5065

Szczegóły
Tytuł 5065
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5065 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5065 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5065 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stephen King �mier� Jacka Hamiltona Na pocz�tek musz� wam powiedzie� jedno: nie by�o na �wiecie nikogo, kto by nie lubi� mojego kumpla Johnniego Dillingera, poza Melvinem Purvisem z FBI. Purvis by� praw� r�k� J. Edgara Hoovera i nienawidzi� Johnniego jak zarazy. A inni... wiecie, Johnnie po prostu dzia�a� na ludzi tak, �e zaczynali patrze� na �wiat tak jak on. Umia� te� ludzi roz�miesza�. B�g zawsze w ko�cu robi porz�dek, mawia�. Jak nie lubi� go�cia, kt�ry wyznaje tak� filozofi�? Ale ludzie nie mieli ochoty da� umrze� takiemu cz�owiekowi. Zdziwiliby�cie si�, ilu ci�gle twierdzi, �e 22 lipca 1934 roku pod Biograph Theather w Chicago federalni wcale nie stukn�li Johnniego. W ko�cu po�cigiem dowodzi� Melvin Purvis, kawa� drania, kt�ry jednak by� te� cholernie g�upi (nale�a� do takich, kt�rzy pr�buj� wywali� okno, zamiast wcze�niej sprawdzi�, czy jest otwarte). Ode mnie te� nie us�yszycie o nim dobrego s�owa. Jak ja nienawidzi�em tej wymuskanej cioty! Wszyscy�my go nienawidzili! Po strzelaninie w Little Bohemia w Wisconsin uciekli�my Purvisowi i federalnym - wszyscy! Zagadka roku brzmia�a: jakim cudem tego peda�a nie wyrzucili z pracy. Johnnie powiedzia� kiedy�: "Pewnie �adna kobitka nie umie tak dobrze obci�gn�� J. Edgarowi". Ale�my si� �miali! Jasne, w ko�cu Purvis dopad� Johnniego, ale musia� urz�dzi� zasadzk� pod Biograph i strzeli� mu w plecy, gdy Johnnie bieg� boczn� alej�. Upad� wtedy w b�oto i kocie g�wna, powiedzia�: "I co wy na to", a potem umar�. A jednak ludzie nie chc� w to uwierzy�. M�wi�, �e Johnnie by� przystojny, wygl�da� prawie jak gwiazda filmowa. Facet, kt�rego pod Biograph zastrzelili federalni, mia� twarz t�u�ciocha, spuchni�t� jak gotowana par�wka. Johnnie sko�czy� wtedy niedawno trzydzie�ci jeden lat, a frajer zastrzelony przez gliniarzy wygl�da� spokojnie na czterdziestk�! Poza tym (tu zni�ali g�os do szeptu) wszyscy wiedz�, �e John Dillinger mia� zaganiacza wielko�ci kija baseballowego marki Louisville Slugger. Facet, na kt�rego Purvis zastawi� pu�apk� pod Biograph, mia� najwy�ej standardowe sze�� cali. I jeszcze ta blizna na g�rnej wardze. Wida� j� jak na d�oni na zdj�ciach z kostnicy (takim jak to, na kt�rym jaki� p�g��wek unosi g�ow� mojego kumpla z powa�n� min�, jakby chcia� oznajmi� ca�emu �wiatu, �e Zbrodnia Nie Pop�aca). Blizna przecina na p� w�s Johnniego. Wszyscy wiedz�, �e John Dillinger nigdy nie mia� takiej blizny; wystarczy popatrze� na inne fotografie, m�wi�. Na pewno by�o ich do��. Jest nawet ksi��ka, wed�ug kt�rej Johnnie nie umar� - �e prze�y� wszystkich towarzyszy, kt�rzy uciekali razem z nim, trafi� do Meksyku, zamieszka� na hacjendzie i swoim nadzwyczajnych rozmiar�w dr�galem zadowoli� mn�stwo se- oras i se-oritas. W ksi��ce jest mowa, �e m�j kumpel umar� 20 listopada 1963 roku - dwa dni przed Kennedym - w dojrza�ym wieku sze��dziesi�ciu lat i wcale nie po�o�y�a go kula federalnych, tylko zwyk�y, poczciwy zawa�. Podobno John Dillinger umar� we w�asnym ��ku. �adna historia, ale zupe�nie nieprawdziwa. Na ostatnich zdj�ciach twarz Johnniego wydawa�a si� za du�a, bo naprawd� przyby�o mu par� funt�w. Nale�a� do tych, kt�rzy jedz� z nerw�w i kiedy w Aurorze w stanie Illinois umar� Jack Hamilton, Johnnie czu�, �e to on b�dzie nast�pny. Tak m�wi� na tamtym �wirowisku, do kt�rego zabrali�my biednego Jacka. A jego wielki dr�gal - c�, zna�em Johnniego d�ugo, poznali�my si� w Zak�adzie Poprawczym Pendleton w Indianie. Widzia�em go w ubraniu i bez. Homer Van Meter mo�e wam powiedzie�, �e mia� niez�ego, ale nieszczeg�lnie wielkiego. (Je�li chcecie, powiem wam, kto mia� naprawd� wielkiego: Dock Barker - maminsynek! Ha!). Teraz sprawa blizny, tej, kt�ra biegnie w poprzek jego w�s�w na zdj�ciach z ch�odni. Na innych fotografiach nie wida� jej dlatego, �e pojawi�a si� na twarzy Johnniego nied�ugo przed �mierci�. Sta�o si� to w Aurorze, podczas gdy Jack (Red) Hamilton le�a� na �o�u �mierci. O tym w�a�nie chc� wam opowiedzie�: sk�d wzi�a si� blizna na g�rnej wardze Johnniego Dillingera. Ja, Johnnie i Red Hamilton wycofali�my si� ze strzelaniny w Little Bohemia przez okna kuchenne z ty�u i uciekli�my brzegiem jeziora, tymczasem Purvis i jego banda idiot�w ci�gle zasypywali o�owiem front hotelu. Psiakrew, mam nadziej�, �e ten Szwab, w�a�ciciel, by� ubezpieczony! Pierwszy samoch�d, jaki znale�li�my, nale�a� do s�siad�w, starszego ma��e�stwa, i nie chcia� zapali�. Wi�cej szcz�cia mieli�my z nast�pnym - fordem coupe, kt�rego w�a�cicielem by� stolarz mieszkaj�cy zaraz obok. Johnnie wskoczy� za kierownic� i wywi�z� nas spory kawa�ek w stron� Saint Paul. Potem poprosili�my go, �eby odda� k�ko - co zrobi� do�� ochoczo - i ja zaj��em jego miejsce. Przekroczyli�my Missisipi jakie� dwadzie�cia mil od Saint Paul i chocia� ca�a miejscowa policja szuka�a Gangu Dillingera, jak nas nazywano, chyba nic by si� nam nie sta�o, gdyby Jack Hamilton nie zgubi� kapelusza podczas ucieczki. Poci� si� jak mysz - jak zawsze, gdy by� zdenerwowany - kiedy wi�c znalaz� na tylnym siedzeniu jak�� szmat�, skr�ci� j� w cienki sznurek i zawi�za� na g�owie jak Indianiec. W�a�nie to przyci�gn�o uwag� gliniarzy, kt�rzy parkowali za Spiral Bridge, po stronie Wisconsin, i gdy ich mijali�my, ruszyli za nami, �eby lepiej si� przyjrze�. Ju� tam m�g� nas spotka� koniec, ale Johnnie zawsze mia� diabelnego farta - w ka�dym razie do czasu zasadzki pod Biograph. Mi�dzy nami a radiowozem znalaz�a si� ci�ar�wka z byd�em, kt�rej gliniarze nie mogli wymin��. - Gazu, Homer! - krzyczy do mnie Johnnie. Siedzia� z ty�u i s�dz�c po g�osie, by� w �wietnym humorze. - Do dechy! Pos�ucha�em i zostawili�my w�z z byd�em w kurzu, a za nim gliny. Na razie, mamo, napisz�, jak dostan� prac�. Ha! Kiedy ju� si� wydawa�o, �e zagrzebali�my ich na dobre, Jack m�wi: - Zwolnij, durniu, nie ma sensu, �eby nas zatrzymali za przekroczenie pr�dko�ci. Zwolni�em wi�c do trzydziestu pi�ciu i przez kwadrans wszystko sz�o �wietnie. Rozmawiali�my o Little Bohemia, o tym, czy Lesterowi (kt�rego zawsze nazywali Ch�opaczkiem) uda�o si� uciec, gdy nagle rozleg� si� trzask karabin�w i pistolet�w i zacz�y gwizda� kule odbijaj�ce si� od jezdni. To byli tamci gliniarze z mostu. Dogonili nas, pokonali niepostrze�enie ostatnie sto czy dziewi��dziesi�t jard�w i zbli�yli si� na tyle, �eby strzela� nam w opony - pewnie nie byli jeszcze pewni, czy to Dillinger. Ale zaraz pozbyli si� w�tpliwo�ci. Johnnie wybi� tyln� szyb� forda kolb� pistoletu i zacz�� strzela�. Znowu wdusi�em peda� gazu i wycisn��em z forda pi��dziesi�t mil na godzin�, co w tamtych czasach by�o zawrotn� pr�dko�ci�. Nie by�o za du�ego ruchu, ale wszystkie samochody mija�em jak si� da�o - z lewej, z prawej, rowem. Dwa razy poczu�em, jak ko�a po stronie kierowcy trac� kontakt z drog�, ale si� nie wywr�cili�my. Nie ma to jak ford, kiedy trzeba wia�. Kiedy� Johnnie napisa� do samego Henry'ego Forda. "Kiedy jad� fordem, mog� sypn�� ka�demu kurzem w mask�", o�wiadczy�, i tego dnia sypali�my, ile wlezie. Jednak przysz�o nam za to zap�aci�. Us�ysza�em nagle ping! ping! ping!, przednia szyba p�k�a i prosto na desce rozdzielczej wyl�dowa� pocisk - by�em pewien, �e z czterdziestkipi�tki. Wygl�da� jak du�y czarny chrz�szcz. Jack Hamilton siedzia� na miejscu pasa�era. Chwyci� sw�j p�automat le��cy na pod�odze i chyba sprawdza� magazynek, gotowy wychyli� si� przez okno, kiedy rozleg�o si� nast�pne ping! Jack m�wi: - Och, gnojek! Dosta�em! Kula musia�a wpa�� przez rozbite tylne okno, cudem omin�a Johnniego i trafi�a Jacka. - Nic ci nie jest? - krzykn��em. Wisia�em na kierownicy jak ma�pa i kr�ci�em ni� pewnie z podobn� zr�czno�ci�. Wyprzedzi�em ci�ar�wk� Coulee Dairy, tr�bi�c i wrzeszcz�c na skurwiela mleczarza w bia�ym fartuchu, �eby zjecha� mi z drogi. - Jack, nic ci nie jest? - Nic, wszystko w porz�dku - m�wi i wysuwa si� z okna prawie do pasa z automatem w r�ce. Tylko �e na pocz�tku nie m�g� strzela�, bo przeszkadza�a mu ci�ar�wka z mleczarni. Widzia�em w lusterku kierowc�, kt�ry gapi� si� na nas spod swojej czapeczki. A kiedy spojrza�em na Jacka wychylonego przez okno, zobaczy�em na �rodku p�aszcza dziur�, okr�g�� i r�wniutk�, jakby by�a narysowana o��wkiem. Nie by�o krwi, tylko ta czarna dziurka. - Daj spok�j Jackowi, skup si� na pieprzonym fordzie! - krzykn�� do mnie Johnnie. Skupi�em si�. Oddalili�my si� od ci�ar�wki mo�e o p� mili, a gliniarze utkn�li za ni�, bo z jednej strony drogi mieli barier�, a z drugiej sznur samochod�w, kt�ry leniwie toczy� si� w przeciwnym kierunku. Pokonali�my ostry zakr�t i przez chwil� ci�ar�wka z mleczarni i w�z policyjny znikn�y nam z oczu. Nagle z prawej pojawi�a si� zaro�ni�ta chwastami �wirowa droga. - Tutaj! - dyszy Jack, opadaj�c na fotel, ale ja ju� skr�ca�em. To by� stary podjazd. Przejecha�em mniej wi�cej siedemdziesi�t jard�w, wspinaj�c si� na ma�e wzniesienie i zje�d�aj�c po drugiej stronie. Zatrzyma�em si� pod domem na farmie, kt�ry wygl�da� na dawno opuszczony. Zgasi�em silnik, wysiedli�my i stan�li�my za samochodem. - Jak przyjad�, poka�emy im - rzek� Jack. - Nie zamierzam sko�czy� na krze�le elektrycznym jak Harry Pierpont. Ale nikt si� nie zjawi�, wi�c po dziesi�ciu minutach wsiedli�my i wr�cili�my na g��wn� drog�, powoli i ostro�nie. Wtedy zobaczy�em co�, co bardzo mi si� nie spodoba�o. - Jack - odzywam si�. - Krew leci ci z ust. Uwa�aj, zaraz pobrudzisz sobie koszul�. Jack otar� usta palcem prawej r�ki, popatrzy� na krew i u�miechn�� si� do mnie tak, �e do dzi� widz� w snach ten u�miech: szeroki i �miertelnie przera�aj�cy. - Przygryz�em sobie policzek - rzuca. - Nic mi nie jest. - Na pewno? - pyta Johnnie. - Troch� �miesznie m�wisz. - Nie mog� jeszcze z�apa� tchu - m�wi Jack. Jeszcze raz otar� usta palcem, na kt�rym tym razem by�o mniej krwi, co go widocznie uspokoi�o. - Spierdalajmy st�d. - Skr�� z powrotem na Spiral Bridge, Homer - prosi Johnnie i zrobi�em, co mi kaza�. Nie wszystkie opowie�ci o Johnniem Dillingerze s� prawdziwe, ale to fakt, �e zawsze umia� odnale�� drog� do domu, nawet gdy ju� nie mia� domu; i zawsze mu ufa�em. Zn�w toczyli�my si� trzydzie�ci mil na godzin� jak stateczny pastor na niedzielnej przeja�d�ce, gdy Johnnie dostrzeg� stacj� Texaco i kaza� mi skr�ci� w prawo. Wjechali�my na �wirowe wiejskie drogi, Johnnie co chwil� wo�a�, �eby skr�ci� w lewo czy w prawo, chocia� moim zdaniem wszystkie drogi wygl�da�y tak samo: identyczne koleiny mi�dzy polami klapni�tej kukurydzy. By�y b�otniste, a na niekt�rych polach le�a�y jeszcze resztki �niegu. Od czasu do czasu mijali�my wsiowego dzieciaka, kt�ry si� nam przygl�da�. Jack zachowywa� si� coraz ciszej. Zapyta�em, jak si� czuje, a on odpar�: - Nic mi nie jest. - Kto� powinien ci� obejrze�, jak si� to troch� uspokoi - powiedzia� Johnnie. - Trzeba te� naprawi� p�aszcz. Z t� dziur� wygl�da, jakby kto� do ciebie strzela�! - Roze�mia� si�, a ja razem z nim. Nawet Jack si� �mia�. Johnnie zawsze nas umia� rozweseli�. - Chyba nie wesz�a za g��boko - rzek� Jack, kiedy wyjechali�my na drog� 43. - Ju� mi nie leci krew z ust, patrzcie. - Odwr�ci� si� i pokaza� Johnniemu palec, na kt�rym zosta� tylko brunatny �lad. Jednak gdy opad� z powrotem na siedzenie, krew pociek�a mu ustami i nosem. - Chyba jednak wesz�a g��boko - oznajmi� Johnnie. - Zajmiemy si� tym. Je�eli mo�esz jeszcze m�wi�, pewnie nic ci nie b�dzie. - Jasne - zgodzi� si� Jack. - Nic mi nie jest. - M�wi� bardzo cicho, jak nigdy. - �wietnie si� trzymasz, jak na swoje lata, skurczybyku - rzuci�em. - Zamknijcie si�, palanty - odrzek� i wszyscy wybuchn�li�my �miechem. Ob�miali si� ze mnie. By�o weso�o jak diabli. Pi�� minut p�niej, kiedy wyjechali�my na g��wn� drog�, Jack zemdla�. Opar� si� bezw�adnie o okno, a z k�cika ust wyp�yn�a mu stru�ka krwi, rozmazuj�c si� na szybie. Wygl�da�o to tak, jakby kto� rozgni�t� komara, kt�ry by� ju� po obiedzie - wsz�dzie bordowe ciapy. Jack ci�gle mia� na g�owie zawi�zan� szmat�, ale zd��y�a si� ju� przekrzywi�. Johnnie zdj�� j� i star� mu krew z twarzy. Jack mrukn�� co�, unosz�c r�ce, jakby chcia� odepchn�� Johnniego, ale bezsilnie opad�y mu na kolana. - Gliny pewnie zawiadomi�y przez radio innych - odzywa si� Johnnie. - Jak pojedziemy do Saint Paul, koniec z nami. Tak my�l�. A ty, Homer? - Tak samo. Co nam zostaje? Chicago? - No. Tylko najpierw musimy si� pozby� gabloty. Znaj� ju� numery. A nawet jak nie znaj�, przyniesie nam pecha. - Co z Jackiem? - pytam. - Nic mu nie b�dzie - m�wi i od razu wiem, �e lepiej b�dzie, jak nie porusz� wi�cej tego tematu. Zatrzymali�my si� przy drodze mil� dalej i Johnnie przestrzeli� przedni� opon� pechowego forda. Jack opar� si� o mask�, niezdrowo blady. Je�eli potrzebowali�my wozu, zawsze do mnie nale�a�o zatrzymanie jakiego� samochodu. - Kiedy nam si� nie udaje kogo� zastopowa�, tobie si� udaje - powiedzia� kiedy� Johnnie. - Ciekawe dlaczego? Odpowiedzia� mu Harry Pierpont. By�o to w czasach, gdy nie nazywali�my si� jeszcze gang Dillingera, tylko gang Pierponta. - Bo wygl�da jak Homer - powiedzia�. - Nikt nigdy bardziej nie przypomina� Homera ni� Homer Van Meter. �miali�my si� z tego i oto zn�w stan��em na poboczu, lecz teraz moje zadanie by�o naprawd� wa�ne. Mo�na powiedzie�, sprawa �ycia i �mierci. Przejecha�y trzy czy cztery auta, podczas gdy ja udawa�em, �e majstruj� przy oponie. Potem zjawi�a si� ci�ar�wka, ale jecha�a za wolno i za bardzo ni� trz�s�o. Poza tym z ty�u siedzieli jacy� go�cie. Kierowca zwolni� i m�wi: - Potrzebujesz pomocy, amigo? - Nie, dzi�ki. Chc� nabra� apetytu przed lunchem. Jed�cie dalej. Facet �mieje si� i rusza. Go�cie z ty�u machaj� do mnie. Nast�pny by� inny ford, zupe�nie sam. Zacz��em wymachiwa� r�kami, �eby si� zatrzymali, sta�em w takim miejscu, �e musieli zauwa�y� przebit� opon�. Szczerzy�em do nich z�by w u�miechu, kt�ry m�wi�, �e jestem tylko niegro�nym Homerem stoj�cym na poboczu. Zadzia�a�o. Ford stan��. W �rodku siedzia�y trzy osoby, m�czyzna, m�oda kobieta i t�uste dziecko. Rodzina. - Chyba z�apa� pan gum� - odzywa si� m�czyzna. Mia� na sobie garnitur i p�aszcz, czyste, ale nie pierwszego gatunku. - No, nie wiem, czy jest a� tak �le - m�wi� na to. - Powietrza nie ma tylko na dole. Jeszcze si� �mia�, jakbym opowiedzia� jaki� nowy wspania�y �art, gdy spomi�dzy drzew wyszli Johnnie i Jack z gnatami. - Spokojnie - odzywa si� Jack. - Nikt nie chce wam zrobi� krzywdy. Cz�owiek popatrzy� na Jacka, popatrzy� na Johnniego, potem zn�w na Jacka. P�niej jego oczy zatrzyma�y si� na Johnniem i otworzy� usta. Widzia�em to ju� tysi�ce razy, ale zawsze mnie bawi�o. - Jeste� Dillinger - dyszy facet i momentalnie podnosi r�ce. - Mi�o mi pana pozna� - Johnnie na to i �apie go za r�k�. - Opu�� te graby, dobrze? Kiedy cz�owiek opu�ci� r�ce, min�o nas kilka samochod�w - wie�niacy jechali do miasta, siedz�c sztywno jak kije w swoich starych, zab�oconych sedanach. Wygl�dali�my jak paru go�ci na poboczu, kt�rzy szykuj� si� do wymiany opony. Tymczasem Jack podszed� do forda od strony kierowcy, wy��czy� silnik i wyj�� kluczyki. Niebo tego dnia by�o bia�e, jakby mia� pada� deszcz albo �nieg, ale twarz Jacka by�a jeszcze bielsza. - Jak si� pani nazywa? - pyta Jack kobiet�. Mia�a na sobie d�ugi szary p�aszcz i �liczn� czapk� marynarsk�. - Deelie Francis. - Jej oczy by�y wielkie i ciemne jak �liwki. - A to m�j m��, Roy. Chcecie nas zabi�? Johnnie spojrza� na ni� surowo. - Jeste�my gangiem Dillingera, pani Francis, i nigdy nikogo nie zabili�my. - Johnnie zawsze to podkre�la�. Harry Pierpont cz�sto si� z niego �mia� i pyta�, po co sobie strz�pi j�zyk, ale wydaje mi si�, �e Johnnie robi� s�usznie. Dlatego mi�dzy innymi b�d� o nim pami�ta� jeszcze d�ugo po tym, jak zapomn� tego pedzia w s�omkowym kapeluszu. - Zgadza si� - wtr�ca Jack. - Okradamy tylko banki, i to wcale nie tak cz�sto, jak m�wi�. A kim jest ten szlachetny ma�y cz�owiek? - Po�askota� dzieciaka pod brod�. Ma�y by� naprawd� gruby; wygl�da� jak W. C. Fields. - To Buster - wyja�nia Deelie Francis. - Prawdziwy z niego wielkolud, co? - Jack u�miechn�� si�. Mia� krew na z�bach. - Ile ma lat? Pewnie ze trzy? - Prawie dwa i p� - informuje z dum� pani Francis. - Naprawd�? - Tak, ale jest du�y jak na sw�j wiek. Prosz� pana, dobrze si� pan czuje? Jest pan okropnie blady. I ma pan krew na... Wtedy odzywa si� Johnnie: - Jack, mo�esz schowa� ten w�z mi�dzy drzewami? - Pokaza� na starego forda stolarza. - Jasne - zgadza si� Jack. - Dasz sobie rad�, z kapciem i tak dalej? - Mowa. Tylko... strasznie chce mi si� pi�. Pani... Francis, ma pani co� do picia? Kobieta odwr�ci�a si� i pochyli�a - nie by�o jej �atwo z tym s�oniowatym dzieckiem na r�kach - i wyci�gn�a z ty�u termos. Przejecha�o obok nas kilka nast�pnych aut. Ludzie w �rodku machali do nas, wi�c te� pomachali�my w odpowiedzi. Ci�gle u�miecha�em si� od ucha do ucha, staraj�c si� wygl�da� tak homerowato, jak tylko m�g� wygl�da� Homer. Ba�em si� o Jacka i nie wiedzia�em, jak w og�le mo�e si� utrzyma� na nogach, nie m�wi�c o przechyleniu termosu i po�kni�ciu jego zawarto�ci. Kobieta powiedzia�a mu, �e to mro�ona herbata, ale chyba nie s�ysza�. Kiedy odda� jej termos, po policzkach p�yn�y mu �zy. Podzi�kowa�, a ona znowu zapyta�a, czy dobrze si� czuje. - Teraz tak - m�wi Jack. Wsiad� do pechowego forda i wjecha� w krzaki. W�z podskakiwa� na dziurawej oponie, kt�r� przestrzeli� Johnnie. - Czemu� nie przedziurawi� tylnej, ba�wanie? - Jack m�wi� z gniewem, zdyszanym g�osem. Potem wtoczy� auto mi�dzy drzewa i na chwil� znikn�� nam z oczu, ale po chwili wyszed� wolnym krokiem, patrz�c pod nogi jak starzec id�cy po lodzie. - Dobra - odzywa si� Johnnie. Na k�ku z kluczykami odkry� koniczynk� i bawi� si� ni� w taki spos�b, �e wiedzia�em na pewno, �e pan Francis nigdy ju� nie zobaczy swojego forda. - Skoro jeste�my przyjaci�mi, pojedziemy razem na ma�� przeja�d�k�. Johnnie prowadzi�. Jack siedzia� na miejscu pasa�era. Ja wcisn��em si� do ty�u razem z Francisami i usi�owa�em wywo�a� u�miech na twarzy prosiaka. - Kiedy dojedziemy do nast�pnego miasteczka - informuje Johnnie Francis�w - wysadzimy was i damy pieni�dze na autobus, tyle, �eby starczy�o na bilet tam, dok�d chcieli�cie jecha�. Samoch�d zabierzemy. Nie uszkodzimy go i je�eli nikt go nie ostrzela, b�dzie jak nowy, gdy dostaniecie go z powrotem. Jeden z nas zadzwoni do was i powie, gdzie b�dzie w�z. - Nie mamy jeszcze telefonu - odzywa si� Deelie. W�a�ciwie szlocha�a. Sprawia�a wra�enie kobiety, kt�rej raz na dwa tygodnie trzeba przetrzepa� sk�r�, �eby cycki jej nie opada�y. - Jeste�my na li�cie oczekuj�cych, ale ci ludzie od telefon�w grzebi� si� jak muchy w smole. - Wobec tego - ci�gn�� dobrodusznie Johnnie, w og�le niezbity z tropu - zadzwonimy na policj�, a oni dadz� wam zna�. Ale je�li b�dziecie j�cze�, nie zobaczycie wi�cej swojego wozu na chodzie. Pan Francis kiwa� g�ow�, jak gdyby wierzy� w ka�de s�owo. I pewnie wierzy�. W ko�cu mia� do czynienia z gangiem Dillingera. Johnnie wjecha� na stacj� Texaco, zatankowa� do pe�na i kupi� wszystkim napoje gazowane. Jack wypi� butelk� oran�ady winogronowej jak cz�owiek umieraj�cy z pragnienia na pustyni, ale kobieta nie chcia�a da� napoju Paniczowi Prosiakowi. Ani �yczka. Dzieciak wyci�ga� r�ce i rycza�. - Nie mo�e pi� przed lunchem - wyja�nia Johnniemu. - Co panu jest? Jack opiera� g�ow� o szyb� z boku i mia� zamkni�te oczy. Pomy�la�em, �e znowu zemdla�, ale si� odezwa�: - Niech pani ka�e bachorowi si� zamkn�� albo ja to zrobi�. - Chyba pan zapomnia�, czyj to samoch�d - m�wi pani Francis z godno�ci�. - Daj mu tej oran�ady, dziwko - Johnnie na to. Ci�gle si� u�miecha�, tylko zupe�nie inaczej. Spojrza�a na niego i zaraz znikn�� jej z twarzy rumieniec. I tak Panicz Prosiak dosta� swoj� butelk� Nehi przed lunchem. Dwadzie�cia mil dalej wysadzili�my ich w jakim� miasteczku i popruli�my w stron� Chicago. - Facet, kt�ry �eni si� z tak� kobiet�, zas�uguje na wszystko, co go potem spotyka - zauwa�y� Johnnie. - A spotyka go sporo. - Ona zadzwoni na policj� - odzywa si� Jack, nie otwieraj�c oczu. - Nie zadzwoni - odpowiada Johnnie jak zawsze pewny siebie. - B�dzie jej �al pi�ciu cent�w. I mia� racj�. Przed Chicago widzieli�my tylko dwa radiowozy, obydwa jecha�y w przeciwnym kierunku i �aden nie zwolni�, �eby si� nam przyjrze�. Znowu fart Johnniego. A Jack - wystarczy�o na niego spojrze�, �eby wiedzie�, �e jego fart szybko si� ko�czy. Zanim dojechali�my do centrum Chicago, zacz�� majaczy� i rozmawia� ze swoj� matk�. - Homer! - odzywa si� Johnnie z takim b�yskiem w oku, kt�ry zawsze mnie bawi�. Popatrzy� na mnie jak flirtuj�ca dziewczyna. - Co? - odpowiadam, cz�stuj�c go takim samym spojrzeniem. - Nie mamy dok�d jecha�. Jest gorzej ni� w Saint Paul. - Jed�my do Murphy'ego - m�wi Jack, nie otwieraj�c oczu. - Chc� zimnego piwa. Chce mi si� pi�. - Do Murphy'ego - zgadza si� Johnnie. - Wiesz co, to ca�kiem niez�y pomys�. Murphy to by� irlandzki bar w South Side. Trociny na pod�odze, podgrzewacz do �arcia, dw�ch barman�w, trzech wykidaj��w, sympatyczne dziewczyny przy barze i pok�j na g�rze, do kt�rego mo�na je by�o zabra�. Na zapleczu by�o wi�cej pokoi, gdzie czasem spotykali si� ludzie, �eby zaczeka�, a� si� wok� nich uspokoi. Znali�my cztery takie miejsca w Saint Paul, ale w Chicago tylko dwa. Zaparkowa�em forda Francis�w w bocznej alei. Johnnie siedzia� z ty�u z naszym majacz�cym przyjacielem - jeszcze nie byli�my gotowi nazywa� go naszym umieraj�cym przyjacielem - kt�ry opiera� g�ow� o jego rami�. - Wejd� i przyprowad� mi Briana Mooneya - prosi Johnnie. - A jak go nie b�dzie? - To nie wiem - m�wi Johnnie. - Harry! - krzyczy Jack, prawdopodobnie zwracaj�c si� do Harry'ego Pierponta. - Ta kurwa, co mi j� zafundowa�e�, sprzeda�a mi franc�! - Id� - m�wi do mnie Johnnie, �agodnie g�adz�c Jacka po g�owie jak matka. Okaza�o si�, �e Brian Mooney by� w barze - znowu fart Johnniego - i dostali�my na noc pok�j, chocia� kosztowa� dwie�cie dolar�w, czyli do�� du�o, zw�aszcza �e z okna widzieli�my tylko boczn� alej�, a toaleta znajdowa�a si� na ko�cu korytarza. - Ch�opaki, jeste�cie ugotowani na amen - informuje nas Brian. - Mickey McClure wyrzuci�by was na ulic�. W gazetach i radiu nie m�wi� o niczym innym tylko o Little Bohemia. Jack usiad� na ��ku w rogu, z piwem i papierosem. Zimne piwo cudownie przywraca�o mu si�y; by� ju� prawie przytomny. - Lesterowi uda�o si� uciec? - zapyta� Mooneya. Popatrzy�em na niego, kiedy si� odezwa�, i zobaczy�em co� strasznego. Kiedy Jack zaci�ga� si� lucky strikiem, z dziury z ty�u p�aszcza wylatywa� ob�oczek dymu jak india�ski sygna�. - Masz na my�li Ch�opaczka? - odezwa� si� Mooney. - Lepiej nie m�w tak o nim w jego obecno�ci - powiedzia� Johnnie, u�miechaj�c si� szeroko. Cieszy� si�, �e Jack oprzytomnia�, ale chyba nie widzia� tego ob�oczka dymu unosz�cego si� z jego plec�w. Ja te� wola�bym tego nie widzie�. - Postrzeli� paru federalnych i uciek� - rzek� Mooney. - Co najmniej jeden z federalnych nie �yje, mo�e dwaj. W ka�dym razie tym gorzej dla was. Mo�ecie tu dzisiaj przenocowa�, ale do jutra po po�udniu musicie si� zmy�. Wyszed�. Johnnie zaczeka� par� sekund, a potem pokaza� drzwiom j�zyk jak ma�y dzieciak. Roze�mia�em si� - Johnnie zawsze umia� mnie roz�mieszy�. Jack te� pr�bowa� si� �mia�, ale zaraz przesta�. Za bardzo go bola�o. - Pora wyci�gn�� ci� z tego p�aszcza i zobaczy�, jak to wygl�da, wsp�lniku - powiedzia� Johnnie. Trwa�o to z pi�� minut. Zanim Jack zosta� rozebrany do podkoszulka, wszyscy trzej byli�my zupe�nie spoceni. Kilka razy musia�em zatyka� Jackowi usta, �eby st�umi� jego wrzask. Ca�e mankiety mia�em we krwi. Na podszewce p�aszcza by�a tylko czerwona rozetka, ale koszula przemok�a do po�owy, a podkoszulek ca�kowicie. Z lewej strony, tu� pod �opatk�, Jack mia� guzek z dziur� w �rodku, co� w rodzaju ma�ego wulkanu. - Dosy� - odzywa si� Jack z p�aczem. - Dosy�, prosz�. - Ju� dobrze - m�wi Johnnie, znowu g�adz�c Jacka po g�owie. - Ju� sko�czyli�my. Mo�esz si� po�o�y�. Prze�pij si�. Musisz odpocz��. - Nie mog� - m�wi. - Za bardzo boli. Bo�e, gdyby�cie wiedzieli, jak to boli! Chc� jeszcze jedno piwo. Tylko nie dawajcie tyle soli. Gdzie jest Harry, gdzie jest Charlie? Chyba chodzi�o mu o Harry'ego Pierponta i Charliego Makleya - Charlie uczy� Harry'ego i Jacka, kiedy byli jeszcze smarkaczami. - Znowu zaczyna - m�wi Johnnie. - Trzeba mu sprowadzi� lekarza i ty to zrobisz, Homer. - Jezu, Johnnie, to nie moje miasto! - Nie szkodzi - Johnnie na to. - Jak ja wyjd�, wiesz, co si� b�dzie dzia�o. Zapisz� ci nazwiska i adresy. Sko�czy�o si� na jednym nazwisku i adresie, a kiedy tam dotar�em, okaza�o si�, �e wszystko na nic. Lekarz (konowa�, kt�rego misj� by�o dokonywanie aborcji i wypalanie kwasem linii papilarnych) dwa miesi�ce wcze�niej uszcz�liwi� si� na �mier�, aplikuj�c sobie laudanum wed�ug w�asnego pomys�u. Zostali�my w tym parszywym pokoju na zapleczu Murphy'ego jeszcze pi�� dni. Pokaza� si� Mickey McClure i pr�bowa� nas wyrzuci�, ale Johnnie pogada� z nim tak, jak tylko on potrafi - kiedy omota� kogo� swoim czarem, nie spos�b mu by�o odm�wi�. Poza tym p�acili�my. Pi�tej nocy czynsz wynosi� ju� cztery st�wy i nie mogli�my nawet zagl�da� do baru, �eby nikt nas nie zobaczy�. I tak nikt nas nie widzia� i o ile wiem, gliny te� nigdy si� nie dowiedzia�y, gdzie sp�dzili�my te pi�� dni pod koniec kwietnia. Ciekawe, ile Mickey McClure zarobi� na tym interesie - wi�cej ni� tysiaka. Robili�my ju� banki, z kt�rych zabierali�my mniej. Chodzi�em po r�nych mistrzach skrobanek i artystach od zmiany wygl�du. �aden z nich nie chcia� przyj�� obejrze� Jacka. Za bardzo si� gotuje, m�wili. To by�y najgorsze dni ze wszystkich, jeszcze dzi� niech�tnie o tym my�l�. Powiedzmy, �e poczuli�my z Johnniem na w�asnej sk�rze, co czu� Jezus, kiedy Piotr wypar� si� Go trzy razy w Ogrodzie Oliwnym. Przez jaki� czas Jack mia� okresy majaczenia i przytomno�ci, a potem ju� prawie ci�gle majaczy�. Rozmawia� z matk� i Harrym Pierpontem, p�niej m�wi� o Boobiem Clarku, s�ynnym pedale z Michigan City, kt�rego wszyscy znali�my. - Boobie pr�bowa� mnie poca�owa� - powtarza� w k�ko jednej nocy Jack, a� my�la�em, �e zwariuj�. Johnnie jakby nie zwraca� na to uwagi. Siedzia� obok Jacka na ��ku i g�aska� go po w�osach. Wyci�� mu w podkoszulku kawa�ek materia�u w miejscu, gdzie by�a dziura po kuli i ca�y czas smarowa� j� merkurochromem, ale sk�ra zrobi�a si� ju� szarozielona i z dziury zacz�o cuchn��. Wystarczy�o poczu� ten zapach, �eby oczy zasz�y �zami. - To gangrena - powiedzia� Mickey McClure, kiedy wpad� po czynsz. - Ju� po nim. - Wcale nie - odpar� Johnnie. Mickey nachyli� si�, opieraj�c t�uste r�ce o kolana. Pow�cha� oddech Jacka jak gliniarz sprawdzaj�cy pijanego, a potem si� odsun��. - Lepiej szybko znajd�cie lekarza. Czu� w ranie, to �le. Ale jak czu� w oddechu... - Mickey pokr�ci� g�ow� i wyszed�. - Niech spierdala - rzek� do Jacka Johnnie, g�aszcz�c go po g�owie. - Co on mo�e wiedzie�? Jack nie odpowiedzia�. Spa�. Kilka godzin p�niej, gdy obaj z Johnniem te� poszli�my spa�, Jack le�a� na skraju ��ka, bredzi� co� o Henrym Claudym, naczelniku Michigan City. Nazywali�my go Ja-B�g, bo zawsze by�o Ja-B�g to, Ja-B�g tamto. Jack wrzeszcza�, �e zabije Claudy'ego, je�eli nas nie wypu�ci. Kto� zacz�� wali� w �cian� i krzycze�, �eby�my uciszyli tego go�cia. Johnnie usiad� obok Jacka, zacz�� do niego m�wi� i jako� go uspokoi�. - Homer? - m�wi po chwili Jack. - S�ucham, Jack. - Zrobisz sztuczk� z muchami? - pyta. Zdziwi�em si�, �e pami�ta�. - Bardzo bym chcia� - m�wi� - ale tu nie ma much. W tej cz�ci kraju sezon na muchy jeszcze si� nie zacz��. Cichym i ochryp�ym g�osem Jack zanuci�: - Mo�e na was tak, ale na mnie mucha nie siada. Mam racj�, Chummah? Nie mia�em poj�cia, kim jest Chummah, ale skin��em g�ow� i poklepa�em go po ramieniu. By�o lepkie i rozpalone. - Masz racj�, Jack. Mia� fioletowe cienie pod oczami i zaschni�t� �lin� na wargach. Zacz�� ju� traci� na wadze. Czu�em te� jego zapach. Zapach moczu, jeszcze nie taki z�y, i zapach gangreny, okropny. Jednak Johnnie nie dawa� po sobie pozna�, �e w og�le cokolwiek czuje. - Przejd� si� na r�kach, John - powiedzia� Jack. - Tak jak kiedy�. - Za chwil� - odrzek� Johnnie. Nala� mu wody do szklanki. - Najpierw to wypij. Musisz sobie zwil�y� gwizdek. Potem zobacz�, czy jeszcze umiem przej�� si� po pokoju do g�ry nogami. Pami�tasz, jak biega�em na r�kach po fabryce koszul? Jak pobieg�em do bramy, zamkn�li mnie na do�ku. - Pami�tam - potwierdzi� Jack. Johnnie nie chodzi� tej nocy na r�kach. Zanim przytkn�� szklank� do ust Jacka, biedak znowu zasn�� z g�ow� na ramieniu Johnniego. - Umrze - powiedzia�em. - Wcale nie - odrzek� Johnnie. Nast�pnego dnia rano zapyta�em Johnniego, co robimy. Co mo�emy zrobi�. - Dosta�em od McClure'a jeszcze jedno nazwisko. Joe Moran. McClure m�wi, �e by� po�rednikiem w porwaniu Bremera. Jak z�o�y Jacka do kupy, b�dzie dla mnie wart tysi�c. - Ja mam sze��set - powiedzia�em. I by�em gotowy je odda�, ale nie dla Jacka Hamiltona. Jack ju� nie potrzebowa� lekarza; teraz bardziej przyda�by mu si� ksi�dz. Zrobi�bym to dla Johnniego Dillingera. - Dzi�ki, Homer - rzuci�. - Wr�c� za godzin�. Tymczasem popilnuj ma�ego. - Johnnie powiedzia� to jednak z pos�pn� min�. Wiedzia�, �e je�eli Moran nam nie pomo�e, b�dziemy musieli pojecha� do miasta. To by znaczy�o, �e trzeba b�dzie zabra� Jacka do Saint Paul i spr�bowa� tam. Wiedzieli�my, co mo�e oznacza� powr�t kradzionym fordem. By�a wiosna 1934 roku i wszyscy trzej - ja, Jack i zw�aszcza Johnnie - byli�my na li�cie "wrog�w publicznych" J. Edgara Hoovera. - Powodzenia - m�wi�. Wyszed�. Pokr�ci�em si� troch� po pokoju. Mia�em go ju� do��. Czu�em si� troch� jak w Michigan City, tylko gorzej. Bo kiedy siedzisz w pudle, nic gorszego nie mo�e ci� ju� spotka�. A tu, w kryj�wce na zapleczu Murphy'ego, zawsze wszystko mog�o si� zmieni� na gorsze. Jack wymamrota� co� i znowu zasn��. W nogach ��ka sta�o krzes�o z poduszk�. Wzi��em poduszk� i usiad�em obok Jacka. To chyba nie potrwa�oby d�ugo. Kiedy wr�ci Johnnie, powiedzia�bym mu tylko, �e biedny Jack wyda� ostatnie tchnienie i po prostu da� nog� na tamten �wiat. Poduszka b�dzie spokojnie le�a�a na krze�le. Naprawd�, wy�wiadczy�bym tylko przys�ug� Johnniemu. Jackowi te�. - Widz� ci�, Chummah - m�wi nagle. Powiadam wam, serce podskoczy�o mi do gard�a. - Jack! - m�wi�, opieraj�c si� na �okciach o poduszk�. - Jak si� czujesz? Oczy uciek�y mu pod powieki. - Zr�b sztuczk�... z muchami - m�wi i znowu zasypia. Ale zd��y� si� obudzi� w odpowiednim momencie; gdyby spa�, Johnnie znalaz�by na ��ku trupa. Kiedy wreszcie Johnnie wr�ci�, prawie rozwali� drzwi. Wyci�gn��em spluw�. Zobaczy� to i si� za�mia�. - Od�� gnata, stary, pozbieraj si� i wyluzuj! - Co jest? - Spadamy st�d, to jest. - Wygl�da�, jakby mu uby�o pi�� lat. - Najwy�szy czas, nie uwa�asz? - Taa. - Nic mu si� nie sta�o, jak mnie nie by�o? - Nie - odpar�em. Na poduszce, kt�ra le�a�a ju� na krze�le, by� wyszyty napis DO ZOBACZENIA W CHICAGO. - Bez zmian? - Bez zmian. Dok�d jedziemy? - Do Aurory - powiedzia� Johnnie. - To miasteczko na p�nocy. Wprowadzimy si� do Volneya Davisa i jego dziewczyny. - Pochyli� si� nad ��kiem. Rude w�osy Jacka, kt�re i tak by�y rzadkie, zacz�y wypada�. Le�a�y na poduszce i wida� by�o sk�r� na czubku g�owy Jacka, bia�� jak �nieg. - S�yszysz, Jack! - zawo�a� Johnnie. - Na razie si� jeszcze gotuje, ale nied�ugo si� uspokoi! Rozumiesz? - Przejd� si� na r�kach, tak jak Johnnie Dillinger - poprosi� Jack, nie otwieraj�c oczu. Johnnie ca�y czas si� u�miecha�. Mrugn�� do mnie. - Rozumie - rzek�. - Tylko si� nie obudzi�. Prawda? - Jasne - przytakn��em. W drodze do Aurory Jack siedzia� z g�ow� opart� o okno, wal�c w szyb� za ka�dym razem, gdy trafiali�my na wyb�j. Ca�y czas mamrota�, rozmawiaj�c z lud�mi, kt�rych my nie widzieli�my. Kiedy tylko wyjechali�my z miasta, Johnnie i ja musieli�my opu�ci� szyby. Smrodu nie mo�na by�o znie��. Jack gni� od �rodka, ale nie umiera�. S�ysza�em, jak m�wili, �e �ycie jest kruche i ulotne, ale w to nie wierz�. Lepiej by by�o, gdyby ludzie mieli racj�. - Ten doktor Moran to mazgaj - powiedzia� Johnnie. Jechali�my ju� przez las, miasto zosta�o za nami. - Postanowi�em nie bra� na wsp�lnika �adnego mazgaja. Ale nie chcia�em wychodzi� z pustymi r�kami. - Johnnie wsz�dzie chodzi� z pistoletem kalibru .38, kt�ry nosi� za paskiem. Wyj�� go teraz i pokaza� mi, tak samo jak pewnie pokaza� doktorowi Moranowi. - M�wi� mu: "Jak nie mog� ci zabra� nic innego, doktorku, to zadowol� si� twoim �yciem". Facet zobaczy�, �e nie �artuj� i zadzwoni� do kogo�. W�a�nie do Volneya Davisa. Skin��em g�ow�, jakby to nazwisko co� mi m�wi�o. P�niej dowiedzia�em si�, �e Volney by� cz�onkiem gangu Ma Barker. Do�� sympatyczny go��. Tak jak Dock Barker. I dziewczyna Volneya, kt�r� nazywali Zaj�czek. Nazywali j� Zaj�czek, bo kilka razy wyrwa�a si� z wi�zienia. By�a najlepsza z nich wszystkich. Pierwszorz�dna. Przynajmniej ona jedna pr�bowa�a pom�c biednemu Jackowi, kt�ry bardzo ju� dawa� si� nam we znaki. Nikt nie chcia� tego robi� - ani konowa�y, specjali�ci od skrobanek i arty�ci od twarzy, ani tym bardziej doktor Joseph (Mazgaj) Moran. Barkerowie ukrywali si� po nieudanym porwaniu; mama Docka ju� wyjecha�a - a� na Floryd�. Kryj�wka w Aurorze nie by�a du�a - cztery pokoje, bez pr�du, z wychodkiem na zewn�trz - ale na pewno lepsza od baru Murphy'ego. I, jak m�wi�, dziewczyna Volneya przynajmniej pr�bowa�a co� zrobi�. Drugiego wieczoru. Ustawi�a lampy naftowe wok� ��ka, potem wysterylizowa�a w garnku z wrz�tkiem n� do obierania owoc�w. - Jak b�dzie si� wam chcia�o rzyga�, ch�opcy - powiedzia�a - wstrzymajcie si�, a� sko�cz�. - Damy rad� - odpar� Johnnie. - Prawda, Homer? Skin��em g�ow�, ale poczu�em md�o�ci, zanim jeszcze zacz�a. Jack le�a� na brzuchu z g�ow� obr�con� na bok i mamrota�. Chyba ani na chwil� nie przesta� majaczy�. Gdziekolwiek si� znajdowa�, wsz�dzie by�o pe�no os�b, kt�re widzia� tylko on. - Mam nadziej� - m�wi Zaj�czek. - Bo jak zaczn�, nie b�dzie ju� mo�na przerwa�. - Unios�a g�ow� i zobaczy�a Docka, kt�ry sta� w drzwiach z Volneyem Davisem. - Wyjd� st�d, �ysy - m�wi do Docka - i zabierz ze sob� wielkiego wodza. - Volney Davis mia� w sobie tyle krwi india�skiej co ja, ale dra�nili si� z nim w ten spos�b, bo urodzi� si� na terytorium Czerokez�w. Jaki� s�dzia wlepi� mu trzy lata za kradzie� pary but�w i tak Volney wkroczy� na drog� przest�pstwa. Volney i Dock wyszli. Zaj�czek odwr�ci�a Jacka i rozkroi�a go na krzy�, naciskaj�c n� tak mocno, �e ledwie mog�em na to patrze�. Trzyma�em Jacka za nogi. Johnnie siedzia� obok jego g�owy, pr�buj�c go uspokoi�, ale bez skutku. Kiedy Jack zacz�� wrzeszcze�, Johnnie owin�� mu g�ow� �cierk� do naczy� i da� znak Zaj�czkowi, �eby nie przerywa�a, ca�y czas g�aska� Jacka po g�owie i powtarza� mu, �eby si� nie przejmowa�, �e wszystko b�dzie dobrze. Zaj�czek. M�wi si�, �e kobiety s� s�abe, ale o niej nie mo�na by�o tego powiedzie�. R�ka jej nie zadr�a�a. Rozci�cie wype�ni�o si� krwi�, troch� czarn� i zakrzep��. Gdy Zaj�czek naci�a g��biej, z rany wyp�yn�a ropa. Troch� bia�ej, ale p�ywa�y w niej du�e zielone kawa�ki, jak zesch�e smarki. �le to wygl�da�o. Kiedy si� jednak dosta�a do p�uca, smr�d by� tysi�c razy gorszy. Tak musia�o by� we Francji podczas atak�w gazowych. Jack sapa�, wci�gaj�c powietrze ze �wistem, kt�ry by�o s�ycha� w gardle i z dziury w plecach. - Lepiej si� pospiesz - m�wi Johnnie. - Rura mu pu�ci�a. - Co ty powiesz - odpowiada. - Pocisk utkwi� w p�ucu. Przytrzymaj go, przystojniaczku. W�a�ciwie Jack za bardzo si� nie rzuca�. By� za s�aby. Gwizd przy ka�dym wdechu i wydechu stara� si� coraz cichszy. Od porozstawianych dooko�a lamp bi� piekielny �ar, a rozgrzana nafta �mierdzia�a prawie tak mocno jak gangrena. �a�owa�em, �e wcze�niej nie otworzyli�my okien, ale teraz by�o ju� za p�no. Zaj�czek mia�a szczypce, ale nie mog�a ich wsun�� do dziury. - Kurwa! - zawo�a�a, cisn�a je na bok i wsun�a w krwawi�c� dziur� palce, namaca�a kul�, wyci�gn�a i rzuci�a na pod�og�. Johnnie zacz�� si� po ni� schyla�, ale Zaj�czek powiedzia�a: - P�niej we�miesz j� sobie na pami�tk�, przystojniaczku. Teraz go trzymaj. Zabra�a si� z powrotem do pracy, pakuj�c gaz� do rozbabranej rany. Johnnie uni�s� �cierk� i zajrza� pod ni�. - W sam� por� - powiedzia� do niej z u�miechem. - Stary Red Hamilton troszeczk� zsinia�. Na podje�dzie zatrzyma� si� samoch�d. Gdyby to nawet by�y gliny i tak nic nie mogliby�my zrobi�. - Zaci�nij to - odezwa�a si� do mnie, wskazuj�c dziur� z gaz�. - Nie jestem fachowcem, ale chyba uda mi si� za�o�y� kilka szw�w. Nie chcia�em dotyka� niczego w okolicy tej dziury, lecz nie mog�em odm�wi�. Zacisn��em j� mocno i znowu pop�yn�a wodnista ropa. �cisn�o mnie w �o��dku i zacz��em wydawa� st�umione gyk-gyk. Nie mog�em si� powstrzyma�. - Daj spok�j - ona na to z u�miechem. - Je�eli potrafisz poci�gn�� za spust, musisz poradzi� sobie z dziur�. - Potem zaszy�a go szerokim �ciegiem na okr�tk�, naprawd� wbijaj�c mu ig�� w cia�o. Po pierwszych dw�ch szwach nie mog�em ju� patrze�. - Dzi�ki - rzek� do niej Johnnie, kiedy sko�czy�a. - Mo�esz by� pewna, �e za to nie pozwol� ci zgin��. - Nie obiecuj sobie za du�o - odpowiada. - Ma szans� mniejsz� ni� jeden do dwudziestu. - Teraz na pewno si� wyli�e - m�wi Johnnie. Do pokoju wpadli Dock i Volney. Za nimi wbieg� jeszcze jeden cz�onek gangu - Buster Daggs czy Draggs, nie pami�tam. W ka�dym razie by� w mie�cie, �eby zadzwoni� z telefonu na stacji benzynowej, z kt�rego korzystali, i powiedzia�, �e federalni uwijaj� si� w Chicago, aresztuj�c ka�dego, kto ich zdaniem m�g� mie� zwi�zek z porwaniem Bremera, kt�re by�o ostatnim dzie�em gangu Barker. Jednym z aresztowanych by� John (Szef) McLaughlin, szycha w chicagowskiej machinie politycznej. Zamkn�li te� doktora Josepha Morana znanego jako Mazgaj. - Moran wygada wszystko o domu, to pewne - m�wi Volney. - Mo�e to w og�le nieprawda - Johnnie na to. Jack by� nieprzytomny. Rude w�osy le�a�y na poduszce jak miedziane druciki. - Mo�e to tylko plotki. - Lepiej tak nawet nie my�l - m�wi Buster. - Powiedzia� mi Tommy O'Shea. - A kto to jest Tommy O'Shea? Przydupas papie�a? - pyta Johnnie. - Siostrzeniec Morana - odpowiada Dock takim tonem, jakby to rozstrzyga�o spraw�. - Wiem, co sobie my�lisz, przystojniaczku - m�wi do Johnniego Zaj�czek. - I od razu o tym zapomnij. Jak zapakujecie tego go�cia do samochodu i wytrz�siecie go w drodze do Saint Paul, rano b�dzie ju� sztywny. - Mo�ecie go zostawi� - m�wi Volney. - Gdyby pokaza�y si� gliny, b�d� si� musia�y nim zaj��. Johnnie siedzia� i pot sp�ywa� mu po twarzy. Wygl�da� na zm�czonego, a jednak si� u�miecha�. Johnnie zawsze umia� si� zdoby� na u�miech. - Jasne, zajm� si� nim - m�wi - ale nie zabior� go do �adnego szpitala. Pewnie po�o�� mu poduszk� na twarzy i usi�d� na niej. - S�ysz�c to, wzdrygam si�, rozumiecie dlaczego. - Lepiej szybko si� zdecydujcie - m�wi Buster. - Bo przed �witem pewnie chata b�dzie ju� okr��ona. Ja w ka�dym razie st�d spadam. - Wszyscy uciekajcie - Johnnie na to. - Ty te�, Homer. Zostan� z Jackiem. - Do cholery z tym - odzywa si� Dock. - Ja te� zostaj�. - Czemu nie? - m�wi Volney Davis. Buster Daggs czy Draggs popatrzy� na nich jak na wariat�w, ale wiecie co? Ja w og�le si� nie zdziwi�em. Johnnie zawsze mia� na ludzi taki wp�yw. - Ja te� zostaj� - decyduj�. - Ja nie - m�wi Buster. - Dobra - Dock na to. - We� ze sob� Zaj�czka. - Niech to wszyscy diabli - piszczy Zaj�czek. - W�a�nie mam ochot� co� ugotowa�. - Zg�upia�a� do reszty? - pyta j� Dock. - Jest pierwsza w nocy, a ty masz r�ce po �okcie we krwi. - Nic mnie nie obchodzi, kt�ra godzina, a krew da si� zmy�. Ch�opaki, zrobi� wam najwi�ksze �niadanie, jakie w �yciu jedli�cie - jajka, bekon, suchary, sos, sma�one ziemniaki. - Kocham ci�, wyjd� za mnie - wtr�ca Johnnie i wszyscy si� �miejemy. - A niech tam - m�wi Buster. - Jak ma by� �niadanie, to jeszcze troch� zostan�. I tak zostali�my wszyscy w domu w Aurorze, gotowi zgin�� za cz�owieka, kt�ry - czy to si� Johnniemu podoba�o, czy nie - by� ju� truposzem. Zabarykadowali�my drzwi frontowe kanap� i krzes�ami, a tylne wyj�cie kuchenk� gazow�, kt�ra i tak nie dzia�a�a. Dzia�a� tylko piec opalany drewnem. Ja i Johnnie wyci�gn�li�my z forda automaty, a Dock zabra� troch� broni ze strychu. Mieli�my jeszcze skrzynk� granat�w, mo�dzierz i skrzynk� pocisk�w mo�dzierzowych. Id� o zak�ad, �e w tych stronach nawet wojsko nie by�o tak uzbrojone. Cha, cha! - Nie obchodzi mnie, ilu si� tu zjawi, pod warunkiem �e b�dzie z nimi ten sukinsyn Melvin Purvis - m�wi Dock. Kiedy Zaj�czek postawi�a �arcie na stole, by�a ju� pora, gdy farmerzy siadaj� do �niadania. Jedli�my na zmian�, bo ca�y czas dw�ch ludzi obserwowa�o d�ugi podjazd. Raz Buster podni�s� alarm i wszyscy pop�dzili�my na stanowiska, ale okaza�o si�, �e to tylko samoch�d z mleczarni jecha� g��wn� drog�. Federalni si� nie zjawili. Mo�na to nazwa� z�ym poinformowaniem, ja nazywa�em to fartem Johnniego Dillingera. Tymczasem z Jackiem nie by�o tak r�owo, czu� si� coraz gorzej. Po po�udniu nast�pnego dnia nawet Johnnie musia� zauwa�y�, �e nie poci�gnie d�ugo, chocia� nie powiedzia�by tego g�o�no. W�a�ciwie �al mi by�o kobiety. Gdy Zaj�czek zobaczy�a, jak spomi�dzy grubych czarnych szw�w zaczyna wyp�ywa� ropa, rozp�aka�a si�. I nie mog�a przesta�. Jak gdyby zna�a Jacka Hamiltona ca�e �ycie. - Nic nie szkodzi - powiedzia� Johnnie. - G�owa do g�ry, �licznotko. Zrobi�a� wszystko, co si� da�o. Poza tym mo�e jeszcze oprzytomnieje. - To dlatego, �e wyci�gn�am kul� palcami. Nie powinnam. Przecie� wiedzia�am. - Nie - m�wi� - nie dlatego. To przez gangren�. Ju� wcze�niej mia� gangren�. - Bzdura - o�wiadczy� Johnnie i spojrza� na mnie gro�nie. - Mo�e to by�a infekcja, ale nie gangrena. I teraz te� nie ma �adnej gangreny. Czu� by�o w ropie. Nie mia�em nic wi�cej do powiedzenia. Johnnie ci�gle na mnie patrzy�. - Pami�tasz, jak Harry ci� nazywa� w Pendleton? Skin��em g�ow�. Harry Pierpont i Johnnie byli zawsze najlepszymi kumplami, ale mnie Harry nigdy nie lubi�. Gdyby nie Johnnie, nigdy by mnie nie przyj�� do gangu, kt�ry, pami�tajcie, nazywa� si� gang Pierponta. Harry uwa�a� mnie za g�upka. Johnnie o tym te� nigdy nie m�wi�. Johnnie chcia�, �eby wszyscy si� przyja�nili. - Chcia�bym, �eby� wyszed� i na�apa� troch� grubych sztuk - m�wi Johnnie - takich jak wtedy, gdy sta�e� na macie w Pendleton. Bzycz�cych t�u�cioch�w. Gdy mnie o to poprosi�, wiedzia�em ju�: wreszcie zrozumia�, �e z Jackiem koniec. W Zak�adzie Poprawczym Pendleton Harry nazywa� mnie Mucho�ap. Byli�my dzieciakami i cz�sto zasypia�em z p�aczem, chowaj�c g�ow� pod poduszk�, �eby klawisze nie s�yszeli. C�, Harry sko�czy� na krze�le elektrycznym w wi�zieniu stanowym w Ohio, mo�e wi�c nie by�em jedynym g�upkiem. Zaj�czek kroi�a w kuchni jarzyny na kolacj�. Na piecu co� bulgota�o. Spyta�em j�, czy ma nitk�, a ona na to, �e chyba �wietnie wiem, �e ma, przecie� sta�em obok, kiedy zszywa�a mojego przyjaciela. Jasne, powiedzia�em, ale to by�a czarna ni�, a ja potrzebuj� bia�ej. P� tuzina kawa�k�w mniej wi�cej tej d�ugo�ci. Rozstawi�em palce wskazuj�ce w odleg�o�ci jakich� o�miu cali. Chcia�a wiedzie�, co chc� zrobi�. Powiedzia�em, �e je�li jest taka ciekawa, niech patrzy przez okno nad zlewem. - Tam jest tylko wychodek - m�wi Zaj�czek. - Nie zamierzam obserwowa� pana podczas intymnych czynno�ci, panie Van Meter. Na drzwiach spi�arni wisia� du�y worek, w kt�rym zacz�a grzeba�. Po chwili wydoby�a szpulk� bia�ej nici i odci�a mi sze�� kawa�k�w. Grzecznie podzi�kowa�em i spyta�em, czy ma plaster. Wyci�gn�a kilka przylepc�w z szuflady obok zlewu - bo, jak powiedzia�a, zawsze zacina si� w palec. Wzi��em jeden i podszed�em do drzwi. Trafi�em do Pendleton za kradzie�e portfeli na linii New York Central z tym samym Charliem Makleyem - ma�y jest ten �wiat, co? Ha! W ka�dym razie je�eli chodzi o wymy�lanie zaj�� niegrzecznym ch�opcom, Zak�ad Poprawczy Pendleton w Indianie oferowa� mn�stwo propozycji. Mieli tam pralni�, stolarni� i szwalni�, gdzie m�ode fajt�apy robi�y koszule i spodnie, przede wszystkim dla stra�nik�w wi�zie� Indiany. Niekt�rzy nazywali to warsztatem koszulowym, inni warszsratem. Tam w�a�nie trafi�em i pozna�em Johnniego i Harry'ego Pierponta. Johnnie i Harry nigdy nie mieli k�opotu z "wyrobieniem dni�wki", ale mnie zawsze zabrak�o dziesi�ciu koszul albo pi�ciu par spodni, musia�em wi�c sta� na macie. Klawisze my�leli, �e to przez moje wieczne wyg�upy. Harry te� tak my�la�. Prawda by�a taka, �e by�em nieporadny i za wolno pracowa�em - Johnnie chyba to rozumia�. Dlatego w�a�nie ci�gle si� wyg�upia�em. Jak si� nie wyrobi�o dni�wki, trzeba by�o sp�dzi� nast�pny dzie� w budynku wartowni, gdzie by�a pleciona mata, dwie na dwie stopy. Trzeba by�o rozebra� si� do skarpetek i sta� na niej ca�y dzie�. Je�li zesz�o si� z maty raz, dostawa�o si� w ty�ek raz. Jak zesz�o si� dwa razy, jeden klawisz trzyma�, a drugi t�uk� z ca�ej si�y. Za trzecie zej�cie sz�o si� do izolatki. Wolno by�o pi� wody, ile si� zechce, ale na tym w�a�nie polega�a sztuczka, bo wolno by�o i�� do toalety tylko raz w ci�gu ca�ego dnia. Jak przy�apali na sikaniu po nodze, dawali lanie i wysy�ali na do�ek. Najgorsza by�a nuda. Nuda w Pendleton, nuda w Michigan City, wi�zieniu Ja- Boga dla du�ych ch�opc�w. Niekt�rzy opowiadali sobie historie. Inni �piewali. Inni uk�adali list� wszystkich kobiet, jakie przelec�, kiedy wyjd� na wolno��. A ja nauczy�em si� �apa� muchy na lasso. Wychodek to cholernie dobre miejsce na �apanie much. Zaj��em stanowisko za drzwiami i zabra�em si� do robienia p�tli na nitkach, kt�re da�a mi Zaj�czek. Potem trzeba ju� by�o tylko sta� w miejscu, w miar� w bezruchu. Tej umiej�tno�ci nauczy�em si� na macie. I nigdy jej nie zapomnia�em. Nie musia�em d�ugo czeka�. Muchy pojawiaj� si� na pocz�tku maja, ale wtedy s� jeszcze do�� powolne. I ka�dy, kto s�dzi, �e nie mo�na z�apa� na lasso gza... no, powiem tylko, �e je�li chcecie prawdziwego wyzwania, spr�bujcie z komarami. Po trzech rzutach mia�em pierwsz� zdobycz. To by�o nic; na macie bywa�o tak, �e zanim z�apa�em pierwsz�, min�o p� ranka. Zaraz potem Zaj�czek krzykn�a: - Co ty wyrabiasz, na lito�� bosk�? To czary? Z pewnej odleg�o�ci rzeczywi�cie mog�o to wygl�da� jak czary. Musicie sobie wyobrazi�, co widzia�a z dwudziestu jard�w: facet stoi pod wychodkiem, rzuca kawa�ek nitki - w przestrze�, bo nic tam nie widzicie - ale nitka zamiast spa�� na ziemi�, zawisa w powietrzu! P�tla zacisn�a si� na sporym gzie. Johnnie by go zobaczy�, ale Zaj�czek nie mia�a wzroku Johnniego. Koniec nitki przyklei�em do klamki wychodka plastrem. Potem zaczai�em si� na nast�pn� much�. I nast�pn�. Zaj�czek wysz�a z kuchni, �eby lepiej si� przyjrze�, wi�c powiedzia�em jej, �e mo�e zosta�, je�eli b�dzie cicho, i pr�bowa�a, ale nie bardzo jej wychodzi�o. W ko�cu powiedzia�em, �e odstrasza mi zwierzyn� i odes�a�em j� z powrotem do domu. �owi�em przez p�torej godziny - na tyle d�ugo, �e przesta� mi przeszkadza� smr�d z wychodka. Potem och�odzi�o si� i muchy zacz�y si� robi� ospa�e. Z�apa�em pi��. Wed�ug standard�w Pendleton by�o to ca�kiem spore stado, cho� niewiele jak na kogo�, kto sta� obok sracza. W ka�dym razie wszed�em do domu, gdy jeszcze nie och�odzi�o si� na tyle, by muchy si� pochowa�y. Kiedy wolno szed�em przez kuchni�, Dock, Volney i Zaj�czek �miali si� i klaskali. Pok�j Jacka by� po drugiej stronie domu i panowa� tam p�mrok. Dlatego chcia�em mie� bia�e nitki, a nie czarne. Wygl�da�em jak cz�owiek, kt�ry �ciska w gar�ci sznurki niewidzialnych balon�w. Tyle �e s�ycha� by�o bzyczenie much - oszala�ych i zdezorientowanych jak ka�de stworzenie, kt�re zosta�o przez co� z�apane i nie wie, jak to si� sta�o. - Niech mnie diabli - m�wi Dock Barker. - Powa�nie, Homer, niech mnie wszyscy piekielni diabli. Gdzie� ty si� tego nauczy�? - W Zak�adzie Poprawczym Pendleton - odpowiadam. - Kto ci pokaza�? - Nikt. Po prostu jednego dnia zrobi�em to. - Czemu one nie pl�cz� nitek? - zapyta� Volney. Mia� oczy wielkie jak winogrona. Roz�mieszy�o mnie to, powiadam wam. - Nie wiem - m�wi�. - Zawsze lataj� w swojej przestrzeni i prawie nigdy nie przecinaj� sobie drogi. - Homer! - wo�a z drugiego pokoju Johnnie. - Jak ju� je masz, najlepiej przynie� od razu tutaj! Ruszy�em przez kuchni�, poci�gaj�c za u�dzienice z nitki jak dobry muszy kowboj, a Zaj�czek dotkn�a mojej r�ki. - B�d� ostro�ny - m�wi. - Tw�j kumpel ju� ledwie dyszy, tw�j drugi kumpel przez to wariuje. P�niej poczuje si� lepiej, ale teraz nie jest bezpieczny. Wiedzia�em o tym lepiej ni� ona. Kiedy Johnnie pragn�� czego� z ca�ej duszy, prawie zawsze mu si� udawa�o. Tym razem jednak b�dzie inaczej. Jack le�a� wsparty na poduszkach z g�ow� w k�cie i chocia� jego twarz by�a bia�a jak papier, zn�w wygl�da�, jakby wr�ci�y mu zmys�y. Na koniec oprzytomnia�, jak to si� czasami ludziom zdarza. - Homer! - m�wi tak weso�o, jak tylko mo�na sobie �yczy�. Potem widzi nitki w mojej r�ce i wybucha �miechem. Piskliwym, �wiszcz�cym i zupe�nie nieweso�ym, a zaraz potem zaczyna kaszle�. �mia� si� i kaszla� na zmian�. Z ust polecia�a mu krew - troch� opryska�