma- gają się wyjaśnień. Hmm, nie jestem pewien, co mam im po- wiedzieć, ponieważ wciąż nie wiem, dlaczego jestem wła- śnie taki. Rolfe wzrusza ramionami. - Chyba będziesz musiał uzbroić się w cierpliwość. Jed- nak mogę ci pomóc w niektórych sprawach, Devonie. Są księgi, które możemy razem czytać. Oraz inni ludzie, któ- rych możemy znaleźć. - Inni ludzie? - Opiekunowie. Może zdołamy odnaleźć paru i dowie- dzieć się czegoś od nich. -305- Nagle De von uświadamia sobie, że jedyną osobą, która dotychczas go nie odwiedziła, jest pani Crandall. - Twoja mama, Ceciły - mówi. - Nadal sądzę, że ona wie więcej, niż mówi. Dziewczyna kiwa głową. - Może to ją zmusi do wyjawienia sekretów. Rolfe śmieje się. - Nie licz na to. Twoja matka przez całe życie pilnie strzeże swych tajemnic. - Patrzy na Devona. - Ulżyło jej, kiedy dowiedziała się, że obaj jesteście bezpieczni. Teraz jest u Alexandra. Spodziewam się, że wkrótce cię odwiedzi. Devon czuje, że morzy go sen. Jest potwornie zmęczony. - Rolfe - mówi z trudem - sądzisz, że Jackson Muir odszedł na dobre? - Trudno powiedzieć. Już kiedyś tak sądziłem. Jednak udowodniłeś, że jesteś silniejszy od niego. I sprowadziłeś chłopca z powrotem, czego nie zdołał dokonać nawet Ran- dolph Muir. Devon podnosi ciężkie powieki. - Widziałem go. Frankiego Underwooda. Na twarzy Rolfe'a pojawia się smutek. - Próbowałem go uratować - mówi Devon. - Jednak nie chciał wrócić. - Może nie mógł. Może za długo tam byt. Przez chwilę obaj milczą, myśląc o zaginionym piegowa- tym chłopcu, który kiedyś bawił się w tym domu. - Rolfe - mówi Devon ochrypłym głosem. - Chcia- łem cię o coś zapytać. Zadałem to pytanie Jacksonowi, a on wpadł w szał. Kim była Ciarissa? Reakcja Rolfe'a zaskakuje go. Jeśli wzmianka o Frankiem zasmuciła go, to na dźwięk tego imienia zdaje się smutnieć jeszcze bardziej. Zaciska wargi. - Dlaczego o nią pytasz, Devonie? -306- - Ponieważ duch Erniły Muir zaprowadził mnie do jej grobu. Kim ona była, Rolfe? Oczy mężczyzny dziwnie lśnią. - To była ta dziewczyna, która utonęła w moim samo- chodzie, Devonie. Ta, której ciało zabrało morze. Devon nagle czuje się okropnie z powodu tego, że przy- pomniał mu o tym. - Przykro mi, Rolfe - mówi. Rolfe rozgarnia mu włosy. - W porządku. Skąd mogłeś wiedzieć. - Tylko jaki to ma związek z tym wszystkim? Dlaczego Emiły...? - Nie mam pojęcia, przyjacielu. - Rolfe nabiera tchu. - Ciarissa Jones była po prostu dziewczyną, która pracowała w Kruczym Dworze, córką służącego. Wesoła, miła dziew- czyna. - Zatamuje mu się głos. - Jej śmierć zawsze będzie ciężarem na moim sumieniu, każdego dnia. Milkną. Devon próbuje sobie wyobrazić, w jaki sposób Ciarissa może być związana z tym wszystkim, ale nie potra- fi. Poza tym jest zbyt senny, żeby wiele teraz wymyślić. - Porozmawiamy rano - zapewnia go Rolfe. - Musisz odpocząć. - Zaczekaj, Rolfe - prosi Devon, jeszcze raz pokonując senność. - Proszę. Jeszcze jedno pytanie. Mówiłeś, że mia- łeś dziś gościa. Ktoś powiedział ci, co się dzieje w Kruczym Dworze. Rolfe ożywia się i na jego twarzy znów pojawia się pro- mienny uśmiech. - Tak, Devonie, miałem gościa. - Kładzie dłoń na ra- mieniu chłopca. - To był Thaddeus Underwood. Twój oj- ciec. - Mój... ojciec! Rolfe kiwa głową. -307- - Nie byłeś tam sam, Devonie. Dobry Opiekun zawsze jest w pobliżu. Devon dobrze o tym wie. Czuł obecność ojca, słyszał je- go głos. - Czy widziałeś go, Rolfe? Naprawdę go widziałeś? - Z początku nie byłem pewien, ale potem znalazłem na podłodze coś, co zostawił, i wtedy nabrałem pewności, że to był Thaddeus. - Sięga do kieszeni i podaje coś Devo- nowi. - To jego pierścień. Ten, o którym ci opowiadałem. Pierścień z kryształem. Devon bierze pierścień. Zwykły gładki pierścień, wygła- dzony od noszenia przez dziesiątki lat. Małe oczko z białego kryształu osadzone w złocie. Devon wie, że ten kryształ za- wiera odpowiedzi, których szukał, oraz kolejne informacje o jego dziedzictwie czarodzieja Skrzydła Nocy. Teraz jest jednak zbyt zmęczony. Kładzie pierścień na nocnym stoli- ku, obok otrzymanego od ojca medalika świętego Antonie- go, który był z nim w piekle i powrócił do tego świata. Jesteś dumny, tato? Czy jesteś ze mnie dumny? Tym razem nie potrzebuje odpowiedzi Głosu. Zna praw- dę. Zamyka oczy, wreszcie zadowolony, i pozwala, by uniósł go sen. Ou, )urza zaczyna się około trzeciej piętnaście. Devon szyb- ko uświadamia sobie, że najgorsze nie minęło. Jeszcze nie. - Głupi chłopcze - rozlega się głos w ciemności. - Nie uda ci się go powstrzymać. Zostanie panem tego domu! Devon siada na łóżku. Uderza piorun i błyskawica oświetla pokój. Devon dostrzega jakąś postać, przemykającą w mroku. - Kto tam? - pyta. Żadnej odpowiedzi. Tylko wycie wichru na zewnątrz. Ko- lejny grom wstrząsa starym domem. -308- Devon spuszcza nogi z łóżka. Wciąż boli go prawe udo, a w głowie kręci mu się od środka przeciwbólowego, poda- nego przez lekarza. Udaje mu się jednak postawić stopy na podłodze i wstać. Naciska włącznik nocnej lampki. Ta nie zapala się. Kolejna przerwa w dopływie prądu. - Wspaniale - mruczy, po omacku szukając świecy i za- pałek. Podpala knot i podnosi świeczkę. Dostrzega tylko cienie. Wychodzi na korytarz. Ma na sobie górę od piżamy i bok- serki. Wiatr wdziera się pod okapy i w domu jest strasznie zimno. Jednak to zimno jest pocieszające. Gdyby kryły się tu jakieś demony, z pewnością poczułby emanujący z nich żar. Przystaje, żeby spojrzeć przez okno. Tak jak się spodziewał: na wieży pali się światło. Jestem silniejszy niż ty, mówi w myślach Jacksonowi Mui- rowi. Raz na zawsze wygnam cię z tego domu. Na dole pali się świeczka w latarni zrobionej z dyni, rzu- cając upiorne cienie na ściany. Devon zastanawia się, dla- czego jej nie zgaszono. A może ktoś ponownie ją zapalił, żeby go przestraszyć? Grom wstrząsa kandelabrem w salonie i ciche brzęcze- nie kryształów rozchodzi się echem w całym domu. Cienie na ścianach wiją się i kołyszą. Devon odkrywa, że drzwi do wschodniego skrzydła są otwarte, a wejście na wieżę rów- nież - co najwidoczniej ma zachęcić go do wejścia. Pod- nosi wysoko świeczkę i zaczyna się wspinać. Na drugim podeście drzwi do komnaty, w której zauważył światło, są zamknięte. Próbuje przekręcić klamkę, lecz jego uwagę od- ciągają jakieś szmery rozchodzące się wyżej. Ktoś właśnie dostał się tędy na dach wieży. To tam widziałem Jacksona tamtego dnia, kiedy tutaj przy - - 309 - bytem, przypomina sobie Devon. Stał na szczycie wieży, spo- glq.da.jec na mnie. Podejmuje przerwaną wspinaczkę. Na końcu schodów drzwi wiodące na dach wieży stoją otworem. Devon wy- chodzi na zewnątrz. Wiatr i deszcz natychmiast gaszą mu świeczkę. Ciemnopurpurowe niebo nad głową kłębi się rów- nie gwałtownie jak morze w dole. Ostre błyskawice prze- cinają powietrze nad jego głową, jakby przyciągane przez magnetyzm tego domu do stojącego na dachu chłopca. Tam jest jeszcze ktoś, myśli Devon. Teraz widzi go, po drugiej stronie wieży. To nie jest Jackson Muir. Ten nie jest taki wysoki... Rozbłysk błyskawicy ujawnia tożsamość postaci. W oślepiającym świetle Devon widzi odrażająco wykrzy- wioną twarz Simona Goocha. - Simonie! - woła Devon. Karłowaty zarządca krzywi się. - Powinieneś go tu sprowadzić - chrypi. - Miałeś sprowadzić go tu, żeby zajął należne mu miejsce! Simon wyciąga ręce do szyi chłopca. Devon cofa się i zer- ka na parapet wieży, za którym zieje prawie dwudziestome- trowa przepaść. - Tak długo czekałem na jego powrót! - przekrzykuje wiatr Simon. - Tyle mi obiecał! Znałem wielu czarodziei Skrzydła Nocy, ale żaden z nich nie był tak potężny jak on. - Simon jest już blisko Devona i spogląda mu w oczy. - Byle nastolatek nie zdoła go powstrzymać! Devon stawia mu czoło. - Nie jestem byle nastolatkiem, Simonie, i myślę, że do- brze o tym wiesz. Jestem czarodziejem Skrzydła Nocy w sto pierwszym pokoleniu i właśnie powstrzymałem Szaleńca. Pokrzyżowałem mu szyki! - 310 - Nad dworem grzmi. Uderza w nich wiatr. Simon szczerzy zęby w uśmiechu. Z kieszeni wyjmuje pi- stolet. Jednak broń mniej interesuje Devona niż to, co przy- padkiem wypada z kieszeni Simona. Rolka czarnej taśmy izolacyjnej. - To ty - mówi Devon. - Ty naprawiłeś telewizor, żeby Alexander mógł oglądać Majora Musicka. Chciałeś, żeby wpadł w łapy Jacksona! - Tak - mruczy sługa, wbijając lufę pistoletu w brzuch Devona. - To było częścią planu. Chłopiec. I ty. Obaj byli- ście elementami jego planu. - Jesteś szalony - mówi Devon. Simon znów się szczerzy, ukazując te upiornie doskonałe zęby w okropnie zniekształconej twarzy. - Przez trzysta lat byłem Opiekunem i nie znałem drogi do prawdziwej mocy. Twoje przybycie było sygnałem, na któ- ry czekałem. A czekałem trzydzieści lat. Powinieneś okazać więcej chęci do współpracy. - Przykro mi, że cię zawiodłem - mówi ironicznie De- von. - Ty byłeś kluczem. Oczekiwał na twoje przybycie od dnia, w którym odleciały kruki. Powrót czarodzieja Skrzy- dła Nocy do Kruczego Dworu! Miałeś moc, aby go wskrze- sić. Nadal ją masz! - Czemuż więc próbowałeś mnie zabić? - Chciałem cię tylko obezwładnić, pokazać ci, kto tu jest szefem. Chciałem cię zmusić, żebyś zrobił to, czego on chce. Jednak zabiję cię teraz, chłopcze, przysięgam, że zabi- ję - jeśli nie zrobisz tego, co należy. Sprowadź go z powro- tem! Wciąż możesz tego dokonać! - Simon odbezpiecza pistolet, gotowy nacisnąć spust. - Nie sądzę - mówi Devon i broń rozgrzewa się do czerwoności. Simon z krzykiem wypuszcza ją z dłoni. -311- Devon łapie mężczyznę wpół i przewraca na ziemię. Jed- nak Simon jest silny, silniejszy niż normalny człowiek. De- von spogląda w żółte oczy zarządcy i pojmuje, że nie walczy tylko z Simonem. W jego paciorkowatych oczkach widzi patrzącego nań Jacksona Muira. - Posłuchaj mnie, Jacksonie Muirze - rozkazuje De- von. - Nie wiem, co łączy ciebie i mnie, ale powiem ci jed- no: jestem silniejszy niż ty! - Nie - ryczy bestia w ciele Simona. - Jesteś tylko głu- pim chłopakiem! Devon przytrzymuje go za nadgarstki. - Dlaczego jestem kluczem do twojego powrotu? Mów! Powiedz mi, kim jestem! Simon jednak z gniewnym pomrukiem odrzuca go od siebie. Tylko kamienny parapet po drugiej stronie murku powstrzymuje chłopca od upadku i rozbicia się o kamienie trzy piętra niżej. Maty sługa chwiejnie wstaje i kusztyka do leżącego Devona. Chłopiec patrzy na niego. - Nie rozumiesz? - głos Jacksona Muira przetacza się po niebie, równie donośny jak grom. - Jesteśmy tacy sami, ty i ja! Przyłącz się do mnie, zakosztuj mocy, którą ci propo- nuję - przyłącz się do mnie, a będziemy władać światem! - Nie! - rozlega się nowy głos. - On nie jest taki jak ty, Apostato! Devon szuka wzrokiem jego źródła. Tego głosu jeszcze nigdy nie słyszał. Kobiecy głos. Stary i cichy, a jednak po- tężny. W drzwiach wiodących na klatkę schodową stoi jakaś staruszka, z długimi siwymi włosami rozwianymi na wie- trze. Ma na sobie czarne szaty i kościstym palcem wskazuje na Simona. - Nie dostaniesz tego domu! On nie jest twój! - mówi stanowczo i oniemiały Devon widzi, jak z jej wskazującego 312 palca tryska ognista błyskawica i z trzaskiem uderza w pierś Simona. Sługa z wrzaskiem przyciska dłoń do piersi. Zatacza się i przelatuje przez parapet wieży. Jeszcze przez chwilę w po- wietrzu unosi się jego przeciągły krzyk, po czym straszliwe zderzenie z brukiem ucisza go na zawsze. Devon wstaje. Patrzy w dół. Zmasakrowane ciało Simona leży na podjeździe Kruczego Dworu, zaledwie kilka metrów od frontowych drzwi. Devon odwraca się na pięcie. Kobieta zniknęła. Jednak na schodach wieży słychać kroki i po chwili pani Crandall, zdyszana i wystraszona, pojawia się na wieży. Spogląda na Devona, a potem na podjazd. Cofa się wstrząśnięta. Deszcz zaczyna padać jeszcze mocniej. - Próbował mnie zabić - wyjaśnia Devon, trzęsąc się w swojej piżamie i bokserkach. Ona patrzy na niego bez słowa. Potem, czego Devon ni- gdy by się nie spodziewał, wyciąga ręce i przyciska go do piersi. Trzyma go mocno przez kilka sekund, a deszcz leje jak z cebra, mocząc ich od stóp do głów. azajutrz rano Devon spotyka kobietę, która go urato- wała. - Pani Muir - mówi z szacunkiem. Jednak leżąca na łożu staruszka odpowiada na to niewi- dzącym spojrzeniem, poruszając bezzębnymi ustami. Na- wija kosmyk siwych włosów na wykręcony artretyzmem palec i mrugając oczami, spogląda na Devona. - Powiedziałam mamie, że dziś nie chcę widzieć żad- nych kawalerów - mówi kokieteryjnie. - Nieładnie tak się zakradać. Pani Crandall staje za nim. -313- - Świadomość opuszcza ją i powraca, Devonie - mówi mu. - Dlatego uważałam, że na razie nie powinieneś jej odwiedzać. Jednak tego ranka uparł się, żeby ją odwiedzić, pewien, że to ona uratowała mu w nocy życie. Czy w tym domu miesz- kała jakaś inna staruszka? W dodatku posiadająca czaro- dziejską moc. Patrząc na nią teraz... no cóż, nie był całkiem pewny, że to ta sama kobieta. A przecież to musiała być ona. Prawda? Te same siwe włosy, te kościste dłonie... Tylko że jest taka krucha. I... zagubiona. - Matka od tygodni nie wstaje z łóżka, Devonie, a od lat nie opuszcza tego pokoju. - Pani Crandall uśmiecha się na widok zmieszania Devona. - Z pewnością nie mogłaby wspiąć się po tych schodach na wieżę. - A jednak to była ona - mówi Devon. - To musiała być ona. Pani Crandall tylko się uśmiecha. Coś przychodzi mu do głowy. - I już przedtem widziałem ją na wieży. - Devon znów spogląda na staruszkę, która teraz cicho podśpiewuje pod nosem jakąś starą piosnkę. - Pewnej nocy wołała mnie po imieniu z okna wieży. - Te komnaty na wieży są zamknięte, Devonie. Matka nie ma do nich kluczy. I nawet gdyby zdołała wejść po schodach i dostać się do jednej z nich, nie znała twojego imienia. Na- wet nie wiedziała, że mieszkasz w tym domu. - Pani Cran- dall patrzy na matkę. - Obawiam się, że nadal nie wie. - Kim jesteś? - pyta staruszka córkę, usiłując skupić na niej spojrzenie załzawionych oczu. - Jesteś nową po- kojówką? - Mamo, to ja, Amanda. Teraz zamknij oczy i śpij. Wkrótce wrócę. -314- - Żegnaj, kawalerze - wota staruszka do Devona, ma- chając powykręcaną i żylastą dłonią. - Następnym razem włożę mój najładniejszy szlafroczek! Zobaczysz! C. ^ciiy potwierdza, że jej babcia istotnie tylko chwilami wraca do rzeczywistości i że jest mało prawdopodobne, aby zdołała wejść po schodach na wieżę. Ponadto dziewczyna nie wyobraża sobie, żeby to ona wołała Devona tamtej no- cy. Twierdzi, że był to duch Emiły Muir. - Sam nie wiem, w co wierzyć - przyznaje Devon. Siedzą w salonie, czekając na panią Crandall. Ze wzglę- du na to wszystko, co wydarzyło się w nocy, pozwoliła im obojgu nie iść tego dnia do szkoły. Devon nie mógł zasnąć po spotkaniu z Simonem. Czekał z panią Crandall, kiedy wezwała policję. Niebawem w posiadłości roiło się od poli- cjantów. Ten ważniak Joey Potts spisał ich zeznania. Devon i pani Crandall powiedzieli, że usłyszeli krzyk i kiedy poszli sprawdzić przyczynę hałasu, znaleźli martwego Simona, który najwidoczniej spadł z wieży wskutek nieszczęśliwego wypadku. Albo popełnił samobójstwo. Zastępca szeryfa podejrzliwie spojrzał na zranioną nogę Devona. - Jak to się stało? - spytał. - Możesz zapytać doktora Lamba - powiedział mu De- von. - Bezpański pies. Lepiej go wytropcie, Joey. Jednakże szeryf Patterson byt przekonany, że śmierć Si- mona to nieszczęśliwy wypadek. Oczywiście trzeba będzie przeprowadzić dochodzenie. Pani Crandall doskonale to rozumiała i obiecała pełną współpracę. Devon ponuro pa- trzył, jak zmasakrowane ciało zarządcy załadowano do am- bulansu i zabrano do kostnicy. Potem pani Crandall nie chciała z nikim rozmawiać do ra- - 215 - na. Teraz, wzbudziwszy w Devonie wątpliwości co do toż- samości jego wybawicielki, kazała jemu i Ceciły zaczekać w salonie. Chłopiec spogląda na czaszki i kryształowe kule na pół- kach. Głos powiedział mi, że należą do mnie, tamtego pierw- szego wieczoru po przyjeździe, myśli Devon. A Jackson Muir twierdził, że jestem taki jak on. - Nie mogę przestać myśleć o tym biednym dzieciaku, o Frankiem - mówi do Ceciły. - On jest moim bratem. I wciąż tam tkwi. Ona drży. - Próbowałeś mu pomóc, Devonie. Mówiłeś, że nie chciał z tobą iść. Devon patrzy na nią z powagą. - Obiecuję, Ceciły, że pewnego dnia wyciągnę go stam- tąd. Uratuję go. - Wzdycha. - Muszę tylko lepiej rozumieć to, co robię. - Posłuchaj, Devonie - mówi mu Ceciły. - Mama w koń- cu obiecała wyjaśnić nam wszystko. Odpowie na wszystkie nasze pytania. Chłopiec bardzo w to wątpi. Pani Crandall przychodzi spokojna jak zawsze i równie opanowana. Mimo to Devon wie, że pewnym faktom nie będzie już mogła zaprzeczać. Patrzy, jak gospodyni zasiada na swoim fotelu przed ko- minkiem. - No, już po wszystkim i teraz możemy odetchnąć z ul- gą - mówi pani Crandall. - Czy wiedziała pani, że Simon współpracuje z Jackso- nem Muirem? - pyta Devon. Ona przecząco kręci głową. - Nie, i mam to sobie za złe. Kiedy teraz sięgam myślami wstecz, widzę, jak bardzo Simon był zafascynowany histo- 316 rią naszej rodziny. Powinnam coś podejrzewać. Jednak tak długo był naszym wiernym sługą, że nie wątpiłam w jego lojalność. - Powiedział, że był Opiekunem. Tym razem kiwa głową na potwierdzenie. - Zanim przybył do Kruczego Dworu, pracował z wielo- ma czarodziejami Skrzydła Nocy. Jednak, Devonie, kiedy za- mieszkał tutaj, stwierdził, że chce zapomnieć o tym wszyst- kim. My również wyrzekliśmy się naszych magicznych mo- cy, więc wydał nam się idealnym kandydatem. Niestety, miał swoje własne plany. Devon pochyla się i patrzy na nią. - W jaki sposób wyrzekliście się magii? Czy te zdolności nie są dziedziczne? Pani Crandall zamyka oczy. - Rolfe mówił ci o okropnych wydarzeniach, jakie miały tu miejsce w przeszłości. O tym, jak zginął mój ojciec. Potem rzucono zaklęcia, które pozbawiły nas czarodziejskich mo- cy, odebrały nam nasze dziedzictwo Skrzydła Nocy i odar- ły Kruczy Dwór z magii. - Wtedy odleciały stąd kruki - mówi Devon. Pani Crandall otwiera oczy. - Kiedy mój ojciec został zabity, a ten mały chłopiec, Frankie, zaginął, pozostali postanowili, że nasza rodzina już nigdy więcej nie znajdzie się na łasce Jacksona Muira. - Jednak Jackson Muir powrócił - odzywa się Ceciły. - Mamo, zawsze mówiłaś, że duchy tego domu nigdy nas nie skrzywdzą. A przecież Jackson próbował zabić Alexandra. Pani Crandall nie patrzy na nią. Nie odrywa oczu od De- vona. - To dlatego, że pojawiłeś się tu ty, Devonie. -Ja? - Jackson wyczuł, że jesteś czarodziejem Skrzydła Nocy. -317- Postanowił to wykorzystać i odzyskać władzę. Twoje poja- wienie się w tych murach wskrzesiło magiczne moce po- zostałe w tym domu. Sama twoja obecność złamała nasze zaklęcie. Wstaje i podchodzi do niego. - Wszyscy jesteśmy ci bardzo wdzięczni za uratowanie Alexandra. To był dzielny i szlachetny czyn. - Milknie i po chwili dodaje: - Jednak pozostaje faktem, Devonie, że gdy- byś nie korzystał ze swych czarodziejskich umiejętności, Jackson nie mógłby się tu pojawić. To ty byłeś przyczyną tych tajemniczych wydarzeń, które ostatnio miały miejsce w tym domu. - Przecież musiał z nich korzystać, mamo! Atakowały go różne stwory... demony... Jego i mnie! - Jednak teraz - ciągnie pani Crandall, wciąż patrząc na Devona - już ich nie ma i należy zaprzestać używania magii. Rozumiesz, Devonie? - Ja... nie jestem pewien, czy mogę to obiecać, pani Cran- dall. - Jak możesz tak mówić? Zaryzykowałbyś ponowne na- rażenie naszej rodziny na niebezpieczeństwo? - Oczywiście, że nie - mówi jej Devon. Zastanawia się nad czymś. - Pani Crandall, czy naprawdę zrezygnowała pani ze wszystkich swych magicznych umiejętności? Czy też w obliczu zagrożenia ze strony Jacksona zostawiła pani niektóre z nich? Kobieta sztywnieje. - Mówiłam ci, magia i czary nie mają już wstępu do tego domu. - Owszem, ale pamiętam też, jak obiecała pani podwoić wysiłki, aby zabezpieczyć nas przed Jacksonem. Co miała pani na myśli? Ona prycha. -318- - Po prostu chciałam dopilnować, żeby już nikt nie do- stał się do wschodniego skrzydła. - A co z pani matką? Ona musiała zachować część mo- cy. Widziałem ją zeszłej nocy na wieży. To musiała być ona! Z jej palca strzeliła błyskawica! - Devonie, sądziłam, że wizyta u mojej matki przekona- ła cię, że ona nie potrafi nawet zapamiętać mojego imienia, nie mówiąc już o rzucaniu czarów. - To niewątpliwie prawda, Devonie - mówi Ceciły. - Babcia rzeczywiście jest przykuta do łóżka. Devon nie kupuje tych wyjaśnień. - Pani Crandall, wiem tylko to, że ojciec uczył mnie szacunku dla moich magicznych umiejętności. Obiecał, że pewnego dnia zrozumiem ich znaczenie. Ona siedzi sztywno, niewzruszona. - Jeśli ojciec chciał, abyś korzystał ze swych umiejętno- ści i rozwijał je, dlaczego nic ci nie powiedział o odwiecz- nej tradycji Bractwa? Dlaczego nie podzielił się z tobą ta- jemnicą Opiekunów? Dlaczego nie uczył cię posługiwać się magią? Kobieta prostuje się, jak zawsze wtedy, kiedy chce nad nim górować. Mierzy go gniewnym wzrokiem. - Thaddeus Underwood był wielkim Opiekunem - mó- wi. - Jednym z najbardziej szanowanych na świecie. Dla- czego więc został zwyczajnym Tedem Marchem i wycho- wywał syna jak zwyczajnego chłopca? Devon też się prostuje i patrzy jej prosto w oczy. Jej sztuczki już nie robią na nim wrażenia. - Nie wiem, pani Crandall. Może pani mi to wyjaśni? Ona się odsuwa. - Wiem tylko, że adoptując cię, Thaddeus z jakiegoś po- wodu postanowił nie informować cię o twoim dziedzictwie. Nie chciał, żebyś został członkiem Bractwa Skrzydła Nocy. -319- Devon nie ma na to odpowiedzi. Może ta kobieta ma ra- cję. Ojciec nigdy wiele mu nie mówił... chociaż mógł. Mógł wyjawić mu przynajmniej część prawdy. Nie zrobił tego. Spogląda na nią. - Kiedy opuszczał Kruczy Dwór, pani Crandall, czy wy- jaśnił, dlaczego tak postępuje? Czy wspomniał o jakimś dziecku obdarzonym magicznymi zdolnościami? Na przy- kład o mnie? Rolfe powiedział, że według mojego ojca było już sto pokoleń... - Nie, Devonie. Thaddeus nie wyjaśnił, dlaczego odcho- dzi ani dokąd zmierza. - Pani Crandall podchodzi do ko- minka i grzeje sobie dłonie. - Moim zdaniem twój ojciec przysłał cię tutaj, ponieważ wiedział, że wyrzekliśmy się ma- gii. Wiedział, że zrozumiemy twoje umiejętności, ale rów- nież że zabronimy ci z nich korzystać. - Ojciec nigdy nie zabraniał mi z nich korzystać. Tak naprawdę, on... - To bez znaczenia - ucina gwałtownie pani Crandall. - Ja ci zabraniam. Od tej chwili nie pozwalam ci używać ma- gii ani czarów! Ceciły tylko niespokojnie patrzy na Devona. On znów nie wie, co powiedzieć. Nie może otwarcie sprzeciwiać się pani Crandall. To jej dom, i ta kobieta jest jego opiekunem. Pisanym małą literą. - Pani Crandall - mówi po chwili namysłu. - Obie- cuję, że nie użyję moich umiejętności w innym celu niż dla obrony siebie lub innych przed demonami albo Jacksonem Muirem. Czy to wystarczy? Ona patrzy na niego czujnie. - Chyba tak. Na razie. - Rozpromienia się. - Jednak głęboko wierzę, że taka obrona już nie będzie potrzebna. Teraz znów nie mamy się tu czego obawiać. - Mam nadzieję, że ma pani rację, pani Crandall. -320- - Mam. - Spogląda na Devona. - I jeszcze jedno, De- vonie. Nie życzę sobie, żebyś znów kontaktował się z Rol- fe em Montaigneem. - Ależ pani Crandall! Tylko on może mi powiedzieć coś o moim dziedzictwie. Kobieta marszczy brwi. - Jeśli nie będziesz praktykował magii, nic nie musisz o tym wiedzieć. - Ma zirytowaną minę. - Devonie. Na miłość boską. Jesteś uczniem szkoły średniej. Mówiłeś, że w przyszłym semestrze zamierzasz rozpocząć naukę indy- widualnym trybem nauczania. Musisz myśleć o nauce. O al- gebrze, trygonometrii. I o studiach. Karierze. To mnóstwo pracy dla młodego człowieka. - Mam prawo wiedzieć, kim jestem - mówi jej De- von. - Wierzę, że ojciec tego by chciał. - No to dlaczego ci nie powiedział? - Pani Crandall przechodzi przez pokój i kładzie dłonie na klamkach po- dwójnych drzwi. - Już dość się dowiedziałeś. Nie musisz wiedzieć nic więcej. - Otwiera drzwi. - I uważaj, ile mó- wisz swoim przyjaciołom. I tak już wokół Kruczego Dworu krąży zbyt wiele legend. Nie róbmy jeszcze większego za- mieszania. Ł stotnie, kiedy Devon spotyka się z przyjaciółmi w pizzerii Gio, sam nie wie, ile powinien im powiedzieć, ale zwięź- le opowiada im o śmierci Simona, obiecując podać więcej szczegółów, kiedy sam je pozna. - Wiesz co, człowieku! - rzuca D. J. - Jeśli znowu ma- my walczyć z demonami, to powinieneś mianować nas ho- norowymi członkami Skrzydła Nocy. Devon obiecuje to. Z zadowoleniem słyszy, że przerażeni uczniowie starszych klas, którzy uciekli z prywatki, dali się -321- przekonać, że walka z demonami była kawałem zaaranżo- wanym specjalnie dla nich. Devon wie, że może ufać swo- jej paczce. W ciągu zaledwie miesiąca stali się najlepszymi przyjaciółmi, jakich dotychczas miał. Nie jest jednak pewien Alexandra. Jeszcze nie pozwolo- no mu się z nim zobaczyć i ma niejasne wrażenie, że kiedy to nastąpi, malec znów spojrzy na niego tymi swoimi złośli- wymi oczkami jak guziki. - Alexandrze? - szepcze w nocy, zaglądając do jego po- koju. - Devon! - woła uradowany chłopczyk. - Cześć, kolego. Lepiej się czujesz? Devon siada na brzegu łóżeczka. Alexander czytał wła- śnie komiksy, które kupili razem: o Supermanie, Batmanie i Lidze Sprawiedliwych. - Tak, czuję się świetnie. Jednak ciotka Amanda kazała mi zostać w łóżku przez cały dzień, żeby się upewnić, że nic mi nie jest. Devon spogląda na niego. - Pamiętasz cokolwiek z zeszłej nocy? - Nie. Lekarz powiedział, że zemdlałem albo coś takie- go. - Alexander usiłuje sobie przypomnieć. - Czekałem, aż się zjawisz i zabierzesz mnie na obchód po domach, ale nie przyszedłeś. - Bardzo mi przykro z tego powodu, Alexandrze. - Wiem. Chyba już mi to mówiłeś. Devon uśmiecha się. - Mówiłem. Jednak, żeby ci to wynagrodzić, może w ten weekend pojedziemy razem do Newportu i pogramy w gry wideo? - Bombowo - mówi Alexander. - Musimy częściej wyciągać cię z domu. Jak najdalej od telewizora. 322 Alexander marszczy brwi. - Nienawidzę telewizji - mówi. - Ja też, kolego. - Devon wichrzy mu włosy. ~ Cieszę się, że zostaliśmy przyjaciółmi. - I ja. - Alexander spogląda na Devona. - Nadal obie- cujesz, że nigdzie nie wyjedziesz? - Nadal, Alexandrze - odpowiada Devon. - Możesz na to liczyć. ^ż, chyba najdziwniejsza rzecz w tym wszystkim to przemiana tego małego potwora - oświadcza Ceciły, gdy stoją na tarasie, spoglądając na klif. W końcu nad Biedą zapada spokojna, gwiaździsta noc. - Ty naprawdę jesteś wielkim czarodziejem, Devonie. On patrzy na dach starego dworu. W blasku księżyca do- strzega tam jakiś ruch, trzepotanie skrzydeł. - Ceciły - szepcze. - Spójrz! Kruki. Wróciły. Ptaki siadają, jeden po drugim, całymi tuzinami, ponow- nie zajmując swoje miejsca. Wielkie, dumne, dzikie kruki o świdrujących i błyszczących ślepiach. Odleciały, gdy w Kruczym Dworze nie byto magii. Devon uśmiecha się. Teraz powróciły - ponieważ wrócił tu mag. Promienieje. - Jeśli jestem takim wielkim czarodziejem - mówi - to może rzuciłem na ciebie urok. Dziewczyna zarzuca mu ręce na szyję. - Jedyną magią w tym jest działanie tych hormonów, o których mówiłeś. Całują się. Jednak Devon nauczył się to robić z jednym okiem otwar- tym. Tym okiem dostrzega teraz coś jeszcze w górnej części domu. - 324 - Światło na wieży. - Ceciły - mówi ponownie. - Spójrz. Ona też to zauważa. - Wciąż pali się tam światło - stwierdza Devon, kręcąc głową. - Co to ma znaczyć? Nagle słyszą coś za plecami. Łkanie. Wracają do salonu i słuchają, jak łkanie odbija się prze- ciągłym, żałosnym echem od marmurowych ścian wielkie- go domu. - Niektóre rzeczy wcale się nie zmieniły - mówi z wes- tchnieniem Ceciły, przygładzając dłonią włosy. Devon spogląda w smutne oczy portretu Emiły Muir. Kruczy Dwór wciąż kryje wiele tajemnic. Jacksona już nie ma, ale na jak długo? Co historia jego życia - oraz tych, którzy tu mieszkali - ma wspólnego z zagadkową prze- szłością Devona? Kim była Ciarissa Jones? Kim był chłopiec z portretu? Kto leży pochowany pod nagrobkiem z napisem "Devon"? Simon napomknął, że zna odpowiedzi na niektóre z tych pytań - i Jackson również. Obaj zabrali te tajemnice do grobów. Czy Devon zdoła je kiedyś rozwiązać? I co z jego dziedzictwem Skrzydła Nocy? Skoro nie może kontaktować się z Rolfeem, jak ma poznać swoją historię? Pierścień ojca zapewne wyjawi mu sporo, ale Devon będzie potrzebował pomocy, żeby wszystko zrozumieć. Czy zawsze będzie musiał dociekać prawdy za plecami pani Crandall? Spogląda w smutne oczy Emiły Muir. Po olejnej twarzy portretu powoli spływa jeAlaSTyszcząca łza. illĄG-IMLSZ^ • NASTĄB W TOMIE DRUGIM J estem wdzięczny Judith Regan, która od początku wie- rzyła w tę książkę; mojej mądrej i pomocnej redaktorce, Cassie Jones; Maladze Baldi za jej niestrudzoną determi- nację; Jamesowi Rea za stworzenie fenomenalnej witryny (www.ravencliff.com); oraz T. D. H. za wiarę w moc Skrzy- dła Nocy. Do czytelników: Czekam na wasze listy. Piszcie do mnie na HuntingtonGeoff@aol.com. -G. H.Spis ttifcśei Prolog. Potwory w szafie ........... 7 1. Bieda ................ 15 2. Dom na wzgórzu ............ 30 3. Stwory nocy .............. 43 4. Dziwne, cudowne dziecko.......... 65 5. Ukryta komnata ............. 90 6. Chłopiec ze szponami zamiast dłoni . . . . . . 116 7. Kobieta w bieli ............. 142 8. Twarz Szaleńca ............. 159 9. Żywy trup ............... 181 10. Skrzydło Nocy ............. 201 11. Światło na wieży . ............ 221 12. Grób demona. ............. 244 13. Halloween. .............. 264 14. Do Otchłani .............. 279 15. Demon żyje .............. 299 Epilog. Kruki ............... 324 Podziękowania .............. 327