15337

Szczegóły
Tytuł 15337
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15337 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15337 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15337 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SUSAN HOWATCH NAJWYŻSZE TROFEA Przełożyła Ewa Mikina Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1995 Skan i korekta Roman Walisiak Tytuł oryginału ULTIMATE PRIZES Copyright © Leaftree Ltd. 1989 Redaktor Andrzej Gordziejewski Ilustracja na okładce Robert Pawlicki Skład, łamanie i opracowanie graficzne Grafik: Mariusz Gładysz For the Polish translation Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-86611-50-2 Printed in Germany by ELSNERDRUCk-BERLIN *** Część pierwsza. ¦ • ¦ KRYZYS. "W klęsce odnajdujemy integrację... zbyt często osobowość ulega destrukcji, gdy załamujemy się (fizycznie lub psychicznie) pod presją konfliktów lub gdy rezygnujemy z pragnienia osiągnięcia syntezy". Charles E. Raven, Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950, Duch Stwórcy. Rozdział pierwszy. "Wielu z nas musi staczać ciężką walkę z własnymi namiętnościami". Charles E. Raven, Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Straszne, ale następnego ranka po tym, jak nieomal dopuściłem się zdrady, nie odczuwałem zaskoczenia. Byłem bezgranicznie przerażony, targały mną wyrzuty, wstyd obezwładniał, ale szlachetnego zdumienia nie mogłem się w sobie doszukać. Od pewnego czasu moje życie przypominało motek wełny porwany przez kota i teraz czułem się jak gmatwanina włóczki nie do rozplątania. Wszyscy dobrze wiemy, że zdrada jest czymś, co zwykło się przytrafiać, szczególnie wiosną i szczególnie ludziom w kwiecie wieku, rzecz jednak w tym, że tego rodzaju postępki dla mnie oznaczałyby koniec kariery zawodowej; jeśli duchowny dopuszcza się zdrady, jest to równoznaczne z okaleczeniem duchowym, które czyni go niezdolnym do dalszego pełnienia posługi. Nawet tamtej wiosny 1945 roku, gdy całe społeczeństwo Anglii postanowiło najwyraźniej uczcić koniec wojny świętem korybantycznych orgii, po duchowieństwie oczekiwano, że myśli nadal będzie zwracało ku Bogu, oczy zaś wyłącznie ku swoim żonom. Wiadomo bowiem, że najlepsi duchowni zażywają niczym nie zmąconego szczęścia rodzinnego, a ich życie wolne jest od pokus cudzołóstwa. Byłem jednym z najlepszych duchownych, miałem czterdzieści trzy lata i osiągnąłem stanowisko, które zazwyczaj osiąga się dobiegając sześćdziesiątki. - Kto to jest archidiakon? - pytali moi Niemcy w obozie na nizinie Starbury, a kiedy zacząłem wyjaśniać, jak to diecezja Starbridge dzieli się na dwie archidiakonie, zatwardziały hitlerowiec, jeniec kategorii C, zawołał z przejęciem: - Ach, jest pan zatem gauleiterem biskupa! - Nie byłem raczej nikim podobnym, ale założenie, że należy widzieć we mnie człowieka cieszącego się władzą i autorytetem, nie rozmijało się z prawdą. Jak powiedziałby wuj Willoughby: Pnąc Się w Górę, Daleko Zaszedłem w swojej elitarnej profesji i jakiekolwiek potknięcie moralne było teraz nie do pomyślenia. Ale ja myślałem. A kto myśli, "że stoi, niech baczy, aby nie upadł" - powiada święty Paweł w liście do Koryntian, i rzeczywiście następnego ranka po tym, jak nieomal dopuściłem się zdrady, słowa te nabrały niebezpiecznej dosłowności. * Wszystkie cytaty biblijne wg Biblii Tysiąclecia (przypis redakcji). Wiedziałem, co mam robić. Żałować (co czyniłem każdym włóknem swojego jestestwa), modlić się o przebaczenie (które powinienem otrzymać, okazując szczerą skruchę) i sprawować nienagannie urząd archidiakona, jak dotąd. Kiedy padłem na kolana, okazało się jednak, że recepta zawodzi. Mój żal za grzechy, choć szczery, źle był skierowany, a przez to nieskuteczny. Nie rozumiałem, dlaczego popadłem w taki zamęt, a bez zrozumienia jakże mogłem obiecywać, że moje gorszące zachowanie nigdy więcej się nie powtórzy? Klęczałem tak nie po to, by paplać Bogu, niczym jakiś mistyk o zmąconym umyśle; nie, usiłowałem skupić się na duchowej potędze Chrystusa i znaleźć oświecenie. Wreszcie dość się utwierdziłem w sobie, by stanąć oko w oko z nieprzyjemną prawdą. Główną przyczyną duchowego chaosu, w jaki popadłem, było spotkanie z panną Dianą Dorotheą Tallent w maju 1942 roku. Przejęty dreszczem wracałem myślą do tego pierwszego czarownego spotkania z Dido. II. Zdarzyło się to w czasie feralnego obiadu, który wydawał w swoim pałacu w Starbridge biskup, doktor Ernest Ottershaw. Skutkiem wojny z przepychu, jaki implikuje podobna informacja, pozostały jedynie wspomnienia. Do przeszłości należały wytworne przyjęcia doktora Alexa Jardinea, który odszedł z episkopalnego urzędu w 1937 roku. Jego następca, doktor Ottershaw, mógł nam już tylko zaofiarować gościnę, którą wojenne braki i niedostatek służby systematycznie odzierały z poloru. Obydwa boczne skrzydła pałacu zostały zamknięte. Rodzina Ottershawa mieszkała w głównym korpusie, obsługiwana jedynie przez historyczny zabytek, lokaja Shiptona, i dwie starzejące się pokojówki, które trzymano raczej z miłosierdzia niż dla praktycznych powodów. Chodziły pogłoski, że pani Ottershaw nauczyła się gotować jajko na miękko, żeby mieć co podać mężowi na niedzielną kolację, gdy służba korzystając z dnia odpoczynku rozprostowywała artretyczne kości. Zadeklarowała nawet chęć dalszego pogłębiania umiejętności kulinarnych, ale Shipton sprzeciwił się zdecydowanie podobnym ambicjom. Ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie po tym, jak biskup, pozbawiony zmobilizowanego do wojska szofera, usiłował przyswoić sobie sztukę prowadzenia samochodu. Wszyscy jeszcze dochodziliśmy do siebie po tej biskupiej fanaberii, która obaliła jeden z pachołków przy bramie pałacu, Shipton zaś - superkonserwatysta - wychodził z założenia, że biskupi i damy nie powinni nawet myśleć o zatrudnieniach tak bardzo nie licujących z ich pozycją w świecie. Bóg jeden wie kto wystarał się o jedzenie na obiad, podczas którego poznałem Dido, ale odpowiadało ono w pełni ostatniemu postanowieniu rządu; zakazywano w nim podawania w restauracjach posiłków kosztujących więcej niż pięć szylingów i złożonych z więcej niż trzech dań. Racjonowanie żywności stawało się coraz bardziej dotkliwe. W brunatnym gulaszu, duszonym w biskupiej kuchni, od czasu do czasu dało się wypatrzyć kawałek mięsa pływający wśród ziemniaków i marchwi. Pudding z wekowanych śliwek polany był sosem, który pani Ottershaw zareklamowała jako custard; podobno było w nim nawet prawdziwe jajko. Słysząc to wyznanie zacząłem zastanawiać się, czy biskup dobrowolnie zrezygnował z ostatniej niedzielnej kolacji. Na szczęście obiad został uratowany za sprawą klaretu przyniesionego przez jednego z gości, księcia Starmouth, człowieka cieszącego się opinią dobroczyńcy duchowieństwa. Lord i lady Starmouth byli najbardziej arystokratycznymi spośród gości, ale nie honorowymi. Obiad wydawano na cześć poprzednika doktora Ottershawa, mojego mentora, Alexa Jardinea, który po przejściu na wcześniejszą emeryturę w 1937 roku, zamieszkał pod Oxfordem. Do Starbridge przyjechał, żeby przejrzeć księgi episkopalne; pisał autobiografię. Popijał z lubością klaret, serdecznie przy tym traktując doktora Ottershawa. Te dwa fakty sprawiły, że zacząłem podejrzewać, iż książę Starmouth postawił na stół legendarne Saint Estephe nie z chrześcijańskiego miłosierdzia, lecz by ratować przyjęcie od kompletnej klapy. Byli jeszcze dziekan z żoną, rówieśnicy Ottershawów, ale ani w calu równie mili jak gospodarze, generał Calthrop-Ponsoby, ich sąsiad z Zaułka Katedralnego, rozprawiający do znudzenia o wojnie burskiej, niezamężna córka Ottershawów, Charlotta, obecnie Strzyżyk w bazie morskiej w Starmouth i jej nowa przyjaciółka, niegdyś debiutantka roku, ulubienica redaktorów działów towarzyskich, panna Dido Tallent. * Określeniem wren (strzyżyk) nazywano członkinie Women Royal Naval Service, służb pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej (przypis redakcji). Wśród tylu reliktów dziewiętnastego wieku zdawała się uosobieniem życia; natychmiast przyszedł mi na myśl brylant błyskający pomiędzy perłami. Podobnie jak Charlotta, panna Tallent służyła w marynarce wojennej. Kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem, jak bardzo pasuje do niej określenie Strzyżyk. Szczupła, z błyszczącymi oczami, żywa, bystra, wesoła, ciemne włosy ułożone w nieskazitelną fryzurę, mundur opinający nieprawdopodobnie wąską talię, czerwona szminka podkreślająca biel zębów, płaski brzuch. To ostatnie stanowiło w moich oczach szczególną zaletę. Nie należę do mężczyzn, którzy mają obsesję na punkcie symbolów macierzyństwa. Lubię nogi. Nie mogłem naturalnie widzieć nóg panny Tallent w całej okazałości, ale jeden rzut oka na kostki pozwolił mi wyobrazić sobie mocne, białe uda. Żeby powiedzieć prawdę, pochłonięty całkowicie tą nieodpartą wizją, nie usłyszałem, co powiedziała Charlotta Ottershaw w czasie prezentacji, i musiałem poprosić o powtórzenie nazwiska. - Nie słyszał pan o mnie? - zawołała zdumiona panna Tallent. -Musi pan prowadzić strasznie samotnicze życie! - Archidiakoni nie prowadzą samotniczego życia! - odparła Charlotta. - Ten tutaj nieustannie grasuje po północnych i zachodnich terenach diecezji, dybiąc na różne występki kleru. - Co dzieje się na południu i wschodzie? - Niewiele. Drugi archidiakon woli grać w krykieta. - To źle? Uwielbiam wszystkie zabawy kulkami - powiedziała panna Tallent cudownie niewinnym głosem i zuchwale spojrzała mi prosto w oczy. Odchrząknąłem, zastanawiając się, czy to zamierzona dwuznaczność, i głowiąc się, dlaczego raptem nie mogę skupić się na niczym innym poza seksem. Kim właściwie było to fantastyczne stworzenie? Słyszałem o niej, moja wiedza była jednak bardzo ograniczona; nie czytywałem kronik towarzyskich, chyba że kościelny przypadkiem zostawił w ławce "Daily Express". Jak każdy dobry duchowny ograniczałem lekturę gazet do "Timesa". Z "Daily Express" kościelnego i magazynów ilustrowanych, które nerwowy niepokój kazał mi podczytywać w poczekalni u dentysty, wiedziałem jednak, że panna Tallent obraca się w najlepszym towarzystwie, mimo iż jej szkocki ojciec zaczynał od niczego, zanim został milionerem. Uznawszy pannę Tallent za płoche i frywolne stworzenie, którego nigdy nie spotkam, od razu wyrzuciłem ją z pamięci. I oto stała przede mną w biskupim salonie, rzucając mi bezczelne spojrzenia i rozprawiając o kuleczkach. Gdybym spotkał Wellesowskiego najeźdźcę z Marsa, nie czułbym się bardziej oszołomiony. - Dido, jak możesz mówić, że lubisz wszystkie zabawy z kuleczkami? - zaprotestowała Charlotta, szlachetnie nieświadoma, jak przystało córce biskupa, owego double entendre. - Niedawno twierdziłaś, że krykiet... - Och, nie mówmy o tych angielskich perwersjach! Jak powiadasz, nazywa się ten wybitny dżentelmen ze sfer kościelnych? - Neville Aysgarth. - Neville! Cóż za okropieństwo! Przepraszam! Pan Chamberlain obrzydził to imię po wsze czasy. Powinien nazywać się pan raczej Archidiakon Stefan, jak chrześcijański męczennik. Kojarzy się ze szlachetnością, powagą, uczciwością, a od razu widać, że jest pan szlachetnym, poważnym, uczciwym człowiekiem, skoro czerwieni się pan na samo wspomnienie tak niewinnej gry, jak krykiet... Och, jest i zachwycający biskup Jardine. Przedstaw mnie Char, szybciutko, już, już! Pasjami wręcz uwielbiam kontrowersyjnych duchownych... Umknęła w tamtą stronę. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Shipton proponuje mi kieliszek sherry. Całym wysiłkiem woli powstrzymałem się, żeby nie wychylić go jednym haustem. Obraz białych ud i kuleczek wirował mi jeszcze w głowie, kiedy dziekan chwycił mnie za guzik i zaczął zwierzać się z koszmarnej myśli o zniszczeniu katedry. Niemcy ogłosili właśnie, że planują naloty na słynne miasta angielskie oznaczone w przewodnikach Baedekera trzema gwiazdkami i chociaż po prawdzie Baedeker nie oznaczał niczego więcej jak dwiema gwiazdkami, nikt nie wierzył, że ta drobna nieścisłość miałaby oznaczać żart ze strony szkopów. W czasie trzech ciężkich bombardowań poważnie ucierpiała katedra w Exeter. Teraz przyszła kolej na Starbridge, położone nie tak znowu daleko od Exeter. - Czytał pan ostatnio coś ciekawego? - wpadłem mu w słowo, kiedy zrobił pauzę dla zaczerpnięcia oddechu. Perspektywa gradu bomb spadających na naszą katedrę była tak okropna, że wolałem zmienić temat. Dziekan ze swej strony wolałby pewnie dać upust lękom, rozprawiając o najgorszym, uznałem jednak, że skoro podjęliśmy wszystkie konieczne środki bezpieczeństwa, lepiej nie rozdzierać szat nad tym, co może nigdy nie nastąpić. - Czy coś czytałem? A to ciekawe, że pyta mnie pan o to... -Dawszy wreszcie spokój katedrze, zaczął się rozwodzić na temat modnej teologii kryzysu, która przy grzmieniu sądnych trąb zalewała potopem umysły angielskich duchownych. Szybko przestałem go słuchać. Obserwowałem Alexa, który przyjechał do Starbridge sam, bez swojej żony Carrie, i któremu teraz uwodzicielskie zabiegi panny Tallent sprawiały widoczną przyjemność. Pełen wigoru sześćdziesięciotrzylatek, Alex był niegdyś mistrzem amitie amoureuse, która w latach przed pierwszą wojną światową oznaczała osobliwe relacje między kobietą i mężczyzną; celebrowano w nich przyjaźń, seks traktując jako tabu. Odnajdywałem w tym koncepcie wiele erotycznego powabu i żałowałem, że odmienna dzisiaj atmosfera moralna wystawiałaby podobne związki na fałszywe oceny. Dzisiaj mogli pozwalać sobie na nie tylko ludzie pokroju Alexa. Sześćdziesięciokilkuletni biskup pozostawał poza wszelkimi podejrzeniami. Tego wieczoru w 1942 roku miałem dopiero czterdzieści lat i nie mogłem sobie pozwolić nawet na najbardziej niewinny flirt. - Nevilleu, mój drogi - przemówiła obleczona w aksamity koloru mchu gospodyni, pani Ottershaw. - Zechcesz poprowadzić do stołu pannę Tallent, nim porwie ją doktor Jardine? Lady Starmouth byłaby niepocieszona. Chytra prośba. Lady Starmouth, która wyglądała na czterdzieści pięć lat, choć najpewniej dobiegała sześćdziesiątki, najbliższa platoniczna przyjaciółka Alexa, przyglądała się zabiegom panny Tallent z pobłażliwym, acz coraz bardziej lodowatym uśmiechem, który z drugiej strony mógł być tylko obroną przed usypiającymi opowieściami generała Calthrop-Ponsobyego o oblężeniu Mafekingu. - Dlaczego biskup Jardine tak wcześnie przeszedł na emeryturę? -zapytała panna Tallent, kiedy wchodziliśmy razem do sali jadalnej. Gdy wyjaśniłem jej, że niezbyt groźna choroba serca zmusiła go do zmiany trybu życia, odparła: - Pewnie strasznie się nudzi! Przypuszczam, że jego żona musi bez przerwy mówić, żeby go zabawić. A może jest stara i mało zabawna? - Nie jest już tak młoda jak kiedyś, to pewne, ale... - Biedactwo! To straszne być starą - powiedziała panna Tallent z uczuciem. Kiedy to mówiła, zrozumiałem, skąd bierze się jej wdzięk. Pozbawiona choćby cienia sztuczności, mówiła dokładnie to, co akurat myślała. Współczucie, z jakim wyrażała się o Carrie Jardine, było absolutnie szczere. W rządzonych konwenansem sferach, w których się obracała, podobna bezpośredniość połączona z temperamentem czyniły ją kimś tak niezwykłym, że zapewne niewielu tylko ludzi dostrzegało, jak daleko jej do piękności. Miała nieregularne rysy, białą bliznę na czole, nos czynił wrażenie, jakby nie raz uległ złamaniu. Pod koniec obiadu powiadałem sobie, że nigdy jeszcze nie spotkałem równie pozbawionej urody dziewczyny. - Chciałby pan na pewno wiedzieć, skąd ten złamany nos i fascynująca blizna? - powiedziała gdzieś w połowie gulaszu śmiertelnie znudzona swoim drugim sąsiadem, lordem Starmouth. - Spadłam z konia. Spadałam z wielu koni. Lubię prowadzić życie pełne niebezpieczeństw. - To tak jak ja - odparł cnotliwy archidiakon w oficjalnym przyodziewku. - Dlatego przystąpiłem do Kościoła. Charles Raven napisał kiedyś: "Religia to przygoda obfitująca w wiele odkryć, pełna radości, jakie niesie niebezpieczne życie". - Kto to jest Charles Raven? - Jeden z największych ludzi Kościoła anglikańskiego. - Znowu mnie wychwalasz, Nevilleu? - zakpił Alex od drugiego końca stołu. - Nie bądź paskudny! - powiedziała lady Starmouth. - Słyszałeś tak samo dobrze jak ja, że mówił o Ravenie! - Dzisiaj największym człowiekiem Kościoła Anglii jest bez wątpienia William Temple - wtrącił doktor Ottershaw, myśląc o biskupie Canterbury, który rzeczywiście od dziesięcioleci dominował w życiu Kościoła. - Temple to niezwykły człowiek - odparł Alex - ale nie ufam jego polityce, nie ufam jego filozofii i nie ufam jego osądom. - Tyle jeśli idzie o arcybiskupa - podsumowała lady Starmouth. Doktor Ottershaw był zbyt zgorszony, żeby rzec cokolwiek. - Posłuchajmy teraz, jak rozniesiesz w pył profesora Ravena. Alex nie dał się prosić. - Jak można poważnie traktować człowieka, który opowiada się za kapłaństwem kobiet? - Alex, mój drogi! - zaprotestowałem. - Nie możesz skreślać Ravena z powodu jednego drobnego dziwactwa! - Bardzo dobrze. Skreślę go na podstawie wielkiego dziwactwa! Jak można poważnie traktować człowieka, który w pełnym łask roku 1942 jest nadal pacyfistą? - Ależ właśnie ten pacyfizm dowodzi jego wielkiej odwagi moralnej - powiedział dziekan, nie mogąc się oprzeć, by nie wtrącić swoich trzech groszy. - A wielką odwagę moralną zawsze należy traktować z powagą. Nikt z nas na przykład nie zgodziłby sie zapewne z krytyką biskupa Bella wysuwaną wobec rządu, ale jego odwaga moralna jest na pewno... - Och, George Bell od lat ma słabość do Niemców - przerwał mu Alex - ale dla mnie to ośla głupota, a nie odwaga moralna. - Skłonny jestem chyba podzielać pańskie zdanie - powiedział lord Starmouth - chociaż nie sposób wątpić w szczerość intencji Bella. Co pan myśli, archidiakonie? Przybrałem neutralny ton, ton duchownego dyplomaty, który za nic nie uczyni nierozważnej uwagi w towarzystwie znaczących osób. - Doktor Bell jest postacią kontrowersyjną i nic dziwnego, że jego poglądy wywołują tak gorące spory. - Jeśli o mnie idzie, uwielbiam biskupa Chichesteru! - oświadczyła Dido, chcąc dać do zrozumienia, że choć nigdy nie słyszała o profesorze Ravenie, nazwisko biskupa Bella jest jej świetnie znane. - Ma takie piękne, błękitne oczy! - Słyszała pani kiedyś jego kazanie? - zapytałem natychmiast z nadzieją, że odkryję w niej osobę praktykującą. - Nie. Słyszałam strasznie dawno temu jego mowę w Izbie Lordów na temat obozu dla internowanych na wyspie Man. Nic dziwnego, że Churchill się pieni. Czyż to zupełnie nie tak jak z Henrykiem II i Beckettem? - Miejmy nadzieję, że biskup Bell nie zostanie zamordowany w swojej katedrze. Na wzmiankę o obozie dla internowanych dyskusja zwekslowała na obóz dla więźniów wojennych na równinie Starbury i dopiero po kilku minutach mogłem znowu podjąć konwersację z panną Tallent. - Należy pani do Kościoła anglikańskiego? - zapytałem pamiętając, że ojciec Szkot może być prezbiterianinem. - Naturalnie. Mój ojciec zaczynał od niczego, bardzo zatem dbał później, żeby jego dzieci miały wszystkie przywileje społeczne, jakich on był pozbawiony. - To musi być dla pani szalenie ekscytujące. Stawia pani Kościół wyżej czy niżej Henley, Ascott i Wimbledonu jako miejsce, gdzie powinna pokazywać się dziewczyna z towarzystwa? Zaśmiała się. - Zaszokowałam pana, prawda? - Nie. Szczęśliwie dla pani odznaczam się poczuciem humoru. Chodzi pani w ogóle do kościoła? - Śmie pan przypuszczać, że rozmawia z poganką? Naturalnie, że chodzę do kościoła. Jestem osobą praktykującą, chodzę na nabożeństwo bożonarodzeniowe, a poza tym nie opuszczam żadnego ślubu ani chrzcin. Natychmiast dojrzałem przeoczenie. - A co z pogrzebami? Zniknęła cała jej wesołość, mała impertynencka twarzyczka spochmurniała i znieruchomiała. Po chwili padła sucha odpowiedź: - Ostatni, na którym byłam, to pogrzeb mojej ukochanej siostry. Umarła trzy lata temu. Poprzysięgłam sobie wtedy, że nigdy już nie pójdę na żaden pogrzeb. - Widziałem, że oczekuje po mnie jakiejś banalnej pociechy religijnej, a kiedy zmilczałem, dodała nerwowo: -Umarła przy porodzie, dziecko też. Czułam się wtedy, jakby ktoś porąbał mnie na drobne kawałki. Ciągle jeszcze nie mogę ich pozbierać. - Łatwo powiedzieć. - Tak. Czasami myślę, że nigdy się już z tego nie otrząsnę. Początkowo wojna wydawała mi się błogosławieństwem, myślałam, że wreszcie będę miała jakiś cel w życiu. Widziałam w sobie szlachetną bohaterkę, która rzuca komfortowe życie, żeby wstąpić do marynarki wojennej i walczyć z Hitlerem. Byłam oczywiście głupia. Nikt nie oczekiwał po mnie szlachetności. Jestem po prostu szafarką w bazie morskiej, prowadzę cudowne życie, mam kopy przyjaciół i każdego dnia rozpaczam, że życie jest takie puste i pozbawione heroizmu. - Heroizm przybiera różne kształty i formy. Pani heroizm może polegać na codziennym trudzie. Czuje się pani znudzona i nieszczęśliwa, myślę jednak, że jest bardzo dzielna i jeśli nie podda się, to w końcu wszystko się odmieni. Wpatrywała się we mnie. W jej oczach było coś mrocznego, co sugerowało niezgłębione tajemnice kryjące się pod prostotą wypowiadanych słów. - Szkoda, że nie spotkałam pana po śmierci Laury - powiedziała wreszcie po dłuższej chwili milczenia. Natychmiast odczytałem ukryte wezwanie. - Musi mi pani opowiedzieć o Laurze. - W tej samej chwili przerwał nam Alex, który chciał wciągnąć pannę Tallent do ogólnej rozmowy, i tak straciłem możliwość wysłuchania jej zwierzeń. Kiedy w końcu pokonaliśmy pudding (choć część z nas skapitulowała), panie przeszły do salonu, a panowie, z wyjątkiem generała Calthrop-Ponsobyego, którego szczęśliwie uciszyło legendarne Saint Estephe, zaczęli bezładną rozmowę o aktualnych wydarzeniach. Bałem się, że dziekan znowu zacznie mówić o baedekerowych nalotach, ale on najwyraźniej miał ochotę powrócić do dyskusji teologicznej. Zastanawiałem się, czy nie powinienem ostrzec biskupa, że jego duchowny dryfuje niebezpiecznie w stronę neoortodoksji. W moim odczuciu zwrot ku teologii kryzysu - a nawet i łagodniejszych odmian neoortodoksji - musiał oznaczać miotanie z ambony ognistych, siarczystych gróźb i prowadzić do wielce kłopotliwych rozważań na temat grzechu; rzecz, której wierni zbierający się na nabożeństwo w katedrze nie powitaliby raczej z radością. - ...Ma się rozumieć, Niebuhr modyfikuje w istotny sposób teologię Bartha... Gdyby żyli dzisiaj ludzie pokroju Hoskyna... Złamałem zasadę i zamiast poprzestać na jednym kieliszku porto, sięgnąłem ponownie po karafkę, by utopić własne poirytowanie. Obezwładniony entuzjazmem dziekana, odżyłem, kiedy biskup poprowadził wreszcie swoje stadko do salonu. Natychmiast rzuciła się na mnie panna Tallent, a mnie podskoczyło tętno. Nie mogłem oprzeć się nęcącemu ryzyku. - Czy uzna pan, że jestem bardzo pochopna - powiedziała niebezpieczna istota, od której powinienem trzymać się z daleka -jeśli poproszę, żeby przespacerował się pan ze mną do końca ogrodu i żebyśmy popatrzyli na rzekę? Czuję, że trzeba mi jakiegoś miłego wspomnienia, które przyniesie ulgę w czasie następnego nalotu na Starmouth. - Wyśmienity pomysł - odparłem. - Proszę zabrać mnie natychmiast, zanim dziekan ponowi próby nawrócenia mnie na teologię kryzysu. Czyż z ust gorliwego archidiakona mogła paść bardziej niestosowna odpowiedź? - Co to jest teologia kryzysu? - zapytała panna Tallent, kiedy wymknęliśmy się dyskretnie na taras. - Brzmi tak przejmująco! - Wyglądam na przejętego? - Nie, wygląda pan na cudownie spokojnego i surowego. Właśnie przed chwilą w salonie myślałam, jak to wspaniale spotkać mężczyznę, który nie jest tylko i wyłącznie bestią. Mówiąc w zaufaniu, zwierzę się panu, drogi archidiakonie, że głównym powodem, dla którego dotąd nie wyszłam za mąż, jest to, że mężczyźni odnoszą się do kobiet w tak bestialski sposób... Zeszliśmy już z tarasu i szliśmy przez zaniedbany trawnik ku rzece pobłyskującej w jasnym świetle księżyca między wierzbami w oddali. Pomyślałem o baedekerowych nalotach i w kilku słowach pomodliłem się za Starbridge skazane być może na zagładę za zbrodnię, jaką było jego piękno, za zbrodnię oznaczenia dwiema gwiazdkami w sławnym przewodniku turystycznym. - ...i tak naprawdę mogłabym w ogóle nie wychodzić za mąż, ale naturalnie kobieta powinna być mężatką, jeśli chce osiągnąć sukces, a ja palę się, żeby go osiągnąć. Co powinnam zrobić? Mam dwadzieścia siedem lat. Muszę zabrać się szybko do dzieła albo zostanę starą panną. Staropanieństwo i sukces to sprzeczność sama w sobie. Myślałam o tym, czy nie wstąpić do klasztoru, to może coś znaczyć w życiu, ale one mają taki osobliwy rozkład dnia, a poza tym za nic nie pozbyłabym się jedwabnej bielizny... - Rzeczywiście nie ma pani chyba powołania do życia w klasztornym celibacie. - Jakoś udało mi się odpędzić od siebie obraz panny Tallent i jej jedwabnej bielizny. - Mnóstwo kobiet wybiera jednak celibat nie uciekając przy tym od świata i żyje szczęśliwym, pożytecznym życiem. Zasadniczym pytaniem nie jest, jak pani sądzi: co pomyślą o mnie ludzie, jeśli nie wyjdę za mąż, ale: jakiego życia Bóg po mnie oczekuje? - Z tego, co mogę zrozumieć, Bóg chce, żebym marnowała czas w Starmouth opędzając się od awansów pijanych marynarzy. - W porządku. Proszę nadal marnować czas, a w końcu dojrzy pani drogę przed sobą. - Ależ kochany archidiakonie... - Pomijając pijanych marynarzy, nie bardzo mogę pojąć, skąd bierze się pani przekonanie, że większość mężczyzn to dzikie bestie. - Cóż, skoro wyciągają pazury i rzucają się na nas? Bóg jeden wie jakim cudem nie zostałam jeszcze wdeptana w ziemię i starta na proch, a wszystko tylko dlatego, że większość mężczyzn nie jest w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o seksie. Seks, seks, seks, seks, seks. To wszystko rujnuje, po prostu rujnuje. Czasami wydaje mi się to tak smutne, że mam ochotę płakać. Ale powiem panu coś, drogi archidiakonie. Jeśli kiedyś poślubię wreszcie kogoś, to będzie to musiał być człowiek o wzniosłym umyśle, który nie spojrzy na mnie i nie powie sobie: co za piękne nogi! Za nic nie potrafiłabym związać się z człowiekiem pozbawionym szlachetnego umysłu, nie sądzę. Człowiek prymitywny jest nie do pomyślenia. - Jeśli ktoś panią pokocha, potrafi sięgnąć wzrokiem daleko głębiej niż nogi. To znaczy... Dobry Boże, co ja mówię. - Skąd będę wiedziała, że mnie pokochał, Stefanie? Pozwolisz, że będę cię nazywała Stefanem, prawda? To takie dobre, czyste, szlachetne i wzniosłe umysłowo imię... - Panno Tallent, niechętnie to mówię, ale zanudziłaby się pani na śmierć przy człowieku o wzniosłym umyśle. Proszę pomyśleć o tym nudziarzu Arabinie z "Wież Barchesteru". Każdy przyzna, że to najobrzydliwszy bohater w całej literaturze wiktoriańskiej. - Jeśli przychodzi wybierać między kimś o wzniosłym umyśle i maniakiem seksualnym... - Dlaczego wybierać? Czemu nie mieć zarazem człowieka wzniosłego i owładniętego seksem? - Wielkie nieba, cóż za wspaniała myśl! A czy ktoś taki w ogóle istnieje? - Gatunek ludzki jest nieskończenie zróżnicowany. - Spojrzałem się w stronę domu. - Zatem, jeśli obejrzeliśmy już ogród w świetle księżyca, może powinniśmy... - Ale ja chciałabym pójść nad rzekę, usiąść na drewnianej ławce pod wierzbą i zagłębić się w podniecającą dyskusję o bohaterach literatury wiktoriańskiej! Spojrzałem na zapuszczony ogród skąpany w bladej poświacie, spojrzałem na wierzby kołyszące się na tle nocnego nieba, spojrzałem na połyskującą w oddali rzekę. Wejrzałem w krainę niezliczonych baśni, w których bohater za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemienia się z ropuchy w księcia, i powiedziałem: - No cóż, dobrze, ale tylko na pięć minut. Jak zdążyłem jej już wyznać, lubiłem wieść niebezpieczne życie. III. Rzeka zataczała łuk wokół Starbridge, dzieląc je na miasto i przedmieścia, ale tutaj, na przeciwległym do Zaułka Katedralnego brzegu nie było zabudowań, tylko podmokłe łąki, lasy i pola uprawne. Międzywojenna rozbudowa poszła w innym kierunku, by oszczędzić kosztów budowy mostów. Łąki i pola stanowiące własność dziekana i kapituły dzierżawiono mieszkającemu w pobliżu farmerowi; stanowiły one dowód, że Starbridge, choć stolica hrabstwa, nie było centrum przemysłowym, gotowym rozrastać się we wszystkich kierunkach. Wiejska okolica za rzeką pozostała nietknięta, a wierzby na końcu biskupiego ogrodu dopełniały złudzenia, że znajdujemy się daleko od miasta. - To był wspaniały ogród za czasów biskupa Jardinea - powiedziałem, gdy usiedliśmy na wiekowej ławce na brzegu rzeki. - Kiedy jednak ogrodnicy poszli do wojska, doktorowi Ottershawowi nie pozostało nic innego, jak zaakceptować dziką naturę. - To ekscytujące! Myślę, że taki mógł być ogród w "Maud" Tennysona, dziki gąszcz, duszny i egzotyczny... - Nie przypuszczałbym, że nowoczesna, młoda kobieta, jak pani, interesuje się literaturą wiktoriańską. - To jedyna rzecz, o której nasza ograniczona guwernantka miała jakieś pojęcie. - Nigdy nie chodziła pani do szkoły? - Nie, a gdybym chodziła, na pewno czym prędzej uciekłabym i dużo wcześniej zaczęła swoje gorszące życie wśród socjety, i teraz byłabym już zużyta. Gdybym była bohaterką wiktoriańskiej powieści... - Zdążyłaby już pani umrzeć na suchoty, bez wątpienia - powiedziałem doprowadzając ją do śmiechu. Zaczęliśmy rozmawiać o bohaterkach literackich, które drogo płaciły za łamanie konwenansów społecznych. Konwersacja toczyła się wartko niczym wody rzeki, błyszczała, skrzyła się, połyskiwała, tworząc spójny wzór w jasnym świetle sierpu księżyca. Czas też się toczył, czas, który powinniśmy spędzać w salonie. Co kilka minut powtarzałem sobie, że pora wracać do domu, ale nadal tkwiłem bez ruchu. Baśń, w którą wstąpiłem, nabierała wyrazistości. Zdałem sobie sprawę, że to mnie przypadła rola Kopciuszka i kiedy wybije północ, będę musiał uciekać od mojej księżniczki. Na razie wolałem nie myśleć o nie dających się powstrzymać uderzeniach zegara. Wolałem trwać w zadziwieniu i dumać, jakie to osobliwe, że zakopany w spokojnym katedralnym mieście prowadzę błyskotliwą konwersację z dziewczyną z towarzystwa. Gdzieś pod tym zadziwieniem pojawiała się absurdalna satysfakcja, że ja, Norman Neville Aysgarth, syn właściciela sklepu tekstylnego z Yorkshire, mogę rozmawiać w pałacowym ogrodzie z córką milionera, która tańczyła z byłym księciem Walii. Zawsze robiłem wszystko co w mojej mocy, by nie ulec nagannemu snobizmowi, jakim odznaczają się ludzie, którzy wspięli się o kilka stopni na drabinie społecznej. Wiedziałem też, że dobry duchowny powinien wznosić się ponad tak żenująco światowe myśli, ale noc była taka piękna, a panna Tallent tak bardzo zabawna, ja zaś pomimo wszystko byłem tylko człowiekiem. Metaforyczna pomoc nadeszła tak niespodziewanie, że podskoczyłem. Z dala od domu Charlotta Ottershaw nawoływała: - Dido! Coś zrobiła z Nevilleem? - Baśń dobiegła końca. - Zaczarowałam go - odkrzyknęła panna Tallent i zwróciła się do mnie rozeźlona: - Co za nuda! Musimy wracać do salonu. - A ja muszę zbierać się do domu. - W wyobraźni słyszałem zegar wydzwaniający Kopciuszkowi kuranty północy. - Musi pan? Już? Dlaczego? Oczekiwana chwila nadeszła. Doszedłem do miejsca, w którym Kopciuszek wraca do swoich łachmanów po niezapomnianej nocy spędzonej na balu. - Panno Tallent - zacząłem. - Przykro mi, powinienem był powiedzieć wcześniej, że nie mogę sobie pozwalać na zabawianie do późnej nocy czarujących młodych dam. Żona na mnie czeka. Jesteśmy małżeństwem od szesnastu lat i mamy piątkę dzieci. Przez jeden krótki moment wpatrywała się we mnie w milczeniu, potem westchnęła z ulgą. - Dzięki Bogu! - zawołała. - Teraz nie muszę się martwić, że rzuci się pan na mnie. Co może być w końcu bezpieczniejszego niż żonaty duchowny z piątką dzieci? - Rzeczywiście, co? - odparłem z uśmiechem i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, jakim jest trofeum: mądra, inspirująca, pociągająca, bogata, znana i - co najbardziej ze wszystkiego nęcące - całkowicie dla mnie niedostępna. Uczułem, jak ogarnia mnie dobrze znane, przemożne podniecenie; zawsze gotów byłem stawać do walki o wielkie trofea. Opanowałem się natychmiast. To trofeum nigdy najpewniej nie trafi do mojej kolekcji. Nie sposób było dojść do innych wniosków. - Panno Tallent, wątpię, czy nasze drogi jeszcze kiedyś się zejdą, ale zapewniam, że będę się modlił, by znalazła pani szczęście, na które zasługuje. - Nie bądź głupi. - Osłupiałem. - Czy to nie jasne jak słońce, że nasze drogi już splotły się w boski sposób? Kiedy tylko powiedziałeś mi przy obiedzie, że jestem heroiczna, wiedziałam, że Bóg zesłał mi ciebie na ratunek! Popatrz, chcę zacząć sensowne życie, chcę być dobra, mądra, chcę być chrześcijanką. Nie możesz powiedzieć ot, tak sobie, wątpię czy nasze drogi jeszcze kiedykolwiek się zejdą - i odpłynąć w noc! Rozumiem naturalnie, że musisz być strasznie zajęty, i nie chcę ci zajmować wiele czasu, ale jeśli raz kiedyś nie przyślesz mi kilku słów duchowego wsparcia... - Ależ droga panno Tallent... - Widzisz, osiągnęłam w życiu punkt, w którym potrzebuję duchowego doradcy. Pisz do mnie i wyjaśniaj boże zamysły - musisz mi opowiedzieć o profesorze Ravenie i biskupie Bellu, i arcybiskupie Templeu, i naprawdę ważnych ludziach, o których powinnam coś wiedzieć. Cudownie będzie poznać twoją żonę. Mogę wpaść jutro na plebanię? Odchrząknąłem. - To bardzo miłe, ale moja żona ostatnio nie czuje się najlepiej. Dlatego nie towarzyszyła mi dzisiejszego wieczoru. - Cóż za szkoda! Może następnym razem, gdy będę w Starbridge... - Będzie na pewno zachwycona - odparłem, uosobienie dyplomacji, chociaż wiedziałem, że Grace nawet nie zauważy panny Tallent. IV. Bez wątpienia udało mi się sprawić wreszcie wrażenie, że jestem oszołomionym klaretem maniakiem seksualnym, zbzikowanym na punkcie wielkiego świata, którego należy niezwłocznie pozbawić duchownej sukienki. Człowiek zawsze ryzykuje, że wywrze fałszywe wrażenie, kiedy kieruje się najczystszymi pobudkami - uczciwością i pokorą - by odmalować swój portret "z każdą brodawką" okazuje się wtedy, że to brodawki przesądzają o wyrazie płótna. Pozwólcie mi zatem przywrócić zachwianą równowagę. Po pierwsze, wątpię, czy jestem bardziej owładnięty seksem niż każdy przeciętny mężczyzna. Przyznaję, że mityczny "człowiek z autobusu w Clapham", jak nazywają go prawnicy, za dużo czasu poświęca rozmyślaniom o seksie, ale chcę powiedzieć, że nie ma w tym chyba nic anormalnego, iż kiedy spotykam pociągającą kobietę, wyobrażam sobie białe uda. Nie muszą też równie nieszkodliwe fantazje oznaczać skłonności do niemoralnych zachowań. Dzieciństwo spędzone wśród ludzi żarliwie pobożnych sprawiło, że wcześnie w życiu poznałem cenę grzechu i w późniejszych latach pragnąłem za wszelką cenę uniknąć srogiej kary. Rozwinąłem w sobie przeto niezwykłą samokontrolę w sprawach seksu. Jako młody człowiek byłem idealistą: uczciwym i niewinnym (mniej więcej; nie można oczekiwać, by dojrzewający chłopcy powstrzymywali się od masturbacji). Grace mogę uznać za swoją pierwszą i jedyną kobietę, jeśli nie liczyć nieszczęśliwego potknięcia, które miało miejsce jeszcze przed ślubem, w czasie studiów w Oxfordzie. Zażenowanie nie pozwala mi rozwodzić się zbytnio nad tym incydentem, dość powiedzieć, że zdarzył się po tym, jak pierwszy raz posmakowałem szampana, ona zaś była sprzedawczynią u Woolwortha. Od tego czasu nie potrafię przekroczyć progu żadnego z tych domów towarowych bez ukrytego uczucia wstydu. Prawda jest taka, że w kwestiach moralności trzymam się poglądów dziś uznawanych za staromodne. Wierzę, że cudzołóstwo poniża kobiety, a należy się im najwyższy szacunek za ich wkład w dzieło ludzkości jako żon i matek. Zdrada jest dla mnie nie tylko błędem moralnym, lecz występkiem, który łamie święte śluby, bruka zaufanie, zatruwa miłość i niszczy życie nie tylko winnych, ale i niewinnych. Seks to dynamit. Kiedy korzystać z niego w odpowiednim czasie i miejscu, może być błogosławieństwem, ale jeśli nie przestrzegać stosownych zasad, można spowodować groźny wybuch. Ci, którzy folgują sobie w sposób tak naturalny, jakby wychylali parę koktajli, przypominają mi ludzi bawiących się zapałkami w fabryce bomb. Wykrzykując "Głupcy!" pod adresem tych szaleńców, jako duchowny byłbym winny zupełnie niechrześcijańskiego braku miłosierdzia, ale niekiedy z trudem przychodzi mi traktować sprawców tak bezmyślnych przypadków - będąc modernistą, nie użyję wiktoriańskiego określenia "grzeszników" - ze współczuciem. Moja surowa postawa wobec swobody seksualnej odnosi się także do innego ulubionego zajęcia ludzkości, które przysparza tyle nieszczęść: picia. Prymitywni metodyści, wśród których się wychowałem, rzucali tu gromy z równą zaciętością, z jaką potępiali rozwiązłość seksualną, nic zatem dziwnego, że wyrosłem na ze wszech miar powściągliwego młodzieńca. Mówiąc prawdę, zakończone katastrofą wtajemniczenie w przyjemności szampana w Oxfordzie wstrząsnęło mną tak bardzo, że następną kroplę alkoholu poczułem na wargach dopiero, gdy informowałem wuja Willoughbyego o zamiarze wstąpienia do Kościoła, i w przeciwieństwie do tego, co zwykli głosić kaznodzieje, ta umiarkowana dawka whisky nie skazała mnie na wieczyste potępienie. Byłem zbyt biedny, żeby mieć stały zapas alkoholu w domu, a gdy zostałem duchownym, zrozumiałem, że muszę miarkować się w piciu i uważać. Duchowni, którym się powiodło, nie piją alkoholu. Jakkolwiek z biegiem czasu moje gusta stały się bardziej wyrafinowane, zawsze trzymałem się zasady, by nie przesadzać w piciu, i chociaż przyznaję, że tego wieczoru, kiedy poznałem Dido, naruszyłem zasadę wypijając drugi kieliszek porto, było to wyjątkowe, a nie zwykłe odstępstwo. Wypijam jednego drinka dziennie. Palę, to prawda, nigdy jednak publicznie i tylko w swojej sypialni, zazwyczaj po stosunku. Lubię jeść, atoli tylko solidne dania: na przykład rostbef czy pudding jorkszerski. Zostałem wychowany w przekonaniu, że podjadanie łakoci, jak czekolada, prowadzi do grzechu łakomstwa i jest niewybaczalną ekstrawagancją. Dopiero kiedy zacząłem się zalecać do Grace, zdobyłem się wreszcie na dość odwagi - i pieniędzy - żeby zbuntować się przeciw takiej surowości. Zabierałem Grace do kina i kupowałem pudełka czekoladek. Pamiętam jeszcze, z jakim dreszczem lęku patrzyłem na Clarę Bow, gdy szepcze "to", zatapiając zęby w rozkosznym kremie miętowym. Teraz bez wątpienia sprawiam wrażenie już nie rozpustnika, którego należy pozbawić duchownej sukienki, ale skrupulanta zasługującego jedynie na kopniaka w tyłek. Jakże trudno jest zachować umiar w odmalowywaniu własnego portretu! Chciałbym jednak podkreślić, że ze wszystkich sił staram się nie okazywać skrupulantem. Chrystus przyszedł na świat, żeby być jak my człowiekiem, a nie stać z boku i spoglądać z góry na naszą śmieszną krzątaninę, a że jako liberalny protestant wierzę głęboko w kluczową rolę Chrystusa, nie mogę ignorować przykładu, jaki nam zostawił. Ma się rozumieć, że mimo tak surowych poglądów moralnych, nigdy nie czułem się pod tym względem lepszy od innych. Jakże bym mógł. Za każdym razem, kiedy przechodzę koło Woolwortha, przypominam sobie, że jestem podatny na błędy jak każdy z nas. Co więcej, chociaż moje kryteria moralne są bardzo wysokie, nie uważam się za pruderyjnego i myślę, że każdy, kto brałby mnie za pedantycznego nudziarza, nie ma pojęcia, czym jest pruderia. Być pruderyjnym, jak wiedzą ci, którzy wzrastali wśród surowych nonkonformistów, oznacza nie tylko potępianie stosunków pozamałżeńskich, czekoladek i demona alkoholu, ale unikanie teatru, kina, radia, gry w karty i czytania powieści. Nie mam ani dość czasu, ani pieniędzy, żeby zbyt często chodzić do kina czy teatru, ale lubię grać w karty z dziećmi i nigdy nie opuszczam słuchowisk ITMA, najlepszego programu komediowego. Czytam też dla relaksu współczesne powieści. Może nie sięgam po "News of the World", co oznaczałoby nużanie się w lubieżnym kiczu, ale czytam o seksie w dziełach D. H. Lawrencea, które należą do największych osiągnięć współczesnej literatury. Grace też niegdyś lubiła czytać, ale teraz obowiązki żony archidiakona i matki pięciorga dzieci ledwie pozwalają jej rzucić okiem na książki. W tym miejscu muszę z całą mocą stwierdzić, że Grace jest najwspanialszą kobietą na świecie i najlepszą żoną dla duchownego i że ją uwielbiam. Chcę, żeby to było całkowicie jasne. Przez szesnaście lat nasze pożycie układało się idealnie i żadna chmurka nie zaciemniała małżeńskiego nieba. Jeśli mam być precyzyjny, pojawiały się wyłącznie drobne zachmurzenia i nigdy nie trwały długo. Zdarza się to nawet w najbardziej idealnych małżeństwach. Człowiek musi przecież żyć w realnym świecie, a nie na kartach romantycznej powieści. Ozdobę naszego małżeństwa, radującą oko niczym polewa na imbirowym pierniku, stanowiły moje cudowne dzieci. Wiem, że będąc ich rodzicem mogę wydać się beznadziejnie stronniczy, ale ludzie spoza rodziny nigdy nie mogli się nachwalić ich urody, zachowania, inteligencji i nieodpartego wdzięku, tak więc ośmielam się twierdzić, że nie ze wszystkim ulegam złudzeniom. Nie muszę mówić, że było dla mnie źródłem olbrzymiej satysfakcji, iż życie nagrodziło mnie dwiema najcenniejszymi rzeczami: idealnym małżeństwem i idealną rodziną. Teraz zapewne sprawiam wrażenie zadowolonego z siebie kołtuna, niech zatem wolno mi będzie wyznać, że życie rodzinne miało swoje wzloty i upadki. Zawsze jednak potrafiliśmy jakoś zaradzić problemom, dzieci nigdy nie były nieznośne. Moją ulubienicą była Stokrotka, uważałem, że jest śliczna, chociaż wiem, że ojcowie zwykli patrzeć na córki przez różowe okulary, szczególnie gdy mają tylko jedną. Nazwaliśmy ją Stokrotką na pamiątkę pierwszego kwiatu, jaki Grace dostała ode mnie w Saint Leonards-on-Sea, dystyngowanym uzdrowisku na wybrzeżu Sussex, gdzie moja matka spędzała lata wdowieństwa w towarzystwie mojej siostry Emily. Mój brat Willy i ja nigdy tam nie mieszkaliśmy. Zostaliśmy wysłani do Londynu, żeby zdobywać wykształcenie; trzy razy do roku: na Boże Narodzenie, Wielkanoc i letnie wakacje wuj Willoughby dawał nam pieniądze na pociąg do Sussex. Tam właśnie w czasie letnich wakacji poznałem Grace, bawiącą z wizytą u kuzynostwa. Miałem siedemnaście lat, ona była o dwa lata młodsza. Zachowała stokrotkę, którą ode mnie dostała, zasuszyła, oprawiła, po czym podarowała mi ją w dniu ślubu, siedem lat później. Do tej pory wisi ona nad naszym łóżkiem. W obliczu tak jawnego sentymentalizmu - który nie jest, jak śmiem twierdzić, uprzedzając komentarze wojujących cyników, niczym wyjątkowym -nie powinno dziwić, że postanowiliśmy dać pierwszej córce na imię Stokrotka. I tak po przyjściu na świat Christiana, Normana i Jamesa pojawiła się wreszcie długo oczekiwana Stokrotka, a naszej rodzinie nic już nie brakowało do ideału. Pozostawało mi tylko pójść po rozum do głowy i znaleźć pieniądze na opłacenie prywatnych szkół dla trzech synów. Wtedy to na promiennym małżeńskim niebie pojawiły się drobne chmury, które inaczej niż działo się to w przeszłości, nie chciały się rozproszyć. Ze zdumieniem odkryliśmy, że Stokrotka nie była ostatecznym dopełnieniem rodziny; w 1941 roku na plebanii pojawił się Alexander, nazwany tak na cześć mojego mentora Jardinea. Przestałem godzić się z wolą bożą, jak przystoi dobremu duchownemu, i postanowiłem, że powinniśmy zacząć przywiązywać większą wagę do antykoncepcji. Nie muszę dodawać, że jest to jeden z najbardziej niewygodnych tematów, z którymi duchowieństwo ma do czynienia. Według mojego rozeznania wszyscy w Kościele stosują antykoncepcję, nawet biskupi, ale nikt, kto nosi koloratkę, nie przyzna się do tego, Kościół dotąd bowiem nie uwolnił się od przekonania, że ingerencja w prokreację jest czymś nagannym. Ostatnia konferencja w Lambeth nie wniosła nic nowego, a dyskusje o pożyciu małżeńskim prowadzono w atmosferze hipokryzji. Godne uwagi, że ci biskupi, którzy najbardziej grzmieli przeciwko antykoncepcji, żyli w celibacie, żonaci zaś, szczęśliwi, że mają tylko dwoje, troje dzieci, siedzieli cicho niczym myszy pod miotłą. Wychowany w przekonaniu, że Bóg pomaga tym, którzy potrafią pomóc sami sobie, nigdy nie przywiązywałem wielkiej wagi do słuszności czy niesłuszności antykoncepcji; zawsze wydawało mi się oczywiste, że jest moim obowiązkiem, nie Boga, dbać o zdrowie żony. Naprawdę trapiło mnie nie to, czy powinienem stosować antykoncepcję, tylko w jaki sposób stosować ją skutecznie. Prezerwatywy były co prawda powszechnie dostępne od czasów pierwszej wojny światowej, nie widywano jednak, by kupowali je duchowni. Nie przystało też duchownemu prosić o pomoc lekarza, którego w obliczu milkliwego stanowiska Kościoła mogło zgorszyć podobne rozwiązanie. Od chwili ślubu wiedziałem, że sam muszę wziąć na siebie odpowiedzialność za to, z jaką częstotliwością będą przychodziły na świat nasze dzieci. Nie mogłem sobie wyobrazić, by Grace zbrukała wiedza, która powinna pozostać wyłączną domeną kobiet upadłych. Po narodzinach Christiana postanowiłem całkiem rozsądnie zignorować wiekową dezaprobatę Kościoła wobec coiti interrupti. Jest to forma antykoncepcji, która cieszy się dwuznaczną opinią, ale jeśli spojrzeć na nią jako na coś, co pomaga nam osiągnąć większą samokontrolę i czyni nas przez to lepszymi, można pogodzić się z jej oczywistymi niedogodnościami. Przyznaję, że nie zawsze ją praktykowałem. Byłoby to zbyt wygórowane żądanie, nawet dla człowieka lubiącego wyzwania, ale Grace miała tak regularny rytm miesięczny, że bez trudu potrafiłem określić, kiedy należało szczególnie uważać. Po urodzeniu się Christiana w 1927 roku, w 1930 roku przyszedł na świat Norman, w 1933 roku James, Stokrotka zaś urodziła się w roku 1937. Nie mogło być bardziej skutecznego sposobu planowania rodziny, dlatego też poczęcie Alexandra wstrząsnęło nami. Dotąd żadne z dzieci nie pojawiło się na świecie przypadkiem. Po jego urodzeniu zmobilizowałem się, przeprowadziłem niemiłe dochodzenia i ubrany w cywilny garnitur zacząłem poszukiwać prezerwatyw w porcie w Starmouth. Nienawidziłem tych obmierzłych wycieczek, przekonany, że nie licują z moim stanowiskiem, ale zabroniłem sobie dopatrywać się w nich jakiejkolwiek zdrożności; nie wątpiłem, że Chrystus, który otaczał małżeństwo wielkim szacunkiem, wybaczy mi te niezdrowe wyprawy podejmowane dla zdrowia żony, zachowania równowagi emocjonalnej i szczęścia rodzinnego. W tym czasie szczęście rodzinne nieco przetarło się na brzegach i chociaż moje nowe stanowisko w sprawach antykoncepcji zapobiegało dalszemu pruciu, nadwątlona materia nie dała się tak łatwo naprawić, jak bym tego pragnął. Kiedy w maju 1942 roku poznałem Dido, byłem prawdę mówiąc poważnie zaniepokojony stanem Grace, która próbowała sprostać napięciom i kłopotom życia na plebanii. Niełatwo jest być żoną duchownego. Parafianie nie dają spokoju, mnożą się obowiązki towarzyskie. Mąż wymaga nieustannego, a różnorodnego wsparcia w sprawach zarówno oczywistych jak i delikatnych. Nawet w spokojnej wiejskiej parafii obowiązki te mogą wydać się uciążliwe, my zaś nie mieszkaliśmy już na wsi. Archidiakonia Starbridge przypisana była do beneficjum Świętego Marcina na Cripplegate, słynnego zabytkowego kościoła w samym centrum miasta. Byłem oprócz tego tytularnym kanonikiem katedralnym, prebendarzem, jak mówiliśmy w Starbridge. Znałem wszystkich znaczących ludzi w mieście, a Grace jako moja żona również miała obowiązek ich znać. Pochodziła z lepszej niż ja sfery społecznej, jej