SUSAN HOWATCH NAJWYŻSZE TROFEA Przełożyła Ewa Mikina Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1995 Skan i korekta Roman Walisiak Tytuł oryginału ULTIMATE PRIZES Copyright © Leaftree Ltd. 1989 Redaktor Andrzej Gordziejewski Ilustracja na okładce Robert Pawlicki Skład, łamanie i opracowanie graficzne Grafik: Mariusz Gładysz For the Polish translation Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-86611-50-2 Printed in Germany by ELSNERDRUCk-BERLIN *** Część pierwsza. ¦ • ¦ KRYZYS. "W klęsce odnajdujemy integrację... zbyt często osobowość ulega destrukcji, gdy załamujemy się (fizycznie lub psychicznie) pod presją konfliktów lub gdy rezygnujemy z pragnienia osiągnięcia syntezy". Charles E. Raven, Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950, Duch Stwórcy. Rozdział pierwszy. "Wielu z nas musi staczać ciężką walkę z własnymi namiętnościami". Charles E. Raven, Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Straszne, ale następnego ranka po tym, jak nieomal dopuściłem się zdrady, nie odczuwałem zaskoczenia. Byłem bezgranicznie przerażony, targały mną wyrzuty, wstyd obezwładniał, ale szlachetnego zdumienia nie mogłem się w sobie doszukać. Od pewnego czasu moje życie przypominało motek wełny porwany przez kota i teraz czułem się jak gmatwanina włóczki nie do rozplątania. Wszyscy dobrze wiemy, że zdrada jest czymś, co zwykło się przytrafiać, szczególnie wiosną i szczególnie ludziom w kwiecie wieku, rzecz jednak w tym, że tego rodzaju postępki dla mnie oznaczałyby koniec kariery zawodowej; jeśli duchowny dopuszcza się zdrady, jest to równoznaczne z okaleczeniem duchowym, które czyni go niezdolnym do dalszego pełnienia posługi. Nawet tamtej wiosny 1945 roku, gdy całe społeczeństwo Anglii postanowiło najwyraźniej uczcić koniec wojny świętem korybantycznych orgii, po duchowieństwie oczekiwano, że myśli nadal będzie zwracało ku Bogu, oczy zaś wyłącznie ku swoim żonom. Wiadomo bowiem, że najlepsi duchowni zażywają niczym nie zmąconego szczęścia rodzinnego, a ich życie wolne jest od pokus cudzołóstwa. Byłem jednym z najlepszych duchownych, miałem czterdzieści trzy lata i osiągnąłem stanowisko, które zazwyczaj osiąga się dobiegając sześćdziesiątki. - Kto to jest archidiakon? - pytali moi Niemcy w obozie na nizinie Starbury, a kiedy zacząłem wyjaśniać, jak to diecezja Starbridge dzieli się na dwie archidiakonie, zatwardziały hitlerowiec, jeniec kategorii C, zawołał z przejęciem: - Ach, jest pan zatem gauleiterem biskupa! - Nie byłem raczej nikim podobnym, ale założenie, że należy widzieć we mnie człowieka cieszącego się władzą i autorytetem, nie rozmijało się z prawdą. Jak powiedziałby wuj Willoughby: Pnąc Się w Górę, Daleko Zaszedłem w swojej elitarnej profesji i jakiekolwiek potknięcie moralne było teraz nie do pomyślenia. Ale ja myślałem. A kto myśli, "że stoi, niech baczy, aby nie upadł" - powiada święty Paweł w liście do Koryntian, i rzeczywiście następnego ranka po tym, jak nieomal dopuściłem się zdrady, słowa te nabrały niebezpiecznej dosłowności. * Wszystkie cytaty biblijne wg Biblii Tysiąclecia (przypis redakcji). Wiedziałem, co mam robić. Żałować (co czyniłem każdym włóknem swojego jestestwa), modlić się o przebaczenie (które powinienem otrzymać, okazując szczerą skruchę) i sprawować nienagannie urząd archidiakona, jak dotąd. Kiedy padłem na kolana, okazało się jednak, że recepta zawodzi. Mój żal za grzechy, choć szczery, źle był skierowany, a przez to nieskuteczny. Nie rozumiałem, dlaczego popadłem w taki zamęt, a bez zrozumienia jakże mogłem obiecywać, że moje gorszące zachowanie nigdy więcej się nie powtórzy? Klęczałem tak nie po to, by paplać Bogu, niczym jakiś mistyk o zmąconym umyśle; nie, usiłowałem skupić się na duchowej potędze Chrystusa i znaleźć oświecenie. Wreszcie dość się utwierdziłem w sobie, by stanąć oko w oko z nieprzyjemną prawdą. Główną przyczyną duchowego chaosu, w jaki popadłem, było spotkanie z panną Dianą Dorotheą Tallent w maju 1942 roku. Przejęty dreszczem wracałem myślą do tego pierwszego czarownego spotkania z Dido. II. Zdarzyło się to w czasie feralnego obiadu, który wydawał w swoim pałacu w Starbridge biskup, doktor Ernest Ottershaw. Skutkiem wojny z przepychu, jaki implikuje podobna informacja, pozostały jedynie wspomnienia. Do przeszłości należały wytworne przyjęcia doktora Alexa Jardinea, który odszedł z episkopalnego urzędu w 1937 roku. Jego następca, doktor Ottershaw, mógł nam już tylko zaofiarować gościnę, którą wojenne braki i niedostatek służby systematycznie odzierały z poloru. Obydwa boczne skrzydła pałacu zostały zamknięte. Rodzina Ottershawa mieszkała w głównym korpusie, obsługiwana jedynie przez historyczny zabytek, lokaja Shiptona, i dwie starzejące się pokojówki, które trzymano raczej z miłosierdzia niż dla praktycznych powodów. Chodziły pogłoski, że pani Ottershaw nauczyła się gotować jajko na miękko, żeby mieć co podać mężowi na niedzielną kolację, gdy służba korzystając z dnia odpoczynku rozprostowywała artretyczne kości. Zadeklarowała nawet chęć dalszego pogłębiania umiejętności kulinarnych, ale Shipton sprzeciwił się zdecydowanie podobnym ambicjom. Ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie po tym, jak biskup, pozbawiony zmobilizowanego do wojska szofera, usiłował przyswoić sobie sztukę prowadzenia samochodu. Wszyscy jeszcze dochodziliśmy do siebie po tej biskupiej fanaberii, która obaliła jeden z pachołków przy bramie pałacu, Shipton zaś - superkonserwatysta - wychodził z założenia, że biskupi i damy nie powinni nawet myśleć o zatrudnieniach tak bardzo nie licujących z ich pozycją w świecie. Bóg jeden wie kto wystarał się o jedzenie na obiad, podczas którego poznałem Dido, ale odpowiadało ono w pełni ostatniemu postanowieniu rządu; zakazywano w nim podawania w restauracjach posiłków kosztujących więcej niż pięć szylingów i złożonych z więcej niż trzech dań. Racjonowanie żywności stawało się coraz bardziej dotkliwe. W brunatnym gulaszu, duszonym w biskupiej kuchni, od czasu do czasu dało się wypatrzyć kawałek mięsa pływający wśród ziemniaków i marchwi. Pudding z wekowanych śliwek polany był sosem, który pani Ottershaw zareklamowała jako custard; podobno było w nim nawet prawdziwe jajko. Słysząc to wyznanie zacząłem zastanawiać się, czy biskup dobrowolnie zrezygnował z ostatniej niedzielnej kolacji. Na szczęście obiad został uratowany za sprawą klaretu przyniesionego przez jednego z gości, księcia Starmouth, człowieka cieszącego się opinią dobroczyńcy duchowieństwa. Lord i lady Starmouth byli najbardziej arystokratycznymi spośród gości, ale nie honorowymi. Obiad wydawano na cześć poprzednika doktora Ottershawa, mojego mentora, Alexa Jardinea, który po przejściu na wcześniejszą emeryturę w 1937 roku, zamieszkał pod Oxfordem. Do Starbridge przyjechał, żeby przejrzeć księgi episkopalne; pisał autobiografię. Popijał z lubością klaret, serdecznie przy tym traktując doktora Ottershawa. Te dwa fakty sprawiły, że zacząłem podejrzewać, iż książę Starmouth postawił na stół legendarne Saint Estephe nie z chrześcijańskiego miłosierdzia, lecz by ratować przyjęcie od kompletnej klapy. Byli jeszcze dziekan z żoną, rówieśnicy Ottershawów, ale ani w calu równie mili jak gospodarze, generał Calthrop-Ponsoby, ich sąsiad z Zaułka Katedralnego, rozprawiający do znudzenia o wojnie burskiej, niezamężna córka Ottershawów, Charlotta, obecnie Strzyżyk w bazie morskiej w Starmouth i jej nowa przyjaciółka, niegdyś debiutantka roku, ulubienica redaktorów działów towarzyskich, panna Dido Tallent. * Określeniem wren (strzyżyk) nazywano członkinie Women Royal Naval Service, służb pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej (przypis redakcji). Wśród tylu reliktów dziewiętnastego wieku zdawała się uosobieniem życia; natychmiast przyszedł mi na myśl brylant błyskający pomiędzy perłami. Podobnie jak Charlotta, panna Tallent służyła w marynarce wojennej. Kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem, jak bardzo pasuje do niej określenie Strzyżyk. Szczupła, z błyszczącymi oczami, żywa, bystra, wesoła, ciemne włosy ułożone w nieskazitelną fryzurę, mundur opinający nieprawdopodobnie wąską talię, czerwona szminka podkreślająca biel zębów, płaski brzuch. To ostatnie stanowiło w moich oczach szczególną zaletę. Nie należę do mężczyzn, którzy mają obsesję na punkcie symbolów macierzyństwa. Lubię nogi. Nie mogłem naturalnie widzieć nóg panny Tallent w całej okazałości, ale jeden rzut oka na kostki pozwolił mi wyobrazić sobie mocne, białe uda. Żeby powiedzieć prawdę, pochłonięty całkowicie tą nieodpartą wizją, nie usłyszałem, co powiedziała Charlotta Ottershaw w czasie prezentacji, i musiałem poprosić o powtórzenie nazwiska. - Nie słyszał pan o mnie? - zawołała zdumiona panna Tallent. -Musi pan prowadzić strasznie samotnicze życie! - Archidiakoni nie prowadzą samotniczego życia! - odparła Charlotta. - Ten tutaj nieustannie grasuje po północnych i zachodnich terenach diecezji, dybiąc na różne występki kleru. - Co dzieje się na południu i wschodzie? - Niewiele. Drugi archidiakon woli grać w krykieta. - To źle? Uwielbiam wszystkie zabawy kulkami - powiedziała panna Tallent cudownie niewinnym głosem i zuchwale spojrzała mi prosto w oczy. Odchrząknąłem, zastanawiając się, czy to zamierzona dwuznaczność, i głowiąc się, dlaczego raptem nie mogę skupić się na niczym innym poza seksem. Kim właściwie było to fantastyczne stworzenie? Słyszałem o niej, moja wiedza była jednak bardzo ograniczona; nie czytywałem kronik towarzyskich, chyba że kościelny przypadkiem zostawił w ławce "Daily Express". Jak każdy dobry duchowny ograniczałem lekturę gazet do "Timesa". Z "Daily Express" kościelnego i magazynów ilustrowanych, które nerwowy niepokój kazał mi podczytywać w poczekalni u dentysty, wiedziałem jednak, że panna Tallent obraca się w najlepszym towarzystwie, mimo iż jej szkocki ojciec zaczynał od niczego, zanim został milionerem. Uznawszy pannę Tallent za płoche i frywolne stworzenie, którego nigdy nie spotkam, od razu wyrzuciłem ją z pamięci. I oto stała przede mną w biskupim salonie, rzucając mi bezczelne spojrzenia i rozprawiając o kuleczkach. Gdybym spotkał Wellesowskiego najeźdźcę z Marsa, nie czułbym się bardziej oszołomiony. - Dido, jak możesz mówić, że lubisz wszystkie zabawy z kuleczkami? - zaprotestowała Charlotta, szlachetnie nieświadoma, jak przystało córce biskupa, owego double entendre. - Niedawno twierdziłaś, że krykiet... - Och, nie mówmy o tych angielskich perwersjach! Jak powiadasz, nazywa się ten wybitny dżentelmen ze sfer kościelnych? - Neville Aysgarth. - Neville! Cóż za okropieństwo! Przepraszam! Pan Chamberlain obrzydził to imię po wsze czasy. Powinien nazywać się pan raczej Archidiakon Stefan, jak chrześcijański męczennik. Kojarzy się ze szlachetnością, powagą, uczciwością, a od razu widać, że jest pan szlachetnym, poważnym, uczciwym człowiekiem, skoro czerwieni się pan na samo wspomnienie tak niewinnej gry, jak krykiet... Och, jest i zachwycający biskup Jardine. Przedstaw mnie Char, szybciutko, już, już! Pasjami wręcz uwielbiam kontrowersyjnych duchownych... Umknęła w tamtą stronę. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Shipton proponuje mi kieliszek sherry. Całym wysiłkiem woli powstrzymałem się, żeby nie wychylić go jednym haustem. Obraz białych ud i kuleczek wirował mi jeszcze w głowie, kiedy dziekan chwycił mnie za guzik i zaczął zwierzać się z koszmarnej myśli o zniszczeniu katedry. Niemcy ogłosili właśnie, że planują naloty na słynne miasta angielskie oznaczone w przewodnikach Baedekera trzema gwiazdkami i chociaż po prawdzie Baedeker nie oznaczał niczego więcej jak dwiema gwiazdkami, nikt nie wierzył, że ta drobna nieścisłość miałaby oznaczać żart ze strony szkopów. W czasie trzech ciężkich bombardowań poważnie ucierpiała katedra w Exeter. Teraz przyszła kolej na Starbridge, położone nie tak znowu daleko od Exeter. - Czytał pan ostatnio coś ciekawego? - wpadłem mu w słowo, kiedy zrobił pauzę dla zaczerpnięcia oddechu. Perspektywa gradu bomb spadających na naszą katedrę była tak okropna, że wolałem zmienić temat. Dziekan ze swej strony wolałby pewnie dać upust lękom, rozprawiając o najgorszym, uznałem jednak, że skoro podjęliśmy wszystkie konieczne środki bezpieczeństwa, lepiej nie rozdzierać szat nad tym, co może nigdy nie nastąpić. - Czy coś czytałem? A to ciekawe, że pyta mnie pan o to... -Dawszy wreszcie spokój katedrze, zaczął się rozwodzić na temat modnej teologii kryzysu, która przy grzmieniu sądnych trąb zalewała potopem umysły angielskich duchownych. Szybko przestałem go słuchać. Obserwowałem Alexa, który przyjechał do Starbridge sam, bez swojej żony Carrie, i któremu teraz uwodzicielskie zabiegi panny Tallent sprawiały widoczną przyjemność. Pełen wigoru sześćdziesięciotrzylatek, Alex był niegdyś mistrzem amitie amoureuse, która w latach przed pierwszą wojną światową oznaczała osobliwe relacje między kobietą i mężczyzną; celebrowano w nich przyjaźń, seks traktując jako tabu. Odnajdywałem w tym koncepcie wiele erotycznego powabu i żałowałem, że odmienna dzisiaj atmosfera moralna wystawiałaby podobne związki na fałszywe oceny. Dzisiaj mogli pozwalać sobie na nie tylko ludzie pokroju Alexa. Sześćdziesięciokilkuletni biskup pozostawał poza wszelkimi podejrzeniami. Tego wieczoru w 1942 roku miałem dopiero czterdzieści lat i nie mogłem sobie pozwolić nawet na najbardziej niewinny flirt. - Nevilleu, mój drogi - przemówiła obleczona w aksamity koloru mchu gospodyni, pani Ottershaw. - Zechcesz poprowadzić do stołu pannę Tallent, nim porwie ją doktor Jardine? Lady Starmouth byłaby niepocieszona. Chytra prośba. Lady Starmouth, która wyglądała na czterdzieści pięć lat, choć najpewniej dobiegała sześćdziesiątki, najbliższa platoniczna przyjaciółka Alexa, przyglądała się zabiegom panny Tallent z pobłażliwym, acz coraz bardziej lodowatym uśmiechem, który z drugiej strony mógł być tylko obroną przed usypiającymi opowieściami generała Calthrop-Ponsobyego o oblężeniu Mafekingu. - Dlaczego biskup Jardine tak wcześnie przeszedł na emeryturę? -zapytała panna Tallent, kiedy wchodziliśmy razem do sali jadalnej. Gdy wyjaśniłem jej, że niezbyt groźna choroba serca zmusiła go do zmiany trybu życia, odparła: - Pewnie strasznie się nudzi! Przypuszczam, że jego żona musi bez przerwy mówić, żeby go zabawić. A może jest stara i mało zabawna? - Nie jest już tak młoda jak kiedyś, to pewne, ale... - Biedactwo! To straszne być starą - powiedziała panna Tallent z uczuciem. Kiedy to mówiła, zrozumiałem, skąd bierze się jej wdzięk. Pozbawiona choćby cienia sztuczności, mówiła dokładnie to, co akurat myślała. Współczucie, z jakim wyrażała się o Carrie Jardine, było absolutnie szczere. W rządzonych konwenansem sferach, w których się obracała, podobna bezpośredniość połączona z temperamentem czyniły ją kimś tak niezwykłym, że zapewne niewielu tylko ludzi dostrzegało, jak daleko jej do piękności. Miała nieregularne rysy, białą bliznę na czole, nos czynił wrażenie, jakby nie raz uległ złamaniu. Pod koniec obiadu powiadałem sobie, że nigdy jeszcze nie spotkałem równie pozbawionej urody dziewczyny. - Chciałby pan na pewno wiedzieć, skąd ten złamany nos i fascynująca blizna? - powiedziała gdzieś w połowie gulaszu śmiertelnie znudzona swoim drugim sąsiadem, lordem Starmouth. - Spadłam z konia. Spadałam z wielu koni. Lubię prowadzić życie pełne niebezpieczeństw. - To tak jak ja - odparł cnotliwy archidiakon w oficjalnym przyodziewku. - Dlatego przystąpiłem do Kościoła. Charles Raven napisał kiedyś: "Religia to przygoda obfitująca w wiele odkryć, pełna radości, jakie niesie niebezpieczne życie". - Kto to jest Charles Raven? - Jeden z największych ludzi Kościoła anglikańskiego. - Znowu mnie wychwalasz, Nevilleu? - zakpił Alex od drugiego końca stołu. - Nie bądź paskudny! - powiedziała lady Starmouth. - Słyszałeś tak samo dobrze jak ja, że mówił o Ravenie! - Dzisiaj największym człowiekiem Kościoła Anglii jest bez wątpienia William Temple - wtrącił doktor Ottershaw, myśląc o biskupie Canterbury, który rzeczywiście od dziesięcioleci dominował w życiu Kościoła. - Temple to niezwykły człowiek - odparł Alex - ale nie ufam jego polityce, nie ufam jego filozofii i nie ufam jego osądom. - Tyle jeśli idzie o arcybiskupa - podsumowała lady Starmouth. Doktor Ottershaw był zbyt zgorszony, żeby rzec cokolwiek. - Posłuchajmy teraz, jak rozniesiesz w pył profesora Ravena. Alex nie dał się prosić. - Jak można poważnie traktować człowieka, który opowiada się za kapłaństwem kobiet? - Alex, mój drogi! - zaprotestowałem. - Nie możesz skreślać Ravena z powodu jednego drobnego dziwactwa! - Bardzo dobrze. Skreślę go na podstawie wielkiego dziwactwa! Jak można poważnie traktować człowieka, który w pełnym łask roku 1942 jest nadal pacyfistą? - Ależ właśnie ten pacyfizm dowodzi jego wielkiej odwagi moralnej - powiedział dziekan, nie mogąc się oprzeć, by nie wtrącić swoich trzech groszy. - A wielką odwagę moralną zawsze należy traktować z powagą. Nikt z nas na przykład nie zgodziłby sie zapewne z krytyką biskupa Bella wysuwaną wobec rządu, ale jego odwaga moralna jest na pewno... - Och, George Bell od lat ma słabość do Niemców - przerwał mu Alex - ale dla mnie to ośla głupota, a nie odwaga moralna. - Skłonny jestem chyba podzielać pańskie zdanie - powiedział lord Starmouth - chociaż nie sposób wątpić w szczerość intencji Bella. Co pan myśli, archidiakonie? Przybrałem neutralny ton, ton duchownego dyplomaty, który za nic nie uczyni nierozważnej uwagi w towarzystwie znaczących osób. - Doktor Bell jest postacią kontrowersyjną i nic dziwnego, że jego poglądy wywołują tak gorące spory. - Jeśli o mnie idzie, uwielbiam biskupa Chichesteru! - oświadczyła Dido, chcąc dać do zrozumienia, że choć nigdy nie słyszała o profesorze Ravenie, nazwisko biskupa Bella jest jej świetnie znane. - Ma takie piękne, błękitne oczy! - Słyszała pani kiedyś jego kazanie? - zapytałem natychmiast z nadzieją, że odkryję w niej osobę praktykującą. - Nie. Słyszałam strasznie dawno temu jego mowę w Izbie Lordów na temat obozu dla internowanych na wyspie Man. Nic dziwnego, że Churchill się pieni. Czyż to zupełnie nie tak jak z Henrykiem II i Beckettem? - Miejmy nadzieję, że biskup Bell nie zostanie zamordowany w swojej katedrze. Na wzmiankę o obozie dla internowanych dyskusja zwekslowała na obóz dla więźniów wojennych na równinie Starbury i dopiero po kilku minutach mogłem znowu podjąć konwersację z panną Tallent. - Należy pani do Kościoła anglikańskiego? - zapytałem pamiętając, że ojciec Szkot może być prezbiterianinem. - Naturalnie. Mój ojciec zaczynał od niczego, bardzo zatem dbał później, żeby jego dzieci miały wszystkie przywileje społeczne, jakich on był pozbawiony. - To musi być dla pani szalenie ekscytujące. Stawia pani Kościół wyżej czy niżej Henley, Ascott i Wimbledonu jako miejsce, gdzie powinna pokazywać się dziewczyna z towarzystwa? Zaśmiała się. - Zaszokowałam pana, prawda? - Nie. Szczęśliwie dla pani odznaczam się poczuciem humoru. Chodzi pani w ogóle do kościoła? - Śmie pan przypuszczać, że rozmawia z poganką? Naturalnie, że chodzę do kościoła. Jestem osobą praktykującą, chodzę na nabożeństwo bożonarodzeniowe, a poza tym nie opuszczam żadnego ślubu ani chrzcin. Natychmiast dojrzałem przeoczenie. - A co z pogrzebami? Zniknęła cała jej wesołość, mała impertynencka twarzyczka spochmurniała i znieruchomiała. Po chwili padła sucha odpowiedź: - Ostatni, na którym byłam, to pogrzeb mojej ukochanej siostry. Umarła trzy lata temu. Poprzysięgłam sobie wtedy, że nigdy już nie pójdę na żaden pogrzeb. - Widziałem, że oczekuje po mnie jakiejś banalnej pociechy religijnej, a kiedy zmilczałem, dodała nerwowo: -Umarła przy porodzie, dziecko też. Czułam się wtedy, jakby ktoś porąbał mnie na drobne kawałki. Ciągle jeszcze nie mogę ich pozbierać. - Łatwo powiedzieć. - Tak. Czasami myślę, że nigdy się już z tego nie otrząsnę. Początkowo wojna wydawała mi się błogosławieństwem, myślałam, że wreszcie będę miała jakiś cel w życiu. Widziałam w sobie szlachetną bohaterkę, która rzuca komfortowe życie, żeby wstąpić do marynarki wojennej i walczyć z Hitlerem. Byłam oczywiście głupia. Nikt nie oczekiwał po mnie szlachetności. Jestem po prostu szafarką w bazie morskiej, prowadzę cudowne życie, mam kopy przyjaciół i każdego dnia rozpaczam, że życie jest takie puste i pozbawione heroizmu. - Heroizm przybiera różne kształty i formy. Pani heroizm może polegać na codziennym trudzie. Czuje się pani znudzona i nieszczęśliwa, myślę jednak, że jest bardzo dzielna i jeśli nie podda się, to w końcu wszystko się odmieni. Wpatrywała się we mnie. W jej oczach było coś mrocznego, co sugerowało niezgłębione tajemnice kryjące się pod prostotą wypowiadanych słów. - Szkoda, że nie spotkałam pana po śmierci Laury - powiedziała wreszcie po dłuższej chwili milczenia. Natychmiast odczytałem ukryte wezwanie. - Musi mi pani opowiedzieć o Laurze. - W tej samej chwili przerwał nam Alex, który chciał wciągnąć pannę Tallent do ogólnej rozmowy, i tak straciłem możliwość wysłuchania jej zwierzeń. Kiedy w końcu pokonaliśmy pudding (choć część z nas skapitulowała), panie przeszły do salonu, a panowie, z wyjątkiem generała Calthrop-Ponsobyego, którego szczęśliwie uciszyło legendarne Saint Estephe, zaczęli bezładną rozmowę o aktualnych wydarzeniach. Bałem się, że dziekan znowu zacznie mówić o baedekerowych nalotach, ale on najwyraźniej miał ochotę powrócić do dyskusji teologicznej. Zastanawiałem się, czy nie powinienem ostrzec biskupa, że jego duchowny dryfuje niebezpiecznie w stronę neoortodoksji. W moim odczuciu zwrot ku teologii kryzysu - a nawet i łagodniejszych odmian neoortodoksji - musiał oznaczać miotanie z ambony ognistych, siarczystych gróźb i prowadzić do wielce kłopotliwych rozważań na temat grzechu; rzecz, której wierni zbierający się na nabożeństwo w katedrze nie powitaliby raczej z radością. - ...Ma się rozumieć, Niebuhr modyfikuje w istotny sposób teologię Bartha... Gdyby żyli dzisiaj ludzie pokroju Hoskyna... Złamałem zasadę i zamiast poprzestać na jednym kieliszku porto, sięgnąłem ponownie po karafkę, by utopić własne poirytowanie. Obezwładniony entuzjazmem dziekana, odżyłem, kiedy biskup poprowadził wreszcie swoje stadko do salonu. Natychmiast rzuciła się na mnie panna Tallent, a mnie podskoczyło tętno. Nie mogłem oprzeć się nęcącemu ryzyku. - Czy uzna pan, że jestem bardzo pochopna - powiedziała niebezpieczna istota, od której powinienem trzymać się z daleka -jeśli poproszę, żeby przespacerował się pan ze mną do końca ogrodu i żebyśmy popatrzyli na rzekę? Czuję, że trzeba mi jakiegoś miłego wspomnienia, które przyniesie ulgę w czasie następnego nalotu na Starmouth. - Wyśmienity pomysł - odparłem. - Proszę zabrać mnie natychmiast, zanim dziekan ponowi próby nawrócenia mnie na teologię kryzysu. Czyż z ust gorliwego archidiakona mogła paść bardziej niestosowna odpowiedź? - Co to jest teologia kryzysu? - zapytała panna Tallent, kiedy wymknęliśmy się dyskretnie na taras. - Brzmi tak przejmująco! - Wyglądam na przejętego? - Nie, wygląda pan na cudownie spokojnego i surowego. Właśnie przed chwilą w salonie myślałam, jak to wspaniale spotkać mężczyznę, który nie jest tylko i wyłącznie bestią. Mówiąc w zaufaniu, zwierzę się panu, drogi archidiakonie, że głównym powodem, dla którego dotąd nie wyszłam za mąż, jest to, że mężczyźni odnoszą się do kobiet w tak bestialski sposób... Zeszliśmy już z tarasu i szliśmy przez zaniedbany trawnik ku rzece pobłyskującej w jasnym świetle księżyca między wierzbami w oddali. Pomyślałem o baedekerowych nalotach i w kilku słowach pomodliłem się za Starbridge skazane być może na zagładę za zbrodnię, jaką było jego piękno, za zbrodnię oznaczenia dwiema gwiazdkami w sławnym przewodniku turystycznym. - ...i tak naprawdę mogłabym w ogóle nie wychodzić za mąż, ale naturalnie kobieta powinna być mężatką, jeśli chce osiągnąć sukces, a ja palę się, żeby go osiągnąć. Co powinnam zrobić? Mam dwadzieścia siedem lat. Muszę zabrać się szybko do dzieła albo zostanę starą panną. Staropanieństwo i sukces to sprzeczność sama w sobie. Myślałam o tym, czy nie wstąpić do klasztoru, to może coś znaczyć w życiu, ale one mają taki osobliwy rozkład dnia, a poza tym za nic nie pozbyłabym się jedwabnej bielizny... - Rzeczywiście nie ma pani chyba powołania do życia w klasztornym celibacie. - Jakoś udało mi się odpędzić od siebie obraz panny Tallent i jej jedwabnej bielizny. - Mnóstwo kobiet wybiera jednak celibat nie uciekając przy tym od świata i żyje szczęśliwym, pożytecznym życiem. Zasadniczym pytaniem nie jest, jak pani sądzi: co pomyślą o mnie ludzie, jeśli nie wyjdę za mąż, ale: jakiego życia Bóg po mnie oczekuje? - Z tego, co mogę zrozumieć, Bóg chce, żebym marnowała czas w Starmouth opędzając się od awansów pijanych marynarzy. - W porządku. Proszę nadal marnować czas, a w końcu dojrzy pani drogę przed sobą. - Ależ kochany archidiakonie... - Pomijając pijanych marynarzy, nie bardzo mogę pojąć, skąd bierze się pani przekonanie, że większość mężczyzn to dzikie bestie. - Cóż, skoro wyciągają pazury i rzucają się na nas? Bóg jeden wie jakim cudem nie zostałam jeszcze wdeptana w ziemię i starta na proch, a wszystko tylko dlatego, że większość mężczyzn nie jest w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o seksie. Seks, seks, seks, seks, seks. To wszystko rujnuje, po prostu rujnuje. Czasami wydaje mi się to tak smutne, że mam ochotę płakać. Ale powiem panu coś, drogi archidiakonie. Jeśli kiedyś poślubię wreszcie kogoś, to będzie to musiał być człowiek o wzniosłym umyśle, który nie spojrzy na mnie i nie powie sobie: co za piękne nogi! Za nic nie potrafiłabym związać się z człowiekiem pozbawionym szlachetnego umysłu, nie sądzę. Człowiek prymitywny jest nie do pomyślenia. - Jeśli ktoś panią pokocha, potrafi sięgnąć wzrokiem daleko głębiej niż nogi. To znaczy... Dobry Boże, co ja mówię. - Skąd będę wiedziała, że mnie pokochał, Stefanie? Pozwolisz, że będę cię nazywała Stefanem, prawda? To takie dobre, czyste, szlachetne i wzniosłe umysłowo imię... - Panno Tallent, niechętnie to mówię, ale zanudziłaby się pani na śmierć przy człowieku o wzniosłym umyśle. Proszę pomyśleć o tym nudziarzu Arabinie z "Wież Barchesteru". Każdy przyzna, że to najobrzydliwszy bohater w całej literaturze wiktoriańskiej. - Jeśli przychodzi wybierać między kimś o wzniosłym umyśle i maniakiem seksualnym... - Dlaczego wybierać? Czemu nie mieć zarazem człowieka wzniosłego i owładniętego seksem? - Wielkie nieba, cóż za wspaniała myśl! A czy ktoś taki w ogóle istnieje? - Gatunek ludzki jest nieskończenie zróżnicowany. - Spojrzałem się w stronę domu. - Zatem, jeśli obejrzeliśmy już ogród w świetle księżyca, może powinniśmy... - Ale ja chciałabym pójść nad rzekę, usiąść na drewnianej ławce pod wierzbą i zagłębić się w podniecającą dyskusję o bohaterach literatury wiktoriańskiej! Spojrzałem na zapuszczony ogród skąpany w bladej poświacie, spojrzałem na wierzby kołyszące się na tle nocnego nieba, spojrzałem na połyskującą w oddali rzekę. Wejrzałem w krainę niezliczonych baśni, w których bohater za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemienia się z ropuchy w księcia, i powiedziałem: - No cóż, dobrze, ale tylko na pięć minut. Jak zdążyłem jej już wyznać, lubiłem wieść niebezpieczne życie. III. Rzeka zataczała łuk wokół Starbridge, dzieląc je na miasto i przedmieścia, ale tutaj, na przeciwległym do Zaułka Katedralnego brzegu nie było zabudowań, tylko podmokłe łąki, lasy i pola uprawne. Międzywojenna rozbudowa poszła w innym kierunku, by oszczędzić kosztów budowy mostów. Łąki i pola stanowiące własność dziekana i kapituły dzierżawiono mieszkającemu w pobliżu farmerowi; stanowiły one dowód, że Starbridge, choć stolica hrabstwa, nie było centrum przemysłowym, gotowym rozrastać się we wszystkich kierunkach. Wiejska okolica za rzeką pozostała nietknięta, a wierzby na końcu biskupiego ogrodu dopełniały złudzenia, że znajdujemy się daleko od miasta. - To był wspaniały ogród za czasów biskupa Jardinea - powiedziałem, gdy usiedliśmy na wiekowej ławce na brzegu rzeki. - Kiedy jednak ogrodnicy poszli do wojska, doktorowi Ottershawowi nie pozostało nic innego, jak zaakceptować dziką naturę. - To ekscytujące! Myślę, że taki mógł być ogród w "Maud" Tennysona, dziki gąszcz, duszny i egzotyczny... - Nie przypuszczałbym, że nowoczesna, młoda kobieta, jak pani, interesuje się literaturą wiktoriańską. - To jedyna rzecz, o której nasza ograniczona guwernantka miała jakieś pojęcie. - Nigdy nie chodziła pani do szkoły? - Nie, a gdybym chodziła, na pewno czym prędzej uciekłabym i dużo wcześniej zaczęła swoje gorszące życie wśród socjety, i teraz byłabym już zużyta. Gdybym była bohaterką wiktoriańskiej powieści... - Zdążyłaby już pani umrzeć na suchoty, bez wątpienia - powiedziałem doprowadzając ją do śmiechu. Zaczęliśmy rozmawiać o bohaterkach literackich, które drogo płaciły za łamanie konwenansów społecznych. Konwersacja toczyła się wartko niczym wody rzeki, błyszczała, skrzyła się, połyskiwała, tworząc spójny wzór w jasnym świetle sierpu księżyca. Czas też się toczył, czas, który powinniśmy spędzać w salonie. Co kilka minut powtarzałem sobie, że pora wracać do domu, ale nadal tkwiłem bez ruchu. Baśń, w którą wstąpiłem, nabierała wyrazistości. Zdałem sobie sprawę, że to mnie przypadła rola Kopciuszka i kiedy wybije północ, będę musiał uciekać od mojej księżniczki. Na razie wolałem nie myśleć o nie dających się powstrzymać uderzeniach zegara. Wolałem trwać w zadziwieniu i dumać, jakie to osobliwe, że zakopany w spokojnym katedralnym mieście prowadzę błyskotliwą konwersację z dziewczyną z towarzystwa. Gdzieś pod tym zadziwieniem pojawiała się absurdalna satysfakcja, że ja, Norman Neville Aysgarth, syn właściciela sklepu tekstylnego z Yorkshire, mogę rozmawiać w pałacowym ogrodzie z córką milionera, która tańczyła z byłym księciem Walii. Zawsze robiłem wszystko co w mojej mocy, by nie ulec nagannemu snobizmowi, jakim odznaczają się ludzie, którzy wspięli się o kilka stopni na drabinie społecznej. Wiedziałem też, że dobry duchowny powinien wznosić się ponad tak żenująco światowe myśli, ale noc była taka piękna, a panna Tallent tak bardzo zabawna, ja zaś pomimo wszystko byłem tylko człowiekiem. Metaforyczna pomoc nadeszła tak niespodziewanie, że podskoczyłem. Z dala od domu Charlotta Ottershaw nawoływała: - Dido! Coś zrobiła z Nevilleem? - Baśń dobiegła końca. - Zaczarowałam go - odkrzyknęła panna Tallent i zwróciła się do mnie rozeźlona: - Co za nuda! Musimy wracać do salonu. - A ja muszę zbierać się do domu. - W wyobraźni słyszałem zegar wydzwaniający Kopciuszkowi kuranty północy. - Musi pan? Już? Dlaczego? Oczekiwana chwila nadeszła. Doszedłem do miejsca, w którym Kopciuszek wraca do swoich łachmanów po niezapomnianej nocy spędzonej na balu. - Panno Tallent - zacząłem. - Przykro mi, powinienem był powiedzieć wcześniej, że nie mogę sobie pozwalać na zabawianie do późnej nocy czarujących młodych dam. Żona na mnie czeka. Jesteśmy małżeństwem od szesnastu lat i mamy piątkę dzieci. Przez jeden krótki moment wpatrywała się we mnie w milczeniu, potem westchnęła z ulgą. - Dzięki Bogu! - zawołała. - Teraz nie muszę się martwić, że rzuci się pan na mnie. Co może być w końcu bezpieczniejszego niż żonaty duchowny z piątką dzieci? - Rzeczywiście, co? - odparłem z uśmiechem i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, jakim jest trofeum: mądra, inspirująca, pociągająca, bogata, znana i - co najbardziej ze wszystkiego nęcące - całkowicie dla mnie niedostępna. Uczułem, jak ogarnia mnie dobrze znane, przemożne podniecenie; zawsze gotów byłem stawać do walki o wielkie trofea. Opanowałem się natychmiast. To trofeum nigdy najpewniej nie trafi do mojej kolekcji. Nie sposób było dojść do innych wniosków. - Panno Tallent, wątpię, czy nasze drogi jeszcze kiedyś się zejdą, ale zapewniam, że będę się modlił, by znalazła pani szczęście, na które zasługuje. - Nie bądź głupi. - Osłupiałem. - Czy to nie jasne jak słońce, że nasze drogi już splotły się w boski sposób? Kiedy tylko powiedziałeś mi przy obiedzie, że jestem heroiczna, wiedziałam, że Bóg zesłał mi ciebie na ratunek! Popatrz, chcę zacząć sensowne życie, chcę być dobra, mądra, chcę być chrześcijanką. Nie możesz powiedzieć ot, tak sobie, wątpię czy nasze drogi jeszcze kiedykolwiek się zejdą - i odpłynąć w noc! Rozumiem naturalnie, że musisz być strasznie zajęty, i nie chcę ci zajmować wiele czasu, ale jeśli raz kiedyś nie przyślesz mi kilku słów duchowego wsparcia... - Ależ droga panno Tallent... - Widzisz, osiągnęłam w życiu punkt, w którym potrzebuję duchowego doradcy. Pisz do mnie i wyjaśniaj boże zamysły - musisz mi opowiedzieć o profesorze Ravenie i biskupie Bellu, i arcybiskupie Templeu, i naprawdę ważnych ludziach, o których powinnam coś wiedzieć. Cudownie będzie poznać twoją żonę. Mogę wpaść jutro na plebanię? Odchrząknąłem. - To bardzo miłe, ale moja żona ostatnio nie czuje się najlepiej. Dlatego nie towarzyszyła mi dzisiejszego wieczoru. - Cóż za szkoda! Może następnym razem, gdy będę w Starbridge... - Będzie na pewno zachwycona - odparłem, uosobienie dyplomacji, chociaż wiedziałem, że Grace nawet nie zauważy panny Tallent. IV. Bez wątpienia udało mi się sprawić wreszcie wrażenie, że jestem oszołomionym klaretem maniakiem seksualnym, zbzikowanym na punkcie wielkiego świata, którego należy niezwłocznie pozbawić duchownej sukienki. Człowiek zawsze ryzykuje, że wywrze fałszywe wrażenie, kiedy kieruje się najczystszymi pobudkami - uczciwością i pokorą - by odmalować swój portret "z każdą brodawką" okazuje się wtedy, że to brodawki przesądzają o wyrazie płótna. Pozwólcie mi zatem przywrócić zachwianą równowagę. Po pierwsze, wątpię, czy jestem bardziej owładnięty seksem niż każdy przeciętny mężczyzna. Przyznaję, że mityczny "człowiek z autobusu w Clapham", jak nazywają go prawnicy, za dużo czasu poświęca rozmyślaniom o seksie, ale chcę powiedzieć, że nie ma w tym chyba nic anormalnego, iż kiedy spotykam pociągającą kobietę, wyobrażam sobie białe uda. Nie muszą też równie nieszkodliwe fantazje oznaczać skłonności do niemoralnych zachowań. Dzieciństwo spędzone wśród ludzi żarliwie pobożnych sprawiło, że wcześnie w życiu poznałem cenę grzechu i w późniejszych latach pragnąłem za wszelką cenę uniknąć srogiej kary. Rozwinąłem w sobie przeto niezwykłą samokontrolę w sprawach seksu. Jako młody człowiek byłem idealistą: uczciwym i niewinnym (mniej więcej; nie można oczekiwać, by dojrzewający chłopcy powstrzymywali się od masturbacji). Grace mogę uznać za swoją pierwszą i jedyną kobietę, jeśli nie liczyć nieszczęśliwego potknięcia, które miało miejsce jeszcze przed ślubem, w czasie studiów w Oxfordzie. Zażenowanie nie pozwala mi rozwodzić się zbytnio nad tym incydentem, dość powiedzieć, że zdarzył się po tym, jak pierwszy raz posmakowałem szampana, ona zaś była sprzedawczynią u Woolwortha. Od tego czasu nie potrafię przekroczyć progu żadnego z tych domów towarowych bez ukrytego uczucia wstydu. Prawda jest taka, że w kwestiach moralności trzymam się poglądów dziś uznawanych za staromodne. Wierzę, że cudzołóstwo poniża kobiety, a należy się im najwyższy szacunek za ich wkład w dzieło ludzkości jako żon i matek. Zdrada jest dla mnie nie tylko błędem moralnym, lecz występkiem, który łamie święte śluby, bruka zaufanie, zatruwa miłość i niszczy życie nie tylko winnych, ale i niewinnych. Seks to dynamit. Kiedy korzystać z niego w odpowiednim czasie i miejscu, może być błogosławieństwem, ale jeśli nie przestrzegać stosownych zasad, można spowodować groźny wybuch. Ci, którzy folgują sobie w sposób tak naturalny, jakby wychylali parę koktajli, przypominają mi ludzi bawiących się zapałkami w fabryce bomb. Wykrzykując "Głupcy!" pod adresem tych szaleńców, jako duchowny byłbym winny zupełnie niechrześcijańskiego braku miłosierdzia, ale niekiedy z trudem przychodzi mi traktować sprawców tak bezmyślnych przypadków - będąc modernistą, nie użyję wiktoriańskiego określenia "grzeszników" - ze współczuciem. Moja surowa postawa wobec swobody seksualnej odnosi się także do innego ulubionego zajęcia ludzkości, które przysparza tyle nieszczęść: picia. Prymitywni metodyści, wśród których się wychowałem, rzucali tu gromy z równą zaciętością, z jaką potępiali rozwiązłość seksualną, nic zatem dziwnego, że wyrosłem na ze wszech miar powściągliwego młodzieńca. Mówiąc prawdę, zakończone katastrofą wtajemniczenie w przyjemności szampana w Oxfordzie wstrząsnęło mną tak bardzo, że następną kroplę alkoholu poczułem na wargach dopiero, gdy informowałem wuja Willoughbyego o zamiarze wstąpienia do Kościoła, i w przeciwieństwie do tego, co zwykli głosić kaznodzieje, ta umiarkowana dawka whisky nie skazała mnie na wieczyste potępienie. Byłem zbyt biedny, żeby mieć stały zapas alkoholu w domu, a gdy zostałem duchownym, zrozumiałem, że muszę miarkować się w piciu i uważać. Duchowni, którym się powiodło, nie piją alkoholu. Jakkolwiek z biegiem czasu moje gusta stały się bardziej wyrafinowane, zawsze trzymałem się zasady, by nie przesadzać w piciu, i chociaż przyznaję, że tego wieczoru, kiedy poznałem Dido, naruszyłem zasadę wypijając drugi kieliszek porto, było to wyjątkowe, a nie zwykłe odstępstwo. Wypijam jednego drinka dziennie. Palę, to prawda, nigdy jednak publicznie i tylko w swojej sypialni, zazwyczaj po stosunku. Lubię jeść, atoli tylko solidne dania: na przykład rostbef czy pudding jorkszerski. Zostałem wychowany w przekonaniu, że podjadanie łakoci, jak czekolada, prowadzi do grzechu łakomstwa i jest niewybaczalną ekstrawagancją. Dopiero kiedy zacząłem się zalecać do Grace, zdobyłem się wreszcie na dość odwagi - i pieniędzy - żeby zbuntować się przeciw takiej surowości. Zabierałem Grace do kina i kupowałem pudełka czekoladek. Pamiętam jeszcze, z jakim dreszczem lęku patrzyłem na Clarę Bow, gdy szepcze "to", zatapiając zęby w rozkosznym kremie miętowym. Teraz bez wątpienia sprawiam wrażenie już nie rozpustnika, którego należy pozbawić duchownej sukienki, ale skrupulanta zasługującego jedynie na kopniaka w tyłek. Jakże trudno jest zachować umiar w odmalowywaniu własnego portretu! Chciałbym jednak podkreślić, że ze wszystkich sił staram się nie okazywać skrupulantem. Chrystus przyszedł na świat, żeby być jak my człowiekiem, a nie stać z boku i spoglądać z góry na naszą śmieszną krzątaninę, a że jako liberalny protestant wierzę głęboko w kluczową rolę Chrystusa, nie mogę ignorować przykładu, jaki nam zostawił. Ma się rozumieć, że mimo tak surowych poglądów moralnych, nigdy nie czułem się pod tym względem lepszy od innych. Jakże bym mógł. Za każdym razem, kiedy przechodzę koło Woolwortha, przypominam sobie, że jestem podatny na błędy jak każdy z nas. Co więcej, chociaż moje kryteria moralne są bardzo wysokie, nie uważam się za pruderyjnego i myślę, że każdy, kto brałby mnie za pedantycznego nudziarza, nie ma pojęcia, czym jest pruderia. Być pruderyjnym, jak wiedzą ci, którzy wzrastali wśród surowych nonkonformistów, oznacza nie tylko potępianie stosunków pozamałżeńskich, czekoladek i demona alkoholu, ale unikanie teatru, kina, radia, gry w karty i czytania powieści. Nie mam ani dość czasu, ani pieniędzy, żeby zbyt często chodzić do kina czy teatru, ale lubię grać w karty z dziećmi i nigdy nie opuszczam słuchowisk ITMA, najlepszego programu komediowego. Czytam też dla relaksu współczesne powieści. Może nie sięgam po "News of the World", co oznaczałoby nużanie się w lubieżnym kiczu, ale czytam o seksie w dziełach D. H. Lawrencea, które należą do największych osiągnięć współczesnej literatury. Grace też niegdyś lubiła czytać, ale teraz obowiązki żony archidiakona i matki pięciorga dzieci ledwie pozwalają jej rzucić okiem na książki. W tym miejscu muszę z całą mocą stwierdzić, że Grace jest najwspanialszą kobietą na świecie i najlepszą żoną dla duchownego i że ją uwielbiam. Chcę, żeby to było całkowicie jasne. Przez szesnaście lat nasze pożycie układało się idealnie i żadna chmurka nie zaciemniała małżeńskiego nieba. Jeśli mam być precyzyjny, pojawiały się wyłącznie drobne zachmurzenia i nigdy nie trwały długo. Zdarza się to nawet w najbardziej idealnych małżeństwach. Człowiek musi przecież żyć w realnym świecie, a nie na kartach romantycznej powieści. Ozdobę naszego małżeństwa, radującą oko niczym polewa na imbirowym pierniku, stanowiły moje cudowne dzieci. Wiem, że będąc ich rodzicem mogę wydać się beznadziejnie stronniczy, ale ludzie spoza rodziny nigdy nie mogli się nachwalić ich urody, zachowania, inteligencji i nieodpartego wdzięku, tak więc ośmielam się twierdzić, że nie ze wszystkim ulegam złudzeniom. Nie muszę mówić, że było dla mnie źródłem olbrzymiej satysfakcji, iż życie nagrodziło mnie dwiema najcenniejszymi rzeczami: idealnym małżeństwem i idealną rodziną. Teraz zapewne sprawiam wrażenie zadowolonego z siebie kołtuna, niech zatem wolno mi będzie wyznać, że życie rodzinne miało swoje wzloty i upadki. Zawsze jednak potrafiliśmy jakoś zaradzić problemom, dzieci nigdy nie były nieznośne. Moją ulubienicą była Stokrotka, uważałem, że jest śliczna, chociaż wiem, że ojcowie zwykli patrzeć na córki przez różowe okulary, szczególnie gdy mają tylko jedną. Nazwaliśmy ją Stokrotką na pamiątkę pierwszego kwiatu, jaki Grace dostała ode mnie w Saint Leonards-on-Sea, dystyngowanym uzdrowisku na wybrzeżu Sussex, gdzie moja matka spędzała lata wdowieństwa w towarzystwie mojej siostry Emily. Mój brat Willy i ja nigdy tam nie mieszkaliśmy. Zostaliśmy wysłani do Londynu, żeby zdobywać wykształcenie; trzy razy do roku: na Boże Narodzenie, Wielkanoc i letnie wakacje wuj Willoughby dawał nam pieniądze na pociąg do Sussex. Tam właśnie w czasie letnich wakacji poznałem Grace, bawiącą z wizytą u kuzynostwa. Miałem siedemnaście lat, ona była o dwa lata młodsza. Zachowała stokrotkę, którą ode mnie dostała, zasuszyła, oprawiła, po czym podarowała mi ją w dniu ślubu, siedem lat później. Do tej pory wisi ona nad naszym łóżkiem. W obliczu tak jawnego sentymentalizmu - który nie jest, jak śmiem twierdzić, uprzedzając komentarze wojujących cyników, niczym wyjątkowym -nie powinno dziwić, że postanowiliśmy dać pierwszej córce na imię Stokrotka. I tak po przyjściu na świat Christiana, Normana i Jamesa pojawiła się wreszcie długo oczekiwana Stokrotka, a naszej rodzinie nic już nie brakowało do ideału. Pozostawało mi tylko pójść po rozum do głowy i znaleźć pieniądze na opłacenie prywatnych szkół dla trzech synów. Wtedy to na promiennym małżeńskim niebie pojawiły się drobne chmury, które inaczej niż działo się to w przeszłości, nie chciały się rozproszyć. Ze zdumieniem odkryliśmy, że Stokrotka nie była ostatecznym dopełnieniem rodziny; w 1941 roku na plebanii pojawił się Alexander, nazwany tak na cześć mojego mentora Jardinea. Przestałem godzić się z wolą bożą, jak przystoi dobremu duchownemu, i postanowiłem, że powinniśmy zacząć przywiązywać większą wagę do antykoncepcji. Nie muszę dodawać, że jest to jeden z najbardziej niewygodnych tematów, z którymi duchowieństwo ma do czynienia. Według mojego rozeznania wszyscy w Kościele stosują antykoncepcję, nawet biskupi, ale nikt, kto nosi koloratkę, nie przyzna się do tego, Kościół dotąd bowiem nie uwolnił się od przekonania, że ingerencja w prokreację jest czymś nagannym. Ostatnia konferencja w Lambeth nie wniosła nic nowego, a dyskusje o pożyciu małżeńskim prowadzono w atmosferze hipokryzji. Godne uwagi, że ci biskupi, którzy najbardziej grzmieli przeciwko antykoncepcji, żyli w celibacie, żonaci zaś, szczęśliwi, że mają tylko dwoje, troje dzieci, siedzieli cicho niczym myszy pod miotłą. Wychowany w przekonaniu, że Bóg pomaga tym, którzy potrafią pomóc sami sobie, nigdy nie przywiązywałem wielkiej wagi do słuszności czy niesłuszności antykoncepcji; zawsze wydawało mi się oczywiste, że jest moim obowiązkiem, nie Boga, dbać o zdrowie żony. Naprawdę trapiło mnie nie to, czy powinienem stosować antykoncepcję, tylko w jaki sposób stosować ją skutecznie. Prezerwatywy były co prawda powszechnie dostępne od czasów pierwszej wojny światowej, nie widywano jednak, by kupowali je duchowni. Nie przystało też duchownemu prosić o pomoc lekarza, którego w obliczu milkliwego stanowiska Kościoła mogło zgorszyć podobne rozwiązanie. Od chwili ślubu wiedziałem, że sam muszę wziąć na siebie odpowiedzialność za to, z jaką częstotliwością będą przychodziły na świat nasze dzieci. Nie mogłem sobie wyobrazić, by Grace zbrukała wiedza, która powinna pozostać wyłączną domeną kobiet upadłych. Po narodzinach Christiana postanowiłem całkiem rozsądnie zignorować wiekową dezaprobatę Kościoła wobec coiti interrupti. Jest to forma antykoncepcji, która cieszy się dwuznaczną opinią, ale jeśli spojrzeć na nią jako na coś, co pomaga nam osiągnąć większą samokontrolę i czyni nas przez to lepszymi, można pogodzić się z jej oczywistymi niedogodnościami. Przyznaję, że nie zawsze ją praktykowałem. Byłoby to zbyt wygórowane żądanie, nawet dla człowieka lubiącego wyzwania, ale Grace miała tak regularny rytm miesięczny, że bez trudu potrafiłem określić, kiedy należało szczególnie uważać. Po urodzeniu się Christiana w 1927 roku, w 1930 roku przyszedł na świat Norman, w 1933 roku James, Stokrotka zaś urodziła się w roku 1937. Nie mogło być bardziej skutecznego sposobu planowania rodziny, dlatego też poczęcie Alexandra wstrząsnęło nami. Dotąd żadne z dzieci nie pojawiło się na świecie przypadkiem. Po jego urodzeniu zmobilizowałem się, przeprowadziłem niemiłe dochodzenia i ubrany w cywilny garnitur zacząłem poszukiwać prezerwatyw w porcie w Starmouth. Nienawidziłem tych obmierzłych wycieczek, przekonany, że nie licują z moim stanowiskiem, ale zabroniłem sobie dopatrywać się w nich jakiejkolwiek zdrożności; nie wątpiłem, że Chrystus, który otaczał małżeństwo wielkim szacunkiem, wybaczy mi te niezdrowe wyprawy podejmowane dla zdrowia żony, zachowania równowagi emocjonalnej i szczęścia rodzinnego. W tym czasie szczęście rodzinne nieco przetarło się na brzegach i chociaż moje nowe stanowisko w sprawach antykoncepcji zapobiegało dalszemu pruciu, nadwątlona materia nie dała się tak łatwo naprawić, jak bym tego pragnął. Kiedy w maju 1942 roku poznałem Dido, byłem prawdę mówiąc poważnie zaniepokojony stanem Grace, która próbowała sprostać napięciom i kłopotom życia na plebanii. Niełatwo jest być żoną duchownego. Parafianie nie dają spokoju, mnożą się obowiązki towarzyskie. Mąż wymaga nieustannego, a różnorodnego wsparcia w sprawach zarówno oczywistych jak i delikatnych. Nawet w spokojnej wiejskiej parafii obowiązki te mogą wydać się uciążliwe, my zaś nie mieszkaliśmy już na wsi. Archidiakonia Starbridge przypisana była do beneficjum Świętego Marcina na Cripplegate, słynnego zabytkowego kościoła w samym centrum miasta. Byłem oprócz tego tytularnym kanonikiem katedralnym, prebendarzem, jak mówiliśmy w Starbridge. Znałem wszystkich znaczących ludzi w mieście, a Grace jako moja żona również miała obowiązek ich znać. Pochodziła z lepszej niż ja sfery społecznej, jej ojciec był prawnikiem w Manchesterze, ale ludzie z Pomocy łatwo się peszą w towarzystwie tych z Południa, a Starbridge, bogate, południowe Starbridge, nie należało do miast, gdzie Grace czułaby się jak w domu. Alex powołał mnie na archidiakonię w 1937 roku, na krótko przed przyjściem na świat Stokrotki. Christian był już w szkole z internatem, James i Norman mieszkali nadal z nami. Borykając się z dwoma małymi, żywymi chłopcami, niemowlęciem, dużą starą plebanią, obcym otoczeniem, ciżbą nieznanych parafian i coraz bardziej skomplikowanym życiem towarzyskim, wyczerpana Grace popadała w melancholię. Pojawienie się Alexandra było ostatnią kroplą. Na próżno sugerowałem remedia. Proponowałem, żeby wzięła dodatkową pomoc do domu, ale była już wystarczająco zmęczona dochodzącą posługaczką. Zamiast dziewczyny, która pojawiała się każdego popołudnia, żeby zabrać dzieci na spacer, chciałem zatrudnić piastunkę na stałe, ale Grace, najbardziej oddana z matek, nie chciała przystać, by ktoś uzurpował sobie opiekę nad dziećmi. Mówiłem jej, żeby się nie martwiła odrobiną kurzu ani przypadkowym bałaganem, ale perfekcjonistka Grace nie mogła żyć w domu, który nie lśniłby czystością. Wyczerpanie i melancholia nie ustępowały, odwrotnie, potęgowały się w obliczu wymagań, którym nie była w stanie sprostać. Tego wieczoru, kiedy biskup wydawał obiad, była zbyt przygnębiona, żeby pójść ze mną. - Nie mam co na siebie włożyć - oświadczyła. - Kompletnie nic. Powstrzymałem się od powiedzenia jej, że tak musi być, skoro przeznacza wszystkie kartki na dzieci, a kiedy zapewniłem ją, że wygląda nieodmiennie czarująco w znoszonej czarnej sukni wieczorowej, odparła, że nie zniesie spotkania z lady Starmouth. Był to zadawniony problem. Lady Starmouth, arystokratyczna, nienagannie ubrana i jak nikt wyrafinowana, od dawna wprawiała Grace w prawdziwą trwogę. Zrozumiałem, że nie ma sensu nastawać i trzeba obmyśleć jakieś usprawiedliwienie wobec Ottershawów. Wróciłem tamtego wieczoru do domu sam. Alex nocował u nas, ale jako gość honorowy zobowiązany był zostać do końca przyjęcia, ustaliliśmy więc wcześniej, że wrócimy na plebanię oddzielnie. Ponieważ moja żona miała cierpieć jakoby na migrenę, byłoby dziwne, gdybym nie opuścił pałacu wcześniej. Obróciłem klucz w zamku; ledwie otworzyłem drzwi wejściowe, usłyszałem płacz dziecka. W chwilę później u szczytu schodów pojawiła się szara ze zmęczenia Grace ze śladami łez na twarzy. - Myślałam, że już nigdy nie wrócisz! Tak się martwię, myśleć nie mogę. Sandyemu cofa się jedzenie, nie chce zasnąć, bez przerwy płacze. To nie do zniesienia, nie daję sobie rady, nie mogę... - Moja najdroższa miłości... Kiedy zwlokła się po schodach i zaczęła płakać z głową opartą na mojej piersi, pomyślałem o listach, które do niej pisałem w czasie długiego narzeczeństwa. Po naszych sekretnych zaręczynach zawsze zwracałem się do niej w mojej romantycznej korespondencji tymi samymi słowami: "Moja najdroższa miłości, dzisiaj wreszcie ostatni dzień szkoły...", "Moja najdroższa miłości, dzisiaj przybyłem do Oxfordu, by zacząć wielką przygodę...", "Moja najdroższa miłości, dzisiaj zarzuciłem ostatecznie myśl o karierze prawniczej i obawiam się, że nigdy nie zbiję fortuny jako adwokat...", "Moja najdroższa miłości, wiem, że młodzi ludzie żyjący z pensji wikarego nie powinni się pewnie żenić, ale jeśli wziąć pod uwagę skromną sumkę, którą odziedziczyłaś po babce, nie widzę powodów, żebyśmy wreszcie nie byli razem..." Jakżeż zabiegałem o to moje trofeum, tę moją idealną żonę, i jak wspaniałe były to zabiegi! Tak wspaniałe, że bałem się wręcz, czy małżeństwo nie zniszczy tego podniecającego uczucia, wkrótce przecież zdałem sobie sprawę, że przede mną nowe, równie podniecające zabiegi i po drugiej stronie ołtarza: idealny dom, idealne szczęście małżeńskie, idealna rodzina... Kwilenie niemowlęcia dochodzące z pokoju dziecinnego położyło kres temu bezsensownemu przypływowi nostalgii. - Miłości moja najdroższa - oświadczyłem zdecydowanym tonem. -Naprawdę nie możesz pozwolić, żeby ten mały potwór doprowadzał cię do takiego stanu! Kładź się natychmiast do łóżka i zostaw go mnie. - Zwymiotował wszystko, co zjadł, chyba jest chory... Wreszcie udało mi się wysłać ją do łóżka. Kiedy odchodziła na słomianych nogach, zauważyłem postrzępiony kraj nocnej koszuli i omalże nie wspomniałem Dido Tallent, wytwornej jak malowanie w mundurze marynarki wojennej, ale odegnałem ten obraz i wtargnąłem do pokoju dziecinnego. Alexander stał w łóżeczku, naburmuszony, że musiał tak długo płakać, żeby zwrócić na siebie uwagę. Uciszył się natychmiast, kiedy tylko wszedłem. - Obawiam się, że twoje zachowanie jest absolutnie niedopuszczalne - powiedziałem. Nigdy nie gaworzyłem do moich dzieci. - W nocy śpimy. Hałasy są zabronione. Patrzył na mnie w nierozumnym uniesieniu. Oto prawdziwa radość dla znudzonego matką czternastomiesięcznego niemowlęcia. Pogładziłem ciemne włoski, upodobniające go do mojego brata Willyego, spojrzałem prosto w błękitne oczy, tak podobne do moich, uniosłem berbecia i położyłem na wznak. Otworzył buzię do płaczu, ale natychmiast się rozmyślił. - Modlić. - zagruchał. Miał przy tym tak rozumną buzię, że zacząłem się śmiać. - Otóż właśnie - powiedziałem. - Przed snem należy się pomodlić. - Dotknąłem lekko jego czoła. Na pewno nie miał gorączki; zwymiotował z czystej ciekawości, żeby przekonać się, jak wielkie zamieszanie potrafi wywołać. Patrzył zafascynowany, jak odmawiam za niego Ojcze Nasz. Wreszcie powiedziałem stanowczym tonem: -Dobranoc, Sandy - i odszedłem w drugi koniec pokoju, obejrzeć rysunek przedstawiający Piotrusia Króliczka. Kiedy po chwili spojrzałem przez ramię, zobaczyłem, że ciągle się we mnie wpatruje. - No widzisz, jaki jesteś cichy. Bardzo ładnie. - Uśmiechnął się, zamknął oczy. Jeszcze raz obejrzałem sobie Piotrusia Króliczka, usłyszałem wyczekiwany miarowy oddech i wiedziałem już, że mogę się wymknąć cichaczem. - Potwór morski już śpi - zakomunikowałem Grace, gdy wszedłem do naszej sypialni. Łzy już obeschły, ale ciągle była bardzo blada. - Jak, na Boga, udało ci się tego dokonać? - Dałem mu do zrozumienia, kto tu rządzi. Czasami myślę, że jesteś dla niego za łagodna. - Nie jestem dla niego za łagodna! Jestem normalną kochającą matką i gdybyś sam miał kochającą matkę... - Moja matka mnie uwielbiała. - Może, na swój osobliwy sposób, ale... - Grace, czy to odpowiednia chwila, żebyśmy zaczynali rozmowę o mojej matce? - Nigdy nie jest chwila, żeby zaczynać rozmowę o twojej matce! - Dlaczego więc wplątujesz ją w tę rozmowę? - Och, przepraszam, przepraszam, przepraszam. -I Grace znowu utonęła we łzach. Szarpnęły mną wyrzuty sumienia. - Miłości moja najdroższa... wybacz... - Opadłem na łóżko i zacząłem ją całować zrozpaczony, a kiedy łzy nie przestawały płynąć, oświadczyłem: - Chcę odmówić modlitwę - i uciekłem do garderoby. Przez dziesięć sekund skupiałem się, wciągając głęboko oddech. Nieco uspokojony zdjąłem ubranie, stanąłem nago na środku pokoju i przeciągnąłem się, aż poczułem ból we wszystkich mięśniach. I ten zabieg okazał się uspokajający. Kiedy zrzucałem szaty duchownego, czułem się młodszy, prężniejszy, może nawet beztroski, na pewno bardziej zawadiacki. Być może kobiety pozbywając się gorsetu odczuwają podobne psychologiczne wyzwolenie. Naciągnąłem piżamę, odmówiłem pospiesznie modlitwy, poklepałem z uwagą Biblię, przez dwie minuty wpatrywałem się w przestrzeń, po czym doszedłem do wniosku, że moją następną powinnością jest doprowadzić do ugody. Wydobyłem z ukrytego w szafie, zamykanego na klucz pudełka potrzebny przedmiot i wróciłem do sypialni. Grace otarła oczy. Dobry zwiastun. Wyszczotkowała też włosy. I to także dobrze zwiastowało. Miała długie, proste, ciemne włosy, które za dnia upinała w węzeł na czubku głowy. Czesała się tak od chwili, kiedy matka pozwoliła jej po raz pierwszy rozwiązać mysie ogonki, ja zaś nie pozwalałem jej czesać się inaczej. Gdy w latach dwudziestych chciała się ostrzyc na krótko, zapytałem: - Dlaczego niszczyć rzecz doskonałą? - i kryzys minął. Później, w latach trzydziestych, chciała kręcić włosy, ale i na ten pomysł nie wyraziłem zgody. Zawsze uważałem, że delikatna edwardiańska uroda Grace jest ostatnim słowem piękna i elegancji. Miała metr sześćdziesiąt, idealny wzrost; nawet gdy zakładała buty na wysokich obcasach, nie musiałem się obawiać, że będzie wyższa ode mnie. Pomimo pięciu porodów nadal zachowała wyjątkowo szczupłą i pełną wdzięku sylwetkę. Nie tak szczupłą jak niegdyś, ale trudno oczekiwać, żeby po szesnastu latach małżeństwa żona nadal wyglądała jak panna młoda. - Kochanie, tak mi przykro, wracasz do domu i zastajesz taką niemiłą scenę! Jak się udało przyjęcie? - odezwała się najspokojniejszym tonem, gdy tylko wszedłem do sypialni. Uczułem gargantuiczną wprost ulgę. Moja żona była znowu idealna. Wszystko było w porządku. - Och, strasznie nudne - odparłem, wślizgując się do łóżka i całując ją. - Zazdrościłem ci, że zostałaś w domu. Podali nadzwyczajny custard, w którym podobno było nawet jajko. - Jakie jajko? - Tego pani Ottershaw nie powiedziała. - Zgasiłem światło. - Charlotta była? - Tak, z kimś z przyjaciół. - Mężczyzna? To podniecające! Mam nadzieję, że wyjdzie za mąż! - Niestety, to tylko Strzyżyk. Był też generał Calthrop-Ponsoby. Ciągle zieje ogniem na wspomnienie Burów. Żona dziekana jak zwykle opowiadała o Grupach Przewodniczek, on natomiast próbował nawrócić mnie na teologię kryzysu czy też neoortodoksję, czy jak tam zwać ostatnią odmianę tego teologicznego wariactwa, które zaczęło się od Karla Bartha... - Pewnie z ulgą wracałeś do domu. - Zawsze z ulgą wracam do domu - powiedziałem rozpinając guziki piżamy. - Kochanie, naprawdę mi przykro, że byłam taka okropna... - Nie mówmy już o tym. Spuśćmy kurtynę i udawajmy, jakby nic nie zaszło. Uczcijmy wspaniały powrót dobrego nastroju. Wrócił chyba dobry nastrój... Tak, kochanie? - O, tak - odparła natychmiast. - Już wszystko dobrze. Absolutnie wszystko, jak zawsze. Owładnięty uczuciem niezmiernej ulgi przygotowywałem się do triumfalnego zakończenia naszego pojednania. Ani przez moment nie pomyślałem, że mogę się strasznie łudzić. Rozdział drugi. "Pierwsze miłości na zawsze zachowują swój powab". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżki wędrowca. 1. Zgasiłem właśnie swojego postkoitalnego papierosa, gdy usłyszałem zamykanie frontowych drzwi. Alex wrócił z pałacu. Grace już zasnęła. Wstałem z łóżka, wciągnąłem poniewierającą się na podłodze piżamę, chwyciłem szlafrok i poczłapałem na dół, na spotkanie swojego gościa. Alex zatrzymał się w holu, przeglądał nagłówki w dostarczonych rano, rzuconych na komodę "Starbridge Weelky News". Średniego wzrostu jak ja, różnił się ode mnie budową. Ja jestem mocno zbudowany, on chudy jak szczapa i niespokojny jak kot na gorącym dachu. Ma przerzedzone, proste, lśniące, siwiejące włosy, z idealnym przedziałkiem. Brzydkie, żółtawo brązowe oczy rzucały młodzieńcze błyski, które zupełnie nie godziły się z głębokimi, surowymi bruzdami wokół ust. Jak zwykle był nieskazitelnie ubrany. - Napijesz się herbaty przed snem? - Raczej przydałby się ktoś do wskrzeszania trupów! Dlaczego, na Boga, Ottershawowie zapraszają tego starego nudziarza Calthrop-Ponsobyego? - Pewnie żal im go. - Typowe! Ottershaw gotów żałować tygrysa ludożercy, który ma go pożreć na śniadanie... Jak Grace? - Śpi. - Hm. - Rzucił gwałtownie gazetę na komodę. - Możemy usiąść na chwilę w twoim gabinecie? Za herbatę uprzejme dzięki. Jest coś, o czym chciałbym z tobą pomówić. Posłusznie ruszyłem przodem. Czułem się zmęczony, marzyłem, żeby iść spać, lecz Alex był nie tylko moim obecnym przyjacielem, lecz także niegdysiejszym dobroczyńcą i zawsze starałem się słuchać go we wszystkim. Poznaliśmy się w 1932 roku, kiedy został biskupem Starbridge. Dawno przesądziwszy, że jeśli ktoś chce Zajść Daleko, powinien najlepiej zamieszkać na Południu, pociągałem za wszystkie możliwe sznurki w Oxfordzie, by dostać ordynację u poprzednika Alexa, doktora Hargreavesa, człowieka o dużej wiedzy akademickiej, umiarkowanego w swoim protestantyzmie, tolerancyjnego wobec myśli modernistycznej - akurat typ zwierzchnika duchowego, o jakim myślałem, kiedy otrzymałem powołanie kapłańskie. Koniec końców zostałem wikarym we wsi położonej ledwie dwie mile od Starbridge i każdego ranka mogłem spoglądać z okien sypialni na wystrzelającą triumfalnie w niebo iglicę katedralnej wieży - symbol moich aspiracji na przyszłość. Po wikariacie zostałem proboszczem w Willowmead, malowniczym miasteczku targowym w północnej części diecezji i wtedy to, po śmierci doktora Hargreavesa w 1932 roku, pojawił się w moim życiu Alex. Początkowo nie lubiłem go. Był tak porywczy, że wręcz niegrzeczny. Dopiero później odkryłem, że objęcie diecezji wiązało się z mnóstwem kłopotów i że nieustanne napięcie pozbawiało go zwykłego dlań czaru. Rok później, w czasie kolejnej wizyty w mojej parafii, zachowywał się już zupełnie inaczej. Pytał uprzejmie o moje życie, a gdy odkrył, jak wiele nas łączy: wczesna utrata jednego z rodziców, dystyngowana bieda, determinacja, by nie poddać się niesprawiedliwości brytyjskiego systemu klasowego, natychmiast stałem się jego protegowanym. Prawdopodobnie piąłbym się w górę i bez jego pomocy, nie było to jednak wcale takie oczywiste. W narodowej instytucji, takiej jak Kościół anglikański, spętanej tradycją i zdominowanej przez ludzi z klas wyższych, człowiek znikąd może liczyć tylko na pomoc innego człowieka znikąd, który wie, co znaczy stawiać czoło uprzedzeniom i dyskryminacji. Alex był absolwentem All Souls, ale nigdy nie chodził do prywatnej szkoły. Złączeni miernym pochodzeniem, zaczęliśmy konspirować i w efekcie przecisnąłem się pod zamkniętymi drzwiami ustanowionego porządku na uprzywilejowane komnaty. To ciche braterstwo broni zawarte w walce z systemem klasowym pobudzało nasz wzajemny szacunek i nadawało naszej znajomości silne zabarwienie emocjonalne. Ma się rozumieć, nigdy nie okazywaliśmy sobie uczuć, byliśmy przecież Anglikami. I chociaż należeliśmy do różnych generacji, uważałem go za swojego najbliższego przyjaciela. Latem 1937 roku zaczęły się kłopoty z archidiakonem Starbridge, który z wolna popadał w starczą demencję. Kiedy wreszcie przetłumaczono mu, że powinien ustąpić i przejść na emeryturę, Alex zaproponował mi jego miejsce. Nie żałowałem, że opuszczam Willowmead. Zorganizowałem wzorowo swoją parafię, tworząc z niej modelowy okaz chrześcijańskiej skuteczności, i od jakiegoś czasu tęskniłem za nowymi światami, które mógłbym podbić. Przeniesienie do Starbridge przyszło w najbardziej odpowiednim momencie. Nieszczęsnym trafem, ledwie zainstalowałem się u Świętego Marcina we wrześniu 1937 roku, Alex musiał odejść na emeryturę. Początkowo ogromnie się zmartwiłem; zbyt go lubiłem, by nie troskać się o jego zdrowie, miałem przy tym dojmującą świadomość, iż nie mogę pozwolić sobie na utratę wpływowego opiekuna. Z drżeniem oczekiwałem pojawienia się doktora Ottershawa, wkrótce przecież przekonałem się ku swojej wielkiej uldze, że moje obawy były bezpodstawne. Biskupów generalnie można podzielić na dwa typy: są święci i tacy, których nazywam biskupami-przewodniczącymi-rady. Ci ostatni mają naturę biznesmenów, stadną osobowość i dar organizacyjny; owo zaangażowanie w sprawy doczesne mityguje nieco duch Chrystusa, a ich powodzenie na biskupim stolcu zależy od stopnia mitygacji. Święci biskupi, z drugiej strony, nie mają zazwyczaj talentów administracyjnych, natomiast wiele czasu poświęcają hołubieniu własnych darów ducha; ich pomyślność na urzędzie zależy nie tyle od bożej łaski, ile od gotowości cedowania obowiązków administracyjnych na utalentowanych asystentów. Alex był biskupem-przewodniczącym-rady, doktor Ottershaw świętym biskupem, ja byłem utalentowanym asystentem, który rozkwitał, przejmując obowiązki administracyjne. W miesiąc od jego przybycia nabrałem pewności, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Uświadomiłem sobie nadto, że gdyby Alex nadal pozostał na urzędzie, musiałoby niechybnie dojść do kłótni. Alex słynął z wojowniczych manier, ja miałem tę samą niepożądaną słabość wywijania ciężkim młotem słów. Przedwczesna emerytura mogła być z różnych powodów niefortunna, a jednak to dzięki niej zachowaliśmy przyjaźń, którą teraz, po dziesięciu latach od pierwszego spotkania w Willowmead, bardzo sobie obydwaj ceniliśmy. - Uznasz mnie za nieznośnego impertynenta, jeśli udzielę ci kilku ojcowskich rad? - zapytał tamtego wieczoru, ledwie zamknąłem drzwi gabinetu. - Wiesz dobrze, że lubię twoje impertynencje - odparłem lekkim tonem. - Mów. - Zaniepokoiłem się jednak nie na żarty. Mam awersję do ludzi cieszących się autorytetem, którzy udzielają ojcowskich rad. Podobne zwyczaje nieodmienne przypominają mi o wuju Willoughbym. - Chodzi o pannę Tallent. - Tak? - powiedziałem, usiłując zachować zimną krew, gdy temperatura w pokoju osiągała tropikalny poziom. - Tak. - Alex, który nienawidził hipokryzji i toczył nieustannie boje o prawdę, przysparzając sobie niejednego wroga, nie dał się zwieść pozorom zimnej krwi. - Neville, następnym razem, kiedy spotkasz na przyjęciu ponętną młodą kobietę, nie znikaj z nią w świetle księżyca na więcej niż pięć minut. A kiedy spotkasz następnym razem pannę Tallent -jeśli w ogóle będzie następny raz - w ogóle z nią nie znikaj. Jestem zagorzałym wyznawcą amitie amoureuse, ale tego rodzaju przyjaźnie najlepiej zawierać ze szczęśliwymi mężatkami, którym towarzyszą szczęśliwi małżonkowie. Zadawanie się z szybkimi pannicami to nie amitie amoureuse, a igranie z ogniem i szukanie kłopotów. - A jakże. - Wściekły, zdałem sobie sprawę, że się rumienię. Człowiek nigdy nie wyrasta z tej ułomności wieku dojrzewania. Do głębi zażenowany, odwróciłem się, żeby poprawić zdjęcia dzieci nad kominkiem. - Przykro mi, jeśli cię zdenerwowałem - powiedział krótko Alex po chwili - ale wiesz, że zwykłem mówić, co myślę, a tym razem odezwałem się mając na względzie wyłącznie twoje dobro. Wiele dla mnie znaczysz. Lubię cię i nie mam zamiaru patrzeć, jak rujnujesz sobie karierę. Byłem oburzony. Mówić o swoim przywiązaniu, pozwalać sobie na sentymentalne zwroty, pogwałcić naszą cudowną przyjaźń, zachowując się niczym jakiś twardy ojciec z ckliwych wyobrażeń - to przekraczało wszelkie granice. Zabrakło mi słów. Chwyciłem fotografię Grace i zacząłem przecierać rękawem srebrną ramkę. - Nie zrozum mnie źle - odezwał się w końcu Alex. - Jestem pewien, że ta dzisiejsza nocna eskapada była całkiem niewinna. Ale tam, gdzie atrakcyjna kobieta zwraca na siebie uwagę mężczyzny -nawet duchownego - może szczególnie duchownego, tam pojawiają się nieograniczone możliwości dla samooszustwa. Skończyłem polerować ramkę i odstawiłem ją z powrotem na kominek. - Rozumiem, o czym mówisz - odpowiedziałem wreszcie, przybierając najbardziej uprzejmy ton, na jaki mogłem się zdobyć. -Dziękuję za radę. Masz jeszcze coś do powiedzenia? - Prawdę mówiąc, tak. - Powinienem był pamiętać, że kiedy Alex raz zaczynał szczerą rozmowę, nic nie mogło go powstrzymać. - Możesz mi powiedzieć, czy to ze względu na finanse nie macie piastunki na stałe, która zajmowałaby się moim rozkosznym chrześniakiem, kiedy ten staje na głowie? Jeśli tak, to chyba nie będziesz aż tak dumny, żeby odrzucić moją pomoc. Mam dość pieniędzy i chętnie uczynię coś, co poprawi sytuację. Raz jeszcze wprawił mnie w zgrozę. - Jaką sytuację? - zapytałem sztywno. - Mój drogi Nevilleu. Goszczę u was od trzech dni i ani nie jestem ślepy, ani głuchy. To jasne jak słońce, że Grace jest u granic wytrzymałości. - Nonsens. Przyznaję, że jest nieco przemęczona, ciągle nie może dojść do siebie po feriach wielkanocnych, ale teraz, kiedy chłopcy wrócili do szkoły, szybko odzyska siły. To miłe, że proponujesz pomoc, ale niekonieczne. Nie mamy kłopotów finansowych. Żadnych kłopotów. Dzięki. - Nevilleu, znam twoją dumę, ale nie lepiej byłoby przyznać, raz jeden, że nie wszystko w waszym ogródku wygląda tak uroczo, jak by się wydawało? Jeśli Grace jest tak wyczerpana, że ledwie sobie radzi z prowadzeniem domu, jakim sposobem ma podołać obowiązkom żony archidiakona? Umyślnie nie poszła na dzisiejsze przyjęcie, czy nie tak? Nie było w tym wielkiego nieszczęścia, ale co poczniesz, kiedy zdarzy się jakaś naprawdę istotna okazja, ważąca na twojej karierze? Inaczej mówiąc, skąd Grace ma czerpać energię, jeśli ma ci dotrzymać kroku w przyszłości? Gdybyście przyjęli piastunkę... - Grace sobie nie życzy. Nie zniesie stałej obecności drugiej kobiety w pokoju dziecinnym. - Zatem przyjmijcie kucharkę na stałe! - I tego sobie Grace nie życzy. Nie zniesie stałej obecności drugiej kobiety w kuchni. - Męczy mnie już słuchanie, czego Grace sobie nie życzy. Czego ty sobie życzysz? Mam wrażenie, sądząc po twoim zachowaniu dzisiejszego wieczoru, że czegoś ci brak. Jakoś udało mi się zapanować nad sobą. - Nie możesz się bardziej mylić, Alex - odparłem wypranym z emocji głosem. - Zupełnie fałszywie oceniasz sytuację, ale dlaczego w końcu miałbym się spodziewać, że odczytasz ją prawidłowo? Prawda jest taka, że żaden człowiek z zewnątrz nie jest w stanie powiedzieć, co naprawdę dzieje się w małżeństwie. - Cóż, przyznaję ci rację - powiedział Alex sucho, zdecydowany rozładować atmosferę swoim kostycznym poczuciem humoru. - Nikt nie wie i połowy z tego, co działo się w moim. - Już otwierał drzwi, ale nie powstrzymał się, żeby nie udzielić mi ostatniej, zupełnie niepożądanej rady. - Zostawcie Stokrotkę i Sandyego u życzliwych sąsiadów i spędźcie gdzieś sami drugi miesiąc miodowy, nim zaplączesz się w jakąś następną szybką pannicę. - Nie będzie następnej szybkiej pannicy. Nie mogę cię chyba winić za wyciąganie całkowicie błędnych wniosków z mojego idiotycznego zachowania wobec panny Tallent, ale pozwól, niech cię zapewnię raz na zawsze, że Grace jest idealną żoną i że ją uwielbiam. - Wspaniale! Bardzo dobrze. Przestaję się wtrącać na swój skandaliczny sposób i idę do łóżka, nim rąbniesz mnie tą zaciśniętą dłonią. Dobranoc, Nevilleu. Niech cię Bóg błogosławi. I pamiętaj, że mówiłem, mając na myśli wyłącznie twoje dobro... II. Byłem tak rozeźlony tą rycerską próbą ingerowania w moje małżeństwo, że chociaż zmęczony, leżałem z szeroko otwartymi oczami w ciemnościach, a gniew uchodził ze mnie jeszcze przez dobrą godzinę. Oburzało mnie do żywego przypuszczenie Alexa, że Grace jakoby nie jest tak idealną żoną jak zawsze. Oburzało mnie, że wyartykułował to, o czym sam wiedziałem. Oburzały mnie wreszcie sugestie łatwych rozwiązań. Wiedziałem doskonale, że problem jest znacznie bardziej złożony, niż on zakładał w swojej ignorancji. Nie mogłem ot tak po prostu narzucić Grace kucharki czy piastunki wbrew jej własnej woli. W końcu to ona, nie ja, miałaby do czynienia z tą kobietą, a jeśli Grace czuła, że nie jest w stanie znieść kogokolwiek czy to w kuchni, czy w pokoju dziecinnym, moje wysiłki, by nająć kogoś odpowiedniego, oznaczałyby tylko stratę czasu. Wiedziałem też z wcześniejszych doświadczeń, że Grace przyjmowała wszelkie tego rodzaju sugestie jako krytykę pod jej adresem; skoro próbuję znaleźć dla niej pomoc, powątpiewam, jakoby była idealną żoną i matką. Mogłem nie wiem jak gorąco zapewniać ją, że nie oznacza to w żadnym razie krytyki; wpadała w jeszcze głębsze przygnębienie. Byłem przekonany, że problem ostatecznie zniknie, gdy Sandy przestanie wymagać ciągłej matczynej opieki i pójdzie do szkoły, ale do świetlanej chwili, w której po raz pierwszy zostanie zaprowadzony do przedszkola, jedynym sposobem postępowania, jaki mogłem przyjąć, było pozostawać lojalnym, kochającym i pełnym bezgranicznego zrozumienia mężem. Nie powinienem zatem nigdy uskarżać się na jej przypływy melancholii, nie czynić wyrzutów, że wstydliwie stroni od obowiązków towarzyskich, które powinna ze mną dzielić, i nigdy, przenigdy nie tracić równowagi. Nie zapominałem też, że Sandy nie począłby się bez mojego współudziału i jeśli teraz skomplikował nasze życie, miałem moralny obowiązek ratować sytuację, starając się być idealnym mężem. Drgnąłem na wspomnienie swojego wcześniejszego wybuchu, ale w końcu znalazłem pociechę przypominając sobie, jak później doprowadziłem do pojednania. Jakże mylił się Alex, przypuszczając, że jestem czegoś pozbawiany w sypialni! Nawet po szesnastu latach małżeństwa, poza krótkimi okresami zaawansowanej ciąży Grace, dniami, kiedy cierpiała na migrenę albo gdy była zbyt wyczerpana, by myśleć o czymś innym niż sen, nie mogłem się uskarżać. Nie miało to przecież żadnego znaczenia, bo trudno oczekiwać, by życie małżeńskie składało się wyłącznie z seksualnych swawoli. Nawet D. H. Lawrence nie próbował opisać Mellorsa i lady Chatterley obarczonych piątką dzieci. Mój brat Willy po wakacjach we Francji przemycił z Paryża egzemplarz "Kochanka lady Chatterley". Przeczytałem książkę z zainteresowaniem, choć osobiście uważam, że jest znacznie słabsza od innych jego powieści. Przypomniałem sobie, że małżeństwo Lawrencea było bezdzietne, i znowu pomyślałem o Aleksie. To że i on nie dochował się dzieci, czyniło jego związek niepełnym. Zastanawiałem się, na ile owa niepomyślna okoliczność zaważyła na interpretacji moich własnych dylematów. Powiedział lekkim tonem, że nikt nie wie, co dzieje się w jego małżeństwie, ale podejrzewałem, że ja wiem aż za dobrze. Po burzliwym narzeczeństwie poślubił kobietę będącą jego intelektualnym przeciwieństwem i wydawało się oczywiste, że od dawna żałował swojego szaleństwa. Nawet nie obciążona dziećmi Carrie nie była w stanie podołać obowiązkom narastającym w miarę, jak Alex piął się szybko w górę w hierarchii Kościoła. W 1927 roku, gdy został dziekanem Radbury, musiał nawet nająć kogoś, kto pomagał Carrie jako tako funkcjonować. Jej towarzyszką została lodowata stara panna o myląco zażywnym wyglądzie i mózgu przywodzącym na myśl maszynę do liczenia. Ona to prowadziła najpierw dziekanię w Radbury, później pałac w Starbridge. Jardine był wściekły, kiedy ich w końcu opuściła i wyszła za mąż. Od 1937 roku przewinęły się przez ich dom dziesiątki kobiet, najmowanych i zwalnianych, bezskutecznie usiłujących pomóc Carrie. Nawet teraz, gdy zamieszkali na wsi i prowadzili spokojne życie, Carrie nie była w stanie sama podołać obowiązkom. Cóż za ciężar dla każdego męża! Alex zwykł robić dobrą minę i żartować na temat ich mehage d trois, ale jego małżeństwo musiało być jednym pasmem udręki. Jedyna pociecha w tym, że Carrie pomimo podeszłego wieku zachowała urodę. Nasuwał się logiczny wniosek, że musiało ich nadal łączyć coś, co przypominało współżycie seksualne, bo jakże inaczej Alex wytrzymałby w małżeństwie? Zacząłem się jednak zastanawiać, czy choroba serca, która położyła kres jego karierze, nie oznaczała końca intymnej strony ich związku. Osobliwe wydawało się, że zawsze sprawiał wrażenie człowieka w pełni sił, tryskającego energią, ale jeśli tak łatwo wypatrzył nie istniejące problemy seksualne w moim małżeństwie, wydawało się logiczne, że przemawiały przez niego własne doświadczenia. Użaliłem się nad nim z westchnieniem, gniew wreszcie minął i udało mi się zapaść w sen. Następnego ranka ze zdziwieniem stwierdziłem, że nadal czuję do niego złość, niemniej z innych niż wczoraj powodów. Mogłem uznać, że kierowały nim szlachetne pobudki, mogłem nawet uznać, że miał prawo troskać się o Grace, nie byłem jednak w stanie uznać sposobu, w jaki zabrał się za swoje dochodzenie. Usiłując narzucić mi własne przemyślenia i nie pytając, czy mam ochotę je zaakceptować, natarł z delikatnością słonia i wrażliwością nosorożca. Podobne zachowanie byłoby może wybaczalne u zatroskanego wiktoriańskiego ojca, ale nie u duchownego. Sam posiadając dar zarządzania, byłem pozbawiony talentów dobrego duszpasterza, wiedziałem jednak dość o posłudze pasterskiej, by rozumieć, że chcąc iść komuś z radą w kłopotach, należało przede wszystkim umieć słuchać, a nie wygłaszać przemowy; wzbudzać zaufanie, a nie niszczyć je. Tymczasem Alex przez swoje gwałtowne indagacje naruszył fundamenty mojego do niego zaufania. Nadal podziwiałem go jako człowieka, nadal szanowałem jako przyjaciela, ale nigdy więcej nie chciałem z nim mówić o swoim życiu prywatnym. Zaniepokoił mnie ten wniosek; na szczęście wczesnym rankiem byłem zawsze zbyt zajęty, żeby poświęcać uwagę nieprzyjemnym myślom. Przede wszystkim musiałem zrobić herbatę. Podejmowałem się tego obowiązku, wychodząc z założenia, że Grace zasługuje przynajmniej na tyle, by mąż przynosił jej poranną herbatę do łóżka. Wypełniwszy rytuał, zaczynałem przygotowywać się do kazania i oddawałem się sumiennym rozmyślaniom nad przypisanymi na dany dzień słowami Pisma. Jeśli nie w praktyce, to przynajmniej z inklinacji przychylałem się do tradycji Niskiego Kościoła. Moje nabożeństwa starannie lokowane gdzieś w pół drogi pomiędzy obydwoma liturgiami, trafiały do umiarkowanej większości w Kościele anglikańskim, nie wzbudzając niepotrzebnych kontrowersji - i lubiłem przed modłami skupić ducha nad Biblią. Potem goliłem się i ubierałem. Zazwyczaj wkładałem strój archidiakona, ale jeśli czekały mnie zajęcia nie związane z urzędem lub gdy pogoda była zbyt upalna na kamasze, odważnie wkładałem zwykły garnitur duchownego. Nie należę do ludzi, którzy z radością paradują w staroświeckich szatach. Opuszczałem garderobę i kierowałem się do pokoju dziecinnego. Jeśli Sandy już nie spał, wkładałem mu do łóżeczka zabawki, żeby nie płakał. O siódmej siadałem za biurkiem w gabinecie, gdzie pracowałem zwykle przez godzinę, do śniadania. Tego ranka zająłem się listami kondolencyjnymi. Po trzech latach wojny trzeba było nie lada wysiłku, by wyrażane w nich uczucia brzmiały autentycznie. Podpisałem kilka rachunków i zabrałem się za papiery archidiakonii, jeden dotyczący rynien dla ciągle zawilgoconego kościoła, drugi na temat sporu o nową chrzcielnicę. Uznałem, że najrozważniej będzie zlecić obejrzenie rynien intendentowi diecezji, jeszcze roztropniej zasięgnąć rady diecezjalnych prawników, czy z punktu widzenia prawa chrzcielnica mogła być uznana za chrzcielnicę. Oburzony konserwator upierał się, że przypomina mu muszlę klozetową. Ziewnąłem. Archidiakonia należała do spokojnych. Żadnych walących się wież, dyskusji na temat sztucznych kwiatów na grobach, wiejskich dziekanów ogarniętych manią wielkości, proboszczów napastujących chłopców z chóru, wikarych oszalałych na punkcie anglokatolickiej liturgii, zapijaczonych kościelnych. Pięć minut, jakie zostały do śniadania, przeznaczyłem na obmyślanie niedzielnego kazania; posługując się niezawodną pamięcią wtrąciłem doń kilka stosownych cytatów. Mój brat Willy zwykł powiadać, że mam pamięć przypominającą odkurzacz; mogę bez trudu wchłonąć każdą informację, od wzniosłych po dziwaczne i wydobyć ją na powrót nawet po latach z precyzją automatu. Przy śniadaniu zachwyciłem się nową wstążką we włosach Stokrotki, rzuciłem okiem na nagłówki w "Timesie", przeczytałem ostatni list od Christiana z Winchesteru, odebrałem telefon, podniosłem dwa razy sucharek Sandyego z podłogi i zapytałem Alexa, czy zamierza spędzić dzień w bibliotece katedralnej, gdzie przeglądał księgi episkopalne. - Nie, dzisiaj daję sobie wolne od pracy nad autobiografią -odpowiedział wprawiając mnie w zaskoczenie. - Pojadę pociągiem do Starvale Saint James odwiedzić Lyle. Lyle, obecnie pani Charlesowa Ashworth, była ową lodowatą osobą, która przed jakże niepożądanym ślubem w 1937 roku tak sprawnie prowadziła dom Jardineów. - Zapewne nie ma ochoty mnie widzieć - ciągnął Alex smarując leniwie grzankę dżemem - ale uznałem, że dziwacznie bym się zachował wyjeżdżając stąd nie odwiedziwszy jej pierwej. Mam zamiar stanąć w jej progach wymachując gałązką oliwną na zgodę. - Lepiej późno niż wcale. Może jednak zadzwoń do niej wcześniej? Zmarnujesz gałązkę oliwną, jeśli staniesz w jej progach i stwierdzisz, że wyszła gdzieś na cały dzień. - Zaryzykuję. Jeśli zadzwonię, może po prostu rzucić słuchawką. Nie masz pojęcia, przez co przeszliśmy wtedy w 1937 roku... - Zawsze uważałem, że to groteskowa burza w szklance wody. Nie wierzę, żeby Lyle nie przyjęła wyciągniętej na zgodę dłoni. Podrzucić cię na stację? Przyjął moją propozycję. Serce mi drgnęło, kiedy zobaczyłem, że kupił drogie prezenty dla dwóch synów Lyle. Najwyraźniej pragnął, żeby jego gałązka oliwna coś ważyła. - Pozdrów Lyle ode mnie - poprosiłem. - Będę niedługo w jej stronach. Oburzony do żywego konserwator w Starvale Saint James skarży się, że nowa chrzcielnica wygląda jak muszla klozetowa. - Tak? - powiedział Alex obojętnie. Po braku uśmiechu wywnioskowałem, że błądzi gdzieś myślami. Kiedy zostawiłem go na stacji, pojechałem do biura diecezjalnego na Wieczystą, gdzie miałem odebrać pozwolenie na dodatkowe kartki na benzynę i gdzie musiałem wysłuchać rozmaitych próśb kierowanych za moim pośrednictwem do biskupa, uciekłem stamtąd na Główną, kupiłem papierosy i wreszcie zaparkowałem w starych stajniach wikarówki na Rzeźniczej, akurat w chwili, gdy zegar u Świętego Marcina wybijał pół godziny. Byłem już spóźniony na spotkanie ze swoimi wikariuszami, gdy z ulgą stwierdziłem, że przy bramie plebanii nie ma jeszcze ani jednego roweru. Nie lubię, gdy moi wikariusze pojawiają się przede mną i witają mnie z takim wyrazem twarzy, jakby byli nieznośnym uosobieniem wszystkich cnót. Lepiej, gdy zdyszanym głosem wyrzucają z siebie usprawiedliwienia, kiedy ja już siedzę spokojnie za biurkiem. Otworzyłem drzwi frontowe, wyjąłem klucz z zamka i wrosłem w ziemię, z ręką na klamce. Usłyszałem śmiech w pokoju porannym, gdzie przyjmowaliśmy odwiedzających nas parafian, nie był to jednak śmiech nikogo z parafii Świętego Marcina przy Cripplegate. Niczym automat, z pustą głową ruszyłem przez hol. - To na pewno Neville - mówiła Grace. - Przepraszam na chwilę, powiem mu, że pani tu jest. Przekroczyłem próg pokoju porannego, Grace, dochodząca już do drzwi, cofnęła się pospiesznie, nasz gość poderwał się z krzesła. Wszyscy troje przypominaliśmy kukiełki poruszane jakimiś niewłaściwymi sznurkami. - Jak się masz, Stefanie - powiedziała Dido, z której wspomnieniem walczyłem sumiennie przez cały ranek, i posłała mi śmiały, promienny, bezczelny uśmiech. - Dzień dobry, panno Tallent - odparłem sztywno, dusząc wściekłość pod koloratką. Byłem okrutnie świadom tego, że Grace w swojej najstarszej sukience - nie wkładała nigdy niczego innego w domu -sprawia wrażenie szarej myszy, zmęczonej i nieefektownej. Przeciwnie Dido; w idealnie skrojonym, obcisłym mundurze wyglądała ponętnie, seksownie, wyzywająco. Z chęcią przełożyłbym ją przez kolano. Nagle zdałem sobie sprawę z obecności Sandyego. W grobowej ciszy, która zaległa po wymianie powitań, przydreptał do mnie niepewnie, wyciągając w moją stronę klocek. - Dziękuję, Sandy. - Wziąłem klocek i ścisnąłem tak, że poczułem ból w dłoni, po czym zwróciłem się do Dido, usiłując wszcząć gładką towarzyską rozmowę: - Jak miło, że zechciała nas pani odwiedzić, obawiam się jednak, że będę musiał przeprosić. Mam nie cierpiące zwłoki spotkanie z moimi wikariuszami. - Och, nie śmiałabym przeszkadzać, skoro jesteś tak zajęty -odparła Dido z tą zniewalającą szczerością w oczach. - Wpadłam tylko zostawić swoją wizytówkę i dowiedzieć się, czy twoja żona ma się już lepiej. - Rzuciła Grace najgorętszy z uśmiechów i dodała poufale: - Niewiele pani straciła, opuszczając przyjęcie Bipcia, towarzystwo pani męża było jedynym jasnym punktem. Odezwał się dzwonek przy drzwiach. - Otworzę - powiedziała Grace, podnosząc Sandyego. - Nie, ja pójdę... - Nie, w porządku, Nevilleu... Zderzyliśmy się w drzwiach, zanim Grace udało się umknąć do holu. - Jak zwykle narobiłam zamieszania - stwierdziła Dido. - Już wychodzę. Zdałem sobie sprawę, że ciągle ściskam klocek Sandyego, czerwony, w kolorze przemocy, wulkanicznego ognia i technikolorowej krwi, takim samym jak szminka Dido. Odłożyłem go pieczołowicie na stół i przemówiłem do Dido, przybierając możliwie najbardziej uprzejmy ton: - Jeśli musi pani iść, nie śmiem zatrzymywać. Nie chciałbym, żeby odczuła pani, iż jest niemile widziana. - Ależ skąd, twoja żona jest czarująca! Świetnie się nam rozmawiało! - Panno Tallent... - Och, nie nazywaj mnie tak. Czemu nie miałbyś mi mówić po prostu Dido, jak każdy? - Bardzo mi pochlebia, że pragnie pani być ze mną na tak przyjacielskiej stopie, sądzę jednak, że duchowny powinien odnosić się bardziej formalnie do młodej damy, którą zna niecałą dobę. - Jestem pewna, że Jezus bez chwili namysłu nazywałby mnie Dido. Nigdy nie robił sobie zbędnych ceregieli z zabawowymi dziewczynami. Już otworzyłem usta, by powiedzieć, że to uwaga w wyjątkowo złym guście, ale zaniemówiłem. Ku własnej zgrozie zdałem sobie sprawę, że się uśmiecham. - Zachowuje się pani skandalicznie - zawołałem rozpaczliwie. -Co na Boga mam z panią zrobić? - Nie pamiętasz? Masz być moim duchowym przewodnikiem i pisać do mnie budujące listy! - Ależ droga panno Tallent... - Myślałeś, że nie wzięłam tego poważnie, prawda? Sądziłeś, że mówię na wiatr. Klnę się, że nie mogłam być bardziej szczera i że jestem naprawdę zdesperowana. Myślisz sobie, że jestem głupia, frywolna i nie warta uwagi, ale... - Każdy wart jest uwagi. Nie sądzi pani, że jej proboszcz byłby właściwszą osobą, by nią kierować zamiast mnie? - Ta zimna ryba, żyjąca w celibacie? Nadaje się tylko do tego, żeby go lekko opiec na grillu z obu stron i podać parafianom w koperkowym sosie! Powziąłem szybką decyzję, chłodną, pozbawioną emocjonalnego zabarwienia decyzję, jaką powinien powziąć zdolny administrator. Nie było wątpliwości, że dziewczyna była zdesperowana i zagubiona. Wszystko wskazywało na to, że cierpi na obezwładniające pomieszanie. W rezultacie ciężkiej straty uświadomiła sobie z trwogą własną śmiertelność i zapytywała o sens życia. Jeśli udzielić jej odpowiedniej pomocy, wątpliwości i pytania mogą zaowocować prawdziwym rozwojem duchowym. Kim byłem, by spoglądać na nią z niegodnym chrześcijanina cynizmem, tylko dlatego, że przez całe lata obracała się pośród bezmyślnej socjety? Pozbawiona smaku uwaga Dido na temat Chrystusa była głęboko prawdziwa, trafiała w sedno. On nie przeszedłby obok z nosem zadartym w górę, a że szedłem w jego ślady, i ja nie powinienem się tak zachować. Raptownie zmieniłem taktykę. - Bardzo dobrze - powiedziałem suchym, autorytatywnym tonem. - Jeśli szczerze pani wierzy, że mogę jej pomóc, będę odpowiadał na listy, pod jednym wszak warunkiem. Musi mnie pani tytułować archidiakonem, a ja będę nazywał ją panną Tallent, zaś nasza korespondencja musi być wzorem obyczajności. - To już trzy warunki, nie jeden! Nie szkodzi, przyjmuję je z nieskończoną wdzięcznością. - Uśmiechnęła się do mnie promiennie. - Do widzenia, kochany archidiakonie. Idę na pocztę zaopatrzyć się w znaczki. Zostawiając mi do rozważenia, jak mogłem okazać się takim głupcem, odpłynęła triumfalnie ku wyjściu. III. Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Nie sądziłem, że to ważne. - Ale ona jest sławna! Omal nie wyszła za milionera, potem był jakiś gwiazdor filmowy, i wszyscy wiedzą, że flirtowała z księciem Walii! - Nie interesują mnie tego rodzaju sprawy. - Najwyraźniej uznała cię za bardzo interesującego. Tylko dlaczego na Boga nazywa cię Stefanem? - Imię Neville kojarzy się jej z Chamberlainem. - Jak to się dzieje, że mówi ci po imieniu, skoro ledwo co ją poznałeś? - Dzisiejsi ludzie z towarzystwa mają bardzo szczególne maniery. Podobnie jak ci z show-biznesu. - Dla mnie to wszystko jest zbyt szybkie. Powiedziała też, że rozmawiała z tobą sam na sam przez pół godziny w ogrodzie. - Wyłącznie o literaturze wiktoriańskiej. - Ale co sobie wszyscy pomyśleli, kiedy zniknąłeś na pół godziny z flirciarą z socjety? Przełknąłem ślinę. - Uważam, że trochę nielitościwie tak ją nazywać, Grace. Nawet dziewczyna z socjety zasługuje na odkupienie. - Nie mów mi, że chce, żebyś pomagał jej w odkupieniu! Ponownie przełknąłem ślinę. - Prawdę mówiąc, dała mi do zrozumienia, że istotnie chce całkowicie odmienić swoje życie. Przyrzekłem jej, że może liczyć na kilka słów ode mnie, ilekroć napisze z prośbą o radę w sprawach ducha. - Doprawdy, Nevilleu, nie przypuszczałam, że możesz być aż tak naiwny! - A ja nie przypuszczałem, że możesz być tak fałszywa i cyniczna! Grace nagle oklapła, jakby uszła z niej cała energia. Natychmiast pożałowałem swych słów. - Miłości moja najdroższa... - Wziąłem ją w ramiona. - Wiem, że to wszystko wygląda absolutnie niestosownie, ale co ma zrobić duchowny, kiedy ktoś zwraca się do niego z prośbą o duchowe wsparcie? Nie może go odmówić tylko dlatego, że szukający jest kimś, z kim inaczej nigdy by się nie zadał. - Pocałowałem ją i dodałem: - Będę ci oczywiście pokazywał wszystkie jej listy. - Nie bądź głupi. Wiesz, że to niepotrzebne. - Przytuliła się do mnie na chwilę. - Wikariusze już czekają- rzuciła raptem, odrywając się ode mnie. - Czort z wikariuszami. - Wziąłem ją znowu w ramiona i oświadczyłem najpoważniejszym tonem: - Bardzo cię kocham - czego, jak ufam, dowiodłem ci ostatniej nocy. Jesteś dla mnie jedyną kobietą na świecie. Dlaczego, na Boga, miałbym oglądać się za głupiutkim, bezczelnym niczym, jak Dido Tallent? Było to istotne pytanie. IV. Alex wrócił ze swojej pokojowej wyprawy do Starvale Saint James, gdzie przed rokiem osiadła Lyle. Wcześniej mieszkała w Cambridge. Jej mąż był tam przed wojną kanonikiem katedralnym i wykładowcą teologii na uniwersytecie. Kiedy został wysłany ze swoim pułkiem na wojnę, Lyle, mając na względzie bezpieczeństwo dzieci, wolała zamieszkać na wsi. Ashworth miał przyjaciela w Starvale Saint James -tegoż właśnie rozeźlonego konserwatora, który prześladował mnie skargami w sprawie chrzcielnicy - i Lyle, która znała już naszą diecezję, uznała, że będzie się czuła tutaj mniej samotnie niż w innych stronach. Gdy Alex wrócił, kończyłem właśnie rozmawiać przez telefon z biskupem. Nie dawała mu spokoju sprawa ewentualnego obozu na równinie Starbury. Nie było wcale pewne, czy będziemy mieli dostęp do więźniów, biskup jednak uważał, że powinniśmy przynajmniej nakreślić jakiś plan pracy duszpasterskiej, choćby najskromniejszy, w razie gdybyśmy otrzymali pozwolenie. Niestety teren, na którym miał powstać obóz, jeśli w ogóle, podlegał drugiej archidiakonii, a drugi archidiakon, Hubert Babbington-French, nie krył przekonania, że dobry Niemiec to martwy Niemiec. Nic dziwnego, że sprawa nie dawała biskupowi spokoju; nie co dzień miał do czynienia z wysoko postawionymi duchownymi wykrzykującymi niegodne chrześcijanina slogany. Nie ulegało wątpliwości, że nie wolno dopuścić zidiociałego Babbington-Frencha do Hunów, miałem jednak nieprzyjemne uczucie, że zdesperowany biskup zamyśla zrzucić na mnie ten obowiązek. Byłem gotów nieść posługę i zachowywać się jak chrześcijanin, nawet wobec najbardziej zapiekłego nazisty, niemniej nie zachwycała mnie ta perspektywa, szczególnie teraz, gdy wszyscy z niepokojem oczekiwaliśmy, na jakiej stronie Hitlerowi przyjdzie do głowy otworzyć przewodnik Baedekera. Sam osobiście bardzo niepokoiłem się możliwością ataku na Starbridge, jako że plebania leżała w samym centrum miasta, ale Grace, idąc za przykładem królowej, stwierdziła, że dzieci zostaną przy niej, a ona przy mnie, ja zaś musiałem naturalnie zostać u Świętego Marcina. Mogłem tylko dziękować Bogu za przyzwoity schron i modlić się, żeby Hitler, zajęty walkami na froncie wschodnim, stracił zainteresowanie dla przewodników turystycznych. Właśnie zastanawiałem się, czy zadysponować południowe nabożeństwo dla robotników pragnących zapewne zanosić modły o wyzwolenie, kiedy otworzyły się drzwi od mojego gabinetu i wszedł Alex. Krok miał sprężysty, na twarzy uśmiech, w butonierce eleganckiego wizytowego garnituru tkwił goździk. - Czy mam się domyślać, że zakopaliście topór wojenny? -zapytałem rozbawiony, kiedy wymieniliśmy pozdrowienia. - Właściwiej byłoby powiedzieć, że został złożony do trumny w oczekiwaniu na ostateczny pochówek. W każdym razie uczyniliśmy krok we właściwym kierunku. Spędziliśmy dwadzieścia minut w ogrodzie przy herbacie. - Tylko dwadzieścia minut? - Miała spotkanie w Instytucie Kobiet. Przesyła uściski dla Carrie, lody zostały przełamane. - Wspaniale! A jak znalazłeś jej chłopców? Mały Charles opowiada, że chce zostać pastorem. - Mówiła mi o tym. - Alex, który do tej pory krążył po pokoju na swój niespokojny sposób, zatrzymał się i podzwaniając monetami w kieszeni spojrzał na telefon. - Chciałbym powiedzieć Carrie o naszym spotkaniu. Pozwolisz, że skorzystam z aparatu na górze? - Naturalnie, dzwoń - odparłem i zająłem się listem do Czerwonego Krzyża na temat paczek żywnościowych z parafii dla brytyjskich więźniów wojennych. Byłem w połowie, kiedy przerwało mi pojawienie się diecezjalnej betę noire, pastora nazwiskiem Darrow, o którym szerzej opowiem później. Wspominam go w tym miejscu dlatego, że akurat w tamtym czasie zaczynał karierę wykładowcy w kolegium teologicznym przy katedrze; fakt, który miał okazać się dla mnie istotny w 1945 roku, kiedy omal nie dopuściłem się zdrady. W 1942 roku, gdy Darrow wtargnął bez uprzedzenia do mojego gabinetu, pozbawione na czas wojny pełnej obsady kolegium teologiczne przeżywało najgorszy kryzys. Poprzedniego wieczoru Alex poinformował biskupa, że jest to człowiek z doświadczeniem w nauczaniu kleru. Darrow miał też doświadczenie w innych obszarach życia duchownego - doprowadzenie archidiakonów na skraj szaleństwa było jednym z jego ezoterycznych zatrudnień - ale nie czas teraz rozwodzić się nad jego awanturniczą karierą w Kościele. Odwiedził tego dnia plebanię, żeby podziękować Alexowi za rekomendację u biskupa, przy czym wygłosił nieznośnie pedantyczną mowę o tym, że ostateczną nagrodą dla każdego księdza -jako anglokatolicki bigot zawsze mówił o duchownych "księża" - może być tylko połączenie z Bogiem. - Jakżeż miałem powstrzymać język za zębami? - zapytał Alex, kiedy Darrow wreszcie sobie poszedł. - Musiałbym na starość zostać świętym! I pomyśleć, jeśli wierzyć Lyle, że jej mąż jest jednym z najbardziej zagorzałych wielbicieli Darrowa. - Ashworth jest kapelanem w północnej Afryce. Gdyby musiał kierować archidiakonią, w której grasuje Darrow, szybko zmieniłby zdanie, zapewniam cię. Ciekaw jestem, jak będzie wyglądało życie w kolegium teologicznym, kiedy ten awanturnik tam się wedrze? - Przepowiadam charyzmatyczne cuda, kadzidła w kolegialnej kaplicy i zbiorowe załamanie nerwowe u reszty wykładowców. A mówiąc o wyczerpaniu nerwowym... Wybaczyłeś mi, że powiedziałem zeszłej nocy, co myślę na temat Grace? - Oczywiście. - Naprawdę mi przykro, że cię zdenerwowałem, Nevilleu. - Mój drogi, spuśćmy na to kurtynę i zapomnijmy. - Świetnie, ale nim kurtyna opadnie, mogę zapytać, czy posłuchasz mojej rady i zabierzesz Grace w drugą podróż poślubną? - Zostaw ten temat, Alex, bądź przyjacielem i nie mów o tym -powiedziałem stalowym tonem, posyłając mu jednocześnie nieskończenie przyjacielski uśmiech. Natychmiast zmienił temat. Jednak tego wieczoru w sypialni zapytałem Grace: - Co byś powiedziała na tydzień odpoczynku, zanim zaczną się wakacje w szkole? Może zostawimy Stokrotkę i Sandyego w Manchesterze u Winifred i pojedziemy nad Jeziora. Grace szczotkowała właśnie włosy. Przerwała i spojrzała na mnie w trójskrzydłowym lustrze. - Można tam nadal coś wynająć? - Na pewno. Letnicy nie mogą jeździć tylko na południowe i wschodnie wybrzeże. - Nie zostawię Sandyego u Winifred. Zamęczy ją. - Może pozwoli się zamęczyć po to, żebyś ty odpoczęła. Zawsze mówiłaś, że masz cudowną siostrę. - Tak, ale nie jest tak cierpliwa jak ja. - Nikt nie jest tak cierpliwy jak ty wobec tego potwora. Osobiście uważam, że odrobina zniecierpliwienia raz na jakiś czas wcale by mu nie zaszkodziła. - Ale, Nevilleu... - Czemu wszystko komplikujesz? Powiedz po prostu: chcesz czy nie chcesz drugiego miesiąca miodowego? - Myślę, że powinnam powiedzieć, że chcę, czy nie tak? - Na Boga! - zawołałem, nie mogąc dłużej pohamować irytacji. -Co to za odpowiedź? - Odpowiedź, jakiej zapewne oczekujesz od idealnej żony. - Grace, gdybyś nie miała takiej obsesji perfekcjonizmu, nie robiłabyś podobnych uwag! - Ja mam obsesję perfekcjonizmu? To ty masz obsesje, Nevilleu! Ty gonisz za trofeami, niezdolny spocząć, nigdy nie usatysfakcjonowany... - Co za bzdury. Jestem usatysfakcjonowany! Mam idealną żonę, idealny dom, idealną rodzinę. Zdobyłem wszystko, co najcenniejsze, no, prawie wszystko... - Kochanie, posłuchaj mnie. - Podniosła się od toaletki i stanęła naprzeciwko mnie. - Ja nie jestem twoim trofeum, jestem człowiekiem. Nie możesz mnie zamknąć pod szklanym kloszem na kominku. Muszę żyć w realnym świecie. Nie potrafię być idealną żoną z twoich marzeń. Próbuję, cały czas próbuję, bo nie chcę sprawić ci zawodu, ale... - Nie jesteś w stanie sprawić mi zawodu. - Nie? Przypuśćmy, że powiem ci, że nie mam ochoty jechać nad Jeziora bez Sandyego i Stokrotki? Kochanie, nie możemy ot tak po prostu upchnąć ich biednej Winifred na cały tydzień. To byłoby nie w porządku, a poza tym nie czułabym się dobrze, cały czas martwiłabym się, czy nie są nieszczęśliwe. Prawda, że chciałabym odpocząć, ale wolę już poczekać na rodzinne wakacje w lipcu. - Bardzo dobrze. - Odwróciłem się. - Neville... - Nie musisz mówić nic więcej. Powiedziałaś, co myślisz, a ja nadal uważam, że jesteś idealna. Happy end. Spuśćmy na to kurtynę i zapomnij, że w ogóle wspomniałem o tym pomyśle - oświadczyłem najbardziej zrównoważonym głosem i wyszedłem do swojej garderoby. V. Nie potrafiłem skupić się na wieczornych modłach. Kiedy wreszcie wróciłem do sypialni przebrany w piżamę, Grace powiedziała natychmiast: - Kochanie, może pójdziemy na kompromis? Gdybyśmy zmienili plany i pojechali na letnie wakacje nad Jeziora, zamiast do Devonu, cała piątka mogłaby zostać u Winifred przez dwa pierwsze dni, a my mielibyśmy krótkie wakacje we dwoje. Sandy nie zamęczy chyba Winifred na śmierć przez ten czas, Christian i Norman są na tyle duzi, że zajmą się młodszymi, a ja nie będę musiała zamartwiać się o nich cały czas. - Wspaniale. Natychmiast odwołam rezerwację w Devonie. - Dość późno na zmianę planów, no i oznacza to dłuższą podróż, kiedy rząd przestrzega, żeby podróżować tylko w razie absolutnej konieczności... - Dla nas to konieczność. Na pewno bez trudu znajdziemy jakiś domek do wynajęcia. Przejrzę rano ogłoszenia w "Gazecie Kościelnej". - Nie gniewasz się już na mnie? - Pocałowała mnie. - Miłości moja najdroższa - powiedziałem. - Czy kiedykolwiek się na ciebie gniewałem? - I zanim którekolwiek z nas zdążyło odpowiedzieć na to pytanie, wziąłem ją w ramiona. VI. Zaczęły nadchodzić listy. Dido pisała tak, jak mówiła: potoczyście, stosując przedziwną punktację. Używała ostrego ołówka, który stępiał się w miarę pisania, może ze względu na obfitość podkreśleń. "Drogi archidiakonie, nim odsłonię przed Panem duszę, muszę Panu opowiedzieć trochę o swoim życiu, tak by mógł Pan spojrzeć na moje kłopoty we właściwym świetle..." Dowiedziałem się, że jej ojciec zrobił fortunę w czasie I wojny światowej na paskarstwie, a potem pomnażał majątek awanturniczymi spekulacjami w City. Był aktualnie prezesem przedsiębiorstwa zwanego Pan-Grampian Trust i grywał w golfa z luminarzami Bank of England dla podtrzymania ciężko zdobytego szacunku. Poza domem w Edynburgu i olbrzymim mieszkaniem przy Grosvenor Square miał nie tylko, jak przystało na milionera, zamek w górach Szkocji, ale też wiejską rezydencję w Leicestershire, gdzie jego córki mogły dawać upust zamiłowaniu do polowań. Jego żona wszak nigdy nie ruszyła się poza Edynburg. "...biedna Mama jest dobrą osobą, ale bardzo nieśmiałą. Jakże jestem szczęśliwa, że nie odziedziczyłam tej niszczącej ułomności! Na szczęście kochanki Ojca zawsze odznaczały się towarzyską dyspozycją i świetnymi koneksjami, tak więc moja siostra i ja mogłyśmy przełamać trudności nastręczane przez uroczo samotniczą naturę Mamy. Merry (to jest moja siostra Muriel obecnie lady Wyvenhoe) i kochana Laura (która została Jaśnie Anthonyową Fox-Drummond) i ja (która nikim nie zostałam) zawsze byłyśmy zapraszane wszędzie a że pieniądze Ojca płynęły jak woda, kiedy wchodziłyśmy w świat, nie mogę powiedzieć, żebym czuła się upośledzona, będąc pnącą się w górę Szkotką - wprost przeciwnie, widziano w nas ekscytującą odmienność, kogoś nowego i uznawano za zabawne. Nieważne jak skandalicznie byśmy się zachowały, ludzie powiadali: Biedactwa, inaczej nie potrafią, ale są niczym oddech świeżego powietrza, zwiewający pajęczyny nudy z londyńskiej socjety. Zapraszajmy je na mnóstwo balów i tańcujących herbatek, żeby się szaleńczo zabawić!» Tak to się działo, miałyśmy olbrzymie powodzenie, nawet gdy dla żartu mówiłyśmy ze szkockim akcentem, choć oczywiście nasza guwernantka pilnowała, byśmy nauczyły się mówić jak angielskie ladies i w końcu rosłyśmy dwujęzyczne. Archidiakonie drogi, zapewne potępia mnie Pan za to, że mówię bezbłędnym angielskim i udaję kogoś innego, ale pozwoli się Pan zapewnić, że jestem absolutnie uczciwa. Zawsze powiadam nowym przyjaciołom na samym początku: Mój Ojciec (choć oczywiście Natura stworzyła go dżentelmenem) zaczynał od niczego a moja Matka nie bywa, w obawie, że wyda się plebejką (lęk naturalnie biorący się z uroczo samotniczej natury)» - a kiedy to zostanie powiedziane wszyscy oddychają uspokojeni, bo wiedzą na czym stoją i nikt nie jest oszukany..." W następnym liście opowiedziała mi o trzech braciach, pracujących dla imperium finansowego ojca. Jak zrozumiałem, o wiele od niej starsi, nie odegrali większej roli w jej dorastaniu. "...zawsze byłam bardzo związana z siostrami - cóż, rozumie Pan, musiałyśmy trzymać się razem, Ojciec zajęty robieniem pieniędzy, bracia zajęci uczeniem się w szkołach jak być angielskimi dżentelmenami, Matka zaś była zajęta byciem samotną. Nikt nie poświęcał nam czasu poza Tablicą, naszą guwernantką (tj. panną Tab), a nawet ona zawsze pragnęła być gdzie indziej, tak więc Merry i Laura i ja stworzyłyśmy coś, co nazywałyśmy Trójprzymierzem, żeby podbić świat i dać się zauważyć. Byłam zrozpaczona, wprost zrozpaczona, kiedy Merry wyszła za tego nudziarza Wyvenhoe, nic tylko polo, wędkowanie i strzelanie do tysięcy biednych ptasząt w sierpniu (myślę, że ożenił się z Merry tylko dlatego, żeby mieć stały dostęp do ojcowskich wrzosowisk z kuropatwami). Jej małżeństwo rozbiło nasze trójprzymierze i wiedziałam, że nigdy już nie będzie tak samo i miałam rację, nigdy nie było. Mieszka teraz w Leicestershire, chociaż oczywiście ma dom w Londynie i rzadko ją widuję. Ale pogodziłam się ze stratą Merry. To utrata Laury omal mnie nie zabiła. Kochana Laura była światłem mojego życia, byłyśmy sobie bliższe niż bliźniaczki, tylko dwanaście miesięcy różnicy między nami, wszystko robiłyśmy razem, wszystko. Merry zawsze odstawała, bo była dwa lata starsza od Laury a trzy ode mnie. Laura i ja zostałyśmy przedstawione u dworu razem i razem miałyśmy pierwszy sezon debiutantek, a później książę Walii (przepraszam, wiem że jest teraz księciem Windsoru ale dla mnie zawsze zostanie cudownym księciem Walii) - powiedział że tańczyłby z nami obydwoma równocześnie gdyby miał dwie pary ramion (Mój Boże, pani Simpson gotowała się po prostu ze złości!) i życie było podniecające, tyle zabawy, jak myśmy się śmiały, a potem Laura, biedna Laura zakochała się w Anthonym i najpierw bardzo jej miałam za złe ale po jakimś czasie powiedziałam sobie, że to wstrętnie z mojej strony mieć jej za złe, że jest taka szczęśliwa i postanowiłam nie być zazdrosną o niego, i kiedy już tak zrobiłam, dostrzegłam, że to uroczy człowiek, słodki, syn para ale naprawdę zupełnie zwyczajny i pobrali się w 1938 roku i byli bardzo szczęśliwi, mieszkają w Londynie - co oznacza, że mogę widywać się z Laurą codziennie, a potem miała mieć dziecko i była bardzo podniecona, wszyscy byliśmy podnieceni, nawet ja, chociaż najpierw się wzdragałam, że będę musiała jeszcze z kimś ją dzielić - uch, jakie to godne nagany, pogardzam sobą za taką samolubność! a potem... Nieszczęście, tragedia, ŚMIERĆ. Dlaczego takie rzeczy muszą się zdarzać, dlaczego, dlaczego, dlaczego, płakałam całe dnie czułam jakby ktoś odjął mi połowę ciała, a cały świat wydawał się mroczny bez światła Laury - i kiedy spoglądam wstecz na wszystkie przyjęcia, szampany i kawior myślę o jednym: śmierć zawsze w końcu zwycięża. Och, jaka to była straszna chwila, taka czarna, okrutna i absolutnie przerażająca - nagle wszystkie wspomnienia z przyjęć stały się takie złowieszcze, wśród każdej zabawy widziałam szczerzącą się w uśmiechu maskę śmierci i to była chwila kiedy zrozumiałam że przyjęcia już nie będą takie same bo zawsze będę myślała: Jedz, Pij I Wesel Się Bo Jutro Wszyscy Pomrzemy. I Słowo Pomrzemy zawsze będzie mi przypominało o okropieństwach przeszłości i tych które nadejdą. Cóż, kiedy zrozumiałam, że nie ma ucieczki od roztańczonych parkietów, nie ma ucieczki w polowaniach, nie ma ucieczki wśród koktajli na Grosvenor Square, pojęłam, że nie powinnam uciekać tylko wyjść naprzeciw śmierci i spojrzeć jej prosto w twarz - tak zrobiłam i wiedziałam już, że muszę żyć, a gdy mówię żyć nie myślę o próżnym przepędzaniu czasu tylko o tym jak być użyteczną -wiedziałam, że trzeba mi znaleźć coś prawdziwego, tak prawdziwego jak Śmierć, która jest najokrutniejszą prawdą ze wszystkich. Kiedy wybuchnęła wojna jak Panu powiedziałam postanowiłam zostać Strzyżykiem ale nie znalazłam, czego oczekiwałam. Teraz dopiero dostrzegam z najwyższym zdumieniem i bardzo mnie drażni, że osoba jaką pokazuję się ludziom, osoba, za którą wszyscy mnie biorą, nie ma nic wspólnego ze mną prawdziwą. Każdy sądzi - Pan drogi archidiakonie podejrzewam też - że jestem nadal głupiutkim niczym, ale tej postaci już nie ma, rozpadła się na kawałki, które uleciały z wiatrem, a teraz stawiam sobie wielki cel żyć słusznym życiem, znaleźć prawdziwe ja i stać się kimś rzeczywistym - ponieważ tylko kiedy będę kimś rzeczywistym żyjącym w zgodzie ze swoim nowym prawdziwym ja będę mogła spojrzeć w oczy innej rzeczywistej postaci - Śmierci i nie lękać się jej już więcej. Cóż, wiem że brzmi to dość patetycznie, oszczędzę więc Panu dalszych rozważań na temat duszy i powiem, że widzę już jaki powinnam uczynić pierwszy krok: muszę wyjść za mąż. (Wspominałam o tym kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy ale teraz mogę wyjaśnić swoje postanowienie we właściwym kontekście.) Jest jasne jak słońce (napomykałam o tym wcześniej), że pomimo emancypacji, mimo że kobiety mogą głosować i być lekarkami i konduktorkami w autobusach i tak dalej, społeczeństwo uważa, że skoro kobieta jest niezamężna, to się jej nie powiodło i myślę, że jeśli mam nadać sens swojemu życiu i być prawdziwą sobą, powinnam być osobą której się powiodło. Nie mogłabym inaczej być szczęśliwa, a jak mam nadać sens swojemu życiu, jeśli będę czuła się nieszczęśliwa! A teraz, drogi archidiakonie, wiem że to bardzo oryginalne, co Pan powiedział o życiu w celibacie, (przez co rozumie Pan zapewne nie tylko stan bezżenny ale i czystość, chociaż dla mnie celibat mówiąc ściśle oznacza zaledwie bezżenność) będę jednak brutalnie szczera i powiem, że celibat zupełnie mi nie odpowiada. Mogę obejść się z powodzeniem bez seksu, który zawsze wydawał mi się czymś okropnie nudnym w porównaniu z polowaniem - chociaż kochana Laura mówiła że to wszystko jest całkiem boskie - mam na myśli seks, nie polowanie -w końcu polowanie jest naprawdę boskie, żadnego całkiem» w tym wypadku - i... och, czorta tam, straciłam wątek zdania, muszę zacząć od początku. Mogę obejść się bez seksu (jak powiedziałam) ale nie zniosę towarzyskiego stygmatu kobiety niezamężnej. Proszę nie myśleć jednak, że jestem niewolnicą wybujałej dumy. Widzi Pan, jedyna rzecz, w której jestem dobra, to życie towarzyskie, i widzę że Bóg chce bym odniosła sukces w towarzystwie, ale oczywiście rozumiem teraz, że nie może być to bezmyślny sukces osoby zajętej samą sobą jak to było kiedy przemawiało przeze mnie moje stare, fałszywe ja. To musi być sukces towarzyski pełen treści - sukces żony starającej się wspierać męża (który musi być oczywiście tego wart) w jego dynamicznej i wspaniałej karierze. Wtedy będę się mogła czuć użyteczna, wtedy się spełnię, kiedy będę wiedziała, że on się czuje użyteczny, spełnia się i jestem pewna, że będziemy żyli długo i szczęśliwie. To cudowna wizja, prawda? Albo teraz tak myślę ale kiedy pojawiła się po raz pierwszy, wyznaję, że miałam wielkie wątpliwości, bo odnoszę się chłodno do mężczyzn i nie mogłam sobie wyobrazić, że potrafiłabym zmusić się do poślubienia któregoś z nich. Mówiłam Panu w czasie tamtego obiadu, czyż nie tak, o swojej obojętności, ale nie byłam z Panem całkiem szczera jeśli chodzi o powody, dla których jestem przeciwna mężczyznom. Powiedziałam, że nie mogę znieść, kiedy patrzą na mnie tylko jak na parę nóg ale moja antypatia do nich jest głębsza. Kochałam niewłaściwego mężczyznę przez sześć lat i dotąd nie mogę dojść do siebie. Nazywał się Roland Carlton-Blake. (Jeśli powiem Panu, że lubił by nazywać go Rollo, odgadnie Pan od razu co to za typ człowieka. Potwierdzę tylko Pańskie domysły, pisząc, że przed wojną zwykł mówić o sobie, że jest człowiekiem wolnego czasu inni zaś określali go mianem playboya.) Teraz jest żołnierzem w Kairze, ma jakąś papierkową pracę i wątpię, by widział kiedy bitwę. Mogę sobie wyobrazić, że korzysta z wolnego czasu, jeżdżąc wokół piramid i udając Rudolfa Valentino z Szejka». Pyta Pan czemu zakochałam się w kimś tak strasznym? Cóż, dla zwykłych w takich razach powodów, był przystojny, taki wspaniały, pięknie ruszał na polowanie z psami, a kiedy był w pobliżu, życie zawsze wydawało się takie radosne i zabawne ale lubiłam go dlatego, że nigdy się na mnie nie rzucał, a ja doceniałam to tak bardzo, że uwierzyłam, że kocha mnie dla mnie samej, a nie tylko dla moich nóg. Zaczęłam myśleć: oto jedyny mężczyzna, którego byłabym w stanie znieść jako męża - zniosłabym nawet, gdyby okazał się odrażający w łóżku - bo całkiem szczerze, według mnie mężczyźni zawsze są odrażający w łóżku, więc wielką rzeczą jest znieść ich w łóżku. W każdym razie na początku tego roku, kiedy miał zostać wysłany do Egiptu, postanowiłam oświadczyć mu się. W końcu po sześciu latach było jasne, że on tego nie zrobi, oświadczyłam się więc na co on powiedział, że ma właśnie romans z aktorką. Znałam ją jak się okazało i wydawała mi się dość miła ale kiedy usłyszałam prawdę byłam zdruzgotana, powiedziałam więc do Rolla: Dlaczego nigdy mnie nie poprosiłeś, żebym została twoją kochanką, jeśli robisz już takie rzeczy?» Zaśmiał się tylko i odpowiedział: Powiedziałabyś nie i dała mi w twarz!» - co rzeczywiście byłoby prawdą, bo nie widzę powodów, dla których miałabym być na drugim miejscu (będąc kochanką), kiedy mogę być na pierwszym (będąc żoną). Zawsze uważałam, że cudzołóstwo jest dla kobiety końcem kariery, niemal tak samo jak lesbijstwo. Bardzo oburzona powiedziałam do Rolla: W porządku, przyznaję, że nie zostałabym twoją kochanką, ale mogłabym być twoją żoną i wtedy nie musiałbyś cudzołożyć w tak mało dystyngowany sposób». Och, jak go to rozeźliło. Zawsze jestem bardzo dystyngowany, kiedy cudzołożę! zawołał z oburzeniem. Wszystkie moje kochanki uważają, że jestem wzorem dyskrecji! WSZYSTKIE twoje kochanki?» wykrzyknęłam. Chcesz powiedzieć, że były inne?» Och, Panie Aysgarth, musi mnie Pan uważać za strasznie naiwną, tym bardziej, że jestem dziewczyną z towarzystwa, która powinna być szczytem wyrobienia i wyrafinowania, ale widzi Pan, kochałam go a miłość jest ślepa a ja tak bardzo pragnęłam wierzyć, że za maską lekkoducha jest czysty i szlachetny, zupełnie inny niż reszta światowych mężczyzn, którzy patrzyli na mnie jak na skrzyżowanie ciastka z kremem i loda. Nawet Ojciec, który tak dobrze traktował swoje kochanki i nigdy nie miał więcej jak jedną w danym czasie i nigdy w tym samym mieście, gdzie mieszkała Mama - nawet Ojciec i bracia spoglądali na mnie jak na pudełko czekoladek kiedy tylko odrywali się od swoich interesujących zajęć i urozmaiconego życia, by przypomnieć sobie o moim istnieniu. Jakże żałowałam, że nie urodziłam się mężczyzną! Płeć jest czasami takim strasznym więzieniem, szczególnie gdy człowiek pragnie, by dostrzeżono i uszanowano jego prawdziwe, nowe ja. Wracając jednak do Rolla, powiedziałam: Jak byś się czuł, gdybym powiedziała ci, że przez sześć lat sypiałam z każdym kto się trafił mówiąc przy tym, że kocham tylko i jedynie ciebie?» Na co Rollo odpowiedział jakby uważał mnie za bardzo głupią: To zupełnie coś innego! Kiedy mężczyzna ma kochanki nikt nie widzi w tym nic nienormalnego, kiedy kobieta ma kochanków, jest ladacznicą. Tak świat jest ułożony, czyż nie?» Wstałam wtedy, wyprostowałam się, spojrzałam mu prosto w oczy i oświadczyłam: Może twój, ale nie mój». Powiedziałam mu, że nie chcę go więcej oglądać, ale okropne było, że chciałam, tęskniłam za nim okropnie i dobrze, że został wysłany do Egiptu, bo inaczej pewnie bym się złamała. Nadal go kochałam, choć widziałam, że jest samolubnym prostakiem o ptasim mózgu. Pomyślałam, że to ostatnia kropla - najpierw straciłam Laurę, teraz Rolla, czemu nie miałabym rzucić się do Tamizy? Nie mogłam jednak znieść myśli, że mi się nie powiodło a poza tym nie mam skłonności samobójczych, i tak żyłam z dnia na dzień aż wreszcie spotkał mnie szczęśliwy traf: zostałam przeniesiona do bazy morskiej Starmouth i tam poznałam Charlottę Ottershaw. Kiedy tylko zaczęła mówić o swoim ojcu biskupie, dojrzałam dla siebie zbawienie. Oto w Kościele, pomyślałam, znajdę człowieka szlachetnego i czystego, który nie będzie patrzył na mnie jak na pudełko czekoladek i który nigdy nie zdradzi mnie z inną! Duchowni muszą być cnotliwi, gdyż jest to część ich pracy, i zdrada oraz cudzołóstwo są WYKLUCZONE. Cóż, drogi archidiakonie, wiedziałam od razu, że spłynęło na mnie objawienie i byłam strasznie podniecona, wreszcie ujrzałam przed sobą drogę ale potem znowu popadłam w przygnębienie, bo zdałam sobie sprawę, że nie znam się na niczym, ot kilka przypadkowych faktów, to i owo w pamięci, nie wiem absolutnie nic o teologii i filozofii i innych poważnych rzeczach, o których zwykli rozmawiać dobrzy szlachetni mężczyźni. Powiedziałam sobie, że muszę znaleźć kogoś, kto nauczy mnie wszystkiego o czym powinnam wiedzieć, bo mój dobry, czysty, szlachetny mężczyzna będzie zapewne pragnął, by jego żona potrafiła rozumnie mówić o sprawach Kościoła i spełniała minimum wymagań oczekiwanych przy jego zawodzie. Myślę, że jestem właściwie całkiem mądra, chociaż to cud, że zdołałam nauczyć się czegokolwiek od Tablicy. Ojciec uważał kształcenie kobiet za stratę czasu a Mama twierdziła, że to zdecydowanie szkodliwe myślę więc że jestem ofiarą przedziwnego zaniedbania ale choć czasami sprawiam wrażenie jakby brakowało mi piątej klepki tak naprawdę wcale nie jestem głupia. Skoro zgodził się Pan być moim Przewodnikiem, Filozofem i Przyjacielem, nalegam by nie miał mnie za głupią i nie szczędził swej erudycji. Chcę wiedzieć wszystko nawet trudne rzeczy. Możemy zacząć od Kościoła? Będę wdzięczna za informacje o najważniejszych jego ludziach, takie informacje, których nie można znaleźć w Who s Who - chociaż był czas, kiedy fascynowałam się tą książką, przeczytałam w niej o arcybiskupie Canterbury i myślę, że to nadzwyczajne, że jego ojciec był również arcybiskupem - zastanawiam się czemu takie rzeczy nie zdarzają się częściej? Czynią bowiem Świątynię czymś na kształt dynastii, czyż nie tak? i pomyśleć, że Fryderyk miał sześćdziesiąt lat, kiedy urodził się William, może więcej mężczyzn powinno wybierać duchowieństwo i rozkwitać gdy rozpustnicy jak Rollo będą już przykutymi do wózka artretykami z miażdżycą. Myślę że William Temple jest wspaniałym Archibipciem, taki solidny, czyż nie, a nie mam na myśli tylko wagi. Taki ludzki i pełen zrozumienia, zupełnie inny niż ten stary pedant arcybiskup Lang, który był taki bestialski dla księcia Walii. Chciałabym, żeby powiedział mi Pan co myśli William Temple? Ktoś mówił mi, że jest chrześcijańskim socjalistą a ktoś inny, że jego poglądy to Hegeliańska dialektyka i platoński idealizm. Słyszałam o Platonie (trochę) ale kim albo czym jest Hegeliańska? Brzmi to jak nazwa pięknej ulicy albo nazwisko jakiejś dostojnej ochmistrzyni domu -słowo to ma takie wspaniałe brzmienie. Proszę nie zwlekać z odpowiedzią, nalegam, i wyjaśnić te ezoteryczne tajemnice wdzięcznej uczennicy. DIANA DOROTHEA TALLENT". Ubawiony sięgnąłem po pióro, widząc w tym szansę oderwania się od problemów, którym nie potrafiłem sprostać. VII. Myślałem, że szybko straci zainteresowanie dla intelektualnych zagadnień Kościoła, ale jej wytrwała chęć zdobywania wiedzy przekonała mnie wreszcie o szczerości intencji. Udzielałem prostych wyjaśnień, uznałem bowiem, iż dla kogoś początkującego jasność wywodu jest ważniejsza niż skomplikowane szczegóły, starałem się też nie przybierać protekcjonalnego tonu. Dido zareagowała, jak poprzednio, z wdzięcznością. ". ..dziękuję też za wyjaśnienia o boskim Heglu - byłam zachwycona, odtąd przyrzekam widzieć wszystko w terminach tezy, antytezy i syntezy. Moją osobistą tezą jest frywolna światowa dziewczyna, antytezą poważna uczennica spragniona oświecenia ale co będzie syntezą??? Nie, proszę nie odpowiadać na to pytanie, tylko dalej wyjaśniać co myślą ludzie Kościoła - czy też raczej co myślą. (Kiedy ludzie myślą odnosi się to raczej do pogody, ale kiedy myślą dotyczy to rzeczy istotnych). Charlotta mówi, że jest Pan protestantem a nie katolikiem. To strasznie mylące, bo sądziłam, że celem angielskiej reformacji było pozbyć się katolików, powiedzieć papieżowi a kuku» i żyć odtąd szczęśliwie w protestanckim Kościele. Czemu ciągle mamy katolików? Cieszę się jednak, że jest Pan protestantem. Nabożeństwa protestanckie są tak uroczo surowe a ja nigdy nie lubowałam się w blasku świec, przyklękach i strasznych zapachach, które Kościół rzymski uważa za takie ważne. Charlotta mówiła również, że jest Pan liberalnym protestantem, co brzmi bardzo światle, choć słyszę, że w Kościele liberalny» nie oznacza tego samego co w polityce i dobrze bo liberałowie w polityce należą do przeszłości. Wreszcie Charlotta twierdzi także, że jest Pan modernistą, co brzmi okropnie podniecająco jakby mówić o artyście, który wylewa puszkę farby na płótno i nazywa je później SŁONECZNYM POPOŁUDNIEM W LASKU BULONSKIM. Proszę mi wyjaśnić, drogi archidiakonie, co naprawdę oznaczają te egzotyczne kościelne etykietki?" Tak cieszyła mnie perspektywa poszerzenia jej intelektualnych horyzontów, że przez bity tydzień zastanawiałem się nad odpowiedzią. Wreszcie czyniąc na wstępie kilka przyjacielskich uwag, napisałem: "...pozwoli Pani, że przejdę teraz do jej pytań. Reformacja istotnie przeformowała Kościół w Anglii w Kościół anglikański i choć katolicyzm był tępiony przez wieki, nigdy nie został wyeliminowany. Powrócił z wielką siłą w zeszłym wieku (pod nazwą Ruchu Oxfordzkiego) i nawet dzisiaj, mimo że większość Kościoła jest zdecydowanie protestancka, dochodzi do głosu silna i wpływowa mniejszość anglokatolicka. Istotnym przedrostkiem jest owo anglo» oznacza on, że to rodzimi katolicy, lojalni wobec Kościoła Anglii, nie mający nic wspólnego z papieżem, jakkolwiek coraz częściej mówiący o połączeniu z Rzymem, rojenie, które winienem nazwać nie tylko utopijnym, lecz z gruntu poronionym. Owych anglokatolików określa się inaczej stronnictwem Kościoła Wysokiego. Ich przeciwieństwem są protestanccy ewangelicy tworzący przeciwne skrzydło Kościoła nazywane też Kościołem Niskim, drugie znaczące ugrupowanie pozbawione niestety na przestrzeni ostatnich stu lat zaangażowanych przywódców, co wyjaśnia, dlaczego anglo-katolicy zdołali zawładnąć tylu ważnymi stanowiskami. Pewien jednak jestem, że ewangelicy powstaną jeszcze i pokażą katolikom, gdzie ich miejsce, katolicyzm jest bowiem z gruntu obcy brytyjskiemu temperamentowi. Nasz chłodny spokój, pokorna wyrozumiałość i lęk przed obcymi nie da się pogodzić z żenującą emocjonalnością, przesadnymi rytuałami i etosem południowej Europy. Między tymi dwoma radykalnymi skrzydłami możemy znaleźć zdecydowaną większość umiarkowanych, do których kieruję też swoje nabożeństwa, choć sam skłaniam się raczej ku obrządkowi Kościoła Niskiego. Nic nie przekona mnie do wywijania kadzidłem, indywidualnej spowiedzi, stałej obecności Sakramentu czy innych rzeczy równie drogich sercu anglokatolików. Powinienem być może wyjaśnić w tym miejscu, że Kościół ewangelicki nie przywiązuje zbytniej wagi do liturgii (która dla anglokatolików jest najistotniejsza), kładzie natomiast nacisk na znaczenie Biblii i kazania. Ewangeliccy nonkonformiści (członkowie sekt protestanckich, nie należący do Kościoła anglikańskiego, jak baptyści czy metodyści), wyznają swoistą biblolatrię (co oznacza, że wierzą w dosłowną prawdę każdego słowa Pisma), ale z radością stwierdzam, że w Kościele anglikańskim, gdzie przywiązuje się tak wielką wagę do oświeconych studiów, takie nieokrzesane podejście do prawdy religijnej jest doprawdy rzadkością. Chociaż skłaniam się ku Kościołowi Niskiemu, zawsze zważałem na to, by moja wiara godziła się z najlepszymi osiągnięciami współczesnej myśli - co, droga Panno Tallent, czyni mnie MODERNISTĄ. Modernizm obecny jest we wszystkich odłamach Kościoła anglikańskiego. Pojawił się też w Kościele rzymskim (gdzie przybrał, niech mi wolno będzie dodać, znacznie bardziej ekstremalną formę niż kiedykolwiek w protestantyzmie), ale zakazany przez Watykan, został wytępiony na początku wieku. Inaczej mówiąc można być modernistą niezależnie od tego, czy ktoś należy do Kościoła Wysokiego czy Niskiego. Modernizm jest raczej postawą umysłową niż sprawą wyznania. Krótko mówiąc, wierzymy w reinterpretację chrześcijaństwa zgodną ze współczesnym stanem wiedzy, co oznacza, że jesteśmy otwarci na najnowsze zdobycze naukowe - w geologii, antropologii, psychologii, chemii, fizyce itd. - i traktujemy je jako element poszerzonego oświecenia duchowego. Prowadzi to do stwierdzeń teologicznych przyprawiających o zdumienie konserwatystów we wszystkich odłamach Kościoła i skandalizujących przeciętnych wiernych - z takim skutkiem, że modernistom zarzuca się niekiedy herezję, zazwyczaj zupełnie bezpodstawnie. Każdy autentyczny modernista (między których nie liczę ekscentrycznych pomyleńców, przysparzających nam złej sławy) wierzy głęboko w boskość Chrystusa, Zmartwychwstanie i życie wieczne, jego wiara jest zatem ortodoksyjna. Jak to jednak się stało, że Jezus jest Synem Bożym, jakim sposobem zmartwychwstał i jak należy interpretować dogmat o życiu wiecznym» - te pytania stanowią dla modernisty przedmiot nieustannej reinterpretacji w świetle współczesnej wiedzy. I tak na przykład moderniści nie wierzą w cuda; nie wierzą w nic, co sprzeczne jest z porządkiem naukowym. Przyjmują jednak, że Jezus był tego rodzaju człowiekiem, iż ludzie wierzyli w Jego moc cudotwórczą, uznają bowiem w Jego Osobie fundament chrześcijaństwa. Ponieważ modernizm jest raczej postawą umysłową niż sprawą wyznania, różnimy się w poglądach na wiele kwestii. Niektórzy z nas opowiadają się na przykład za kapłaństwem kobiet, choć ja uważam to za pogląd nazbyt skrajny. Staram się być umiarkowany i rozsądny w swoim modernizmie, nie obrażać niepotrzebnie superiorów. Wiadomo powszechnie, że Raven przypłacił stanowiskiem biskupa poparcie dla sprawy kapłaństwa kobiet. Myślę, że jest naszym moralnym obowiązkiem, wiedzieć jak daleko się posunąć, kiedy przychodzi do rozważania ekstremalnych opinii. Podsumowując: mój umiarkowany modernizm idzie w parze z tak zwaną teologią liberalnego protestantyzmu, którą opracowali światli wiktorianie. Wierzę (i wiara ta zgodna jest z nauką Darwina), że nasz świat podlega stopniowej ewolucji w zgodzie z zamysłami Boga wobec ludzkości i że zamysły te są z gruntu dobre i łaskawe. Wierzę, że grzech i zło nie odgrywają tak wielkiej roli i że człowiek jest z gruntu dobry, dobrocią na zawsze upostaciowaną w Naszym Zbawicielu Jezusie Chrystusie. Wierzę w immanencję Boga i obecność iskry Ducha Świętego w każdym człowieku. Jako wyznawca takiej teologii zdecydowanie nie jestem przeciwny nowej szkole myśli teologicznej, która zastępuje chwalebną szlachetność i klasę intelektualną liberalnego protestantyzmu antyintelektualizmem i pesymizmem, degradując w ten sposób dzieło boże. Owa neoortodoksyjna szkoła (używam słowa neoortodoksyjna, ponieważ teologia ta jest w pewnym sensie powrotem do źródeł kalwinizmu) znana jest także pod nazwą teologii kryzysu (słowo kryzys ma tu nieco techniczny sens i oznacza, że wszyscy w udręczeniu oczekujemy na Sąd Ostateczny). Kładzie ona nacisk na grzeszność i nędzę ludzkiego życia, powiadając przy tym, że Bóg nie jest immanentny, lecz całkowicie transcendentny, poza ludzkim poznaniem, podczas gdy pomniejszana rola Chrystusa sprowadza się jedynie do aktu zbawienia. Jakież to oburzające! Zamiast Chrystusowego przebaczenia i miłości ofiarowuje się nam sąd i karę bożą, zamiast chrześcijańskiego posłania nadziei otrzymujemy wizję piekła i rozpaczy. Niemniej ta neoortodoksja, karmiąca się doświadczeniem cierpienia i winy niesionym przez dwie wojny zyskuje na popularności. Zamiast Boga, jednoczącego się z nami w miłości i współodczuwaniu, mamy Boga, który spogląda na nas z góry niczym surowy ojciec i wymierza karę. Mogę tylko powiedzieć, że w każdym, kto buntuje się przeciwko Postaci gniewnego ojca, taka teologia musi budzić wstręt. A teraz, Panno Tallent, jeśli przebrnąwszy przez diatrybę przeciw neoortodoksji, może Pani jeszcze czytać, niech wolno mi będzie skończyć to kazanie przeprosinami, że tak się rozpisałem. Gdyby jednak chciała Pani usłyszeć więcej o liberalnym protestantyzmie, w następnym liście opiszę poglądy najważniejszego dwudziestowiecznego liberała, Charlesa Earle Ravena, niegdyś kanonika katedry liverpoolskiej, obecnie królewskiego profesora teologii w Cambridge i mistrza Christ College. Jak już wspomniałem, pominąwszy pewne skrajności generalnie jego modernistyczna myśl jest mi bardzo bliska..." Jeśli sądziłem, że Dido umilknie, ogłuszona ciężką artylerią rozważań intelektualnych, nie mogłem się bardziej mylić. Odpowiedziała odwrotną pocztą, zachwycona tym atakiem ogniowym. "...i nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna, że tracąc czas i czyniąc sobie tyle fatygi zechciał Pan opisać mi świat, w którym gdzieś za jakimś liberalno-protestancko-modernistycznym krzakiem czai się mój przyszły mąż! Jakie to romantyczne nazwisko, Charles Raven! Powinien być bohaterem powieści Elinor Glyn. Czy jest przystojny? Ile ma lat? Proszę o więcej detali - ach, i proszę mi w następnym liście wytłumaczyć jaka jest różnica między idealizmem i Idealizmem przez duże I? Liberalny protestantyzm ma takie cudnie idealistyczne, romantyczne brzmienie lecz z drugiej strony William Temple, o którym powiada się, że jest platońskim idealistą (między innymi) musi być strasznie przyziemny i pozbawiony romantyzmu, skoro jako arcybiskup Canterbury zmuszony jest zadawać się z tymi wszystkimi cynicznymi politykami. Co to za Idealizm, który przypisują Platonowi? Proszę mi wyjaśnić! Co mnie martwi, to fakt, że idealistom (w potocznym znaczeniu) zazwyczaj nie wiedzie się w życiu a mój potencjalny mąż powinien odnieść sukces, żeby moje talenty towarzyskie mogły zabłysnąć w pełni. Może jednak z drugiej strony Kościół jest jedynym miejscem, gdzie idealiści mogą odnieść szaleńczy sukces, bo przecież ława episkopalna w Izbie Lordów pęka wprost od idealistów - takich jak ten nadzwyczajny biskup Chichester, George Bell, który ciągle powtarza, że nie powinniśmy być potworami dla Niemców, którzy nie są nazistami, chociaż jak według niego mamy odróżnić ziarno od plewów kiedy oni latają nad nami w powietrzu i bombardują bez przerwy, tego sobie nie potrafię wyobrazić. Och, jakbym chciała być żoną biskupa! Potrafiłabym doskonale prowadzić pałac biskupi, organizowałabym wspaniałe przyjęcia dla całej diecezji w ogrodach pałacowych i wydawała co tydzień fascynujące małe kolacje na szesnaście osób i zbierała mnóstwo pieniędzy na biednych i na fetach dobroczynnych zawsze pokazywałabym się ubrana z wielkim smakiem i nosiłabym cudowne kapelusze, kiedy odwiedzałabym Izbę Lordów, żeby wysłuchać mojego męża -i zachowywałabym się ślicznie w Lambeth i Bishopthorpe ilekroć zostalibyśmy zaproszeni na weekend, bo do tego czasu powinnam już być naprawdę wykształconą i poważnie myślącą osobą, zupełnie różną od istoty, jaką jestem teraz. Na pewno jakiś przyszły biskup musi dostrzec mój potencjał, o ile go tylko spotkam - zaczynam go już całkiem wyraźnie widzieć oczyma duszy. Chcę liberalnego protestanta (nie anglokatolika ani neoortodoksyjnego protestanta) o modernistycznych skłonnościach i musi być kilka lat starszy ode mnie, ale nie za wiele, powiedzmy koło czterdziestki -w kwiecie wieku - a że sama jestem nuworyszką, nie będzie mi przeszkadzało jeśli i on nie będzie błękitnej krwi o ile tylko będzie wyrażał się poprawnie i wiedział jak się zachować. Powinien być Oxfordczykiem ale niekoniecznie musi być absolwentem All Souls. ,(Nie można mieć wszystkiego.) Głos niech ma głęboki - to takie męskie - i niech wygłasza kazania, które będą doprowadzały mnie do płaczu (zawsze płaczę, kiedy czuję się podniesiona na duchu) ale nie powinien przemawiać bombastycznie i grzmieć. Niech zachowuje się chłodno, poważnie i dostojnie. Nie dbam czy będzie przystojny ale musi mieć w sobie coś nieodparcie pociągającego - może ciemnoniebieskie oczy (to takie heroiczne) - albo wysokie czoło albo szerokie barki albo (najbardziej w dechę ze wszystkiego) wąskie stanowcze usta, które oznaczają WŁADCZĄ NATURĘ. Nigdy nie widziałam sensu w gonieniu za mężczyznami, którzy dają się wziąć pod pantofel. Mężczyzna musi być mężczyzną, inaczej nie warto zawracać sobie głowy, można tak samo dobrze żyć z kobietą. Jestem pewna, że w Kościele anglikańskim musi być kilku mężczyzn, inaczej nie byłby taką potężną narodową instytucją, chociaż tacy dranie jak Rollo zwykli powiadać, że przeciwni cudzołóstwu są tylko ci, którzy nie potrafią. Ale dranie jak Rollo nie mają wyboru i muszą mówić takie rzeczy, czyż nie? To jedyny sposób, żeby czynić siłę z własnej słabości. No już, drogi archidiakonie, przestaję paplać ale proszę wkrótce napisać do mnie - nie kazać mi wyczekiwać cały tydzień - i udzielić kilku wskazówek jak mam wyczuć na pięćdziesiąt kroków neoortodoksa tak żebym natychmiast mogła zwiewać. Pańska zawsze oddana uczennica, DIDO TALLENT. P.S. Co to jest soteriologia?" Ułożyłem odpowiedź na ostatnie pytanie w czasie golenia. Przyjrzałem się w lustrze swoim ciemnobłękitnym oczom, wysokiemu czołu, wąskim stanowczym ustom i pomyślałem: Droga panno Tallent, słowo "soteriologia" odnosi się do spraw zbawienia, może pani nie dostąpić tego stanu, jeśli będzie pani nadal flirtowała w listach z żonatym mężczyzną... I poprzysiągłem sobie zakończyć tę korespondencję. Czego nie uczyniłem. Zamiast tego napisałem: "Droga Panno Tallent, jestem duchownym, a nie słownikiem, nie będę więc tracił czasu na definicję soteriologii, zapytam tylko, kto rozmawiał z Panią o zagadnieniach soteriologicznych! Odnoszę wrażenie, że jednak nadziała się Pani na zwolennika neoortodoksji. Czy grzmiał, że dokonuje się sąd» nad nami? Jeśli kiedy usłyszy Pani to określenie, są duże szansę, że znalazła się Pani w krainie neoortodoksów i że trzeba szybko umykać na bardziej liberalne pastwiska. Tymczasem proszę być spokojną. Jeśli kiedy spotkam liberalnego protestanta o modernistycznych skłonnościach, które nie przeszkodzą mu zasiąść na biskupim stolcu, nie omieszkam skierować go do Pani! Obawiam się, że profesor Raven jest zupełnie nieodpowiednim kandydatem, bo nie tylko nie ma widoków na stanowisko biskupa (proszę zajrzeć do mojego poprzedniego listu), ale jest też o wiele dla Pani za stary (zbliża się do sześćdziesiątki). Jest też żonaty - a ja naprawdę uważam, że nie powinna się Pani uganiać za żonatymi duchownymi. To żadna przyszłość» - powinna powiedzieć sobie kobieta zdecydowana poślubić biskupa in spe, a poza tym myślę, że najlepiej byłoby, gdyby znalazła Pani kogoś w swoim wieku. W dzisiejszych czasach mężczyźni koło czterdziestki to albo ojcowie rodzin albo homoseksualiści. A teraz zagadnienia intelektualne. Platoński Idealizm jest ojcem naszego potocznego idealizmu». Grecy uważali..." I na następnych dwóch stronach opisałem jej w potoczystych słowach filozofię platońską. Już sobie winszowałem, że uprawiam tę miłą korespondencję - na którą moja idealna żona nie chciała nawet rzucić okiem - w tak nadzwyczajnie nieposzlakowany sposób - gdy owa listowna przyjaźń zaczęła nagle wymykać mi się spod kontroli. Lady Starmouth zaprosiła mnie na weekend do wiejskiej rezydencji. Rozdział trzeci. "Komfort, władza, poklask i podziw ludzi - czyż jest jakiś Kościół w świecie chrześcijańskim, czy choćby jedna chrześcijańska dusza obojętna na te sprawy?" Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Krzyż i kryzys. 1. Zdziwiło mnie bardzo to zaproszenie. Starmouthów poznałem przez Alexa wkrótce po objęciu stanowiska archidiakona w 1937 roku, ale nie należeli do moich bliskich znajomych i choć lady Starmouth miała opinię osoby lubiącej otaczać się duchowieństwem, zawsze podejrzewałem, że uważa mnie za zbyt nudnego, by darzyć specjalną atencją. Nie ulega kwestii, iż w jej obecności czułem się nieodmiennie kimś gorszym, co powodowało, że stawałem się nieśmiałym niezgrabiaszem. A jednak lady Starmouth postanowiła zainteresować się mną. Co więcej, w tej samej poczcie przyszedł list od księcia, który wyrażał nadzieję, iż znajdę czas i przyjmę zaproszenie jego żony. Książę pisał dalej, że chciałby wysłuchać mojego kazania. Czy zgodzę się odprawić nabożeństwo w miejscowym kościele parafialnym? Teraz byłem więcej niż zdziwiony. Byłem zdumiony i podniecony. Lord Starmouth uchodził za jednego z najbardziej wpływowych członków laikatu anglikańskiego i wypowiadał się na temat istotnych dla Kościoła kwestii w Izbie Lordów. Jeśli chciał wysłuchać mojego kazania, oznaczało to, że naprawdę znalazłem się pośród wybranych. - Cóż za szansa! - wykrzyknąłem uradowany do Grace. - Musisz czuć się bardzo podekscytowany. To miło ze strony lady Starmouth, że zaprasza nas obydwoje, ale ja oczywiście nie będę mogła pojechać. Zapadła cisza. Byliśmy w gabinecie, gdzie otwierałem drugą poranną pocztę i gdzie zawołałem Grace, gdy tylko przeczytałem ów doniosły list. - Chcą ciebie - powiedziała pospiesznie, przerywając wreszcie milczenie. - Mnie zapraszają wyłącznie przez grzeczność. Lepiej jeśli pojedziesz sam. - Jedziesz ze mną. - Nic więcej nie potrafiłem powiedzieć. - Ale dzieci... - Jedziesz ze mną. - Ale co na Boga mam na siebie włożyć? - Kup, co ci trzeba. - Ale kartki... - Ukradnij. - Nevilleu! - W porządku, pożycz! Chcę po prostu, żebyś zrozumiała, jakie to dla mnie niezwykle ważne, żebyś pojechała ze mną! Byłoby szczytem głupoty, gdybyś nie przyjęła zaproszenia. Lady Starmouth każde usprawiedliwienie wyda się podejrzane, a jeśli uzna, że została zignorowana, jak ci się wydaje, w jakim mnie to postawi świetle? - W takim razie musimy wziąć dzieci ze sobą. - Nie mów głupstw! Nie możemy tego zrobić, skoro dzieci nie zostały zaproszone! Zostawimy je z Norą albo z którąś z twoich przyjaciółek. - Nie chcę narzucać... - Nie, ale w tej sytuacji nie możesz mieć obiekcji. Jeśli nie chcesz rozmawiać z Norą, ja porozmawiam z Emily. Nie mam żadnych skrupułów, żeby narzucać się swojej siostrze, kiedy okoliczności tego wymagają. - Niezręcznie mi prosić Emily o opiekę nad dziećmi, nie ma własnych... - Nonsens, dla niej to urozmaicenie, oderwie się trochę od tego ponuraka, swojego męża! Posłuchaj mnie, Grace. Rozumiem, dlaczego myślisz o tym weekendzie jak o męce, ale wytrzymasz. Masz tylko ładnie wyglądać i zachowywać się uprzejmie. Nie rzucam cię przecież lwom na pożarcie. Nie chcę, żeby ominęła cię podniecająca i warta zachodu wycieczka. Zdecyduj się, a zobaczysz, że będziesz się dobrze bawiła! I czemu nie? Czemu nie miałaby to być wspaniała zabawa? - Jak ja żałuję, że wyjechaliśmy z Willowmead! - To było wszystko, co powiedziała Grace, i z płaczem wyszła z pokoju. II. Nie myślałam tak, Nevilleu, naprawdę nie, tęsknię po prostu czasami za Willowmead, to wszystko... Poszedłem za nią do sypialni, gdzie uciekła, żeby się uspokoić. Powinienem już wyjść, jeśli miałem zdążyć na spotkanie komitetu diecezjalnego. Wsłuchiwałem się niespokojnie w tykanie budzika na szafce nocnej, aż nadto świadomy, że muszę jeszcze zostać. - Wiem, jak bardzo lubiłaś Willowmead - powiedziałem - ale i w Starbridge byliśmy szczęśliwi i jeszcze będziemy. - Tak, oczywiście. Przepraszam. - Szczerze mówiąc i mnie peszy towarzystwo Starmouthów, ale człowiek nie może siedzieć całe życie w kącie tylko dlatego, że czuje się gorszy od innych. - Nie, oczywiście, że nie. Czy myślisz, że będzie tam pokojówka, która rozpakuje nasze walizki? Nie chcę, żeby ktoś widział moją pocerowaną bieliznę. - Powiem służbie, że nie potrzebujemy pomocy przy rozpakowywaniu. Przestań się zamartwiać, Grace, bądź dobrą dziewczynką, powiedz sobie, że będziesz silna, dzielna i zaradna. - Już dobrze. Spróbuję - powiedziała, ale serce mi się ścisnęło na widok jej bezradnie opuszczonych ramion. Nie chcąc przedłużać tej ponurej sceny wyszedłem czym prędzej na spotkanie komitetu diecezjalnego na Wieczystej. III. Starmouth Court nie jest położony, jak można by oczekiwać, w pobliżu portu Starmouth, lecz osiemnaście mil od Londynu, w Surrey; związki księcia ze Starmouth giną w mgłach odległej przeszłości. Kiedy tam wreszcie przybyliśmy pewnego słonecznego poranka w lipcową sobotę, przeraził mnie podobnie jak Grace zastany widok. Zamiast przytulnej wiejskiej rezydencji ujrzeliśmy potężny pałac o sztywnych proporcjach. Chociaż nawykłem do wizyt w wielkich domach naszej diecezji, nigdy nie zatrzymywałem się w żadnym z nich. Perspektywa gościny w nobliwej wiejskiej siedzibie Starmouthów sprawiała, że czułem się niczym upadła kobieta, zmuszona schronić się w domu zacnej, żyjącej w staropanieństwie ciotki. Do położonego wysoko na stoku wzgórza, otoczonego drzewami pałacu prowadził kręty podjazd, przyprawiający o dygotanie i nas, i silnik samochodu, który nasza gospodyni wysłała po nas na stację. - "I przybył Childe Roland do Mrocznej Wieży" - szepnąłem Grace, nim jeszcze Mroczna Wieża okazała się rozłożystym pałacem w stylu królowej Anny. Pozwoliłem sobie na jedno wzdrygnięcie i twardo postanowiłem nie okazywać speszenia. - Czyż nie wygląda dokładnie tak jak wiejskie rezydencje z powieści kryminalnych? - mruknąłem do Grace w heroicznej próbie nonszalancji. - Widzę już trupy w bibliotece, ponurego lokaja zaczajonego za obitymi zielonym rypsem drzwiami i Herkulesa Poirot buszującego w krzakach! Ale Grace była zbyt przerażona, żeby odpowiedzieć. W holu wielkości kortu tenisowego przywitał nas pełen dostojeństwa szwajcar. Olbrzymie obrazy przedstawiające mężczyzn w togach ginęły w mroku, gdzieś pod sklepieniem. W jakiejś pseudo-greckiej wazie stał potężny bukiet kwiatów. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ów przedrostek był bezsensowny. Waza miała ową mgiełkę wieków, której nie sposób podrobić. Przypominała mi niezliczone wizyty w Muzeum Brytyjskim w deszczowe sobotnie popołudnia, gdy jako dzieci mieszkaliśmy u surowych metodystów i wymykaliśmy się raz w tygodniu na zwiedzanie Londynu. - Ładne kwiaty - rzuciłem od niechcenia do Grace, chcąc dać do zrozumienia szwajcarowi, że hol jest dla mnie zbyt z tego świata, by wart był komentarza. - Pięknie ułożone. Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy gdzieś otworzyły się z hukiem drzwi, usłyszeliśmy spieszne kroki w korytarzu i po chwili ktoś wpadł radośnie do holu. Zadźwięczał znajomy śmiech. - Witamy w Starmouth Court! - Z przerażeniem i rozkoszą rozpoznałem swoją uczennicę. IV. Wiedziałeś, że tutaj będzie? - zapytała Grace, gdy tylko zostaliśmy sam na sam w naszej sypialni. Moje osłupienie było zbyt autentyczne, by wątpiła w zaprzeczenie. Podszedłem do okna, z którego mieliśmy widok na geometryczny ogród, pnący się tarasami po stoku wzgórza i niknący na szczycie. Poprzez murawę najniższego parteru upstrzoną obręczami do krykieta spoglądały na siebie ustawione w dwóch rzędach klasyczne posągi. Jasny blask słońca przypomniał mi, że jest mi gorąco. - Powinna była mi powiedzieć - odezwałem się, machinalnie zdejmując koloratkę. - Czemu na Boga nie wspomniała nic w ostatnim liście? - Pewnie uznała, że zabawnie będzie sprawić ci niespodziankę. -Grace przerażona, że między nią a walizką nagle niczym dżinn z butelki wyrośnie ktoś ze służby, zaczęła już wypakowywać pocerowaną bieliznę. - Nie lubię tego rodzaju niespodzianek. - Zacząłem krążyć po pokoju. Mosiężne obramienie łóżka błyszczało. Podniosłem kapę i bezmyślnie dotknąłem śnieżnobiałej pościeli. - Myślę, że to autentyczne lniane płótno - powiedziała Grace. -Spójrz tylko na te ręczniki przy umywalce. Myślisz, że to też len? - Zapewne jeszcze przedwojenne. Drogie rzeczy przez lata wyglądają jak nowe. - Rozejrzałem się po luksusowym pokoju, doceniłem subtelny przepych, pełną smaku ekstrawagancję i nim zdołałem się powstrzymać, już mówiłem: - Przypuszczam, że nadal uważasz, że nie powinnaś przyjeżdżać. - Och, nie - odparła Grace natychmiast. - Cieszę się teraz, gdy przygoda już się zaczęła. Miałeś rację, to świetna zabawa. Zdałem sobie sprawę, że Grace uruchomiła swoją inteligencję, ale nie miałem ochoty zastanawiać się nad tą nową, chytrą taktyką. Uśmiechnąłem się tylko, pocałowałem ją z wdzięcznością i zacząłem rozpakowywać swoją torbę. V. Wszyscy byli niezwykle mili dla Grace, która pomimo dręczącej niepewności zachowywała się równie jak ja swobodnie w obcej sytuacji. Nikt chyba nie był dla niej bardziej uprzejmy niż Dido, która poświęcała jej tyle uwagi, że mnie niemal ignorowała. Nieustannie powtarzałem sobie, jak wielką ulgę sprawia mi wzorowe zachowanie mojej uczennicy. Jeśli chciałem zakończyć weekend nie nadwerężając szacunku dla swej duchownej osoby, wystarczyło trzymać się blisko żony i nie spoglądać na nogi Dido, które przyciągały niczym erotyczne drogowskazy, ilekroć spojrzałem w jej kierunku. W przypływie optymizmu pomyślałem nawet, że wkrótce będę mógł zapomnieć o tych żenujących ciągotach cielesnych i uznać je za zwykłą dla mężczyzn w średnim wieku słabość wobec młodości. Chociaż bardzo chciałem widzieć we własnych uczuciach ledwie trywialną przypadłość, podejrzewałem, że jestem zbyt młody na tę chorobę wieku średniego. A może nie? Jeśli diagnoza była poprawna, powinienem zadrżeć. Jeśli tak zachowuję się w wieku lat czterdziestu, jaki będę dobiegając pięćdziesiątki? Zamajaczył mi mglisty obraz sześćdziesięcioletniego, podstarzałego rozpustnika otoczonego wianuszkiem młodych dziewcząt. Nie była to radosna wizja dla człowieka Kościoła, który Piął Się i Daleko Zaszedł. Chociaż lady Starmouth zapewniała, że atmosfera będzie przyjacielska i dystyngowana, weekendowych gości w Starmouth trudno było uznać za śmietankę towarzyską. Poza moją uczennicą na trzydniowej przepustce, wśród gości znajdował się kanonik rezydujący katedry Radbury z żoną, znajoma księcia z Izby Lordów, władcza dama w nieokreślonym wieku, która zajmowała się w Londynie żydowskimi uchodźcami i mówiła o biskupie Bellu z entuzjazmem, z którym kobiety zwykły opowiadać o gwiazdach filmowych, wyblakły urzędnik z Ministerstwa Informacji i najmłodsza córka Starmouthów, Rosalind, debiutantka, jak Dido, z 1933 roku; jej mąż służył obecnie w Indiach. Szybko doszedłem do przekonania, że potrafię poradzić sobie w tym towarzystwie, nawet z kanonikiem, starszym ode mnie najmniej o dwadzieścia lat. Powściągnąłem wzrastającą pewność siebie, kryjąc ją pod nie narzucającym się sposobem bycia. Alex przestrzegał mnie nie raz, że ludzie z wyższych sfer nie lubią hałaśliwych arrywistów. - Rób, co chcesz - mówiłem do Grace, kiedy przebieraliśmy się do obiadu wieczorem pierwszego dnia - ale nie wspominaj władczej pannie Wilkins, która najwyraźniej świata nie widzi poza biskupem Bellem, że będę być może opiekował się niemieckimi więźniami w obozie na równinie Starbury. Jeśli zacznie się dyskusja na temat stanowiska Kościoła wobec Niemców, musi wypłynąć nazwisko biskupa Bella, a ja wolałbym nie wdawać się w polityczne kontrowersje. - Myślałam, że uwielbiasz biskupa Bella. - Tak. Prywatnie. Nie chcę jednak, by ktokolwiek myślał, że jestem miękki wobec Niemców. - Pewna jestem, że nikt tak nie pomyśli... - Ależ tak, pomyślą! Kłopot w tym, że Bell to polityczny dynamit. Dlaczego został przesunięty na biskupa seniora? Ponieważ nieustannie występował w Izbie Lordów przeciw rządowi i chociaż nie jest pacyfistą, ludzie nabrali przekonania, że jest miękki wobec Niemców! - Ale nie dla nazistów? Ci, którzy oskarżają go o miękkość, są niesprawiedliwi... - Tak, ale nie chcę wdawać się w spór, czy w warunkach wojny możliwe jest rozróżnianie między Niemcami nazistami i nie nazistami. Nie chcę wdawać się w spór na temat moralnego aspektu nalotów dywanowych. Bell ma oczywiście prawo bronić sprawy cierpiących Niemców, wszystkich chrześcijańskich i żydowskich uchodźców, wszystkich chrześcijan i Żydów w obozach koncentracyjnych, nawet wszystkich Niemców, których odrazą napawa każda chwila hitlerowskich rządów i którzy jakimś cudem pozostają nadal na wolności. Oczywiście nie należy w żadnym razie mówić, jak powiada ten osioł Babbington-French, że tylko martwy Niemiec to dobry Niemiec, ale Bell nie powinien dyktować Churchillowi, jak prowadzić wojnę. To szaleństwo, absolutne szaleństwo, a przy tym zawodowe samobójstwo i nie będę popierał podobnych opinii. Musimy zdecydowanie popierać Churchilla, musimy - jakże inaczej mielibyśmy przetrwać tę straszną mękę? - Och, kochanie, rozumiem i zgadzam się z tobą. Nie myśl, proszę, że cię krytykuję. Gdzie bylibyśmy teraz wszyscy, gdyby nie Churchill? Nie w Starmouth Court, to pewne! Chciałam tylko powiedzieć, że podziwiam biskupa Bella, bo potrafi obstawać za wartościami chrześcijańskimi w tak niesprzyjających okolicznościach i płacąc samemu taką cenę... - Tak, jest bohaterem. - Podszedłem do okna, żeby rzucić okiem na tarasy trawników. - Charles Raven tkwi w swojej wieży z kości słoniowej i głosi pacyfizm - powiedziałem - ale George Bell jest między nami, pośród tego całego chaosu, walczy zawzięcie o Boga w oszalałym świecie. Nie było duchownego, którego podziwiałbym bardziej niż Ravena, ale teraz myślę... no, nieważne, co myślę. Jak powiedziałem wcześniej, najlepiej milczeć na temat biskupa Chichesteru. Ku mojemu zaskoczeniu Grace nagle mnie pocałowała i powiedziała: - Cieszę się, że tak bardzo go podziwiasz. To jesteś prawdziwy ty. - Prawdziwy ja? - Ten nieoczekiwany objaw uczucia sprawił mi wielką przyjemność. - Człowiek kryjący się pod maską archidiakona, który odniósł sukces. - Archidiakon, który odniósł sukces to także prawdziwy ja. - Tak, ale... Nagle spojrzałem na zegarek. - Powinniśmy schodzić już na dół - stwierdziłem, starając się, by głos mi nie zadrżał nerwowo na myśl o dystyngowanym posiłku, który nas czekał. Zeszliśmy szybko do jadalni. VI. Kiedy panie odeszły od stołu, lord Starmouth zostawił swoich gości pochłoniętych dyskusją o froncie w Afryce Północnej, teraz, trzy tygodnie po tragicznym upadku Tobruku, groźniejszym niż kiedykolwiek, i pociągnął mnie w zaciszny kąt koło kredensu. - Alex Jardine zawsze wyrażał się o panu z najwyższym uznaniem -powiedział - ale być może winien jestem panu informację, że to nie Alex Jardine namówił moją żonę, by zaprosiła pana na weekend. - Musiał być to zatem doktor Ottershaw. - Prawdę mówiąc również i nie on. Ottershaw wychwala pana od lat, przyznaję, ale ze wstydem wyznam, że ja i moja żona puszczaliśmy jego pochwały mimo uszu. Nie, pańską orędowniczką, archidiakonie, była panna Tallent. O mało nie jęknąłem, modląc się, żebym nie oblał się rumieńcem, i zbyt późno zorientowałem się, że mam otwarte usta. Jakoś udało mi się je zamknąć. - Droga, mała Dido! - powiedział książę, któremu podeszły wiek pozwalał nie kryć się z sentymentami do młodych dziewcząt. -Pokazywała mi listy. Tym razem nie mogłem powstrzymać się od cichego jęku. Stałem z rozdziawionymi ustami. - Pańskie listy - oświadczył książę, uśmiechając się do mnie łaskawie. - Muszę panu naprawdę pogratulować, archidiakonie, cóż za epistolarna tour deforce! Szczególnie podobał mi się pański esej na temat Wcielenia, całkowicie zgodny z modernistycznymi wywodami profesora Sandaya dotyczącymi kenozy. Szczęśliwa mała Dido, że spotkała duchownego, który może pokierować jej rozwojem duchowym. Potężnym wysiłkiem woli doszedłem na tyle do siebie, by powiedzieć: - Cieszę się, że moje starania znajdują pańskie poparcie, lordzie. - Tak, gdy tylko przeczytałem listy, powiedziałem do żony: "Muszę usłyszeć tego człowieka, jak wygłasza kazanie!" Z ogromną niecierpliwością wyczekuję pańskiego jutrzejszego nabożeństwa, a mała Dido jest wprost rozgorączkowana. - Książę westchnął, zadowolony, ale czy na myśl o moim kazaniu, czy o "małej Dido", nie sposób było orzec. - Złote serce pod światową powłoką- wyznał. - Cieszę się, że tak ostatnio spoważniała. Podejrzewam, że była bardzo nieszczęśliwa. Londyńska socjeta jest okropna. Rad jestem, że moje córki wcześnie powychodziły za mąż i nie miały okazji zbyt długo obijać się w tym świecie... Proszę mi powiedzieć, drogi archidiakonie, myśli pan, że Dido powinna poślubić duchownego? Nie domyśla się pan nawet, jak bardzo wzięła sobie to do serca... - Dopiero teraz ośmieliłem się uwierzyć, że Dido musiała niezwykle uważnie przebrać listy. - Szczerze mówiąc nie bardzo widzę ją na plebanii. Sądzę, że nie zdaje sobie sprawy, jak staroświecki jest Kościół pod wieloma względami i jak konwencjonalne musiałoby stać się jej życie. Moim zdaniem lepiej zrobiłaby wychodząc za jakiegoś polityka, właściciela ziemskiego, za kogoś, kto posiadałby dom w Londynie i kilkaset akrów z terenami do polowań gdzieś na wsi. - Prawdopodobnie. Jakiś cichutki głos szeptał mi, że z Dido u boku mógłbym sięgać po najwyższe eklezjastyczne trofea. Wiedziałem jednak, że ów głos nie pochodzi od Boga, tylko od siły nieczystej, którą staroświeccy duchowni zwą Szatanem, a w której ja, jako dobry modernista, upatrywałem ciemnej strony własnego ja. Nie mam zamiaru tłumaczyć się z ciemnej strony swojego ja, ale chyba można uznać za usprawiedliwione pragnienie osiągnięcia możliwie najwyższych pozycji - pragnienie, które moi krytycy bez wahania określiliby jako nie przystające duchownemu. Ambicja, jak wszystko inne w życiu człowieka, powinna być poświęcona służbie Bogu. Marząc o awansach nie chciałem ich wyłącznie dla siebie; myślałem o stanowiskach, na których mógłbym służyć Bogu najlepiej, wykorzystując od Boga dane zdolności, a prawda była taka, że Bóg nie uczynił mnie zdolnym do życia o chlebie świętojańskim i dzikim miodzie, jak święty pustelnik. Moim żywiołem była administracja. Moja archidiakonia działała jak zegarek. Moi wikariusze byli idealnie przeze mnie wyuczeni, ułożeni i wymusztrowani. Wystarczyło mi tylko rzucić okiem na którykolwiek z działów diecezjalnych i biurokratyczna opieszałość znikała. Potrafiłem prowadzić biskupa po labiryntach jego obowiązków tak gładko, że przestał wzdragać się przed papierkową robotą. Przyznaję, że ten mój dar nie jest ekscytujący pod względem spirytualnym, ale nie każdy duchowny rodzi się świętym Franciszkiem z Asyżu czy świętym Ignacym Loyolą. Zamiast tracić czas i użalać się nad własnymi ograniczeniami, poświęcam moje skromne zdolności służbie Bogu. Czy oszukuję siebie, uważając, że Bóg przyjmuje je z radością, nawet jeśli brak im duchowego poloru? Myślę, że nie. Ktoś w końcu musi zarządzać Kościołem Anglii, historycznym świadkiem potęgi wiary chrześcijańskiej, a że w niedoskonałym świecie trudno, by Kościół żył samą świętością, naprawdę sprawna administracja jest nieodzowna dla jego pomyślności. Krótko mówiąc, moja ambicja pięcia się w górę w hierarchii kościelnej jest w pełni usprawiedliwiona. Czego nigdy nie potrafiłem usprawiedliwić, to marzeń o przebywaniu tej drogi w towarzystwie kobiety, która nie byłaby moją żoną. To rzecz ze wszech miar naganna i żaden dobry duchowny nie może pozwolić sobie, by upaść tak nisko. Stwierdzenie to jest jednoznaczne z powiedzeniem, że podobna myśl nigdy nie przyszła mi do głowy, gdyż byłem dobrym duchownym. Odegnałem ją teraz ze wstydem, za karę postanowiłem odmówić sobie przyjemności kochania się z żoną pod dachem księcia i poświęcić czas na szlifowanie kazania. Alex radził mi kiedyś, że duchowny zwracający się do klas wyższych nigdy nie powinien zapominać, że mówi do ludzi, którzy nawet jeśli z oporami, to jednak zdobyli dobre wykształcenie; polecał w takim przypadku wpleść w początek kazania jeden choćby powszechnie znany cytat. Rozpoznawszy znane słowa słuchacze utwierdzają się we własnej erudycji, a płynąca stąd satysfakcja łaskawie ich usposabia. Zgodnie z tą radą umieściłem na początku kazania cytat z Browninga ("Jakże trudno jest być chrześcijaninem"), przeszedłem do Tennysona ("Zostawmy za sobą mroczne światy, nadejście Chrystusa witając"), otarłem się o T. S. Eliota ("Każde zamierzenie jest nowym początkiem") i połączyłem wszystko moimi ulubionymi słowami z Biblii: "Jezus Chrystus wczoraj i dziś; początek i koniec; alfa i omega" - które zawsze w moim odczuciu niosły pociechę, szczególnie w niepewnym, udręczonym wojną świecie. Starmouth Court należy do parafii w Leatherhead. To miłe miasteczko sąsiadujące z krańcami południowych przedmieść Londynu, z uroczym normańskim kościółkiem, z którego roztacza się widok na dolinę rzeki Mole, zwanej tak, ponieważ znika pod ziemią w najbardziej nieprzewidzianych miejscach. Bałem się, jak wikary przyjmie wizytującego kaznodzieję, narzuconego mu przez jego znakomitych parafian, przywitał mnie jednak z wylewną serdecznością, zrozumiałem zatem, że tylko czeka, by wymigać się od homiletyki. Zaczęło się nabożeństwo, nadeszła chwila rozpoczęcia kazania i choć nie mam ochoty chełpić się, muszę powiedzieć, że wykorzystałem najlepiej jak mogłem wspaniałą sposobność. Po lunchu złapała mnie lady Starmouth. Odkrywszy, że goście mogą odpocząć po południu, Grace wymknęła się do naszego pokoju, a ja wybrałem się na przechadzkę po gruntach pałacowych. Krążyłem bez celu przemierzając tarasy i udając, że nie mam ochoty na spotkanie z Dido. - Archidiakonie! Oto człowiek, którego właśnie chciałam spotkać - zawołała moja gospodyni, chwytając mnie w potrzask akurat w chwili, kiedy okrążałem studzienkę życzeń w rosarium. - Siądźmy na chwilę, chciałabym pomówić z panem o Dido. - Ach - odparłem. Monosylaba może niezbyt wymowna, ale tę mająca zaletę, że nie nasuwająca kontrowersji. Pozwoliłem się poprowadzić do eleganckiej ławki z kutego żelaza, obok klombu przytłaczająco kobiecych czerwonych róż. - Doprawdy muszę panu pogratulować, panie Aysgarth - powiedziała lady Starmouth, spoglądając na mnie przyjaźnie ciemnymi oczami i zaszczycając jednym z najłaskawszych uśmiechów. - Och? - odparłem, niemy niczym nieokrzesany jorkszerski kmiot. W panice nakazałem sobie zarzucić te absurdalne monosylaby. - Ależ, archidiakonie! - rzekła lady Starmouth, pełna bezpretensjonalnego wdzięku i subtelnego dostojeństwa. - Proszę nie udawać, że nie wie pan, o czym mówię! Musi pan przecież świetnie wiedzieć, że Dido jest w panu zakochana, i zdaje pan sobie naturalnie sprawę, że gratuluję panu sposobu, w jaki radzi sobie z tym zauroczeniem. - Ach - powiedziałem raz jeszcze. Nic dziwnego, że ludzie z Yorkshire mają tak jednoznaczną opinię. Brakowało mi tylko sukiennej czapki na głowie, by wcielenie prowincjonalnego tępaka z północy było kompletne. Wściekły, że dałem się tak obezwładnić wstydowi, przekląłem cały angielski system klasowy i próbowałem wmówić sobie, że lady Starmouth to jedna z moich parafianek z klasy średniej. - Nie jestem pewien, czy mogę w pełni zgodzić się z pani diagnozą co do uczuć Dido, lady Starmouth - powiedziałem, zdobywając się na niezobowiązujący uśmiech, ten rodzaj uśmiechu, jaki mądry duchowny przybiera, kiedy mówi o ziemskich sprawach do wytwornej starszej damy. - Nie we mnie się kocha, tylko w tym, co reprezentuję. - To sprytna uwaga, potwierdzająca tylko moją opinię, iż nie jest pan głupcem. Niemniej, archidiakonie, myślę, że czas, by ktoś rzucił nieco światła na to, co może się okazać zapalną iskrą. Prawda, obawiam się, jest taka, iż Dido to mała bardzo niegrzeczna dziewczynka. Och, przyznaję, istnieją okoliczności łagodzące, ojciec łajdak, matka nie do pokazania. Nowe pieniądze zawsze pociągają za sobą wulgarność, niemniej fakt pozostaje faktem; dziećmi Talentów nie opiekował się nikt poza jakimiś najętymi staruchami, dziewczęta zostały rzucone w świat bez wykształcenia, wychowania, właściwej dyscypliny w dzieciństwie, wskazówek na przyszłość. Trudno się dziwić, że ich sukces towarzyski, oparty, niech mi wolno będzie powiedzieć, wyłącznie na talencie do flirtu, skończył się skandalem i tragedią. Przypuszczam, że Dido opowiedziała panu całą historię? - Wspominała... - Merry wyszła za mąż za nałogowego hazardzistę, Laura nie żyje, a Dido ma reputację... powiedzmy figlarki? Kpi sobie z uczciwych mężczyzn i ugania się za łobuzami. Opowiadała panu o Rollo Carlton-Blakeu? To zaprzysiężony kawaler z inklinacją do łatwych kobiet z niższych klas, o czym wszyscy uprzedzali ją dobrych kilka lat temu, ale Dido nie zwracała uwagi i chyba wiem dlaczego. Aufondte dziewczyna nie chce wyjść za mąż, panie Aysgarth, oto dlaczego, świadomie, czy nieświadomie, zakochuje się w mężczyznach, którzy albo są niemożliwi, jak Carlton-Blake, albo niedosiężni, jak pan. Miałam kiedyś podobną do niej amerykańską przyjaciółkę. I ona zakochała się w obiecującym, młodym, żonatym duchownym i doprowadziła go niemal do katastrofy - chociaż z radością mogę powiedzieć, że przeżył i został biskupem. Takie kobiety są niebezpieczne... Ale być może doszedł pan już do tego samego wniosku i zastanawia się teraz, jak się wycofać? - Z całą szczerością wyznam - serce mi się ścisnęło na myśl, że muszę kłamać - iż chętnie wycofałbym się, ale jako duchowny pamiętam, że jeśli będę do niej nadal pisał, mogę przyczynić się do prawdziwego duchowego przebudzenia. Pismo powiada: "Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi". Trzeba otaczać opieką każdy kiełkujący wysiłek moralny. - Racja. To bardzo sumiennie z pana strony, panie Aysgarth i mój mąż powiedział dokładnie to samo, gdy Dido odnowiła przyjaźń z Rosalind, żeby podtrzymać znajomość przez wzgląd na pana, ale proszę mieć się na baczności i uważać... A teraz - powiedziała lady Starmouth skończywszy ćwiartować słowami moją uczennicę - przejdźmy do przyjemniejszych tematów. Jaką uroczą i zachwycającą ma pan żonę! Mam nadzieję, że dobrze się tu czuje. Natychmiast zrodziło się we mnie podejrzenie, że to żaden nowy temat, tylko inny aspekt tego samego groźnego zagadnienia. - Obydwoje czujemy się wprost znakomicie, lady Starmouth -odparłem z promienną prostodusznością. - Ten weekend pozostanie nam na zawsze w pamięci! - Jakże miło mi to słyszeć z pana ust! - Lady Starmouth najwyraźniej uznała, że teraz jej kolej na odrobinę promiennej prostoduszności. - Dochodziły mnie słuchy, że pańska żona stroni od życia towarzyskiego. - Doprawdy? - oparłem zaskoczony. - Niezwykłe! Duży krąg przyjaciół i oczywiście obowiązki parafialne, z których wywiązuje się idealnie, wymagają od niej prawdziwie towarzyskiego daru. - Musi być pan z niej bardzo dumny. Doskonała żona jest nieodzowna dla duchownego. Znałam kiedyś bardzo nieudaną żonę duchownego - stwierdziła lady Starmouth, z niezawodną biegłością pamięci sięgając w tajniki spraw kościelnych. - Spędzała całe dnie wypłakując się na kanapie, ponieważ nie była w stanie podołać swoim obowiązkom. Dla męża było to wprost katastrofalne, znalazł w końcu pomoc do domu, to zawsze jest takie nieodzowne dla żony duchownego, nie sądzi pan? Muszę powiedzieć z radością, że odtąd żyli szczęśliwie. Mniej więcej. - Obdarzyła mnie jeszcze jednym promiennym uśmiechem i wstała. - Przypomniałam sobie pańskie dzisiejsze kazanie. "Jak trudno być chrześcijaninem", Browning mógłby dodać: jak trudno być duchownym! Ale oczywiście pan jest mądrym człowiekiem, oddanym swojej uroczej żonie, która służy mu wsparciem w każdej potrzebie. Bez wątpienia znajduje pan życie o wiele łatwiejszym niż pańscy mniej szczęśliwi bracia. - Dawszy do zrozumienia nowemu protegowanemu, że będzie obdarzała go łaskami tak długo, jak długo będzie potrafił utrzymać swoje życie prywatne w porządku, odpłynęła przez ogród różany. VII. Bezpośredni skutek tej sceny był taki, że miałem ochotę wytarmosić Alexa za nos, że plotkuje o mnie ze swoją ukochaną przyjaciółką, ale szybko ochłonąłem, pojmując, że wyciągam zupełnie fałszywe wnioski. Alex był co prawda bardzo oddany lady Starmouth, ale mało prawdopodobne, by zawierzał jej szczegóły dotyczące moich domowych kłopotów. Każdy duchowny uznałby naszą ostatnią rozmowę za poufną. Choć niechętnie, musiałem uznać, że ktoś inny, może pani Ottershaw, komentująca nieobecność Grace na fatalnym przyjęciu w pałacu, szepnęła niedyskretnie, że żona archidiakona usycha po cichu na plebanii, a lady Starmouth wyciągnęła z tego własne przenikliwe wnioski na temat naszego małżeństwa. Widziałem, że polubiła Grace, ale nie wierzyła w jej siły, że polubiła mnie, ale obawiała się, że mogę popaść w kabałę, i że doprawdy serdecznie nie lubiła Dido, ale zdecydowała się tolerować ją przez weekend, by sprawić przyjemność mężowi. Do pewnego stopnia wstrząśnięty łaskawym acz turbującym spotkaniem z moją gospodynią, odsunąłem od siebie myśli o przypadkowym spotkaniu z Dido wśród róż i wróciłem do pałacu, nikogo po drodze nie spotykając. Wspiąłem się na piętro, przeszedłem korytarzem wysłanym grubym dywanem, mijając portrety zmysłowych georgiańskich dam i cichutko otworzyłem drzwi sypialni, by nie obudzić Grace. Nie spała jednak. Ku mojemu niezadowoleniu, irytacji i -najgorsze ze wszystkiego - zagniewaniu, zastałem ją wypłakującą się w poduszkę. Zamknąłem drzwi. Opadłem na łóżko obok niej i poniewczasie usiłując zapanować nad uczuciami, przemówiłem najbardziej neutralnym tonem: - A więc prawda jest taka, że jest ci tutaj okropnie. Udawałaś tylko, że dobrze się czujesz. Myślałem, że tak ponure stwierdzenie sprowokuje ją do zaprzeczenia, ale tylko kiwnęła zrozpaczona głową i zaczęła ocierać łzy. - I naturalnie tęsknisz za dziećmi. Kolejne kiwnięcie głową. Więcej łez. Podniosłem się, zdjąłem marynarkę i starannie odwiesiłem na najbliższe krzesło. Z powodu upału zaraz po lunchu zmieniłem szaty archidiakona na zwykły garnitur duchownego. Zdjąłem koloratkę i opadłem z powrotem na łóżko. Banalne ruchy podziałały uspokajająco. - Cóż, nie ma nic lepszego niż szczera rozmowa, prawda? Spróbujmy uporać się z tym problemem. - Mój głos nadal był pozbawiony cienia pretensji. Grace raz jeszcze spróbowała otrzeć łzy. Widząc jej czerwone i zapuchnięte oczy, pomyślałem, że nie będzie mogła zejść na herbatę. - A więc - zacząłem energicznym, rzeczowym tonem, usiłując zapanować nad sytuacją - pierwsza rzecz, jaką musimy ustalić, to dlaczego czujesz się taka nieszczęśliwa. Nie mówię o twojej obecnej mizerii, mówię o czymś więcej, co najwidoczniej trapi cię od pewnego czasu. Kiedy właściwie się to zaczęło? Czy to kiedy dowiedzieliśmy się, że Sandy ma przyjść na świat, zaczęłaś się martwić, czy będziesz potrafiła wszystkiemu podołać? Wznawiałem, ma się rozumieć, nierozwiązywalny spór na temat zatrudnienia stałej piastunki i oczekiwałem potakującej odpowiedzi. Tymczasem to, co usłyszałem, wstrząsnęło mną. - Nie, to nie ma nic wspólnego z Sandym. Skomplikował tylko już istniejącą sytuację. Wpatrywałem się w nią zdumiony. - Chcesz powiedzieć, że czułaś się nieszczęśliwa, nim Sandy został poczęty w 1940 roku? - Tak. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy przenieśliśmy się do Starbridge w 1937 roku, ale teraz, kiedy spoglądam wstecz mądrzejsza o te lata, wydaje mi się, że pierwsze ziarna nieszczęścia zostały posiane w 1932 roku. - W Willowmead? Ależ to niemożliwe! Byłaś tam taka szczęśliwa! - Tak, ale to tam właśnie coś zaczęło się psuć. - Co takiego na Boga zdarzyło się w Willowmead w 1932 roku? - Poznałeś Alexa Jardinea. Od chwili kiedy zaczął interesować się tobą, miał fatalny wpływ na nasze życie. Zaniemówiłem. - Nigdy nie lubiłam Alexa - dodała Grace porywczo. - Nigdy. Wiem, że zawsze byłeś ambitny, ale czuję, że on rozpalił twoje ambicje i skierował w niewłaściwą stronę... - O czym ty u licha mówisz? To jego serdeczne zainteresowanie dało mi wiarę w siebie, której potrzebowałem, żeby najlepiej spożytkować dane mi od Boga zdolności! - Byłem teraz rzeczywiście wstrząśnięty. - Moja droga Grace, nie mogę wprost uwierzyć, że w ten sposób myślisz o Aleksie! Zawsze cię podziwiał i powtarzał, że jesteś idealną żoną dla duchownego! - Może to właśnie jeden z powodów, dla których go nie lubię. Mam uczucie, że patrzy na mnie jak na przydatny przedmiot, jakbym była parą rękawiczek. Biedna Carrie! Nic dziwnego, że ich małżeństwo jest nieudane. - Ależ oni są sobie bardzo oddani! - Nie widzę, żeby chociaż trochę był jej oddany. Przypomnij sobie, ile razy słyszeliśmy jego sarkastyczne komentarze, kiedy biednej Carrie zdarzyło się powiedzieć coś głupiego! - No dobrze, przyznaję, z pozoru... ale jestem pewien, że w głębi... - W głębi okazuje się dość paskudnym człowiekiem i jestem pewna, że ma zgubny wpływ na nasze małżeństwo. - Ale jakim sposobem możesz winić Alexa za... - Bardzo łatwo. To Alex wyłowił cię spośród innych duchownych w diecezji i natchnął wyobrażeniami o pozycji w świecie. - Wyobrażeniami o pozycji w świecie? Wielkie nieba, Grace, w jakim my wieku żyjemy? Nie jestem wiktoriańskim służącym! - Nie, jesteś synem jorkszerskiego bławatnika, który pnie się w górę, a Alex bez przerwy zachęcał cię, ściągnął cię do Starbridge, nabił ci głowę myślami o wielkości, poznał cię z ludźmi takimi jak Starmouthowie, psuł cię awansami, które przewróciły ci w głowie, bo byłeś za młody, żeby cokolwiek rozumieć... - No tak, dzieli nas przepaść społeczna, masz prawo patrzeć na mnie z góry, skoro tak ci się podoba, ale muszę powiedzieć, że twoja postawa jest napastliwa, a oskarżenia chore. Kobiety nieodmiennie wpadają w irracjonalizm, kiedy się obrażają, a żony w rozgoryczenie, kiedy widzą, że nie są w stanie dotrzymać kroku swoim mężom... - A kto postawił nas w sytuacji, w której nie mogę już dotrzymać ci kroku? Kto przemienił mojego łagodnego, wrażliwego, nieśmiałego, romantycznego męża w kogoś zupełnie innego? - Nikt nie przemienił mnie w nikogo innego. Ludzie rozwijają się, Grace! Nie stoją po prostu w miejscu! Nie możesz oczekiwać, że pozostanę tym, którego spotkałaś na plaży w Saint Leonards! Znowu pogrążyła się we łzach rozpaczy. - Miłości moja najdroższa... - Nagle zdałem sobie sprawę, że i ja jestem przygnębiony. Ściskało mnie w żołądku, czułem narastające mdłości. - Nie myślisz o mnie chyba jako o pnącym się w górę synu jorkszerskiego kupca? - To było wszystko, co zdołałem powiedzieć zdławionym głosem. Ciągle płacząc, potrząsnęła głową i zarzuciła mi ręce na szyję. - Wybacz - wyszeptała wreszcie. Poczułem, że ani chwili dłużej nie zniosę jej smutku. Chcąc skończyć tę nieznośną scenę, powiedziałem niepewnie: - To ja powinienem prosić cię o wybaczenie. Miłości moja najdroższa, powiedz, co mogę zrobić, żebyś poczuła się znowu szczęśliwa? Klnę się, że dla ciebie gotów jestem na każde poświęcenie. Grace zmięła mokrą od łez chusteczkę w kulkę i ścisnęła tak mocno, że pobielały jej knykcie. - Rzuć archidiakonię, rzuć Alexa i tę dwulicową małą sukę, która chce cię zrujnować. Zamilkłem. Gdy postąpiłem automatycznie krok do tyłu, podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. - Powiedziałeś przecież - dodała drżącym głosem - że jesteś gotów na każde poświęcenie. - Przykro mi, ale w moim słowniku "poświęcenie" nie oznacza "zawodowego samobójstwa"! - Opanowałem się i dodałem już spokojniej: - Nie zrezygnuję ze stanowiska archidiakona; uczciwie wierzę, że wykonuję pracę, do której Bóg mnie powołał. Jeśli zaś idzie o Alexa, to przykro mi, ale też nie zrezygnuję z tej przyjaźni, po wszystkim, co dla mnie zrobił, byłby to szczyt niewdzięczności. Postaram się, żebyś nie widywała go za często, ale nie do pomyślenia, żebym miał mu powiedzieć, że... - A Dido Tallent? Nie udawajmy, Nevilleu. Wiem, że cię interesuje. Żony zawsze potrafią wyczuć takie rzeczy. - Jeśli uważasz, że moje zachowanie było kiedykolwiek niewłaściwe... - Nie, oczywiście, że nie! Przeżyłam z tobą szesnaście lat i wiem, że pomimo wszystko nadal jesteś dobrym, oddanym człowiekiem, dlatego właśnie ten kryzys jest takim koszmarem. Czuję, że stoisz przed jakimś wielkim zagrożeniem, którego nie potrafię zrozumieć. - Przed zagrożeniem? Ja? Ależ moja droga Grace, to z tobą dzieje się coś niedobrego! - Tak, dlatego, że ty tracisz kontrolę nad sobą! Nevilleu, dzieje się coś bardzo złego, czuję to, jestem pewna. Nie wierzę, że naszym zasadniczym problemem jest moje nieszczęście. To tylko objaw czegoś o wiele bardziej złożonego i groźnego. - To obłąkańcze, co mówisz. - Odwróciłem się, żeby włożyć marynarkę i koloratkę. Na szafce nocnej leżała moja Biblia. Przeciągnąłem palcami po okładce i powiedziałem: - Nie tracę kontroli nad sobą. Nie ma żadnych zasadniczych problemów w naszym małżeństwie. Jedyny, z jakim muszę się uporać, to uczynić cię na powrót szczęśliwą, i jeśli Bóg łaskaw, dojdę do tego, co robić, żeby wszystko znowu się ułożyło. - Wziąłem Biblię, ruszyłem do drzwi i trzymając już rękę na klamce rzuciłem od niechcenia przez ramię: - Oczywiście skończę znajomość z panną Tallent. Widzę, że źle zrobiłem i bardzo mi przykro, jeśli ta znajomość unieszczęśliwia cię jeszcze bardziej. Wyszedłem z zamętem w głowie. W holu pobłądziłem i jakimś marmurowym przejściem dotarłem do nie znanych mi bocznych drzwi prowadzących do warzywnika. Przeszedłem potem przez sad i zacząłem iść wzdłuż wysokiego żywopłotu z cisów. Czułem się jak bohater Kafki zagubiony w koszmarnym metafizycznym labiryncie, gdy wreszcie dotarłem znowu do ogrodu różanego. Tutaj koło studzienki życzeń stała moja uczennica, nareszcie sama. Ciemne włosy ułożone miała w nieskazitelną fryzurę. Ciemne oczy rozbłysły na mój widok nie udawanym zachwytem o obezwładniającej sile; szedłem ku niej przez trawnik. - Drooogi archidiakonie! - wykrzyknęła, naśladując salonowe zaciąganie kobiet z towarzystwa poprzedniej generacji. - Jakże niezwykle, niezwykle miło! - Nie sądzę - odparłem dochodząc do studzienki. - Panno Tallent, z przykrością muszę panią zawiadomić... - Cóż za straszne wyrażenie! Żargon kupców, którzy chcą powiedzieć klientowi, że przez najbliższe pół roku nie będą mieli na składzie poszukiwanego artykułu! Proszę nie być tak bestialsko pompatycznym, drogi archidiakonie, i pozwolić sobie powiedzieć, że pana dzisiejsze kazanie było całkiem wspaniałe i że byłam bardzo z pana dumna i czułam się tak podniesiona na duchu, że zmoczyłam całe dwie chusteczki! Czyż życie nie jest absolutnie niebiańskie? Bez chwili namysłu odparłem: - Tak, czuję się tak, jakby po długiej mrocznej zimie nastąpiła wreszcie wiosna. - Wypowiedziawszy najbardziej lekkomyślną uwagę, na jaką może pozwolić sobie żonaty duchowny wobec zalotnej młodej kobiety, odłożyłem Biblię na cembrowinę studzienki życzeń i impulsywnie chwyciłem jej dłonie. Rozdział czwarty. "Namiętności nie można wyeliminować: można dbać, by jej nie zbrukać, można ją sublimować, jakby powiedziano we współczesnym żargonie". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. 1. Gest trwał trzy sekundy. Puściłem ją i usłyszałem, jak idiotycznie mamroczę: - Przepraszam. Wysoce nie budujące. Całkowicie nieprzystojne. Te wyświechtane przymiotniki ze słownika kleru poprzedniej generacji jeszcze bardziej mnie ośmieszały, jakbym tymi kilkoma staroświeckimi zwrotami osuwał się w idiotyczny melodramat. Jakby i tego nie dość, na koniec oblałem się rumieńcem. Odwróciłem się plecami do Dido i wiedziony instynktem, który podpowiadał, że muszę zająć czymś ręce, zanim wznowią bezwiedne, a katastrofalne manewry, chwyciłem Biblię z cembrowiny studzienki. - Stefanie, najdroższy - powiedziała wniebowzięta Dido. - Czemu na Boga przepraszasz? Nie widzę nic złego w serdecznym uścisku dłoni pomiędzy przyjaciółmi. - Przyrzekła pani nie nazywać mnie tak. - Ciągle niezdolny na nią spojrzeć, tyle tylko potrafiłem powiedzieć. - Drogi archidiakonie, proszę się nie gniewać! Uwielbiam pana żarliwie, ale dlaczego seks miałby zrujnować naszą piękną przyjaźń? Nigdy nie pójdę do łóżka z nikim, kto nie będzie moim mężem, a że za pana nie mogę wyjść za mąż, jest pan absolutnie bezpieczny. Poza tym nie miałby pan na pewno ochoty i skądże by znowu, skoro pańska żona jest o tyle ładniejsza i milsza niż ja. Nie musimy się zatem martwić o stary, bestialski seks, tylko cieszyć się naszą wspaniałą romantyczną przyjaźnią, która wskazuje mi drogę duchową! - Panno Tallent - powiedziałem. - Zanim panią spotkałem, nie mogłem sobie wyobrazić, by kobieta była jednocześnie tak wyrafinowana i tak naiwna. Gratuluję dojścia do szczególnego paradoksu. Obawiam się jednak, że najwyższy czas, by zapomniała pani o swojej naiwności. - Och, uwielbiam, kiedy jest pan taki poważny i surowy! Drogi archidiakonie, proszę przestać patrzeć na mnie tak, jakby chciał pan dać mi klapsa, i ochłonąć na chwilę. Nie ma we mnie krzty naiwności, daj Boże każdemu tyle zdrowego rozsądku. Jeśli ja zachowuję się poprawnie wobec pana i ani mi w głowie psuć naszą piękną przyjaźń, jakże pan mógłby zachować się niepoprawnie wobec mnie? Zdrada wymaga dwojga. - Niezupełnie. - Odchrząknąłem. - Z teologicznego punktu widzenia... - Och, jak dobrze. Miałam nadzieję, że będzie jakiś fascynujący aspekt teologiczny. Jak rozkosznie! - Panno Tallent... - Najdroższy archidiakonie, proszę się nie martwić. Zostawiam pana samego, żeby mógł pan uspokoić rozedrgane nerwy i będę trzymała się na przyzwoitą odległość przez resztę weekendu, ale kiedy wróci pan do domu, proszę do mnie napisać i wyjaśnić mi wszystkie teologiczne aspekty zdrady! - Nie będę miał czasu. W środę wyjeżdżam na wakacje nad Jeziora. - Przyśle mi pan pocztówkę? - Nie, to byłoby zupełnie niewłaściwe. - Ale będzie się pan za mnie modlił! - Modlę się regularnie za wszystkie dusze pod moją opieką -odparłem stalowym głosem i z przerażeniem uświadomiłem sobie, że uśmiecham się do niej. - Dobrze, póki Bóg nad nami czuwa, nie pobłądzimy, czyż nie? -powiedziała Dido posyłając mi promienny uśmiech. - Myślę, że powinna pani naprawdę odejść, panno Tallent, nim . wprowadzę w czyn ochotę wymierzenia pani klapsa. Śmiejąc się odeszła tanecznym krokiem przez różany ogród. II. Opadłem na żelazną ławkę, na której lady Starmouth w tak nieporównanym stylu perorowała o ciężarach bycia duchownym, i ściskając Biblię, jakby była kołem ratunkowym, zmusiłem się do spojrzenia w twarz temu, co niewyrażalne. Zakochałem się. Dotąd trwałem w przekonaniu, że tylko nierozumne kobiety mogą tak całkowicie ulec sile amour fou, ale oto siedziałem tu, obezwładniony, oszołomiony aromatem czerwonych róż, drżąc od stóp do głów z pożądania. Oto namiętność wieku dojrzałego. Nic takiego nie przytrafiło mi się nigdy wcześniej. Byłem przerażony. Wracałem pamięcią do siedmiu lat narzeczeństwa z Grace. Chociaż zacząłem ten etap życia w gorączce cielęcej miłości, z czasem moje uczucia dojrzały, przeradzając się w trwałe oddanie. Nigdy nie straciłem nad nimi racjonalnej kontroli, przeciwnie, kampanię małżeńską układałem z wojskową precyzją, wyliczając do ostatniej ćwierćpensówki, kiedy będę mógł stanąć przed ołtarzem, planując, w jaki sposób mimo młodego wieku zdobyć zgodę przyszłego teścia, i ucząc się na pamięć słów, które musiałem powiedzieć matce. Jak daleko nie sięgałbym pamięcią, nie przypominałem sobie, by miłość przyprawiła mnie kiedyś o podobną demencję. W świetle obecnego szaleństwa zastanawiałem się wręcz, czy w ogóle kochałem Grace. Uwielbiałem ją. Była dokładnie taką żoną, jakiej zawsze chciałem. "Taka ujmująca dziewczyna!" - dźwięczały mi w pamięci pełne aprobaty słowa matki. "Taka spokojna i dobrze ułożona, i z własnym rocznym dochodem stu pięćdziesięciu funtów! Nevilleu kochany, bardzo, bardzo się cieszę..." Wspomnienie zniknęło. Otarłem pot z czoła, zebrałem się w sobie i postanowiłem stawić czoło szaleństwu, które mną owładnęło. Czemu próżnuję wśród mdlącego zapachu róż i rozmyślam o matce? Trudno to uznać za konstruktywne działanie. Musiałem zacząć zastanawiać się, w jaki sposób zaradzić nieszczęściu tak skutecznie jak kot czyści po sobie, udając przy tym przed całym światem, a szczególnie przed Grace, że jestem przy zdrowych zmysłach. W tym właśnie momencie przypomniałem sobie o naszej dwudniowej drugiej podróży poślubnej, w którą mieliśmy jechać przed rozpoczęciem rodzinnych wakacji. Zdrowy rozsądek, suto garnirowany silnym instynktem samozachowawczym podpowiadał mi, że w całej szesnastoletniej historii naszego idealnego małżeństwa jest to akurat najmniej dogodna pora na spędzenie dwóch dni sam na sam z żoną. Najrozsądniej byłoby ukryć się przed nią za dziećmi, przygotować się do obrony i impregnować na ataki własnego irracjonalizmu. Oparłszy łokcie na kolanach zacisnąłem dłonie, zamknąłem oczy i zdesperowany przemówiłem w duchu do Boga: Panie, dopomóż mi, ratuj mnie i chroń, bym mógł poświęcić się znowu twej służbie. Czekałem, usiłując pozbyć się uczucia, że wołam na puszczy, ale lęk i niepokój nie ustępowały. Najwidoczniej moja modlitwa nie miała odnieść żadnego natychmiastowego skutku. Raz jeszcze otarłem pot z czoła i zmobilizowałem się, by wrócić do pałacu. III. Kiedy wszedłem do sypialni, Grace przebierała się w popołudniową suknię. - Kochanie - powiedziałem. - Myślę, że to moja wina. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo nieszczęśliwa czujesz się z dala od dzieci. Skoro obiecałem, że uczynię cię radośniejszą, czemu nie zacząć od propozycji, byśmy zapomnieli o naszych krótkich wakacjach? Zamiast jechać w środę do Manchesteru, pojedziemy w sobotę z dziećmi na północ, prosto do wynajętego domku. - Jeśli jesteś pewien, że ci to odpowiada... - Jej wdzięczność była niemal żałosna. - Nie mów nic więcej. Postanowione. - Pocałowałem ją, spojrzałem na suknię i powiedziałem: - Nie myślisz chyba schodzić na herbatę? Powiem, że masz migrenę. - Wiem, że strasznie wyglądam po tym płaczu, ale nie chcę stawiać cię w niezręcznej sytuacji... - Nieważne. Ważne jest tylko, żebyś czuła się szczęśliwa. Może i te rodzinne wakacje cię nie cieszą? Może wolałabyś zostać w domu i odpocząć? - Nie bądź niemądry, nie potrafiłabym odpocząć w domu, zawsze jest tyle do roboty! Nie, nie mogę się doczekać wakacji, chociaż teraz, kiedy nie musimy zostawiać dzieci z Winifred, może nie jest jeszcze za późno, żeby zmienić plany i pojechać jak zwykle do Devonu. - Odmiana będzie przyjemna. - Nie nadaję się do odmian - odparła Grace. Ani do przyjemności - pomyślałem w duchu i natychmiast skarciłem się, za ten godny nagany komentarz. Choć całkiem serio zacząłem obawiać się o nasze rodzinne wakacje nad Jeziorami, nie miałem żadnych przeczuć nieszczęścia. Nie jestem mistykiem ani wizjonerem, a jako dobry modernista nie wierzę w jasnowidzenia. IV. Dziewięć tygodni po fatalnym przyjęciu w pałacu biskupim Starbridge nadal było nietknięte, ale w odwecie za brawurowy nalot RAF-u na Kolonię w końcu maja, Niemcy obrócili w gruzy Canterbury. W obydwu miastach ocalały katedry, pomniki nadziei w szalonym świecie ogarniętym żądzą zniszczenia. Hitler związany w Rosji i upojony zwycięskimi posunięciami Rommla w Afryce musiał przerzucić obojętnie stronę Baedekera, na której odnotowano Starbridge. Za wcześnie było cieszyć się, że uniknęliśmy nieszczęścia; ruiny Bath, Yorku, Norwich, Exeter i Canterbury przypominały o koszmarze, który ciągle mógł stać się prawdą. - Jak wspaniale będzie zapomnieć na dwa tygodnie o nalotach -westchnęła Grace, choć oczywiście nie sposób było zapomnieć o wojnie. Na początku szkolnych wakacji, stosując się do zaleceń rządu, przestrzegłem dzieci przed niebezpieczeństwem zabaw metalowymi podłużnymi przedmiotami, metalowymi kulami z rączką, kanistrami w kształcie termosów i wszelkimi szklanymi pojemnikami. Mało prawdopodobne, byśmy natknęli się na niewypały w okolicy Jezior, ale Luftwaffe niekiedy odciążała samoloty w najmniej spodziewanych miejscach i czułem, że nigdzie w Anglii nie jest naprawdę bezpiecznie. Tymczasem Grace borykała się z biurokratycznymi przepisami dotyczącymi nowych kartek, które miano pod koniec miesiąca wprowadzić w miejsce starych. Coraz bardziej zaostrzano racjonowanie. Dzieci były niepocieszone, kiedy dowiedziały się, że przydział słodyczy zostanie zmniejszony. Chłopcy ledwie wrócili ze szkoły, obrócili całe swoje kieszonkowe na groszowe batoniki czekolady, nie zważając na slogan: Proś o Nie Tylko Wtedy, Kiedy Naprawdę Potrzebujesz. Ani ja, ani Grace nie mieliśmy serca ich powstrzymywać. Ze wszystkich automatów zniknęły czekolady i cukierki, a na loteriach i zabawach dobroczynnych nie wolno było dawać nagród w postaci słodyczy. Coraz wyraźniej odczuwaliśmy ucisk ciężkiej ręki wojennego rządu. Oszczędzaj Chleb przestrzegano nas i propagowano pięćdziesiąt sposobów przyrządzania ziemniaków. Czy To Naprawdę Niezbędny Zakup? - padało zewsząd, a gdy wreszcie zjawiliśmy się na stacji, by rozpocząć naszą podróż na północ, pierwszy plakat, jaki zobaczyliśmy, wydany przez zarząd kolei, głosił: Nie Podróżuj. Od razu poczułem wyrzuty sumienia, że nie zostaliśmy jednak w domu. Ku swojemu rozdrażnieniu odkryłem, że w kolejnym spartańskim zapędzie nasz pociąg został pozbawiony wagonu restauracyjnego. Na szczęście Grace, idealna jak zawsze, przewidziała tę możliwość i zabrała kosz piknikowy. Dzieci umilały sobie niewygody podróży pałaszując biskwity, których o dziwo ciągle było pod dostatkiem. Wspominam o tych szczegółach życia na wewnętrznym froncie nie tylko po to, by uzmysłowić, jak posępny był czas wojny, oznaczającej niemal niepojętą grozę przypadkowej śmierci z przewodnika turystycznego, ale by pokazać, że żyłem w atmosferze niedostatków i represji, która lepszych ode mnie przywiodła do szukania ucieczki w szaleństwie wielkiej namiętności. Nie tworzę dla siebie usprawiedliwień i nie chcę broń Boże sugerować, że źródłem mojego szaleństwa były dwuuncjowe przydziały słodyczy Czy brak chleba, niemniej kiedy pozbawić człowieka czegoś w jednym obszarze, kompensuje to w innym. Jeśli obraz mojego kryzysu ma być dokładny, wyjaśnienie choroby musi obejmować także szarzyznę życia na froncie wewnętrznym. Duchowny obarczony żoną i piątką dzieci rzadko może pozwolić sobie na luksus spędzania rodzinnych wakacji w hotelu; nawet gdyby nasza gromadka była mniej liczna i tak bym uważał, że poręczniej i oszczędniej wynajmować na nasze coroczne wyjazdy nad morze schludny, czysty, przestronny cottage w okolicach Woolacombe w Devonie, sielankowe miejsce z ogłoszenia w "Gazecie Kościelnej". Gdy w maju zacząłem szukać domku nad Jeziorami, nie przyszło mi do głowy, że będę miał kłopoty ze znalezieniem czegoś podobnego. Wypatrzyłem inserat opisujący w lirycznych zwrotach przystań w sam raz dla mojej licznej rodziny i niewiele myśląc napisałem do właściciela z prośbą o rezerwację. Kiedy po wyczerpującej podróży opóźnionym pociągiem, obijaniu się w roztrzęsionym autobusie i wędrówce błotnistą drogą dotarliśmy wreszcie do sielankowej przystani, w ułamku sekundy pojąłem, że przywiozłem rodzinę do wiejskiego slumsu. Klucz leżał pod słomianką na progu, tak jak zapewniał właściciel, ale poza tym nic nie zgadzało się z oczekiwaniami. Na szczęście było lato i jasny wieczór; perspektywa radzenia sobie z lampą naftową i rozpalania pod staroświecką kuchnią już i tak zniechęcała, a po ciemku byłaby całkiem nieznośna. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie ze łzą w oku i takim sentymentem odnoszą się do przeszłości. Życie bez gazu, elektryczności i przyzwoitej kanalizacji musiało być pasmem pozbawionych romantyzmu niewygód. Słaniająca się ze zmęczenia Stokrotka zaczęła płakać, że jest głodna. Christian po dokonaniu błyskawicznego rekonesansu doniósł, że nigdzie nie ma ubikacji i dopytywał, czy już kopać dół w ogrodzie. - Czuję, że zbliża się migrena - stwierdziła Grace i opadła na najbliższe krzesło. Sandy, który dotąd spał w jej ramionach, obudził się na ten gwałtowny ruch i natychmiast podniósł krzyk. - Nie będę chodził do wychodka w ogrodzie - oświadczył James. - Szkoda, że nie pojechaliśmy do Devonu - dodał ponuro Norman. Odstawiłem ciężkie walizki, zebrałem resztki sił, odmówiłem w myślach krótką modlitwę i byłem gotów dokonać każdego cudu, byle zgodnego z prawami fizyki. Nakazałem Grace położyć się na wyjedzonej przez mole kanapie. Christiana wysłałem, by raz jeszcze spróbował poszukać czegoś na podobieństwo wychodka. Norman i James mieli zająć się słaniem łóżek. Stokrotka dostała jabłko z lunchu i zajęła się Sandym. W koszu piknikowym odkryłem na wpół zjedzoną bułkę, którą zapchałem Sandyego. Obok tylnych drzwi znalazłem polana, na brudnej podłodze w spiżarni starą gazetę i rozpaliłem pod kuchnią. Spoglądając ponuro na tlące się drewno, próbowałem nie pamiętać, że ledwie tydzień wcześniej pławiłem się w komforcie Starmouth Court. - Zrobię herbatę - zaofiarowała się szlachetnie Grace, próbując wstać z kanapy. - Nie podnoś się. - Napełniłem czajnik, wypakowałem przywiezione prowianty i dokopałem się w śmierdzącym kredensie imbryczka. Tymczasem wrócił Christian z wiadomością o istnieniu wychodka, Norman krzyczał z góry, że nie ma powłóczenia, za to mnóstwo kocy. Wyglądało na to, że robimy postępy. - Zabierz walizki na górę i zacznij rozpakowywać - poleciłem Christianowi. - Najpierw rzeczy Sandyego. - To niemowlę śmierdzi gorzej niż wychodek - grymasił Christian. - A jak myślisz, dlaczego kazałem ci zająć się najpierw jego rzeczami? Potrzebujemy czystych pieluch. - Sięgnąłem do kredensu po talerz i zacząłem wyjmować tuszonkę z puszki. - Poszukam pieluch - powiedziała Grace, raz jeszcze usiłując się podnieść. Sandy znowu zaczął wrzeszczeć. - Nie mogę zrozumieć - rozmarzył się Christian - dlaczego infantycyd nie jest na porządku dziennym. - Co to jest infantycyd? - zainteresowała się Stokrotka, ale Christian i Grace zniknęli już na schodach. - Dzieciobójstwo, kochanie. - Otworzyłem dwie duże puszki gotowanej fasoli, czajnik zaczął sprawiać takie wrażenie, jakby któregoś dnia miał jednak zawrzeć, rozwrzeszczany Sandy wypluł fasolę, którą mu dałem, tuszonką zainteresowała się mysz. - Zjeżdżaj, przeklęty gałganie! - warknąłem bez namysłu. Wprawdzie nie dopuściłem się bluźnierstwa, ale w ustach duchownego podobny okrzyk był wysoce niestosowny. W paroksyzmie wściekłości zamierzyłem się łyżką. Zwierzątko spokojnie zsunęło się po nodze od stołu i ruszyło w stronę bezpiecznej kryjówki. Stokrotka pisnęła. Sandy przestał płakać i zaczął radośnie wyśpiewywać: Jedżaj, jedżaj, jedżaj! (Czemu małe dzieci z tak nieomylnym smakiem podchwytują niewłaściwe słowa?) W chwilę później wywijając pieluchami wpadli Christian, Norman i James z wiadomością, że Grace znowu poczuła się gorzej i została na górze. - Nie stójcie tutaj i nie machajcie mi przed nosem tymi pieluchami, jakby to były flagi narodowe! Przynieście watę i talk, trochę papieru toaletowego też się przyda, wnosząc po zapachu... - Nie ma papieru toaletowego - zameldował Christian. - Bzdura. Musi być. - Nie jestem wcale głodny - upewnił mnie Norman, spoglądając spod oka na tuszonkę. - Ta rozmowa odebrała mi apetyt. - Absurd. Nie bądź taki delikatny! - powiedziałem z rubasznym humorem, który graniczył ze świętością. - Pokaż, jacy ludzie zbudowali Imperium. - Tatusiu. Myszka zrobiła sobie wychodek na stole -poinformowała Stokrotka. - Jedżaj, jedżaj, jedżaj - krzyczał Sandy. - Chyba za chwilę zwymiotuję - stwierdził Norman i zniknął za drzwiami. - Kto nauczył Sandyego mówić zjeżdżaj? - dopytywał się zachwycony Christian, szukając jednocześnie w szafie papieru toaletowego. - Tatusiu, słyszałeś? Mówiłam, że myszka... - Tak, kochanie. Podaj mi tę szmatę ze zlewu. - Neville. - Zobaczyłem w drzwiach Grace białą jak prześcieradło. Trzymała w dłoniach watę i talk. - Przewinę Sandyego. - Świetnie - odparłem, uznając, że okazałbym się niewdzięczny, gdybym dłużej upierał się nie przyjmować jej szlachetnych ofert pomocy. - Ale potem natychmiast się położysz. Miejmy nadzieję, że nie ma pluskiew. - Nie mogę zrozumieć, jak "Gazeta Kościelna" mogła dopuścić... - To nie wina "Gazety Kościelnej". Trudno oczekiwać, żeby przeprowadzali inspekcję każdego ogłaszanego domu. To moja wina, że nie zorientowałem się od razu, że "staroświecki urok" oznacza "brak wszelkich wygód". - Gaudeamus igitur - krzyknął Christian, wywijając triumfalnie rolką papieru toaletowego. - Christian, przestań zachowywać się jak przemądrzały sztubak i zamieszaj fasolę. James, wyjdź i zobacz, czy Norman skończył wymiotować. - Norman źle się poczuł? - zaniepokoiła się Grace. - Tatusiu, co to są pluskwy? - dopytywała się Stokrotka. - Jedżaj, jedżaj, jedżaj - wykrzykiwał radośnie Sandy. Grace zachwiała się. - Sandy! Christian, czy ty... - Nie, mamo, jestem całkowicie niewinny. Ta fasola wygląda co prawda nieco dziwnie... - Macie Normana - oświadczył James. - Wydaje mi się, że umiera. - Okropnie się czuję - przytaknął Norman z cierpiętniczą miną. - To niezwykle interesujące z metafizycznego punktu widzenia -zastanawiał się Christian, naukowiec z Winchesteru - że uczucia znajdują tak wierne zewnętrzne odbicie. - Zamknij się, ty zwierzę! - wrzasnął Norman. - Dość! - warknąłem. Grace słaniała się w drzwiach. - Grace i Norman, kładźcie się natychmiast, zanim padniecie. Christian, zrób herbatę. James, nakładaj fasolę. Stokrotka, wyjmij talerze z kredensu. Sandy... - westchnąłem i sięgnąłem po papier toaletowy. Były takie chwile, kiedy nawet ja, oddany swojemu powołaniu duchowny pochwalający radości rodzinnego życia, musiałem przyznawać, że bycie mężem i ojcem może pozostawiać wiele do życzenia. V. Dlaczego Sandy nie nauczy się obchodzić bez pieluszek? -zapytała Stokrotka, kiedy skończyliśmy fasolę i tuszonkę. - Ja wyrosłam z pieluszek, kiedy byłam dużo mniejsza od niego. - Każde dziecko jest inne, kochanie. - Myślisz, żeś taka mądra - odezwał się Christian. - Ja chodziłem, mówiłem, obywałem się bez pieluch i tłumaczyłem "Iliadę", nim skończyłem rok. - Chwalipięta! - odparowała Stokrotka, która odznaczała się walecznym duchem. - On naprawdę, tatusiu? - zmartwił się James. - Ależ ma się rozumieć, że nie. Dziewięcioletni James zaczynał właśnie dostrzegać przewagę starszych braci i zadręczał się myślą, że nie jest prymusem w klasie. Nie mogłem oczekiwać, że podobnie jak James i Norman zdejmie ze mnie część ciężarów finansowych, zdobywając stypendium w Winchesterze. Ale w końcu był szczęśliwy, lubiany wśród rówieśników, dobry w krykieta. Z nim też czułem się swobodniej niż z Normanem i Christianem. Jego pogoda, spokój, normalność stanowiły kojące przeciwieństwo intelektualnej fanfaronady zdolniejszych starszych braci. Według mnie zapowiadał się całkiem nieźle i byłem z niego bardzo zadowolony. Tyle jeśli idzie o Jamesa. Blisko pięcioletnia Stokrotka zasiadająca przy stole u mojego boku na honorowym miejscu Jedynej Córki któregoś dnia powinna zostać mistrzynią konwersacji; zafascynowana językiem, przy każdej okazji wzbogacała swój słownik. Jako że dla kobiety inteligencja jest mniej ważna niż wygląd, nie chciałem, by któregoś dnia wdziała niebieskie pończochy, z ulgą przeto patrzyłem, jak rośnie z niej za to zachwycająca blondynka o niebieskich oczach. Wróżyłem jej wspaniałą karierę żony i matki i perspektywa ta napełniała mnie ojcowską dumą. Tyle o Stokrotce. Drzemiący teraz na mojej piersi Sandy zapowiadał się na wielkiego mądralę, może nawet większego niż Christian. Kiedy nie folgował swojemu zamiłowaniu do wulgaryzmów, potrafił układać zdania zaskakujące u dziecka ledwie wyrastającego z niemowlęctwa. Jego ostatnie arcydzieło wypowiedziane tego dnia w pociągu brzmiało: "Królik Piotruś ma eleganckie odzienie, ale wolę płaszczyk Króliczka Benjamina". Naturalnie to Christian nauczył go zwrotu "eleganckie odzienie", ale osiągnięcie Sandyego nie polegało na umiejętności powtórzenia słów, lecz na tym, że potrafił użyć ich poprawnie. Stypendium w Winchester było według mnie niepodważalne i mogłem pławić się w zachwycie. Tyle, jeśli idzie o Sandyego. Dwunastoletni Norman walczący właśnie w sypialni z chorobą usiłował dowieść, że jest równie mądry jak jego starszy brat, i nieustannie stawał z nim w zawody. O ile James był synem, Przy którym czułem się najbardziej rozluźniony, to Norman był tym, którego najlepiej czułem; i ja przez całe dzieciństwo współzawodniczyłem ze starszym bratem. Ja swoje zawody wygrałem, podejrzewałem jednak, że Norman poniesie klęskę, choć był zbyt mądry na to, bym się miał o niego niepokoić. W szkole zdobywał same pochwały i dawał mi powód do westchnień pełnych satysfakcji. Tyle jeśli idzie o Normana. I wreszcie Christian, siedzący właśnie naprzeciwko mnie, w drugim końcu stołu. Co mogę powiedzieć, by oddać unikalny charakter tego najbardziej niezwykłego członka naszej rodziny? Nigdy nie mógłbym na końcu krótkiej charakterystyki napisać "tyle, jeśli idzie o Christiana", ponieważ żadna krótka charakterystyka nie odda nic poza suchą informacją o jego osobowości. Być może najlepiej uchwycę aurę, którą promieniował, gdy powiem, że był tym wyidealizowanym synem, o jakich mężczyźni tak często marzą, ale rzadko mają okazję im ojcować. Był kimś, kim ja chciałbym być, genetycznym cudem, mną w o wiele wspanialszym wydaniu. Wyjątkowo mądry, obdarzony darem wprawiającym w niemy podziw każdego napotkanego mistrza klasyki, świetny w sportach, lubiany wśród rówieśników, piętnastolatek najwyraźniej rosnący na czarującego i błyskotliwego erudytę, do tego wysokiego i przystojnego. Spoglądałem na niego z głęboką, żarliwą miłością, której nie potrafiłem wyrazić. Mogłem okazywać uczucia Stokrotce, gdyż mężczyznom wolno pozwalać sobie na podobną słabość wobec córek, ale trwożyła mnie myśl, że mógłbym być sentymentalny wobec synów. Posługiwałem się wobec nich łagodnym autorytetem, który wykluczał barbarzyńskie kary cielesne, ale jak bym nie pragnął okazać im swoje przywiązanie, kończyło się co najwyżej na jowialności. W Yorkshire nie wyciągamy serca na dłoni. Być może nie zapomniałem całkiem wuja Willoughbyego, który w 1909 roku stwierdził, że sentymentalny ojciec roztkliwiający się nad swoim męskim potomstwem jest głupcem, który musi niechybnie młodo dokonać żywota. - Tatusiu... Zostałem gwałtownie przywrócony w rok 1942. - Tak, James? - Co stanie się z gazetami, jak nie będzie już wojny? Nie będzie już wtedy żadnych wiadomości, prawda? - Będą białe stronice z czarnymi brzegami - odpowiedział Christian - obwieszczające całkowity koniec dziennikarstwa. Kto jednak powiedział, że wojna się skończy? Według mnie będzie trwała po wsze czasy. - Nonsens - odparłem gładko. - Weźcie Napoleona! Kampania rosyjska go wykończyła. Armii brytyjskiej zostało tylko sprzątnąć resztki pod Waterloo. - Chciałbym, żeby armia brytyjska tak samo sprzątnęła Rommla w Afryce. - Tatusiu - zagadnęła Stokrotka. - Dlaczego ty nie jesteś w armii? - Biskup powiedział, że nie może zwolnić mnie z pracy w Starbridge. Nie wszyscy duchowni powołani są, by służyć Bogu w armii, nawet w czasie wojny. - Żałowałeś kiedyś, że po Monachium porzuciłeś pacyfizm? -zapytał raptem Christian. - Czasami. Nadal wierzę, że pacyfizm jest intelektualnie zgodny z liberalnym protestantyzmem, ale niestety herr Hitler niewiele pozostawia nam miejsca na dbałość o intelektualne koherencje. - Zaczynam myśleć, że to liberalny protestantyzm nie pozostawia miejsca na intelektualne koherencje. Jak możesz pomniejszać zło i trwać przy optymistycznych zapatrywaniach na świat wobec katastrofy, jaką jest nazizm? Co poczniesz z kimś takim jak Adolf Hitler? Nie możesz ot tak poklepać go po głowie, okazać współczucie, wybaczyć i powiedzieć ciepłym głosem: "Idź i nie grzesz więcej!" Lekko osłupiałem. Musiałem powiedzieć sobie, że piętnastoletni dorastający ludzie mają w zwyczaju kwestionować poglądy swoich rodziców. - Powiem ci dokładnie, co zrobiłbym z kimś takim jak Hitler -odparłem porywczo. - W życiu z takimi się walczy, a w duchu za nich modli. Pamiętaj, że w każdym człowieku jest iskra boża. - To przecież beznadziejny idealizm, który nie ma nic wspólnego z realnym złem, w jakim żyjemy. Spróbuj powiedzieć Żydom o bożej iskrze Hitlera. - Idealizm to też realność - realność, do której wszyscy musimy nieustannie dążyć. - Tak, ale... - Christian, miałem ciężki dzień, ledwie trzymam się na nogach i szczerze mówiąc nie jestem w nastroju, żeby dyskutować o teologii. Możemy odłożyć tę debatę na kiedy indziej? - Przepraszam. Raz chciałem z tobą poważnie porozmawiać. Spojrzałem na niego. - Zawsze poważnie rozmawiamy. - Nie, mówimy o grece i łacinie, i o tym, jak dobrze idzie mi w szkole. - Co jest takiego niepoważnego w twoich sukcesach? - Wstałem obejmując jednym ramieniem Sandyego i wyciągając drugą rękę do Stokrotki. - Czas spać, kochanie - zwróciłem się do niej. - Miejmy nadzieję, że jutro rano, kiedy się dobrze wyśpimy, okaże się, że mamy przed sobą udane wakacje. - Wszystko będzie bardziej udane od dzisiejszego wieczoru -powiedział Christian. Mylił się jednak. VI. Następnego ranka Norman dalej źle się czuł. Grace - idealna jak zawsze - pamiętała, by zabrać termometr; kiedy okazało się, że ma wysoką temperaturę, powędrowałem do najbliższej wioski w poszukiwaniu lekarza. Stwierdził grypę. Grace musiała teraz poświęcić większość czasu pielęgnacji chorego. Było nie tylko deszczowo, ale i zimno. Młodsze dzieci stawały się nieznośne. Piątego dnia po przyjeździe, kiedy Normanowi zaczęło się właśnie polepszać, Grace zasłabła. Usłyszałem jego przerażony krzyk o pomoc, pobiegłem na górę i znalazłem ją na podłodze sypialni. - Od jakiegoś czasu kiepsko się czuję - szepnęła otwierając oczy -ale bałam się, że nie zniesiesz, gdy ja jeszcze zawiodę. Znowu pojawił się doktor i nakazał jej bezapelacyjnie zostać w łóżku. Potem powiedział mi, że musiała pogorszyć swój stan, lekceważąc pierwsze oznaki grypy, którą złapała od Normana. Ale Grace nie miała grypy. Zmokła w czasie wyprawy po zakupy i przeziębiła się. W Devonie, gdzie mieliśmy sklep zaraz obok domku letniskowego, nigdy by się to nie zdarzyło. A tak wywiązało się zapalenie płuc. O jedenastej wieczorem zaczęła mieć kłopoty z oddychaniem. Wezwałem lekarza, rzucił na nią okiem i natychmiast zdecydował, że powinna jechać do szpitala. Nie próbując nawet wzywać ambulansu, zabrał nas do szpitala w Keswick własnym samochodem. Pamiętam, że pomyślałem, jakie to błogosławieństwo, że Christian jest już na tyle duży, by zostawić mu cały dom pod opieką. Po przyjeździe do szpitala zaczęła majaczyć, stwierdzono zapalenie płuc. Zadzwoniłem do Winifred do Manchesteru, która ku mojej uldze zaofiarowała się natychmiast przyjechać, żeby mi pomóc. Nie mogłem ruszyć się ze szpitala, Christian co prawda był w stanie zaopiekować się na krótko pozostałą czwórką, lecz na dłuższą metę nie mogłem go tak zostawić. Minął dzień. Pojawiła się Winifred, ale ledwie mogłem ją zmusić, żeby zostawiła nas w szpitalu. Podziałał dopiero argument, że pomoże siostrze tylko wtedy, jeśli zajmie się dziećmi. Wyszła wreszcie z płaczem. Czas mijał. Pełna współczucia pielęgniarka przyniosła mi herbatę, ale przełknąłem ledwie łyk, o jedzeniu w ogóle nie było mowy. Pod wieczór, kiedy gdzieś w innym świecie, z którym szpital zdawał się nie mieć nic wspólnego, zaczęło zachodzić słońce, Grace odzyskała przytomność, otworzyła oczy i powiedziała wyraźnie: - Już nie mogę. Ale muszę. Ona nigdy nie zadba o dzieci. Zatrwożony, przytłoczony poczuciem winy, zdjęty wstydem nie mogłem przez chwilę wykrztusić słowa. Potem nachyliłem się i niezgrabnie ująłem jej dłonie, jakbym chciał tchnąć w nią własną siłę. - Nie wolno ci mówić takich rzeczy - wyjąkałem. - Myśleć nawet o tym. Kocham cię, ciebie jedyną, nikogo innego. Musisz żyć. Umarła minutę później. Rozdział piąty. "Namiętność, choć niebezpieczna, stanowi o życiu..." Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. ¦ • ¦1. Instynkt podpowiadał mi, że najlepszym sposobem rygorystycznego zapanowania nad sobą będzie odnieść się do chaosu, jaki sprowadziła na nas przeżyta tragedia, z efektywnością urodzonego administratora. Załatwiłem wszystkie formalności w szpitalu. Sporządziłem listę najważniejszych spraw, przygotowałem krótką mowę, którą miałem wygłosić do dzieci i nauczyłem się jej na pamięć, kupiłem nawet zapas chusteczek do ocierania łez. Odbyłem rozmowę z dziećmi, z miejscowym wikarym, który pojawił się z chrześcijańską posługą, wreszcie z zupełnie załamaną, pogrążoną w żałobie Winifred. Zredagowałem nekrologi do "Timesa" i "Daily Telegraph", napisałem listy, wybrałem ulubiony hymn Grace na żałobne nabożeństwo. Nie spoczywałem ani przez chwilę. Bojąc Się, że nie zapanuję nad własnymi myślami, zwlekałem dopokąd mogłem z pójściem spać. Wiedziałem z doświadczenia, że jedynym sposobem zachowania zdrowych zmysłów jest spuścić metaforyczną kurtynę na straszliwe zajścia, dziejące się na scenie, ale jakże mieć pewność, że kurtyna pozostanie opuszczona, gdy sen zmoże kierownika sceny? Wszystko na próżno: mimo natężonego czuwania, mimo usilnych prób utrzymania jej w miejscu, kurtyna unosiła się co chwilę. Szarpnęła się w górę, gdy Christian wykrztusił: - Jak Bóg mógł dopuścić do czegoś tak strasznego? Próbowałem odpowiedzieć, ale nie dobrnąłem do zamierzonego końca. Odparłem tylko: - W świecie, w którym nie zdarza się zło, bylibyśmy jak uśmiechnięte marionetki na sznurkach. - Kurtyna zaczęła się na dobre podnosić i nie byłem już w stanie mówić o wspaniałej wolności istnienia, miłości i nieodłącznego od nich cierpienia, które czyni z nas w miejsce bezmyślnych kukiełek ludzkie istoty wydane na przeżywanie tragizmu życia. - Pomówimy o tym później - powiedziałem na zakończenie, usiłując przyszpilić kurtynę do ziemi. Ledwie tego dokonałem, Winifred dała upust kobiecym emocjom. - Nevilleu, nie zasłużyłeś na to. Byłeś takim kochającym mężem. Wszyscy zawsze mówili, że jesteście takim cudownym wzorem chrześcijańskiego małżeństwa! Kurtyna raz jeszcze poszła w górę i raz jeszcze udało mi się uchwycić jej kraj, nim wymknął się z dłoni. - Nie sposób mówić o tragedii. Lepiej zmilczeć - powiedziałem drewnianym głosem i potężnym wysiłkiem woli pociągnąłem w dół zasłonę zapomnienia. Nie dane mi było jednak wytchnąć. Kurtyna najwyraźniej żyła własnym życiem. - Czy mamusia jest szczęśliwa u Bozi? - zapytała Stokrotka. -Jezus jest kochany, ale pewno byłoby jej lepiej z nami. W sekundę później usłyszałem głos mojej piastunki Tabity, przemawiający do mnie z 1909 roku: "Twój tatuś poszedł do nieba połączyć się z Jezusem". Zaraz potem w pamięci zabrzmiał porażony gniewem krzyk Willyego. "Jak śmiał?" - Emily pytała: "Kiedy Jezus pozwoli mu wrócić?" Świat zapadał się wtedy tak, jak zapadał się teraz; fonetyczna zbitka świeżej tragedii z najstraszniejszymi wspomnieniami. Kurtyna sunęła w górę, wyżej i wyżej... Uwiesiłem się jej kraja resztkami sił i zawzięcie przytrzymywałem. Nabożeństwo żałobne odbyło się u Świętego Marcina przy Cripplegate, potem pochówek wyłącznie w obecności rodziny. Biskup zaofiarował się z pomocą, oszczędzając mi poszukiwania duchownego do odprawienia ceremonii, której sam nie byłbym w stanie poprowadzić. Zabytkowy kościół, wybudowany dla muratorów stawiających katedrę, wypełnił się żałobnikami, mały cmentarz też pełen był ludzi chcących pożegnać zmarłą. Biskup był niezrównany. Miał swoje ułomności; jako jego archidiakon znałem je lepiej niż ktokolwiek, ale wiedziałem, że to dobry, przyzwoity człowiek. Dobroć i uczciwość jego chrześcijańskiego posłania nadziei rozświetlały mroki, które zawszę muszą spowijać tajemnicę cierpienia. Doktor Ottershaw nie ulegał ckliwym stereotypom - wyrażał najgłębsze prawdy religii z doskonałą prostotą, a ja czułem nie tylko ulgę, lecz wdzięczność, że moje dzieci mogły wreszcie wysłuchać posłania, przed którego wypowiedzeniem powstrzymywała mnie obawa załamania emocjonalnego. Choć oczywiście zabraniałem sobie myśleć o Dido, pomyślałem, że moja uczennica, słuchając biskupa musiała zużyć przynajmniej jedną chusteczkę do nosa. Widziałem ją przez moment przed nabożeństwem, rozmawiała ze mną, ale zamieniliśmy ledwie kilka słów. Po przywitaniu powiedziała: - Napiszę, przyrzekam. Byłam zbyt przybita, żeby pisać wcześniej -i zniknęła ze łzami w oczach. Być może poruszyło ją, co powiedział doktor Ottershaw, a może w tamtej chwili nie potrafiła sobie poradzić z wieloznacznymi uczuciami. Po zakończeniu ceremonii na cmentarzu byłem do dyspozycji wszystkich, którzy chcieli ze mną rozmawiać, aż wreszcie, dużo później, zostałem sam z bratem i siostrą w kuchni plebanii. Kurtyna ciągle próbowała iść w górę. Walczyłem uparcie z jej krajem, ale ze zgrozą musiałem przyznać, że wyślizguje mi się z rąk. Nie wolno patrzeć na scenę, pomyślałem, nie mogę, nie powinienem, nikt mnie nie zmusi. Raptem zdałem sobie sprawę, że mówię to na głos. Willy i Emily patrzyli na mnie przerażeni. - Błądzę myślami. Zmęczenie - wymamrotałem i ukryłem twarz w dłoniach. - Zrobię ci herbaty - zaproponowała Emily rzeczowo. - Kobieto, na Boga! - wybuchnął Willy. - Na twoich herbatach mogłaby unosić się już arka Noego. Neville, gdzie do cholery masz whisky? - Nie mam. Nie pijam alkoholu. - No to najwyższy czas, żebyś zaczął! - Willy! - zaprotestowała zgorszona Emily. - Co by powiedziała nasza matka, gdyby żyła. - Nie chcę rozmawiać o matce - powiedziałem. - Ani ja - zgodził się Willy. - Niech staruszka spoczywa spokojnie pod ziemią albo naprawdę uderzę w szklanicę. - Willy, doprawdy - upomniała go Emily, sznurując usta. - Jak możesz mówić takie rzeczy po tym, co przytrafiło się ojcu. - Nie chcę mówić o ojcu - powiedziałem. - Dobry Boże, Em, nie wierzysz chyba w te pieprzone bzdury, że niby ojciec umarł z przepicia? Toż to złośliwe oszczerstwa wymyślone przez wuja Willoughbyego! Zerwałem się z miejsca. - Nie chcę mówić o wuju Willoughbym! - Opadłem na krzesło i znowu ukryłem twarz w dłoniach. - Kupię whisky - oświadczył Willy. - Zrobię herbatę - oświadczyła Emily. Ukojony ich gotowością przyjścia mi z pomocą i omijania bolesnych tematów, poczułem się dostatecznie silny, by raz jeszcze zaciągnąć kurtynę. Przeliczyłem się. Byłem tak słaby, że jednak spojrzałem na scenę, gdzie czekał na mnie wuj Willoughby z 1909 roku: bogaty, krzepki, bezlitosny, wygrzewający się przy kominku w salonie z zadartymi w górę połami surduta. - ...Nie mówię słowa przeciwko twojemu ojcu, choć był żałosnym, nieszczęsnym, leniwym głupcem. Nie należy źle mówić o umarłych, nawet kiedy taki samolubny, bezmyślny, bezwolny nikt z trójką dzieci i żoną na karku ma czelność umierać w nędzy. Jedno chcę tylko powiedzieć: jeśli wy dwaj chłopacy chcecie ratować się od piekła i potępienia... - Herbata, Nev - przemówiła Emily w 1942 roku. - ...jeśli wy dwaj chłopacy chcecie ratować się od piekła i potępienia - wykrzykiwał wuj Willoughby zagłuszając słowa z 1942 roku -jeśli nie chcecie skończyć żałośnie żywota, nim stuknie wam czterdziestka, musicie pracować, pracować i jeszcze raz pracować, aż wydobędziecie się z tego rynsztoku. I nigdy nie zapominajcie, póki życia, że tylko jedna droga prowadzi do zbawienia: jeśli chcecie żyć bezpiecznie i szczęśliwie, sięgajcie po trofea, sięgajcie po trofea i Pnijcie Się W Górę, a Zajdziecie Wysoko... - Biedny Nev - odezwała się Emily w 1942 roku. - Popłacz sobie, jeśli chcesz. Odwrócę głowę, a potem udamy, że nic się nie stało. - Na Boga! - wrzasnąłem i wypadłem z kuchni do swojego gabinetu. Pięć minut później wrócił Willy z whisky i zaczął dobijać się do drzwi, póki go nie wpuściłem.. - Em cię wykończyła? Nie wiem, jak jej mąż wytrzymuje te herbaty. Małżeństwo to zagadka, chociaż ja jestem tylko nauczycielem, który ogląda społeczne zwyczaje z daleka... Pamiętasz, ile to było lat temu, kiedy powiedziałeś mi na plaży w Saint Leonards: "Żenię się z idealną dziewczyną, będę miał idealną rodzinę i szczęśliwe życie? Nigdy w życiu nie pomyślałem o ożenku, a tu masz, ty siedemnastolatek z zamglonym, romantycznym spojrzeniem, jak nasz ojciec, kiedy czytał nam Szarżę lekkiej brygady»"... - Zamknij się i nalej mi whisky. - Neville, kochany, ja tak ze szczerego podziwu! Ilu romantycznych idealistów ma dość ikry i energii, żeby uczynić z czegoś tak trudnego jak małżeństwo udaną imprezę. To jest osiągnięcie, nic ci tego nie zabierze, nawet ta tragedia... - Zamknij się Will, zamknij się, zamknij, ZAMKNIJ! Zamknął się, zaszokowany, dotknięty i mocno zaskoczony. Zostawiony sam sobie, wypiłem trzy duże whisky, powlokłem się chwiejnym krokiem do łóżka i pierwszy raz od śmierci Grace spałem przez bitych osiem godzin. Błogosławione uwolnienie od męki. II. Następnego dnia posortowałem listy kondolencyjne na osobne kupki, napełniłem wieczne pióro i sięgnąłem po pierwszy leżący na wierzchu najważniejszej. "Drogi archidiakonie. Tak bardzo, bardzo mi przykro, była taka urocza i taka dobra, co rzadko się zdarza, ponieważ wielu ludzi, którzy uroczo wyglądają wcale nie są dobrzy, wręcz odwrotnie, jak wiadomo, ale ona była taka dobra, szczególnie dla mnie w Starmouth Court, choć byłam dla niej chyba trochę zagadkowa, i myślę, że i ja bym czuła podobnie na jej miejscu i tym bardziej ją podziwiam za jej spokój i łagodność, cechy, którymi nigdy się nie odznaczałam. Może dlatego, że jestem taka hałaśliwa i pobudliwa tak głęboko podziwiam tych, którzy obdarzeni są zaletami dla mnie niedostępnymi, i tak podziwiałam panią Aysgarth i zazdrościłam jej, wyznaję, bo ona miała tyle a ja tak niewiele, to znaczy tak niewiele tego, co się liczy, ale ona oczywiście zasługiwała na to wszystko a ja naprawdę zasługuję na niewiele i dobrze o tym wiem. Cieszę się, że choć umarła tak młodo miała tak wiele, jak moja Laura, bo nie długość życia ale jego jakość się liczy, czyż nie? To oczywiście okropne dla tych, których opuściła, ale to jedna z najtwardszych prawd życia, że cierpienie ma w końcu dobroczynne skutki, wiem, że tak było w moim przypadku, bo jeśli Laura by nie umarła dalej przepędzałabym czas bez celu a jej śmierć pozwoliła mi spojrzeć na życie w nowym świetle. Muszę już kończyć, bo listy kondolencyjne powinny być krótkie a ten jest już i tak za długi. Powiem tylko, że przesyłam moje najgłębsze, najgłębsze kondolencje i oczywiście będę się za Pana modliła, chociaż nie jestem w tym na razie zbyt dobra, ale mocno wierzę, że więcej rzeczy osiąga się przez modlitwę niż światu by się śniło, jak powiada lord T. i jestem pewna, że się Pan z tym zgodzi. Pana na zawsze oddana uczennica, DIDO TALLENT". Przeczytawszy ów elaborat trzy razy, zdecydowałem, że każda próba natychmiastowej odpowiedzi byłaby w najwyższym stopniu nierozsądna i sięgnąłem po następny list. Lady Starmouth pisała: "Mój drogi archidiakonie, Pozwalam sobie przesłać słowa prawdziwie serdecznego współczucia w cierpieniu po tej bolesnej stracie. Pańska żona była kobietą ze wszech miar wyjątkową i nie mogę odżałować, że nie miałam sposobności poznać jej lepiej. Na zawsze pozostanie w mej pamięci drogie wspomnienie jej obecności w Starmouth Court. Proszę dać mi natychmiast znać, jeśli mogłabym być w czymś pomocna". Sprawdziłem pióro na bibułce i odpisałem: "Droga lady Starmouth, Dziękuję za Pani łaskawy, pełen troski list. Istotnie, okrutnie bolesna to strata. Grace i ja byliśmy małżeństwem przez szesnaście lat, przed ślubem zaś znaliśmy się lat siedem, pojmuje więc Pani, że nie potrafię sobie wyobrazić życia bez niej. Z początku, wyznaję, nasz związek był młodzieńczą przygodą, ale z łaski Boga niedojrzałe zrazu uczucie przemieniło się w bogate, pełne satysfakcji życie emocjonalne, które przyniosło nam obydwojgu wiele niczym nie zmąconego, słonecznego szczęścia. Nawet teraz, gdy zapadła noc, pozostaję na zawsze głęboko wdzięczny za świetliste, bezchmurne niebo, pod którym tak długo dane nam było żyć". List ten nie był wbrew pozorom przejawem hipokryzji i zimnej krwi; przynosił ulgę w emocjach, które choć autentyczne, tak były złożone, że nie znajdowałem sposobu, by je właściwie czy też w ogóle wyartykułować. Prawdą jest, że kiedy tłumi się przed światem wszelkie uczucia, kwiecisty list potrafi podziałać jak katharsis. Przypominałem sobie, jak to kompensowałem młodzieńczą skrytość wobec matki w pełnych stylistycznej maestrii listach do niej adresowanych. To wspomnienie nasunęło mi myśl, że na pewno spodobałby się jej list do lady Starmouth. Zawsze smakowała w staroświeckich konwencjach epistolarnych, które pozwalały dać retoryczny wyraz nagim sentymentom, gdy w grę wchodziła tragiczna strata. Pomyślałem, że lady Starmouth, mimo że tak wyrafinowana, pamięta zapewne swoją wiktoriańską młodość i też odczuje smak konwencji. Podniesiony znacznie na duchu po tym wystylizowanym odsłonięciu duszy, uznałem, że jestem gotów, by udzielić mądrej odpowiedzi mojej uczennicy. Sięgnąłem po nową kartkę papieru i zacząłem bez namysłu: "Droga Panno Tallent. Trudno przelać na papier uczucia, jakie wzbudził we mnie Pani list. Mam nadzieję, że przy okazji jej następnej przepustki, będę mógł Panią zobaczyć i wyrazić osobiście swoją wdzięczność. Tymczasem dziękuję z głębi duszy za wyrazy szczerego współczucia, myśli do mnie słane i modlitwy. Szczerze oddany N. N. A." Przeczytałem list skrupulatnie dwa razy, po czym ogarnęło mnie szaleństwo. Przedarłem kartkę na dwoje, sięgnąłem po nową i napisałem: "Droga Dido, Twój list był niczym lina ratunkowa. Kiedy się zobaczymy? Możesz natychmiast przyjechać do Starbridge, nie ryzykując sądu wojennego za dezercję? Muszę koniecznie zobaczyć się z Tobą. Twój STEFAN". Naturalnie ten bezsensowny przejaw obłędu spłonął natychmiast w popielniczce. Wreszcie napisałem: "Droga Panno Tallent, Pani list wiele dla mnie znaczy, dziękuję z całego serca. Czy można się Pani spodziewać w najbliższym czasie w Starbridge? Nie chcę narażać Pani na sąd wojenny, ale bardzo pragnąłbym Ją widzieć. Przesyłam jak zwykle życzenia wszelkiej pomyślności i błogosławieństwa. Pani mentor N. N. A. (S»)". Następnego dnia stała na progu mojego domu. III. Zatrzymałam się tylko, żeby owinąć sobie przełożonych wokół małego palca - oświadczyła, gdy wprowadziłem ją do gabinetu i zamknąłem drzwi. - Dostałam przepustkę, nie musisz się zatem martwić, że stanę przed sądem. Jezu, wyglądasz jak kompletny wrak! Co mam zrobić, żebyś nie poszedł na dno? Szaleństwo ostatecznie zatriumfowało: - Wyjdź za mnie - powiedziałem i wziąłem ją w ramiona. - Stefanie! - Odskoczyła. - Dobry Boże, co ty mówisz? - Nie możesz być zaskoczona! Musiałaś wiedzieć! - Wiedzieć co? - Wiedzieć, że cię kocham! - Niemożliwe! A nawet jeśli, nie powinieneś tego mówić teraz, tak od razu po śmierci twojej żony! - Cóż, jednak mówię. Kocham cię, a skoro powiedziałaś w Starmouth Court, że czujesz do mnie namiętność... - Nie o tym myślałam! To znaczy, nie w ten sposób! Myślałam... o Boże, co ja myślałam, co się do diabła dzieje. Ta sytuacja zupełnie wymyka się spod kontroli... - Ależ Dido, kochanie... - Proszę posłuchać, drogi archidiakonie, nie tak się gra w tę grę. To ja powinnam spalać się w gorączce nie odwzajemnionej miłości! Pan Powinien być doskonale wstrzemięźliwy i cudownie nieosiągalny! - Nie podoba mi się ta gra. Łamię reguły. Myślałem, że ma zamiar zemdleć, ale opadła tylko na najbliższe krzesło. - Nie gram w inną grę - powiedziała roztrzęsionym głosem. - Nieważne. Nauczysz się. Mówiłaś przecież, że chcesz wyjść za duchownego... - Tak, ale nie za wdowca z pięciorgiem dzieci... Nie zwariowałam, nawet jeśli ty oszalałeś! - Poderwała się na nogi, spojrzała mi prosto w oczy i rzekła bez osłonek: - Nic z tego. Bardzo mi przykro. Wiem, że to wszystko moja wina i że zachowałam się obrzydliwie, ale musisz zrozumieć, że nigdy za ciebie nie wyjdę, nigdy, nawet gdybym miała żyć i sto lat. Była na to tylko jedna odpowiedź, odpowiedź, która nie powinna pojawić się na ustach żadnego duchownego, ale w czasie tej sceny opadła ze mnie maska duchownego, a spod niej wychynął zawzięty nieokrzesaniec z Yorkshire. - Ty mała suko - powiedziałem. - Ożenię się z tobą, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. - Ogarnięty podnieceniem, rozpalającym każdą cząsteczkę mojego jestestwa, ujrzałem w niej trofeum, którego za nic nie mogłem utracić. IV. Z powyższego jasno chyba wynika, że moja równowaga umysłowa była zaburzona, nie powinno zatem nikogo zdziwić, gdy wyjawię, że oszalałem do tego stopnia, iż ożeniłem się z nią. Doprowadzenie jej do ołtarza zabrało mi ponad dwa i pół roku, ale w końcu osiągnąłem, co zamierzyłem. Cóż to był za wspaniały pościg, stymulujący, zachwycający, pełen napięcia, wciągający niczym narkotyk! Ścigałem, ścigałem, ścigałem; nie raz zwodzony i odpychany, nigdy, ani na moment nie rezygnowałem z nadziei, nie spuszczałem z oka mojej kluczącej zakosami zdobyczy, raz bliskiej na wyciągnięcie ręki, to znowu wymykającej się i znikającej w kryjówce. Wreszcie, gdy jej wpływowy ojciec wystarał się o wcześniejszą demobilizację, a nad horyzontem 1945 roku zawisły trzydzieste urodziny, dała się wpędzić na ostatnią prostą prowadzącą ku małżeństwu. Byłoby męczące opowiadać ze szczegółami o naszych osobliwych zalotach, przywołam jeden tylko incydent ilustrujący uporczywość mojej obsesji i jej dławiący lęk przed małżeństwem. Polowałem na nią już od roku, gdy wezwała mnie do Londynu, żebym poznał jej ojca. Naturalnie przyjąłem to zaproszenie za dobry zwiastun na przyszłość, ale kiedy stanąłem przed panem Tallentem, nadętym rekinem z City wymiarami przypominającym ciernika, szybko zrozumiałem swoją pomyłkę. - Jeśli chcesz się pan żenić z Dido dla pieniędzy, marnujesz pan czas - oświadczył z akcentem, w którym nobliwy ton Edynburga zmagał się z zaśpiewem slumsów Glasgow. - Nie ma własnych pieniędzy, a w umowie przedślubnej nie dostanie się panu bodaj jeden pens. - Bardzo pan uprzejmy, że zechciał mnie poinformować o swoich planach finansowych wobec córki - odpowiedziałem z chrześcijańską pokorą - ale kieruje mną miłość, nie pieniądze. - No toś pan głupiec - oświadczyło to wyprane z wdzięku indywiduum, obnażając kilka żółtych zębów i spoglądając na mnie z pogardą. - Ona ani dba o pana, spytaj ją pan o Harryego Harlanda! Kiedy zostaliśmy we dwoje, zastosowałem się do jego rady. Dido natychmiast utonęła we łzach. - Powiedziałam tatusiowi, że ma cię zrazić - łkała - ale nigdy nie myślałam, że posunie się aż tak daleko! - No cóż, posunął się i nie zraził. O co chodzi z tym Harlandem? -zapytałem, wyobrażając sobie jakiś przelotny flirt w nocnym klubie z obwieszonym medalami pilotem myśliwca - jak się okazało wyobrażenia pana Tallenta nie odbiegały wiele od moich - ale ku mojej zgrozie Dido wyznała, że incydent zakończył się utratą dziewictwa. - Ty żałosna, poplątana, przewrotna istoto. Czemu nurzasz się w takim emocjonalnym bagnie, kiedy możesz być kochaną i wielbioną żoną? - Ależ Stefanie, zrobiłam to dla ciebie! - Co? Przepraszam, albo ja mam halucynacje, albo ty powinnaś mieć wariackie papiery. Chcesz powiedzieć... - Myślałam, że nie mogę znieść myśli o małżeństwie z lęku przed seksem, powiedziałam więc sobie: dobrze, raz kozie śmierć, nie wiem, co mi pisane. Teraz wiem już, co mi pisane: życie na zawsze w czystości. Och, Stefanie, musisz przestać mnie ścigać, absolutnie musisz, ponieważ teraz, kiedy już odkryłam, jak okropny jest seks, nigdy za ciebie nie wyjdę, a jest okropny, naprawdę, każda minuta była obrzydliwa... - Oczywiście, ty mała, głupia idiotko! Jeśli leżysz na plecach z rozłożonymi nogami i pozwalasz tarzać się po sobie jakiemuś obcemu facetowi, który narusza nie tylko najbardziej intymną część twojego ciała, ale i najgłębsze zakątki twojego ja, jak możesz się spodziewać czegoś innego? Ale co to niedowarzone, wstrętne zachowanie ma z nami wspólnego? Z małżeństwem? Z pójściem do łóżka z mężczyzną, który cię kocha i który będzie darzył cię szacunkiem, czułością... - Przestań, przestań, przestań! - wrzasnęła Dido doprowadzona niemal do histerii wyrzutami sumienia. - Sprawiasz, że mam ochotę zwinąć się w kłębek i umrzeć. - To nie będzie potrzebne. Żeby zatrzeć w pamięci ten incydent, wystarczy, żebyś poszła ze mną do ołtarza. - Och, Stefanie, jesteś taki wspaniały, doskonały, taki cierpliwy, szlachetny, że chyba naprawdę w końcu za ciebie wyjdę... - Kiedy? - Och, już wkrótce... ale jeszcze nie teraz. I tak się to toczyło. Nie należy się dziwić, że tymczasem ludzie, którym najbardziej leżało na sercu moje dobro, wypruwali sobie żyły, próbując przetłumaczyć mi, że małżeństwo z Dido będzie katastrofą. - Nie myślisz chyba poważnie żenić się z tą kobietą - mówił mój brat Willy. - Łączenie archidiakonów i panien z towarzystwa nie leży w zamysłach Boga. Lubieżny śmiech ze wszystkich stron. Pomyśl tylko o tych dowcipach "mówi biskup do aktorki"! Po prostu nie rozumiem tej twojej wielkiej namiętności. Jak możesz myśleć o poślubieniu kobiety, która jest dokładnym przeciwieństwem twojej idealnej Grace? - Dlatego że Grace była tak idealna, mam właśnie zamiar ożenić się z kimś całkowicie odmiennym. Jak mógłbym znieść drugorzędną Grace, która przypominałaby mi cały czas, jak wiele straciłem? -odparłem całkiem logicznie, ale kiedy ta odpowiedź nie zadowoliła Willyego, uznałem, że zatwardziały kawaler nigdy nie pojmie cudownej konieczności, która mnie zniewoliła. Mój kolejny krytyk nie był w najmniejszym stopniu zatwardziałym kawalerem. Alex Jardine zaprosił mnie na kolację do londyńskiego Atheneum i powiedział bez ogródek: - Nie możesz przecież ożenić się z tą kobietą, Nevilleu. To wykluczone. Zniszczy cię. Piliśmy sherry, czekając na stolik. Kiedy Alex wygłosił swoje zdanie, miałem ochotę wychylić kieliszek do dna i roztrzaskać o podłogę. Powstrzymałem się od tego kozackiego gestu, choć kosztowało mnie to niemało wysiłku i odparłem łagodnym głosem: - Nie wygłaszasz przypadkiem pochopnych sądów, Alex? Ledwie znasz Dido. - Wiem dość, żeby rozumieć, że straszliwie igrasz z przyszłością. Najwyraźniej chuć odbiera ci zdrowy rozsądek. Pozostaje mi tylko mieć w Bogu nadzieję, że już nie zaczynasz się staczać. Byłem oburzony. Byłem w istocie tak wstrząśnięty, że przez chwilę zastanawiałem się, czy mnie słuch nie zmylił. Doszedłem do wniosku, że nie zmylił i że zostałem obrażony, w sposób, który wśród duchownych był nie do przyjęcia. Usłyszałem, jak mówię: - Nie możesz chyba myśleć poważnie, że mogłem wykroczyć poza granice przyzwoitości. - Takie rzeczy zdarzają się. - Tak, ciurom duchownym, ale nie takim ludziom jak ja! Jak możesz siedzieć tutaj i myśleć, że ja... - Wybacz. - Alex uświadomił sobie poniewczasie, że posunął się za daleko. - Jako biskup nie raz miałem do czynienia z ciurami duchownymi i nawet teraz na emeryturze skłonny jestem wierzyć w najgorsze, przekonany, że najgorsze zwykle okazuje się prawdziwe. Znowu się oburzyłem. - Cóż za cyniczna i odpychająca postawa! I jakże głęboko niechrześcijańska! - Posłuchaj, zapomnijmy po prostu, że kiedykolwiek coś powiedziałem... - O, nie. Nie pozwolę ci wywinąć się tak łatwo! Słuchaj, męczy mnie twój zwyczaj wyciągania pochopnych wniosków na podstawie niedostatecznych przesłanek, tym bardziej gdy wnioski te są obraźliwe. Myślę, że czas, by ktoś powiedział ci wreszcie kilka słów prawdy. Nie rozumiesz, że te twoje nieprzemyślane sądy to zgniłe rady? Co się stało z biskupem, który szczycił się swoim duszpasterskim powołaniem? Alex pobladł jak płótno. W pierwszej chwili pomyślałem, że to wściekłość przez niego przemawia, ale szybko zrozumiałem, że jest zupełnie zgnębiony. - Przepraszam - powiedział drętwo. - Chyba za bardzo angażuję się w twoje życie. Zbyt długo traktowałem cię jak syna. - Nie jestem twoim synem i nie będę tolerował twojego ferowania sądów. Nie zachowuj się jak wiktoriański ojciec autokrata. Nie masz najmniejszego prawa wtrącać się w moje sprawy! Teraz ja się zagalopowałem. - Nie mam prawa? - powtórzył Alex z wypiekami na twarzy. Powiedziałeś, że nie mam prawa? Może nie jestem twoim ojcem, ale kto zrobił z ciebie archidiakona? Kto uczynił cię, kim jesteś? Jaki biskup zaoferowałby podobne awanse synowi kupca bławatnego z Yorkshire? - Nie przeczę, że byłeś dla mnie bardzo dobry, Alex. Chcę tylko powiedzieć... - Uważasz, że skoro jestem już na emeryturze i nie przydam ci się w karierze, możesz mnie lekceważyć i ignorować moje zdanie. Cóż, jedno tylko ci powiem. Dobrze zważaj, żeby nie wylądować między przegranymi. Młodzi duchowni, którzy nie słuchają rad swoich mentorów, zazwyczaj źle kończą! - A kim ty jesteś, żeby mówić o przegranych? - zapytałem, pozbywając się wreszcie wszelkich hamulców. Siedzieliśmy w odosobnionym kącie sali, ale kiedy poderwałem się od stolika, zauważyłem zwracające się w naszą stronę głowy. - Przez pięć lat w Starbridge udało ci się zrazić do siebie wszystkich biskupów w Izbie Lordów, mało, obraziłeś nawet arcybiskupa Canterbury! A kiedy wreszcie przeszedłeś na emeryturę, oddech ulgi, który przeszedł przez Kościół Anglii dałoby się porównać z uderzeniem huraganu... Alex poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił kieliszek z sherry. - Nikt tak do mnie jeszcze nie mówił! - Najwyższy czas, żeby ktoś spróbował. A jeśli jesteśmy przy przegranych. Dlaczego marnujesz czas na autobiograficzne wypociny, których nigdy nie skończysz, i zakrapiane wypady do Londynu? Wiem, że masz chore serce, ale chyba nie aż tak, żeby nic nie robić! Czemu nie masz gościnnych kazań? Albo nie zaofiarujesz się z pomocą w miejscowej parafii, w której nie ma wikarego? Nawet ta czarna owca, Jon Darrow, miał dość poczucia odpowiedzialności, żeby to zrobić! - Najwyraźniej tu rozchodzą się nasze drogi - powiedział Alex gorzkim głosem. - Życzę ci powodzenia, choć obawiam się, że tracę czas. Jasno widać, że masz zamiar zniszczyć siebie. - I wyszedł z sali. Już po chwili żałowałem swojej napaści i choć potem wiele razy Pisałem do niego, próbując naprawić naszą przyjaźń, z uporem pozostawiał moje listy bez odpowiedzi. V. Drogi archidiakonie - mówiła lady Starmouth na krótko przed ogłoszeniem zaręczyn. - Zastanawiam się, czy wolno mi skorzystać z przewagi, jaką dają mi lata, i mówić szczerze o sprawie, o której wolałby pan może nie rozmawiać. Myślę naturalnie o pańskim przywiązaniu do Dido. Od dwóch już lat lady Starmouth była moją dobrodziejką. Znalazła mi wzorową gospodynię i świętą opiekunkę do dzieci, obydwie z doświadczeniem w prowadzeniu domów duchownym, a ponadto wyjątkowo tolerancyjne, jeśli idzie o uposażenie. Zapraszała mnie regularnie do Starmouth Court, zawsze odwiedzała plebanię, ilekroć była w okolicy, i z uporem przedstawiała mnie pobożnym a światłym niewiastom, które zaraz na wstępie deklarowały swoją miłość do dzieci. Ta opieka nie była niczym wyjątkowym, gdyż lady Starmouth była powszechnie znana ze swojej dobroci dla duchownych, którymi się opiekowała, niemniej fakt, że nie byłem jedynym kamykiem w jej kolekcji, nie zwalniał mnie z obowiązku okazywania posłuszeństwa, nawet gdy oświadczała, że wybiera się z niepożądaną radą. - Wiem, co pan myśli - zaczęła ujmująco. - Obawia się pan, że zamierzam powtórzyć opinię Alexa Jardinea, jakoby małżeństwo z Dido miało zniszczyć pańską karierę, ale tak akurat nie myślę. Dido jest być może... nieco ekscentryczna, nie jest jednak głupia i ma ambicję, by odnosić sukcesy jako żona duchownego. Dlaczego miałaby ich nie zrealizować, wychodząc za oddanego jej człowieka? Nie uważam, że może mieć na pana dobroczynny wpływ. Mniej jes optymistyczna, gdy chodzi o jej wpływ na dzieci. - Dido podziela pani wątpliwości, lady Starmouth. Od pewnego czasu używa tego argumentu, by wymówić się od małżeństwa chociaż ja osobiście jestem przekonany, że obowiązki macochy nie będą w tym przypadku zbyt uciążliwe. Starsi chłopcy przez dwie trzecie roku są z dala od domu, Stokrotka i Sandy mają swoją piastunkę... - Wszystkie dzieci wymagają właściwej opieki i poświęcenia ze strony żony ich ojca - powiedziała lady Starmouth - a ja bardzo wątpię, czy Dido jest w stanie temu sprostać. Jej pochodzenie przemawia przeciwko niej. Proszę tylko pomyśleć o jej pożałowania godnej matce w Edynburgu i straszliwym ojcu w Londynie! W świecie Dido, gdy człowiek nie ma czasu ani ochoty zajmować się dziećmi, zrzuca obowiązki na innych i liczy, że ostatecznie uwolni się od ciężaru, planując dla nich korzystne małżeństwa. - Ależ Dido w żadnym razie nie jest obojętna wobec dzieci. Chciałaby nawet bardzo mieć własne... - Oczywiście, potraktuje je jak małe lusterka, w których ma się odbijać jej własny sukces. Ale dzieci Grace? Będzie w nich widziała tylko odbicie rywalki, której tak naprawdę nigdy nie potrafi zapomnieć. Odparłem natychmiast: - Dido nie zdaje się spoglądać na Grace jak na rywalkę. - Jeśli zdołała o tym pana przekonać, albo jest bardzo mądra, albo nie dostrzega jeszcze rzeczywistości, która czeka ją po ślubie. Ja byłam drugą żoną, panie Aysgarth, i wiem aż nadto dobrze, jak łatwo idealizuje się pierwsze żony. Czynią to nie tylko mężowie, także ich rozliczne przyjaciółki i życie w cieniu takiego ideału okazuje się często bardzo trudne. Dido może zaręczać, że podziwia Grace, niemniej podejrzewam, że na dnie duszy drzemie zazdrość, resentymenty i niechęć. Po ostatnim zdaniu zapadła cisza przerwana raptownie przez lady Starmouth. - Może pan lepiej ułożyć życie, sobie i dzieciom. Proszę pomyśleć o tym, co powiedziałam, i zapytać samego siebie, czy nie jest pana obowiązkiem szukać gdzie indziej. Przyrzekłem jej naturalnie rozważyć swoje stanowisko i dalej walczyłem o swoje trofeum. VI. Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że moja praca ucierpiała z winy prześladującej mnie obsesji, a jednak cofając się myślą wstecz, widzę, że między latem 1942 roku, kiedy umarła Grace, a wiosną 1945 roku, kiedy ożeniłem się powtórnie, osiągnąłem zenit swojej kariery jako archidiakon. Może sublimacja pożądania była źródłem nie znanej mi dotąd energii znajdującej dla siebie ujście w pracy. Jako modernista nie lekceważę teorii psychologicznych, niemniej osobiście patrzę niechętnym okiem na psychologów, którzy nawet w tak niewinnym geście, jak sznurowanie butów, doszukują się seksualnego podłoża. Prawda wyglądała nieco inaczej: byłem bez pamięci zakochany i nie zrażało mnie nawet najbardziej niedopuszczalne zachowanie Dido. Ta szczególna odmiana choroby umysłowej zamieniała życie w pasmo uniesień; trwając w zachwycie pogrążałem się w obowiązkach nie tyle z pasją seksualnego frustrata, (z całym szacunkiem dla freudystów), ile z umysłem ogarniętym euforią. Nie twierdzę, że owo umysłowe oszołomienie pozostało bez wpływu i na moje genitalia; potężna namiętność w połączeniu z wymuszoną wstrzemięźliwością rzadko dają w efekcie obojętność eunucha. By zachować jaką taką równowagę, nie wahałem się wrócić do nawyków wieku dojrzewania. W powodzi bzdur, które powiedziano na ten temat, próżno szukać rozsądnych głosów kleru, ja wszak osobiście uważam, że masturbacja nie jest wcale bardziej grzeszna niż antykoncepcja. Wszystko zależy wyłącznie od intencji tego, kto się jej dopuszcza. Antykoncepcja jest niewątpliwie naganna, jeśli uciekają się do niej wiarołomcy, ale nie ma w niej nic złego, jeśli ma chronić zdrowie żony. Podobne rozróżnienie stosuje się w przypadku masturbacji, gdy jest ona formą unikania zdrowych kontaktów z płcią przeciwną albo ratunkiem przed popadnięciem w demencję w czasie walki o doprowadzenie ukochanej do ołtarza, a jeśli ktokolwiek uważałby, że wygłaszając podobne z gruntu moralne opinie, zachowuję się jak modernista heretyk, to mogę odrzec tylko jedno: bardzo źle. Czy wiele myślałem o Grace w tych gorączkowych czasach? Nie. Prawdziwie zbawiennym aspektem mojej wielkiej namiętności był fakt, iż wyparła ona z pamięci wszystko, z czym nie byłem sobie w stanie poradzić. W pierwszą rocznicę tragicznej straty zmusiłem się do pójścia na cmentarz i złożyłem kwiaty na grobie, ale było to tak bolesne przeżycie, że choć niania od czasu do czasu zabierała dzieci na grób, nigdy im nie towarzyszyłem. Początkowo często wspominały jej imię, ale i te spontaniczne wzmianki skończyły się, kiedy spostrzegły, że nie jestem w stanie o niej rozmawiać. Musiałem usunąć jej fotografię ze swojego gabinetu. Nasze małżeńskie łóżko odesłałem do Czerwonego Krzyża, sam zaś sypiałem na kozetce w garderobie. Nigdy nie wchodziłem do naszej wspólnej sypialni. Usłyszałem, jak kiedyś niania tłumaczyła Stokrotce: - To smutek. -Nie miała jednak racji. Nie smutek paraliżował mi język i zamykał przede mną część plebanii, lecz poczucie winy, któremu nie potrafiłem stawić czoła. Szczęśliwie wielka namiętność i ciężka praca odrywały mnie od przeżytej tragedii, a wkrótce doszły do tego zmiany na froncie wojny, wieszczące klęskę hitleryzmu. Po upadku Tobruku przyszło zwycięstwo pod El Alamein, po stratach, jakie odnieśliśmy po D-Day, padł wreszcie Berlin. Wtedy to, gdy Churchill wszedł do bunkra Hitlera i zasiadł w jego zniszczonym fotelu, moja sekretna posługa, posługa, o której rzadko wspominałem, bojąc się, że może zaszkodzić mojej karierze, zaczęła zabierać mi o wiele więcej niż dotąd czasu. Myślę o pracy wśród jeńców niemieckich, zgorzkniałych, cynicznych i zdemoralizowanych, uwięzionych w obozie na równinie Starbury. Obóz został założony na początku 1943 roku z myślą o oficerach dwóch kategorii: C (hitlerowcy) i C+ (superhitlerowcy). Wszelkie kontakty z obywatelami brytyjskimi były zabronione. Po inwazji na Normandię napływ jeńców okazał się jednak tak wielki, że obóz trzeba było zreorganizować. Superhitlerowców wysłano do Caithness, a w ich miejsce zaczęto przyjmować oficerów kategorii B (pozornie neutralni, chociaż podejrzani o sympatie hitlerowskie) i kategorii A (opowiadający się za Sprzymierzonymi), a także Inne Rangi (wszystkich kategorii) w charakterze porządkowych. Nadal zabraniano wszelkich kontaktów z Brytyjczykami, ale po zlinczowaniu jeńca kategorii A władze musiały uznać, że oficerowie C wymykają się spod kontroli i obóz wymaga ponownej reorganizacji. Trzech C, inicjatorów linczu, powieszono, zaś resztę winowajców, którym udało się uniknąć szubienicy, przeniesiono do Caithness. Mianowano nowego komendanta, który okazał się przypadkiem nie tylko głęboko wierzącym chrześcijaninem, ale i przyjacielem doktora Ottershawa. Pułkownik Larker musiał jakoś zaradzić faktowi, iż wśród jego więźniów nie było niemieckich księży ani pastorów o odpowiednich kwalifikacjach. Przedwojenni duchowni służący w ateistycznej armii nie byli w stanie nieść tam posługi kapłańskiej, niemniej gdy trafili do obozów, wielu z nich wyrażało chęć powrócenia do swojego powołania. Wśród jeńców na równinie Starbury nie było jednak żadnego księdza katolickiego, a z czterech protestanckich pastorów jeden zmarł wkrótce po przyjeździe, jeden został wysłany do Caithness po linczu, jeden przeżywał załamanie nerwowe, ostatni zaś stracił wiarę. Pułkownik Larker za którejś bytności w pałacu biskupim poskarżył się doktorowi Ottershawowi, że jego trzódka pozostaje bez opieki. Zaczęto poszukiwać jakiegoś zdatnego niemieckiego pastora, ale tych, jeśli mieli zdrowe poglądy i nie byli hitlerowcami, komendanci obozów bardzo sobie cenili i niechętnie pozbywali się z własnych obozów. Czy chwilowo (zasugerował pułkownik Larker) biskup nie byłby skłonny oddelegować angielskiego duchownego, gotowego odprawiać nabożeństwa dla kategorii A i tych spośród kategorii B, którzy zechcą w nich uczestniczyć? (Zakładano, że nikt z kategorii C nie będzie chciał mieć do czynienia z angielskim duchownym.) Zwrócono się o pozwolenie do Ministerstwa Wojny, oczekując w tak trudnych okolicznościach raczej przychylnej odpowiedzi. Ponieważ drugi archidiakon, Babbington-French, nadal utrzymywał, że dobry Niemiec to martwy Niemiec, poproszono, jak się tego obawiałem, mnie, żebym został Danielem w jaskini niemieckich lwów. Jakżeż tego nienawidziłem. Starałem się najlepiej, jak mogłem, ale te starania podszyte były mrocznymi emocjami, czułem się nieznośnie upokorzony, że moje braki duszpasterskie zostały wystawione na tak brutalną próbę. Nie mogłem się skryć za talentami administracyjnymi, tutaj nie liczyło się, że byłem zdolnym archidiakonem, znalazłem się w sytuacji misjonarza gotowego stawać w pierwszej linii walki w imię chrześcijaństwa. Nieraz bywało, szczególnie na początku, że czułem fizyczny wstręt, ilekroć miałem odwiedzić obóz. Czy można sobie wyobrazić bardziej tchórzliwą i niestosowną reakcję? Gardziłem sobą. Uczucie mdlącego obrzydzenia po pewnym czasie minęło, ale i tak drżałem od stóp do czubka głowy. Straszne! Nie przestawałem gardzić sobą. Jeszcze później zwalczyłem drżenie i przestałem tracić energię na pogardzanie sobą, nie przestawałem jednak spoglądać na siebie jak na uosobienie klęski i czuć się tak, jakby ktoś nieustannie nurzał mi nos w błocie. Wreszcie ku mojej uldze pojawił się niemiecki pastor, okazał się jednak do niczego i pułkownik Larker w swojej dobroci przeniósł go do Featherstone Park, obozu, który właśnie zaczął się specjalizować w przygotowywaniu niemieckich duchownych. Po latach spędzonych w hitlerowskiej armii nawet porządni ludzie okazywali się zdezorientowani i zdemoralizowani, niezależnie od tego, jak bardzo pragnęli powrócić do swojego powołania. Obóz na równinie Starbury znowu pozostał bez pastora i komendant prosił, bym nadal się pojawiał. Ministerstwo Wojny przedłużyło mi przepustkę. Nie było odwrotu. Dalej się męczyłem. Kiedy poznałem lepiej ludzi, praca stała się mniej uciążliwa. Kategoria A okazała się w gruncie rzeczy bardzo przyzwoita, bliżej zaś końca wojny, tym ci z B skłonniejsi byli porzucać pewną neutralność. Kiedy wojna się wreszcie skończyła, zacząłem rozmawiać z kategorią C, nie tylko z tymi, którzy usiłowali popełnić samobójstwo, ale też i z tymi, którzy w swoim szaleństwie obstawali, iż kapitulacja Niemiec jest czczym kłamstwem wymyślonym przez machinę propagandową Sprzymierzonych. Kiedy Brytyjczycy pochylali się nad zdjęciami wiwatujących tłumów na Whitehall, rodziny królewskiej na balkonie pałacu buckinghamskiego, londyńskich zabytków skąpanych w reflektorach po sześciu latach ciemności, nabożeństwa dziękczynnego u Świętego Pawła, Niemcom pokazywano ¦¦ fotografie zniszczonych miast, przechwyconych U-bootów, tłumów jeńców i kapitulantów na wzgórzach Luneburg. Organizowano także specjalne projekcje filmów z obozów koncentracyjnych. Kategoria C utrzymywała, że nakręcono je w Hollywood, B milczeli; miałem wrażenie, że tylko A na próżno usiłowali wyartykułować zgrozę, w tamtym maju 1945 roku przejmowało ich bycie Niemcami. - A więc to koniec - powiedział mój ulubieniec Hoffenberg, wyróżniający się niczym młody człowiek, prostak o bystrym umyśle zasługującym na uniwersytecki szlif. - Fiihrer, Vaterland, Fantazje, wszystko skończone, nic nie zostało tylko ruiny, poczucie winy i beznadziejności. Nie, proszę nie próbować mnie pocieszać, panie Aysgarth! Popadliśmy w mroki, do których nie dociera pańskie chrześcijańskie światło. Nie ma chyba Anglika, który byłby w stanie pojąć, co czujemy. - Nie zapomina pan przypadkiem, że jest przynajmniej jeden Anglik, który wszystko rozumie? - zapytałem. - Który pragnie najszybciej jak to możliwe udać się do Berlina, by w jego ruinach głosić posłanie wiary? Który poświęcił się przywróceniu niemieckiemu Kościołowi miejsca w odbudowywanej Europie? Który nie przestaje mówić o ludziach cierpiących, bez względu na narodowość, w świecie znękanym okropnościami wojny? Hoffenberg uronił jedną żałosną łzę. Tego nienawidziłem w swojej posłudze. Widok człowieka ogarniętego emocjami zawsze mnie odpycha, zostałem jednak ma się rozumieć z Hoffenbergiem i usłyszałem jego prostą odpowiedź. - Któżby inny jak nie biskup Chichesteru? Któżby inny jak nie George Bell? W 1945 roku Bell był najbardziej znanym duchownym w Europie, człowiekiem, którego politycy nie tolerowali, ale który dzięki przywilejom naszej demokracji nie mógł zostać uciszony głosem sumienia i człowieczeństwa, głosem idealizmu, którego żadna okropność nie mogła przekreślić, żadne zło zniszczyć. W 1939 roku przeniesiono go do diecezji londyńskiej, po czym w 1944 roku, kiedy niespodziewanie umarł William Temple, arcybiskup Canterbury, uczyniono wszystko, by nie otrzymał jego stolca. Bell powinien był znaleźć się w Canterbury - powiedziałem do doktora Ottershawa, obydwaj jednak wiedzieliśmy, że to niemożliwe. Bell zdyskwalifikował się już dawno temu, krytykując rząd za każdym razem, gdy w dążeniu do zwycięstwa gabinet naruszał chrześcijańskie zasady, zaś w styczniu 1944 roku wbił ostatni gwóźdź do trumny, w której złożył swoje nadzieje na dalsze awanse. Z odwagą, która dla mnie była niemal niepojęta, wystąpił w Izbie Lordów z potępieniem rządowej polityki nalotów dywanowych i przypomniał, że istnieją Niemcy nie napiętnowane znakiem swastyki, Niemcy ludzi prześladowanych, cierpiących i niewinnych. Bell był zagorzałym antynazistą, ale nikt nie pamiętał lepiej niż on, że nie cały naród niemiecki składa się z nazistów i że przeciwwagą dla nazizmu powinno być braterstwo ludzi. - Bell niepotrzebnie strzępi język - skwitowałem dosadnie wobec doktora Ottershawa jego publiczne potępienie nalotów dywanowych, równoznaczne z samobójstwem zawodowym. - Nikt nie ma ochoty słuchać o innych Niemczech. Kiedy jedno państwo toczy z innym walkę na śmierć i życie, nie może pozwolić sobie, by widzieć we wrogu coś innego jak tylko monolit zła. - Zatem tym ważniejsze jest, by ktoś nam przypominał, że tak samo jak w Anglii i w Niemczech umierają niewinni ludzie - odparł doktor Ottershaw łagodnie. Zbyt wiele miałem wątpliwości co do Bella, żeby odpowiedzieć. Doprawdy odnosiłem niekiedy wrażenie, że moje uczucia są zbyt złożone, bym mógł bodaj czytać spokojnie teksty jego przemówień drukowane w "Timesie". A jednak ze zdumieniem stwierdzałem, że zawsze jestem w stanie rozmawiać o nim z moimi Niemcami. W końcu, gdy przekraczałem bramę obozu, przestawałem być archidiakonem, który zrobił karierę i który powinien unikać dyskusji na temat kontrowersyjnych biskupów. Usiłując porozumieć się z moją trzódką, byłem tylko zwykłym duszpasterzem; używałem Bella jako konia trojańskiego, który dawał mi dostęp do cytadeli ich wrogości. Mogłem wreszcie mówić otwarcie o swoim podziwie dla odwagi Bella, nie musiałem cierpieć, przysłuchując się w milczeniu przypuszczanym na niego atakom, które sam prowokował. - Oto wielki człowiek opowiadający się za człowieczeństwem! -obwieszczałem z namiętną żarliwością swoim Niemcom, choć tego samego dnia w rozmowie z doktorem Ottershawem potrafiłem nadmienić obojętnie: - Jaka szkoda, że Bell marnuje się gdzieś w małej, zapyziałej diecezji w Sussex. - Och! - odparł doktor Ottershaw natychmiast. - Ofiary nazizmu niewiele zważają na zawiłości wewnętrznej polityki Kościoła. Nie potrafią wymówić nazwy Canterbury, nie słyszeli w życiu o Yorku, ale wszyscy wiedzą o Chichesterze i rozprawiają o Bellu. - Przerwał, po czym dodał już spokojniej: - To kwestia wiary w wartości. Ilekroć czytam któreś z przemówień Georgea, widzę Lutra obwieszczającego: "Nie odstąpię". - Naturalnie, lepiej, że wierny jest swoim przekonaniom w Chichesterze, niż gdyby miał zamknąć usta i przenieść się do Canterbury, odparłem natychmiast, nie chcąc, by mój przełożony doszedł do wniosku, że zbywa mi na poczuciu wartości, ale wyznam ze wstydem, iż prywatnie wolałbym nigdy nie wpaść w pułapkę, w której rezygnując z trofeów, musiałbym powtórzyć słynne słowa Lutra. Wiedziałem dokładnie, dlaczego Bell tak łatwo burzył mój spokój ducha. Był mi lustrem, w którym się przeglądam; ilekroć spoglądałem na siebie, widziałem, jak daleko mi do jego siły ducha. Była to tak bolesna świadomość, że nieraz kusiło mnie, by rozbić zwierciadło i oskarżyć go publicznie z całym zaangażowaniem, czego nigdy nie uczyniłem. W zamian trwałem przy swojej polityce; unikałem wypowiadania się na jego temat, walcząc ze sprzecznymi uczuciami. Pod koniec maja 1945 roku z ulgą zarzuciłem wreszcie myśli o nim i zająłem się własnym małżeństwem. W Dniu Zwycięstwa przygotowania do ślubu były niemal na ukończeniu. Oczekiwałem, że z racji wojennych braków wesele nie będzie tak wytworne, jak chciała tego Dido, ale jej wstrętny ojciec sięgnął do portfela, uruchomił znajomości, pokonał kartkowe ograniczenia i wprawił mnie w zażenowanie, doprowadzając do uroczystości, która swoją wystawnością mogła równać się przedwojennym. Czułem w tym ulgę, towarzyszącą wyprawianiu z domu ostatniej córki, bałem się jednak, że zbytnia ostentacja może wywołać grymas dezaprobaty wśród liczących się duchownych. Tak mnie to trapiło, że w końcu zwierzyłem się ze swoich obaw doktorowi Ottershawowi. - Ależ drogi Nevilleu - zaczął mi tłumaczyć serdecznie i bez chwili wahania. - Nikomu nie przyjdzie do głowy winić cię za to, że parafią Dido jest akurat kościół NMP na Mayfair, czy też za to, że pan Tallent chce wydać później szalone przyjęcie w Claridges. Ta wielkoduszność wobec podobnej rozpusty uspokoiła mnie nieco, ale ledwie przestałem martwić się ważnymi duchownymi, zacząłem, nie po raz pierwszy, dręczyć się tym, co moje dzieci pomyślą sobie o przemianie ojca w pana młodego z socjety. Był to problem, który nie dawał mi spokoju. VII. Od naszego pierwszego spotkania Dido zawsze trzymała się z dala od Starbridge w czasie szkolnych ferii. Początkowo nie przywiązywałem wagi do tej zbieżności; ze względu na wojnę nasze zaloty uprawialiśmy głównie korespondencyjnie. Kiedy w końcu zdałem sobie sprawę, że rozmyślnie unika dzieci, i kiedy zacząłem podnosić ten temat w naszych rozmowach, niezmiennie odpowiadała, że nawiązanie kontaktu powinno poczekać do chwili zaręczyn. Rozumowała tak obawiając się, że dzieci mogą w jakiś sposób wpłynąć na jej decyzję poślubienia mnie, ona zaś wolała rozważyć rzecz racjonalnie i z dystansem. Zrazu zaakceptowałem jej stanowisko, ale gdy zacząłem podejrzewać, że używa dzieci, by odwlec perspektywę małżeństwa, zorientowałem się, że źródłem tych uników jest lęk przed klęską: bała się, że porównanie z matką może wypaść na jej niekorzyść i że dzieci ją odrzucą. Rozumiałem ten lęk, odzwierciedlał niestety niemiłą rzeczywistość, nie nastawałem zatem na spotkanie. Kiedy jednak zaręczyliśmy się na początku marca, natychmiast zaprosiłem ją, żeby poznała młodsze dzieci. Znała tylko Sandyego; jako najmłodszy był zawsze na miejscu w czasie jej rzadkich wizyt w Starbridge. Stokrotki, która miała wkrótce skończyć osiem lat i chodziła już do szkoły, było jej łatwiej dotąd unikać. Spotkanie skończyło się chyba sukcesem. Dido wyjechała w dobrym nastroju, a Sandy łaskawie stwierdził, że dobrze byłoby mieć znowu prawdziwą mamę, jak wszyscy wokół. - Ona nie będzie twoją mamą - napomniała go Stokrotka - a poza tym wiadomo, że macochy są okropne. Serce mi zadrżało. I ja, i Dido obawialiśmy się takiej właśnie reakcji. - Dziwię się, jak możesz mówić podobne rzeczy, Stokrotko -powiedziałem, bacząc, by nie pozostawiając jej uwagi bez komentarza wypowiedzieć go możliwie najłagodniejszym tonem. - To niegrzecznie, biorąc pod uwagę, że Dido odniosła się do ciebie bardzo przyjaźnie. Nie nawykła do słów krytyki z mojej strony Stokrotka wybuchnęła natychmiast płaczem. Najgorsze dopiero mnie czekało. Następnego dnia wybrałem się do Salisbury do Jamesa, po drodze wstępując do Winchestera, żeby zawiadomić o zbliżającym się ślubie Christiana i Normana. Zabrałem ich na lunch. Całe spotkanie zaplanowałem ma się rozumieć z wojskową precyzją. Przy głównym daniu rozmawialiśmy o sprawach szkolnych. Gdy wreszcie zamówiłem pudding, zacząłem starannie przygotowaną mowę, której nauczyłem się na pamięć. Przez pierwsze pół minuty wszystko szło dobrze, ale później metaforyczna kurtyna zaczęła objawiać niepokojącą żywotność. Gdybym był jedną z tych zbłąkanych istot wierzących w spirytyzm, gotów bym pomyśleć, że duch Grace zasiadł z nami przy stole. Utknąłem. Obydwaj chłopcy, tak uderzająco podobni z urody do mojego ojca, słuchali z uprzedzającą uprzejmością. Jakoś udało mi się utrzymać kurtynę w dole, chociaż ku własnej wściekłości poczułem, że się czerwienię. - Dobry Boże, czemu robię tyle szumu wokół całej sprawy! -wykrzyknąłem, usiłując ukryć pomieszanie pod maską jowialnej dobroduszności. - Prawdę mówiąc taki jestem podniecony, że nie wiem, co się ze mną dzieje! Chłopcy uśmiechnęli się uprzejmie i czekali w milczeniu, aż na nowo podejmę wątek. - Cóż - powiedziałem. - Być może jesteście zdziwieni, że chcę się powtórnie ożenić. Prawdę mówiąc nie dziwiłbym się, gdyby tak było, a jednak lepiej, gdy duchowny jest żonaty. - Tak zawsze uważałeś, tato - przytaknął Norman. - No tak, prawda. - Wreszcie udało mi się znaleźć właściwe miejsce w moim scenariuszu. Wziąłem głęboki oddech i oświadczyłem: - Nic oczywiście nie zmieni faktu, że wasza matka i ja przeżyliśmy szesnaście szczęśliwych lat w idealnym związku. Pozostanie w moich oczach najwspanialszą kobietą na świecie i to tłumaczy, dlaczego czuję, że powinienem poślubić teraz kogoś zupełnie od niej różnego. Nie chciałbym, żeby moje drugie małżeństwo w jakikolwiek sposób naruszało drogie wspomnienia. Patrzyli na mnie w milczeniu. Po chwili Norman rzucił ukradkowe spojrzenie Christianowi, który zajął się oglądaniem własnych paznokci. - Dido ma wiele zalet - powiedziałem, spoglądając na pozbawioną wyrazu twarz Christiana. - Bardzo zależy jej na tym, żeby się z wami zaprzyjaźnić, i ja na to liczę całym sercem. - Ponownie przerwałem. Brzmiało to zbyt pompatycznie. Niestety przygotowane z góry przemowy często mają to do siebie. - Liczę całym sercem, że ją polubicie - podjąłem na nowo. - Początkowo może czuć się skrępowana w waszym towarzystwie, wiem jednak, ufam, iż wy, chłopcy, okażecie się dżentelmenami i uczynicie wszystko, by poczuła się dobrze w naszej rodzinie. - Naturalnie, ojcze - odparł Christian. Przestał oglądać paznokcie i zwrócił się do Normana: - No, na co czekamy? Powinniśmy zachować się jak przystało na dżentelmenów i złożyć ojcu najlepsze życzenia. - O, tak - przyświadczył Norman. - Tak, oczywiście. - Dziękuję. To bardzo ładnie z waszej strony. - W jednej krótkiej chwili śmiertelnej ciszy przypomniałem sobie skargi Christiana na nieprawdziwość naszych rozmów. Zdobyłem się na ogromny wysiłek. Spojrzałem mu prosto w twarz i powiedziałem: - Powinieneś potraktować to jako wielki komplement pod adresem twojej matki, Christianie, że doszedłem do wniosku, iż nie mogę wyobrazić sobie naszego domu bez kobiety. - Och, świetnie rozumiem, że życie bez kobiety musi być bardzo niewygodne dla duchownego. Poczułem nagle, że oblała mnie fala gorąca. - Ależ ja nie mówię o seksie. - Nie, oczywiście, że nie, nigdy nie mówisz o seksie. Zacząłem się pocić. Chociaż czułem zwiększający się raptownie ucisk w żołądku, jakoś udało mi się przybrać możliwie obojętny ton: - Nie grzmię na temat seksu niczym jakiś wiktoriański pater familias, bo uważam, że chłopiec, który otrzymał chrześcijańskie wychowanie i wyniósł dobry przykład z domu, sam będzie wiedział, jak postępować i jak układać swoje prywatne życie. A teraz -musiałem przerwać, by zaczerpnąć powietrza - a teraz, jeśli wolno mi wrócić do tematu. Mówiłem... - Mówiłeś, że choć mama była zupełnie niezastąpiona, zdecydowałeś, by ktoś ją zastąpił. Zamilkłem na dobre. - W porządku - oświadczył Christian bez wysiłku panując nad słowami. - Życzymy ci wszystkiego dobrego i nie mamy nic przeciwko przyjaźni z panną Tallent, nie oczekuj po nas jednak, że uznamy ją za substytut mamy. Matki inaczej niż żony są zupełnie nie do zastąpienia. Zrozumiałem, że należy natychmiast zakończyć tę konwersację. - Obawiam się, że niezupełnie rozumiesz mój punkt widzenia, Christianie - powiedziałem w chwili, gdy pojawiła się kelnerka z puddingiem i zdałem sobie sprawę, że żaden z nas nie będzie w stanie go przełknąć. - Mam jednak nadzieję, że potrafię wyjaśnić ci to później. Na razie powiem tylko tyle, że bardzo się cieszę, iż okazaliście tyle serdecznego zrozumienia dla sytuacji i mam nadzieję, iż wszystko w końcu dobrze się ułoży. Leniwie grzebaliśmy w puddingu. Wygłosiłem jeszcze krótką przemowę o weselu. Chłopcy potakiwali głowami z wyrazem uprzejmego zainteresowania na twarzach, po czym Christian wrócił do oglądania paznokci. Zapłaciłem rachunek, odwiozłem chłopców do szkoły i uciekłem. Przyjechałem na szczęście samochodem. Nie zważając na to, że jestem w kościelnym garniturze, zatrzymałem się w pierwszym odludnym miejscu na papierosa. Winchester położone jest blisko granic diecezji, nie szastałem więc kuponami na benzynę. Paląc próbowałem zrozumieć, dlaczego Christian wprawił mnie w tak paskudny nastrój. Może po prostu uraziło mnie, że mój własny talent do prowadzenia sporów, który w czasach studenckich zaskarbił mi przydomek "Młota kowalskiego", został użyty przeciwko mnie z tak bolesnym skutkiem. "Mówiłeś, że choć mama była zupełnie niezastąpiona, zdecydowałeś, by ktoś ją zastąpił..." To był druzgocący argument, uderzenie tour de force, młot kowalski. Mogłem doceniać prokuratorski kunszt Christiana, ale z drugiej strony nie powinien był rozbijać w pył moich starannie przygotowanych mów, tak jak nie powinien był stawiać mnie w niezręcznej sytuacji swoimi uwagami na temat seksu. Christian powinien być doskonały. Christian był doskonały, ale jeśli był doskonały, dlaczego z rozmysłem starał się, bym wyszedł na hipokrytę i głupca? Czułem się psychicznie obolały. Popadłem w trudny do określenia stan, wiedziałem tylko, że złości mnie, gdy moje trofea zaczynają wieść pokątnie życie na własną rękę. Zapaliłem drugiego papierosa. Byłbym rzeczywiście takim hipokrytą, jakiego czynił ze mnie Christian? Nie. Naprawdę kochałem Grace. To że po latach małżeństwa przerosłem ją (tak to przynajmniej teraz wyglądało), nie mogło w niczym podważyć prawdy naszego szczęścia. Tak więc chociaż zaczynałem nowy etap życia, etap, na którym potrzebowałem żony takiej jak Dido, mogłem mówić bez hipokryzji o drogich wspomnieniach wyniesionych z pierwszego małżeństwa. Nagle zdałem sobie sprawę, że właśnie koncepcja nowego etapu mogła stanowić odpowiedź na insynuowaną krytykę Christiana. Stałem się innym człowiekiem. Jako dawny Neville mogłem uczciwie twierdzić, że Grace jest niezastąpiona, gdy nowy Neville łacno rozważał możliwość jej zastąpienia. Wbrew temu, co sugerował Christian, nie byłem hipokrytą, próbowałem tylko wyrazić szczególnie złożoną prawdę. Paradoks rozbity, problem rozwiązany. Dobywszy z piersi potężne westchnienie ulgi, zgasiłem papierosa i przekręciłem kluczyk w stacyjce. W drodze powrotnej do Starbridge zacząłem zastanawiać się jednak, dlaczego po tylu latach małżeństwa stałem się kimś innym? Dlaczego zamieniłem się akurat w takiego, a nie innego człowieka? Czemu ten nowy postanowił ożenić się właśnie z kobietą pokroju Dido, która pod wieloma względami zupełnie nie nadawała się na żonę duchownego? Musiałem ponownie stanąć. Zapalając trzeciego już papierosa, nagle ujrzałem swoją obsesję tak, jak widzieli ją inni - niepojęta, całkowicie nie pasująca do mnie chimera. W tamtym momencie, niemal w trzy lata od spotkania Dido, po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się, co właściwie kryje się pod burzliwymi pułapkami wielkiej namiętności. Nie pojawiła się żadna odpowiedź. Potem przyszło mi do głowy, że jestem w rzeczywistości więcej niż dwiema osobami. Był dawny Neville, nowy Neville i trzeci, który obserwował tamtych dwu z boku i zastanawiał się, czy naprawdę postradałem rozum. Przyszło mi też do głowy, że nowy Neville nie pojawił się znikąd na przyjęciu u biskupa. Istniał już od dawna, żył w dawnym Nevilleu, podczas gdy ten trzeci robił wszystko, by jakoś koegzystowali. Kim jednak był ten trzeci, który palił teraz papierosa w jakimś odludnym zakątku diecezji, spoglądając na dawnego i nowego z poczuciem dystansu? Kim w ogóle był "Neville", gdy w mojej świadomości kłębiło się trzech różnych? Najwyższy czas spuścić na powrót kurtynę, nim pojawią się ludzie w białych fartuchach, żeby odstawić mnie do najbliższego szpitala psychiatrycznego. Patologiczne introspekcje były zawsze w moich oczach czymś w najwyższym stopniu nagannym. Nie znajduję usprawiedliwienia dla ludzi, którzy marnują czas, użalając się nad sobą, zamiast czynić coś użytecznego dla świata, a poza tym trwałem w przekonaniu, że póki będę ciężko pracował i zdobywał kolejne trofea, nic złego nie może mi się przytrafić. Im więcej człowiek posiądzie trofeów, tym bezpieczniej się czuje, a teraz, kiedy wreszcie jedno z największych było w moim zasięgu, miałem pewność, że stoję na progu nieporównywalnego szczęścia i powodzenia. Sześć tygodni później poślubiłem Dido w kościele NMP na Mayfair i tak rozpoczęła się wielka katastrofa mojego drugiego małżeństwa. VIII. Dochodzimy do tego punktu w moim życiu, w którym o mało nie dopuściłem się zdrady. Cóż, może niezupełnie, niemniej w świetle tego, co dotąd napisałem, dla nikogo nie będzie chyba zaskoczeniem, gdy powiem, że nasz miesiąc miodowy okazał się klęską. Dido nie była w stanie skonsumować małżeństwa, ja zaś nie byłem w stanie zdecydować, jaką przyjąć linię postępowania. Duchowny nie może usprawiedliwiać gwałtu, niezależnie od tego, jak by nie był zdesperowany w czasie swojej podróży poślubnej. Ja byłem tak zdesperowany, że na serio rozważałem taką możliwość. Na szczęście rozsądek zwyciężył, ja zaś zrozumiałem, że nasze małżeństwo nie ma szans na przetrwanie, o ile Dido nie odda mi się z własnej woli. Mogła sobie paplać beztrosko o czarze władczych mężczyzn, ale byłaby wstrząśnięta do szpiku i na zawsze się ode mnie odsunęła, gdybym pokazał jej, na czym polega ciemna strona władczej męskiej natury. Zdjęty wstydem przestałem rozważać skrajne rozwiązania i powiedziałem sobie, że trzeba mi spojrzeć na skonsumowanie małżeństwa jako na jeszcze jedno trofeum, coś, co powinienem zdobyć sposobem, nie siłą. Natychmiast poczułem się lepiej i właśnie powiadałem sobie, że zdołam zwieńczyć naszą podróż poślubną triumfem, gdy Dido uciekła. Mieszkaliśmy w eleganckim dworku myśliwskim w Szkocji, w majątku jej ojca; kiedy napięcie między nami stało się nie do zniesienia, Dido podsunęła pomysł wyjazdu do Edynburga. W dzień po przyjeździe wyszedłem rano z hotelu na niedzielne nabożeństwo z Eucharystią, a po powrocie odkryłem, że zniknęła. Na szafce nocnej znalazłem kartkę: "Kochany Stefanie, jadę na kilka dni do Merry, żeby uporządkować myśli. Proszę, nie szukaj mnie, ponieważ nie mogę się skoncentrować, to znaczy skoncentrować, kiedy prześladuje mnie na każdym kroku Twoja namiętność. Obawiam się, że nasze małżeństwo nie było jednym z Twoich najlepszych pomysłów, nie sądzisz? Nigdy nie powinnam była powiedzieć tak, ale Ty tak nastawałeś i nastawałeś, aż poczułam się zbyt wyczerpana, by odpowiedzieć nie. Nie uważasz, że moglibyśmy przystać na ciche, gustowne, małe unieważnienie i rozstać się jako dobrzy przyjaciele? Ucałowania, DIDO". Wysłałem telegram: ABSOLUTNIE NIE W ŻADNYCH OKOLICZNOŚCIACH WYKLUCZONE STOP UWIELBIAM CIĘ STOP STEFAN, po czym wsiadłem do pociągu do Starbridge, ogłosiłem wszem i wobec, że Dido pojechała odwiedzić obłożnie chorą siostrę w Leicestershire, i zacząłem rozmyślać, jak ratować się przed ostateczną katastrofą. IX. Piłem właśnie trzecią whisky - a może czwartą? - kiedy zadzwonił telefon. Rzuciłem się do aparatu, licząc, że dzwoni moja szwagierka. - Hallo? - odezwałem się z nadzieją. - Neville, tu Alex. Dzięki Bogu, żeś już wrócił. Rozczarowany, że nie słyszę Merry zawiadamiającej mnie afektowanym głosem o powrocie Dido do domu, w pierwszej chwili nie skojarzyłem, kto dzwoni. - Alex Jardine - powiedział, przerywając ciszę, która zaczynała być krępująca, po czym dodał ze swoim kostycznym poczuciem humoru: - Nie rozmawialiśmy co prawda od dwóch lat, ale chyba nie pochlebiam sobie, zakładając, że mnie jeszcze pamiętasz? - Alex, mój drogi! - z niejakim opóźnieniem usiłowałem jakoś się pozbierać. - Wybacz, że od razu cię nie poznałem. Co za niespodzianka słyszeć cię znowu. Co u ciebie? - Cóż, prawdę mówiąc okazuje się, że umieram. Mam nadzieję, że ty jesteś w trochę dogodniejszej sytuacji. - Przerwał, ale że byłem zbyt wstrząśnięty, żeby cokolwiek powiedzieć, dodał obcesowo: - Nie zapomniałeś chyba, że nienawidzę telefonu, nie przeciągajmy więc rozmowy. Przykro mi z powodu tej idiotycznej kłótni. Muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. Został mi miesiąc życia - może i mniej, a są rzeczy, które powinniśmy omówić. Kiedy możesz przyjechać do Stoneyford? Bez sekundy wahania powiedziałem: - Już wyjeżdżam. Rozdział szósty. "Niełatwo mnie zaszokować: szkoła, klasycy, zwykła ciekawość i niezwykła, mam nadzieję, wyobraźnia dały mi rozległą znajomość tych aspektów życia i seksu, które zwykle uchodzą za tabu. Fakty są faktami i nie mam zamiaru nakładać klapek na oczy". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. 1. Obietnica natychmiastowego wyjazdu do Stoneyford, gdzie mieszkał Alex, okazała się nadto optymistyczna. Skończyły mi się kartki na benzynę, nie miałem żadnego pociągu o tej porze, nie przekazałem najróżniejszych spraw swoim wikariuszom, gospodyni powinna zostać uprzedzona o moim nagłym wyjeździe, musiałem zapewnić młodsze dzieci, że chociaż znikam niespodziewanie drugi raz w ciągu dwóch tygodni, nie będzie mnie tylko jeden dzień. Dopiero następnego ranka po telefonie Alexa mogłem wreszcie wyruszyć na stację i złapać pierwszy pociąg do Oxfordu. Czułem wtedy taki zamęt w głowie, że wiadomość o bliskiej śmierci Alexa przyjąłem niemal z ulgą, upatrując w niej sposobność odwrócenia myśli od własnych spraw. Mogłem znowu spuścić kurtynę na chaos panujący we własnym życiu. Świadomość, że Alex zbliża się do końca swoich dni, nasunęła mi z kolei wątpliwości, czy ukończył autobiografię. Zaraz też poczułem pewność, że nie tylko ją ukończył, ale też doszedł do wniosku, że lepsza śmierć niż puste życie. Znowu stawałem wobec tajemnicy jego zmitrężonej emerytury. Czując, że zbliżam się do poznania przyczyn tej tragedii, równie enigmatycznej jak głębokiej, wreszcie zacząłem opłakiwać przyjaciela, którego miałem utracić. II. Zobaczyłem ją od razu, kiedy wyszedłem ze stacji. Siedziała za kierownicą czarnego Morrisa i paliła papierosa w czarnej cygarniczce. Z tej odległości nikt nie mógł powiedzieć, że jest w moim wieku i ma czterdzieści trzy lata. Wyglądała na wytworną dwudziestoośmiolatkę: chłodna, wyniosła i nieskończenie pociągająca. Natychmiast przyszła mi na myśl Greta Garbo w "Ninoczce". Na mój widok odkręciła okno i posłała swój słynny przeszywający zimnym dreszczem uśmiech, który łamał serca kleru Starbridge, gdy jeszcze pracowała jako towarzyszka Carrie Jardine, uśmiech, który sprawiał, że mniej przenikliwi z duchownych nazywali ją "lodową dziewicą". Spowity w kokon swojego idealnego małżeństwa uważałem, że Lyle Christie - obecnie Lyle Ashworth - łączy z Carrie jakaś potajemna namiętność. Teraz jednak, kiedy moje idealne małżeństwo należało do przeszłości, a moje uczucia nieustannie drażnione przez niebywałe wyczyny Dido były niczym świeża rana wystawiona na promienie słońca, dostrzegałem z oślepiającą jasnością, że owa femme fatale w olśniewająco białym prochowcu nie była zimną jak głaz lesbijką. Ciemne falujące włosy miały kasztanowy odcień. Oczy, o których jeden z moich wikariuszy powiadał, że "objawia się w nich dusza", inny zaś określał mianem "dusznych", przywodziły swoją barwą na pamięć pyszną, słodką, absolutnie grzeszną czekoladę. Natychmiast przypomniałem sobie tę wspaniałą chwilę z młodości, kiedy wpatrzony w Clarę Bow szepczącą "to", zatapiałem zęby w rozkosznym kremie miętowym. - Jak się masz - powitała mnie głosem zdolnym zatrzymać Huna Attylę w zwycięskim pochodzie. - Wsiadaj. Wsiadłem. - Co za niespodzianka! - powiedziałem, niezdarnie zamykając drzwi samochodu. - Przyjechałam wczoraj. Carrie przysłała crie de coeur, którego nie sposób było zlekceważyć. - Cieszę się. Biorąc pod uwagę, że Carrie traktowała cię jak córkę, zawsze uważałem, że nie powinnaś się na nią dąsać. Miała właśnie przekręcić kluczyk w stacyjce, ale zamarła wpół gestu i rzuciła mi spojrzenie mogące przemienić parę w lód. - Zawsze serwujesz podobnie śmierdzące krytyki komuś, kto właśnie wyświadcza ci przysługę? Jeśli nie potrafisz się przyzwoicie zachować, idź sobie do cholery pieszo! - Przepraszam, ja... - Tak czy inaczej pogodziliśmy się w 1942 roku. Doktor Jardine przyjechał wtedy do mnie. Myślałam, że wiesz. - Tak, wiem. Słuchaj, przepraszam... Jestem wykończony... - Później spotkałam się z Carrie w Londynie i pogodziłam również z nią. Prawda, że nie widziałam od tamtego czasu żadnego z Jardineów, ale weź pod uwagę, jakim koszmarem były podróże w czasie wojny, a i to, że niechętnie rozstaję się z dziećmi... - Jak się miewają chłopcy? - zapytałem, chcąc zmienić temat. - Wydaje mi się, że właściwym określeniem byłoby "tryskający energią". Gdybym nie miała niani, siedziałabym już w domu wariatów. Ruszyliśmy. Prowadziła dobrze, bardzo dobrze, jak na kobietę, sprawiając przy tym wrażenie, że absolutnie niczym się nie przejmuje, co osobliwie mnie podniecało. Złapałem się na tym, że rzucam ukradkowe spojrzenia na jej drobne dłonie pieszczące kierownicę i małe stopy masujące pedały. Miała doskonałe nadgarstki i kostki. - Jak twoja żona? - spytała w końcu. - Dziękuję. Miałaś wieści od męża? - Żadnych - odpowiedziała pozbawionym wyrazu głosem. - Przykro mi. - Ashworth wzięty do niewoli po upadku Tobruku w 1944 roku został przeniesiony do innego obozu i od tego czasu ślad po nim zaginął. Po krótkiej jeździe dotarliśmy do Stoneyford, małej, nie tkniętej cywilizacją, malowniczej wioski. Jardineowie mieszkali w georgiańskim domku naprzeciw kościoła. Lyle zaparkowała przy bramie. Kiedy szliśmy przez ogród, w drzwiach frontowych pokazał się jeden z chłopców Ashworthów, siedmiolatek o drobnych kościach jak jego matka, ale pozbawiony jej urody. Miał ciemne, sztywne, niesforne włosy i oczy koloru błota. - Jak się masz Charley! - powitałem go z uśmiechem. - Nie wiedziałem, że tu jesteś. - Mama mogła mnie zabrać, bo nie choruję w pociągu tak jak Michael. - Buzia rozjaśniła się radośnie. Nigdy nie przyjąłem zwyczaju regularnych wizyt u Ashworthów, ilekroć jednak obowiązki rzuciły mnie w ich okolice, zaglądałem do nich przez grzeczność i miałem szczególną słabość dla Charleya, od kiedy zwierzył mi się, że chciałby zostać duchownym, gdy dorośnie. - Carrie dłubie coś w ogrodzie na tyłach domu - poinformowała mnie Lyle. - Dajmy jej na razie spokój. Chodźmy od razu do pana Jardinea. - Spojrzała na zegarek. - Wziął właśnie środki uśmierzające, będzie teraz w dobrej formie. - Co właściwie... - Rak żołądka. Tędy, proszę. - Wprowadziła mnie do gabinetu Alexa i zaanonsowała bez zbędnych wstępów: - Jest tu, biskupie -i natychmiast zniknęła na powrót w holu. W fotelu przy kominku siedział wyniszczony, zapadnięty w siebie starzec, widmo dawnego Alexa. Jak zawsze był wytwornie ubrany, ale teraz materiał drogiego garnituru dosłownie wisiał na nim. Serce mi się ścisnęło na widok goździka w klapie, smutnego wspomnienia swobodnej elegancji, z jaką nosił się w najlepszych dniach swojego episkopatu. - Alex. - Niewiele jest miejsca na towarzyskie lansady, gdy człowiek umiera. Ująłem jego wychudzoną zimną dłoń i usiadłem w milczeniu obok niego. - Mój drogi Nevilleu - powiedział. - Jak dobrze znowu cię widzieć. Tak się cieszę, że natychmiast odpowiedziałeś na moje wezwanie. - Trzeba było wcześniej mnie zawiadomić. - Oszukiwałem się, zakładając, że wydobrzeję. Nie mówmy już o kłótni, dajmy temu spokój i korzystajmy z krótkiej chwili lepszego samopoczucia. Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Nie, nie masz się co niepokoić! Żadnych spowiedzi na łożu śmierci. Zostawmy te nonsensy papistom. Chciałbym prosić cię o przysługę, ale nie zrozumiesz mojej prośby, póki nie wyjaśnię ci jednej czy dwóch tajemnic. - Tajemnic? - Zacznijmy od tej, która zaprzątała ci kiedyś głowę, od tajemnicy mojej zmitrężonej emerytury. Prawda jest taka, że nie mogłem w żaden sposób nieść dalej posługi kapłańskiej. Straciłem wiarę. - Nie wierzę ci - powiedziałem odruchowo, wpatrując się w niego ze zdumieniem. - Och, odzyskałem ją w ostatnich miesiącach choroby! Spieszę cię zapewnić, że nie zostałeś wezwany, by pomóc niedowiarkowi, ale wtedy, w 1937 roku czułem, że jestem apostatą. Nie było żadnych dolegliwości sercowych. Przestałem być biskupem z powodów moralnych, a nie zdrowotnych. Potrząsałem tylko głową, nie mogąc zdobyć się na nic innego. - Nie - powiedziałem. - To nie brzmi wiarygodnie. Miałeś w sobie szczerość, której nie sposób udać. Wiedziałbym, gdybyś stracił wiarę. - Mówię ci, że straciłem! I mówię ci, że nie miałeś o tym pojęcia - Byłem przecież wtedy z tobą tak blisko... - Mało wiemy o naszych najbliższych - odparł Alex. - Jesteśmy dla siebie nawzajem tajemnicą, niekiedy dla samych siebie pozostajemy niezgłębioną zagadką. - To nieprawda. - Poruszyły mnie do żywego jego ostatnie słova. - Ja znam siebie na wylot, tak jak ty mnie... - Nie - zaoponował Alex. - Kiedy zainteresowałeś się Tallent, powinienem właściwie powiedzieć panią Aysgarth, zdałem sobie sprawę, że zupełnie nic o tobie nie wiem. Wracajmy jednak do tematu. Powiadam ci, że straciłem wiarę, a ty musisz uznać, że to prawda. - Ale dlaczego, Alex, dlaczego? Przepraszam, chcę ci wierzyć, ale... - Odkryłem, że modernizm wiedzie donikąd. Jeśli zaczynasz jako radykał, kończysz z pustymi rękoma, dlatego Kościół rzymskokatolicki rozprawił się tak brutalnie z modernizmem. Wiedzieli, że to ewangelia Szatana, nie Boga. Z przerażeniem stwierdziłem, że ma zaburzony umysł, choć trudno mi było powiedzieć, czy to skutek choroby czy załamania duchowego. Próbując przewalczyć ogarniającą mnie zgrozę, zaprotestowałem słabo: - Alex, nie chcesz przecież wygłaszać poglądów godnych dziewiętnastowiecznego ewangelika! - Och, naturalnie. W przytulnej wieży z kości słoniowej zamieszkałej przez modernistów nie ma miejsca dla diabła! Ale on istnieje, wiem to. Jest siłą. Złą jest siłą i my wszyscy jesteśmy nią dotknięci, wszyscy jesteśmy grzesznikami, wszyscy jesteśmy pod sądem... - Alex, toż to neoortodoksja Karla Bartha! Nie mogę uwierzyć, że taki jak ty liberał mógł ulec teologii kryzysu. - Mówiąc to przypomniałem sobie, że jego ojciec przeżył załamanie psychiczne, które przybrało postać zapiekłego fundamentalizmu i czym prędzej postanowiłem zmienić taktykę. Trudno było oczekiwać od kogoś, kto nie tylko umierał, ale był do tego niespełna władz umysłowych, racjonalnych argumentów. Przybierając najbardziej kojący ton głosu, powiedziałem: - Dajmy temu spokój. Ulżyło mi, kiedy usłyszałem, że z łaski Boga odzyskałeś wiarę. Błagam cię, nie myśl tak obsesyjnie o grzechu, wspomnij o przebaczeniu, którego Chrystus udziela okazującym skruchę. - Jeśli wysłuchasz mojej prośby, uwierzę, że otrzymałem wybaczenie. - Co to za prośba? - Tu muszę uczynić drugie wyznanie. Gotów jesteś? Trzymaj się. Chodzi o Lyle. To moja córka. - Twoja córka? - Zakładałem, że majaczy. - Nie patrz na mnie, u licha, jakbym był czubkiem! - krzyknął Alex. W jego zirytowaniu było coś tak zdrowego, że zwątpiłem w swoją diagnozę. - Jest rezultatem mojego ostatniego skoku przed wyświęceniem. Jej matka była zaręczona z żołnierzem nazwiskiem Christie, wtedy był gdzieś daleko... Spotkaliśmy się na jednym z tych edwardiańskich przyjęć, na których wszystko zaczyna się dopiero po zgaszeniu świateł... - Mój Boże. - Niech świadczy o moim oszołomieniu, że zaczynając wierzyć w to, co mówi, nie użyłem wykrzyknika "Wielkie nieba", który w ustach duchownego byłby bardziej na miejscu. - A więc dlatego... - Dlatego więzy między Lyle, Carrie i mną są tak silne. Dlatego mieszkała z nami przez dziesięć lat i traktowaliśmy ją zawsze jak córkę. Dlatego byliśmy tak strasznie zaborczy; niedobrane, bezdzietne małżeństwo, marzące o dziecku, które by ich połączyło... - Tak, rozumiem. Tak, naturalnie. Teraz wszystko staje się jasne. Więc kiedy Ashworth chciał ożenić się z Lyle... - Zachowaliśmy się ohydnie. Nie mogliśmy znieść myśli, po tylu latach szczęśliwego życia rodzinnego, które w cudovny sposób ożywiło nasze nieudane małżeństwo, znowu zostaniemy sami. Nic dziwnego, że Ashworth uznał tę naszą emocjonalną zależność od Lyle za coś z gruntu chorego i wymógł, byśmy trzymali się w przyszłości z dala od niej. - Alex westchnął, po czym dodał nieoczekiwanie: - Ironia polega na tym, że na prawdę polubiłem Ashwortha. Bardzo chciałbym wierzyć, że wróci z wojny, ale nie sądzę... I tutaj moja wielka prośba, Nevilleu. Jeśli nie wróci, zajmiesz się dziećmi? Chłopcy potrzebują ojca. Mniej martwię się o Michaela, potrafi przejść szczęśliwie przez życie, tak jak Ashworth potrafił sobie radzić przed wojną, ale Charley... Jest wybuchowy, wrażliwy i nie będzie mu łatwo. Gdybym wiedział, że jest mężczyzna, na którym może polegać, ktoś, kto poda mu pomocną dłoń, ilekroć życie okaże się nieznośnie ciężkie... - Nie mów nic więcej. Uczynię dla obydwóch chłopców, co w mojej mocy. Przyrzekam ci. - Chodzi mi szczególnie o Charleya... - Szczególnie dla Charleya. W porządku. Alex wyczerpany zagłębił się w fotelu. - A więc nic mu nie grozi - powiedział. - Bogu niech będą dzięki. To znak. Wreszcie wybaczenie - dodał szeptem. - Boże, dozwól swemu słudze odejść w pokoju. Nachyliłem się ku niemu, niepewny, czy chce, bym przyjął na siebie rolę duchownego. - Alex, pamiętam, co powiedziałeś, by zostawić ostatnie wyznania papistom, ale czy nie chciałbyś, żebym... - Nie. Nie chcę, żebyś udzielał mi komunii. Przesypuje się piasek czasu naszej rozmowy. Odłóżmy resztę na później, kiedy nie będzie męczył mnie ból... Chociaż może spowiedź generalna nie byłaby czymś niestosownym w tej sytuacji. - Naturalnie. - Poddałem mu "Ojcze Wszechmogący i Miłosierny" i razem odmówiliśmy te piękne słowa z modlitewnika. Widziałem, jak był poruszony, kiedy wypowiadałem na koniec słowa absolucji i błogosławieństwa. - Czuję się wreszcie rozgrzeszony - powiedział, używając tego słowa w technicznym, religijnym znaczeniu. - Mam wiarę i wierzę, że z Jego łaski, stanę oczyszczony przed Bogiem. Każ pielęgniarce podać morfinę, nie, poczekaj! Jakim ja jestem samolubem, myślę tylko o sobie. Jak twoja żona? - Och, świetnie, naprawdę znakomicie. - A ty, jesteś szczęśliwy? - Nie mógłbym być szczęśliwszy! - Tak się bałem, że poślubisz niewłaściwą kobietę, podobnie jak ja. Taka pomyłka. Moja macocha Ingrid zawsze mówiła, że to będzie pomyłka... Pamiętasz, opowiadałem ci o swojej macosze? Ojciec nigdy jej naprawdę nie kochał. Kochał moją matkę, a po jej śmierci chciał mieć w domu gospodynię, która grzałaby mu łóżko. Ingrid opowiadała mi kiedyś, jakie to dla niej było bolesne, gdy wreszcie zrozumiała... Och, jak ja kochałem Ingrid! Chroniła mnie przed ojcem, zadbała o moje wykształcenie, ciągle się dla mnie poświęcała... ale też najprawdziwsza miłość za nic ma własne dobro. Teraz, kiedy spoglądam wstecz, widzę jasno, ile dla mnie znaczyła, tak jak jasno widzę, że w moich oczach wszystkie inne kobiety były w porównaniu z nią zaledwie źródłem satysfakcji seksualnej. Miała zarówno zły jak i dobroczynny wpływ na moje życie, ale tak właśnie wygląda cała nasza ziemska egzystencja, czyż nie? Pod dobrem kryje się chorobliwa siła zła... Biedny Nevilleu, znowu wprawiam cię w zakłopotanie. Nie męcz się już, zawołaj pielęgniarkę, niech i ja się nie męczę. Po zastrzyku pomogłem mu położyć się na leżance w kącie pokoju. Kiedy pielęgniarka wyszła, powiedział zwykłym tonem, jakby ból zaczął już ustępować: - Wracając do Ingrid, muszę udzielić ci słowa rady, jeśli idzie o moją autobiografię. Nie zawracaj sobie głowy jej czytaniem. Jest w pełni prawdziwa, a przy tym zupełnie fałszywa, niedorzeczny paradoks literacki. Nie ujawniłem, jak bardzo kochałem Ingrid, nie przyznałem, że moje małżeństwo było niepowodzeniem. Nie ujawniłem prawdziwej natury swojego stosunku do Lyle, tego jak bardzo nienawidziłem ojca za to, że kazirodztwem doprowadził moją starszą siostrę do obłąkania. Nigdy nie... - Kazirodztwem! Przepraszam, musiałem się najwyraźniej przesłyszeć. Przez chwilę myślałem, że powiedziałeś... - Powiedziałem. Dopuścił się kazirodztwa, kiedy Ingrid zostawiła go samego, żeby przez kilka miesięcy poprowadzić mi gospodarstwo na początku kariery. Siostra trafiła do zakładu, dopiero wtedy Ingrid zorientowała się, co zaszło, i czym prędzej wróciła do domu, nim zdążyłby zrobić to samo z młodszą siostrą. Nikt nie wie i połowy z tego, co dzieje się w życiu innych ludzi, nie zna wszystkich grzechów i wszystkich cierpień, chaosu i rozpaczy, krzyku dusz umęczonych w piekle zapomnienia i bólu. - Ależ Alex... - Przepraszam, zapomniałem. Musisz mieć swój happy end dla każdego, oby żył zawsze w doskonałym i promiennym szczęściu. Mój Boże, nic dziwnego, że Karl Barth po pierwszej wojnie starł na proch liberalnych protestantów! Jest coś niemal zbrodniczego w takim naiwnym idealizmie, gdy cały świat wyje w śmiertelnym bólu! - Drogi Aleksie, żaden liberalny protestant nie przeczy, że na świecie dzieją się rzeczy straszne, ale... - Byłem tak wstrząśnięty, że nie bardzo zdawałem sobie sprawę, co mówię. - ...ale człowiek nigdy nie powinien tracić nadziei... nigdy... nadziei, która pozwala nam pracować dla czynienia świata lepszym, z wiarą w Chrystusa Odkupiciela, z wiedzą, że Bóg wcielił się w Chrystusa, by świat się z nim pojednał, z wiedzą, że cierpienie można złagodzić i przeistoczyć, wiedzą, że wszelki grzech i zło można przezwyciężyć... - Och, pewnie, pewnie, pewnie - przerwał mi Alex niecierpliwie. -To wszystko prawda. - Skoro liberalni protestanci i neoortodoksi zwalczają się tak zawzięcie, jak obydwie te teologie mogą być prawdziwe? - Najgłębsze prawdy są paradoksalne. Śmierć sama jest paradoksem, końcem, a jednak początkiem, realna, choć zacierająca możliwość rozróżnienia, kolejny paradoks. I wreszcie ostateczna realność - że ostateczna nagroda, ostateczne trofeum, by tak rzec, wykracza poza mit, metaforę, symbol, analogię, poza słowa, poza samo tchnienie życia... Ach, morfina wreszcie zaczyna działać. Coraz dłużej to trwa, nim zacznie... Czasami widzę wtedy Ingrid. Jest ma się rozumieć symbolem, symbolem Miłości, Chrystusa, Boga... tak, że w końcu nawet halucynacje są realne, następny paradoks, a tam gdzie są paradoksy, jest wieczność, bo za wszystkimi paradoksami kryje się wieczna prawda. - Zamknął oczy, po czym powiedział bardzo wyraźnie: - Boże, jak my wszyscy okłamujemy się nawzajem! -I westchnął z głęboką rezygnacją. Były to ostatnie słowa, jakie od niego słyszałem. Bardzo to osobliwa ostatnia deklaracja, jak na tak słynnego orędownika prawdy. III. Kiedy wyszedłem z gabinetu, Carrie Jardine czekała w holu. Na szczęście zachowała spokój. Podziękowała, że przyjechałem, zapytała o Dido, powiedziała, że z całego serca życzyła nam dobrej pogody w czasie podróży poślubnej. Na szczęście, nim zrobiłem cokolwiek, by podtrzymać tę banalną konwersację, przerwała nam jej obecna towarzyszka, władcza kobieta o nazwisku Jenkins, która pojawiła się z wiadomością, że ogrodnik chce wiedzieć, gdzie ma posadzić nowy krzew róży. W salonie natknąłem się na krążącą niespokojnie Lyle! w wężowej czarnej sukni i butach na bardzo wysokich obcasach. Zapomniałem o Grecie Garbo w "Ninoczce" i zacząłem bawić się myślą o Marlenie Dietrich. - No i? - zapytała, zatrzymując się raptownie. - Jak poszło? - Dobrze - odparłem i zdawszy sobie sprawę, że moja odpowiedź musiała zabrzmieć idiotycznie w tych okolicznościach, dodałem: - Jest naturalnie w bardzo złym stanie i czasami mówił od rzeczy. - Powiedział ci o mnie? - Tak. - Z zażenowaniem odwróciłem głowę. - Był to jedyny punkt w konwersacji, który brzmiał prawdziwie. Co do reszty... Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, gdzie kończą się fantazje, a zaczyna prawda. - Cóż w tym niezwykłego? Przez większość życia błąkamy się we mgle złudzeń i tylko bardzo rzadko dostrzegamy jakiś przebłysk rzeczywistości. Nadal byłem tak rozbity naszą rozmową, że nie potrafiłem pohamować zniecierpliwienia. - Przyznaję, że to popularny punkt widzenia - powiedziałem krótko. - Chociaż moim zdaniem stanowczo przesadzony. Ja pewno nie błąkam się we mgle złudzeń, poruszam się w dobrze wytyczonym krajobrazie. - Zawsze myślałam, że pod tą maską pryncypialności kryje się zatwardziały kołtun. Nie mogę pojąć, jak taka miła kobieta, jak twoja żona, mogła z tobą wytrzymać tyle lat. Osłupiałem wobec tych zniewag pod moim adresem, ale też spektakularnej nonszalancji, z jaką zostały wypowiedziane. Na chwilę zaniemówiłem. - Szkoda, że jako duchowny nie mogę nazwać cię tak, jak na to zasługujesz - odparłem wreszcie i wyszedłem, trzaskając drzwiami. Zatrzymałem się w holu, by wziąć trzy głębokie oddechy dla odzyskania równowagi, po czym wmaszerowałem do jadalni, licząc na szybkiego drinka przed lunchem, ale plan rozbicia barku spalił na panewce. Przy stole siedział malec i pisał ogryzkiem ołówka na dużej kartce z notesu. - Jak się masz - powiedziałem, starając się, by w moim głosie nie dało się słyszeć irytacji. - Co porabiasz? - Piszę do tatusia. To, że Niemcy nie pozwalają mu pisać do nas, nie znaczy, że nie może czytać naszych listów. Chcę mu powiedzieć, że mam chorągiewkę z Union Jackiem dla niego na przywitanie. - Ach. - Chwilę trwało, bym zapomniał o zołzie w salonie i skupił całą uwagę na chłopcu. Miałem takie uczucie, jakbym widział go po raz pierwszy. Dostrzegałem teraz wyraźne podobieństwo do dziadka. Te same szerokie usta i oczy, w których nie widziałem już koloru błota, lecz barwę ciemnozłotego piasku. - Mam najlepszego tatusia na świecie - oświadczył Charley, zajęty pisaniem. - Jak dorosnę, chcę być taki jak on. Uwaga, osobliwie wzruszająca w swojej całkowitej niewinności i namiętnej szczerości, sprawiła, że zamilkłem. Mogłem tylko zadać sobie pytanie, czy któryś z moich chłopców rozmawiając z obcym kiedykolwiek wypowiedział pod moim adresem podobny komplement. W każdym razie dotąd żaden z nich nie zadeklarował ambicji zostania duchownym. Miałem nadzieję, że Christian podniesie kiedyś ten temat, czego nigdy nie zrobił. Kiedy tak stałem, patrząc na jego syna, nagle pozazdrościłem Charlesowi Ashworthowi. W sekundę później zazdrość ulotniła się, wyparta przez wstyd. Siedziałem bezpiecznie w Anglii, gdy on przepadł gdzieś w Europie. Natychmiast zacząłem modlić się żarliwie o jego ocalenie. W holu znowu natknąłem się na zołzę, wychodzącą z salonu. - Ciągle obrażony? - zainteresowała się. - Myślałam, że chrześcijanie nadstawiają drugi policzek, kiedy ich znieważyć. - Masz czelność pouczać mnie o moich chrześcijańskich powinnościach? - Och, na miłość boską, nie bądź nadętym głupcem! Nie ma w tobie nic wrażliwości? Nie potrafisz, ty, duchowny - duchowny na Boga! -dostrzec, że gonię resztkami sił i okazać trochę wyrozumiałości? - Przepraszam, ja... - O, tak, tak, tak, ty też gonisz resztkami sił! Zawrzyjmy więc układ i próbujmy bodaj udawać, że obojga nie świerzbi, by przyłożyć drugiemu! Nagle zdałem sobie sprawę, z jaką ochotą wymierzyłbym jej siarczystego klapsa. Ukręciwszy natychmiast łeb mrzonce, powiedziałem łagodnie: - Jest szansa na uczczenie rozejmu szybkim drinkiem przed lunchem? - W kredensie w jadalni jest klaret i sherry. Nalej sobie, ja idę uwolnić Carrie od upiornego towarzystwa. Do holu wpadł mały Charley. - Mamusiu, napisałem list do tatusia! Zobacz, czy ci się podoba! Natychmiast zrobiłem drugie podejście do karafek ustawionych na kredensie w jadalni. Właśnie zrozumiałem, że zaczynam myśleć o czymś nie do pomyślenia, a nie do pomyślenia było, że Lyle jest o wiele ładniejsza od Dido i, przynajmniej na tym pełnym rozterek etapie mojego życia, dziesięć razy bardziej godna pożądania. IV. Po lunchu Lyle zawiozła mnie z powrotem na stację w Oxfordzie. Jechaliśmy w milczeniu. Dopiero gdy zatrzymała samochód, powiedziała: - A przy okazji, wspomniał, że chce, byś ty odprawił egzekwie. Zaznaczył to w testamencie. Byłem naprawdę zdegustowany. Tylko w nadzwyczajnych okolicznościach duchowni celebrowali pogrzeby bliskich. Poza oczywistym faktem, że osobisty żal uniemożliwiał w pełni profesjonalne poprowadzenie ceremonii, taki duchowny nie nadawał się przecież do niesienia duszpasterskiej pociechy pozostałym żałobnikom. - Osobiście uważam, że to obrzydliwy pomysł - mówiła Lyle - i nie w porządku wobec ciebie, ale kłopot w tym, że dawno odsunął się od duchownych, których znał niegdyś; z tutejszym wikarym nie utrzymuje żadnych kontaktów, a obsesyjnie nastaje, by mieć to, co nazywa "przyzwoitym protestanckim pogrzebem". Wiesz, jak bardzo przeciwny jest anglokatolicyzmowi. Uważa, że jesteś jedynym człowiekiem, któremu może zaufać, iż zrobi wszystko jak należy. - Biedny Alex. - Tak, można mu tylko życzyć, by pogrzeb odbył się raczej wcześniej niż później... Aha, jeśli uznasz, że wygodniej ci będzie przenocować po pogrzebie w Stoneyford, nie trać pieniędzy na hotel, znajdzie się dla ciebie miejsce w domu. - Dziękuję. Ucieszy to szefa mojego banku - odparłem, po czym udało mi się wydobyć z samochodu bez podawania jej ręki. Uniknąwszy kontaktu fizycznego, mogłem pozwolić sobie na uśmiech. -Przepraszam za tę utarczkę. Miło było znowu cię widzieć. Wszystkiego dobrego... I niech Bóg cię błogosławi. - W porę przypomniałem sobie, że jestem duchownym. ¦ - Dziękuję. Bywaj. - Ruszyła pełnym gazem, zostawiając mnie w obłokach spalin. W pociągu postanowiłem, że gdy tylko dowiem się o dacie Pogrzebu, natychmiast zarezerwuję pokój w hotelu w Oxfordzie, ale zaraz przypomniałem sobie o przekroczonym koncie bankowym, czarnym pliku nie zapłaconych rachunków i coraz bardziej żałobnej minie szefa mojego banku. Ujrzałem też oczami wyobraźni siebie po pogrzebie: zmęczony, marzący o pójściu jak najszybciej do łóżka. Czemu do diabła tak się upieram, by zamknąć się w pokoju hotelowym i chronić swoją nieco zaszarganą, wszak fundamentalnie niezłomną cnotę? Nawet nie lubiłem tej zołzy, a poza tym nie byłem zdolny do zdrożności, gdyż duchowni nigdy nie dopuszczają się zdrożnych czynów. Wstydliwe wykręcanie się od zaproszenia było jednocześnie idiotyczne i irracjonalne. Postanowiwszy w końcu nie wyrzucać pieniędzy na hotel, doszedłem do słusznego wniosku, że najwyraźniej zwierzenia Alexa doprowadziły mnie na skraj obłędu. V. Ledwie przekroczyłem próg mojego nowego domu w Zaułku, zacząłem rozglądać się za bagażami. Nigdzie jednak nie dostrzegłem śladu walizek, a w sypialni na górze, której okna wychodziły na katedrę, nikt nie spoczywał na dziewiczym łożu w skruszonej pozie. Wróciwszy na dół, chwyciłem za słuchawkę i zamówiłem rozmowę do Merry do Leceistershire. - Stefan? Miałam dzwonić do ciebie wieczorem. Słuchaj, wszystko będzie dobrze, daj jej tylko trochę czasu. Mów, że umieram, gdyby ktoś zaczął coś podejrzewać. - Na razie nikt niczego nie podejrzewa, ale... - Dzięki Bogu. Nie desperuj. Walczę, jak mogę, w twoim imieniu i pewnie w końcu ją przekonam. Zagroziłam jej, że powiem wszystko ojcu. Musi zrozumieć, że jeśli rozbije to małżeństwo, do końca życia pozostanie przegrana w oczach wszystkich ludzi, którzy coś znaczą, mój drogi! Histeria! Za nic nie dopuści, by ojciec uznał ją za przegraną, choć pojęcia nie mam, dlaczego tak jej nadal zależy na tym, co myśli ojciec. Ja sama dawno pozbyłam się cienia nadziei, że jesteśmy dla niego czymś więcej niż zabawnymi synami pośledniejszego gatunku. Ale tacy już jesteśmy, wszyscy mamy swoje marzenia i jeśli Dido chce marzyć, że pewnego dnia dorówna w oczach ojca braciom, kto powiedział, iż nie ma do tego prawa? W każdym razie mów, Stefanie, wszystkim, że zaglądam w oczy śmierci, a ja postaram się w przyszłym tygodniu wsadzić ją do pociągu do Starbridge. Po skończeniu rozmowy nalałem sobie solidną porcję whisky, żeby uczcić dobrą wiadomość, ale po chwili zorientowałem się, że nie myślę o Dido, tylko o Aleksie i jego rewelacjach. Byłem ciekaw, na ile duże dawki morfiny zachwiały jego poczuciem rzeczywistości. Kurtyna w głowie drgnęła na myśl o narkotykach. Przez sekundę słyszałem głos matki szepczącej do wuja Willoughbyego o laudanum, branym przez ojca, po czym kurtyna gwałtownie opadła, jak działo się zawsze, gdy w pamięci pojawiały się budzące zgrozę strzępy podsłuchanych dialogów, i mogłem znowu myśleć o Alexie. Z pewnością historia kazirodztwa zrodziła się z narkotycznych fantazji! Straszne rzeczy zdarzają się w różnych rodzinach - wiedziałem o tym aż nadto dobrze - ale jeśli Alex mówił prawdę, to nie tylko moje doświadczenie rodzinnej tragedii w niczym nie przypominało jego przeżyć, ale też podobieństwo naszych losów kształtowanych przez tę samą jakoby biedę było czystą iluzją. Czułem się tak, jakby Alex jednym gestem przeistoczył naturę naszej dotychczasowej zażyłości. Wierzyłem dotąd, że jest człowiekiem, z którym mogę się identyfikować, tymczasem okazywało się, że był przybyszem z innej planety. Rozmyślania o mojej własnej planecie sprawiły, że kurtyna na powrót ruszyła powoli w górę, ale tym razem nie próbowałem jej Przytrzymywać, wspomnienie było miłe i jego przywołanie pomagało Upomnieć o tragedii, która później dotknęła nas wszystkich. Widzę ojca otwierającego którąś z książek Beatrix Potter. Obydwaj z Willym umieliśmy już czytać, ale tak cieszyły nas wieczorne wizyty ojca w pokoju dziecinnym, że udawaliśmy, iż ledwie znamy alfabet. Lubił nam czytać. Czasami odgrywaliśmy w trójkę historyjki z książek, zanosząc się tak głośnym śmiechem, że matka, wyciągnięta na szezlongu na dole z tomem Browninga w dłoni, waliła groźnie w sufit swoją laską. - Co za jegomość z waszego taty! - mówiła nasza piastunka Tabita, zaśmiewając się z nami. Analfabetka, cieszyła się jak my na jego głośne czytanie. Kiedy już obydwaj zostaliśmy wykąpani, wyszorowani, ubrani w piżamy i doprowadzeni na pocałunek na dobranoc, matka zauważyła: - Nie sądzisz, że chłopcy powinni zajmować się czymś bardziej rozwijającym umysł niż antropomorficzne fantazje panny Potter? Na to mój ojciec odparł: - Jeszcze zdążą. - I mrugnął do nas porozumiewawczo. - Co to jest atropomorficzne? - zapytałem go później, a on ze śmiechem odpowiedział: - Piotruś Królik w niebieskim płaszczu! Ojciec lubił króliki. Lubił wszystkie zwierzęta. Przepełniał go nieustanny zachwyt nad stworzeniem bożym. - Spójrzcie na te polne kwiaty! - mawiał do nas w słoneczne sobotnie popołudnia, kiedy zabierał nas na spacery. - Popatrzcie na ptaki! Popatrzcie, że nawet miasto jest piękne z daleka, otoczone wzgórzami... Wszystko jest jednością, widzicie. To, co namacalne, krajobraz, kwiaty, zwierzęta, i to, co możemy pojąć tylko umysłem. Piękno, Prawda i Dobro; we wszystkim objawia się Bóg, wszystko jest jednością, jednym. - A później dodał: - Świat jest dobry i staje się coraz lepszy. Pewien bardzo mądry dżentelmen dowiódł tego naukowo, a inni bardzo mądrzy dżentelmeni, którzy wiedzą lepiej, obrazili się i zaczęli mówić, że nauka chce zniszczyć religię, ale ma się rozumieć nie mieli racji. Nauka to tylko inne szkiełko, przez które patrzymy na Boga, a wszystkie szkiełka są jednością. Chociaż do siebie niepodobne, są jednym. Ojciec mówił to przed pierwszą wojną światową, gdy optymizm liberalnego protestantyzmu osiągnął zenit, myślę jednak, że trwałby przy swoim zdaniu mimo barbarzyństwa, tyranii i przelewu krwi, w których pogrążyła się ludzkość w dwudziestym wieku. - Ewolucja wymaga potu i łez, niekiedy nawet zniszczenia i dewastacji -powiedział kiedyś, ale w Biblii napisano "Prawo Pana doskonałe -krzepi ducha". Usiłowałem wyobrazić go sobie, jak porzuca swój optymizm i pogrąża się, jak Alex, w pesymizmie, tak dobrze współbrzmiącym z klimatem nowoczesności, ale mogłem tylko widzieć, jak reaguje wstrętem i zgrozą. Myśl o ojcowskiej wierności drogim mu przekonaniom upewniała mnie, że Alex musiał kłamać, mówiąc o utracie wiary. Raz jeszcze przypomniałem sobie dokładnie nasze spotkanie. Byłem gotów uznać, acz z oporami, że poczuł autentyczną potrzebę wyrażenia swej wiary w formie tak chorobliwego i przygnębiającego protestantyzmu; skoro jego ojciec uległ podobnej aberracji umysłu, można było założyć, że w stresie ujawniły się obciążenia dziedziczne, które spowodowały u Alexa swoistą dewiację teologiczną. Mogłem również uznać, że mówił prawdę o Lyle; rewelacja ta wyjaśniała cały szereg tajemniczych niejasności mniejszego kalibru, i chociaż wiedziałem, że Alex nie dopuścił się żadnego skandalicznego błędu w czasie swojej ordynacji, mogłem sobie wyobrazić, że uległ raz czy dwa grzesznym pokusom we wczesnej młodości. Mogłem nawet uznać, że mówił prawdę o kazirodztwie, bo zło sprzeczne z naturą niewątpliwie istnieje, a Alex zawsze twierdził, że jego życie rodzinne było koszmarem. Czego nie mogłem zaakceptować, przy wszystkim, co zostało powiedziane i co miało miejsce, to że mógł zachwiać się w wierze. Wiedziałem więcej niż inni ludzie o naturze wiary Alexa. Byłem przecież jego protegowanym, prowadziliśmy wiele dysput teologicznych i szczerze ze mną rozmawiał o sprawach ducha. Jego chrystocentryzm opierał się na niepodważalnym dogmacie przeszłej, teraźniejszej i przyszłej obecności Jezusa Chrystusa, Boga Wcielonego. Jako intelektualista-spirytualista o modernistycznych ciągotach mógł majstrować przy różnych teoriach dotyczących Jezusa historycznego, mógł mieć jakieś wątpliwości, być łagodnym agnostykiem w pewnych kwestiach, może nawet skonstruował sobie jakąś nieortodoksyjną koncepcję, ale żadne naukowe spekulacje na temat człowieczeństwa Jezusa nie mogły odmienić jego wiary w boskość Chrystusa; inaczej mówiąc, nic nie było w stanie odwieść go od trwania w Chrystusie Wiekuistym, unikalnej metaforze, tajemnicy i ponadczasowej prawdzie, którą Bóg obrał, by objawić się ludzkości. W opinii Alexa wizja Chrystusa Wiekuistego, zrodzona z Jezusa w historii, lecz transcendentna wobec historycznego żywota, którego nigdy do końca nie poznamy, była niezniszczalna, chyba żeby ktoś ponad wszelką wątpliwość dowiódł, że Jezus nie istniał. Tymczasem żaden poważny naukowiec nie wątpił nigdy w jego istnienie i nigdy zapewne nie znajdzie się taki, który by zwątpił. Jak zatem mogła runąć ta szczególna chrystologiczna wiara Alexa? Duchowni tracą, bywa, wiarę, ale nieszczęście to nie przydarza się co dzień ani z dnia na dzień. Musiałby je poprzedzać okres zwątpienia, niezdolność do wykonywania posługi w sposób właściwy, a ja nic takiego nie zauważyłem u Alexa w 1937 roku. Co więcej, musiałyby być poważne powody, by zachwiać tą silną jak skała wiarą, ich śladu także nie znajdowałem, gdy sięgałem wstecz pamięcią. Rozpatrzyłem swoje wnioski. Najwyraźniej doszedłem do przekonania, że albo Alex obudził się któregoś ranka w 1937 roku i przeżył irracjonalną burzę mózgu, albo kłamał. Obydwie teorie wydawały się mało prawdopodobne, gdyby jednak założyć, że ta druga była odrobinę bardziej wiarygodna, natychmiast pojawiało się tajemnicze pytanie, dlaczego wymyślił całą historię. Być może czuł potrzebę usprawiedliwienia przede mną swojej zmitrężonej emerytury. Wyraźnie zaniepokoiło go zaskoczenie, któremu dałem wyraz w czasie naszej kłótni i zapewne chciał znaleźć jakieś tłumaczenie, które powstrzymałoby mnie od wyciągnięcia jednoznacznych wniosków. Ale jakież to wnioski miałem wyciągnąć? Prawda, mogłem uznać, że jest leniwy i że marnuje czas, ale wolałby bez wątpienia, bym raczej oskarżał go o gnuśność niźli o apostazję. Musiałem niechętnie przyznać, że teoria kłamstwa więcej rodziła tajemnic, niż ich rozwiązywała, co jednak nie oznaczało, by miała być nieprawdziwa. Usiłowałem zgłębić tę zagadkę. Jeśli choroba serca była fikcją, a utrata wiary kłamstwem, jakie nasuwało się prawdziwe wytłumaczenie tego, że Alex zaniechał jakiejkolwiek posługi dla Kościoła i opuścił Starbridge? I - najbardziej zaskakujące ze wszystkiego - dlaczego zrezygnował z biskupstwa? Musiałem przyznać, że poza utratą wiary nie nasuwało się żadne inne, choćby trochę prawdopodobne wyjaśnienie. Uważałem, że po przejściu na emeryturę pił trochę za dużo, ale w 1937 roku całkowicie panował nad tą słabością. Rezygnacja z powodu alkoholizmu nie wchodziła zatem w grę. Zdrada była ma się rozumieć wykluczona. Zaczynało wyglądać na to, że koniec końców będę musiał przyjąć wersję o utracie wiary tylko dlatego, że żadnej innej teorii nie dało się obronić. Nagle poczułem ochotę ponownego porozmawiania z Alexem. Poza wszystkim moja wiara też była chrystocentryczna, na modernistyczną modłę, i ja odważnie teoretyzowałem na temat Jezusa historycznego, wierząc głęboko w Chrystusa Wiekuistego. Jeśli Alex twierdził z całym przekonaniem, że modernizm prowadzi donikąd, chciałem się dowiedzieć, co go przywiodło do tego wysoce niepokojącego przekonania. Uznałem, że nie mam innego wyboru, jak tylko przy najbliższej okazji wrócić do sprawy, ale niestety wkrótce los przesądził, że owa tajemnica ma pozostać nie rozwiązana. Dwa dni później zadzwoniła Lyle z wiadomością, że Alex zmarł spokojnie we śnie tego ranka. VI. Alex zażyczył sobie w testamencie, bym pod żadnym pozorem nie wygłaszał na pogrzebie mowy pochwalnej i ograniczył się do tekstu współbrzmiącego z jego życiem i pracą. Miałem trudne zadanie. Ulubione słowa Alexa: "Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników" w aktualnej atmosferze pobrzmiewały niestety neoortodoksją, chociaż sam Alex interpretował je zawsze jako Chrystusowe przesłanie nadziei. Chciałem rzeczywiście kazać o tym, że bez względu jak niegodny byłby człowiek, pozostawała mu zawsze w Chrystusie szansa na nowe życie, ale nic nie mogłem poradzić, że mimo wszystko wzdragałem się na ten tekst. Słowo "grzesznicy" brzmiało tak ponuro, a że dla większości żałobników pogrzeb jest przygnębiającą uroczystością, duchowny powinien choć trochę im ulżyć, wypowiadając kilka optymistycznych słów. Rozmyślając nad burzliwym życiem Alexa, który znalazł przed śmiercią ukojenie w przekonaniu, że ,jest usprawiedliwiony przez wiarę", zacząłem szukać inspiracji u świętego Pawła i nie mogłem oprzeć się pokusie, by nie wybrać słynnych słów: "I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła odłączyć nas od miłości Boga, która jest w Jezusie Chrystusie, Panu naszym". Do Stoneyford chciałem pojechać samochodem, uznawszy, że będzie to mniej męczące niż podróż brudnymi, nieodmiennie spóźniającymi się pociągami, nie miałem jednak tylu kartek na benzynę. Szczęśliwie biuro diecezjalne w przypływie nostalgii i szacunku dla byłego biskupa Starbridge zaopatrzyło mnie w kupony przeznaczone na szczególne potrzeby. Dotarłem do wsi o czasie, przez rozum zjadłem lunch w miejscowej gospodzie, z całą surowością unikając alkoholu, i pojawiłem się u Jardineów, żeby zostawić bagaż i spędzić chwilę z Carrie. Lyle, nie uznając obecności dzieci na pogrzebach, zdążyła tymczasem odwieźć Charleya do domu. Poszedłem do wikarówki, gdzie przywitał mnie serdecznie taktowny wikary, który natychmiast zostawił mnie samego w zakrystii. Obliczyłem sobie już wcześniej, że będę potrzebował co najmniej pół godziny samotności, by zebrać siły. Przestudiowałem raz jeszcze wybrane słowa, przepowiedziałem sobie kazanie i pomodliłem się. Trudno byłoby o bardziej zdyscyplinowanego duchownego. Nabrawszy wreszcie pewności, że wywiążę się ze swojego zadania w sposób, który zadowoliłby Alexa, opuściłem zakrystię i poszedłem oczekiwać żałobników. VII. Zaczęło się nabożeństwo. Nie jestem płomiennym kaznodzieją, który potrafi zawładnąć słuchaczami samą siłą własnej osobowości, wiem jednak, jak porazić słowem z ambony. Używam swojej techniki "młota kowalskiego" określam temat - w tym przypadku było to chrześcijańskie przesłanie nadziei w obliczu śmierci -i uderzam wiernych po głowach z kilku stron naraz. Staram się być całkowicie spokojny, bezbłędnie logiczny i nieodparcie przekonujący. Moi wykładowcy w Oxfordzie powiadali, że byłbym dobrym adwokatem. "...on to wbrew nadziei uwierzył nadziei..." Kończyłem kazanie cytatem ze świętego Pawła, myśląc o nadziei, którą Alex odzyskał u schyłku życia, o nadziei, którą świat winien odzyskać po sześciu latach wojny, o nadziei na lepszy świat, żywionej nadal przez liberalnych protestantów, o nadziei czerpanej z pełnej miłości, wybaczenia i współczucia nauki Chrystusa, nauki pomijanej tak łatwo przez pesymistów neoortodoksów w ich napuszonych tezach. Byłem już chyba w połowie kazania, gdy raptem przypomniałem sobie, że święty Paweł w swoich listach nie kładł specjalnego nacisku na naukę Jezusa i kazał na temat znaczenia Chrystusa Ukrzyżowanego. W chwilę później, bez żadnego uprzedzenia moja pamięć wyrzuciła na powierzchnię jego słowa: "Wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej". Przestałem mówić, lecz moja pamięć, jakby posłuszna niewidzialnej sile, pracowała bez wytchnienia. Próbowałem myśleć o tym, co w pełnych miłości słowach Jezus mówił na temat wybaczenia, ale oczami wyobraźni widziałem innego Jezusa, surowego żydowskiego proroka, który napominał: "Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się!" Wzdrygnąłem się. Kościół był przepełniony, Alex w swoim czasie zażywał znacznej sławy i na pogrzeb zjechali żałobnicy z całej Anglii. Cisza przedłużała się, spoglądałem w panice na zgromadzenie, gdy cudownym zrządzeniem napotkałem w trzecim rzędzie spojrzenie lady Starmouth, które mnie uratowało. Wiedziałem, że za nic nie mogę zrobić z siebie głupca w jej obecności. Odzyskałem żelazną wolę, a mój instynkt przeżycia naprowadził mnie z powrotem na właściwy trop. Musiałem pomóc sobie, zerkając w notatki, ale skończyłem kazanie potoczyście i przez resztę ceremonii, przez każdy jej dręczący moment, nie utraciłem już kontroli nad sobą. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, co miałaby oznaczać owa dziwna chwila dyslokacji myśli, uznałem jednak, że najmądrzej będzie przypisać jej tajemnicę skutkom emocjonalnego napięcia i więcej o tym nie myśleć. Obcy mi obraz Jezusa jako surowego przywódcy religijnego nawołującego do pokuty za grzechy prowadził wprost do serca krainy neoortodoksji, a tej drogi nie chciałem za nic obrać. Spuściłem kurtynę. VIII. O szóstej wieczorem Carrie, jej towarzyszka panna Jenkins, Lyle i ja zostaliśmy wreszcie sami w domu. Carrie i panna Jenkins dopiero co poszły na górę. Osunąłem się wyczerpany na kanapę w salonie. - Whisky? - zapytała Lyle krótko. - Nie podejrzewałem, że Alex trzymał w domu alkohol. - Ja kupiłam. - Gratulacje. W chwili gdy whisky została dobyta z kredensu, w salonie pojawiła się rozedrgana Carrie, szukająca ucieczki od swojej towarzyszki. - Lyle, najdroższa... - O co znowu chodzi tej okropnej Jenkins? - Gada cały czas o obiedzie. Nie mam już siły. Gdyby można się od niej uwolnić bodaj na dwadzieścia cztery godziny! - Można. Zostaw to mnie. - Oto był bezwzględny duch, który rządził biskupim pałacem w Starbridge w latach trzydziestych. - Nalej sobie whisky, Neville, a ja tymczasem zajmę się Jenkins. Panna Jenkins usłyszawszy, że ma spędzić noc w gospodzie, w której jadłem lunch, próbowała protestować, ale Lyle była stanowcza. Kiedy wreszcie jej ofiara zatrzasnęła za sobą z wściekłością drzwi frontowe, Carrie uroniła łzę ulgi. - Lyle najdroższa, nie wiem, jak sobie radziłam bez ciebie przez te wszystkie lata... Co zrobimy z obiadem? Nie potrafię zdecydować... - Zostaw wszystko mnie, kochanie. Idź na górę, połóż się, a ja zawołam cię, kiedy jedzenie będzie gotowe. Carrie wyszła, roniąc jeszcze jedną łzę ulgi. Pięć minut później siedziałem przy kuchennym stole z dużą whisky w ręku; trzecią z kolei (pozbycie się panny Jenkins zajęło nieco czasu). Lyle obierała nad zlewem ziemniaki wspomagana szklanką ginu z tonikiem wielkości małego klosza na złote rybki. - Mogę w czymś pomóc? - zapytałem niezobowiązująco po dłuższej chwili milczenia. - W czym? Nie sprawiasz na mnie wrażenia wielkiego gospodarza. - Zdziwiłabyś się. Umiem zrobić herbatę, ugotować jajka, przyrządzić konserwę, podgrzać fasolę i zmienić pieluszki. - Masz rację. Zdziwiłam się. - Grace potrzebowała czasami pomocy. - Gdybym miała pięcioro dzieci, potrzebowałabym pokoju bez klamek. Czemu nie przyciemnisz trochę swojej whisky, jest jakaś blada. - Powinienem uważać. Rzadko pijam. Chociaż od czasu do czasu... - No właśnie. Dzisiaj jest zdecydowanie od czasu do czasu. Och, zapal też. Przypuszczam, że robisz to od czasu do czasu. Zdejmij koloratkę i zakopć. - Zdjąć koloratkę? - Kościół nie ma za złe duchownym, gdy palą w stroju służbowym? Mój mąż zawsze zdejmował koloratkę - mówiła bardzo szybko. -Zawsze. - Rzuciła obierak do ziemniaków i wybuchnęła płaczem. Wiedziony odruchem zerwałem się z krzesła i podskoczyłem w jej stronę. - Przepraszam, za dużo dżinu - szepnęła, wstrząsana łkaniem, a jej głowa raptownie opadła mi na pierś. Podtrzymując ją z udatnością robota, z pozoru nieczuły niczym pień drzewa, modliłem się żarliwie o seksualną pobudliwość eunucha. - Byłam taka pewna, że nie żyje - płakała. - Uznałam, że nie powinnam łudzić się nadzieją, ale kiedy usłyszałam, co mówiłeś na pogrzebie, kiedy usłyszałam, jak ciągle powtarzasz słowo NADZIEJA, przyszło mi na myśl, że to być może znak i że Charles żyje. Och, gdyby wrócił! Zmieniłabym tyle w naszym małżeństwie, wiem, że potrafiłabym - przerwała niepewnie, ocierając łzy, ale wahanie nie trwało pięciu sekund. Impuls każący jej czerpać ze źródła nadziei był jednak zbyt silny. - Nasze małżeństwo nie ze wszystkim było udane - powiedziała nagle. - Miałam za sobą jedną miłość, zerwane zaręczyny. Kochałam Charlesa, ale nie potrafiłam mu tego okazać - myślę o łóżku. Zaczęliśmy przed sobą udawać, bałam się strasznie, że znudzi się mną i przestanie mnie kochać, i strach jeszcze wszystko pogarszał. Teraz, kiedy nie ma go od trzech lat, z każdym dniem tęsknię za nim coraz bardziej, wiem, że jeśli wróci, wszystko będzie dobrze. Wreszcie się wyzwoliłam, moglibyśmy być szczęśliwi. Ale jeśli nie żyje... nie zniosłabym tego! Ciągle myślę, że zostałam wystarczająco ukarana za swoje przeszłe grzechy, to znaczy za to, że nie kochałam go jak należy... - Nigdy nie uważałem, żeby mówienie o grzechach wiele pomagało. Wzmaga tylko poczucie winy, a to może być niszczące. Czemu raczej nie pomyślisz o sobie jako o kimś, komu czegoś nie dostawało, kto nie był zdolny kochać jak należy, ale kto z łaski Boga został uleczony? Pomyśl o Chrystusie uzdrowicielu, a nie surowym nauczycielu wymierzającym kary. Straciłem ją. Kiedy odsunęła się ode mnie z gestem zniecierpliwienia, poczułem, że wątła nić porozumienia nawiązana tak nieoczekiwanie za sprawą mojego kazania, została zerwana. - Och, tak, tak - powiedziała poirytowanym głosem. - Znam ten rodzaj argumentów! Doktor Jardine, właściwie mogę chyba nazywać go Alex, teraz kiedy wiesz o naszym pokrewieństwie, otóż Alex zwykł popisywać się w latach trzydziestych tym liberalnym chłamem do znudzenia. Charles natomiast mówił, że choć liberałowie usiłowali spławić problem grzechu, grzech nie spłynął do ścieku i nie zniknął w kanałach i wybija niczym woda w rurach kanalizacyjnych. Charles przed samą wojną odszedł od liberalnej teologii. Był zafascynowany Barthem i Hoskynsem. Ludzie powiadali mu: "Jak możesz, ty, profesor teologii, znany historyk Kościoła, flirtować z teologią, która dewaluuje historię?" Odpowiadał na to: "Historia zajmuje się grzechem i złem. Mam uznać, że można je spławić do ścieku, zaprawiając liberalnymi środkami dezynfekującymi, gdy wszystkie historyczne dowody powiadają mi coś innego?" Charles potrafił stawić czoło złu i grzechowi. Był taki dobry, taki dzielny, taki chrześcijański. Och, nie potrafię opisać słowami, jaki był dla mnie cudowny. Nigdy go już nie zobaczę... -Nie mogła mówić. Oparta o zlew zasłoniła oczy dłońmi i zadrżała pod ciężarem żalu. Przeklinając swoją niezręczność na duszpasterskiej niwie, dałem spokój łagodnemu obejściu i w desperackiej próbie udzielenia pomocy porwałem za oratorski młot kowalski. - Nie wiesz, czy nigdy go już nie zobaczysz. I nie będziesz wiedziała, dopokąd nie dostaniesz telegramu z Ministerstwa Wojny. Naturalnie boisz się, że nie żyje, ale co to w istocie oznacza? Oznacza, że jesteś człowiekiem. Nie pozwól, żeby męka doprowadzała cię do fałszywych wniosków, które gotowaś przyjmować za niepodważalne fakty. Pierwszy niepodważalny fakt, to że twój mąż zaginął. Drugi, to że obozy są nadal oswobadzane, co oznacza, że Charles może się jeszcze odnaleźć. Trzeci niepodważalny fakt, to że tracić nadzieję w takiej sytuacji byłoby rzeczą irracjonalną, niewybaczalną, nieumotywowaną, mało budującą i absolutnie nieuprawnioną. Nie rób tego. - Boże! - powiedziała Lyle. Miałem ją znowu. Z ulgą patrzyłem, jak ponownie ociera łzy, sięga po swoją szklankę i wypija solidny łyk dżinu. - Ależ z ciebie osobliwa mieszanka! Z jednej strony twardy jak kamień, z drugiej romantyczny liberalny mięczak. Jakby siedziało w tobie dwóch różnych ludzi. - Liberał nie musi zaraz być mięczakiem ani romantykiem. Moderniści mojego pokroju są zwykle bardzo konkretni, pragniemy spuścić kurtynę na wszystkie przebrzmiałe teorie teologiczne, nie mające znaczenia dla współczesności... - Zgoda, ale co poczniesz, gdy coś, co uznano za przebrzmiałe, wcale przebrzmiałe nie jest? Co daje wtedy spuszczenie kurtyny, poza wymuszonym przerwaniem dramatu dziejącego się na scenie? Czy drugi akt ma być zupełnie nie powiązany z pierwszym? Skąd możesz wiedzieć, że w akcie trzecim nie powróci wątek z pierwszego, całkowicie negujący to, co stało się w drugim? - No cóż, niebezpieczeństwo posługiwania się metaforami na tym polega, że można je wypaczyć w symboliczne... - Och, Boże. On ma zamiar wygłosić mi modernistyczny wykład na temat symbolizmu. Gdzie do diabła ten cholerny dżin? - Tutaj. Na pewno chcesz jeszcze? - Och, zamknij się i napij się whisky! Przepraszam, nie chciałam brać się z tobą znowu za głowy, ale gdybyś wiedział, w jakim jestem stanie... - Możesz mi wierzyć, że naprawdę rozumiem... - O, nie. Nie rozumiesz. Nie masz pojęcia, jakie katusze przeżywam... - Ani ty, jakie przeżywam ja! Moja podróż poślubna była jednym wielkim niepowodzeniem, moje małżeństwo wygląda na katastrofę, czuję się, jakbym miał za chwilę zacząć chodzić po ścianach. Ledwie wypowiedziałem te słowa, spojrzałem ze zgrozą na opróżnioną szklankę, ale Lyle powiedziała natychmiast: - Nie martw się, jestem uosobieniem dyskrecji. Nalej sobie jeszcze. - Dzięki. - Sięgnąłem po szkocką. Byłem tak zdenerwowany własną otwartością, że postanowiłem wypić whisky nie chrzczoną. - Być może żyjesz zgodnie z tym, co głosisz - stwierdziła Lyle, spoglądając na mnie znad swojej szklanki dżinu - i nie chcesz pozbywać się nadziei. - Oczywiście, tyle że to nie powstrzymuje mnie niestety od chęci chodzenia po ścianach. - Neville, naprawdę nie chcę cię więcej obrażać, ale nie mogę nie zadać ci pytania, które samo się nasuwa. Czemu na miłość boską ożeniłeś się z nią? - Sam zaczynam się zastanawiać. Przypuszczam, że chodziło o seks. - Cholerny seks. Same kłopoty. - Chcesz powiedzieć, że go nie lubisz? - Chcę powiedzieć, że szaleję za nim. Dlatego mówię, że to same kłopoty. - Ja też za tym szaleję, ale ja uważam, że wart jest kłopotów -powiedziałem orientując się nagle, że moje dłonie otaczają jej talię dokładnie w tej samej chwili, kiedy jej dotknęły mojego karku. Obydwoje odstawiliśmy szklanki w momencie, gdy w rozmowie pojawiło się słowo "seks". Dziesięć sekund później, a może piętnaście, nigdy nie jestem zbyt ścisły, gdy w grę wchodzi gorący pocałunek, odskoczyłem w raptownym przypływie normalności i ciężko dysząc wsparłem się o stół. Niestety wróciłem zaraz do swego szaleństwa i wychyliłem czystą whisky jednym haustem. A może byłem olśniewająco mądry? Być może. Chwyciłem butelkę i nalałem sobie solidną porcję. - Przepraszam - wykrztusiłem wreszcie. - Coś mnie napadło. Bez obrazy. - Nie było żadnej. A więc oto, co się dzieje pod tą cnotliwą szatą podniecające! Często coś cię napada? - Tylko przy moich żonach. - Dido ma szczęście! - Nie bardzo ją to chyba interesuje. - Zatem albo ma nie po kolei w głowie, albo jest lesbijką. - Może jedno i drugie. To byłoby wyzwanie, prawda? Muszę stawać wobec wyzwań - powiedziałem wychylając whisky. - Muszę gonić za trofeami. - Jakimi trofeami? - To taka metafora. Spuszczać kurtynę, gonić za trofeami. Wszystko jest jednością, jak mówił mój ojciec. Wszystko jest jednym. Pocałujmy się jeszcze raz. - To też metafora? - Wszystko jest metaforą - orzekłem, przyciskając ją do ściany i szarpiąc na niej ubranie. - To gwałt. Puść mnie natychmiast - powiedziała Lyle najbardziej lodowatym tonem. - Nie gwałcę kobiet. Jestem duchownym. - Jeśli nie jest to gwałt, to nieprzyzwoita napaść. Przestań w tej chwili albo postawię cały dom na nogi! - Nie postawisz. Przestań udawać. Chcesz tego tak samo mocno jak ja. - Oczywiście, że chcę! - wykrzyczała. - Ale nie z tobą! W tej chwili ostatecznie przestaliśmy panować nad sobą. Pchnąłem ją rozeźlony. Tracąc równowagę pociągnęła mnie umyślnie za sobą. Zwaliłem się na nią. Nie było już mowy o gwałcie czy o tym, że chce kogoś innego. Po prawdzie o niczym nie było już mowy. Byliśmy jak dwoje wygłodzonych więźniów, przed którymi ktoś nieoczekiwanie Postawił suty posiłek. Czyste podniecenie i wilcza zachłanność rozbudziły apetyt tak nieopanowany, że w kąt poszły cywilizowane normy. Byliśmy tylko dwoma sczepionymi, spoconymi, zdyszanymi ciałami trawionymi irracjonalnym pragnieniem i wydzierającymi Pazurami spełnienie. Zostałem uratowany, tak jak miałem nadzieję, przez whisky. Moje zamroczone ciało, z jednej strony rozgrzane żądzą, z drugiej spite czystą whisky odmówiło spełnienia kardynalnego polecenia. Myśląc "dzięki Bogu" i mrucząc na głos: - Niech to szlag - zdałem sobie sprawę, że moja osobowość rozpadła się na dwie części. Wiedziałem, podpowiadał mi to wrodzony instynkt przetrwania, że jeśli chcę pozostać przy zdrowych zmysłach, muszę spoić te części na powrót. Zostawiłem Lyle, okręciłem się na podłodze uderzając o nogę od stołu i dziwacznym gestem walnąłem trzy razy pięścią o podłogę, Może próbowałem dać w ten sposób ujście złości, złości za poniżenia zaznane od Dido, złości na Lyle, która brała mnie za kogoś innego, złości na samego siebie za pogwałcenie zasad moralnych, których ślubowałem przestrzegać. Miałem ochotę wpaść w szał, tłuc zastawę, wybić szyby w oknach, nawet wdać się w bójkę i przyłożyć komuś. Przeraziłem się własnej gwałtowności i to przerażenie pozwoliło mi odzyskać kontrolę nad sobą. Gramoląc się niezdarnie, stanąłem na nogi, po czym dla podtrzymania stanu impotencji nalałem sobie kolejną whisky. Lyle też już zdążyła pozbierać się z podłogi. W milczeniu naciągnęła majtki, gdy ja bez słowa zapinałem guziki. - Nic nie zaszło - powiedziałem wreszcie. - Nie martw się. Dochowałam gorszych sekretów. - Nie było zdrady - stwierdziłem. - Żadnej. Nie ma zdrady bez penetracji. Prawo angielskie. Z technicznego punktu widzenia nic się nie zdarzyło. Absolutnie nic, co oznacza, że możemy spuścić kurtynę i zapomnieć o wszystkim. - Odpowiada mi to. Zawsze byłam wierna Charlesowi. Gdybym coś zrobiła teraz, kiedy w każdej chwili może wrócić, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. - Mówisz, jakbyś zaczęła odzyskiwać nadzieję. - A co mi pozostało po twojej przemowie? Czuję się niczym po ataku młota pneumatycznego ze słów. O Boże, dlaczego kiedy zaczynam odzyskiwać nadzieję... - Nic nie zrobiłaś. To się nie zdarzyło. - Oczywiście, nie zdarzyło się, masz rację. Nic się nie zdarzyło. Popatrzyliśmy na siebie, po czym odwróciłem się i ruszyłem do drzwi z butelką whisky pod pachą. - Podaruję sobie obiad, jeśli pozwolisz. Nie jestem głodny, raczej wyczerpany. Chyba się położę. Uciekłem. Przez długą chwilę stałem trzęsąc się w holu. Potem poszedłem do swojego pokoju i upiłem się do nieprzytomności. Rozdział siódmy. "Można powiedzieć, że nasz prebendarz... nie lęka się faktów i zna siłę podskórnych motywów oraz perwersyjność instynktu seksualnego. Czytał prace Havelocka Ellisa, wie co nieco o Freudzie i Jungu". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Kac jest zawsze czymś obrzydliwym. Kac połączony ze zgrozą, winą i obrzydzeniem do samego siebie jest piekłem na ziemi. Próbowałem się modlić. Bezskutecznie. Próbowałem przeanalizować swoje skandaliczne zachowanie. Bezskutecznie. Próbowałem spuścić kurtynę na katastrofalne zajście. Bezskutecznie. Czułem się tak rozbity i poniżony, jakbym został pozbawiony sukienki duchownej. Co wstrząsnęło mną w równym stopniu, jak załamanie się mojej dyscypliny seksualnej, to picie. Sięgnąłem do whisky po śmierci Grace i pozwoliłem, by przeszło to w zwyczaj, ufając, że zdołam utrzymać wypijane ilości na nieszkodliwym poziomie. Whisky pomagała mi żyć w wymuszonym celibacie, była wyczekiwanym relaksem po całym dniu ciężkiej pracy w diecezji. Teraz jednak, po nieuniknionym ataku wymiotów, zrozumiałem, że muszę się naprawdę wziąć za siebie. Koniec z whisky i absolutnie koniec z nieprzystojnymi napaściami na zwariowane na punkcie seksu kusicielki, które z postanowienia prawa powinny trzymać się co najmniej na pięćdziesiąt jardów od wszystkich duchownych nie mających powołania do życia w celibacie. Spłukawszy rzygowiny w sedesie próbowałem czytać poranne modlitwy, ale słowa ulatywały z głowy. Sztywny ze wstydu zająłem się mniej podniosłymi sprawami. Ogolony, wyszorowany, ubrany, na wpół żywy otworzyłem drzwi sypialni. Na podłodze pod drzwiami znalazłem tacę ze szklanką wody i buteleczkę soli epsomskich; zwariowana na punkcie seksu kusicielka najwyraźniej uległa cudownemu przeistoczeniu we wzór kobiecej wyrozumiałości. Omdlewając z wdzięczności połknąłem lekarstwo, odwiedziłem toaletę i zwlokłem się na dół. Jakoś dotarłem do jadalni, gdzie zobaczyłem Lyle, bladą, lecz w dobrej formie, zakomponowaną gustownie za dzbankiem kawy. Domyślałem się, że osiągnęła tę formę, podobnie jak ja, za pomocą soli epsomskich. Carrie, świeża, a nawet pogodna, ze zwykłą u niej zimną krwią rozprawiała o niczym. Przyszedł mi na myśl monotonny, jednostajny dźwięk kropli padających z nie dokręconego kranu. - ...i mówią, że ograniczenia kartkowe będą jeszcze gorsze, ale moja sąsiadka znalazła wspaniałą kucharkę Polkę. Uchodźczyni ma się rozumieć. Tak sprytnie radzi sobie z kartkami, że nawet teraz potrafi zrobić prawdziwy angielski gotowany pudding, chociaż mnóstwo ludzi nie lubi gotowanych puddingów. Alex ich wprost nie znosił, ale Alex w ogóle nie przepadał specjalnie za puddingami, poza cudownym letnim puddingiem, który przyrządzał pałacowy kucharz. Mówiąc o lecie, co za łaska, że wczoraj mieliśmy taką piękną pogodę... Brzęczała tak, nie przerywając ani na chwilę, gdy Lyle i ja marudziliśmy nad zimnymi grzankami i czarną kawą. Wreszcie zaświtało mi w głowie, dość późno jak na duchownego, ale lepiej późno niż wcale, że ten nie kończący się słowotok oznacza ranę, domaga się czegoś, co przypominałoby duszpasterski balsam. Zdobyłem się na kolosalny wysiłek. Próba przyjścia z pasterską posługą kacu zdawała się profanacją mojego powołania. Musiałem jednak uczynić coś dla tej budzącej litość, małej staruszki, dzielnie udającej że wszystko jest w porządku. - Tak mi przykro, Carrie, że z powodu wypadku twój brat nie mógł być na pogrzebie - wtrąciłem, gdy w monologu padło jego imię. - Cieszę się, że zaproponował, byś z nim zamieszkała. Na pewno jest bardzo osamotniony od śmierci żony, a i ty będziesz czuła się samotna bez Alexa. Będę się mniej martwił, wiedząc, że pułkownik Cobden-Smith dotrzymuje ci towarzystwa. - Drogi Nevilleu! - wykrzyknęła Carrie, wzruszona myślą, że mogę się o nią martwić. - Jak to miło z twojej strony! Ci, którzy mówią, że jesteś chłodny i pełen rezerwy, w ogóle cię nie znają. Nie rozumieją, że to tylko nieśmiałość. Jestem pewna, że Dido będzie dla ciebie dobra, ma w sobie tyle żywotności. Zupełne przeciwieństwo biednej Grace, która skłaniała się ku melancholii. Alex nie mógł znieść, kiedy popadałam w melancholię, zawsze strasznie go to irytowało. Jestem przekonana, że tacy mądrzy mężczyźni jak ty i Alex powinni mieć za żony mądre kobiety, które potrafiłyby was zabawić. Mądrzy mężczyźni szybko męczą się kobietkami, które nie mają nic w głowie. Och, jakie to było okropne, kiedy Alex się ze mną męczył. Byłam gotowa zrobić wszystko, by uczynić go szczęśliwym, robiłam wszystko prawdę mówiąc. Gdy myślę o wszystkim, co zrobiłam... - Kochanie - wtrąciła Lyle. - Pomówimy o tym wszystkim później. - W porządku, moja droga. Chciałam tylko powiedzieć, jakie to było okropne, kiedy poprosił swoją macochę, by zamieszkała z nami pod koniec życia... - Ingrid się już nie liczy, teraz gdy Alex nie żyje. - Alex może umarł, ale ja nadal żyję i czasami zbiera we mnie złość i wszystko mi się gmatwa, kiedy patrzę wstecz na swoje małżeństwo... - Carrie... - Czasami myślę sobie: och, gdyby ktoś zechciał mnie wysłuchać, gdy otwieram serce... - Ja... Po wyjeździe Nevillea będziemy miały mnóstwo czasu, żeby się nagadać i wypłakać i może ulży nam szczęśliwie obydwu. A teraz, kochanie, chodźmy do salonu i posłuchajmy tego miłego człowieka, który puszcza płyty w radio. On działa tak kojąco, na pewno się rozpogodzisz... Wyszły do salonu. Wypiłem drugą filiżankę kawy i powlokłem się na górę, żeby spakować swoją torbę. Kiedy wróciłem na dół, Lyle już na mnie czekała. - Pożegnaj się z Carrie - powiedziała. - Potem wyjdę z tobą do samochodu. Zapomniałam cię o coś zapytać. Wiedziałem, że powinienem zostać dłużej. Wiedziałem, że powinienem wysłuchać, jak Carrie otwiera serce, ale wiedziałem też, że w obecnej chwili nie jestem zdolny udzielić jej potrzebnej pomocy. Przy pożegnaniu stać mnie było jedynie na obietnicę, że będę się za nią modlił. - Drogi Nevilleu - powiedziała raz jeszcze. Litość brała na tę wdzięczność za rozpaczliwie konwencjonalne wsparcie. Zdałem sobie sprawę, że nie zamierzała zwracać się o nie umyślnie. - Jak mam ci dziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś? Obezwładniony poczuciem winy ledwie doszedłem do samochodu. Zapomniałem nawet, że Lyle chciała ze mną mówić, szukałem jej na próżno, póki nie zobaczyłem czekającej przy furtce. - Co to za pytanie, które zapomniałaś mi zadać? - zapytałem otwierając samochód, by włożyć bagaż na tylne siedzenie. - Z kim będziesz o tym rozmawiał? Mówiąc inaczej, kto jest twoim duchowym opiekunem? - Dlaczego pytasz? - Wpatrywałem się w nią zdumiony. - Mam okropne przeczucie, że masz tego samego opiekuna, co mój mąż. Nie zniosłabym, gdybyś opowiedział o tym, jak się zachowałam, Jonowi. - Jakiemu Jonowi? - Jonowi Darrowowi z kolegium teologicznego. - Jonowi Darrowowi? Temu kościelnemu awanturnikowi? Wielkie nieba, nic nie zmusiłoby mnie, żeby zwierzać się jakiemuś anglo-katolickiemu eks-mnichowi, który łączy arogancję Napoleona ze spektakularnym kuglarstwem Houdiniego. - Dzięki Bogu. Na myśl o tym, że Jon mógłby dowiedzieć się o wczorajszym wieczorze... - Nikt się nie dowie o wczorajszym wieczorze. - A twój przewodnik duchowy? - Nie mam przewodnika duchowego. Jestem protestantem, nie anglokatolikiem. - Charles też nie jest anglokatolikiem, a wierzy bardzo mocno w... - Cóż, zawsze miałem starszego duchownego, z którym mogłem dyskutować o swoich obowiązkach. Na początku był to biskup Hargreaves, po 1932 roku zastąpił go Alex, a teraz jest nim doktor Ottershaw. - Nie masz zahamowań, żeby rozmawiać o osobistych problemach ze swoim szefem? - Jakich osobistych problemach? - Wsiadłem do samochodu, zatrzasnąłem drzwiczki i odkręciłem szybę. - Do widzenia i powodzenia. Przeprosiłbym, gdyby nie to, że nie ma za co przepraszać, bo nic się nie stało. - Właśnie. - Patrzyła na mnie ze zdziwieniem i troską. - Zaczynam myśleć, że to tobie potrzebne jest powodzenie. - Wszystko, czego mi trzeba, to silna wola i zdrowy rozsądek, powiedziałem krótko, zapalając silnik. - Bóg troszczy się o tych którzy troszczą się o siebie. - Wygłosiwszy to najświeższe arcydzieło optymizmu, ruszyłem przed siebie, ciągle na wpół żywy, ku kolejnemu stadium kryzysu. II. Do Starbridge dotarłem w południe, a gdy wjechałem do Zaułka, nie skręciłem na zachód do mojego nowego domu, lecz na wschód w Północną Alejkę prowadzącą do bramy Świętej Anny, przez którą piesi wchodzili na tereny katedralne. Zaparkowałem samochód, minąłem bramę, przeszedłem na drugą stronę ulicy za murami i wkroczyłem do hotelu Crusader, żeby się czegoś napić. Nie byłem w stanie wrócić do domu i do obowiązków archidiakona, nie wzmocniwszy się wcześniej jeszcze jedną dawką kofeiny. Zamówiłem kawę, poszedłem do toalety, by zrobić porządek z rozmaitymi niedomaganiami zmordowanych trzewi, przemyłem twarz zimną wodą i dopiero wtedy odważyłem się spojrzeć w lustro. Byłem bardzo blady i bardzo trzeźwy. Upewniwszy się, że nie grozi mi natychmiastowe zejście, wróciłem do baru i zagłębiłem się w najbliższym fotelu. Zwycięstwo nad kacem oznaczało, że byłem zdolny wreszcie myśleć, jakby ujęła to Dido, zamiast tylko myśleć. Nie martwiłem się już Lyle; będzie milczała w swoim własnym, najlepiej pojętym interesie. Mimo że mogłem spuścić kurtynę ze zwykłą maestrią, miałem moralny obowiązek ustalić, dlaczego zabrnąłem w tak okropny chaos. Nie mogłem sobie powiedzieć, że to, co zrobiłem, było efektem wyczerpania po pogrzebie i nadmiaru whisky. Czynniki te, choć nie pozbawione znaczenia w drodze wiodącej od przyzwoitości na skraj obłędu, ujawniły tylko już istniejącą sytuację. Istotniejsze od wyczerpania i pijaństwa było prawdopodobnie rozczarowanie seksualne. Ktokolwiek wraca z podróży poślubnej ze świadomością nie skonsumowanego małżeństwa, musi odczuwać zaburzenia równowagi. Należało jednak szukać dalej, dotrzeć do złożonych problemów, wykraczających poza zawiedzione oczekiwania seksualne. Dlaczego, Poza wszystkim, wróciłem z podróży poślubnej ze świadomością nie skonsumowanego małżeństwa? Dlatego, że poślubiłem Dido, choć było jasne jak słońce, że ma poważne problemy psychologiczne i cierpi na oziębłość. A dlaczego poślubiłem Dido? Na tym etapie nie było sensu stosować mało przekonującą obronę i twierdzić, że padłem ofiarą amourfou. Nic to nie wyjaśniało, a ja będąc por modernistą musiałem trzymać się racjonalnych wyjaśnień. Psycholog bez wątpienia już dawno doszedłby do wniosku, że jestem masochistą, jednym z tych nieszczęsnych stworzeń, które odczuwają seksualny dreszcz, gdy pozwalają się maltretować kobietom. Kłopot w tym, że koncepcja ta nie miała najmniejszego związku z moimi prywatnymi fantazjami, które (byłem przecież dobrym duchownym) zwykle udawało mi się tłumić. Inaczej mówiąc, doskonale wiedziałem, że gdyby zamknąć nas obydwoje nago w pokoju z różnymi niewymownymi zabawkami, to nie ja wylądowałbym przykuty do łóżka, błagając o biczowanie. Instynkt powiadał mi, że byłem jak najdalszy od masochizmu, ale dlaczego w takim razie poślubiłem u licha Dido, po wszystkich jej oburzających wybrykach, na jakie pozwalała sobie w czasie zalotów, zamieniając je w pasmo tortur? UWIELBIAM CIĘ, oświadczyłem w ostatnim telegramie, a że nadal jej pragnąłem, musiałem uznać, że napisałem prawdę. Gdybym jednak nie był masochistą, jakim sposobem przetrwałoby to mało prawdopodobne uwielbienie? Mogłem sobie mówić (romantycznie), że jestem obdarzony niespożytą cierpliwością, niezwykłą stanowczością i prawdziwie fenomenalnym miłosierdziem chrześcijańskim; mogłem sobie mówić (cynicznie), że uwielbiam ją, by ratować małżeństwo i uniknąć katastrofy. Musiałem jednak zadać sobie wprost pytanie, o co na niebiosa w gruncie rzeczy chodziło? Nawet gdybym twierdził, że jestem ofiarą dreszczyku wyzwania i euforii pościgu za najwyższym trofeum, nadal pozostawała otwarta kwestia, dlaczego ja, z wrodzonym instynktem przetrwania, zaplątałem się w tak samobójcze akcje. Własna ignorancja zaczynała mnie przerażać, na szczęście zająłem się kawą, która w niczym nie przypominała znajomych pomyj, lecz smakowała jak przedwojenny nektar bogów. Najwyraźniej w Crusaderze ciągle jeszcze świętowano Dzień Zwycięstwa. Rozejrzałem się z nadzieją za kostkami cukru przedwojennych rozmiarów, ale tu spotkało mnie rozczarowanie. Nawet Crusader miał swoje ograniczenia. Niemniej kawa była wspaniała; po wypiciu połowy mój mózg zaczął pracować o wiele sprawniej. Widziałem teraz, że marnuję czas zadając sobie pytanie, dlaczego popadłem w taki chaos. Ważne było tylko, jak na Boga wydostać się z niego. Byłem niemal pewien, że Dido w końcu do mnie wróci, czego nie byłem pewien, to co począć, kiedy znowu pojawi się w progu mojego domu. Zostawiając na boku uwielbienie dla Dido (cokolwiek miałoby to oznaczać) zacząłem rozpatrywać problem ze skrupulatnie racjonalnym obiektywizmem. W przypadku duchownego, który odniósł sukces i chciał go utrzymać, rozwód był wykluczony, może jednak powinienem wziąć pod uwagę sugestię Dido dotyczącą unieważnienia? Nie mogłem. Prasa brukowa zaraz zrobiłaby z unieważnienia skandal towarzyski, a jeszcze żaden duchowny, choćby najbardziej niewinny, który trafił na łamy "News of The World", nie utrzymał się na żadnym znacznym stanowisku. Poza tym nie miałem najmniejszej ochoty, by cała diecezja ćwierkała o biednym archidiakonie, któremu sił nie stało, by skonsumować małżeństwo. Wstrząsnąłem się gwałtownie. Co za koszmar! Nie było cienia wątpliwości, że muszę utrzymać to małżeństwo, a jeśli istniała jakaś nadzieja na jego utrzymanie, musiało jakimś sposobem zostać skonsumowane. Z trudem usiłowałem przedstawić sobie ohydną perspektywę nieskonsumowania, w razie gdyby Dido wróciła do mnie ze względu na uciszenie plotek, a nie mogła pokonać wstrętu. Ponadto, a teraz dotykałem samego dna seksualnego gniazda węży, nawet jeśli przystanie na stosunek, doprowadzenie aktu do końca może okazać się niemożliwe z racji nagłej odmiany psychicznej. Słyszałem o takich przypadkach, sięgnąłem do mojego Freuda, mojego Junga i mojego Havelocka Ellisa. Rzecz jasna najrozsądniejsze, co mogłem zrobić, to namówić ją na zasięgnięcie porady psychiatry, ale ile czasu zajęłaby konieczna w takiej sytuacji terapia? I ile jeszcze czasu mogłem obchodzić się bez seksu w tak deprymujących okolicznościach, gdy było oczywiste, że mój pas cnoty pęka na spojeniach? Jeśli teraz miałem w głowie chaos, to w jaki zamęt popadłbym za pół roku albo - Boże uchowaj - za rok? Ogarnęła mnie całkowita desperacja. Niezdolny dokończyć kawę, wsparłem łokcie na kolanach i ukryłem twarz w dłoniach. Nie byłem w barze sam. W drugim końcu sali szeptały dwie stare damy, opodal z "Timesem" w ręku tkwiło w fotelu jakieś indywiduum o rumianej twarzy sprawiające wrażenie emerytowanego oficera armii, nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi. Ubrany w zwykły kościelny garnitur, nie zaś w strój archidiakona, mogłem łatwo pozostać niezauważony; świecki świat przyzwyczajony jest do tego, że w Starbridge spotyka się wielu duchownych krążących wokół katedry niczym planety wokół słońca. Nawet gdy pozwoliłem sobie na gest rozpaczy, kryjąc twarz w dłoniach, nie przypuszczałem, by mogło to przyciągnąć czyjś wzrok. Myliłem się. Po chwili uświadomiłem sobie, że ktoś przede mną stoi i zasłania światło słoneczne padające przez najbliższe okno. Kiedy niewidoczne ciało nie zmieniło pozycji, zaniepokojony zrozumiałem, że jestem obserwowany. Opuściłem dłonie. Ujrzałem ze zgrozą, że stoi nade mną bardzo wysoki mężczyzna z zatroskaną miną. Nie był to kto inny jak czarna owca diecezji, Jon Darrow. III. Powinienem pewnie oddać mu sprawiedliwość (rzecz niełatwa, gdy opisuje się nie lubianego człowieka) i powiedzieć od razu, że Darrow był na swój osobliwy sposób duchownym zażywającym powodzenia. Zasłużył się jako kapelan w czasie I wojny światowej. Nadal pamiętano go w więzieniu w Starmouth, gdzie pracował po opuszczeniu floty wojennej. Później zrobił prawdziwą karierę jako mnich anglokatolickiej reguły fordytów, a w latach trzydziestych zdobył sobie reputację wytrawnego przewodnika duchowego. Gotów byłem przyznać, że Darrow być może posiadał talenty, kłopot w tym, iż niektóre z nich miały, łagodnie mówiąc, dosyć niekonwencjonalny charakter. Podejrzewano, że jest medium, tak w każdym razie ludzie szeptali, on zaś nigdy nie próbował zaprzeczać pogłoskom. Dochodziły mnie naiwne zachwyty w rodzaju: "Darrow przewidział Pearl Harbour!", tak jakby miało to potwierdzać ponad wszelką wątpliwość jego paranormalne zdolności. Ze swej strony mogę tylko powiedzieć, że słyszałem na własne uszy, jak na jakimś przyjęciu przepowiedział w zaufaniu, że generał Rommel nigdy nie weźmie Tobruku. Miesiąc później Tobruk padł. Tyle o ludziach, którzy pozują na media i tyle o panu Jonatanie Darrowie. Chociaż bawił się zatrudnieniami oscylującymi na granicy absurdu, w jego osobowości nie było nic absurdalnego i popełniłby wielki błąd, kto zaszufladkowałby go jako nieszkodliwego ekscentryka. Był arogancki, uparty, bezwzględny i kłopotliwy. W 1940 roku wystąpił z klasztoru (chodziły nawet słuchy, że wezwanie do opuszczenia reguły otrzymał we śnie, który miał czelność opisywać jako wizję) i po zrzuceniu mniszego habitu wskoczył na powrót w strój kapłana, by szukać kariery w diecezji Starbridge. Na nieszczęście umyślił sobie wedrzeć się do mojej archidiakonii i odtąd siał w niej zamęt. Zaczął uprawiać salonowe sztuczki, ale za miejsce swoich eksperymentów obrał kościół (był właśnie na etapie uzdrawiania wiarą i na ile mogłem się zorientować brakowało tylko, żeby zaczął stawiać kabałę). Biedny doktor Ottershaw chwytał automatycznie za swoje tabletki na niestrawność, ilekroć ktoś wspomniał nazwisko Darrowa, a padało ono gęsto w naszych dyskusjach poświęconych diecezji. W końcu w 1942 roku Darrow zaczął przejawiać oznaki niejakiego Przystosowania do świata, w który wszedł na powrót z takim spektakularnym rozmachem, i został mianowany, jak wcześnie wspomniałem, wykładowcą w kolegium teologicznym w Zaułku Katedralnym. Naturalnie wkrótce kierował już uczelnią. Dyrektor przeżył załamanie, wicedyrektor wyzionął ducha, a Darrow przepychał się łokciami wśród pozostałych przy życiu, by uchwycić ster władzy, Pozostali przy życiu wydawali się nawet zadowoleni. Studenci -powinienem właściwie rzec ordynandzi, gdyż wszyscy oni mieli nadzieję na ordynację kapłańską - byli zafascynowani. Darrowa można było albo nienawidzić albo kochać i wielu ludzi zaślepionych jego żarliwym anglokatolicyzmem nie dostrzegało w nim awanturnika skrytego pod powłoką znakomitego duszpasterza, tak wspaniale przez Darrowa utkaną. Przekroczył sześćdziesiątkę, ale obnosił się ze swoją młodzieńczością. Po opuszczeniu klasztoru dość miał brawury, by poślubić kobietę o dwadzieścia osiem lat od siebie młodszą i spłodzić syna. W zadufaniu nigdy, ma się rozumieć, nie przyszło mu do głowy, że małżeństwo i prokreacja nie są godnymi zatrudnieniami dla duchownego dżentelmena w podeszłych latach. Teraz na widok Darrowa stojącego nade mną w holu Crusadera chciało mi się wydać donośny jęk i uciec gdzie pieprz rośnie. Nie miałem sił na konwersację z moją czarną owcą, choćby zanosiło się na najbardziej obojętną wymianę zdań. Jednocześnie dostrzegałem przecież czarny humor tej sytuacji. Lyle wyraźnie powiedziała, że jedynym człowiekiem, którego powinienem unikać po ostatnim szaleństwie, jest Jon Darrow i oto stał przede mną głośny przewodnik duchowy, drżący z ciekawości na widok mojej zdesperowanej pozy, czepiający się mnie jak głodujący w oczekiwaniu strawy wyznań. Moją pierwszą myślą było: niech mu język ucieknie do gardła. Nie znoszę anglikańskich duchownych, którzy nazywają siebie "księżmi", chcą, żeby mówić im "ojcze" i bawią się w Boga wysłuchując spowiedzi. Zawsze mam wtedy ochotę krzyczeć w głos: "Precz z papizmem!" i zachowywać się w sposób zupełnie niegodny archidiakona. - Och, jak się masz - powiedziałem do Darrowa moim najuprzejmiejszym tonem. - Co za spotkanie. - Na nieszczęście mój najuprzejmiejszy ton zawiódł. Dobyłem z siebie ledwie drewnianą grzeczność połączoną z kompletnym brakiem entuzjazmu. - Wszystko w porządku? - Jak najlepszym, nie mogłoby być lepiej. A u ciebie? - Wspaniale, dzięki. Nie masz nic przeciwko temu, że usiądę? Miałem - bardzo wiele - ale chcąc wprowadzić nonszalancki nastrój powiedziałem zapraszająco: - Siadajże. W trakcie tej wymiany banałów nagle przypomniałem sobie, co pisała Evelyn Underhill, a może był to jej mentor, baron Friedrich von Hugel? Że nie ma potrzeby szukać przewodnika duchowego, bo kiedy jest po temu naprawdę czas, odpowiedni człowiek na pewno sam się pojawi. Chociaż nie sposób było wyobrazić sobie Darrowa stosownym dla mnie opiekunem, zacząłem zastanawiać się, czy w tym spotkaniu, zamiast widzieć przyciężki żart Boga, nie należy upatrywać tajemniczego zrządzenia niebios. "Bóg troszczy się o tych, którzy troszczą się sami o siebie" - powiedziałem Lyle z jorkszerską tępotą godną wuja Willoughbyego, ale prawda, co uświadomiłem sobie przed samym przyjściem Darrowa, była taka, że nie potrafiłem już zatroszczyć się sam o siebie. Czułem silną chęć zawierzenia komuś mądremu, kto umiałby spojrzeć na moje problemy z dystansu i udzielić wytrawnej rady, ale gdzie szukać takiego ideału? Nasuwała się odpowiedź, że przez Darrowa, który szeroko sprawując obowiązki opiekuna duchowego musiał mieć styczność z najmędrszymi ludźmi w Kościele anglikańskim. Zacząłem układać w głowie ostrożne pytanie. - . H. Ryder z "Gazety Kościelnej" zaprosił mnie na lunch -mówił Darrow. - Potrzebuje informacji o powojennych wytycznych w edukacji teologicznej. Jak zamierzamy radzić sobie ze zwiększonym napływem ordynandów i takie tam. - Doprawdy? - Musiałem zdusić kolejny impuls podrywający mnie do ucieczki gdzie pieprz rośnie. Ryder, absolwent Cambridge, był jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy kościelnych w regionie. Poza stałymi rozkładówkami w "Gazecie Kościelnej", dzienniku poczytnym wśród umiarkowanych ludzi Kościoła, pisał czasami o teologii do "Timesa". Był też, jak wielu dziennikarzy, nieuleczalnym plotkarzem. Ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył, to Jack Ryder, snujący domysły, dlaczego na wpół żywy archidiakon Starbridge tkwi nad czarną kawą w Crusaderze. - Jeśli Ryder ma się tu zjawić, powinienem się pozbierać rzekłem, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by zabrzmiało to jak rzucona mimochodem, a pełna jowialności uwaga. - Wyglądam pewnie okropnie. Wczoraj pochowałem swojego mentora, biskupa Jardinea. - A, rozumiem. Rzeczywiście pomyślałem, że wyglądasz na przygnębionego... Powiadasz, że sam odprawiałeś egzekwie? - Chciał tego. - Przykry obowiązek. Ciężko jest, gdy traci się mentora. Człowiek czuje się taki samotny, nie mając komu się zwierzyć. Uprzykrzony stary kuglarz, węszący wokół, rzucający niespodziewane uwagi, które przez czysty przypadek okazują się nadzwyczaj trafne. - Cóż, prawdę mówiąc - rzekłem, spoglądając leniwie przez okno, jakbym poruszał kompletnie nieistotny temat - właśnie nad tym przemyśliwałem. Nie gonię za przewodnikiem duchowym, ale gdyby przychodził ci do głowy jakiś mądry starzec, z którym mógłbym od czasu do czasu pogawędzić, daj mi znać. - Ktoś spoza diecezji? Zmroziło mnie. Jeśli powiem tak, gotów pomyśleć, że skrywam jakąś ciemną tajemnicę. Nie potrafiłbym przyznać się nikomu, kto mnie znał, że życie stało się ostatnio nieco trudne. Musiał być to ktoś spoza diecezji. - Cóż, istotnie byłoby lepiej, gdybyś znalazł kogoś spoza diecezji - powiedział Darrow, gładko odpowiadając na postawione przez siebie pytanie, nim zdążyłem stracić głowę. - Przepraszam cię, nie pomyślałem. W obrębie diecezji pełnisz ważną rolę, a to może wywoływać zahamowania. W mojej głowie natychmiast zrodziło się podejrzenie, że zastawia na mnie pułapkę. Zadał ważkie pytanie, na które z góry znał odpowiedź, po czym próbował oszacować, w jak wielki popadłem zamęt, miarą mojego pełnego zażenowania milczenia. Zawrzałem wściekłością, niemniej udało mi się odpowiedzieć z wystudiowanym brakiem zainteresowania: - Naprawdę wszystko mi jedno, czy będzie to ktoś z diecezji czy nie. - Co byś powiedział na zakonnika fordytę? Wzdrygnąłem się. - Wybacz, nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak ewangelicki fanatyzm, ale nie mogę zgodzić się na anglokatolika. - Tak by cię to drażniło? Nawet gdybyś miał spotykać się z nim tylko od czasu do czasu na pogawędkę? - Może nie, ale muszę mieć kogoś normalnego. To jest chciałem powiedzieć kogoś, kto prowadzi normalne życie, jest żonaty, ma dzieci i tak dalej. - Ja byłem żonaty, miałem dzieci i tak dalej, nim zostałem fordytą. - Właśnie. - Wpakowałem się. Obrzydliwy stary kuglarz. Próbuje mnie omotać! Znowu ogarnęła mnie wściekłość. - W porządku. Nie gniewam się - powiedział Darrow, uśmiechając się do mnie. - Ludzie często uważają, że ktoś, kto żyje w celibacie, nie potrafi rozmawiać o pewnych sprawach. To błędna opinia, ale wcale nie taka rzadka. - Nie mam tego rodzaju problemów. - Spojrzałem na szklane drzwi prowadzące do holu hotelowego, poszukując za nimi śladu wyzwolenia w postaci Jacka Rydera. Chciałem wyjść, ale bałem się, że Darrow uzna to za ucieczkę. - Myślę, że powinieneś poznać Aidana Lucasa - powiedział nieoczekiwanie. - Kto to? - Przeor klasztoru fordytów w Yorkshire. Mógłbyś pojechać do Ruydale... - Och, nigdy nie wróciłbym do Yorkshire. Zapadła cisza. Zdałem sobie sprawę, że ta odruchowa reakcja w jakiś tajemniczy sposób utworzyła dziurę w materii mojej osobowości i że Darrow wpatruje się teraz z uwagą w otwór. Wściekły pospiesznie zabrałem się do łatania. - Cóż, wiesz chyba, jak to jest - powiedziałem z nieposzlakowaną obojętnością. - Sam doszedłem do wszystkiego, a ludzie tego pokroju nie potrafią wracać do świata, z którym nic ich już nie łączy. To powszechnie znany syndrom. - Och, tak - powiedział Darrow. - Naturalnie. Spojrzałem na niego podejrzliwie, ale choć nie mogłem w jego zachowaniu dostrzec śladu niedowierzania, poczułem potrzebę podkreślenia tego, co przed chwilą powiedziałem. - Spuściłem kurtynę na Yorkshire - oświadczyłem. - Bardzo wierzę w spuszczanie kurtyn. Niedobrze jest rozpamiętywać przeszłość. Człowiek powinien zajmować się teraźniejszością i mieć przed oczami przyszłe cele. - Bardzo chwalebne - rzekł Darrow - ale kłopot z kurtynami kryjącymi przeszłość na tym polega, że lubią iść w górę w najmniej stosownych momentach. Moja nieposzlakowanie swobodna nonszalancja prysnęła w jednej chwili. - Kompletna bzdura! - Tak? Jeśli jednak teraźniejszość jest kontynuacją przeszłości, jeśli, jak pisze Eliot, wszystko jest wiecznie obecne, to spuszczanie kurtyny na przeszłość jest w gruncie rzeczy metafizycznie niemożliwe. Przeklęty, mieszający we wszystkim stary szarlatan, walący mnie po głowie metafizycznymi frazesami. Z prawdziwym wysiłkiem pohamowałem się po raz kolejny. - Gdybyś urodził się i wychował w Yorkshire - powiedziałem bezbarwnym głosem - zrozumiałbyś, że kiedy wyjeżdża się na Południe, zostaje Południowcem i żyje w świecie Południa, człowiekowi łatwiej jest przyzwyczaić się do nowego ja, jeśli spuści kurtynę na przeszłość. Żałuję, Darrow, ale najwyraźniej nie mówimy tym samym językiem. - Aidan Lucas urodził się i wychował w Yorkshire - odparł Darrow. -Wyjechał kiedyś na Południe, został Południowcem i żył w świecie Południa. Mówi twoim językiem. Chcesz, żebym napisał list anonsujący? Posiniałem, widząc, jak mnie wymanewrował. - Darrow, powiedziałem ci od razu na wstępie, że nie chcę żadnego zakonnika! Czemu nie słuchasz, co się do ciebie mówi? - Och, słuchałem - powiedział Darrow polubownie. - Nie tylko słyszałem każde słowo, które wypowiedziałeś, ale też każde, którego nie mogłeś z siebie wydobyć. O, jest wreszcie Ryder. Daj spokój, Aysgarth, nie patrz na mnie tak, jakbyś miał ochotę dać mi w szczękę, i zacznij zachowywać się dla "Gazety Kościelnej" jak archidiakon. Wszedł Jack Ryder, zaaferowany jegomość o błyszczących oczach, kipiący gotowością wypatrzenia każdego uchybienia klerykalnym normom. - Witam, ojcze - powiedział, obdarzając Darrowa bezwstydnie jego anglokatolickim tytułem. Doskonale wiedziałem, że Ryder jest zagorzałym protestantem, ale są dziennikarze gotowi na każde pochlebstwo, gdy zwęszą dobry wywiad. - Och, witam, archidiakonie! Co za przypadek? Nie widział mnie pan, ale byłem wczoraj w kościele w Stoneyford. Pomyślałem, że powinienem złożyć ostatni hołd biskupowi, który zawsze dostarczał interesującego materiału do artykułów, a poza tym chcemy zamieścić w piątkowym numerze »Gazety" krótką notkę z pogrzebu. - Zwrócił się rozpromieniony do Darrowa. - Archidiakon wygłosił znakomite kazanie, ojcze, przed wielką kongregacją, w której było sześciu biskupów, trzech dziekanów, dwóch profesorów teologii i stadko wykładowców z All Souls. Widzę wielką przyszłość przed naszym przyjacielem Aysgarthem! - Prawda - przytaknął Darrow z uprzejmą ironią. - Sam się właśnie zastanawiałem, czy w życiu Aysgartha nie otwiera się właśnie ciekawy okres. Zignorowałem ten majstersztyk ponurej dwuznaczności. Dziękując Ryderowi za jego łaskawe komplementy, życzyłem mu miłego lunchu, chłodno pożegnałem Darrowa i wreszcie wydostałem się z hotelu. IV. Kiedy wszedłem do domu, zobaczyłem w holu walizki, oznaczało to, że przynajmniej jeden aspekt mojego kryzysu uleg złagodzeniu. Ostatnie pozostałości kaca zniknęły. Odczuwałem ogromną ulgę. - Stefan! - Wybiegła z salonu, gdy zamykałem frontowe drzwi i padła mi w ramiona. - Och, Stefanie! - Zaczęła obsypywać mnie pocałunkami. - Witaj - powiedziałem. - Miło cię widzieć. Na długo przyjechałaś? - Na całą wieczność! - Świetnie. - Cmoknąłem ją w policzek i zacząłem wchodzić po schodach na górę. - Kochanie, czy ty kiedyś, kiedyś mi wybaczysz? - Ruszyła pospiesznie w ślad za mną. - Być może. - Stefanie, uwielbiam po prostu, kiedy jesteś taki zimny i surowy. - Tak? - Wlokłem się ciężko przez korytarz na piętrze do sypialni. - Tak, to takie szalenie sexy. Mam ochotę rozpłaszczyć cię o ścianę, zedrzeć z ciebie ubranie i zgwałcić. Albo przynajmniej... Czy kobiety mogą gwałcić mężczyzn? Chyba nie. Wszedłem do sypialni, rzuciłem torbę na podłogę, oparłem się o ścianę i powiedziałem: - Mogą próbować. - Stefanie, jakie to podniecające. Chyba wprowadzisz nowy sposób uwodzenia! - Chyba nie. Prawdę mówiąc lecę z nóg. Rozpłaszczysz mnie o ścianę, zedrzesz ze mnie ubranie i zgwałcisz, czy mam po prostu walnąć się na łóżko i zapaść w niepogwałcony stupor? - Biedne kochanie. Wyczerpał cię pogrzeb Alexa? Merry mówiła, że powinnam była z tobą pojechać, ale wiesz, że nie nadaję się na pogrzeby i... och, Stefanie, wybaczysz mi kiedykolwiek, że tak się strasznie nie spisałam w podróży poślubnej? Merry mówiła, że gdyby nie to, że jesteś duchownym, powinieneś złoić mi skórę i zrzucić ze skały i wiem już, że zachowałam się absolutnie strasznie, ale widzisz, miałam taki potworny mętlik w głowie, a kiedy mam potworny mętlik w głowie, nie mogę myśleć, jakby jakiś sadystyczny demon dusił mi mózg... - Dido - powiedziałem. - Wybaczę ci wszystko z wyjątkiem paplaniny w niewłaściwym momencie. Jeśli nie możesz zdecydować się na gwałt, może chcesz, żebym ja cię zgwałcił? - Ale masz zapaść w stupor... - Wygląda na to, że przeżywam cudowny przypływ sił. - Kochanie, jakie to wprost niesamowicie ekscytujące. Czy to znaczy, że autentycznie wybaczasz mi, że byłam tak absolutnie obrzydliwa? - Widocznie. - Nie nienawidzisz mnie w duchu i nie życzysz mi śmierci? - Jeszcze nie. - Naprawdę jeszcze mnie kochasz? - Uwielbiam cię. - Och, Stefanie, taki jesteś cudowny, taki cierpliwy, pełen współczucia, taki... - Dido, naprawdę chcesz, żebym złoił ci skórę i zrzucił ze skały? - Nie, kochany archidiakonie. Chcę, żebyś kochał się ze mną namiętnie od zmierzchu do świtu. Zaśmiałem się. Potem nachyliłem się do przodu, chwyciłem swoje trofeum, nim raz jeszcze zdążyłoby wymknąć mi się z rąk, i rzuciłem się na oślep w ostatnią prostą wiodącą do zwycięstwa. V. Potem pomyślałem: i to ma być wszystko? Wierzyć mi się nie chciało, jak mogłem wpędzić się na tak długo w taką gorączkę pożądania. Powiedziałem sobie obojętnie, że po pogoni za trofeum zwycięstwo często oznacza nie więcej niż spadek napięcia i kiedy blednie blask satysfakcji, człowiek zaczyna się zastanawiać, co dalej, a mój blask satysfakcji po groteskowym i żałosnym skonsumowaniu drugiego małżeństwa pobladł szybciej niż kiedykolwiek. Z racji niedawnych szaleństw alkoholowych nie byłem w najlepszej formie seksualnej, ale przynajmniej usiłowałem dopełnić wstępnych rytuałów. Skrupulatnie podjąłem się oczekiwanego wysiłku, traciłem jednak czas. Dido wierciła się albo sztywniała, aż w końcu wyrzuciła z siebie tracąc resztki cierpliwości: - Och, Stefanie, nie marudź już i rób co należy! Jakim sposobem "zrobiłem co należy" po tym, jak owo gromkie napomnienie jeszcze bardziej nadwątliło mój i tak kiepski stan fizyczny, musi na zawsze pozostać tajemnicą. Mogę tylko stwierdzić, że miałem siłę wołu, skórę nosorożca, witalność byronowskiego bohatera i zawziętość wiejskiego idioty z Yorkshire. Udało mi się zachować aktywność przez kilka minut, ale potem odezwały się skutki whisky, brak praktyki i widoczne oczekiwanie Dido, by tortury dobiegły wreszcie końca. Zapalając postkoitalnego papierosa, zadawałem sobie pytanie, czy, pomimo konsumpcji, nasze małżeństwo rokuje jakieś nadzieje na przyszłość. Z tego co widziałem, każda afirmatywna odpowiedź oznaczałaby, że mój optymizm liberalnego protestanta przekroczył wszelkie granice wiarygodności. Dido tymczasem szczebiotała w sposób pozbawiony sztuczności, czym tak się swego czasu delektowałem, a co teraz wprawiało mnie w ponury nastrój. - Zrobiłam to, och Stefanie, zrobiłam to, dzięki Bogu, och, co to za straszna mitręga, ale teraz ustatkujemy się i będziemy żyć długo i szczęśliwie, bo ma się rozumieć, że będziemy żyć długo i szczęśliwie. Absolutnie otrzaskam się z seksem i będę cię całkowicie zaspokajać, tak jak powinna udana żona i Bóg widzi, że nikt bardziej nie zasługuje na zaspokojenie niż ty. Och, Stefanie kochany, jak mam ci dziękować, że byłeś taki dobry, cierpliwy, taki... Nagle doznałem olśnienia. Pojąłem, że pozbawione sztuczności szczebiotanie Dido może być czynnościowym odbiciem monotonnych monologów Carrie Jardine. Za pozorną normalnością może kryć się anormalny, dojmujący ból. - Chwileczkę. - Podałem jej swojego papierosa, by ją uciszyć i zapaliłem dla siebie nowego, po czym przemówiłem stanowczym, acz pozbawionym wrogości głosem: - Mówmy otwarcie. Miłe to, niemiłe, czas już ustalić, o co tu u licha chodzi. Uważam, że wyszłaś za mnie bo: a) uważasz, że staropanieństwo i udane życie są nie do pogodzenia, b) kiedy stuknęła ci trzydziestka i nadal byłaś panną, przegrana zaczęła zaglądać ci w oczy. Mam rację? - Chyba tak, mniej więcej, ale ja nigdy nie wyszłabym za ciebie, Stefanie, gdybym cię nie podziwiała, nie szanowała i nie uwielbiała! Wyszłabym za kogoś innego. - Za kogo... - Cóż... - Nie było nikogo innego, czy nie tak? Nie tym razem. Założyłaś, że będziesz nie do zdobycia i przeliczyłaś się. Byłem jedynym adoratorem, który ci pozostał. - To prawda, co nie zmienia faktu, że w czasie, gdy uganiałeś się za mną, zaczęłam cię uwielbiać! - Mam nadzieję, że mówisz szczerze. Chcę ci tylko zwrócić uwagę, że używasz słowa "uwielbiać" w sposób zupełnie maniacki. - Och, kochanie, przestań zachowywać się jak trybunał oskarżycielski. "Chcę ci tylko zwrócić uwagę" - rzeczywiście! Co za wyrażenie! - Wiem, że nie kochałaś mnie w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa - ciągnąłem dalej, bezlitośnie ignorując jej protest. - Romantyzm nie oślepił mnie do końca, mój błąd na tym jednak polegał, że wierzyłem w twoje zapewnienia o uwielbieniu. To ustawiczne "uwielbiam cię" znaczyło więcej niż "Jestem wdzięczna, że wyciągnąłeś mnie z mojej skorupy". Naprawdę myślałem, że dość masz dla mnie sentymentu, by mnie w końcu pokochać. - Ależ miałam, mam! - I to, mam nadzieję, mówisz szczerze, ale widzę, że dotąd nie zrozumiałaś, jak naprawdę układają się sprawy w naszym małżeństwie. Dlatego seks stał się dla ciebie takim koszmarem. Tymczasem seks w małżeństwie jest tą sferą, gdzie sięga się najgłębszej prawdy, i dopokąd najgłębsza prawda nie ma żadnego powiązania z romantyczną mgiełką, którą usiłujesz prezentować jako prawdę, dotąd, na widok małżeńskiego łoża będą się pod tobą uginać kolana. - Ależ Stefanie... - Pozwól sobie powiedzieć, co według mnie dzieje się pod tą twoją romantyczną mgiełką. Myślę, że wydaję ci się jakoś tam zabawny. Wierzę, że jesteś mi autentycznie wdzięczna, że nie ustępowałem i doprowadziłem w końcu do ślubu. Niemniej wątpię, żebyś mnie szanowała i uwielbiała, w gruncie rzeczy gardzisz mną za to, że tak długo znosiłem twoje wybryki, z drugiej strony być może podziwiasz moją fanatyczną determinację w dążeniu do celu. Tak naprawdę jestem dla ciebie w miarę interesującym duchownym (te wszystkie czarne szaty - takie erotyczne!), ale nudzi cię, że nie poluję, nie rozmawiam z tobą o koniach i nie prowadzę bujnego życia towarzyskiego. Niemniej doceniasz pewnie to, że nie jestem głupcem. Jako znajomy jestem do przyjęcia, ale jako mąż okazałem się katastrofą. Nie jestem wysokim, przystojnym brunetem, nie jestem bogaty, nie otrzymałem starannego wychowania i nie mam stosunków. Ziemia nie usuwa ci się spod stóp, kiedy wchodzę do pokoju i - powiedzmy to sobie szczerze - gdyby jutro przejechał mnie autobus, szybko przebolałabyś tę stratę. Kochałaś Carlton-Blakea i idę o zakład, że kochasz go nadal. Zostawiłabyś mnie bez słowa, gdyby cię o to poprosił, czego naturalnie nigdy nie uczyni, i podejrzewam, że ciągle podświadomie nie potrafisz pogodzić się z tym brutalnym faktem. Gdzie więc dokładnie znajdujesz się w obecnej chwili? Powiem ci: w piekle. Jesteś głęboko nieszczęśliwa i masz męża, którego nie kochasz. Czujesz się jak w pułapce, pokonana i zrozpaczona. Możesz gratulować sobie, że wypełzłaś ze swojej skorupy, ale leżysz teraz plackiem na brudnej podłodze. Przestałem mówić. Nigdy jeszcze nie miałem do Dido takiej długiej przemowy, której wysłuchałaby w milczeniu. Bez słowa rzuciła papierosa do popielniczki i wybuchnęła płaczem. - Mam rację, czyż nie tak? Taka jest prawda i tak właśnie rzeczy się mają - powiedziałem nieporuszony. Płakała i płakała, po czym wreszcie usłyszałem, jak szepce: - Chyba nigdy nie będę udaną żoną. Powinnam pozbyć się wszelkiej nadziei. Natychmiast mnie olśniło. - Pozbyć się wszelkiej nadziei? - krzyknąłem. -Nie bądź śmieszna! Tu dopiero zaczyna się cała zabawa! Była tak zaskoczona, że zapomniała o łzach. - Co u licha chcesz powiedzieć? - Udało mi się ożenić z tobą. Udało mi się pójść z tobą do łóżka, ale zostało coś jeszcze do zdobycia. Moja droga Dido - stwierdziłem promieniejąc ulgą na myśl, że katastrofalne położenie, w jakie się zapędziłem, raz jeszcze przeistoczyło się w rozkosznie narkotyczne wyzwanie - mam zamiar zdobyć twoje serce, umysł i duszę. Twoja osobowość będzie moim kolejnym trofeum! Byłem ma się rozumieć szalony jak kapelusznik. VI. Jesteś szalony - stwierdziła Dido, śmiejąc się przez łzy, po czym dodała: - Ale wspaniale szalony i chyba pomimo wszystko cię kocham. - Nigdy nie używaj słowa "kocham", jeśli tak nie czujesz, proszę cię, bo kiedy będziesz tak czuła, nie będę o tym wiedział. - Mogę nadal mówić "uwielbiam", na swój własny sposób, co oznacza pełną głębokiej wdzięczności aprobatę? - Tak, ale niezbyt często. - Pełen nowych sił wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się ubierać. - Co jest na lunch? Dlaczego Sandy nie przybiegł na dół, żeby się ze mną przywitać? - Zjadł wcześniej i poszedł z nianią nad rzekę karmić łabędzie. Och, kochany Stefanie, naprawdę myślisz, że może mi się udać, chociaż leżę plackiem na brudnej podłodze? - Ma się rozumieć. Będę cię zbierał cal po calu. - Jak? Przerwałem wiązanie sznurowadła i zamyśliłem się nad możliwymi strategiami. - Pierwszy problem, z którym należy się uporać, to seks - powiedziałem z werwą. - Musimy ustalić modus vivendi. Nie będę cię zmuszać do regularnych stosunków, bo jest jasne, że to ostatnia rzecz, jakiej byś chciała, ale z drugiej strony uważam, że im częściej będziemy to robili, tym będzie ci łatwiej. Nie sugeruję, żebyśmy młotkowali co noc, ale jeśli zagryziesz zęby i zniesiesz powiedzmy dwa razy w tygodniu, to przypuszczam, że obrzydzenie szybko się ulotni. Znudzisz się, a z nudą łatwiej sobie poradzić niż ze wstrętem. - Żebym tylko nie zgryzła ich ze szczętem. Może uratują się, jeśli wcześniej łyknę dżinu. Możemy ustalić, w jakie dni będziemy się kochać, żebym wiedziała, kiedy sięgać po butelkę? - Dobry pomysł. Spontaniczność może poczekać. Powiedzmy środy i soboty? - Stefanie, nie potrafię powiedzieć, jak cię podziwiam za to, że jesteś taki praktyczny... - Zatem nie próbuj i pomyśl o kolejnym problemie, czyli reprodukcji. Zapomnijmy o romantycznych bzdurach, które opowiadaliśmy sobie przed ślubem, i podejdźmy do sprawy realistycznie. Jesteś już przygotowana na zajście w ciążę, czy mamy poczekać, aż będziesz się czuła mniej nieszczęśliwa? - Och, powinnam mieć dziecko tak szybko jak się da! Wtedy wszyscy pomyślą, że nasze małżeństwo jest udane! - "Wszyscy" są w tej chwili nieważni. Skupmy się na tobie. Naprawdę chcesz urodzić dziecko człowieka, którego, jak na razie, nie kochasz? - Ależ kochanie, nie możemy czekać z założonymi rękami, aż zupełnie zgłupieję na twoim punkcie, to może trwać lata! Nie, muszę mieć dziecko, najchętniej na pierwszą rocznicę ślubu albo nawet przed. - Pewna jesteś, że uporałaś się już ze strachem przed urodzeniem dziecka? Lekarze mówią co prawda, że nie ma żadnych powodów przypuszczać, byś poszła w ślady Laury, ale czy na pewno nie czujesz żadnej obawy przed zajściem w ciążę? - Cóż, to pewne, że większość kobiet odczuwa obawy, wchodząc na drogę, która może skończyć się śmiercią, ale... - Nie są to paraliżujące obawy. Świetnie, zatem postanowione. Będziemy mieli dziecko tak szybko, jak to możliwe. Kolejny naglący problem, to że umieram z głodu. Masz jeszcze jakieś pytania, czy możemy udać się do jadalni? - Jeszcze tylko jedno pytanie, kochany Stefanie. Powiedziałeś tak pięknie i szczerze, co ja naprawdę myślę o tobie, ale co ty naprawdę myślisz o mnie? - Szaleję za tobą. - Uczciwie? - Cóż, chyba muszę. Czyż inaczej zdecydowałbym się na niezwykłe małżeństwo? - Kochanie! - wykrzyknęła Dido, zarzucając mi gwałtownie ręce na szyję. - Gdybyś wiedział, jak bardzo czuję się winna tego okropnego kryzysu! - Kryzysu? - zapytałem. - Jakiego kryzysu? Kryzys się skończył, spuśćmy kurtynę! Jestem święcie przekonany, że wreszcie się nam uda i będziemy żyli długo i szczęśliwie! Czy widział ktoś bardziej nieuzasadniony optymizm? Prawdziwy kryzys, najbardziej przerażający kryzys, jaki kiedykolwiek przeżyłem, czaił się już skryty za kurtyną. Rozdział ósmy. • ¦"Represja nie jest dobrą rzeczą". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. 1. Naprawdę nie uważam za konieczne opisywać w szczegółach swoją drogę na dno czarnej otchłani symbolizującej moje drugie małżeństwo. Przez jakiś czas nasze kulawe współżycie wspierało się na dobrych intencjach, desperackim udawaniu i stosunkach seksualnych dwa razy na tydzień, ale ciąża wyczerpała Dido; cierpiała na niezliczone dolegliwości, rzeczywiste oraz wyimaginowane, i przeniosła się do oddzielnej sypialni. Pomiędzy zimnymi kąpielami pracowałem gorączkowo w archidiakonii, wmawiając sobie, że po rozwiązaniu wszystko się wreszcie ułoży. Byłem rozdrażniony załamaniem Dido, ale usiłowałem pohamować irytację i okazywać nieco współczucia. Wiedziałem, że straciła animusz i była przekonana, że umrze jak Laura. Sam w końcu zacząłem się obawiać o jej los, ale instynkt podpowiadał mi, że podobne spekulacje mogą rodzić niebezpieczne myśli, tak więc zwróciłem zdecydowanie unysł ku innym sprawom. Chcąc zaradzić małżeńskim kłopotom, powróciłem do romantycznych szarad z czasów zalotów; kiedyś te przedstawienia wydawały się wibrować szczerością, teraz dźwięczała w nich fałszywa nuta, w grze znajdowałem jednak pewną pociechę. Człowiek może uciec od swojego udręczonego ja, stać się kimś innym, kimś wystylizowanym, kto porusza się w ściśle określonych, podlegających bezwzględnej kontroli granicach. Dzień w dzień po powrocie z pracy siadałem koło niej na kanapce w salonie i przemawiałem cierpliwie jak do dziecka, słuchając, jak płacze, nazywa mnie aniołem i przysięga, że jestem dla niej stanowczo za dobry. Odgrywaliśmy tę scenę niestrudzenie, jakby zależało od niej nie tylko utrzymanie się przy zdrowych zmysłach, ale! wręcz nasze życie, i wkrótce staliśmy się wytrawnymi aktorami. - Nadal mnie kochasz, Stefanie? - Kochanie, czy jeszcze nie zrozumiałaś, że moja miłość jest niezłomna? - Och, Stefanie, jesteś taki szlachetny, taki lojalny, taki... Nigdy nie przestało mnie dziwić, skąd tyle pustych przymiotników. Kiedy sztuka przerodziła się w melodramat, zacząłem doświadczać osobliwego zjawiska deja vu, zdarzały się momenty, gdy miałem przeświadczenie, że nasz melodramat był już wcześniej grany, i bez wątpienia był, przez rozmaitych dziewiętnastowiecznych aktorów. Skoro Dido została wiktoriańską, neurotyczną heroiną, więdnącą na szezlongu, i skoro ja przeistoczyłem się w aseksualnego wiktoriańskiego bohatera o wzniosłym umyśle, nic dziwnego, że w mojej niezawodnej pamięci pojawiały się od czasu do czasu wiktoriańskie klisze czerpane z obfitych zasobów wypowiadanych niegdyś słów. Zapytałem kiedyś Dido, czy i ona doświadcza zjawiska deja vu, ale pokręciła głową. - Fascynują mnie te czkawki pamięci!. Jestem pewna, że każdy z nas żył już kiedyś. Dlaczego Kościół nie wierzy w reinkarnację? Próbowałem jej wytłumaczyć, ale straciła już zainteresowanie tematem i dałem spokój. Jedyne, co ją teraz obchodziło, to jej własne zdrowie. Straciła zainteresowanie teologią, sprawami Kościoła, własnymi smutnymi i nieudanymi próbami stworzenia sobie życia towarzyskiego w nowym otoczeniu. Po naszym ponownym zejściu się usiłowała zabłysnąć w roli żony duchownego, złożyła wizyty wszystkim w Zaułku i wydała szereg ekstrawaganckich kolacji, ale mieszkańcy Zaułka, konserwatywni i na swój sposób ostrożni, tak nieufnie odnieśli się do tej londyńskiej wystawności, jak menedżer w banku nie ufał, czy mnie na nią stać. Pieniądze stanowiły problem. Dido miała kosztowne gusta. Na szczęście ojciec łajdak łożył na jej utrzymanie sumy pokrywające koszty ubrania, fryzjera, kosmetyków i okazjonalnych wizyt w sklepach z antykami; na nieszczęście, tak jak się odgrażał, ja nie mogłem uszczknąć z nich ani pensa, a utrzymanie Dido nie kończyło się na wzmiankowanych wydatkach. Musiałem zmienić dom, Dido bowiem utrzymywała, że każdy, kto jest kimś w Starbridge, mieszka w Zaułku. Nie muszę chyba dodawać, że prawdziwy powód, dla którego Dido nie mogła zostać na plebanii i dla którego przystałem na przeprowadzkę, leżał w tym, iż żadne z nas nie było w stanie mieszkać z duchem Grace. Każdy pokój wydawał się przesycony wspomnieniami jej osoby i chociaż nie padło nigdy jej imię, wiedziałem, że obydwoje musimy uciec ze sceny, na której rozegrała się akcja mojego pierwszego małżeństwa. Wydzierżawiłem od dziekana i kapituły dom należący do niedawno zmarłego generała Calthrop-Ponsobyego. Dido wyciągnęła jakoś od ojca pieniądze na remont i umeblowanie, ale większy dom oznacza większe wydatki i wkrótce spadły na mnie obciążenia finansowe, którym nie byłem w stanie sprostać. Stary Tallent wykupił dla nas w prezencie ślubnym dwudziestoletnią dzierżawę, nie mogłem jednak liczyć na to, że opłaci podatek gruntowy i raty. Ostatecznie wyłudziłem zapomogę mieszkaniową z funduszu diecezjalnego, mimo że rada finansowa potraktowała mnie bardzo zimno; powiedziano mi bez osłonek, że wyrażono zgodę tylko ze względu na wstawiennictwo biskupa. Czułem, że żegluję zdecydowanie za blisko wiatru. Nie miałem pojęcia, jak sobie poradzę z wydatkami na dziecko i modliłem się o nie przysparzającą kosztów kształcenia dziewczynkę. Tymczasem pozostałe dzieci, nieświadome tej finansowej gimnastyki, szalały z radości w nowym domu, którego fasada wychodziła na zachodnią elewację katedry. Zbudowany ze starej cegły, otoczony" dużym ogrodem dom promieniował "charakterem", tak ukochanym przez agentów nieruchomościami. Starsi chłopcy natychmiast pojęli, że dom oznacza kolejny szczebel w drabinie społecznej. - Możemy teraz kogoś zaprosić? - dopytywał się Norman. - Teraz będzie łatwiej niż wtedy, kiedy mieszkaliśmy w zwykłej wikarówce. - To snobistyczna uwaga, Normanie - odparłem surowo, na co Christian zareplikował: - Jeśli zawracasz sobie głowę posyłaniem nas do jednej z najlepszych szkół publicznych, nie powinieneś się raczej dziwić, ojcze, że przejawiamy oburzającą skłonność do przedkładania jakubiańskiej rezydencji nad wiktoriańską wikarówkę. Czyż to nie część Pięcia Się w Górę i Zachodzenia Daleko? Skłonność Christiana do butady nie wykazywała tendencji zniżkowych, tak mnie jednak ujęło jego postanowienie odpowiadania z towarzyskim czarem na przyjacielskie gesty Dido, że postanowiłem przymknąć oko - i ucho - na mniej pociągające aspekty jego dojrzewania. A jednak Dido w roli niedomagającej wiktoriańskiej heroiny nie miała już ani czasu, ani energii, by odgrywać rozkoszną macochę. Dla starszych chłopców afrontem był nagły odpływ jej przychylności, dla Sandyego krzywdą jej narzekania na to, że robi za dużo hałasu. Tylko Stokrotka, która zyskała potwierdzenie, że Dido jest potworem, jak każda macocha, zachowała niezmącony spokój. Tłumaczyłem naturalnie dzieciom, że Dido jest chora, ale po cichu byłem zły, że gra na ich uczuciach w tak nieodpowiedzialny sposób i z trudem kryłem gniew, prowadząc dalej nierealne rozmowy. Zbliżałem się jednak do końca etapu, w którym grą potrafiłem jeszcze trzymać w ryzach nasze małżeńskie kłopoty. W maju 1946 roku, na tydzień przed pierwszą rocznicą ślubu, Dido zaczęła rodzić, a dwanaście godzin później powiedziano mi w szpitalu, że trzeba poświęcić dziecko, jeśli Dido ma przeżyć. II. Przystałem na zabójstwo swojego dziecka i czekałem. Pech w tym, że nie mogłem czekać samotnie. U mego boku łkała niezmordowanie szwagierka, która pojawiła się w Starbridge zaraz po telefonie od Dido. Ta wymuskana lalka z towarzystwa, wyższa, lecz równie smukła jak siostra, od pewnego już czasu grała mi na nerwach. Chciałem się napić, ale duchownemu nie wypada rozglądać się za whisky, gdy mordują mu dziecko, a życie żony znajduje się w niebezpieczeństwie. Próbowałem się modlić, ale miałem taki zamęt w głowie, że przychodziły mi na myśl wyłącznie puste banały. Wydawało mi się, że upłynęło mnóstwo czasu, zanim wreszcie usłyszałem, że Dido przeżyła i że rokowania są pomyślne. - Dzięki Bogu! - załkała Merry z typowym a wulgarnym brakiem opanowania. Mój informator, ordynator oddziału ginekologii i położnictwa w szpitalu w Starbridge, próbował tłumaczyć, co się stało, ale ledwie byłem w stanie go zrozumieć. Słyszałem słowa, które nie wywoływały żadnej reakcji emocjonalnej. Wiedziałem jedynie, że powinienem słuchać pozornie niepowiązanych zwrotów i potakiwać głową, gdy przerywał dla nabrania powietrza. - ...nie do przewidzenia z góry... niezwykle rzadki przypadek, a jednak takie rzeczy zdarzają się... silny krwotok... konieczna szybka interwencja... próbowaliśmy uratować dziecko, brak tlenu... zaciśnięta pępowina... mogło tylko przeżyć z urazem mózgu... skomplikowany poród... przerażenie żony, szybka narkoza... kleszcze... transfuzja... naprawdę bardzo mi przykro. - Umilkł wreszcie. - Należałoby zaskarżyć ten cholerny szpital za błąd w sztuce! -wrzasnęła Merry i wybiegła z gabinetu. Nie tracąc zimnej krwi, jakby rozhisteryzowane kobiety były zaledwie drobną zawodową uciążliwością, doktor uniósł brwi i cmoknął z dezaprobatą, po czym oświadczył stanowczym głosem: - Zapewniam pana, panie Aysgarth, że uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy. Niezdolny pojąć, co oznacza błąd w sztuce medycznej, raz jeszcze skinąłem głową, doktor zaś nadal wyjaśniał z profesjonalną swadą: - Pańska żona nadal pozostaje pod wpływem silnej narkozy, ale chce ją pan zapewne zobaczyć? Nie miałem pojęcia, czy chcę. Chociaż pytanie wymagało potwierdzającej odpowiedzi, spróbowałem raz jeszcze skinąć głową i zostałem natychmiast poprowadzony na piętro, do sali, gdzie leżała Dido. Kiedy zobaczyłem ją leżącą bez ruchu, w pierwszej chwili przyszły mi na myśl lalki, którymi niegdyś bawiła się moja siostra Emily, potem przypomniały mi się dwie pozostałe siostry, Beatrice i Enid, które zmarły w niemowlęctwie. I one przed śmiercią przypominały woskowe lalki złożone w kołyskach. Moja matka urodziła pięcioro dzieci w corocznym szale płodności, któremu kres położyła dopiero seria poronień. Odwracając wzrok od trupio nieruchomej Dido, zaczerpnąłem powietrza i powiedziałem: - Ach, tak. Bardzo ładnie. Wybiegłem na korytarz. Tam dopiero zrozumiałem, że wyartykułowałem jakiś kompletny idiotyzm. - Przepraszam - bąknąłem do doktora, który wyszedł za mną. -Nie całkiem w swojej skórze. Wstrząs. - Powiadałem sobie w duchu, że nie czas teraz myśleć o matce, której niedawna śmierć w 1941 roku tak mnie przygnębiła. Doktor mruczał jeszcze kojące banały, gdy pojawiła się oddziałowa i zapytała z autentycznym współczuciem, czy chcę zobaczyć dziecko. - Dziecko? - Pomyślałem, że popadłem ostatecznie w obłęd. -Wydawało mi się, że dziecko nie żyje. - Tak, ale czasami rodzice chcą... - Nie, dziękuję. - Musiałem oprzeć się o najbliższą ścianę, żeby nie upaść. Jak miałbym spojrzeć na dziecko, którego zabicie usankcjonowałem? A może tego wymaga chrześcijański obowiązek? Ogarnęła mnie kolejna fala zgrozy. Jestem archidiakonem Starbridge. Muszę postąpić właściwie. Tylko pomyleńcy z laikatu pozwalają sobie na beztroskie szokowanie ludzi. - Jutro - powiedziałem z wysiłkiem. - Jutro je zobaczę. Siostra skinęła głową na znak, że świetnie rozumie moją decyzję, po czym poinformowała, że jutro też będę mógł omówić formalności. Omal nie zapytałem: - Jakie formalności? - ale w porę zrozumiałem, że chodzi o ciało. Pomyślałem z ulgą, że martwo narodzonych dzieci można pozbyć się bez zbędnych ceregieli. Myśl o pogrzebie byłaby nie do zniesienia. Wyszedłem wreszcie ze szpitala. W samochodzie czekała pociągająca nosem Merry. - Lepiej ci? - zapytałem swoim najbardziej neutralnym głosem; nieszczęściem moja neutralność tylko ją rozsierdziła. - Lepiej? Nie, do cholery, nie. Jestem tak rozbita, że nie mogę mówić. Czemu nie rozniosłeś w pył tego konowała? Czemu naraziłeś drogą Dido na takie cierpienia? Czemu do pioruna nie zrobił cesarskiego cięcia? - Ponieważ twój ukochany medyk z Harley Street ustalił z tym biednym sukinsynem, którego właśnie napadłaś, że cesarskie cięcie nie będzie potrzebne. A teraz przestań z łaski swojej miotać się niczym Bette Davis na wychodnym i postaraj się choć trochę przypominać angielską damę. - Stefan! - Zaszokowana Merry uciszyła się. Przemówiła dopiero, kiedy dojechaliśmy do domu: - Zatwardziały jesteś. Zawsze tak uważałam. Te twoje usta. Krzyczą wprost BRUTAL!, ile razy tak je zaciskasz. Nie dość sobie ufałem, by odpowiedzieć. Wszedłem do gabinetu, trzasnąłem drzwiami, po czym wydobyłem butelkę whisky ze schowka za słownikiem oksfordzkim i nalałem potrójną porcję. Podnosiłem właśnie szklankę do ust, gdy Merry zapukała do drzwi. Natychmiast schowałem szklankę za biurko. - Tak? - zawołałem. - Stefanie... - Weszła z jakąś kopertą w dłoni. - Przepraszam, powinnam była okazać ci więcej zrozumienia. W końcu tych kilka ostatnich godzin było dla ciebie taką samą torturą, jak dla mnie. Zawrzyjmy, na Boga, rozejm i nie krzyczmy na siebie... Masz trochę whisky? - Nie, zazwyczaj nie piję alkoholu. Co to za koperta? - List, który Dido napisała dwa tygodnie temu i wysłała, żebym go przechowała. Miałam ci go dać w razie jej śmierci. - Nie umarła przecież. Podrzyj go. - Sam go podrzyj - powiedziała Merry, zła, że nie wyczarowała ujmującymi przeprosinami butelki whisky. - To twój list, nie mój. W końcu może jeszcze umrzeć. Laura umarła na zator cztery dni po porodzie. - Dido nie jest Laurą. Będzie żyła - powiedziałem do siebie trzeźwo, kiedy drzwi zamknęły się z trzaskiem. Bez entuzjazmu sięgnąłem po list porzucony przez Merry. Nie byłem w nastroju do czytania wytworów epistolarnego kunsztu Dido, chociaż wbrew niechęci korciła mnie ciekawość. Prawdę mówiąc chyba nie potrafiłbym zniszczyć żadnego listu od kobiety nie czytając go najpierw. Zawsze traktowałem listy od kobiet jak małe trofea, wdzięczne i rozkoszne nagrody za moje nieposzlakowane zachowanie. Razem z tą odrobiną samowiedzy pojawiły się w mojej pamięci wszystkie białe koperty, jakie napływały do mnie przez długie lata z Saint Leonards-on-Sea. Znowu wróciłem myślami do matki. Nalałem sobie następną whisky, rozciąłem jasnoniebieską kopertę i wyjąłem list Dido. "Kochany Stefanie - czytałem. - Jeśli umrę (tak myślę) chcę, żebyś wiedział, iż od czasu naszej okropnej podróży poślubnej nie traciłeś czasu, gdy byłeś dla mnie taki cudownie dobry i troskliwy i kochający. Myślałam, że nic innego mnie nie czeka, tylko tragiczna śmierć przy porodzie, która rozwiąże wszystkie moje straszne problemy, ale jak Ci powiedziałam kiedyś, nie jestem typem samobójczym, a Ty sprawiłeś, że nabrałam ochoty do życia - chociaż naturalnie wolą Boga jest prawie na pewno, żebym umarła za karę, że byłam taka okropna tak długo ale ja chcę żyć bo miłość naprawdę wszystko zwycięża i najdroższy, najdroższy, najdroższy Stefanie, czułam, że muszę napisać ten list, bo nie mogłabym chyba umrzeć pozostawiając Cię w niewiedzy na temat Wielkiej i Wspaniałej Prawdy - która polega nie tylko na tym, że Ty mnie kochasz (cud prawdziwy) ale że i ja pokochałam Ciebie. Nie, nie cyganię, nie przesadzam, nie zmyślam - każde słowo, które piszę jest szczerą prawdą i mówię, tak, dokonałeś tego, zwyciężyłeś - ZDOBYŁEŚ SWOJE NAJWYŻSZE TROFEUM! Śmierć naprawdę koncentruje umysł, jak powiadał doktor Johnson i teraz widzę bardzo wyraźnie, że jesteś najwspanialszym mężczyzną jakiego spotkałam. Żaden nigdy nie troszczył się o mnie tak jak Ty - przy Tobie poczułam, że może w końcu coś jestem warta i teraz jestem pewna, że z pomocą Twojej miłości pokonam wszystkie trudności, pamiętaj, że zdobyłeś mnie całkowicie, tak jak zawsze tego chciałeś. Kochany Stefanie, wysyłam ten list zapewniając Cię o wiecznej miłości. Twoja oddana DIDO". Skończyłem czytać, skończyłem whisky. Skończyłem też długą wędrówkę w czarną otchłań mojego drugiego małżeństwa. Na jej dnie musiałem spojrzeć wreszcie w oczy przeraźliwej prawdzie: nie chciałem jej już. Moje najwyższe trofeum przeistoczyło się w najgorszy koszmar. Wpadłem w pułapkę jałowego związku z kobietą, którą gardziłem i która budziła we mnie odrazę, wpadłem w pułapkę małżeńskiego horroru, który mógł trwać następnych trzydzieści lat. Stąpałem po linie i każdy fałszywy krok mógł oznaczać koniec mojej kariery w Kościele. Spoglądałem z przerażeniem na nowy świat, w którym się znalazłem i gdzie jak wzrokiem sięgnąć nie mogłem dojrzeć nic poza ziemią jałową. Część druga. ¦ • ¦PRZED SĄDEM. "Większość ludzi musi kiedyś w samotności zmierzyć się z cierpieniem i próba ta w sposób ostateczny kształtuje ich osobowość; wychodzą z niej albo niewolnikami okoliczności, albo władcami swych dusz". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. Rozdział pierwszy. "Nie chcę, by zabrzmiało to jak chorobliwa czy sentymentalna sentencja, jestem jednak w pełni przekonany, że ludzie, którzy nie przeżyli piekła, nie są ludźmi w pełni dojrzałymi". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Krzyż i kryzys. 1. W ziemi jałowej było bardzo cicho, bardzo zimno i mrocznie. Pomyślałem, że to dziwne, iż piekło opisuje się zazwyczaj jako miejsce gorące i hałaśliwe, huczące inferno wypełnione krzykami dusz smażących się w ogniu. Dziwne mi było, że moderniści usiłowali pozbyć się piekła, uznając je za pojęcie nieaktualne, pozbawione znaczenia dla człowieka dwudziestego wieku. Piekło to zapoznane od Boga miejsce w ziemi jałowej, więzienie duszy postawionej w obliczu Jego absencji, z którego nie ma żadnego wyjścia opatrzonego napisem ..Zbawienie", ni drogowskazów prowadzących ku duchowej obecności Chrystusa. Zdałem sobie sprawę, że formuły, podług których żyłem dotąd, nie nadają się do stosowania. Skruszył się mój miecz liberalnego optymizmu. Myślałem i o tym, że zgroza bomby atomowej i obozów koncentracyjnych stanowiła ostateczną próbę, z której wyszedłem jeszcze obronną ręką, powiadając sobie, iż zło jest tylko aberracją w stałej i zgodnej z Bożym zamysłem ewolucją ludzkości. Miałem rzecz jasna świadomość, że w porównaniu z tymi, którzy cierpieli w czas wojny, znajdowałem się w uprzywilejowanej sytuacji, ale też dzięki temu zyskałem dystans niezbędny, by zmieścić całą zgrozę ostatnich lat w swojej teorii pojednania. Bóg pojednał się z cierpiącą ludzkością, gdy stał się z nią jednym poprzez cierpienia Chrystusa, po to, by Boża miłość zwyciężyła zło, a pogodzony z sobą rodzaj ludzki został odkupiony. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że będę mógł myśleć o Bogu nie zjednanym z ludzkością, Bogu całkowicie nieobecnym, dalekim i transcendentnym. Nawet w najtrudniejszych chwilach swojego dzieciństwa zawsze miałem pewność, że Bóg stoi po mojej stronie, darząc za ciężką pracę i uczciwe życie dobrze zasłużonymi nagrodami. Świat mógł nieraz wydawać się surowy, ale był racjonalny, a stąd bezpieczny i dobry. Bóg obecny w Chrystusie jednał się z ludzkością albo, jak pisał Browning, ulubiony poeta liberalnych protestantów: "Bóg jest w swoim niebie, wszystko dobrze w świecie" Teraz Bóg był w swoim niebie, ja zaś w piekle bez pojednania i śladu Chrystusa, odcięty od źródeł siły duchowej, pozostawiony sam sobie. Instynkt, jak zawsze u mnie, podpowiadał, by uporządkovać wszystko, rzucając się w pogoń za kolejną zdobyczą, ale jedyną, jaka przychodziła mi na myśl, już miałem i teraz ta sama zdobycz mogła mnie zniszczyć, ja zaś nie widziałem znikąd ratunku. Zdjął mnie nagle taki lęk, że nalałem sobie kolejną potrójną whisky. To mnie uspokoiło. Usiłowałem myśleć jasno. Jak postępować? Nie miałem pojęcia. Powoli zaczynałem rozumieć, że muszę znaleźć kogoś, kto powie mi, co robić. Przez mgłę paniki przedarł się wreszcie mój obudzony ze snu talent organizatora. Zacząłem rozważać problem, jakby należał do kogoś innego. Kiedy duchowny wychyla kolejne potrójne whisky, powiadając sobie, że jest skończony, oznacza to załamanie, a kiedy załamuje się duchowny w diecezji Starbridge, jego przełożeni mają do wyboru dwie drogi. Jeśli jest wyczerpany, ale nadal compos mentis, wysyłamy go zwykle do Devonu, do zakładu zwanego Allington Court, cichego hotelu z kaplicą, codziennymi nabożeństwami i biegłym doradcą, by odpoczął i wrócił do siebie. Kiedy jednak nie jest w stanie normalnie funkcjonować w świecie, odwozi się go do opactwa Starwater, do tamtejszych fordytów, anglikańskich benedyktynów, cieszących się dobrą sławą w przywracaniu do życia zmaltretowanych dusz. Krótki odpoczynek w Allington Court nie mógł pomóc w moim stanie, a poza tym jak jechać do Devonu, gdy moja żona leży chora w szpitalu. Na myśl o fordytach wzdragałem się. Chociaż mnisi mieszkali w mojej archidiakonii, opactwo było państwem w państwie, gdzie nie sięgała moja władza. Fordyci - podporządkowani co prawda Kościołowi anglikańskiemu - odpowiadali wyłącznie przed arcybiskupem Canterbury; biskup Starbridge, ustanowiony oficjalnie ich "wizytatorem", raz w miesiącu odwiedzał klasztor, wszelako nie miał nad nim żadnej władzy, ja zaś, jako archidiakon, ani nie miałem władzy, ani obowiązku wizytowania mnichów. Po objęciu swoich funkcji w 1937 roku, raz złożyłem grzecznościową wizytę opatowi: zaduch kadzideł i obrzydliwa gipsowa figura Matki Boskiej zdjęły mnie taką zgrozą, że nigdy więcej już tam nie zawitałem, chyba że zmuszony odwieźć któregoś z kolegów, przeżywającego niefortunne załamanie. Mnisi prawdopodobnie postawiliby mnie na nogi, gdybym złożył im krótką wizytę (dłuższa nie wchodziła w rachubę, bo zaraz zostałbym wzięty na języki), ale czy wytrzymałbym z nimi? Być może tak, o ile skryłbym się pod osłoną anonimowości. Wielu z nich musiało mnie jednak zapamiętać; gdy odstawiałem swoich obłąkanych braci w wierze, nie porzucałem ich na progu, sam umykając do samochodu. Wzdrygnąłem się na myśl o plotkach i machinalnie sięgnąłem po butelkę whisky. Dotarło do mnie wreszcie, że nie mogę siedzieć za biurkiem, pić whisky i wzdragać się na myśl o fordytach. Musiałem znaleźć kogoś, kto powie mi, jak przetrwać, a kiedy człowiek znajdzie się w ziemi jałowej, nie czas na strojenie fochów, trzeba uchwycić się pierwszej rozsądnej możliwości i modlić się o wyzwolenie. Przypomniałem sobie Darrowa, byłego fordytę. Nie przebywał nigdy w domu zakonnym w Starwater, ale od chwili powrotu do świata regularnie odwiedzał klasztor i na pewno potrafiłby wskazać mi tam kogoś. Niechby umówił mnie telefonicznie na rozmowę, w ten sposób mógłbym uniknąć spotkania z którymś ze znanych mi mnichów i zachował anonimowość. Wstałem. Nie było czasu do stracenia. Starannie wtuliłem butelkę za słownik oksfordzki, starannie ukryłem pustą szklankę w szufladzie biurka. Posterowałem na zewnątrz, wgramoliłem się do samochodu i po pięciu próbach trafiłem wreszcie kluczykiem do stacyjki. Czy byłem zbyt pijany, by prowadzić? Nie, ale policja mogła być innego zdania. Czy mogłem spotkać patrol o trzeciej nad ranem? Po wydostaniu się z miasta raczej nie. Byłem w stanie przejechać dwanaście mil do domu Darrowa w Starrington Magna bez wypadku? Z pewnością, a gdyby ktoś próbował mnie zatrzymać, dałbym mu w nos. Dławiąc silnik posuwałem się Kanoniczą z prędkością dwóch mil na godzinę. Nie widziałem, gdzie jadę, w końcu jednak zaświtało mi, że nie włączyłem świateł. Zatrzymałem samochód, by znaleźć przełącznik. Po co szukać w czasie prowadzenia, głupio robić dwie rzeczy naraz. Rozbłysły długie światła, koniec zaciemnień, niech Bogu będą dzięki, wojna się skończyła! Ciemności rozproszyły się w cudowny sposób. Ujrzałem przed sobą bramę Zaułka, zamkniętą na klucz. Jak zawsze między jedenastą wieczorem a szóstą rano. Musiałem przyznać, że jestem pijany albo szalony, albo jedno i drugie. Jak mogłem zapomnieć o tak elementarnym fakcie dotyczącym życia w Zaułku Katedralnym? Miałem co prawda klucz od bramy, ale uświadomienie sobie, że jestem pijany albo i obłąkany kazało mi zastanowić się, co robię. Dotarło do mnie wreszcie, że nie potrafię dojechać do Starrington Magna, a nawet gdyby, nie pojawię się bladym świtem w drzwiach Darrowa nie ogolony, rozedrgany i cuchnący whisky. Zostawiłem samochód, dobrnąłem do domu i schroniłem się na powrót w gabinecie, by solidnie pomyśleć, chociaż moje zadanie było tak oczywiste, że żadne myślenie nie było konieczne. Musiałem doprowadzić się do stanu używalności. Bohatersko zaaplikowałem sobie Alka-Seltzer. Z wysiłkiem powlokłem się na górę, wziąłem kąpiel, ogoliłem się bez zacinania (nie lada wyczyn) i włożyłem czyste ubranie. W końcu, usatysfakcjonowany, że wyglądam nie gorzej niż każdy inny duchowny, który o mało nie stracił żony w ponurych okolicznościach, wróciłem do gabinetu, wypiłem herbatę i czekałem, odpalając papierosa od papierosa. Próbowałem wyliczyć, kiedy Darrow pojawi się w kolegium teologicznym. Powinien być przed ósmą, gdy studenci i wykładowcy zbierają się na poranne nabożeństwo w kaplicy. Wyciągnąłem z półki rozkład jazdy, wyszukałem pociągi ze Starrington Magna i znalazłem przyjeżdżający do Starbridge o siódmej trzydzieści pięć. Od stacji do Zaułka szło się dziesięć minut. Za kwadrans ósma Darrow powinien pojawić się przed głównym wejściem. Spojrzałem na zegarek, po czym wymknąłem się z domu już drugi raz tego ranka i przez dziedziniec katedry ruszyłem w stronę kolegium położonego przy bramie Świętej Anny. II. Akurat się pojawił. Kiedy wchodziłem do biura dyrektora, wieszał właśnie kapelusz. - O, jak się masz, Darrow - rzuciłem, jakbym natknął się na niego przypadkiem w trakcie garden party. - Wybacz, że nachodzę cię o tak wczesnej porze. Poświęcisz mi chwilę? - Naturalnie. - Posłał mi zimny uśmiech, połączenie maksimum uprzejmości i minimum ciepła, i wskazał na krzesła przy małym stoliku pod oknem. - Siądźmy. Zacząłem od wytłumaczenia swojego sfatygowanego wyglądu. - Przepraszam, jeśli sprawiam wrażenie trochę sponiewieranego, ale nie spałem całą noc. Moja żona urodziła, dziecko przyszło na świat martwe. - Naprawdę strasznie mi przykro. - Zaskoczyła mnie szczerość w jego głosie. Oczekiwałem uprzejmych wyrazów współczucia, a nie autentycznego zatroskania. - To był chłopiec czy dziewczynka? Wpatrywałem się w niego, uświadamiając sobie z przerażeniem, że zadał pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć. Nikt nie powiedział mi, jakiej płci było dziecko, a ja nie zapytałem, zajęty myślą, jak upchnąć trupka pod najbliższy dywan i spuścić kurtynę. - Na pewno tak martwiłeś się o żonę, że w ogóle nie pomyślałeś o dziecku - powiedział Darrow, zręcznie tuszując żenującą ciszę, gdy pojął, co się stało. - To zrozumiałe w takiej sytuacji. - Nie mogłem zobaczyć dziecka wczoraj wieczorem - odparłem sztywno. - Idę tam dzisiaj. Nie myśl tylko, że nie znam swoich chrześcijańskich obowiązków. - Nie myślałem o twoich powinnościach w wypełnianiu chrześcijańskiego obowiązku, tylko o tym, jak pogodzisz się z bolesną stratą. - Jaką bolesną stratą. Dziecko, które urodziło się martwe, dla ojca nie istnieje. Tylko matka, która nosiła je przez dziewięć miesięcy, może odczuwać coś, co da się określić jako stratę. Darrow sprawiał wrażenie przejętego, zmilczał jednak moje słowa. - Nie martw się - dodałem oschle. -Nie przyszedłem wypłakiwać ci na ramieniu swoich osobistych tragedii. Powiedziałem ci tylko o tym nieszczęściu, by wyjaśnić, dlaczego nie najlepiej wyglądam. - Rozumiem - odparł Darrow. - Zatem wszystko w porządku, tak? - W absolutnym. Przerwałem, rozumiejąc poniewczasie, że zapędziłem się w kozi róg. Jak mogłem być tak głupi, żeby powiedzieć, że wszystko jest w absolutnym porządku? Gotów pomyśleć, że jestem gruboskórnym potworem, obojętnym na śmierć dziecka i zagrożenie życia żony. - Jeśli mam być absolutnie szczery - dodałem, usiłując gorączkowo pokazać się w bardziej chrześcijańskim świetle - ta ostatnia doba była jedną udręką, ale nie chcę zanudzać cię makabrycznymi szczegółami. - Zanudzaj mnie, ile chcesz. - Nie, nie, to zupełnie niepotrzebne. To była tylko... cóż, mówiąc ściśle, raczej nieprzyjemna sytuacja. Musieli poświęcić dziecko, żeby ratować żonę. Dowiedziałem się później, że nawet próbowali i je ratować, ale gdyby przeżyło, byłoby upośledzone. Łatwiej mi się pogodzić z... tym, co się stało. Decyzja. Moja decyzja. Widzisz, musieli mnie pytać. Czysta formalność, bez tego wiedzieli, co robić. Niemniej... dość nieprzyjemne. - Bardzo. - Co innego mogłem zrobić? Jeśli lekarz zwraca się do ciebie i mówi: "Pańska żona umrze, jeśli to i to nie zostanie zrobione" moralnym obowiązkiem człowieka jest ratować żonę i usankcjonować "to i to". Wiem, że podjąłem słuszną decyzję. Nie było innego wyjścia, wolałbym jednak nie być stawianym w sytuacji, w której trzeba podejmować podobne decyzje. - Ciężka próba. - Tak myślę. Tak. Ciężka próba. - Chwyciłem się tego słowa. Mogłem teraz sklasyfikować cały zamęt, pomieścić w określonej kategorii i bezpiecznie schować teczkę za kurtynę. - Cóż - powiedziałem, biorąc głęboki oddech, gotów przejść do innych spraw - to tyle. A teraz... - Bardzo mi przykro, Aysgarth. - Co? Och, dzięki. Miło z twojej strony. Naprawdę nie powinienem zajmować ci czasu jakimiś... - W tych okolicznościach to nawet dobrze, że nie odczuwasz straty. Gdybyś oprócz zgrozy i złości musiał jeszcze radzić sobie z rozpaczą, rzecz byłaby prawie nie do zniesienia. - Złości? - Powiedziałeś, że wolałbyś nie być stawiany w sytuacji, w której trzeba podejmować tak straszne decyzje. - Och, rozumiem. Cóż, nie ma już sensu rozpamiętywać. Co się stało, to się nie odstanie. Pozwolisz, że przejdziemy do sprawy, która mnie do ciebie sprowadza. Ja... - Mam! - wykrzyknął nagle Darrow. - Próbujesz spuścić kurtynę! Pamiętam, mówiłeś mi w zeszłym roku w Crusaderze, jaki jesteś przywiązany do swoich kurtyn. Powiedz mi, Aysgarth, nigdy nie przyszło ci do głowy, że kurtyna powinna czasami być uniesiona? - Do cholery, jeśli chcę spuścić cholerną kurtynę, to ją do cholery spuszczam! - wrzasnąłem, czując przemożną potrzebę wyładowania narastającego napięcia w awanturze. Ledwie wykrzyczałem ostatnie słowa, zdałem sobie sprawę, zbyt późno, że dając upust agresji straciłem nad sobą kontrolę. Wpadłem w panikę. Chwytając się krawędzi stolika usiłowałem nadać swojemu zachowaniu pozór normalności. - Przepraszam - mruknąłem. - Fatalny język. Okropne zachowanie. Nie w swojej skórze. Mały problem - drobiazg - dlatego tu jestem. Przestańmy mówić o nieistotnych sprawach i przejdźmy wreszcie do rzeczy! - Naturalnie - rzekł Darrow. - Przepraszam, że cię rozpraszam. Jego przeprosiny ostudziły mnie trochę. Poczułem się na tyle spokojny, by przybrać zwykły, niezobowiązujący ton. - Nie będę zanudzał cię szczegółami, ale pomyślałem, że może mi się przydać krótka rozmowa, powiedzmy pół godziny, z którymś z fordytów ze Starwater. Mógłbyś zorganizować mi spotkanie? Załatwiłbym to sam, ale część mnichów wie, kim jestem i... cóż, wiem, że to zabrzmi śmiesznie, ale... - Chcesz zachować anonimowość. Nic w tym śmiesznego. To naturalne. I rozsądne. Jeśli szukasz odosobnienia, ostatnią osobą byłby człowiek witający cię zaraz od wejścia okrzykiem: Ach, dzień dobry, archidiakonie! Poczułem się znacznie pewniej. - Dlatego właśnie postanowiłem prosić cię o pomoc - powiedziałem z nową wiarą. - Gdybyś wymienił mi najlepszych ludzi w Starwater, powiem ci, którego z nich nie znam, i wtedy... - Możesz wyrwać się na kilka godzin do Londynu? - Myślisz o tamtejszym opactwie fordytów? - Rozwiązałoby to problem anonimowości i oszczędziło ci podróży do forkshire. Pamiętasz, jak ci mówiłem w Crusaderze o Aidanie Lucasie? - Chcesz powiedzieć... - Że masz szczęście. Jest w Londynie. Wraca do zdrowia po operacji oka. W tej chwili, gdzieś na krańcach ziemi jałowej dojrzałem słaby zarys drogowskazu z napisem "Zbawienie". III. Przyjmuje wizyty? - Byłem u niego w zeszły weekend. Myślę, że zechce cię widzieć. Nie może w tej chwili czytać i chętnie wita gości. W kolejnym przypływie paniki uczułem, jak zarys drogowskazu rozmywa mi się przed oczami. - Kłopot w tym, że nie będę miał teraz czasu na wyjazd do Londynu. Mam w tej chwili mnóstwo pracy i... Darrow, który od początku naszej rozmowy zachowywał się łagodnie i spokojnie, doszedł nagle do wniosku, że powinien radykalnie zmienić taktykę. Zaatakował bez ostrzeżenia. - Mój drogi Aysgarth - natarł. - Dajmy sobie spokój z kojącą fikcją, że twój problem to drobiazg, który można rozwiązać w ciągu sympatycznej, półgodzinnej pogawędki przy herbacie w opactwie Starwater. Doskonale wiem, jaki masz stosunek do fordytów. Za nic nie szukałbyś ich pomocy, gdybyś nie rąbnął o dno, krusząc przy tym beton. Przestań obnosić się z tą swoją morderczą jorkszerską dumą, przestań układać przemowy z tych idiotycznych jorkszerskich niedomówień i przestań wysilać się, żeby mi dowieść, że jesteś najtwardszym archidiakonem w całym chrześcijańskim świecie! Jego sympatia i zainteresowanie sprawiły, że nagle uwolniłem się od zamętu i paniki. Niemal zachłystując się poczuciem ulgi, przystąpiłem do ataku. - Chciałbyś, żebym zamienił się w kupkę nieszczęścia i padł ci tu na dywan! - krzyknąłem. - Miałbyś satysfakcję, widząc, jak twój wieloletni wróg leży pokonany, prawda? Ale ja nie jestem typem duchownego, który przeżywa załamania nerwowe, typem duchownego, który ma pogmatwane życie, typem duchownego, który... - Sprawiasz wrażenie duchownego, który potrzebuje natychmiast duchowej pierwszej pomocy, i jeśli dasz mi szansę, to... - Graj sobie cudotwórcę przed zaślepionymi studentami i odczep się ode mnie. - Tu się bardzo mylisz. Moim obowiązkiem wobec Kościoła i wobec naszego przełożonego, doktora Ottershawa, jest dopilnować, żebyś się całkiem nie posypał i nie wywołał pierwszorzędnego skandalu. Pijesz, prawda? - Nie muszę odpowiadać na to pytanie! Będę się opowiadał przed biskupem, a nie przed aroganckimi eks-opatami, jak ty! - Niech i tak będzie - powiedział Darrow, wstając i kierując się w stronę stojącego na biurku telefonu. - Zadzwonię do doktora Ottershawa. Zabrakło mi tchu. Skoczyłem na równe nogi, wyrwałem mu słuchawkę z ręki, rzuciłem na widełki i stanąłem na straży przy aparacie. - Aysgarth, jeśli uznam za wskazane, w końcu i tak powiem o wszystkim biskupowi, chyba że mnie zamordujesz. Przestań rzucać się w panice i wysłuchaj, co mam do powiedzenia. Zdaj się na mnie, rób co mówię, a nie poinformuję doktora Ottershawa o tym, w jakim okropnym jesteś stanie. - Ale... - Aysgarth, chcesz wyjść z tego kryzysu, czy nie? - Co za cholernie głupie, całkowicie zbędne i niewydarzone pytanie! - Więc siadaj na krześle i daj mi zrobić coś, żebyś nie wykrwawił się na śmierć, nim trafisz na stół operacyjny Aidana. IV. Ledwie opadłem na krzesło, rozległo się pukanie do drzwi i zajrzał wicedyrektor Jennings. - Przepraszam, Jon. O, dzień dobry, archidiakonie! Chciałem tylko sprawdzić, czy już jesteś. Prawie ósma. - W tej samej chwili odezwał się dzwon w kaplicy wzywający na poranny obrządek. - Byłbym ci wdzięczny, gdybyś odprawił za mnie nabożeństwo, Frank. Muszę omówić coś ważnego z archidiakonem. Jennings zniknął. Darrow był wolny aż do nabożeństwa z Podniesieniem, do "mszy", jak to nazywał na anglokatolicką modłę. - Zacznijmy od twoich zajęć na dzisiejsze przedpołudnie - powiedział, kiedy tylko Jennings wyszedł z gabinetu. - Odwołam wszystko. Co miałeś w planach po naszym spotkaniu? - Wrócić do domu, powiedzieć młodszym dzieciom, co się stało -starsi chłopcy są w szkole - i zająć się codziennymi obowiązkami. O dziewiątej powinienem spotkać się z wikariuszami, o dziesiątej z doktorem Ottershawem, o jedenastej mam posiedzenie komitetu diecezjalnego w sprawie... - O której umówiłeś się w szpitalu? - Powiedzieli, żebym przyszedł koło południa. Jak tylko skończy się zebranie komitetu, pójdę zobaczyć żonę, kogoś z administracji, dziecko... - przerwałem. Nastąpiła długa chwila ciszy, po czym usłyszałem dochodzący gdzieś z oddali swój głos: - Nie zniosę tego. - Dziecka? - Nie, nie o to chodzi. Nic wobec niego nie czuję. To zniosę. Nie zniosę widzenia z żoną. - Możesz mi powiedzieć dlaczego? - Nie twój zakichany interes. - Może czujesz się winny? Winny, że cierpi z powodu twojego dziecka? - Przestań strzelać na oślep i bawić się w jasnowidza! - Może czujesz się winny, bo chciałeś, żeby dziecko przeżyło, a ona umarła? Poderwałem się na nogi, wywracając krzesło. - Jesteś niebezpiecznym szarlatanem! Idź do diabła! Wychodzę! - Aysgarth... - w ułamku sekundy zastąpił mi drogę - naprawdę szukasz zguby? Musisz zobaczyć się z żoną i ja ci w tym pomogę. Odwołam spotkanie z wikariuszami, z biskupem, odwołam wszystkie zebrania diecezjalne na Wieczystej, ale nie odwołam twojej żony. - Mówię ci, że nie mogę się z nią zobaczyć, nie mogę... - Musisz. Jeśli nie pojawisz się w szpitalu, wybuchnie skandal. I tak już wszyscy w diecezji zastanawiają się nad twoim małżeństwem, być może jest to nawet najbardziej zastanawiające małżeństwo w całym Kościele anglikańskim. Nie co dzień zdarza się, by archidiakon brał sobie za żonę dziewczynę z towarzystwa. Każda plotka na wasz temat natychmiast zostanie podchwycona i wyolbrzymiona. Wda się prasa brukowa i chyba nie muszę ci tłumaczyć, co się będzie działo, gdy dziennikarze oznajmią, że wasze małżeństwo się rozpada? Aysgarth, uświadom sobie wreszcie, że stoisz na skraju katastrofy, zrobisz jeden fałszywy krok i runiesz w przepaść! Nie sposób było kłócić się z nim. Dokładnie tak samo oceniałem własny kryzys. Nie bardzo wiedząc, co robię, odszedłem od drzwi i stanąłem przy oknie. Z przerażeniem ujrzałem, że kontury katedry rozmywają mi się przed oczami. - Znikają wszystkie punkty orientacyjne - powiedziałem. - Jak znajdę drogę bez punktów orientacyjnych? - Czekałem na odpowiedź ale Darrow milczał, katedra zaś zamieniła się w mgłę światłocieni, niewyraźną jak impresjonistyczny obraz. Zdjęty strachem, że w przypływie słabości zdradzę się przed nie lubianym człowiekiem z uczuciami nie do przyjęcia, raz jeszcze próbowałem pokryć obrzydliwą prawdę wściekłością. - Czemu przeżywam takie męki! - krzyknąłem waląc pięścią w stół. - Czemu mnie się to przytrafiło? Darrow natychmiast pospieszył z liną ratunkową, sugerując, że mękom można ulżyć. - Aidan pomoże ci znaleźć odpowiedź na to pytanie - rzekł. - Ale teraz jesteś kompletnie zagubiony. No, Aysgarth - słyszałem, że wraca do stolika - spróbuj się uspokoić. Robisz w rozpaczy tyle hałasu, że nie usłyszałbyś Boga, nawet gdyby przyjął ludzką postać i przemówił do ciebie w BBC English. Zapewniam cię, że nie znajdziesz w tej chwili wyjścia, rzucając się na oślep i podnosząc szum. Słuchaj - słuchaj w milczeniu i uspokój się. Zamrugałem gwałtownie. Udając, że wyciągam z oka jakąś drobinę, zatoczyłem się na stolik. Darrow przysunął swoje krzesło bliżej mnie. Cisza przeciągała się. Wreszcie zebrałem siły i spojrzałem na niego. Nie odwrócił wzroku. Kanciasta twarz, wydatne kości policzkowe, mocna szczęka, wysokie czoło. Jasnoszare oczy usiłowały narzucić mi spokój. Cholerny szaman! Bez wątpienia uważał się za uzdrowiciela, drugiego Chrystusa. Na pewno. Zawrzałem wściekłością na taką arogancję, ale już po chwili zapomniałem o mętnych salonowych sztuczkach Darrowa, zajęty mimowolnie przywołanym, a teraz ogromniejącym w myślach wizerunkiem Chrystusa. Widziałem go wśród chorych, uciemiężonych, umęczonych. Wyobraziłem go sobie jak mówi: A sprawiedliwy z wiary żyć będzie. - Wszystko jest jednością- powiedziałem. - Wszystko jest jednym. - Dopiero po chwili zorientowałem się, że wypowiedziałem na głos słowa ojca. Zmieszany próbowałem jakoś zatuszować tę bezsensowną uwagę. - Chcę mieć uczucie spójności - powiedziałem - a czuję się zupełnie rozbity. - Chcesz być cały. Zesztywniałem. - Dlaczego użyłeś słowa "cały"? - Czemu nie? Było to słowo, które ulubił sobie Nasz Pan. Kiedykolwiek wchodził pomiędzy chorych... - Właśnie. - Zignorowałem bijącą w oczy synchroniczność naszych myśli, przypisując ją zwykłemu przypadkowi, i wreszcie zdołałem się odprężyć. - Lepiej się czujesz? - zapytał Darrow. Ku własnemu zaskoczeniu musiałem przyznać mu rację. Przyświadczyłem ostrożnym mruknięciem, po czym kątem oka zerknąłem na katedrę, by z ulgą dojrzeć jej wyraziste kontury. - Bardzo dobrze - rzekł Darrow, zadowolony, że nie zamierzam już chodzić po ścianach jego gabinetu. - Spróbujmy teraz wzmocnić cię jakoś przed zasadniczą rozmową z żoną. Znajdę ci jakiś kąt na kilkugodzinną drzemkę. - Ale co u licha masz zamiar powiedzieć... - Zostaw wszystko mnie. Poradzę sobie, a ty zajmij się sobą i spróbuj trochę odpocząć po bezsennej nocy. Zanim zaczniesz się ze mną spierać, niech ci przypomnę, że troska o twoje zdrowie jest moim religijnym obowiązkiem - powiedział Darrow tonem nie znoszącym żadnego sprzeciwu. Nie miałem innego wyjścia, jak pozwolić mu wyprowadzić się z gabinetu. Kiedy Darrow zabierał się za ludzi, działał niczym czołg; tak też się czułem -jakby po mnie przejechał. Powlokłem się za nim posłusznie na piętro, do sypialni ordynanda, który właśnie wyjechał, i jak mi przykazał, zamknąłem za sobą drzwi na klucz, gdy zniknął. - Myślisz, że mógłby wrócić? - zapytałem ogłupiały. - Nie, pojechał na pogrzeb do Birmingham. Nie chcę tylko, żeby wpadła tu jakaś gorliwa sprzątaczka z miotłą... No, nie stój tak, Aysgarth! Zdejmuj buty, koloratkę, wyciągnij się na łóżku w pozycji horyzontalnej i spróbuj odpocząć, choćbyś nie mógł zasnąć. Wrócę po ciebie wpół do dwunastej z jakimś jedzeniem i za piętnaście dwunasta pójdziemy do szpitala. - Chcesz iść ze mną? - Naturalnie. Myślałeś, że zostawię cię samego z tym koszmarem? - Ale twoja praca, wykłady, spotkania... - Poradzę sobie. Nie martw się. - Nie mogę burzyć ci wszystkiego tylko dlatego, że jestem trochę nie w sosie... - Aysgarth, przestań z łaski swojej udawać, że ostateczność jest byle drobną przypadłością. Wyszedł. Posłusznie zamknąłem drzwi, ściągnąłem buty i koloratkę, po czym wyciągnąłem się na łóżku, gotów na trzy godziny samotnych mąk. A jednak usnąłem. V. Usnąłem, a we śnie pojawił się wuj Willoughby, wykrzykując: -To ostateczność, teraz zaczniesz płacić! - Chciał mnie zabić zakrwawioną siekierą, którą dzierżył w ręku, ale uciekłem do domu, Potem po schodach na górę do pokoju dziecinnego. Złapałem młot kowalski leżący obok kołyski pełnej martwych niemowląt; kiedy wpadł za mną waląc w drzwi, rozbiłem mu czaszkę na miazgę. Biłem, biłem, biłem i biłem, aż wreszcie z przerażeniem zrozumiałem, że ofiarą nie jest wuj Willoughby, lecz moja matka. Wiedziałem, muszę ukryć jakoś swoją pomyłkę. Wiedziałem, że muszę poćwiartować ciało, ukryć je pod dywanem i spuścić kurtynę, ale trup nie chciał zniknąć. Ledwie przestawałem walić młotem, zaczynał znóv ożywać. Zdjęty paniką usiłowałem raz jeszcze unieść młot, ale okazał się dla mnie za ciężki. Walczyłem rozpaczliwie i bezskutecznie z ołowianym ciężarem, gdy nagle poczułem, że za moimi plecami czai się wuj Willoughby z zakrwawioną siekierą w dłoni i... Usiadłem sztywno na łóżku, zasapany i spocony. Zrozumiałem, że jestem w małej sypialni, pod dachem kolegium teologicznego, za oknem słońce na promiennym, bezchmurnym niebie oświetlało katedrę. Chwila minęła, nim spojrzałem na zegarek. Ku swej uldze dojrzałem, że za chwilę powinien pojawić się Darrow. Byłem gotów do akcji. Koniec z próżnymi drzemkami i idiotycznymi koszmarami. Nadszedł moment zmierzenia się z następnym etapem mojej próby. W rozpaczy usiłowałem wyobrazić sobie, jak przeżyć odwiedziny w szpitalu. VI. Ustalmy, jaką postawę przyjmiemy wobec twojej żony - rzekł Darrow, podając mi kanapkę i szklankę wody. - Kluczem przetrwania trudnej rozmowy jest dobre przygotowanie. Jesteś w stanie powiedzieć coś tak przyziemnego, jak "Kochanie, tak mi przykro, że przeszłaś przez takie okropne doświadczenia, ale dzięki Bogu żyjesz, czy nawet i to będzie dla ciebie za wiele? - Nie, myślę, że dam radę, ale nie za długo. - Dziesięć minut? - Wytrzymam. To będzie zależało od niej. Jeśli dobrze się czuje, nie będzie kłopotów, sama zacznie mówić. - Jeśli ciągle czuje się kiepsko, też nie będzie kłopotów, siostry nie pozwolą ci siedzieć zbyt długo. Powiem ci, co zrobię. Dopilnuję, żeby bez względu na okoliczności wyciągnąć cię stamtąd po pięciu minutach. Jeśli i tego nie wytrzymasz, wyjdź do toalety, a kiedy wrócisz, siostra cię wyprosi. - Jak ja wytrzymam następnych trzydzieści lat małżeństwa? -jęknąłem zdesperowany. - Nie myśl o następnych trzydziestu latach, tylko skup się na tym, żeby przebrnąć jakoś przez dzisiejszy dzień. - Nie rozumiem, jak się w to wszystko wplątałem... - O tym też teraz nie myśl, odłóż spekulacje na potem... Kiedy zdałeś sobie sprawę, że twoje małżeństwo jest pomyłką? - Jakiś czas temu, ale póki miałem trofeum do zdobycia, wydawało mi się, że wszystko jakoś się ułoży. Póki widziałem w niej zdobycz, wszystko było dobrze. - Chcesz powiedzieć, że przestałeś widzieć w niej zdobycz? - Nie, w końcu zdobyłem ją całkowicie. - I już jej nie chcesz? - Cóż, nie mam już nic do zdobycia. Co można zrobić ze zdobytym trofeum? Postawić na kominku? Czasami sprawia to prawdziwą satysfakcję. Człowiek spogląda na trofea stojące na kominku i sama świadomość posiadania tak idealnego przedmiotu sprawia mu przyjemność, ale kłopot z Dido polega na tym, że... - Daleko jej do bycia idealnym przedmiotem. Tak, widzę to. Nadzwyczaj kłopotliwy dylemat... A od jak dawna polujesz na trofea? - Och, od zawsze. To sposób, by Odbić Się Od Dna i Piąć Się w Górę. - Jakiego dna? - Dna, na którym zostają przegrani, tam gdzie trumna. - Przegrana równa się śmierci? A zdobywanie trofeów życiu? - Tak, ale... - zabrakło mi słów. W pamięci pojawiły się nieoczekiwanie słowa Jezusa podług świętego Mateusza: "Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci życie z mego powodu, znajdzie je". - Zdobyłem wszystko, czego pragnąłem - powiedziałem, kryjąc twarz w dłoniach - ale straciłem kierunek. - Niezupełnie. - Jestem na dnie, koło trumny. - Ale nie w niej. - Tak, ale... - Musisz wydobyć się z tego dna, Aysgarth, zapomnieć o trumnie. - Nie wiem jak... - Włóż koloratkę i buty, otrzep z siebie pył i spójrz śmiało przed siebie, myśląc, jak przetrwać. Przetrwanie to teraz twoje trofeum. Zacznij o nie walczyć. Sięgnąłem po koloratkę i powlokłem się na start kolejnego wyścigu. Rozdział drugi. ¦ • ¦"Czasami nie sposób pojąć sens życia; ale nie warto żyć jeśli człowiek nie podejmuje takiej próby". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. 1. - Kochany Stefanie... - Dido, moje kochane maleństwo... - Och, Stefanie, czuję się taka bezużyteczna, taka przegrana, nie potrafię nawet urodzić dziecka, jak się patrzy... - Liczy się tylko to, żebyś była zdrowa. - Mogę jeszcze umrzeć, kiedy wywiążą się komplikacje... - Nie umrzesz. Zdecydowanie zabraniam - oświadczyłem z uśmiechem i ująłem jej dłoń. - Och, Stefanie, tak bardzo cię kocham. Napisałam list... - Czytałem go, kochanie. Uważam, że to najpiękniejszy list, jaki może otrzymać mąż. - Miałeś go przeczytać, gdybym umarła! - Tak, ale czy to nie urocze, że nadal żyjesz i możesz usłyszeć, jak ci mówię, że był cudowny? Roześmialiśmy się. Czas płynął szybko niczym świetlny napis ITMA, każda litera pojawiała się na swoim miejscu, zgodnie z oczekiwaniami, miałem jednak wrażenie, że linijki skaczą mi przed oczami. W uszach dźwięczał mi głos Alexa, powtarzający bez końca: Jak my wszyscy okłamujemy się nawzajem! - Stefanie drogi - mówiła Dido. - Gdybyśmy mogli zapomnieć o całym tym nieszczęściu, jakby nic się nie zdarzyło. Nie uwierzysz, ale na chwilę przed twoim przyjściem chcieli mi to pokazać. Martwe ciało. Mój Boże! Możesz sobie wyobrazić podobny brak wrażliwości? Natychmiast podniosłam krzyk. Merry miała rację. Powinnam była rodzić w Londynie, a nie w tej prowincjonalnej rzeźni. I tak by się stało, gdybym tak się nie martwiła, że ludzie będą mówili, jaka ze mnie okropna żona, że znowu zostawiłam cię zupełnie samego na gospodarstwie. Jestem pewna, że w uroczej, eleganckiej klinice w Londynie nikt nie podtykałby mi ciała pod nos, kiedy ja chcę zapomnieć, jaka jestem przegrana... - I zaczęła płakać. Natychmiast wykorzystałem okazję, by zadzwonić na siostrę. Pojawiła się oddziałowa, spojrzała na zanoszącą się nie kontrolowanym szlochem pacjentkę i powiedziała do mnie: - Czujemy się już dobrze, ale to naturalne, że jesteśmy jeszcze bardzo przygnębieni. - To ona próbowała mi podetknąć pod nos trupa! - wrzasnęła Dido. Siostra z kamienną twarzą poradziła mi, żebym skrócił wizytę. Musnąłem Dido w policzek, zapewniłem o swoim uwielbieniu i już mnie nie było. Na korytarzu czekał Darrow. Rozmawiał z rozłożystą kobietą, z tych, którym można powierzyć z całym zaufaniem opiekę nad cotygodniową zmianą kwiatów w kościele. - Aysgarth, to opiekunka szpitalna, pani Collins. - Posłał jej uśmiech zarezerwowany specjalnie dla kobiet. Pani Collins zaczęła się wdzięczyć. Darrow, mój osobisty czołg, znowu wziął wszystko na siebie. - Pani Collins zaofiarowała się, że zaprowadzi cię i pokaże dziecko, zanim załatwimy formalności. - Ach, tak. - Po scenie, którą urządziła Dido, byłem gotów uznać oglądanie martwego dziecka za przyjemność. - Dziękuję, pani Collins. Kiedy schodziliśmy na dół, złożyła mi zwyczajowe wyrazy współczucia. Przeszliśmy przez trawnik, który nieoczekiwanie opadał ku rzece. W Starbridge rzeka pojawia się zawsze w nieoczekiwanych miejscach; opływa miasto wokół, a jej odnogi wiją się wśród ulic, tak że człowiek zawsze znajduje się w pobliżu wody, podobnie jak zawsze znajduje się w pobliżu katedry. Nad kwitnącymi czereśniami na brzegu, nad kominami dalekiego budynku, na tle bezchmurnego nieba widziałem jej wieżę. Pani Collins wprowadziła nas do jakiegoś bezimiennego budynku i otworzyła pierwsze drzwi na lewo z holu. - Poczekam tutaj - powiedział Darrow i zajął pozycję pod najbliższą ścianą. Wszedłem za opiekunką do sali, gdzie na stole leżała jakaś kupka, przykryta prześcieradłem. - Poczekam z ojcem Darrowem na zewnątrz - powiedziała kobieta ściszonym głosem, jakim ludzie mówią w kościele, i zostawiła mnie ku mej uldze samego. Drzwi się zamknęły. Spojrzałem na prześcieradło. Nikt nie patrzył, nie musiałem tam zaglądać. Postanowiłem, że nie zajrzę, ale przypomniałem sobie Darrowa. Będzie wiedział, jeśli nie zajrzę. Nie wierzyłem ma się rozumieć w telepatię, ale wiedziałem, że zada wścibskie pytanie, otaksuje moją reakcję i doda dwa i dwa, nim zdążę powiedzieć "biała magia". Już na myśl o tym, że zna mój stosunek do Dido, robiło mi się zimno. Nikomu nie powie, tego byłem pewien, ale i tak było nieznośne, że wiedział. Poczułem nagle nieprzepartą chęć umknięcia mu, zanim odkryje mój brak ojcowskich uczuć wobec trupa, cóż kiedy wiedziałem doskonale, że po to, by przetrwać, potrzebuję osobistego czołgu, zdolnego rozjechać wszystkie przeszkody na mojej drodze. Na myśl o przetrwaniu przypomniałem sobie leżące na stole maleńkie truchło, któremu nie dane było przetrwać. Zacisnąłem zęby, i uniosłem prześcieradło i rzuciłem szybkie spojrzenie. Niemowlę było bardzo małe, bardzo brzydkie i bardzo martwe. Opuściłem prześcieradło i zorientowałem się, że nadal nie wiem, jakiej było płci. I Musiałem sprawdzić. Przypuśćmy, że szpitalna opiekunka odkryje moją ignorancję, kiedy przyjdzie do wypełniania papierów? Co sobie pomyśli o takiej skandalicznej obojętności wobec krwi z mojej krwi? Zadrżałem od stóp do głów. Z oporami raz jeszcze uniosłem prześcieradło: dziecko było ¦, zawinięte w płótno; nie potrafiłbym go rozwinąć. Miałem nudności. Z ulgą dojrzałem w kącie umywalkę. Co to za sala? Dlaczego nie zostawiono dziecka na oddziale do czasu tych farsowych oględzin? Dlaczego po histerycznym ataku Dido zaniesiono je wprost do prosektorium? Czyżby planowano sekcję? Czy też postąpiono zgodnie ze szpitalnymi przepisami? Nie miałem pojęcia. Bez wątpienia pani Collins oświeci mnie później w tym względzie. Tymczasem jednak byłem tutaj, w budynku prosektorium i rozglądałem się po sali, przeznaczonej do oględzin ciał. Jeśli takie było rzeczywiście jej przeznaczenie, co za idiota pomalował ściany tak jadowitym odcieniem żółci? Zwymiotowałem zgrabnie do umywalki w rogu. Poczułem się trochę lepiej, spłukałem wymiociny i podjąłem stanowczą decyzję, by zachowywać się, jak przystało na chrześcijanina. Wróciłem do trupa. Dopiero teraz zobaczyłem karteczkę z napisem: AYSGARTH (PŁEĆ MĘSKA). Patrzyłem na swojego syna. Złożyłem dłonie, zamknąłem oczy i spróbowałem się modlić. Jako protestant nie uznawałem modlitw za umarłych, ale wyszedłem z założenia, że powinienem się pomodlić o wybaczenie za swój udział w jego śmierci. Niestety, nie byłem zupełnie w stanie zaimprowizować żadnej modlitwy. Zamyślałem zmówić Ojcze Nasz, po chwili usłyszałem, że powtarzam słowa Wierzę. Najwyraźniej niewiele brakowało, żebym zaczął chodzić po jadowicie żółtych ścianach. Jaki duchowny przy zdrowych zmysłach mógłby pomylić obydwie modlitwy? Być może zdjęty wyrzutami sumienia podświadomie uznałem, że prośba "I wybacz nam nasze winy" jest niestosowna, a może ta pomyłka była zaledwie jeszcze jednym dowodem, że jestem wykończony. Zrozpaczony tęskniłem za odczuciem obecności Chrystusa. Przepełniony mocą Ducha, odzyskałbym władzę nad sobą i wszystko byłoby dobrze. Przyszło mi na myśl, że gdyby Jezus był fizycznie obecny przy mnie, wziąłby dziecko na ręce i w swojej miłości uczynił pięknym. Zebrawszy odwagę ująłem zawiniątko, ale niemowlę pozostało, jak było, paskudne. Pogrążony w jeszcze głębszej rozpaczy powiedziałem na głos do mojej nie nazwanej krwi z krwi: - Wybacz, Straszny zamęt. Wracaj lepiej, gdzieś był. - Wypowiadając te idiotyczne słowa, pomyślałem, że jest "z Chrystusem", jak się powiada symbolicznie, gdzieś w ostatecznej rzeczywistości, niepojętej dla ludzkiego umysłu. Nagle ujrzałem w wyobraźni wyrazistą postać Chrystusa, nie zniewieściałego romantyka z sentymentalnych wiktoriańskich obrazów i nie magnetycznego przywódcę, jak go zwykłem sobie przedstawiać, lecz idealizowany wizerunek mojego ojca, który kochał dzieci i który w czasie naszych niegdysiejszych sobotnich spacerów potrafił przeistoczyć ponure wzgórza wokół Maltby w raj. Gdy spojrzałem znowu na trupa, nie widziałem już martwego ciała, lecz osobę, nie jakąś tam osobę, lecz wyjątkową, wyjątkową jak wszystkie pozostałe wnuki mojego ojca, które na pewno kochałby, gdyby dożył ich narodzin. Na wspomnienie miłości ojca ohydna żółta sala zatonęła w świetle, rozpacz odeszła i na jeden krótki moment ziemia jałowa przeistoczyła się, jak przeistaczał się niegdyś pejzaż Yorkshire, kiedy żył jeszcze mój ojciec i kiedy wędrowałem z nim po raju. - Będzie ci teraz dobrze - powiedziałem na głos, i gdy wypowiadałem te słowa, nie słyszałem idiotycznej wypowiedzi obłąkańca, lecz symboliczne porozumienie z wnukiem mojego ojca, niepowtarzalną jednostką, której pamięć będzie zachowana. Odłożyłem niemowlę na miejsce, gdzie spoczywało, i przez długą chwilę stałem bez ruchu, pogrążony w żalu po wszystkich, którzy odeszli. Zaciągnąwszy prześcieradło na niezapomnianą twarz, wyszedłem szybko z sali. II. Nie chcę o tym mówić - uprzedziłem Darrowa, zanim zdążył się odezwać. - Gdzie jest pani Collins? - dodałem, widząc, że opiekunka szpitalna gdzieś zniknęła. - Czeka na nas w swoim biurze. Wyszliśmy na zewnątrz. Po chłodzie prosektorium zalała mnie fala słonecznego ciepła. Trawa była promiennie zielona. - Załatwię wszystko z panią Collins, podpisz tylko formularze i możesz zaczekać w samochodzie. - Dzięki. - Utkwiwszy wzrok twardo w budynek szpitalny przed nami, dodałem: - Nie ma potrzeby pozbywać się anonimowo ciała. Nie zmiotę go pod dywan. - Powiem jej to. - Powinien otrzymać normalne świadectwo urodzenia. Nie zniknie ot tak, tylko dlatego, że urodził się martwy. - Jakie imię mam podać? - Artur. Jeśli na formularzu dla martwo urodzonych niemowlaków nie ma miejsca, niech wpisze imię na marginesie albo na odwrocie. Będzie miał normalne imię i normalny pogrzeb, normalny grób i nagrobek, na którym będzie wyryte ARTUR. - Załatwię zakład pogrzebowy. Nie martw się o nic, Aysgarth, wszystko odbędzie się tak, jak sobie życzysz. Zostaw to mnie. III. Gratuluję, przetrwałeś tę ciężką próbę zaskakująco dobrze -powiedział Darrow, kiedy wyjechaliśmy ze szpitala. - Dziwne, ale widzenie z Dido nie było takie straszne, jak się obawiałem. Jeszcze jedno ćwiczenie ze świata fantazji. Za to pójście do Artura niemal mnie wykończyło. To była rzeczywistość. - To ważne, że stał się dla ciebie kimś realnym. Człowiek nie przezwycięży bolesnego doświadczenia, dopóki naprawdę nie zmierzy się z nim. Przyjąłem to stwierdzenie z uwagą, po czym powiedziałem: - Zawsze będę miał poczucie winy, ale potrafię z nim żyć, bo wiem, że teraz jest mu dobrze. Już sam fakt, że to wiem, oznacza, że uzyskałem wybaczenie. To niejasne stwierdzenie zabrzmiało mi dziwnie znajomo. Znowu pojawiło się prześladujące mnie od dawna wrażenie deja vu. Usiłując wyjaśnić swoje uczucia Darrowowi, szukając jednocześnie w pamięci wcześniejszego obrazu, który sprawił, że słowa wydały mi się tak bliskie, powiedziałem wolno: - Kiedy go zobaczyłem, stał się kimś wyjątkowym. Zniknęła obcość wywołana poczuciem winy. Tak jakby w sposób mechaniczny zadziałało jakieś prawo naukowe. - Ech, wy moderniści - rzekł Darrow. - Zawsze gotowi bić pokłony przed ołtarzem nauki. Czemu nie powiesz, że potęga miłości potrafi odegnać rozpacz i przynieść przebaczenie? Albo, jeśli brzmi ci to za mało skomplikowanie, czemu po prostu nie powiedzieć: "Bóg w Chrystusie pojednał świat ze sobą"? Czemu plątać w to naukę? - Należymy do różnych generacji, Darrow. - Tak. Moja była odurzona postępami nauki! Myślałem, że twoja wyzwoliła się z tego zauroczenia, szczególnie po Hiroszimie. Wreszcie natrafiłem na źródło swojego deja vu. Niemal w tych samych słowach Alex wyraził nadzieję, że zaopiekuję się jego rodziną, gdyby Ashworth nie wrócił z wojny. W uspokojeniu obaw o chłopców i Lyle widział znak bożego przebaczenia. I im, jak Arturowi, miało "być dobrze", nie musiał się o nich niepokoić. Byli symbolem bożej łaski i odkupienia. - Przy okazji - zapytałem nagle. - Jak się miewa Charles Ashworth? - Dużo lepiej. Przyjeżdża do mnie w drugiej połowie tygodnia. - To cud, że żyje. Nie wierzyłem, że wrócił. Ashworth nie tylko przeżył oflag, do którego dostał się zaraz po upadku Tobruku, ale i obóz koncentracyjny, gdzie trafił w 1944 roku, po tym jak pomógł kolegom w ucieczce. Za bramą obozu stał się zaginionym, nie mógł pisać listów, był poza zasięgiem informacji zbieranych przez Czerwony Krzyż. W1945 roku, po wyzwoleniu obozu, musiał spędzić jakiś czas w szpitalu wojskowym i dopiero wtedy został zdemobilizowany. Lyle porzuciła tymczasowe mieszkanie w Starvale Saint James i powróciła do domu w Cambridge. Pomyślałem o małym Charleyu, jak rozpromieniony wymachuje swoją chorągiewką z Union Jackiem. Wśród tylu bolesnych strat, z jakimi stykałem się jako duchowny, dobrze było widzieć rodzinę, której nadzieje na połączenie nie okazały się płonne. - Dlaczego ni stąd, ni zowąd zapytałeś o Charlesa? - zaciekawił się Darrow, kiedy wjeżdżałem w Zaułek. Nie mogłem mu powiedzieć o utajonej rodzinie Alexa i moich wyrzutach wobec Lyle. - Wspomniałeś o Hiroszimie - odparłem - a ja pomyślałem o jeńcach na Dalekim Wschodzie, którzy za sprawą bomby mogli wrócić do domu. Potem przyszli mi na myśl jeńcy w Europie. Co teraz? - zapytałem, chcąc zmienić temat. - Jedź z łaski swojej do kolegium. Zostawisz tam samochód i na kilka godzin pojedziemy do domu. Załatwiłem już wszystko. Przeszedł mnie dreszcz strachu. - Nie pracujesz po południu? - Szczęśliwym trafem wziąłem sobie wcześniej wolne. Później ci o tym opowiem. - Ale co z moją pracą? Miałem wizytować... - Jeden z twoich wikariuszy mówił mi. Odwołałem. - Może w takim razie powinienem zostać w domu i nadrobić zaległości. Niezależnie od zwykłej sterty listów, na które muszę odpowiedzieć, powinienem napisać ślubną homilię na sobotę, kazanie na niedzielne nabożeństwo, brudnopis raportu dla komitetu diecezjalnego o... - Na wszystko będzie pora później. Do weekendu jeszcze szmat czasu. Przykro mi, Aysgarth, ale ani na chwilę nie spuszczę cię z oka. To zbyt niebezpieczne. Znowu zaczniesz pić. - Muszę powiedzieć, że bardziej nie mogłeś mnie obrazić! - Masz zamiar wojować ze mną? Oszczędź sobie energii i pogódź się z tym, że zostałeś wycofany z obiegu na dwadzieścia cztery godziny. - Dwadzieścia cztery godziny? - Spędzisz ze mną popołudnie w Starrington Magna, a potem wsiądziesz do pociągu siedemnasta trzydzieści do Londynu. Spotkasz się z Aidanem i przenocujesz u fordytów. Wszystko zostało ustalone -oświadczył Darrow, a ja odczułem mglistą ulgę, że nadal jest moim czołgiem i decyduje o wszystkim na swój stanowczy sposób. Nagle pojawiło się jakieś nieoczekiwane uczucie. Przez chwilę nie potrafiłem go rozpoznać, po czym uświadomiłem sobie, że to wdzięczność. Słaby i oszołomiony, ale całkowicie compos mentis podjechałem Północną Alejką pod kolegium teologiczne. IV. Ledwie skręciłem w Północną Alejkę, zobaczyłem czekającego na nas przed bramą kolegium wielkiego, czarnego Rolls-Roycea. Ta wspaniała maszyna, od dłuższego już czasu przedmiot moich potajemnych westchnień i zachwytów, należała do drugiej żony Darrowa, bogatej ziemianki, którą zaciągnął do ołtarza wkrótce po wyrwaniu się z klasztoru w 1940 roku. To bardzo w stylu Darrowa, poślubić Rolls-Roycea, wiejską rezydencję i wziąć sobie na dodatek kobietę młodszą o dwadzieścia osiem lat. Darrow nigdy nie robił niczego połowicznie. Zazwyczaj nie obwoził się w Rollsie i skrupulatnie podkreślał, że uwielbia jeździć rowerem (jak wielu ludzi z jego pokolenia nigdy nie nauczył się prowadzić), niemniej bywało, że brał samochód, po czym zostawiał go bezwstydnie w Zaułku, na urągowisko mieszkańcom. Duchowni nie rozbijają się Rollsami z szoferem. Doktor Ottershaw kulił się za każdym razem, kiedy donoszono mu, że znowu namierzono samochód Darrowa. - Posłałem po Rollsa, żeby oszczędzić czasu - rzucił Darrow lekko. - Umówiłem się w domu kwadrans po trzeciej z architektem. - Rozumiem - odparłem oschle, parkując z szacunkiem swój samochód dwa jardy od szlachetnego zderzaka Rollsa. Ze swojego siedzenia wysunął się zabytkowy szofer, uchylając czapki. Niepewny, czy potrafi panować nad samochodem, opadłem na wspaniałą tapicerkę. Próbowałem nie posyłać tęsknych spojrzeń w stronę kierownicy. - O co chodzi z tym architektem? - zapytałem, usiłując oderwać się od zawistnych myśli. - Chciałem porozmawiać z tobą o tym. - Gdy maszyna ruszyła, Darrow nie podnosząc głosu zapytał szofera: - Słyszysz mnie, Jarvis? - nie otrzymał jednak odpowiedzi. - Biedny stary! - stwierdził, chociaż szofer nie mógł być wiele starszy od niego. - Jest okropnie głuchy, ale przynajmniej możemy spokojnie rozmawiać. Pozwól, że ci wyjaśnię, jakim sposobem wyłączyłem cię z obiegu na dwadzieścia cztery godziny. Rozgłosiłem, że przeprowadzasz rozpoznanie w związku z planowanymi przeze mnie zmianami w kolegium i dlatego musisz zostać na noc w Starrington Magna. Biskup był lekko zaskoczony, kiedy usłyszał, że mam jakieś plany, ale powiedziałem mu, że wyjaśnię to później. Poczułem skurcz w sercu. Obawiałem się najgorszego. Miałem nadzieję, że pani Ottershaw uzupełniła ostatnio biskupi zapas tabletek na niestrawność. - Mogę spytać wprost, o jakim planie mówiłeś, czy pozostawisz mnie w niewiedzy, jak doktora Ottershawa? - To zależy od ciebie. Nie musimy rozmawiać o tym dzisiaj, jeśli nie czujesz się na siłach. - Dajesz mi wspaniałą okazję do oderwania się od własnych zmartwień. Mów. Kolegium teologiczne było prywatną instytucją, która powinna zachowywać niezależność wobec diecezji, ale że dziewiętnastowieczne donacje dawno straciły na wartości, coraz częściej zwracano się o wsparcie finansowe do diecezji i teraz kolegium było pod jej ścisłym nadzorem. Kolejni biskupi zasiadali w jego radzie, a archidiakon Starbridge miał mieć na nie oko w imieniu biskupa. Zaczynałem podejrzewać, że moje oko zostanie poddane ciężkiej próbie. W tamtym okresie, w maju 1946 roku, kolegium nie nadążało przyjmować wszystkich, którzy poczuli powołanie kapłańskie w czasie wojny i teraz mieli wreszcie szansę podjąć naukę. Usiłując jakoś zaradzić brakowi miejsca, Darrow wpadł na pomysł, by zamienić nie używane wschodnie skrzydło swego domu na tymczasową bursę dla ordynandów. Architekt, którego oczekiwał po południu, miał określić koszt robót. To w stylu Darrowa, naradzać się z architektem bez porozumienia z biskupem, ale Darrow od lat ignorował doktora Ottershawa. Nie mogłem powstrzymać się od komentarza. - Obawiam się, że diecezja nie ma funduszy na pokrycie twoich zamierzeń. Trzeba było porozmawiać najpierw z biskupem, dopiero potem wciągać w całą sprawę architekta. - Po co miałem rozmawiać z biskupem, nie wiedząc, jakie koszty wchodzą w grę? - Rozumiem, niemniej remont budynku to tylko jeden z wielu wydatków. A koszty utrzymania nowych rezydentów? Będziesz potrzebował dodatkowego personelu, dodatkowych... - To mogę skalkulować bez żadnej pomocy, kiedy będę przygotowywał kosztorys. Ta beztroska arogancja zawsze doprowadzała mnie do furii. Jego nieuleczalny zwyczaj działania według własnego widzimisię groził postawieniem na głowie całej archidiakonii. Wymyśla coś, zaczyna działać nikogo nie pytając o radę, a potem będzie się dziwił i obrażał, że władze nie podzielają jego zapału i nie mogą się dopatrzyć w tych mrzonkach manifestacji Ducha Świętego. Wstrząsnąłem się na wspomnienie jego manii uzdrawiania, a przed oczami stanął mi obraz pobladłego doktora Ottershawa, sięgającego po tabletki na niestrawność. - Co twoja żona na rekwizycję rodzinnej posiadłości? - zapytałem, zapominając szczęśliwie o własnych zmartwieniach i nie mogąc oprzeć się pokusie uszczypliwości. - Pewnie jest zadowolona, że będziesz miał jakieś zajęcie na emeryturze. - Emeryturze? - Darrow nie posiadał się z oburzenia. - Kto mówi o emeryturze? Potwierdzały się moje najgorsze podejrzenia. Znowu chciał odgrywać swoją ulubioną rolę cudotwórcy. - Mój drogi Darrow - powiedziałem. - Może cię to zdziwi, ale nie możesz być w dwóch miejscach równocześnie. Albo będziesz kierował kolegium teologicznym, albo będziesz prowadził filię - zakładając, że diecezję będzie na to stać - ale nie możesz robić dwóch rzeczy naraz, a że zbliżasz się do siedemdziesiątki, to według mnie całkiem odpowiedni moment, żebyś zrezygnował z zajmowanego stanowiska i... - Wiek nie ma tu nic do rzeczy! - Darrow był wściekły. -Słuchając cię można by pomyśleć, że jutro kończę siedemdziesiąt lat, tymczasem mam dopiero sześćdziesiąt sześć. Jestem w znakomitej formie i z pewną pomocą poradzę sobie z kierowaniem kolegium i filią. Dałem spokój i przez resztę drogi rozmyślałem nad tym, jakiej rady powinienem udzielić biskupowi. To niełatwa sprawa, gdy awanturnik pokroju Darrowa zaczyna wcielać w czyn szalone mrzonki, mogące doprowadzić do łez najtwardszego archidiakona. Ciągle nad tym medytowałem, szczęśliwy, że mogę oderwać się od własnych zmartwień, gdy Rolls wjechał do parafii Starrington Magna i sunął główną ulicą wioski. Za ostatnimi domkami znajdował się otoczony wysokim ceglanym murem pałac, obszerna rezydencja, tak bardzo nie umywająca się jednak do Starmouth Court, że nawet biedna Grace chętnie ją odwiedzała. Chociaż Anna Darrow była arystokratką, jej prostota, otwartość i zdrowy rozsądek sprawiały, że Grace czuła się w jej towarzystwie swobodnie i traktowała jak przyjaciółkę. Anna została matką chrzestną Stokrotki; w 1940 roku Grace i ja byliśmy gośćmi na jej cichym, skromnym ślubie. Bardzo ją lubiłem i życzyłbym jej z całego serca innego męża zamiast Darrowa. Pałac sprawiał wrażenie osobliwego tworu flory; złudzenie brało się stąd, że jasnozłoty kolor cegieł harmonizował w miły dla oka sposób z otaczającą go zielenią trawników, krzewów i drzew. Z okna Rollsa dojrzałem na podjeździe porzucony rowerek dziecinny. Ocienione portykiem, otwarte na oścież drzwi frontowe przywodziły na myśl sielską atmosferę wiejskiego życia. Ujrzałem w wyobraźni właściciela rowerka, wyrastającego pośród tej idylli i za młodego jeszcze, by w pełni docenić swoje szczęście. - Jak mały? - zapytałem uprzejmie. Skoro miałem być gościem Darrowa, postanowiłem, że winien mu jestem zadośćuczynienie za wcześniejsze uszczypliwości. - Dziękuję, dobrze. - Darrow, który miał i dzieci, i wnuki z pierwszego małżeństwa, nigdy nie wynurzał się na ich temat, ale na wspomnienie najmłodszego potomka puchł z dumy. Myślę, że każdy, kto dochowa się dziecka w tak zaawansowanym wieku, ma prawo odczuwać dumę, niemniej nadal uważam, że to nie przystoi starzejącemu się duchownemu. Gdy wysiadaliśmy z Rollsa, wybiegł nam na powitanie korpulentny, mocno zbudowany czterolatek o gęstych, jasnych włosach i szarych oczach. Powtarzano, że sieje postrach na proszonych herbatkach, ale w tej chwili wyglądał całkiem łagodnie. Trzymał w ramionach wielkiego, burego kota; głośne mruczenie nie pozostawiało wątpliwości, że zwierzak jest wniebowzięty. - Jak się masz - powiedział Darrow. - Potrafisz udźwignąć Williama! Mama w domu? Chłopiec potrząsnął głową i podsunął kota Darrowowi. - Spóźniliśmy się na lunch - zwrócił się do mnie Darrow, przyjmując prezent. - Żona pewnie nie mogła dłużej na nas czekać. Ma teraz mnóstwo pracy w majątku. Siądź na chwilę w bibliotece -wskazał głową pokój po prawej, kiedy weszliśmy do holu - a ja tymczasem poproszę kucharkę, żeby coś nam przygotowała. Ruszyli obydwaj w stronę kuchni, z kotem mruczącym w ramionach Darrowa, zza jakichś drzwi obitych zieloną materią wyszła im na spotkanie niania. Posłusznie wycofawszy się do biblioteki, zabałaganionego, pełnego kurzu pokoju, gdzie wiktoriańskie woluminy poświęcone wiejskim sportom walczyły o lepsze z gablotami pełnymi wypchanych ryb, zdałem sobie sprawę, że wcale nie chciałem usiąść na chwilę, jak sugerował Darrow, lecz napić się. Na szczęście wyjazdem z domu zdążyłem przelać trochę whisky do butelki po syropie przeciwkaszlowym. Wyciągnąłem buteleczkę z wewnętrznej kieszeni marynarki, odkręciłem zakrętkę i już miałem pociągnąć solidny haust, gdy do pokoju wsunął się Darrow i złapał mnie na gorącym uczynku. - Poręczna piersiówka - stwierdził. - Tak myślałem. - Mówiłeś, że idziesz do kuchni - rzekłem najbardziej bezbarwnym tonem. - Zleciłem to zadanie niani. Oddaj mi z łaski swojej tę butelkę Aysgarth. Zaopiekuję się nią z prawdziwą przyjemnością. - To zupełnie zbyteczne, dziękuję. Jeśli uważasz, że nie powinienem teraz pić, nie będę pić. - Miło słyszeć, że tak łatwo potrafisz się powstrzymać, niemniej byłbym szczęśliwy, gdybyś oddał mi tę butelkę. Straciłem panowanie nad sobą. - Jak śmiesz sugerować, że nie potrafię odmówić sobie picia! Darrow podszedł do najbliższej półki, wyciągnął Biblię niczym magik dobywający królika z kapelusza i położył ją na biurku przede mną. - Połóż tu rękę i przysięgnij, że nie przesadzałeś ostatnio z piciem. Chwyciłem Biblię, wsunąłem na miejsce, wybiegłem do holu i ruszyłem do toalety pod schodami. Na oczach Darrowa wylałem whisky do umywalki. - Proszę! - Wcisnąłem mu pustą butelkę w dłoń. - Tyle, jeśli chodzi o twoją teorię, że nie potrafię powstrzymać się od picia! Darrow wypłukał dokładnie buteleczkę, powąchał, by upewnić się, że nie pozostał bodaj ślad zapachu whisky, po czym wyrzucił ją do kosza pod umywalką. - Gotów na lunch? - zapytał sucho. Sztywny ze złości i wstydu poszedłem za nim do jadalni. V. - Darrow odmówił krótką modlitwę, nalał mi wody i oświadczył: - Nie będziemy rozmawiać w czasie jedzenia. Prowadząc konwersację czułbyś się jak w czasie towarzyskiej wizyty, tymczasem w żadnym wypadku nie powinniśmy pozwalać ci na złudzenie, że wszystko jest w porządku. Incydent z butelką dowodzi, że nadal objawiasz silną tendencję do oszukiwania samego siebie. - Och, do licha, zapomnij o tej nieszczęsnej butelce - powiedziałem, zadowolony, że udało mi się uniknąć wulgaryzmów. Odzyskiwałem kontrolę nad językiem, co oznaczało, że wracają mi siły. Miałem nadzieję, że Darrow to zauważył. Zabrałem się za zapiekankę, delektując się zapachem mielonej baraniny i przypieczonym złociście puree. Ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że jestem głodny. Na koniec pokojówka wniosła do jadalni misę smażonych jabłek i dzbanek prawdziwego custardu; kucharka Darrowów miała dostęp i do jajek z fermy kurzej w majątku. Kiedy zmiotłem wszystko do czysta, spojrzałem z zadumą na Darrowa, niepewny, jak zareaguje na widok papierosa. Czułem się, jakbym trafił pod opiekę niepoprawnie purytańskiej niańki. - Oburzysz się, jeśli zapalę? - zapytałem w końcu. - Możesz palić, o ile nie będziesz pił. - Co mam pić, skoro wylałem whisky? - Cóż, w domu jest wino i inne alkohole. Spojrzałem na niego zdumiony. - Uważasz mnie za alkoholika, tak? - Słowo "alkoholik" brzmi tak samo jak "załamanie nerwowe" - oświadczył Darrow. - Wzbudza rozmaite zupełnie niepożądane reakcje emocjonalne. Nie, w żadnym razie nie mam cię za człowieka, który ledwie otworzy rano oczy, chwyta za butelkę brandy. Gdyby tak było, dawno już napytałbyś sobie biedy. Uważam jednak, że jesteś typem pijaka, który powinien wiedzieć, że zaznaczyłem poziom alkoholu w karafkach i natychmiast zorientuję się, ile łyknąłeś, gdy odwróciłem głowę. Zapaliłem papierosa. - Jak to jest - powiedziałem najmilszym tonem,- że mam cały czas ochotę dać ci w nos? To dość żenujące ciągoty, jak na duchownego! - To nader interesujące pytanie - ku memu zdziwieniu oświadczył Darrow z całkowitą powagą. - Zastanawiam się, czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo interesujące. Nasuwa się oczywista odpowiedź: nigdy nie było między nami porozumienia, a stres wywołany obecną sytuacją uwydatnia to jeszcze bardziej. Mam jednak podejrzenia, że chodzi o coś więcej. Musimy naturalnie przyjąć, że czujesz się upokorzony, bo ktoś, kogo nie lubisz, ogląda cię w takim stanie, musimy też przyjąć, że przerażony tym, co się dzieje, usiłujesz pokryć przerażenie butą. To wszystko oczywiste. Dlaczego jednak przyparty do muru jesteś w stanie słuchać wyłącznie rad wyrażanych w agresywny sposób? Możesz mi nie wierzyć, ale wobec zdesperowanych ludzi nie mam zwyczaju zachowywać się jak kapral, a przecież nic nie wskórałem z tobą po dobroci, dopiero kiedy powiedziałem ci ostrym tonem, że rąbnąłeś o dno na tyle mocno, by skruszyć beton, zacząłeś słuchać. Podobało ci się to. Wreszcie poczułem, że coś do ciebie dociera. Najwidoczniej, gdy jesteś przerażony, rozumiesz tylko twarde słowa, ale dlaczego? Czy ktoś w przeszłości uczył cię, jak przetrwać używając zniewag, które wywoływały w tobie agresywne, niemniej zbawcze reakcje? Zdumiał mnie. Musiałem też z niechęcią przyznać, że wywarł na mnie wrażenie. Ma się rozumieć, że nie miałem zamiaru dać mu poznać, że mnie zdumiał i wywarł na mnie wrażenie. - Rozbij namiot na dziedzińcu katedry i zacznij stawiać kabałę! -odparłem, przybierając najbardziej rozeźlony ton. - Wybacz, Darrow, wiem, że masz rozliczne talenty, ale to nieznośne, kiedy zachowujesz się jak kuglarz i bawisz w czytanie myśli. Mam ciągle ochotę... - Dać mi w nos. Właśnie. Czy to twój ojciec stosował wobec ciebie zniewagi? - Ależ skąd! Mój ojciec był najłagodniejszym, najlepszym, najdelikatniejszym... - A więc może twoja matka? - Nie bądź śmieszny! Żadna kobieta nigdy mnie nie znieważała. Moja matka była niezwykle rozumną, wyjątkową kobietą. Rozpieszczała mnie. - Podobało ci się to? - Naturalnie. - Dlaczego "naturalnie"? To wcale nie musi być takie oczywiste. Są ludzie, którym to przeszkadza. - Nie wiem, do czego zmierzasz, Darrow, ale całkowicie błądzisz. Nieczęsto miałem okazję widywać matkę, ale całymi latami prowadziliśmy korespondencję, która obojgu nam przynosiła wiele radości. Jeśli chcesz wysnuć z tego jakieś Freudowskie wnioski, to... - ...dasz mi w nos. Jasne. Nasza rozmowa zaczyna przypominać starą balladę z powracającym refrenem. Nie wiem, czy ją przedłużać, ale coś mi się tu nie zgadza. Słyszałem, jak mówiłeś, że miałeś ciężkie dzieciństwo, a tu zachwycający ojciec i nie widząca poza tobą świata matka, co oznaczałoby rodzinny raj. Czyżbyś przesadzał mówiąc o ciężkim dzieciństwie? - Nie. Ojciec zbankrutował, gdy miałem siedem lat. Nasz dom został rozbity. Brata i mnie wysłano do szkół, nędznie wyposażono i powtarzano, że albo będziemy Piąć Się w Górę, albo Przepadniemy. - To rzeczywiście twarde słowa. Wolno wiedzieć, kto tak do was przemawiał? - Nie, nie wolno! Niedobrze mi się robi na te twoje zagrywki. Sherlock Holmes! Mam ochotę... - Tak, tak, tak. I cały refren po ostatniej zwrotce. - Darrow odłożył serwetkę na bok. - Pokażę ci sypialnię, gdzie możesz odpocząć, w czasie kiedy ja będę rozmawiał z architektem. - Jeśli pozwolisz - zacząłem, czyniąc herkulesowe wysiłki, by zachować resztki uprzejmości - wolałbym przejść się po parku. W końcu przeleżałem prawie cały ranek. - Istotnie. Wyjdę z tobą na chwilę. Pogoda jest zachęcająca. Wyszliśmy przez boczne drzwi kierując się przez trawnik w stronę dzikiego parku. Było ciepło, w ogrodzie czuło się spokój. Kiedy złość zaczęła mijać, musiałem przyznać, aczkolwiek niechętnie, że Darrow zaprezentował niezwykłe zdolności dedukcyjne. - Darrow, jakie znaczenie ma dla ciebie Freud? - zapytałem po dłuższym wahaniu, zafascynowany. - Co byś powiedział, gdyby ktoś wyznał ci, że we śnie rozbił na miazgę czaszkę własnej matce? - To zależy kim byłaby matka i kim byłby ten człowiek. Nie trzymam się niewolniczo Freuda, prawdę mówiąc w ogóle nie muszę się go trzymać. - Uważasz, że taki sen mógłby być zupełnie pozbawiony znaczenia? - Jeśli sny są częścią nieświadomej pracy mózgu, należałoby powiedzieć, że nawet najbardziej absurdalny sen ma jakąś przyczynę i dlatego nie może być całkowicie pozbawiony znaczenia. Może naprawdę chcesz spytać o to, kiedy sen, absurdalny czy nie, ma sens przy poznawaniu zaburzonej psychiki? Wyznaję, że nie będąc psychiatrą niewielką wagę przywiązuję do snów, chyba że powtarzają się często, wywołują niepokój albo jedno i drugie. - Gdyby jednak ów człowiek powiedział ci, że sen o matce bardzo go zaniepokoił? - Zapytałbym, czy nadal odczuwa niepokój. Wiesz, jak to jest nawet z najgorszymi koszmarami. Budzisz się cały spocony, a po minucie już śmiejesz się z jego absurdalności. - Gdyby jednak ów człowiek powiedział ci, że nadal odczuwa niepokój... - Doszedłbym prawdopodobnie do wniosku, że był to znaczący sen, ale niekoniecznie bardzo ważny. - Czy jednak oznaczałby, że ów człowiek chciał rzeczywiście zabić własną matkę? - Nie sądzę - powiedział Darrow niejasno. - Równie dobrze mógł życzyć śmierci komuś innemu, a matka pojawiła się tylko jako substytut. Jeśli matka już nie żyje, mógł wyładować na niej swoje uczucia, pewny, że tak czy inaczej nie skrzywdzi jej. - Och! - Poczułem ulgę. - Może irytują go kobiety i użył matki jako symbolu kobiecości. Może ma skłonności samodestrukcyjne, które rzutował na pierwszą osobę, jaka przyszła mu na myśl. Jest mnóstwo prawdopodobnych tłumaczeń, ale nie wiedząc nic więcej o tym człowieku, nie potrafię powiedzieć nic określonego o jego śnie. - Tak, rozumiem. Oczywiście. - To, że domyślił się złowieszczej obecności wuja Willoughbyego w moim życiu wywarło na mnie takie wrażenie, iż miałem ochotę poddać jego zdolności dalszemu testowi, teraz zaś pod wrażeniem jego autorytatywnych uwag poczułem chęć wyznania, że mówiłem o własnym koszmarze. Ostrożnie, lękając się, że mogę żałować zwierzeń, ale nie potrafiąc przewalczyć pokusy zyskania pewności, rzekłem: - Ja jestem tym człowiekiem. Koszmar przyśnił mi się dzisiaj, kiedy zdrzemnąłem się w kolegium. - Ach tak? - powiedział Darrow umiarkowanie zdziwionym tonem, jakby taka możliwość w ogóle nie postała mu w głowie. Byłem bardzo naiwny, wierząc, że mogę go tak łatwo wywieść w pole. - I nadal czujesz niepokój? - Nie, rozumiem już, o co chodziło. Najpewniej matka była substytutem Dido. Wszystko w porządku. - Naprawdę? - Tak. Niepokoiło mnie to, że mógłbym żywić podobne uczucia wobec matki. - Chcesz powiedzieć, że nie niepokoją cię podobne uczucia wobec żony? - Nie, nie, nie - odparłem ze złością. - Wobec nikogo nie żywię podobnych uczuć. Jasne, że nie chcę zabić Dido, tak samo jak nie miałbym zamiaru zabić matki. Chcę, by po prostu zniknęła z mojego życia i wyszła za kogoś innego, to wszystko. Sen był czysto symboliczny. Naprawdę życzę sobie tylko, żeby to małżeństwo umarło, a chęć zadania gwałtu łączyła się z emocjonalnym stresem po śmierci dziecka. Kiedy przeżywam stres emocjonalny, mam ochotę przyłożyć komuś, żeby sobie ulżyć. - Zauważyłem. I robisz tak? - Co robię? - Przykładasz komuś? - Wielkie nieba, nie, oczywiście, że nie! Duchowni nie robią takich rzeczy! - Och, nie wiem - powiedział Darrow, przyjmując znów nieokreślony ton. - Dlaczego to koloratka miałaby mieć niezachwianą siłę. zdolną rozładowywać gwałtowne uczucia, szczególnie w przypadku, gdy gwałtowne uczucia są skutkiem czegoś, co wydarzyło się całe lata przed podjęciem decyzji o przyjęciu święceń. - Chcesz mi powiedzieć, że miałeś już do czynienia z kapłanami-gwałtownikami? - Przyznaję, że nie natykam się na nich codziennie, ale pamiętam kilku damskich bokserów. - Obrzydliwość! Kobiety powinny być stawiane na piedestale i wielbione. Jak sobie radziłeś z tymi zwyrodnialcami? - Jak ze wszystkimi ludźmi w kłopotach - odparł Darrow. - By wyleczyć ranę, trzeba znaleźć źródło kłopotów. - Spojrzał na zegarek. - Muszę wracać do domu, by spotkać się z architektem. Nie będę miał chyba czasu wypić z tobą herbaty, Aysgarth, ale uprzedzę, by podano ci o czwartej w bibliotece. - Dzięki. - Odprowadziłem go wzrokiem, po czym rad, że mój koszmar znalazł zadowalające wyjaśnienie, ani złowrogie, ani denerwujące, ruszyłem na przechadzkę po lesie. VI. O czwartej wróciłem do biblioteki, wypiłem dwie filiżanki herbaty, nie mogłem jednak nic jeść. Znowu ogarniał mnie niepokój. Chciałem wrócić do pracy, zapomnieć o swoim kryzysie. Myśl, że wkrótce mam jechać do Londynu, gdzie czekała mnie operacja na psychice (zapamiętałem metaforę Darrowa o stole operacyjnym), była tak denerwująca, iż zastanawiałem się, czy będę w stanie wsiąść do pociągu. Odstawiłem filiżankę i rozgorączkowany wyszedłem raz jeszcze z domu. Ku swej uldze na ławce na trawniku dojrzałem Darrowa. Czułem, że potrzebuję kolejnej dawki pierwszej pomocy. Obok stał jego syn. Niańka właśnie zawołała go do domu. Darrow niby to zrazu chciał wstać, opadł jednak z powrotem na ławkę, przecierając oczy, jakby coś mu się przywidziało. - Architekt już pojechał? - zapytałem, przysiadając się do niego. - Co? Ach, architekt. Nie, oprowadziłem go i zostawiłem samego, żeby mógł oszacować koszty. - Najwyraźniej myślał o czymś innym. Widok rozkojarzonego Darrowa był czymś tak niezwykłym, że zapytałem wprost: - Dobrze się czujesz? - Tak - odparł normalnym tonem. - Miałem przez moment osobliwe uczucie, że to wszystko kiedyś się już zdarzyło. - Co za zbieg okoliczności. Mnie zdarza się to bardzo często w ostatnich miesiącach. Nauka upatruje zdaje się wyjaśnienia tego zjawiska w fakcie, iż jedna połowa mózgu pracuje szybciej niż druga. - To rzeczywiście zdumiewające - rzekł Darrow łagodnie - w co wy moderniści nie chcecie uwierzyć. Przełkniecie posłusznie najbardziej niewiarygodne teorie naukowe. Czy to zjawisko pojawiało się w jakichś szczególnych okolicznościach, czy w różnych? Zawahałem się. - Chyba w różnych. - Nie miałem jednak pewności. - Szczerze mówiąc nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. - To ciekawe. Gotów bym sądzić, że człowiek twojego pokroju uważnie je zanalizuje i będzie bezwzględnie poszukiwał racjonalnego wyjaśnienia. A może to coś niemiłego, nawet złowrogiego, co próbujesz czym prędzej wymazać z pamięci? - Nie sądzę. Nie wiem. Naprawdę nie zastanawiałem się nad tym. - Spojrzałem na zegarek. - Co teraz? - Za pięć minut Jarvis zawiezie cię na dworzec w Starbridge na pociąg do Londynu. Czy potrafiłeś zidentyfikować brakującą część doświadczenia deja vu czy pozostaje ona tajemnicą? - Tak, dzisiaj rano. - Pomyślałem o nieświadomym zapożyczeniu od Alexa. - Ale jeśli taka identyfikacja jest możliwa, nie mamy do czynienia z przypadkiem autentycznego deja vu, tylko ze zwykłą koincydencją, zgodną z rachunkiem prawdopodobieństwa. Według mojej definicji z deja vu stykamy się wtedy, gdy czujesz, że dokładnie ta właśnie scena rozegrała się już kiedyś w przeszłości, a przy tym wiesz z całą pewnością, że nie mogła się rozegrać. - Według mnie - odparł Darrow, podnosząc się z ławki - najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, to że dana scena rzeczywiście rozegrała się kiedyś w przeszłości, ale miała nieco odmienny przebieg. Złudzeniem jest dosłowność powtórzenia, nie zaś samo powtórzenie. Scena jest rzeczywiście czymś znajomym. - Nie dając mi szansy na odpowiedź, dodał: - Musisz jechać, Aysgarth. Przy okazji, zapomniałem ci wcześniej powiedzieć, że w bagażniku Rollsa masz torbę podręczną. Jarvis odebrał ją od twojej szwagierki, nim wyjechaliśmy ze Starbridge. A więc mój osobisty czołg rozjechał nawet Merry. Nie posiadając się ze zdumienia na taki wyczyn, zapytałem: - Co u licha pomyślała moja szwagierka, kiedy usłyszała, że porywasz mnie na dwadzieścia cztery godziny? - Zgłosiła chęć zostania porwaną zamiast ciebie. Całkiem nieźle się porozumieliśmy. Oniemiały z podziwu pozwoliłem poprowadzić się na podjazd i dopiero na widok samochodu odzyskałem mowę: - Głupiec ze mnie, że nie wypytałem cię o Lucasa. - To nie ma znaczenia. Sam powie ci wszystko, co trzeba. - Mam tyle pytań... - Aysgarth, czy tonący na widok koła ratunkowego traci czas na zastanawianie się, skąd się ono wzięło? Dlaczego pomalowano je w biało-czerwone pasy? Jakie prawo fizyki sprawia, że utrzymuje się na powierzchni? - Nie tonę jeszcze. Brodzę po wodzie i chcę wiedzieć, skąd ta pewność, że Lucas potrafi mi pomóc. Tylko dlatego, że pochodzi z Yorkshire? - Nie. - Darrow zatrzymał się i zaczął kreślić stopą koło na żwirze, jakby pogrążył się w jakichś skomplikowanych obliczeniach, po czym Wreszcie zdecydował się oświecić mnie. - Trudno mi powiedzieć, ile wiesz o mojej karierze zakonnej rzekł. - W każdym razie po trzech miesiącach, które spędziłem jako postulant w Granchester, oceniono, że nie nadaję się do niczego i usunięto mnie stamtąd. Nieżyjący już generał fordytów zdecydował się na radykalny krok i wypchnął mnie do Yorkshire, gdzie miałem zacząć wszystko od początku. Kiedy przyjechałem do Ruydale, byłem w podobnym stanie jak ty teraz: zły, wystraszony, butny i przede wszystkim głęboko nieszczęśliwy. W pięć minut ułagodzono mnie, poskromiono i dano nadzieję na przyszłość. "Masz wiele odwagi, że chcesz pozostać w zakonie pomimo przeciwności" - powiedział Aidan, sadzając mnie w wygodnym krześle przy kominku i częstując gorącą zupą. - Ile samozaparcia! To dla mnie zaszczyt zostać twoim przeorem. - Darrow roześmiał się raptem na to wspomnienie. - Szczwany stary lis. Teraz te słova brzmią może fałszywie, ale wtedy pomyślałem: wreszcie ktoś, kogo naprawdę obchodzi mój los. - Zdawało mi się, że przeorowie to święci prostaczkowie boży, a nie dyplomaci snujący chytre intrygi. - Aidan ma w sobie prostotę i świętość, ale jest też mądry, umie podchodzić do ludzi i wie, jak posługiwać się tym darem. - Darrov ruszył w stronę podjazdu. - Przy okazji, wiesz chyba, gdzie mieści się opactwo fordytów? - Pomniejszona wersja Carlton Club na północ od Marble Arch? Jak mnichów stać na mieszkanie tam? - Zwolnienie od podatków i gospodarność. Osobiście uważam, że to zupełnie zbędny luksus, ale generał, jak jego poprzednik, nie może oprzeć się pokusie rywalizacji z arcybiskupem Lambeth. - Poznałem opata, kiedy odwiedził cię w 1941 roku - powiedziałem zaniepokojony. - Mam nadzieję, że nie natknę się teraz na niego, a nawet jeśli, najprawdopodobniej nie będzie mnie pamiętał, gdyby usłyszał moje nazwisko... - Nie podawałem twojego nazwiska. Mówiłem z nim, kiedy umawiałem twoje spotkanie z Aidanem, i podkreśliłem, że zależy ci na zachowaniu anonimowości. - Zatem kiedy przyjadę... - Powiesz furtianowi, że posyła cię ojciec Darrow i że chcesz widzieć się z ojcem Lucasem. - A kiedy wrócę... - Natychmiast skontaktuj się ze mną, a ja już zorganizuję ci pooperacyjną opiekę. - A jeśli operacja się nie uda? - zapytałem zdesperowany. - Nie ma o tym mowy, Aysgarth. Nie pamiętasz? Przetrwanie jest twoim nowym trofeum. Jak miałbyś przegrać i wyzionąć ducha na stole operacyjnym? Nie było sensu dalej się spierać. Uśmiechnąłem się sztywno i wymamrotałem: - Dzięki za udzielenie pierwszej pomocy - po czym wgramoliłem się niezgrabnie do Rollsa i zacząłem swoją podróż. VII. Sam tym zaskoczony poczułem się lepiej, gdy tylko pociąg ruszył ze Starbridge w półtoragodzinną trasę do Londynu. To, że wyrwałem się z domu, pozwalało mi na krótką chwilę zapomnieć i o obecnych koszmarach, i o tych, które czekały mnie jeszcze w przyszłości. Lubiłem bardzo Londyn, miasto mojej młodości, wytężonej pracy w szkole, pierwszych przymiarek w sztuce Pięcia Się w Górę. Lubiłem bezsensowny gwar wielkomiejskiego życia, wyczuwalne pod nim nigdy nie słabnące napięcie, lubiłem też atmosferę intelektualnego dreszczyku emanującą z księgarń, muzeów, galerii, teatrów i sal koncertowych. Brud, hałas, smród, szczególnie smród nie mytych ciał, mogły budzić obrzydzenie, ja jednak dawno temu zaakceptowałem fakt, iż bieda zrodziła we mnie tęsknotę za luksusem. Nie miałem zamiaru czuć wyrzutów sumienia z racji braku powołania, by służyć Bogu w slumsach. A przecież gdy spoglądałem tego wieczoru na nędzne ulice, które mijaliśmy zbliżając się do dworca Waterloo, poczułem niemiłe ukłucie na myśl, że w czasie całej mojej kariery udało mi się gładko wymigać od pracy pośród miejskiej biedoty. Wiedziałem teraz, po miesiącach spędzonych z niemieckimi jeńcami, że to nie nędza mnie odstręczała, lecz lęk, że ujawni się mój brak talentów duszpasterskich. Była to dość ponura samowiedza, ja zaś w obecnym stanie byłem zbyt słaby, by stawić czoło myślom o swoich kapłańskich niedostatkach, pocieszyłem się więc wspominając Geoffreya Fishera, arcybiskupa Canterbury, człowieka, który ani nie był przywódcą duchowym na heroiczną modłę Georgea Bella, ani błyskotliwym filozofem-politykiem, jak William Temple, lecz zdolnym administratorem, jak ja. Powojenna epoka to szary, niewdzięczny czas administratorów w pocie czoła pracujących nad odbudową, mój czas, o ile przetrwam, by móc się nim cieszyć. Myśl o przetrwaniu przypomniała mi o męce, przez którą właśnie przechodziłem, i uświadomiła, że nawet mglisty zarys drogowskazu z napisem "Zbawienie" zniknie, jeśli oddam się rozpaczy. Londyn bardziej niż kiedykolwiek sprawiał wrażenie znękanego wojną; ciemny, zniszczony bombardowaniami, pokiereszowany niczym bitewny rumak zdatny wyłącznie do jatki. Chcąc jakoś przezwyciężyć narastające przygnębienie pozwoliłem sobie na ekstrawagancję; zignorowałem wejście do metra i wziąłem taksówkę. Jechałem nowym mostem Waterloo, na drugim brzegu Somerset House kąpał się w popołudniowym słońcu, spoglądając na wschód mogłem dojrzeć na tle majowego nieba cudownie ocalałą kopułę Świętego Pawła. - Jaki numer, szefie? - krzyknął taksówkarz, kiedy wjechaliśmy w uliczkę fordytów na północ od Marble Aren. - Ten duży budynek obok ruin. - Tam, gdzie chodzą w tych śmiesznych biało-czarnych kieckach? Co taki uczciwy anglikanin, jak szanowny pan, ma do tych papoli? Nie miałem sił tłumaczyć mu, że fordyci stanowią anglokatolickie skrzydło kościoła anglikańskiego i nie mają nic wspólnego z Rzymem i papieżem. - Wizyta towarzyska u staruszka, który dochodzi do zdrowia po operacji. - Się chwali - stwierdził kierowca, kiedy stanęliśmy przy ceglanym murze oddzielającym klasztor od ulicy. - Ani słowa, nasi anglikańscy padres zawsze potrafią zachować się jak przystało na dżentelmenów. Dałem mu suty napiwek, by nagrodzić jego łaskawość wobec Kościoła. Kiedy odjechał, pełen niezniszczalnej angielskiej bigoterii, ruszyłem ku swemu przeznaczeniu. Dwuskrzydłowe drewniane wrota osadzone w wysokim murze, dość rozłożyste, by przepuścić wiktoriański powóz, zdawały się zawarte na cztery spusty. Kiedy nacisnąłem klamkę, prawe skrzydło natychmiast ustąpiło. Wszedłem na brukowany dziedziniec, w oknie sieni ujrzałem głowę furtiana, wpatrującego się w intruza. Zamknąłem bramę i uważniej przyjrzałem się budynkowi, którego nie widziałem nigdy przedtem. Sztukaterie fasady ucierpiały od uderzenia bomby, która wybuchła w pobliżu, ale ściany niedawno otynkowano na nowo. Swoim wymuskanym wyglądem dom odcinał się od reszty wynędzniałego miasta, jakby należał do innego świata, do którego wojna miała dopiero dotrzeć. - Dobry wieczór, ojcze - zagadnął furtian, stając na progu sieni. -W czym mogę pomóc? Nienawidzę, kiedy ktoś zwraca się do mnie jak do katolickiego księdza. Mój protestancki grzbiet natychmiast się zjeżył i wiele wysiłku kosztowało mnie, by odpowiedzieć w miarę uprzejmym tonem: - Od pana Jonatana Darrowa do pana Aidana Lucasa. - Nie dam się złapać na słowie "ojciec", czy sięgającym czasów sprzed reformacji tytule "opata". Henryk VIII miał całkowitą rację, gdy zlikwidował klasztory. - Ach, tak. Oczekujemy - odparł furtian z obłudnym namaszczeniem. - Proszę wchodzić. Zagniewany, rozdrażniony, butny, pełen poczucia winy i strasznie zdenerwowany zebrałem całą siłę woli i przekroczyłem próg odrębnego skrzydła Kościoła anglikańskiego. VIII. Dom był niegdyś rezydencją założyciela zakonu, niejakiego Horacego Forda, który w niejasny sposób doszedł do olbrzymiej fortuny, po czym został wyznawcą anglokatolicyzmu (propagowanego podówczas przez Ruch Oksfordzki), a chcąc godnie zakończyć życie, zapisał pokątnie zdobyty majątek Kościołowi anglikańskiemu. Porwany spirytualizmem Kościoła Wysokiego i dziewiętnastowieczną manią do idealizowanego średniowiecza nakazał w testamencie, by pieniądze obrócić na fundację zakonnej wspólnoty, reguły fordytów od świętego Benedykta i świętego Bernarda. Ta bezwstydna autoreklama zrodziła zapewne pogłoskę zachowaną w folklorze kościelnym, że Ford uwzględnił świętego Bernarda nie dla uhonorowania założyciela zakonu cystersów, lecz dlatego, że chciał uwiecznić swojego ukochanego psa. Z tego tępego i ordynarnego posiewu wyrosła ostatecznie uczona i zacna organizacja, niezwykle angielska, tym osobliwym stylem, w którym lubują się obcokrajowcy goniący za naszymi dziwactwami. Pomimo swych idiosynkrazji nie była ona ani nieefektywna, ani śmieszna. Osobiście uważam, że źle jest, gdy grono oddanych Bogu zapaleńców marnuje czas odtwarzając średniowieczny model życia zamiast pracować wśród ludzi dla Chrystusa, jak każdy dobry chrześcijanin, ale nawet ja, zagorzały zwolennik antyzakonnej polityki Henryka VIII, podziwiam fordytów za ich głęboką wiedzę i poświęcenie nauce, które lokują ich zasłużenie w tradycji benedyktyńskiej. Reguła posiadała cztery domy. W Starwater w mojej archidiakonii mnisi prowadzili słynną szkołę zakonną, zaś Granchester koło Cambridge utrzymywało związek z uniwersytetem dając schronienie studentom na czas pisania prac dyplomowych. Także opactwo londyńskie udzielało schronienia i uchodziło za przystań dla najwybitniejszych ludzi Kościoła, którzy w spokoju chcieliby naładować duchowe baterie. Tylko Ruydale, zagubione pośród wrzosowisk Yorkshire, kontynuowało cysterską raczej niż benedyktyńską tradycję, kultywując skrajny ascetyzm. Darrow zawsze utrzymywał, że jest to najbardziej uduchowiony dom reguły. No ale wiadomo, Darrow. Właśnie w Ruydale zdobył reputację przewodnika duchowego. Był tam przez wiele lat mistrzem nowicjatu, zanim w 1937 roku został przeorem w Granchester. Jeśli Darrow, znany ze swych surowych zapatrywań, wyrażał się z dezaprobatą o londyńskim domu, mogłem zakładać, że mnie się tu spodoba. Wkrótce przekonałem się, że miałem rację. Dom był skarbem architektury, otoczonym prawdziwą pieczą i promieniującym subtelnym przepychem, któremu nie mogłem się oprzeć. W rozmównicy dla gości, gdzie zostałem wprowadzony, mogłem dojrzeć perski dywan, antyczne meble, nawet dyskretny kandelabr. Obrazy o tematyce religijnej, połyskujące subtelnie w przyciemnionym świetle, przywodziły na myśl najbardziej zaciszne sale National Gallery, moje ulubione schronienie w deszczowe sobotnie popołudnia w czasach młodości. Z ulgą odnotowałem brak posągu Matki Boskiej, szpecącego klasztor w Starwater. - Jedną chwileczkę, ojcze - rzekł furtian, zostawiając mnie samego w tej oazie ukojenia. Siadłem na brzeżku krzesła, ale natychmiast wstałem i zacząłem przemierzać pokój miarowym krokiem. Co mam powiedzieć? Co w ogóle da się powiedzieć? Jak Lucas zdoła rozwikłać tajemnicę moich dylematów i odpowiedzieć, gdzie popełniłem błąd? A co najważniejsze, jak sprawi, że potrafię przeżyć z Dido następnych trzydzieści lat, skoro tylko różdżka czarnoksiężnika mogłaby zdziałać cud? Nagle zrozumiałem, że cała ta pielgrzymka jest tylko stratą czasu, jeszcze jednym szalonym pomysłem Darrowa. Czeka mnie miła pogawędka, odrobina zawodowego współczucia, kilka mądrych uwag, a na koniec zapewne jakieś zawiłe dekoracyjne anglokatolickie błogosławieństwo, od którego rozbolą zęby. - Proszę za mną, ojcze. - Wrócił grający mi na nerwach furtian o lepkim od słodyczy głosie. Poszedłem za nim z ociąganiem. Wprowadził mnie do pokoju, w którym stał tylko stół, dwa krzesła, a w kącie obrzydliwa katolicka konstrukcja, którą należałoby chyba określić mianem "oratorium" przed miniaturowym przyozdobionym krucyfiksem i świecznikami ołtarzem przykrytym złotym brokatem stał klęcznik. Moja protestancka dusza wzdrygnęła się, ale nim zdążyłem się oburzyć, usłyszałem głos furtiana: - Wasz gość czeka, ojcze. W chwilę później stałem wreszcie twarzą w twarz z Aidanem Lucasem. Rozdział trzeci. ¦ • ¦"Rozpatrywanie grzesznych uczynków, jakkolwiek je klasyfikować, o tyle ma wartość, o ile prowadzi do poznania grzesznych motywów, a stąd do rozpoznania stanu grzechu". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Kiedy Darrow nazwał go szczwanym starym lisem, wyobraziłem sobie zgarbionego starca o chytrej twarzy, ale człowiek, który stał przede mną, w niczym nie przypominał tradycyjnej postaci makiawelicznego matacza. Wyglądał na osłabionego, bez wątpienia skutkiem przebytej operacji, ale trzymał się prosto. Z twarzy nie sposób było odczytać wieku, jak dzieje się to u ludzi o niezwykle jasnej karnacji. Blada, niemal przezroczysta skóra zdaje się mniej podatna na starcze zmarszczki i bruzdy. Na lewym oku miał cienki opatrunek mieszczący się pod okularami, których najwyraźniej potrzebowało prawe oko. Trudno było ocenić dokładnie, ile ma lat, domyślałem się jednak, że musi mieć około siedemdziesięciu pięciu, mniej więcej o dziesięć więcej niż Darrow. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie cichego, spokojnego człowieka, nie wyróżniającego się w tłumie, kogoś, kto mógłby być emerytowanym nauczycielem mieszkającym w willi na przedmieściu wśród książek i wspomnień; zamiłowany ogrodnik, lubiący być może spędzać czas na słuchaniu radiowych transmisji z meczy krykieta, Anglik w każdym calu, uprzejmy, nieposzlakowany, niezauważalny. A jednak był przeorem Ruydale, najsurowszego domu reguły, sprawował dyktatorską władzę nad bardzo różnymi ludźmi, zarządzał włościami domu i przestrzegał spartańskich zasad panujących w klasztorze. To nie emerytowany nauczyciel rozczytany w książkach i spędzający czas przy radiu, ale człowiek władzy, nawykły do milczenia i surowości, człowiek, który wyszedł daleko poza konwencjonalne granice anglikańskiego życia duchownego, po to, by żyć w sposób, który większość kapłanów laikatu uznałaby za nie do zniesienia. - Dobry wieczór - powiedział uprzejmie. - Jestem Aidan Lucas. Nie musisz wymieniać swojego nazwiska. Siadajmy. - Mówił jak ja z akcentem BBC, tym akcentem, którego nabywa się po długich godzinach ćwiczeń w zamkniętym na klucz pokoju. Zacząłem się zastanawiać nad jego pochodzeniem, ale natychmiast połapałem się, że muszę pohamować ciekawość, jeszcze chwila, a gotów pomyśleć, że jestem głuchoniemy. - To bardzo miło z pana strony, że zechciał pan spotkać się ze mną tak szybko, sir - powiedziałem. - Przepraszam, że nagabuję pana w czasie rekonwalescencji. - Nie nagabujesz mnie i nie musisz nazywać mnie "sir". - Bez trudu wychwycił jedno znaczące słowo w całym zwrocie, wydedukował, że nie potrafię mówić do niego "ojcze" i próbował wybawić mnie z zakłopotania. - Skoro na chwilę porzuciłeś świat, by spotkać się ze mną, porzućmy światowe konwencje i mówmy sobie po imieniu. - To brzmi rozsądnie. - Kiedy podeszliśmy do stołu, raz jeszcze rzuciłem wzrokiem na przeładowane oratorium. Czemu przyzwoici anglikańscy duchowni przyjmują takie papistowskie esy floresy? Pomyślałem o protestanckich męczennikach kontrreformacji i ogarnęło mnie oburzenie. - Esy floresy, prawda? - zapytał, idąc za moim pełnym dezaprobaty wzrokiem. - W Yorkshire lepiej się spisujemy. - I uśmiechnął się do mnie. Zatem Darrow powiedział mu, skąd pochodzę. Właściwie dlaczego nie? Próbowałem odprężyć się, ale byłem zbyt zdenerwowany, by oddać mu uśmiech. - Usiądź plecami do tego kąta, nie będzie cię rozpraszał. Usiadłem, jak radził, i złożyłem dłonie na stole. Starałem się, by spoczywały swobodnie. Miałem ochotę schować je na podołku, uznałem jednak, że wtedy wyprostowany sztywno na swoim krześle wyglądałbym na jeszcze bardziej spiętego. Desperacko usiłowałem wprowadzić nastrój beztroskiej normalności. Lucas obserwował mnie. - Jakim imieniem mam cię nazywać? Omal nie spadłem z krzesła. - Skąd wiesz, że używam więcej niż jednego? - Właśnie mi to powiedziałeś. - Roześmiał się, po czym dodał: -Czasami ludzie wolą zachować imię w tajemnicy, podobnie jak nazwisko. Chciałem tylko dać ci do zrozumienia, że możesz zaproponować jakiekolwiek. - A, rozumiem - spróbowałem zareagować. Okazywało się, że cała rzecz była tak złożona, iż nie wiedziałem, od czego zacząć. Znowu zachowywałem się jak głuchoniemy. Zmobilizowałem mózg. - Na pierwsze mam Norman - zacząłem. - Ojciec je wybrał. Po chrzcie matka doszła do wniosku, że woli drugie imię, Neville, i tak mnie wszyscy nazywali do 1942 roku. Wtedy poznałem swoją drugą żonę. Postanowiła nazywać mnie Stefanem. - A kim jesteś w tej chwili? - Nie wiem. - Zabrzmiało to tak, jakbym miał wariackie papiery. Ogarnięty paniką powiedziałem sobie, że nie mogę przecież siedzieć w obrzydliwej cuchnącej papizmem celi i deklarować anglokatolickiemu mnichowi, że nie wiem, kim jestem. Oznaczałoby to nieznośne upokorzenie dla protestantyzmu. - Chciałem być Stefanem - powiedziałem. - Kiedy ożeniłem się po raz drugi w zeszłym roku, chciałem spuścić zasłonę na Nevillea i zacząć ekscytujące nowe życie, tak się jednak nie stało. Stefan to mrzonka mojej żony, klerykalna fantazja. Nadal jestem Nevilleem, nie chcę nim być, a nie mogę przedzierzgnąć się w Stefana. Neville nie zniknie. - Nadal mówiłem jak maniak. W nagłym przypływie zakłopotania wymamrotałem: - Przepraszam. Idiotyzm. Zupełnie bez sensu. - Nie masz za co przepraszać - powiedział Lucas, przechodząc do porządku nad moimi bredniami. - Doskonale wiem, jak to jest z imionami. W młodości byłem Victorem. Przyjąłem imię Aidan, gdy wstąpiłem do zakonu, ale nie tak łatwo zmienić tożsamość. W tej chwili zapomniałem o oratorium za plecami i przewalczyłem wreszcie tendencję do kompletnej niemoty. - Czy Victor zupełnie zniknął, czy też połączył się z Aidanem? - To trochę bardziej skomplikowane. Aidan był prawdę mówiąc syntezą dwóch wojujących Victorów. W tej chwili zapomniałem, że rozmawiam z anglokatolikiem w pokoju, z którego czterech ścian wszystko krzyczało o konfesyjności. - Dwaj Victorowie! - wykrzyknąłem. - Wojujący ze sobą! -Ostrożnie gotowałem się do drugiego pytania. - Nie uważasz, że to nienormalne posiadać więcej niż jedną tożsamość? - Naturalnie, w przypadku, gdy zachwiana zostanie podstawowa jedność osobowości. Ale w rzeczywistości mnóstwo ludzi żongluje różnymi tożsamościami, nie przestając myśleć o sobie nadal jako o jednej i tej samej osobie, posługującej się wieloma maskami. To zwykła rzecz. Pomyśl o dyrektorze, który ryczy niczym lew w swoim biurze, a staje się potulny jak owca, przestępując próg własnego domu. Ma jedną twarz dla swoich podwładnych, inną dla żony i może jeszcze inną dla kochanki. - Byłeś kiedyś żonaty? - Nie mogłem się powstrzymać od zadania mu tego pytania. -Nie. - Z wyboru? - Nie. Nie traćmy czasu na zagadki - powiedział Lucas łagodnym tonem. - Nie ożeniłem się, ponieważ kobieta, o której mówię, była mężatką, rozwód zaś nie wchodził w grę. Przez sześć lat żyłem w grzechu. Przechodziłem wtedy etap ateizmu. Później zostałem chrześcijaninem, jeszcze później kapłanem w slumsach, wreszcie zakonnikiem. To wyczerpuje historię mojego życia. Jeśli zaspokoiłem twoją ciekawość, wróćmy do ciebie, w tej chwili to znacznie ciekawszy temat. Zakłopotanie sprawiło, że zacząłem się plątać. - Przepraszam. Nie mój interes. Strasznie impertynenckie... - Nonsens! Każdy, kto spotyka się z mnichem dla poufnej rozmowy, ma prawo zastanawiać się, na ile ów mnich jest w stanie pojąć jego zwierzenia. Czasami to rzeczywiście pomaga, jeśli mnich był żonaty. Gdy Jon Darrow udzielał porad gościom przyjeżdżającym do Ruydale, podkreślał zawsze, że ożenił się bardzo młodo. - Darrow gotów ze wszystkiego zrobić wielkie halo - powiedziałem, nim zdążyłem ugryźć się w język, i zaraz znowu ogarnęła mnie fala zakłopotania. - Przepraszam, niezbyt dobrze rozumiemy się z Darrowem, ale to naprawdę dobry człowiek. - Na Jona trzeba amatora - powiedział Lucas z krzywym uśmiechem, a ja usłyszałem w tym porzekadle daleki szept lat spędzonych w Yorkshire. - Z jakiej części Yorkshire pochodzisz? - zapytałem odruchowo. - Moi rodzice mieli pensjonat w Scarborough. - Scarborough! Spędzałem tam kiedyś wakacje. Byłem bardzo mały, ale pamiętam spacery nad morzem z moim ojcem. Było jak w raju... ale dopóki żył ojciec, wszędzie było jak w raju. - Rozumiem, że mówisz o pierwszym etapie swojego życia. - Tak, wtedy byłem Nevilleem ojca, Nevilleem z... znasz Maltby - Koło Huddersfield? - Teraz wyraźnie już usłyszałem akcent z Yorkshire. Wymawiał Huddersfield, przeciągając "u". - Obrzydliwa dziura - odparłem. - Ale pięknie położone. Ojciec zabierał nas na spacery po okolicy. - Ile miałeś lat, gdy umarł? - Siedem. Umarł jako bankrut. Wuj się nami zaopiekował. - Wtedy zaczął się drugi etap twojego życia? - Tak, wtedy zostałem Nevilleem wuja Willoughbyego, Nevilleem z Londynu. Brat i ja przyjechaliśmy tutaj uczyć się. Wuj miał jakieś znajomości, załatwił nam miejsca w Szkole Śródmiejskiej, która już wtedy cieszyła się niezłą opinią, choć to naturalnie nie Eton ani Harrow. Wuj uważał, że jeśli mamy Piąć Się i Zajść Daleko, tu w Londynie będziemy mieli lepsze widoki niż w Yorkshire. Nie zawiedliśmy go. Obydwaj poszliśmy do Oxfordu i tam poczułem powołanie kapłańskie. - Nie o tym pewnie myślał wuj dla ciebie. - Nie, ale to nie miało znaczenia. Przestał wtedy odgrywać jakąkolwiek rolę w moim życiu, narodził się trzeci Neville, nie był jednak syntezą dwóch poprzednich. To okazało się niemożliwe. Jedyne, co Neville Trzeci mógł zrobić, to trzymać ich w ryzach, by nie mieszali się i siedzieli cicho. Przez pewien czas udawało się, aż wreszcie... - Zaczęli ze sobą walczyć? - Nie wiem, co zaczęli robić, ale Neville Trzeci nie potrafił już utrzymać porządku. W końcu, żeby ich powstrzymać, zacząłem spuszczać kurtynę, tyle że kurtyna miała zwyczaj unosić się w niewłaściwych momentach. - Bardzo wyczerpujące. Czyj jest Neville Trzeci? Jeśli Pierwszy był Nevilleem ojca, Drugi wuja Willoughbyego... - Trzeci był Nevilleem mojej matki. - A twoja pierwsza żona? - To ona należała do mnie. Spotkaliśmy się, gdy byłem Nevilleem Drugim, a jednak przez siedem lat, do chwili ślubu, nie poznała go. Przy Grace byłem zawsze Nevilleem Pierwszym, łagodnym i romantycznym, jak mój ojciec. Nawet gdy się już pobraliśmy i gdy byłem już Nevilleem Trzecim, czułem się przy niej najlepiej jako Neville Pierwszy. - A twoja matka? Żyje jeszcze? - Nie, zmarła w 1941 roku. - Do kogo teraz należysz? - Myślałem, że zostanę Stefanem i będę należał do swojej drugiej żony. Stała się rzecz straszna, dlatego tu jestem, zdałem sobie sprawę, że nie chcę jej już. Co gorsza, nie mogę sobie wyobrazić, jak z nią przeżyję następne trzydzieści lat. Gdzieś okropnie, okropnie pobłądziłem. Nie wiem, jak do tego doszło. Wiem tylko, że znalazłem się w ziemi jałowej i że moja kariera w Kościele jest zagrożona. - Twoja kariera w Kościele? - Tak, mogę powiedzieć, że powiodło mi się... - A co ze służbą Bogu? - zapytał przeor Ruydale. - To bez wątpienia ważniejsze niż kariera w Kościele. Poczułem się jak pies, któremu na chwilę popuszczono smyczy, by zaraz przywołać go do porządku nagłym szarpnięciem. - Ach, tak - powiedziałem. Musiałem zaczerpnąć powietrza, jakbym poczuł dławienie. - Tak. Nadal czuję powołanie kapłańskie i chcę służyć Bogu najlepiej, jak potrafię. Mówiąc o karierze w Kościele miałem tylko na myśli... - Na jaki sposób służysz Bogu? Na swój? Jego? - Moja droga jest Jego drogą. To znaczy Jego Droga jest moją drogą. To znaczy... - Który z Nevilleów mu służy? - Neville Trzeci. Cóż, Neville Pierwszy też... i Drugi, nie dałbym sobie rady bez Drugiego... - Powiedziałeś, że trafiłeś do ziemi jałowej. Kto cię tam zawiódł? - Nikt. Dlatego nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że skończyłem... - Bóg cię tam zawiódł? Czy może Szatan? Poruszyłem się niespokojnie na krześle. - Wybacz, jestem modernistą. Całe to gadanie o Szatanie... - Szatana nie obchodzi, czy jesteś modernistą, czy nie. Nie spuścisz kurtyny przed Szatanem, wymachując pojęciem modernizmu, jakby to była czarodziejska różdżka. - Nie przeczę naturalnie, że zło istnieje, ale... - Co z grzechem? Grzech. GRZech. - Grzech też oczywiście istnieje. Wszyscy o tym wiemy, ale nie myślę, żeby wiele dobrego wynikało z rozwodzenia się nad nim. Ludzie po większej części są dobrzy, przyzwoici i usiłują postępować uczciwie. Popełniają drobne błędy, ale... - Mówisz, jak przypuszczam, o sobie, ale o którym sobie? - O Nevilleu Drugim. Nie, o Nevilleu Trzecim, który z całych sił stara się być dobry, chociaż przyznaję, że niekiedy zdarzają mi się omyłki, uchybienia. - Nagle przypomniałem sobie Lyle i zrobiło mi się gorąco. - Mówisz więc, że żaden z Nevilleów nie ponosi odpowiedzialności za twój pobyt w ziemi jałowej. Powiadasz: "Więźniowie u krat i niewinni". Zapadła cisza. Wpatrywałem się w niego. W jego wzroku było tyle autorytetu; rozumiałem, iż eksperymentuje ze mną, tak jak wcześniej Darrow; raz łagodny, to znowu surowy, próbował ocenić, jaką drogą dotrze do mnie w najskuteczniejszy sposób. Odruchowo uciekłem się do wojowniczej odpowiedzi. - Z jakiej racji sugerujesz, że stoję przed sądem? - Wszyscy stoimy przed sądem. Wszyscy jesteśmy grzesznikami. Stoimy u krat i oczekujemy bożego wyroku. Przystąpiłem do ataku. - To zdumiewające, że ktoś taki jak ty bawi się w protestanckiego neoortodoksa! Może jestem protestantem, ale liberalnym protestantem i moim zdaniem... - To właśnie jesteś ty. Znowu próbujesz opuścić kurtynę i ukryć się za teologicznymi etykietkami. - Powiedziawszy to, z niewiarygodną szybkością zarzucił ostry sposób bycia i stał się znowu sympatyczny. Eksperyment został zakończony, wyniki odnotowane; czas na nową strategię. Zaczynałem się czuć jak grudka gliny w dłoniach biegłego artysty. - To na nic, chłopcze - powiedział z żalem. W miarę mówienia jego jorkszerski akcent stawał się coraz bardziej czytelny. - Ani Barth, ani Kalwin nie mają patentu na wypowiadanie się w kwestiach grzechu i sądu. Chrześcijanie stawali wobec tych kwestii na długo przedtem, nim komukolwiek śniło się o teologii kryzysu i neoortodoksji. - Tak, ale jeśli będziemy zapominać o znaczeniu, jakie liberałowie przypisują przebaczeniu i pełnej współczucia miłości Chrystusa... - Kto mówi o zapominaniu? Co po przebaczeniu i miłości Pana, jeśli nie będziemy żałować za grzechy? A jak żałować, jeśli człowiek otwarcie nie przyzna, iż jest grzesznikiem i nie spróbuje zrozumieć, dlaczego grzeszył? - Wybacz, ale nie przyjmuję tego rodzaju argumentacji. Jest obca mojemu intelektualnemu pojmowaniu Boga. - A co z duchowym? - Proszę posłuchać, panie Lucas... - A, próbujesz ze mną złością. Tak właśnie myślałem. Złość sprawia, że lepiej się czujesz, daje ci możliwość pozbycia się niewygodnych uczuć, złagodzenia bólu... Czujesz wielki ból, czy tak? - Jaki ból? - Mówię o bólu, który próbujesz ukryć za kurtyną. - Bez uprzedzenia złożył dłonie i pochylił głowę w modlitwie. Zaskoczony usłyszałem, jak mówi mocnym głosem: - Panie, daj mi siłę, bym mógł pomóc temu człowiekowi i złagodził cierpienia, które sprowadziły na niego niemoc. W ciszy, która zaległa po tych słowach, niemal fizycznie wyczuwało się koncentrację. Zdumienie ustąpiło miejsca zakłopotaniu, a potem uczuciu, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Pomyślałem, jak niegdyś Darrow: oto ktoś, kogo naprawdę obchodzi mój los. Lucas opuścił ręce i spojrzał mi prosto w oczy. - Chodzi o to, by sprostać bólowi - rzekł tym samym mocnym głosem, którym wypowiedział słowa modlitwy. - Jakiemu bólowi? - zapytałem ponownie, tym razem jednak naprawdę usiłując zrozumieć, do czego zmierza. - Bólowi przeszłości, obecnemu bólowi? - Wszystko jest jednym. Zabrakło mi tchu. Czas nagle ruszył wstecz, niczym dziwny strumień płynący w górę. U mego boku stanął milczący ojciec, a ja usłyszałem własny szept: - Wszystko jest jednością. Wszystko jest jednym. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ukryłem twarz w dłoniach. Ogarnęła mnie panika. Powinienem zebrać siły, nie okazywać słabości, odnaleźć w sobie agresję, jakoś się bronić. Jak mogłem dopuścić do zwierzeń? Dlaczego pozwalałem temu starcowi manipulować sobą niczym kotu, który za wszelką cenę chce rozmotać kłębek włóczki? Jak śmie obnażać moje słabości i traktować mnie, jakbym był chory? Wstrętny, wścibski, dokuczliwy mnich ględzący jorkszerskim akcentem, żeby wkraść się w moje myśli... Dygotałem z wściekłości i wstydu. - Pora położyć kres temu niebywałemu przesłuchaniu - powiedziałem stanowczo, ale z przerażeniem usłyszałem, że głos mi drży. -Odmawiam odpowiedzi na dalsze pytania! - A to się szczęśliwie składa - odparł Lucas bez chwili wahania. -Właśnie myślałem, że musisz mieć już dość mojej męczącej dociekliwości. Zdecydowałem się na coś, czego normalnie nigdy bym nie zrobił w podobnej sytuacji. Chciałbym opowiedzieć ci o sobie. Nie jest to wcale dobry sposób udzielania porad, ale twój przypadek tak bardzo mnie interesuje, że mogę chyba pozwolić sobie na małe odstępstwo od zasad. Zanim zacznę, wolno zaproponować ci gałązkę oliwną w postaci filiżanki herbaty? - Nie, dziękuję - odparłem krótko, chociaż prawdę mówiąc nie bardzo zdawałem sobie sprawę, o co idzie. Czułem się tak, jakby ktoś wsączył całą moją wściekłość i wstyd w bibularz i zaraz potem wyrzucił go beztrosko do kosza. Rozpaczliwie szukałem słów, nic nie przychodziło mi do głowy. Rozpaczliwie szukałem jakiejś maniery, która zastąpiłaby wściekłość i wstyd, ale odnajdywałem jedynie emocjonalną próżnię. Nie byłem zdolny do niczego poza biernym i posłusznym milczeniem. Zaczynałem powoli rozumieć, że zostałem ujarzmiony. - Jeśli jesteś zupełnie pewien, że nie masz ochoty na herbatę -mówił Lucas - siądź wygodnie, a ja opowiem ci historię dwóch Wiktorów, którzy stali się Aidanem. Nie będzie długa, odpoczniesz jednak słuchając, a kto wie, może nawet uznasz ją za pouczającą? Szczwany stary lis. Majstersztyk mądrości, przenikliwości i przebiegłości. Obezwładniony ciekawością, zahipnotyzowany jego serdecznym obejściem, spolegliwy więzień czekałem na przypowieść, która przybliżyłaby mnie do prawdy. II. Dobrze mi się wiodło za czasów Wiktora Pierwszego - zaczął Lucas swoją opowieść jowialnym tonem. - Moja rodzina nie należała do zbyt religijnych, ale rodzice byli przyzwoitymi, ciężko pracującymi ludźmi. Do kościoła chodziliśmy raz w roku, żeby posłuchać kolęd. Do piętnastego roku życia wierzyłem w Boga, po czym uznałem, że wytwornie będzie zostać agnostykiem. Agnostycyzm był wtedy ostatnim krzykiem mody, a ja chciałem być nowoczesny i pozbawiony złudzeń. Zdobyłem stypendium gimnazjalne i miałem rzecz jasna bardzo dobre zdanie na własny temat. Moją ambicją było wyjechać na Południe, ale że rodzice nie byli zamożni, wiedziałem, że będę musiał sam sobie radzić. Po skończeniu szkoły pracowałem w lokalnej gazecie, by po pięciu latach przenieść się do Londynu. "Daily Standard" skończyło się dawno temu, ale w latach dziewięćdziesiątych było jednym z największych dzienników na Fleet Street. Powiodło mi się w Londynie. Powiodło tak bardzo, że postanowiłem zapomnieć o Wiktorze Pierwszym, prostaczku z prowincji. Wtedy to stałem się Wiktorem Drugim, wielkomiejskim szpakiem. Koniec z Bogiem, ma się rozumieć. Bóg jest dobry dla prostaczków z prowincji. I koniec z agnostycyzmem. Agnostycyzm jest dla intelektualistów, słabeuszy, którzy nie mają dość odwagi całkowicie odrzucić religii. Byłem ateistą, wolnym od przesądów. Wreszcie w 1901 roku, po wybuchu wojny burskiej, zostałem wysłany jako korespondent do Afryki. Potrafisz sobie chyba wyobrazić, że oznaczało to koniec całej maskarady. Zrozumiałem, że moje życie w Londynie nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Kiedy pojechałem do Afryki Południowej, Bóg zburzył mój egotyzm i objawił taką grozę, że wiedziałem, iż nie będę już tym samym człowiekiem. Nie napatrzyłem się wiele na walki, w gruncie rzeczy była to przecież wojna partyzancka, poznałem natomiast obozy. To Brytyjczycy je wymyślili. Wiedziałeś o tym? Wolimy teraz o tym nie pamiętać, ale na przełomie wieków odkryłem, że najpotężniejszy naród na świecie, naród zwący się chrześcijańskim, gubił niewinnych ludzi na masową skalę. Pisałem pełne zgrozy korespondencje, wysyłałem doniesienie za doniesieniem. Ani jedno nie ukazało się w druku. W końcu zostałem odwołany. Pamiętam, jak wrzeszczałem do swojego naczelnego: "Godzi się pan na ukrywanie wielkiego zła! Popełnia pan grzech przeciwko ludzkości"!, na co usłyszałem: "Wik, zachowujesz się jak ewangelik, wykrzykując o grzechu i złu. Zrób sobie dwutygodniowe wakacje nad morzem, a potem weź się za jakiś przyjemny, pogodny temat, pisz o rodzinie królewskiej". Złożyłem wymówienie. Moja kochanka nie mogła mnie zrozumieć: "Czemu robisz tyle zamieszania z powodu tych ludzi w obozach? -mówiła. - Przecież to tylko Burowie". Zrozumiałem wtedy, że nasz związek się skończył. Zostawiłem ją, rozumiejąc jednocześnie, że powinienem zostawić i Londyn. Wsiadłem do pociągu do Yorku. Miałem tam przesiadkę, ale nigdy nie dotarłem do Scarborough. Na dworcu czekał na mnie Wiktor Pierwszy. Kiedy zaczął mnie prowadzić uliczkami w stronę katedry, Wiktor Drugi zniknął, a ja poczułem powołanie do nowego życia. W końcu przyjąłem święcenia, co nie znaczy, że odtąd żyłem długo i szczęśliwie. Wiktor Drugi, który zniknął, ale pech chciał nie zginął ze szczętem, nieustannie wieszał mi się u rękawa. W końcu uznałem, że najlepiej będzie rozprawić się z nim raz na zawsze na znanym gruncie. Wróciłem na Południe, do Londynu i zacząłem pracować w misji na East Endzie. Był to czas kulminacji anglokatolickiego duszpasterstwa w slumsach i uwierzyłem, że anglokatolicyzm będzie najskuteczniejszym pancerzem chroniącym przed podstępną łapą Wiktora Drugiego wyciągniętą w stronę mojego rękawa. Pracowałem, pracowałem i jeszcze raz pracowałem, aż w końcu, jak łatwo zgadnąć, zdrowie odmówiło mi posłuszeństwa. Zostałem przysłany tutaj, do fordytów, dla odzyskania sił i tutaj począł się Aidan. Spotkałem człowieka, który wkrótce miał zostać generałem zakonu. Być może słyszałeś o nim - ojciec Cuthbert-Darcy. Zmarł w 1940 roku. Był niezwykłym człowiekiem. Pod koniec życia stał się trudnym do zniesienia tyranem, ale kiedy poznałem go w 1907 roku, był człowiekiem w pełni sił, o wielkiej inteligencji, nieodpartym uroku, obdarzonym wielką przenikliwością, jeśli idzie o dylematy ducha. To on miał pomóc mi w odnalezieniu własnej ścieżki duchowej. Siadywaliśmy w niewielkiej salce, podobnej do tej, i spoglądając na siebie przez stół, podobnie jak ty i ja, toczyliśmy nie kończące się bitwy. Toczyliśmy boje, ponieważ nie chciałem spojrzeć w twarz prawdzie; nikt nie chce, gdy prawda okazuje się zbyt bolesna. "Czemu się tak zapracowywałeś?" - pytał niezmordowanie Darcy. "Czemu nie spoczywałeś dzień i noc, doprowadzając się do skrajnego wyczerpania?" A ja niezmordowanie odpowiadałem: "Ponieważ chciałem służyć Bogu". Nie była to jednak prawda. Służyłem sobie. Zapracowywałem się, żeby nie myśleć. To był mój sposób opuszczania kurtyny na prawdę, której nie potrafiłem stawić czoła. Wreszcie usłyszałem od Darcyego: "Chodzi o to, by sprostać bólowi". "Jakiemu bólowi?" - zapytałem, chociaż wiedziałem. Ból brał się ze świadomości, że dobrzy ludzie zdolni są wyrządzać zło. Odpowiedziałem jednak Darcyemu: "Nie ponoszę odpowiedzialności za obozy w Południowej Afryce. Odpowiedzialność ponosi rząd, ja nie mam z tym nic wspólnego!" Darcy uniósł tylko brew i odparł: "A kogo reprezentuje rząd?" Kiedy zacząłem protestować, rzekł: "Wszyscy ponosimy winę za to, że człowiek zachowuje się nieludzko wobec drugiego. Stojąc u krat, oczekujemy sądu". Natychmiast odparłem: "Dlaczego ja? Nie zrobiłem nic złego. Ma się rozumieć, błądziłem w przeszłości, ot, niewiele znaczące omyłki, ale teraz jestem księdzem i z łaski Boga wszystko będzie mi wybaczone". Darcy odchylił się na swoim krześle i zapytał: "Czemu zatem znalazłeś się w piekle?" Walczyłem z nim do upadłego. Nie przestawaliśmy zmagać się z sobą. Powoli odsłaniał przede mną moją przeszłość, aż ujrzałem wszystkie grzechy, których dotąd byłem nieświadomy. Musiałem przypomnieć sobie, jak odciąłem się od rodziców i nigdy nie próbowałem nawet do nich pisać. Musiałem przypomnieć sobie człowieka, któremu zabrałem żonę. Musiałem przypomnieć sobie wszystkie egoistyczne postępki, codzienne okrucieństwa popełniane dla zaspokojenia własnej ambicji. A najgorsze ze wszystkiego, iż musiałem wreszcie ujrzeć wszystkie swoje niedostatki jako ksiądz; napady złości wobec kolegów, wzgarda i obrzydzenie kryjące się za pozorną szlachetnością okazywaną biednym, nieprzewalczona pokusa, by wypełniać pustkę cudzołóstwem... Dobry człowiek? Być może, z pozoru, ale naprawdę? W końcu dojrzałem w sobie dobrego człowieka zdolnego wyrządzać zło i pojąłem, że obozy koncentracyjne były w wielkiej skali przejawem chaosu, który każdą duszę może uczynić ułomną. Wszystko było jednym. Zło było wszechobecną realnością, którą Chrystus potrafił pokonać. Zadawałem sobie pytanie, w jaki sposób ja sam mogę ją pokonać, i zrozumiałem, że jedyną drogą jest naśladowanie Chrystusa. Wiedziałem, że muszę zostać zakonnikiem. Powinienem w tym miejscu podkreślić, że nie zostałem Aidanem tylko dlatego, że obrałem sposób życia, nie nadający się dla większości księży. Mogłem zostać Aidanem, po pierwsze próbując sprostać bólowi, po drugie przemagając go tak, by wreszcie służyć Bogu podług jego życzeń; szczerze, z pokorą i wiarą. Gdy tylko zacząłem służyć Bogu i przestałem służyć sobie, Wiktor Drugi stracił władzę nade mną, a skoro już nie lękałem się jego władzy, poczułem, że jestem w stanie przebaczyć mu, że tak bardzo mnie zwiódł. W praktyce oznaczało to, że byłem w stanie osiągnąć jedność osobowości; Wiktor Pierwszy mógł otworzyć ramiona przed Wiktorem Drugim i żyć z nim w harmonii albo, mówiąc językiem religii, uczułem, że Bóg przebaczył mi moje grzechy, wskazując drogę ku nowemu życiu. Kiedy już wiedziałem, że uzyskałem przebaczenie, mogłem wreszcie żyć w zgodzie z samym sobą. Przestał mówić. Zrobiło się bardzo cicho. Żaden z nas nie poruszył się. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że wpatruję się w półmrok za oknem. W pokoju nie zapalono świateł, nie było refleksów na szybach; nawet gdybym chciał zobaczyć jego odbicie, nie mógłbym go dojrzeć. Wreszcie przemówił spokojnym głosem nauczyciela tłumaczącego rozwiązanie uczniowi, który nie nauczył się lekcji arytmetyki. - To cykl. Grzeszysz. Trafiasz do piekła. Stajesz przed sądem. Poznajesz ból. Przyznajesz się do grzechów. Żałujesz. Wydostajesz się z piekła, widzisz drogę przed sobą i droga ta oznacza przebaczenie oraz szansę na rozpoczęcie nowego życia, z łaski Boga, w wierze, nadziei i miłosierdziu. Narodziny, śmierć, zmartwychwstanie... tak, to cykl, wieczny cykl, starszy niż chrześcijaństwo, chociaż naturalnie chrześcijaństwo jest boską manifestacją odwiecznej prawdy. - Zaczął się podnosić. - Chyba nie odchodzisz? - zapytałem przerażony. Uśmiechnął się uspokajająco. - Myślałem, że przyda ci się krótka przerwa, żeby przemyśleć to, co powiedziałem. - Ach, tak. - Usiłowałem zająć jakieś stanowisko wobec jego propozycji. - Może chcesz, żebym pokazał ci twój pokój? Rozpakujesz rzeczy i odpoczniesz pół godziny. - Nie traćmy czasu! Ledwie zacząłem ci opowiadać o swoich problemach i... - Powiedziałeś mi bardzo dużo o sobie i być może problemy, o których myślisz, że są twoimi problemami, wcale nie są twoimi problemami. - Nie mogę się mylić. Jak mam... - Nigdy nie sprostasz przyszłości, dopóki nie uporasz się z przeszłością. - Ale przeszłość nie jest tajemnicą, przyszłość tak! - Czyżby? Nie róbmy więc przerwy i opowiedz mi więcej o swoim dzieciństwie. - Nie zajmie to wiele czasu. Krótko mówiąc jest to historia chłopca z Yorkshire, który wyszedł na ludzi, znalazł idealną żonę, dochował się pięciorga wspaniałych dzieci i rozpoczął wspaniałą karierę. Ma się rozumieć jest to bardzo skrótowe podsumowanie, ale to czysta, szczera prawda. - Tak? Przypomina mi to oglądaną wiele lat temu w Londynie sztukę Oskara Wildea "Bądźmy poważni na serio". W pierwszym akcie bohater oświadcza: "To czysta, szczera prawda!", na co jego przyjaciel odpowiada: "Prawda nigdy nie jest czysta i rzadko szczera!" Obawiam się, że biedny pan Wilde mówił z własnego doświadczenia - westchnął Lucas. Zaśmiałem się, ale nie traciłem czujności. Wiedziałem, że w mojej sytuacji odprężenie byłoby niebezpieczne. - Co dokładnie chciałbyś wiedzieć o mojej przeszłości? - zapytałem ostrożnie. - Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o trzech Nevilleach, co oznacza, jeśli cię dobrze zrozumiałem, że chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o twoich rodzicach i wuju. - Nic łatwiejszego - powiedziałem lekko, chcąc sprawić wrażenie, że potrafię podnieść kurtynę bez mrugnięcia okiem. - Bacz jednak! Oto zaczyna się przygnębiająca opowieść w najlepszym stylu wiktoriańskich melodramatów. III. Urodziłem się w 1902 roku. Należę więc do epoki edwardiańskiej, ale moja historia ma wszystkie cechy wiktoriańskiego dramatu. Jego aktorów już znasz. Ojciec to bohater tragiczny, szlachetną heroiną jest matka, a wuj Willoughby gra łajdaka - czarny charakter. Są też role drugoplanowe: mój brat Willy, nauczyciel-myzoginik, na życzenie matki noszący imię po wuju Willoughbym, moja siostra Emily, stara panna, która w końcu poślubia sprzedawcę butów, i Tabita o złotym sercu, nasza piastunka (piękna rola kameralna - cameo), jorkszerska analfabetka z robotniczej rodziny, i wreszcie ja, Oliver Twist przeniesiony w inną epokę, sierota marząca o lepszym życiu. Willy i ja byliśmy nierozłączni jak bliźniaki, ale chociaż o rok ode mnie starszy, mój chorowity brat nigdy mi nie dorównywał. Zresztą z całej rodziny (matka wyniszczona ustawicznymi ciążami, wiecznie niedomagający ojciec i Emily) tylko ja odznaczałem się kondycją wołu. Matka powiadała, że wziąłem ją po wuju Willoughbym. Wuj Willoughby, właściwie Herbert Willoughby Stoke, brat matki, nigdy nie posługiwał się pełnym imieniem, uważając, że Herbert brzmi wulgarnie. Wuj Willoughby zawsze lubił wyróżniać się z tłumu. Jego ojciec był zwykłym oficjalistą w młynie, wuj został jego zarządcą, później zaś burmistrzem Maltby. Zawsze miał szczęśliwą rękę do pieniędzy, spekulował w interesach i jako całkiem młody człowiek zbił pokaźny majątek, kupił duży dom, co w tamtych czasach było rzadkością. Ożenił się też dobrze. Wziął sobie za żonę córkę akwizytora z dwustu funtami własnego rocznego dochodu, prawdziwą damę, która suszyła w zielnikach dzikie kwiaty, malowała akwarelami i trzymała fortepian w pokoju nazywanym dużym salonem. Matka uważała ją za okropną nudziarę. "Jeśli Ella pokaże mi jeszcze jeden zasuszony kwiat, zacznę krzyczeć" - powiadała. Dla matki rysowanie, malowanie, gra na fortepianie, wszystkie te tradycyjne kobiece zajęcia były stratą czasu. Wiele czytała, ale nigdy nie brała do ręki tak zwanej literatury kobiecej, z pogardą patrzyła na Bibliotekę Romansów, sięgała za to po książki z historii, filozofii, poezje. Jedyną powieściopisarką zasługującą w jej oczach na jakie takie uznanie była George Eliot. Interesowała się polityką, czytywała regularnie "Timesa". Ludzie uważali ją za straszną ekscentryczkę, ale ojciec ją uwielbiał, wuj Willoughby też. Ten często wdawał się z nią w dyskusje polityczne, był jak ona liberałem, chociaż matka zerkała raczej ku socjalizmowi, opowiadała się za emancypacją kobiet, tego rodzaju rzeczy. Ojciec polityką się nie zajmował, często natomiast rozmawiał z matką o poezji, dopełniając niejako jej dyskusje z wujem Willoughbym, który zajęty robieniem pieniędzy nie miał głowy do literatury. Ojciec nie potrafił robić pieniędzy, nie miał do tego serca. Odziedziczył po dziadku kwitnący interes, duży sklep bławatny w najlepszym punkcie miasta, zatrudniający sześciu pracowników. Nad sklepem znajdowało się rodzinne mieszkanie, kiedy jednak ojciec przejął spadek i mógł się już ożenić, wynajął dom na skraju miasta. Był tam akr ogrodu z prawdziwym trawnikiem i prawdziwymi klombami kwiatów, nie żaden tam warzywnik, podwórze dla kur czy wybieg dla kozy, w domu zaś, w domu, a nie na zewnątrz, była prawdziwa toaleta spłukiwana bieżącą wodą, udogodnienie, na które nalegał wuj Willoughby, twierdząc, że matka musi mieć taki standard, do jakiego przywykła mieszkając przed ślubem w jego domu. Wuj był chyba pierwszą osobą w Maltby szczycącą się domową toaletą, słyszał bowiem, że dżentelmeni na Południu tak właśnie mieszkają. By ułatwić matce życie, ojciec najął kucharkę, służącą do wszystkiego, i Tabitę, która opiekowała się dziećmi, gdy matka przed, po, oraz w czasie ciąży leżała na sofie z jakąś mądrą książką w dłoni. Rośliśmy z Willym w przekonaniu, że jesteśmy strasznie ważni. Nie mieliśmy pojęcia, iż podług standardów Południa należymy do gminu, ale też nie rozumieliśmy zupełnie Południa. Miałem pięć lat, gdy wreszcie pojąłem, że Yorkshire jest częścią Anglii, a nie odwrotnie. Mówiłem jednak o ojcu. Był wysokim, przystojnym człowiekiem o delikatnych rysach i nerwowym usposobieniu. Cierpiał na astmę, cierpiał też na humory. Gdy się cieszył, cieszył się całą duszą, gdy jednak wpadał w ponury nastrój, ogarniało go bezgraniczne przygnębienie. Zazwyczaj widzieliśmy tylko radosną stronę jego charakteru, dopiero pod koniec życia, gdy zaczął pić, bywał milkliwy, zapadał się w siebie. Myślę, że był człowiekiem głęboko wierzącym, ale nigdy nie potrafił znaleźć sobie miejsca wśród prymitywnych nonkonformistów bibliolatrów, dominujących w życiu religijnym Maltby. Chodziliśmy jak przystało co tydzień do kaplicy, ale kiedyś ojciec zabrał mnie na anglikańskie nabożeństwo do kościoła w Huddersfield, bym zobaczył liturgię. Matka była wstrząśnięta. "Skończysz jako papista, jeśli nie będziesz uważał! - stwierdziła. - Liturgia! Rzeczywiście! Co jeszcze?", ojciec zaś odparł po prostu: "To było takie piękne". To samo zwykł mówić, gdy zabierał nas na spacery na wzgórzę. "To wszystko jest takie piękne" i zaczynał opowiadać o Pięknie, Prawdzie i Dobru, o tym, że wszystko jest święte, złączone w Bogu. "Wszystko jest jednością" - powiadał. "Wszystko jest jednym". Myślę, że naprawdę był panteistą, choć nie był na tyle wykształcony, by zrozumieć, że panteizm w swojej skrajnej postaci nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Może byłoby lepiej nie nazywać go panteistą, lecz po prostu powiedzieć, że posiadał to, co Rudolf Otto nazywał Das Heilige, poczucie świętości. Czyż można sobie wyobrazić człowieka mniej zdatnego do provadzenia sklepu z tekstyliami? Ale taki właśnie był, utrzymywał dom ponad stan i nie radził sobie w interesach; gdy przyszła śmierć, stanęliśmy wobec bankructwa. Wuj Willoughby wziął na siebie uporządkowanie naszych spraw. Zwolnił całą służbę, Tabita została odesłana do schroniska dla biednych, nie zdążywszy nawet pożegnać się z nami, dom wrócił do właściciela, a całe wyposażenie zajął komornik. Willy i ja chcieliśmy pożyczyć od wuja pieniądze, za które moglibyśmy wykupić nasze zabawki, ale nie zgodził się: "Tam, gdzie jedziecie, nie będą wam potrzebne zabawki" - sarknął. Wkrótce wysłał nas do spartańskiej szkoły z internatem prowadzonej przez metodystów, jakby wyjętej wprost z kart Dickensa, do złudzenia przypominającej Dotheboys Hali. Gdybyśmy nie wspierali się z Willym nawzajem, albo wyzionęlibyśmy ducha, albo zwariowali. Nawet w czasie wakacji tkwiliśmy w internacie. Czuliśmy się tak, jakbyśmy na zawsze już utracili dom, rodzinę, wszystko. Matka pisywała do nas, ale nie wychodziła w swoich listach poza zapewnienia, że modli się za nas, wierząc, iż wyrośniemy na dobrych chrześcijan i dżentelmenów. Na próżno błagaliśmy, żeby wybawiła nas z więzienia. Później dowiedzieliśmy się, że wuj Willoughby przejmował nasze listy. Po roku koszmaru sytuacja uległa zmianie. Matka ze względu na stan zdrowia przeniosła się na Południe. Zamieszkała z moją siostrą Emily w Saint Leonards-on-Sea; nas wuj Willoughby postanowił wysłać na dalszą naukę do Londynu, nie tylko dlatego, że Londyn jest najstosowniejszym miejscem dla każdego, kto chce Piąć Się W Górę, ale żebyśmy byli bliżej matki, co oszczędzało kosztów podróży. Jeździliśmy do niej trzy razy do roku, ale że nie mieliśmy u niej swojego pokoju, nasze wizyty nigdy nie trwały długo. Spaliśmy na zmianę na wypchanej końskim włosiem kanapie w salonie; ten, który tracił kolejkę, koczował na dywanie. W Londynie zamieszkaliśmy na stancji u jakiegoś lekarza i jego okropnej żony, ograniczonych metodystów, przyjaciół wuja Willoughbyego, i zaczęliśmy naukę w Szkole Śródmiejskiej. Nie dostawaliśmy stałej pensji, tylko okazjonalne kieszonkowe. "To was nauczy, jak przetrwać" - mówił wuj Willoughby. "Albo będziecie Piąć Się W Górę, albo Pójdziecie Na Dno, tylko nie oczekujcie ode mnie, że kiwnę palcem, gdy okażecie się takimi samymi przegrańcami, jak wasz ojciec". Wiedzieliśmy więc, że Trzeba Piąć Się W Górę. "Będziecie mi kiedyś jeszcze wdzięczni" - powiadał wuj Willoughby. Widzę go jeszcze, małego, krępego człowieczka o kanciastej szczęce i złych, niebieskich oczkach. "Chcę was nauczyć, jak zdobyć majątek, rozgłos i sukces -jedyne trofea, które sprawiają, że życie jest coś warte. Jeśli chcecie przetrwać, musicie wiedzieć, jak zdobywać trofea" - powiadał wuj Willoughby. O tak, widzę go jeszcze, w eleganckim, drogim garniturze, ze złotą dewizką od zegarka dyndającą na wydatnym brzuszku; wuj Willoughby, mistrz przetrwania, orędownik Pięcia Się W Górę i Zachodzenia Daleko. Zdobyłem stypendium w Oxfordzie, Willy dołączył do mnie rok później; przez długi czas chorował na zapalenie gruczołów chłonnych i przerwał naukę. Wuj Willoughby płacił czesne, ale prawdę mówiąc przestał wtedy interesować się Willym. Ja byłem jego pieszczochem. Nie posiadał się z uniesienia, gdy powiedziałem mu o stypendium. "Teraz zostaniesz prawdziwym dżentelmenem" - mówił, a jego małe oczka zasnuwały się mgłą. "Jestem z ciebie bardzo dumny - mówił -jakbyś był moim własnym synem". Ożenił się wkrótce po ślubie moich rodziców, ale nie miał syna, tylko trzy odstręczające córki. "Ucz się na adwokata i zabierz za politykę - mówił - a zostaniesz na pewno premierem!" Tak dał ponieść się własnym wizjom najwyższych trofeów, że wysupłał aż pięć funtów. "Nie powinienem cię psuć -mówił - ale zasłużyłeś na hojny prezent". Nędzny staruch, nigdy nie potrafił sięgać do kieszeni... Studiowałem w Oxfordzie klasyków i czułem się szczęśliwy. Jedyną ciemną plamą na widnokręgu był wuj Willoughby, fizycznie chyba niezdolny zostawić mnie w spokoju. Wiedziałem dlaczego. Staruch żył moim życiem; zaszedłem dalej niż on. Kiedy tylko miał trochę czasu, a zdarzało się to za często, wsiadał do pociągu i przyjeżdżał do mnie. Miałem już po dziurki w nosie tych ciągłych wizyt, gdy zaszła wielka zmiana; otrzymałem powołanie. Muszę od razu powiedzieć, że nie jestem mistykiem i nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone, ale moje powołanie nie należało do tych wyważonych, dających się zracjonalizować doświadczeń, które stopniowo ewoluują w świadomości. Było to powołanie w rodzaju spotkań na drodze do Damaszku, oślepiające niczym grom z jasnego nieba. Usłyszałem, że Charles Raven ma kazać w katedrze Christ Chu i natychmiast wiedziałem, że chcę go wysłuchać. W tamtym czasie oswoiłem się już z Kościołem anglikańskim; pewnego czasu uczestniczyłem regularnie w nabożeństwach. W końcu jeśli ktoś zaczyna Piąć Się w Górę w Oxfordzie, nie biega do kaplic metodystów w mało szacownej części miasta, tylko udaje, że pokolenie jego jest członkiem Kościoła anglikańskiego. Sprawiało mi przyjemność, była to forma buntu przeciwko dzieciństwu spędzonemu w kaplicy. Słyszałem o Ravenie, słyszałem, że jest porywającym kaznodzieją, ale nic nie wiedziałem o jego teologii. Nie wiedziałem, że jest biologiem, wyznającym ewolucjonistyczną koncepcję chrystianizmu, popieranym przez modernistów przywódcą liberalnych protestantów. Ledwie zaczął mówić, zdałem sobie sprawę, że jego myśl jest mi dziwnie bliska. Nie to, żebym czuł, iż kiedyś już słyszałem wypowiadane przez niego słowa; miałem raczej uczucie, że raz za razem porusza jakieś znane struny w mojej pamięci. Wtedy się to zdarzyło. Mówił o prawie ewolucji w naturze, odnosząc je do rodzaju ludzkiego zdążającego ku Królestwu Bożemu, gdy nagle zatrzymał się w pół zdania. Wyrzucił w górę ramiona - Raven dysponował całym arsenałem dramatycznych kaznodziejskich gestów - i zdając się spoglądać wprost na mnie tymi swoimi błyszczącymi oczami, krzyknął: "Wszystko jest jednością! Wszystko jest jednym"! Wtedy ujrzałem światło, które zobaczył święty Paweł. Świat, świat Nevillea Drugiego, świat wuja Willoughbyego, stanął raptem w miejscu. Znowu byłem na wrzosowiskach, byłem Nevilleem Pierwszym, obok stał ojciec, widziałem go, i Chrystus był też, wiedziałem, że jest, tam na wrzosowiskach Maltby i w katedrze Christ Church, przy Ravenie, i wszystko było jednością, wszystko było jednym. Czułem wtedy tę całość, świat wuja Willoughbyego rozpadł się na nice, jak zasłona w Świątyni, gdy ukrzyżowano Chrystusa, ukazując mi drogę powrotną do raju utraconego. Niełatwo było powiedzieć staremu łajdakowi, że nie ziści się jego marzenie o wizytach u siostrzeńca premiera pod dziesiątym na Downing Street, niemniej, gdy następnym razem przyniosło go na Południe, powiedziałem mu bez owijania w bawełnę, że zostanę duchownym. Z wujem Willoughbym nie można było owijać w bawełnę, człowiek nazywał szpadę szpadą i przybierał najbardziej wojowniczą minę. Tylko w ten sposób można było wzbudzić w nim respekt. W pierwszej chwili myślałem, że trafi go apopleksja, ale opanował się i powiedział: "Pałac arcybiskupa Yorku w Bishopthorpe jest całkiem niczego. Nie będę musiał daleko jeździć na stare lata". Stary łajdak! Posiniałem z wściekłości. Myślał tylko o jednym: mam Piąć Się W Górę i Zajść Daleko. Wszelkie duchowe implikacje mojej decyzji zupełnie do niego nie docierały. Wyprowadził mnie z równowagi i... cóż, mieliśmy nieziemską awanturę, która dojrzewała już od dawna. Nie muszę chyba opisywać jej w szczegółach, dość powiedzieć, że nigdy później już się nie spotkaliśmy. Matka była zachwycona moją decyzją. Zaskoczyło mnie to, iż ona nie marzyła o Downing Street. W każdym razie, gdy wuj Willoughby zniknął z mojego życia, bardzo się do mnie zbliżyła. Zawsze korespondowaliśmy ze sobą regularnie, ale teraz nastrój listów uległ zmianie, stały się bardziej bezpośrednie, błyskotliwsze, było w nich więcej uczucia. Matka miała prawdziwy talent epistolarny. Jej listy sprawiały mi tak wielką radość, że starałem się możliwie najczęściej zaglądać do Saint Leonards. Widziałem, że choć była kompletnie bezradna wobec małych dzieci, gdy dorosłem, potrafiła znaleźć ze mną kontakt, swój styl i sposób bycia. Czułem się akceptowany, otoczony czułością. "Mój kochany Neville - mówiła - taki jesteś uroczy, mądry, przystojny i taki dobry. Czym sobie zasłużyłam na takiego syna?" Brzmi to pewnie strasznie sentymentalnie i głupio, ale wcale takie nie było. Prawdę mówiąc pochłaniałem chciwie te słowa. Nie byłem tak rozpieszczany i głaskany od czasów, gdy niańczyła mnie Tabita. Z niejakim drżeniem poinformowałem ją o swoich zaręczynach z Grace. Niepotrzebnie się lękałem. Matka nie była głupia, wiedziała, że Grace pochodzi z zamożnej rodziny i że będzie synową, która nigdy nie przysporzy jej kłopotów, a poza tym rozumiała równie dobrze jak ja, że będzie idealną żoną dla duchownego. Grace była oddana mi, piękna, inteligentna, dobra, wspaniałomyślna, wrażliwa, pozbawiona egoizmu, niezwykle kobieca. Uosobienie ideału kobiety. "Taka ujmująca dziewczyna - powiedziała matka - Bardzo ją lubię". Pamiętam, z jaką ulgą słuchałem tych słów. Nie chciałem nikogo, kto mógłby wzbudzić jej zazdrość i postawić mur między nami. Matka, chociaż gardziła suszonymi kwiatami, była niegdyś strasznie zazdrosna o żonę wuja Willoughbyego. W 1938 roku, dwanaście lat po moim ślubie, Emily znalazła sobie wreszcie męża. Matka została bez opieki. Przedyskutowałem sytuację z Grace, a kiedy moja idealna żona oświadczyła, że to nasz chrześcijański obowiązek, poprosiłem matkę, żeby zamieszkała razem z nami. "Kochany Neville - wykrzyknęła matka. - Tak marzyłam o tym, by zamieszkać z najbardziej ukochanym dzieckiem. Będziemy tacy szczęśliwi. Codziennie będziemy mogli rozmawiać o literaturze, polityce i teologii. Wprost uwierzyć nie mogę w łaskawość losu". Cóż... domyślasz się chyba, co było później? Kompletna katastrofa. Matka i ja... ona... ja... nie, nie potrafię tego wyjaśnić, ale zupełnie nie mogliśmy się porozumieć. Długi czas udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Prowadziliśmy obrzydliwe, wymyślone dialogi. "Nevilleu kochany, jakiś ty wspaniały, pełen oddania, szlachetny, prawdziwy chrześcijanin..." "Kochana mamo, jak to miło, że tak mówisz... ale ja tylko wzoruję się na tobie..." Uff! Nasze rozmowy stawały się coraz bardziej nierealne, aż w końcu... Była zaborcza wobec mnie, nieznośna dla Grace, musiałem wreszcie położyć temu kres... Żeby być zupełnie szczerym... Było trochę krzyku. Sprzeczka. Na szczęście uratowała nas Emily. Zabrała matkę do swojego domu na południowych przedmieściach Londynu. Naturalnie wkrótce potem obydwoje pogodziliśmy się, ale nasze stosunki nigdy już nie były takie jak dawniej. Potem umarła... Jej śmierć bardzo, bardzo mnie przygnębiła. Naprawdę ją uwielbiałem i ona mnie uwielbiała. Nie powinniśmy byli tylko mieszkać razem. To był błąd. Umarła we wrześniu 1941 roku, Grace w sierpniu 1942 roku. To był dla mnie bardzo trudny rok. Kiedy zmarła Grace... cóż, trudno to wytłumaczyć... to było straszne, nie mogłem tego znieść, postanowiłem spuścić kurtynę, nie myśleć o niej więcej. To nie znaczy, że jej nie kochałem. Przeciwnie, ponieważ kochałem ją, nie mogłem myśleć ojej śmierci. Musiałem spuścić kurtynę, musiałem. Tak zrobiłem, po czym zacząłem starać się o kobietę, która w zeszłym roku została moją żoną. Bawiła się ze mną w kotka i myszkę, ale nie ustępowałem. Ścigałem ją, walczyłem, widziałem w niej wspaniałe trofeum, wspaniałe. Pościg za kolejnym trofeum przywracał mi poczucie bezpieczeństwa, odzyskiwałem kontrolę nad własnym życiem, wygrywałem... I wygrałem, zdobyłem swoje trofeum. Zdobyłem wszystko, czego pragnąłem, po czym zdałem sobie sprawę, że już mnie to nie cieszy. Raz jeszcze należałoby spuścić kurtynę, tyle że tym razem nie ma już kurtyny do spuszczenia. Jestem na zawsze usidlony i Bóg wie, jak to wytrzymam... Ale to przyszłość, zapuszczam się w dygresje, ty zaś pytałeś o przeszłość. To wszystko. Skończyłem. Oto szczera, czysta prawda, cała. Oparłem się wygodniej i spojrzałem na starego, siedzącego po drugiej stronie stołu. W nie osłoniętym oku dojrzałem iskierkę sympatii. Udało mi się stłumić westchnienie ulgi, ale gdy cisza zaczęła się przedłużać, nie mogłem powstrzymać ciekawości: - I co? Czy powiedziałem wszystko, co chciałeś wiedzieć? - Tak, naturalnie - odparł Lucas. - Spodobała mi się twoja szczera, czysta prawda. Bardzo spodobała. Zawsze miałem słabość do wiktoriańskich melodramatów. Bacz jednak! Boję się, że wiktoriańskie melodramaty niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Serce mi załomotało. Wyprostowałem się na krześle. - Co chcesz u licha powiedzieć? Sugerujesz... - Tak. Niestety. Śliczna historyjka, chłopcze, ale powinieneś lepiej się przyłożyć. - Masz mnie za kłamcę? - Nie jestem aż tak źle wychowany. Zatrzymajmy się na chwilę przy tej szczerej, czystej prawdzie i zobaczmy, czy wszystko się zgadza. Choćby wuj Willoughby, czarny charakter, witany sykaniem, ilekroć pojawia się na scenie. Brutalny, skąpy, przyziemny, odstręczający, porywczy. Zgodzisz się, że te przymiotniki oddają mu sprawiedliwość? - Co do joty. Był potworem, budził we mnie obrzydzenie! - Tak, tyle że słuchając cię, miałem cały czas wrażenie, iż twoje słowa nie oddają tego, co naprawdę wobec niego czułeś. Sądzę -powiedział Lucas najłagodniejszym tonem - że wbrew temu, co mówiłeś, bardzo lubiłeś swojego okropnego wuja Willoughbyego. Rozdział czwarty. "Żaden człowiek, czy to prawnik, lekarz, kapłan czy poeta nie potrafi oddać złożonej historii drugiego... Drobnych epizodów determinujących rozwój duszy, sekretnych wspomnień barwiących umysł, ukrytych źródeł motywów i działań, tego nigdy do końca nie pozna nawet najbliższy przyjaciel". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. 1. Poczułem się tak, jakby ktoś wraził mi szpikulec w sam środek pamięci. Przeszłość raptem wymknęła się spod kontroli; wiedziałem, że powinienem spuścić kurtynę, ale byłem sparaliżowany. Wpatrywałem się w Lucasa niczym człowiek zahipnotyzowany przez węża. - Raz jeszcze przypatrzmy się twojej czystej, szczerej prawdzie -powiedział ze spokojem. - Weźmy twojego ojca, bohatera tragicznego, któremu poświęciłeś w swojej opowieści znacznie mniej miejsca niż niegodziwemu wujowi. Osobliwe, że to nie na jego heroicznych cechach kładłeś akcent. Napomknąłeś o jego miłej prezencji, po czym opowiadałeś o chorowitości, zmienności nastrojów, braku wykształcenia, który sprawiał, że mistyczny ogląd natury przeistaczał się u niego w panteizm. Nakreśliłeś obraz romantycznego improduktywa i zakończyłeś z prawdziwie nie skrywaną goryczą, pytając: "Czyż można sobie wyobrazić człowieka mniej zdatnego do prowadzenia sklepu z tekstyliami?" Moim zdaniem twoje uczucia wobec niego są bardzo, ale to bardzo ambiwalentne. W końcu co się naprawdę stało, kiedy miałeś siedem lat? Opuścił cię, czyż nie tak? Zostawił bez środków do życia, zupełnie bezbronnego. To on, nie wuj Willoughby, położył kres twojemu szczęśliwemu dzieciństwu. Zerwałem się z krzesła. Usłyszałem swój głos wykrzykujący: - Zaprzeczam każdemu twojemu słowu! - Świetnie. Przejdźmy do twojej matki, którą nazwałeś, o dziwo, szlachetną heroiną. Mamy tu kobietę, która skwapliwie rezygnuje z macierzyńskich obowiązków i... - Nikt nie będzie obrażał mojej matki w mojej obecności! -wrzasnąłem. Trzasnąłem drzwiami tak gwałtownie, że zadrżały futryny, i ruszyłem energicznie w stronę holu. Zatrzymałem się dopiero na widok furtiana. - Mogę w czymś pomóc, ojcze? - zapytał, widząc moje wahanie. - Tak, zechce pan nie używać tego odrażającego określenia -wybuchnąłem, nie mogąc się opanować. - Nie jestem katolickim księdzem. Jestem protestanckim archidiakonem! - Przepraszam, archidiakonie. Nie wiedziałem. Nienaganna uprzejmość, z jaką zareagował na mój grubiański wybuch, tak mnie rozsierdziła, że o mało go nie zdzieliłem i natychmiast przestraszyłem się tego odruchu. Powinienem czym prędzej wynosić się z klasztoru, nim popełnię jakiś niedopuszczalny gwałt. Gdy jedna połowa mózgu przynaglała do ucieczki wbrew wszelkiej dumie, druga nakazywała mi przemóc upokarzające pragnienie i nie dać pola. Jeszcze dygotałem, gdy w holu pojawił się potężny mnich z plikiem papierów w dłoni. Jego gęste siwe włosy domagały się nożyczek, na czubku rzymskiego nosa tkwiły okulary w rogowej oprawie, z całej postaci emanowało chłodne dostojeństwo. Obrzydliwy, wysadzany kamieniami krzyż na jego piersi przywodził myśl o papieżu. Rozpoznałem w nim generała zakonu, Francisa Ingrama, i uczułem nieprzyjemny skurcz w sercu. - Nie ma mnie dla nikogo, z wyjątkiem, ma się rozumieć, arcybiskupa - rzucił mimochodem do furtiana i wtedy, dopiero dostrzegł mnie, kulącego się u wylotu korytarza recepcyjnej części domu. Wstrzymując oddech, modliłem się, by nie zaświtało mu w głowie żadne przypomnienie, ale moja modlitwa przeszła nie zauważona. Powinienem był pamiętać, że ludzie na odpowiedzialnych stanowiskach mają wyćwiczoną pamięć do twarzy. - Dobry wieczór - powitał mnie sympatycznie. - Proszę wybaczyć, na pewno się znamy, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd. - To archidiakon, ojcze - podpowiedział usłużnie furtian, gotując mi katastrofę. Niemal w tej samej chwili zza moich pleców doszedł głos Aidana: - Jon pana przysyła. Właśnie prowadzę naszego gościa do jego pokoju. - Gdy okręciłem się na pięcie, zobaczyłem, że trzyma torbę, o której zapomniałem. Tymczasem opat kojarząc zapewne słowo "archidiakon" ze wspomnieniem wizyty u Darrowa w 1941 roku, ustalił w mgnieniu oka moją tożsamość: - Ależ tak, oczywiście. Witamy w naszym londyńskim domu -powiedział z kurtuazją. - Bardzo się cieszę, iż miał pan okazję poznać ojca Lucasa. - Dziękuję, sir. - Jakimś cudem dobyłem z siebie kilka słów, myśląc jednocześnie ze zgrozą o utracie anonimowości. Ingram znał cały episkopat i mógł uznać, że gdy przyjdzie do rozpatrywania mojej kandydatury wskazana byłaby powściągliwość. Rozejdzie się opinia, że jestem niezdatny. Zastanawiałem się, co też Darrow mu powiedział, umawiając moją wizytę. "Mam tutaj jednego duchownego..." Nie, Darrow nigdy nie używał słowa "duchowny", chyba że znajdował się pośród zagorzałych protestantów. "Mam tu kapłana, który nie radzi sobie ze sobą i którym trzeba natychmiast się zająć..." Ogarnęła mnie rozpacz. Czułem się jak tonący, który zdaje sobie sprawę, że woda zamknęła się nad jego głową już po raz ostatni. - Tędy - odezwał się Lucas łagodnym tonem, prowadząc mnie na powrót do skrzydła dla gości, ku odległym schodom. - Zapewniam cię, że nie stanie się nic złego. Potraktuje to, jak traktuje wyznania czynione podczas spowiedzi. - Ale co sobie pomyśli? Archidiakon, który chce zachować anonimowość... - Szukają u nas pomocy ludzie piastujący rozmaite godności w Kościele. Jeśli ojciec generał... jeśli w ogóle miał czas zastanawiać się nad twoją obecnością tutaj, to śmiem powiedzieć, że uszanuje pokorę, która kazała ci szukać pomocy starego kapłana. Uspokoił mnie na tyle, że nie drżała mi już ręka, gdy ocierałem pot z czoła. Dopiero kiedy dotarliśmy na piętro, przypomniałem sobie, że niesie moją torbę. - Daj, wezmę - powiedziałem, chwytając za rączkę. - Przepraszam, traktuję cię jak bagażowego. - A ja potraktowałem cię chyba jak nowicjusza, który z rozmysłem odmawia szczerej spowiedzi. Przepraszam, że wytrąciłem cię z równowagi. Mój głos powiedział: - Miałem zamiar wyjść stąd i wyszedłbym, gdyby nie pojawił się opat. - Wróciłbyś jednak. - Wróciłbym? - Naturalnie. Nie jesteś człowiekiem, który daje za wygraną, walczysz i to cię ostatecznie uratuje. Będziesz myślał o wuju Willoughbym wykrzykującym: "Albo W Górę albo Na Dno", i zaczniesz walczyć o trofeum, jakim jest zdrowie duchowe. - Taki był werdykt Darrowa. To pewna pociecha dla chorego, jeśli dwóch specjalistów daje mu dobre rokowania, niemniej czuję się, jakbym stał na progu śmierci. - Może musisz umrzeć, żeby dalej żyć. Przenikliwy stary wąż. Karmi mnie chrześcijańską nadzieją, przypominając o Wielkiej Nocy! Mocniej zaciskając dłoń na torbie, wybaczyłem mu obrazę i pozwoliłem poprowadzić się ku dalekiemu światłu w końcu korytarza. II. Przydzielony mi pokój za całe umeblowanie miał stół, dwa krzesła, komodę, szafę i łóżko z wygodnym materacem, co odkryłem z ulgą; nie czułem pociągu do ascetyzmu. Na komodzie leżała Biblia i modlitewnik, na ścianach żadnych obrazów, ale nad łóżkiem wisiał krucyfiks. Podobnie jak na widok pektorału opata miałem ochotę krzyczeć w głos: "Precz z papizmem!" Co mnie popychało do tego, żeby zachowywać się niczym Cromwellowski ikonoklasta? Potrafiłem przecież odnosić się z miłosierdziem do obydwu odmian katolicyzmu, anglikańskiej i rzymskiej, nawet jeśli intelektualnie go nie aprobowałem. Widocznie obecne zmartwienia sprawiały, że uciekałem w jadowicie antykatolicki nonkonformizm rodem z kaplicy w Maltby. Zaniepokoiło mnie to spostrzeżenie. - Dopatrzę, żeby przysłano ci herbatę i kanapki. Odpocznij pół godziny i przemyśl naszą rozmowę - powiedział Lucas, spuszczając roletę w oknie. - Musisz się wzmocnić, będziesz potrzebował sił do walki. Omal nie odparłem: "Tak, ojcze", co dobitnie świadczy o stanie mojego umysłu. Powstrzymując się w ostatniej chwili, bąknąłem: - W porządku - co znowu zabrzmiało opryskliwie i niemal wrogo. Dodałem wreszcie z pełną szacunku miną: - Tak, sir. Ani to, że nie potrafiłem zmusić się, by nazywać go Aidanem, ani moje pomieszanie nie mogły ujść jego bacznemu oku. - No, już dobrze, dobrze - mruknął i poklepał mnie pocieszającym gestem po ramieniu, jakbym był zagubionym dzieckiem. - Jeśli będziesz czegoś potrzebował, wystarczy, że wyjdziesz na korytarz i zawołasz: Piotrze! To nasz mistrz gości, zaopiekuje się tobą. Skinąłem głową. Stary pacnął mnie jeszcze raz w ramię i poczłapał do wyjścia. Drzwi się zamknęły. Byłem sam. Próbowałem zastanowić się nad ostatnimi wydarzeniami, ale przerażony natychmiast zrezygnowałem. Siedziałem na krawędzi łóżka, czekając w odrętwieniu, niczym zagubione dziecko, by wrócił i zajął się mną. III. Dziesięć minut później mistrz gości przyniósł mi dwie kanapki z serem, jabłko i dzbanek herbaty. Zauważyłem jego chytre, pytające spojrzenie, jakby próbował ocenić, kiedy zacznę chodzić po ścianach. - Dotrzymać panu towarzystwa, dopóki nie wróci ojciec Lucas? - Nie, dziękuję - zbyłem mistrza gości. Choć próbowałem zmusić się do jedzenia, obracałem ciągle w dłoni drugą kanapkę, gdy pojawił się Lucas. - Myślę, że zebrałem już najpotrzebniejsze informacje - powiedział, siadając naprzeciwko mnie po drugiej stronie stołu. - Jeszcze tylko kilka pytań i zakończymy dzisiejszą sesję, a jutro z rana rozważę wszystko, pomodlę się za ciebie, powiem ci, co myślę, i udzielę kilku rad na przyszłość. - Jutro rano muszę wracać do domu. - Jak ja. Spotkamy się wpół do szóstej - zaproponował, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie. Dopiero widząc moją minę, dodał łaskawie: - Poproszę Piotra, żeby obudził cię o piątej. Martwisz się pewnie, że nie masz budzika. Ponieważ nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź, zatopiłem zęby w drugą kanapkę, zastanawiając się, jakich też powinienem spodziewać się rad na przyszłość. - Uporajmy się migiem z ostatnimi pytaniami - zaczął Lucas. -Przede wszystkim, czy mam rację, że twoja druga żona różni się nieco od pierwszej? Przestałem jeść. - Tak - odparłem. - Różni się. - Posunąłbyś się do stwierdzenia, że są całkowicie inne? Odłożyłem kanapkę. - Tak - odpowiedziałem. - Istotnie. Ale skąd... - Twoja druga żona jest prawdopodobnie pełną uroku i oryginalności młodą kobietą z darem do pisania fascynujących listów? - Skąd u licha możesz o tym wiedzieć? - Mam swoją koncepcję, opartą na tym, co mi opowiedziałeś o matce i pierwszej żonie. A teraz słuchaj, Nevilleu. Może być ci trudno odpowiedzieć na następne pytanie, ale błagam, spróbuj być precyzyjny. Kiedy zacząłeś się interesować swoją drugą żoną? Zapadła długa, bardzo długa cisza, której nie potrafiłem położyć kresu. - Wspomniałeś, że zacząłeś o nią zabiegać wkrótce po śmierci twojej pierwszej żony - powiedział Lucas. - Można więc wnosić, że poznaliście się jeszcze za jej życia. - Tak. - Zająłem się układaniem wzoru z okruszków na talerzu. -Poznałem Dido w maju 1942 roku. - I natychmiast ci się spodobała? Można więc wnosić - dopytywał się Lucas, nie czekając na moją odpowiedź - że byłeś odrobinę rozczarowany związkiem z Grace? Wybacz, wiem, że dotykam trudnych i bolesnych spraw, ale chcę tylko wydobyć z ciebie informacje, które z łaski Boga pozwolą mi jakoś ci pomóc. Przestałem układać wzór z okruszków i zacząłem zgarniać je wskazującym palcem w zgrabną kupkę. - Odczuwałem jakiś niepokój - powiedziałem po chwili. - Próbowałem go stłumić. Kochałem Grace. - Rozumiem. Mógłbyś teraz sięgnąć pamięcią wstecz i powiedzieć, kiedy zacząłeś odczuwać niepokój? Czy gdzieś około 1938 roku, kiedy zamieszkała z wami twoja matka? - Ależ skąd! - odparłem natychmiast, szczęśliwy, że mogę wreszcie mówić szczerze, spoglądając mu prosto w oczy. - To nas zbliżyło do siebie. Nie, między nami zaczęło się psuć po marcu 1941 roku, kiedy przyszło na świat piąte dziecko. - My... - ugryzłem się w język, bojąc się, że słowo "planowaliśmy" mogłoby urazić anglokatolickie ucho -pragnęliśmy czwórki. Piąte pojawiło się zupełnie nieoczekiwanie. - Tak więc twój niepokój datuje się od marca 1941? Wtedy dokładnie się to zaczęło? - Nie. - I na to pytanie mogłem dać szczerą odpowiedź. -Niemowlaki nie są zazwyczaj zbyt kłopotliwe. Większość czasu przesypiają. Sandy zaczął dawać się Grace we znaki, gdy skończył pół roku, zaczął siadać i domagać się nieustannej uwagi. Dopiero jej ciągłe przemęczenie sprawiło, że zacząłem czuć się nieswojo. - To znaczy około września 1941 roku, tak? Powiedziałeś wcześniej, że we wrześniu 1941 roku... - Umarła moja matka. Zgadza się - powiedziałem. - Wtedy wszystko się zaczęło. Teraz widzę to wyraźnie. Grace powiedziała mi, że jest zbyt wyczerpana, by jechać na pogrzeb, że za nic nie zostawi Sandyego, nie chce wykorzystywać przyjaciółki, która zaofiarowała się zaopiekować dzieckiem, itd., itd. Pamiętam, że patrzyłem na nią i myślałem: "Nie trzeba mi nudnej, utyskującej żony jak ty". Przeraziłem się, bo to był straszny osąd, niesprawiedliwy, nie do przyjęcia, a Grace była ideałem. - Wspaniałym trofeum. - Tak, wspaniałym trofeum, a trofea muszą mieć w sobie coś idealnego, inaczej nie są trofeami. Póki Grace była moim trofeum, mogłem czuć się szczęśliwy i bezpieczny, ale gdy przestała... - Już jej nie chciałeś. - Ależ chciałem! Uwielbiałem ją i ona uwielbiała mnie i byliśmy idealnym małżeństwem... - Nie, to niezupełnie tak, mam rację? To była sztuka, którą grałeś na scenie. Natomiast rzeczywistość, co przed chwilą przyznałeś, wyglądała inaczej. - Cóż, istotnie. Nie przeczę, że było to trochę niemiłe... - Nie, Nevilleu. To też niezupełnie tak, mam rację? Obawiam się, że musisz zejść ze sceny. "Trochę niemiłe?" Zakochałeś się w innej kobiecie jeszcze za życia swojej żony. - Nic się przecież nie stało! Walczyłem z tym uczuciem! Przyznaję, że kochałem się w Dido, ale nie przekroczyłem granic przyzwoitości. - To też niezupełnie tak, Nevilleu, mam rację? Przykro mi, musimy jednak zająć się tym, co działo się za kulisami. Jeśli zakochałeś się w innej kobiecie jeszcze za życia twojej żony, to przekroczyłeś granice przyzwoitości. - Nic nie zrobiłem. Raz ująłem jej dłonie, mówiąc, że czuję się tak, jakby po długiej, ponurej zimie nastąpiła wiosna. Zgoda, wiem, że postąpiłem idiotycznie... - Postąpiłeś źle. - To było tylko drobne potknięcie. - To był grzech. - Na litość boską! Starałem się ze wszystkich sił być uczciwym, przyzwoitym człowiekiem... - Chcesz powiedzieć, że zachowywałeś się jak uczciwy i porządny człowiek, ale miałeś wiarołomne myśli i pragnąłeś poznać tę kobietę w jedyny dostępny dla kapłana sposób, przez małżeństwo, co z kolei oznacza, że nawiedzało cię niekiedy świadome czy nieświadome pragnienie, by być wdowcem... - Niebywałe! - Raczej bolesne. Tak. Grzech zawsze boli. - Nie zrobiłem przecież nic złego. Nikogo nie skrzywdziłem... - Nie? Chcesz powiedzieć, że twoja żona umarła, nie wiedząc nic o tym "drobnym potknięciu". - Nie mam zamiaru dyskutować na ten temat - odparłem. - Nie mam najmniejszego zamiaru, zdecydowanie protestuję... - Bo to zbyt bolesne, nie do zniesienia, tak? To męka. Koszmar. Posłuchaj, Nevilleu. Musisz w końcu zdobyć się na odwagę i stawić czoło bólowi. Skrucha nie polega, widzisz, na spuszczaniu kurtyny i zapominaniu o grzechu, z którym nie potrafisz się zmierzyć. Straciłem panowanie nad sobą. Poderwałem się z krzesła i wrzasnąłem wściekły: - Moja skrucha to sprawa między mną a Bogiem! Nie trzeba mi do tego żadnego "księdza", jak ty! Jestem protestantem, nie żadnym cholernym katolikiem, i nie będę tolerował żadnego katolickiego teatru. Żadnych konfesjonałów, bezżennych księży udających Boga, ŻADNYCH CHOLERNYCH MNICHÓW GLĘDZĄCYCH CHOLERNE BZDURY, ŻADNEGO GÓWNIANEGO PAPIZMU, Nigdy w Życiu, Teraz Ani Nigdy! W czasie tych chaotycznych krzyków opadłem z sił. Miotałem się po omacku między stołem i łóżkiem, wiedząc, że tym razem nie wymknę się uciekając z pokoju. Zrazu nie bardzo mogłem zrozumieć powodów własnej dezintegracji. Wiedziałem tylko, że moją ziemię jałową spowiły nieprzeniknione ciemności. Ukryłem twarz w dłoniach, jakbym chciał osłonić się przed czymś strasznym, czymś czego nie potrafiłem nazwać. Kiedy z oczu popłynęły mi łzy, zrozumiałem, co się stało. Zostałem niemal unicestwiony przez ból. Pomyślałem o mojej Grace, niewinnej ofierze, która tak cierpiała przez moją niewierność, że uszła z niej wola życia. Wezbrana rzeka skrzętnie tłumionych wyrzutów sumienia przerwała wreszcie tamy. Zalewała mnie powódź; Chrystus był nieobecny, Bóg odwrócił oblicze, a ja czułem, że tonę w rozpaczy i wstydzie. Ktoś usiadł obok mnie na łóżku. Ktoś wszedł na ziemię jałową, by dzielić ze mną cierpienie, ktoś sprawił, że ciemności przestały być tak nieprzeniknione. Bezwiednie sięgnąłem po jego dłoń, gotową na przyjęcie mojej. Gdy jego palce zacisnęły się na moich, wiedziałem, że Chrystus, Chrystus Zmartwychwstały, Wiekuisty, nie Jezus, przeszedł przez zamknięte drzwi, by być z jednym ze swoich uczniów. Był, był w miłosierdziu, którego zaznałem, we wspólnocie cierpienia. Łzy ustały, ból zelżał. Zapanował wielki spokój i cisza. Po długiej chwili powiedziałem: - Tak strasznie lękam się upadku, a grzech oznacza przegraną. Nie pójdę Na Dno, jeśli przyznam, że moje błędy były grzechami? - Nie, Nevilleu. Nie pójdziesz Na Dno, będziesz się Piął W Górę. - A trofeum, które muszę teraz zdobyć, nie jest zwykłym przetrwaniem? To nowe życie, wyzwolenie od samego siebie i początek służby Bogu. - Właśnie. To droga, którą będziesz się Piął. Po jeszcze dłuższej chwili powiedziałem: - Żaden ze mnie duchowny, moje kazania przypominają tezy prawnicze. Nie nadaję się do pracy duszpasterskiej. Staram się unikać biednych. Za bardzo zabiegam o względy znaczących ludzi. Chociaż powiodło mi się, jestem raczej do niczego. Kompletny paradoks. - Jeśli człowiek uporczywie poszukuje prawdy, musi zabrnąć w paradoksy. Docierasz do punktu, gdzie pozorna prawda dzieli się na dwie przeciwstawne; dopiero w przezwyciężeniu sprzeczności, w syntezie przeciwieństw, zdołasz pochwycić ostateczną prawdę. - Raven nie aprobuje tego rodzaju Heglowskiej dialektyki. Pojmuje prawdę jako jedność. - Heglowska synteza może być tym samym co jedność Ravena. Kto wie? Ostateczna prawda rzadko jest pochwytna w słowach. - Tak. Tym katolicy tłumaczą potrzebę rytuału. - Wytarłem nos, po czym powiedziałem: - Przepraszam za tę protestancką bigoterię. Wstrętne. Nie zawsze zachowuję się jak Cromwellowski purytanin rozbijający posągi po kościołach. - W porządku, chłopcze - odparł Lucas ze zjadliwym poczuciem humoru, które natychmiast mi się spodobało. - Wszyscy tutaj jesteśmy bigotami. Cuthbert-Darcy zwykł mówić o Kościele rzymskim jako o "Naszej Upadłej Siostrze". - Puścił moją rękę i wstał. - Czasami myślę, że Kościołowi anglikańskiemu brak trochę atmosfery cudu -powiedział wolno. - Anglokatolicy, ewangelicy, rozmaite wyznania między dwoma skrajnościami. Dziw bierze, że w ogóle jakoś współistniejemy. - Dlatego że w głębi jesteśmy jednością. - A może dlatego, że jesteśmy tak niespójni, katolicy i protestanci w stałej dialektycznej opozycji, która prowadzi do syntezy, jaką jest Kościół? - Nie dając mi czasu na odpowiedź, rzucił jeszcze od drzwi: - Przyjdę wpół do szóstej. Jeśli będziesz potrzebował czegoś w nocy, zapukaj do Piotra bez względu na godzinę, zawoła mnie. - Teraz już wszystko dobrze. - Tak. Myślę, że tak. Dobranoc, Nevilleu. Niech cię Bóg błogosławi. Wyszedł. Szczwany, stary lis sunący do swojej nory, by odpocząć po kolejnej przygodzie w splątanych chaszczach ducha otaczających jego terytorium. Zostałem sam z krzyżem winy i bólu, ale nie bez nadziei. IV. Mistrz gości obudził mnie o piątej, dziesięć minut później wrócił z herbatą, upewnić się, czy rzeczywiście otworzyłem oczy. Przed przyjściem Lucasa zdążyłem się ubrać i usiąść do porannej ewangelii. - Ważne, by zachowywać zwykły rytm zajęć - powiedział Aidan na powitanie, ucieszony tymi zewnętrznymi oznakami normalności. -Dyscyplina daje siłę i spokój... Spałeś trochę? - Niewiele. Mam nadzieję, że ty tak. Martwiłem się, że mogłem cię zmęczyć. Dopiero co przeszedłeś operację. Uśmiechnął się i usiadł po drugiej stronie stołu. - Gdybym źle się czuł, nie jechałbym dzisiaj do domu. Wracajmy do ciebie. Przede wszystkim chciałbym ci powiedzieć, jak ja to wszystko widzę, przy czym pamiętaj, że nie musisz się z tym wcale zgadzać. Nie formułuję opinii po to, by narzucić ci własne koncepcje, ale po to, byś łatwiej pojął rady, do których przejdę później. A że wynikają one z mojej interpretacji kryzysu, który przechodzisz, pomówmy najpierw o samej interpretacji. - Rozumiem. Chętnie wysłucham i obiecuję, że nie wypadnę stąd jak burza, jeśli nie będę się z tobą zgadzał. - Wspaniale. Proszę cię tylko, nie bierz tego, co powiem, zbyt literalnie, pomoże ci to zachować spokój. Bardzo trudno wyrazić w słowach złożoną prawdę i choć może być wiele dobrych sposobów opisania tego, co ci się przydarzyło, żaden nie jest precyzyjny, gdyż nie mamy do czynienia z równaniem matematycznym. Ojciec Ingram, nasz generał, który jest młodszy ode mnie o dwanaście lat i znacznie mądrzejszy, użyłby języka współczesnej psychologii. Jon Darrow, który też jest młodszy ode mnie o dwanaście lat i obdarzony znacznie większym niż ja darem wglądu, użyłby prawdopodobnie pradawnego języka mistycznych symboli. Ja jestem starym psem, który nie zna wymyślnych sztuczek, ucieknę się przeto do wytartego literackiego chwytu, do metafory. Już wczoraj posłużyliśmy się nią całkiem udatnie, mówiąc o twojej osobowości jako o trzech postaciach, trzech Nevilleach. Jeśli będziemy cały czas pamiętać, że dla opisu złożonej prawdy posługujemy się nieprecyzyjną metodą, nie powinna nas ona zawieść na manowce. Największe niebezpieczeństwo przy posługiwaniu się takimi technikami jak metafora, symbol i analogia polega na tym, że ludzie często biorą je za nagą prawdę i zapędzają się w ślepą uliczkę. - Rozumiem. Zamiast robić fotografię, namalujesz impresjonistyczny obraz, nie powinienem się więc oburzać, jeśli pominiesz albo zniekształcisz pewne szczegóły. - Dokładnie. Prawdę mówiąc tylko Bóg może robić fotografie, gdyż tylko Bogu dane jest znać całą prawdę o człowieku i przypadkach jego życia. Co ja mogę zrobić, to oświetlić znane fakty i tym sposobem wyostrzyć kontury niewiadomego. Gdy już określimy, czego nie wiemy, będzie ci łatwiej wyjść poza paradoksy i kierować się ku ukrytej prawdzie ostatecznej. - Uśmiechnął się, po czym ciągnął dalej. - Oto widzisz, jak nie dostaje słów, kiedy przychodzi do wyrażenia złożonych kwestii. Nie mówię, że poznasz kiedykolwiek całą prawdę, która jest u Boga. Powiadam tylko, że może ci się udać pochwycić tę część prawdy, którą Bóg udostępnia naszemu poznaniu. - Prawdę, która jest dostępna, ale na dojrzenie której jestem teraz zbyt skołowany? - Tak właśnie. A zatem... - Stary oparł się wygodniej, zdjął okulary i zaczął je wycierać o habit. Jego spokojny, naturalny sposób bycia działał kojąco. - Pozwól, że powiem, co według mnie zaszło. Przez pierwsze siedem lat życia, bardzo ważnych lat, o czym powie ci każdy jezuita, byłeś Nevilleem Pierwszym, żyłeś w przychylnym ci świecie zdominowanym przez dwoje kochających cię ludzi: ojca i twoją piastunkę Tabitę. To znakomity start w życie, chociaż warto dodać, że od najmłodszych lat zapadł ci w świadomość wizerunek dwóch całkowicie odmiennych typów kobiet, prostej i macierzyńskiej oraz pochłoniętej odległymi sprawami, skomplikowanej sufrażystki. Potem umarł ojciec, Tabita zniknęła, matka oddaliła się jeszcze bardziej, a wuj dał ci jasno do zrozumienia, że jeśli chcesz przetrwać, powinieneś być taki jak on. Inaczej mówiąc, Neville Drugi musiał odrzucić własnego ojca. Udało ci się nad podziw, ale w miarę jak dorastałeś, Neville Pierwszy, który nigdy całkiem nie umarł, a tylko został uwięziony, zaczął łomotać w kraty więzienia. Miałeś już dość wuja Willoughbyego. Jak większość młodych ludzi chciałeś się sprawdzić i uniezależnić od tych, którzy mieli nad tobą władzę. Nic dziwnego więc, że kiedy usłyszałeś profesora Ravena i jego: "Wszystko jest jednością! Wszystko jest jednym!", Neville Pierwszy ujrzał sposobność wydobycia się zza krat. Jego uwolnienie pozwoliło ci odbudować poczucie lojalności wobec ojca, w którym widziałeś człowieka głęboko wierzącego. Teraz należało zamknąć Nevillea Drugiego, tyle że wkrótce przekonałeś się, że bez niego nie potrafisz żyć. On był tym, który wiedział, jak przetrwać, utrzymać się na powierzchni i dbać o własne interesy. Nie sposób było trzymać go w więzieniu, nie było też wiadomo, jak miał harmonijnie współżyć z Nevilleem Pierwszym, od którego tyle go różniło. Ten bardzo trudny problem rozwiązałeś narzucając obydwu nową tożsamość. Obydwaj nadal są odrębni i ich połączenie nie wydaje się możliwe, ze względu na krańcową odmienność postaci, ale przynajmniej mieszczą się obydwaj w Nevilleu Trzecim, który pojawił się na świecie po to, by utrzymać ten tandem w ryzach. Wkroczenie na scenę Nevillea Trzeciego pociąga za sobą zupełnie nieoczekiwany skutek. Matka, pozostająca dotąd gdzieś na marginesie twojego życia, odkrywa, że ten nowy Neville jest cudownym wprost wcieleniem jej męża i brata, dwóch dżentelmenów tak całkowicie różnych, że nigdy nie oczekiwała, iż mogliby współistnieć w jednej osobie. W tym czasie zdołałeś pozbyć się już wuja Willoughbyego, ale natura nie toleruje próżni, zawsze w twoim życiu emocjonalnym był jakiś punkt orientacyjny i nawet teraz, już jako dorosły mężczyzna, odkrywasz, iż nadal potrzebujesz silnego wsparcia, publiczności, która będzie oklaskiwała twoje olśniewające poczynania, ilekroć pojawisz się na scenie. Łatwo wydedukować, że czujesz się zobowiązany do olśniewających poczynań; chcesz sobie nimi zaskarbić miłość, uwagę i bezpieczeństwo, których zostałeś tak brutalnie pozbawiony w wieku siedmiu lat. Podejrzewam jednak, że ta potrzeba pojawiła się jeszcze przed śmiercią twojego ojca. Masz brata prawie w tym samym wieku, z którym od początku współzawodniczysz. Idę o zakład, że zawsze odczuwałeś potrzebę wykazania się wobec znaczących dla ciebie ludzi i aby to osiągnąć, musiałeś nieustannie dowodzić swojej wyższości nie tylko przed nimi, ale i przed samym sobą. Wróćmy jednak do Nevillea Trzeciego, który odkrył właśnie idealną nową widownię: własną matkę, która otacza go czułością i aprobatą, co więcej, zachęca do pościgu za trofeami. Ten związek musiał dawać ci bez wątpienia olbrzymią satysfakcję emocjonalną. Z jakiego innego powodu tak bardzo zależałoby ci na poślubieniu kobiety, którą matka mogłaby zaakceptować bez wahania? Kochałeś oczywiście swoją żonę za jej liczne zalety, niemniej wspomniałeś, że chęć sprawienia przyjemności matce nie była zupełnie bez znaczenia. Jaki typ kobiety twoja matka gotowa była tolerować? Wysublimowaną, wykształconą wersję Tabity, macierzyńską, znającą swoje miejsce, nie stanowiącą zagrożenia. Co ciekawe, powiedziałeś, że poznałeś swoją żonę, gdy byłeś Nevilleem Drugim, a więc nawet wtedy, gdy matka była z dala od ciebie, musiała bardzo wiele dla ciebie znaczyć. Dochodzimy teraz do tego punktu w twoim życiu, gdy coś zaczyna się psuć. Matka zamieszkuje z wami i decyzja ta okazuje się katastrofalna w skutkach. Pojawia się piąte dziecko. Twoja idealna żona zaczyna przejawiać niepokojące oznaki niedoskonałości. Niemniej radzisz sobie jakoś z tymi niepowodzeniami; zmieniasz tylko tożsamość, ukrócasz Nevillea Pierwszego i zdajesz się na Nevillea Drugiego, eksperta od utrzymywania się na powierzchni. W zaistniałych okolicznościach to zrozumiałe posunięcie, ale w jego rezultacie następuje dyslokacja Nevillea Trzeciego, który nie jest już w stanie pogodzić pozostałych dwóch. Neville Drugi przejmuje ster, nie mając przy tym pojęcia, co oznacza być duchownym. Dalej, we wrześniu 1941 roku, zdarza się coś, co prowadzi do ostatecznego rozbicia twojej osobowości: umiera ci matka. Czy Neville Trzeci potrafi żyć bez niej? Czy którykolwiek z Nevilleów potrafi żyć bez widowni nagradzającej aplauzem ich wspaniałe poczynania? Ojciec, wuj, matka, wszyscy oni już odeszli i po raz pierwszy w życiu pozostawiony sam sobie musisz określić się wobec opustoszałej sali swojego teatru tym, kim w istocie jesteś. Inaczej mówiąc nie możesz już być żadnym z dotychczasowych Nevilleów, ponieważ każdy z nich był tworem, czy też raczej sposobem reagowania wobec jednej z tych postaci, które wywierały decydujący wpływ na twoje życie. Zaczynasz rozumieć, że na nowym etapie życia musisz stać się Nevilleem Czwartym albo kimś jednakowo odmiennym, Stefanem. Ledwie to pojąłeś, orientujesz się, że sam nie potrafisz wykreować nowej tożsamości. Potrzebujesz kogoś, z kim czułbyś się silnie związany emocjonalnie, kogoś, kto asystowałby przy narodzinach nowej postaci. Nie może być to Grace, będąca tylko dopełnieniem poprzednich Nevilleów, powinna być to osoba oryginalna i fascynująca, o silnej indywidualności, ktoś, kto będzie zachęcał cię do dalszego pościgu za trofeami. Ktoś taki jak dama, która została twoją drugą żoną. W pomieszaniu wywołanym śmiercią matki popełniasz jednak fatalny błąd. Wbrew własnym przypuszczeniom nie przeistaczasz się w Nevillea Czwartego czy Stefana; zastępujesz matkę inną kobietą i tym samym wskrzeszasz Nevillea Trzeciego. Kopiujesz relacje łączące cię z matką, relacje, którym należałoby położyć kres, nie radzisz sobie przy tym z Nevilleem Trzecim, od dawna rozdartym i zdominowanym przez Nevillea Drugiego. Razem z narastającą presją tracisz coraz bardziej równowagę, dochodzisz wreszcie do punktu, w którym zaczyna grozić ci całkowita dezintegracja. Jakoś udaje się sprząc wszystkie trzy tożsamości, ale Neville Pierwszy nie ma głosu, Neville Trzeci jest ledwie fasadą, Drugi zaś walczy o nie te, co trzeba, trofea, zmierzając po spirali w dół do piekła. Nie mogę nawet powiedzieć, że naszkicowany tu obraz nie oddaje całej prawdy. Nie oddaje nawet całości tego fragmentu prawdy, który Bóg uczynił dostępnym naszemu poznaniu. Zgodzisz się, że rozpoznajesz w nim swoje życie, czy też uważasz, że to fantazje nie mające żadnego związku z rzeczywistością? Ale ja zapytałem tylko: - Jak osiągnąć jedność? Jak stać się jednym? V. Lucas sprawiał wrażenie odprężonego. Lękał się, być może, że zacznę protestować, udaremniając mu pomoc. - Świetnie - rzekł, przechylając się przez stół. - Wyciągnijmy logiczne wnioski z mojej koncepcji: jeśli wszyscy trzej Nevilleowie są odbiciem ważnych dla ciebie osób z przeszłości, sposobem na połączenie Nevilleów byłoby ich pogodzenie. Tu dochodzimy do punktu, w którym ustalając to, co wiemy, będziemy w stanie określić obszar naszej niewiedzy. - To znaczy...? - To znaczy, że musimy zapomnieć o postaciach melodramatu, jak je wcześniej przedstawiłeś, i postawić sobie pytanie, kim ci ludzie byli naprawdę. Znam ich wyłącznie z twojego skrótowego opisu. Wiesz o nich bez wątpienia więcej, ale twoja wiedza musi być pełna oczywistych luk. Jedno możemy przyjąć za pewnik: biorąc pod uwagę twoją rozbitą i skłóconą wewnętrznie osobowość, z żadną z tych osób nie jesteś pogodzony, a tylko zrozumiawszy je będziesz w stanie wybaczyć im i żyć w zgodzie ze wspomnieniami. - Ależ ja ich naprawdę rozumiem. - Czyżby? Odpowiedz mi zatem na takie pytania: co naprawdę działo się w małżeństwie twoich rodziców? Dlaczego ona wyszła za niego, czemu on się z nią ożenił? Jaką rolę odgrywał wuj Willoughby w ich związku? Jak matce udawało się godzić tych tak różnych mężczyzn, którzy, jak powiadasz, jednakowo ją uwielbiali? Co myślała żona twojego wuja o całej sytuacji, gdy nie zajmowała się zielnikiem? Są ci tak dobrze znajomi, że wiele rzeczy przyjmujesz bez zastanowienia. Niemniej naszkicowany przez ciebie obraz jest wielce osobliwy. Ten trójkąt, czworokąt, jeśli weźmiemy pod uwagę twoją ciotkę, mógł nie przynosić nikomu szkody, ale równie dobrze mógł być jednym wielkim nieporozumieniem. Myślę, że powinieneś dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Im więcej będziesz wiedział, tym większa szansa, że zamiast papierowych postaci z melodramatu dojrzysz w nich ludzi z krwi i kości, z którymi poczujesz prawdziwą więź. - Nie mogę sobie wyobrazić... - Bo nie chcesz sobie wyobrazić. Widzenie w nich papierowych postaci z melodramatu to twój sposób neutralizowania krzywdy, jaką ci wyrządzili. Odrealnieni, ustawieni na scenie, nie mogą wyrządzać zła, jakie czynią ludzie z krwi i kości. Zawsze możesz spuścić kurtynę i odsunąć ich od siebie. Tylko że tutaj właśnie kurtyna powinna pójść w górę i tak pozostać. Pozwól postaciom zejść ze sceny. Tylko spotykając się z nimi twarzą w twarz pokonasz dialektyczne sprzeczności i dojdziesz do prawdy, która cię wyzwoli. Chodzi o to, by sprostać bólowi. - Jak tego dokonać? Od czego zacząć? - zapytałem po chwili. - Domyślam się, że twój wuj i ciotka już nie żyją, co oznacza, że powinieneś zacząć od siostry i brata. Spotkaj się z nimi, dowiedz się, jak oni widzą przeszłość. Usłyszysz wiele znajomo brzmiących rzeczy, ale zawsze jest szansa, że powiedzą coś nowego, co rzuci inne światło na twoje wspomnienia. Jeśli będziesz pamiętał, że prawda jest zróżnicowana i że twoja wiedza jest tylko jej małym fragmentem, docenisz znaczenie faktów, których mogą dostarczyć ci inni ludzie. - Chcesz powiedzieć, że mam zabawić się w detektywa. - Tak. Dobrzy detektywi pracują parami. Będzie ci potrzebny ktoś, z kim mógłbyś omawiać wyniki swoich dochodzeń, kto pomoże ci oddzielić ziarno od plew. Chcę ci coś zasugerować: zaprzęgnij do pomocy Jona Darrowa. Myślę, że jego dar wglądu byłby w tym przypadku nieoceniony. - Przykro mi, ale nie mógłbym współpracować z Darrowem - odparłem natychmiast. - Zupełnie się nie zgadzamy, nie potrafiłby mi pomóc. - A kto cię przysłał do mnie? Zamilkłem. - Pozwól, że podpowiem ci, jak obchodzić się z Jonem - powiedział Lucas ciepło, wygładzając natychmiast moje nastroszone pióra. - W końcu całe lata byłem jego przeorem i wiem, o czym mówię. Sztuka w tym, by nie traktować go z góry. Jon nie toleruje żadnych autorytetów poza własnym. Starliście się kiedyś, gdy próbowałeś narzucać mu swoje decyzje? - Cóż, prawdę mówiąc... - Tak myślałem. Widziałeś go zatem w najgorszym wydaniu. Kiedy on dzierży władzę i autorytet, uwidaczniają się wszystkie jego talenty, zdolny jest wtedy do zadziwiających rzeczy. Powinieneś powiedzieć mu: "Słuchaj, zapomnijmy o przeszłości, zapomnijmy, że jestem archidiakonem. Żegluję po nie oznakowanych morzach i potrzebuję nawigatora. Możesz pomóc?" (Jon bardzo lubi takie nautyczne metafory, przypominają mu o szczęśliwych dniach, gdy był kapelanem w marynarce wojennej.) Jeśli przyjmiesz taką postawę, okaże się, że groźny pies zamiast kłapać zębami, zacznie machać ogonem. - Nie myśl - powiedziałem rozbawiony - że jestem tak tępy, by nie odczytać za tymi ciepłymi radami twojego prawdziwego przesłania. Mówisz mi: "Odrzuć dumę i przyjmij pomoc człowieka, którego nie lubisz". Stary roześmiał się, prawie tak, jak śmiałby się ojciec, widząc, że jego latorośl zaczyna rokować nadzieje na przyszłość. - A teraz, kiedy już uradziliśmy, w jaki sposób powinieneś przystąpić do rozwikłania przeszłości, zajmijmy się przyszłością. Przede wszystkim nie oczekuj, że pojawi się dobra wróżka z czarodziejską różdżką, która przemieni wszystko w raj. Niemniej jest kilka sposobów, jeśli chcesz przetrwać i utrzymać się na powierzchni... VI. Kiedy człowiek chroma, potrzebuje kul - powiedział Lucas. -Trzeba tylko dobrać odpowiednie dla ciebie. Pijesz? - Tak. - Więc przestań. Zostań na jakiś czas abstynentem. Picie to luksus, na który możesz sobie pozwolić, gdy czujesz się silny, ale nie wolno czynić zeń kuli, na której wspierasz się, kiedy jesteś słaby. To początek nieszczęścia... Masz kogoś, kobietę, mężczyznę, komu się zwierzasz? - Nie. - Szkoda. Rozumiejący, godny zaufania powiernik to nieocenione wsparcie. Nigdy nie miałeś starszego od siebie duchownego, który pełniłby taką rolę? - Umarł w zeszłym roku, ale odsunęliśmy się od siebie na kilka lat przed jego śmiercią. - Prawdę mówiąc tak też myślałem, że dryfujesz nie mając znikąd wskazówek. Z twoich wcześniejszych uwag wnoszę, że jesteś zdecydowanie przeciwny praktyce spowiedzi? - Przykro mi, nie chciałbym znowu wyjść na bigota, ale... - Masz całkowite prawo do własnych poglądów. W Kościele anglikańskim nikt nikogo nie zmusza do indywidualnej spowiedzi. Nie musisz wcale przepraszać. - Myślisz na pewno... - Myślę, że muszę przyjmować cię, jakim jesteś, i nie zmuszać do niczego, co wprawiłoby cię wjeszcze większe przygnębienie. Uważam, że potrzebne ci jest duchowe przewodnictwo, ale nie mam prawa narzucać ci katolickiego przewodnika. Nic by to nie dało. - Uważasz zatem, że Darrow narzuci mi się sam? - Nie, nie. Nie doceniasz go - odparł Lucas raz jeszcze wygładzając jednym muśnięciem moje pióra. - Gdyby uważał, że potrafi pokierować tobą, nie przysyłałby cię do mnie. - Ale... jeśli... zwrócę się do niego o pomoc, na pewno uzna, że... - Powiedz mu tylko, że trzeba ci powiernika, a nie spowiednika, możesz nawet powiedzieć, że szukasz nie przewodnika duchowego tylko partnera-detektywa; będzie doskonale wiedział, czego się po nim oczekuje. - Jeśli jednak Darrow nie potrafi udzielić mi duchowej porady, jak mam szukać... wybacz, nienawidzę określenia "przewodnik duchowy", ma w sobie tyle z rzymskiej autorytarności, że włosy mi się jeżą. Wiem, że nie powinienem, wiem, że nie mam racji, rozum powiada mi, że zachowuję się jak bigot, ale emocjonalnie... - Ach, te najważniejsze pierwsze siedem lat w naszym życiu! -westchnął Lucas z uśmiechem. - Zbór w Maltby musiał być niezwykle surowy! I ja uśmiechnąłem się na te słowa, wdzięczny za jego wyrozumiałość. - Użyjmy więc łagodniejszego słowa "doradca" - podsunął Lucas. -A "duchowego przewodnika" pozostawmy tym, którzy nie spędzili pierwszych lat życia pośród antykatolickich nonkonformistów. Myślę, że później, gdy będziesz silniejszy, znajdziesz bez trudu mądrego protestanta, z którym będziesz mógł rozmawiać o swoim życiu duchowym, ale na razie trzeba zastosować pomoc doraźną. Zniesiesz dalsze moje rady, jak powinieneś wyjść z kryzysu, czy poślesz wszystkich mnichów do Rzymu? - Zaczynam czuć wielką ulgę, że nie wszyscy wylądowali w Rzymie. Mów, co mam robić. - Nie, nie będę ci nic dyktował. To nie są sposoby przyjęte w naszym Kościele, prawda? Doradzę ci tylko albo, żeby użyć jeszcze łagodniejszego określenia, coś zasugeruję. Domyślam się, że prywatnie modlisz się własnymi słowami? Nie ma oczywiście nic złego w improwizowanych modlitwach, niemniej w tej chwili musisz uważać, by twoje modlitwy nie zamieniały się w chaotyczny potok słów zakłócający ciszę, którą powinieneś kultywować chcąc nie tylko zachować równowagę, ale usłyszeć słowo Boże. - Skąd masz pewność, że Bóg przemówi? - Gdy człowiek stoi na rozdrożu - odparł Lucas - muszą pojawić się znaki wskazujące kierunek. Wtedy albo dalej kroczy tą samą drogą, tyle że z łaski Bożej staje się znacznie gładsza, albo zostaje skierowany w zupełnie inną stronę. Przyznaję, że niełatwo przyjdzie ci się odnaleźć. Będziesz musiał ćwiczyć orientację i dar wglądu i tu znowu Jon może okazać się pomocny. Ma duże doświadczenie w pomaganiu ludziom, którzy szukają właściwej drogi. - Skąd mogę mieć pewność, że usłyszę słowo od Boga, nie mówiąc już o zrozumieniu jego przesłania. Zdaję się sobie głuchy, w duszy mam zamęt... - Dlatego tak istotna jest teraz modlitwa i wiara. Musisz się otworzyć. Spróbuj ograniczyć własne modlitwy i skoncentrować się na jednej, dwóch kościelnych, które odmawiałbyś powoli, przemyśliwując każde słowo. Może Kolekta. Masz na pewno jakąś swoją wybraną modlitwę... Spróbuj poświęcić godzinę dziennie na czytanie, to bardzo wycisza, uspokaja. Na razie nie będziesz potrafił się skupić, czytaj więc wcześnie rano, gdy nic nie będzie cię rozpraszać. - Co mam czytać? - Przez pierwsze pół godziny niech będzie to Biblia. Nabożne studiowanie Biblii to wszak dobra protestancka tradycja, czyż nie tak? Odwołanie do wpojonych nawyków da ci poczucie bezpieczeństwa, przyniesie odprężenie, nie będziesz wydany na pastwę własnych lęków. Przez następne pół godziny powinieneś czytać coś, z czym jesteś mniej zżyty, coś, co pozwoli ci zapomnieć o współczesności. Dystans wobec własnych czasów i badanie przeszłości mogą działać kojąco na skłopotaną duszę... Spróbuj czytać... Nie, Ojców Kościoła nie polecałbym; dla protestanckiego umysłu za bardzo kojarzą się z Ruchem Oksfordzkim. Co powiedziałbyś o platonikach z Cambridge? "To, co duchowe, jest najbardziej racjonalne", jak powiada Whichcote. Straszna obraza dla modernistycznych uszu. Dziekan Inge pierwszy by zaprotestował. Uważaj jednak. Gdy twoja godzina dobiegnie końca, gdy już przeczytasz poranną ewangelię i gdy będziesz spokojny, nie wyłączaj się. Rozmyślaj nadal i módl się przez cały dzień, wedle możliwości o każdej porze i w każdym miejscu. Bądź zawsze gotów na przyjęcie słowa Bożego, które na pewno w końcu otrzymasz. - Wybacz, uznasz mnie pewnie za duchowego głupca, ale w jaki sposób Bóg porozumie się ze mną? Czego mam szukać? - Cóż, możemy raczej wykluczyć niebiańską wizję z chórami anielskimi i posłaniem wypisanym ognistymi zgłoskami wśród chmur - odparł Lucas ze swoim kostycznym poczuciem humoru. - Myślę, że równie dobrze możemy wykluczyć niespodziane i wyraziste doświadczenie, jak to twoje powołanie w katedrze Christ Church, choć mogą pojawić się pewne podobieństwa. Uważaj na jakiś zwrot powtarzający się na ustach różnych ludzi, uważaj na zdarzenia poruszające jakąś nutę w twojej pamięci, jak w przypadku kazania Ravena, rozważaj wszystko, co się dzieje wokół ciebie, i pytaj, czy możesz wyciągnąć jakąś naukę z pozornie nieistotnych zajść. Jestem przekonany, że nawet jeśli nie przeżyjesz objawienia, pojawi się cała seria znaków, które złożą się na oświecenie. - W porządku - powiedziałem. - Mam pełne zaufanie do twoich słów, ale czy rozwiąże to mój największy problem? Jak mam żyć ze swoją żoną? - Ach, tak! - odparł Lucas. - Myślałem, że możesz mieć kłopoty z określeniem swojego największego problemu. Mój drogi Nevilleu, twoim największym problemem jest dowiedzieć się, czego Bóg od ciebie żąda, a kiedy mówię "od ciebie", mam na myśli twoją tożsamość. Nie przesadzałem mówiąc, że nigdy nie zapanujesz nad własną przyszłością, dopokąd nie zapanujesz nad przeszłością. Gdy się już to stanie, kiedy uwolnisz się i będziesz gotowy przyjąć wolę Bożą, będziesz w stanie sprostać obecnym problemom. Nie twierdzę, że zakochasz się do szaleństwa we własnej żonie, podejrzewam jednak, że z łaski Boga osiągniecie znośne partnerstwo. To bodaj jedyne racjonalne założenie, jakie można przyjąć. Bóg nie powoła cię ponownie na swoją służbę nie rozwiązując przy tym twoich dylematów małżeńskich. Zapanowała długa chwila ciszy. - Teraz naturalnie myślisz - zaczął Lucas z przekąsem - że jestem starym, nudnym klechą, który nic nie wie o życiu z nie chcianą kobietą. - Nie, wcale tak nie myślę. - Zaskoczony słuchałem własnego głosu. Przerwałem na chwilę, by znaleźć właściwe słowa. - To, co mówisz, brzmi dorzecznie - powiedziałem wreszcie. - Myślałem, że jesteś mądry, skoro w tak beznadziejnej sytuacji zdołałeś pokazać mi cień nadziei. Dopóki jest nadzieja, zniosę wszystko. Do rozpaczy doprowadzała mnie myśl o beznadziejnym małżeństwie, które będzie się wlokło przez następnych trzydzieści lat. - Zastanowiłem się przez chwilę, po czym dodałem: - Zmieniając mój kryzys w poszukiwanie rozwiązania, dokonałeś cudu, sprawiłeś, że warto wyglądać przyszłości - trudnej i stawiającej wyzwania, ale pochłaniającej i pasjonującej. - Pozwól, że zacytuję ci Ravena. Jest taki fragment w jego autobiografii, który często wraca mi na pamięć: "Czy jest pośród wszystkich fascynujących poszukiwań bardziej pochłaniające nad poszukiwanie poznania Boga?" Anglokatolik przytaczający głos liberalnego protestantyzmu. Kiedy tak wpatrywałem się w niego, na jedną krótką chwilę zniknęły podziały wewnątrz Kościoła. Mogłem zapomnieć o dialektycznych sprzecznościach i dostrzec kryjącą się pod nimi zasadniczą jedność. - Po raz pierwszy rozumiem, co może oznaczać ekumenizm. - To były jedyne słowa, które zdołałem powiedzieć. - Ekumenizm? - Lucas westchnął jak człowiek wybiegający myślami w przyszłość, której nie dane mu będzie dożyć. - Jeden z założycieli Ruchu Oksfordzkiego wygłosił na ten temat mnóstwo ważkich słów. Mówił o zjednoczeniu nie tylko wewnątrz Kościoła anglikańskiego. Mówił o anglikanach, Rzymie, prawosławiu. - Myślisz o Newmanie? - Nie, o Puseyu. W młodości uważałem te proroctwa za absurdalne, ale teraz mocno wierzę, że ponad podziałami jest jedność. Pewien jestem, że i ty do tego dojdziesz w swoim czasie. - Nagle wsparł ręce o stół, jakby na znak, że pora kończyć naszą rozmowę. - Na zakończenie naszych rozważań o czekającym cię poszukiwaniu jedności jeszcze słowo o winie - rzekł. - Wydaje mi się, że wiele własnych postępków przyprawia cię o wyrzuty sumienia. Czujesz się tak bardzo winny, że nie potrafiłbyś tego zamknąć w słowa, nawet gdybyś był katolikiem rozpaczliwie szukającym ulgi w spowiedzi. Będziesz musiał w przyszłości sprostać temu poczuciu winy, jeśli masz sprostać bólowi. Niewiele się od ciebie dowiedziałem, kryjesz swoje rany, niemniej pozwól, że choć trochę spróbuję ulżyć ciężarowi, z jakim się borykasz. Wydaje mi się, że w czasie naszych rozmów zmieniłeś stanowisko i że szukasz skruchy. Przed tobą długa droga. Nie osiągniesz skruchy, dopóki nie uznasz do końca swoich win. Ufam jednak, że naprawdę chcesz dokładnie przeanalizować własną przeszłość i zacząć nowe życie w służbie Bogu. To wielki krok naprzód. Jeśli kiedykolwiek w przyszłości będziesz miał wrażenie, że poczucie winy jest nie do udźwignięcia, wspomnij zawołanie Lutra: "Tylko wiara!" Ściśle mówiąc, jak zapewne wiesz, tylko łaska może "usprawiedliwić", ale według mnie twoje pragnienie skruchy pozwala ci mieć wiarę, że stajesz prawy przed Bogiem. Wierzę, że będziesz prawy przed Bogiem tak długo, jak długo będziesz ciężko pracował, by osiągnąć nowe życie. Stary arcymistrz makiawelicznego kunsztu. Podchodził mnie w giemzowych rękawiczkach, cytując najbardziej zaciętego przeciwnika Rzymu. - Co naprawdę chcesz osiągnąć - powiedziałem rozbawiony - to zwiększyć moje szansę powrotu do równowagi przez uruchomienie właściwego mechanizmu. Chcesz ulżyć mojemu poczuciu winy, bo widzisz w nim zagrożenie dla mojego zdrowia psychicznego, niszczące resztki duchowego wglądu, jakie mi jeszcze pozostały, i popychające do picia. » - Nic nie wiem o "mechanizmach psychologicznych"! - zawołał stary, niezmiernie rozbawiony. - Cóż za osobliwie naukowe określenie. To taki modernistyczny sposób wyrażania starej prawdy religijnej? Zaczęliśmy się śmiać. W tej samej chwili rozdzwoniły się dzwony w kaplicy, nasze spotkanie dobiegało końca. - Jak ci dziękować? - Z pewnym trudem zdobyłem się na to pytanie, ale on tylko machnął ręką. - To należy do moich zajęć. To ty wyświadczyłeś mi przysługę. Rekonwalescencja jest strasznie nudna. Niech cię pobłogosławię przed rozstaniem. Przyrzekam, żadnych papizmów. - Potrzebne mi każde błogosławieństwo, niechby i papistowskie. Klęknąłem przed nim, złożył dłonie na mojej głowie i wypowiedział kilka krótkich, rzeczowych słów. Akcent z Yorkshire znowu zniknął, wracał do BBC English. - Zostaniesz na mszy, czy wolisz uniknąć katolickiego obrządku? Może będzie cię rozpraszał? Dawał mi do zrozumienia, że wyraziłem dostateczną skruchę, by zostać uznanym za "sprawiedliwego", godnego uczestniczyć w Podniesieniu. Wzruszyło mnie to. Czułem, iż to zaproszenie jest wyrazem zaufania, znakiem na drogę w niepewną przyszłość. Nie pozostawało mi nic innego, jak odrzec: - Dziękuję, Aidanie. Z radością. - Dobrze. Nie musisz już teraz iść do kaplicy. Dzwon zwołuje dopiero na jutrznię, następny będzie na mszę. Pomyślałem o jego cytacie z Ravena. - Nigdy nie byłem na jutrzni. Chętnie pójdę. To może być ciekawe. Ta gotowość sprawiła mu jeszcze większą przyjemność niż to, że udało mi się w końcu nazwać go po imieniu. Wyszliśmy z pokoju. Poprowadził mnie schodami w dół, przez korytarz, do wyjścia ze skrzydła dla gości. Kiedy znaleźliśmy się w holu, wrosłem w ziemię na widok dwóch mężczyzn stojących przy głównej klatce schodowej. W jednym rozpoznałem generała zakonu, Ingrama, ale to nie z jego powodu stanąłem jak wryty, lecz jego towarzysza, wysokiego, wymizerowanego człowieka o nawiedzonym spojrzeniu i ciemnych, przyprószonych siwizną włosach. Ingram rozmawiał z Charlesem Ashworthem, mężem kobiety, wobec której zachowałem się tak szpetnie rok temu. Rozdział piąty. ¦ » ¦"Niewielka jest nadzieja na uwolnienie się od błędów inaczej, jak przez odkrywanie nowych prawd..." Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Ścieżka wędrowca. 1. Tak byłem zaszokowany zmianami, jakie zaszły w Ashworcie, którego zapamiętałem jako gładkiego bywalca, pływającego jak pączek w maśle kościelnych przywilejów, iż w pierwszej chwili nie zauważyłem nawet, że mnie nie poznał. Ingram natomiast, chcąc uszanować moją anonimowość, zignorował mnie zupełnie i zwrócił się wprost do Aidana: - Masz gościa. Kanonik Ashworth z Cambridge, przyjaciel Jona Darrowa. Przyjechał specjalnie, żeby się z tobą zobaczyć. - Słyszę, że ojciec wraca właśnie do domu - odezwał się Ashworth. -Gdybym pomimo to mógł prosić o parę minut rozmowy zaraz po mszy... - Tak, musimy porozmawiać - stary był najwyraźniej zadowolony. - Jon wiele mówił mi o tobie. Dzwon ucichł. Ingram mruknął ponaglająco: - Może byśmy... - i wszyscy skierowaliśmy się w stronę kaplicy. Przed wejściem musieliśmy się rozdzielić. Mnisi poszli do części objętej klauzurą, my do otwartego transeptu. Już miałem nadzieję, że uda mi się zachować anonimowość, gdy Ashworth zatrzymał się i strzelając palcami zawołał: - Neville Aysgarth, archidiakon ze Starbridge. Pamiętasz mnie? Dawałem ślub Darrowowi. Od wejścia do kaplicy dzielił nas jeden krok. Miałem wielką ochotę mruknąć jakiś banał i dać nura w bezpieczną ciszę. - Pamiętam cię bardzo dobrze - odparłem, starając się, by zabrzmiało to możliwie swobodnie. - Wybacz, że się nie odezwałem, ale szczerze mówiąc nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Pomyślałem sobie, że masz już dosyć ludzi, wykrzykujących na twój widok z szerokim uśmiechem: Powitać w kraju! Wnosząc z jego rozbawionej miny, przyjąłem właściwą taktykę. - Przyjechałem do Londynu na badania kontrolne - powiedział -chociaż właściwie jestem już zdrowy. Wybieram się do twojej diecezji. Mam się spotkać dzisiaj z Lyle w domu Darrowa. Zostaniemy u niego kilka dni, a potem jedziemy na wakacje do Devonu. - Pozdrów ją ode mnie - powiedziałem, wiedząc, że byłby zdziwiony, gdybym nie powiedział. Zdjęty poczuciem winy, przechodziłem sam siebie, by mówić swobodnym tonem. - Tak się ucieszyłem ze względu na nią, kiedy dowiedziałem się, że wróciłeś. Spotkaliśmy się w ubiegłym roku w Stoneyford. Była wtedy załamana. - Gdzie się spotkaliście? - W Stoneyford, w Oxfordshire, na pogrzebie biskupa Jardinea. W ciszy, która zapadła po tych słowach, zagrzmiał nagle śpiew mnichów. Zaczęła się msza. Obydwaj podskoczyliśmy. - Ależ tak, oczywiście. Pamiętam. Opowiadała mi o pogrzebie -rzekł Ashworth gładko. Zorientowałem się, że nic mu nie mówiła. Nie oczekiwałem co prawda po Lyle aż takich wyrzutów sumienia, które kazałyby jej przemilczeć całą wizytę w Stoneyford, zaraz jednak przypomniałem sobie, że w chwili, gdy Ashworth wyjeżdżał z kraju, obydwoje nie utrzymywali stosunków z Jardineem. Być może wolała nie poruszać tematu ich dziwnych, skomplikowanych relacji. Chciałem jak najprędzej skończyć tę rozmowę. - Powinniśmy chyba wejść, msza już się zaczęła - powiedziałem ponaglająco i pchnąłem drzwi do transeptu dla gości. Ashworth nie próbował mnie zatrzymywać. Byłem zdenerwowany. Wyobrażałem sobie różne małżeńskie dialogi, które mogły się wywiązać na skutek tych kilku nieopatrznych słów. Nie mogłem skupić się na nabożeństwie. W krótkiej przerwie między jutrznią a mszą trochę już uspokojony pomyślałem, że nawet jeśli Ashworth zacznie wypytywać Lyle o pogrzeb, mało prawdopodobne, by opowiedziała mu o naszym idiotycznym zachowaniu. Usiłowałem skupić myśli, by z pokorą i czcią uczestniczyć w całkowicie obcym mojej protestanckiej duszy sakramencie Eucharystii - niełatwe zadanie, kiedy w nosie kręci zapach kadzideł, a uszy bolą od kociej muzyki. Pamiętając o Aidanie jakoś zwalczyłem ochotę, by krzyknąć "Precz z papizmem" i dotrwałem do końca. Spoglądając na Ashwortha przyjmującego komunię, przypomniałem sobie słowa Aidana, bym zważał na niejawne znaki Boże. Czyżby nasze spotkanie miało jakiś ukryty sens? Miałoby być czymś więcej poza wspomnieniem fatalnego potknięcia sprzed roku? Nie chciałem wracać pamięcią do tamtego wieczoru, nie mogłem też zapomnieć się w akcie wiary. Wino i opłatek nie przynosiły pociechy. Znowu zadźwięczały mi w uszach słowa Aidana, mówiącego surowym głosem, że wszyscy jesteśmy grzeszni, wszyscy jesteśmy pod sądem. Chociaż doprowadził mnie do drogowskazu z napisem "Zbawienie", czekała mnie jeszcze długa droga, jeśli chciałem wydostać się z ziemi jałowej, gdzie na powrót byłem zostawiony sam sobie. - Wracasz przypadkiem do Starbridge tym dziesiąta piętnaście? -zapytał Ashworth zaraz po mszy. Rzeczywiście miałem taki zamiar i najmniejszej ochoty na podróż w jego towarzystwie. - Nie, chcę jeszcze odwiedzić siostrę w południowym Londynie. - Użyłem pierwszej z brzegu wymówki, jaka przyszła mi do głowy. Dopiero wypowiedziawszy te słowa uzmysłowiłem sobie, że Aidan nalegał, bym porozmawiał z rodzeństwem. - Nieważne. Na pewno wkrótce się spotkamy. Są ludzie, z którymi los nas ciągle styka, zgodzisz się? - rzucił Ashworth na pożegnanie z uśmiechem. - Jakbyśmy tańczyli jakąś metafizyczną wersję szkockiego ósmaka. - Życzę ci zatem powodzenia w następnych figurach - odparłem, usiłując nadać tym słowom tyle uroku, na ile było mnie stać, i uwalniając się wreszcie od Charlesa. Spakowałem torbę, zostawiłem furtianowi ofiarę pokrywającą koszty mojego pobytu i z ciszy klasztoru wyszedłem w zgiełk ulic wokół Marble Arch. II. Ze stacji metra zadzwoniłem do szpitala w Starbridge z wiadomością, że będę u Dido dopiero wieczorem, po czym wykręciłem numer Emily, by upewnić się, czy jest w domu. Chwilę później byłem już w drodze. Dojechałem metrem do samego Balham. Emily mieszkała pięć minut drogi od stacji, w przygnębiająco zacnej wiktoriańskiej okolicy. Wysadzane platanami uliczki, firanki w oknach szeregowych domków, nawet kwiaty w miniaturowych ogródkach, wszystko tu tchnęło sztywną pruderią. Matka powiedziała kiedyś, że to "szacowna i wytworna okolica". Zbyt wiele już przeżyłem, by nie rozumieć, że wystawiało to jeszcze gorsze świadectwo jej, niźli samemu Balham. Przyswoiłem sobie społeczne kryteria Południa na tyle, żeby bez trudu dostrzec w uliczce Emily monument złego smaku i dystyngowanej pretensjonalności. Ledwie uchyliłem furtkę, na progu domu pojawiła się moja siostra. Obydwaj z Willym zawsze cierpieliśmy, że Emily, która wdała się w ojca, jest przy swoim wzroście metr siedemdziesiąt pięć wyższa od nas. Utrzymuję, że sam mam metr siedemdziesiąt pięć, ale bliżej mi do metra siedemdziesiąt. Biedny Willy liczy sobie tylko metr sześćdziesiąt. Zawsze podejrzewaliśmy, że miała na to jakiś wpływ długa, wyniszczająca choroba, którą przechodził jako nastolatek. W Emily najładniejsze były jej ciemne oczy, które też wzięła po ojcu. Fatalnym trafem były one osadzone w pulchnej, pozbawionej wyrazu twarzy, którą Willy w jednym ze swoich napadów myzoginizmu przyrównał kiedyś do jagodzianki. Obfity biust i rozłożyste biodra dodawały jej lat, miała za to doskonałe nogi. Ubrana była okropnie: sprany kwiecisty fartuch, pod nim beżowa bluzka i znoszona bura spódnica. Piękno nóg szpeciły grube pończochy. - Jak się masz, Nev - powiedziała. - Okropnie wyglądasz, jakbyś dobijał dziewięćdziesiątki. Wejdź, napijemy się herbaty. To proste, ciepłe powitanie sprawiło, że poczułem się bezpiecznie, byłem jej za nie wdzięczny. Przeszliśmy przez długi hol i mijając święty salonik od frontu zarezerwowany na specjalne okazje, przeszliśmy do kuchni na tyłach domu. - Jak się miewa Reg? - zapytałem, stosując się posłusznie do zasad dobrego wychowania, które wymagają, by pytać o szwagra. - Mogłoby być gorzej. A jak twoja wytworna żona? - W szpitalu. Dziecko urodziło się martwe. - Nev! - Przyprawiłem ją o wstrząs. - Czemu nie zadzwoniłeś wcześniej? - Nie mogłem. Zbyt trudne. Nie chciałem o tym mówić. - Skuliłem się na kuchennym krześle. - Dałem mu na imię Artur. - Ładnie - powiedziała uprzejmie i przystąpiła do ceremoniału robienia herbaty. Zapaliła gaz. Postawiła czajnik na gazie. Wyjęła porcelanowy dzbanek, puszkę, watowany kapoczek na czajnik, filiżanki, podstawki, dzbanuszek na mleko, cukiernicę, łyżeczki i sitko. - Dido wybrała dla chłopca imię Filip, ale pomyślałem, że nie powinniśmy dawać go dziecku, które urodziło się martwe. Kiedy go zobaczyłem, wiedziałem od razu, że nazwę go Arturem. - Zawsze zastanawiałam się, dlaczego nie zrobiłeś tego nigdy dotąd. Czterech chłopców i żaden nie dostał imienia po naszym ojcu -powiedziała Emily wąchając mleko, by sprawdzić, czy nie skwaśniało. - Od dawna nie mogę dojść do ładu z pamięcią ojca. - Ty? Nie możesz dojść do ładu? W życiu! - Zdziwiłabyś się, Em... - Jedną kostkę cukru czy dwie? - Jedną. Muszę z tobą porozmawiać, Em. To pilne. - Pewnie, skoro pojawiłeś się tutaj. Za niskie progi w Balham dla ciebie. - Na litość boską... Nie myśl, że cię lekceważę, dlatego że nie pokazywałem się ostatnio... Przechodziłem trudny czas i... - Ty i trudny czas? W życiu! Zawsze niosła cię fala. - Jakaś fala - powiedziałem małpując Churchilla. - Jakieś życie. Posłuchaj, Em. Próbuję zrozumieć sam siebie. Muszę porozmawiać z tobą o matce, ojcu i wuju Willoughbym. Chciałbym, żebyś mi powiedziała... - Nie znosisz przecież takich rozmów. Pamiętam, coś mi mówił po pogrzebie Grace... - Możemy się ograniczyć do jednego nieprzyjemnego tematu? Zróbże wreszcie tę lurę, bo to twoje miotanie się po kuchni doprowadzi mnie do szału. Zrobiła herbatę z zasznurowanymi ustami i miną wyrażającą całkowitą dezaprobatę. - Przepraszam. Jestem nie w sosie. Kryzys - powiedziałem z wysiłkiem, gdy rozlała wreszcie herbatę do filiżanek. - Co chciałbyś wiedzieć o matce, ojcu i wuju Willu? - zapytała oschle, nie komentując moich słów. - Chciałbym wiedzieć, jak ty ich widzisz. Jak byś ich opisała, gdyby byli postaciami z jakiejś sztuki? - A to pytanie! Niech pomyślę. - Usiłując zainteresować się moim wyzwaniem, zapomniała o dąsach. - Cóż - odpowiedziała po chwili. - Wuj Will był, ma się rozumieć, bohaterem. Uratował nas. Zabrał mnie i mamę do siebie. Przemieszkałyśmy z nim rok, póki nie wyjechałyśmy do Saint Leonards. Wiem, co ty i Willy myśleliście o nim, ale według mnie był całkiem kochanym człowiekiem. - Całkiem kochanym? - Tak. Dawał mi zawsze kilka groszy na słodycze. Nigdy wam o tym nie mówiłam, bo wiedziałam, że bylibyście zazdrośni. - No cóż... ja. - Zabrakło mi słów. - Jeśli wuj Will jest dla ciebie całkiem kochanym bohaterem, to jak określiłabyś ojca? - Och, jako czarny charakter, ma się rozumieć. Nieczuły, tępy brutal. - Ojciec? Nieczuły brutal? - Prawie zabił matkę, nie? Wszystkie te ciąże. Według mnie to okrutne, tym bardziej że nigdy nie lubiła tej strony małżeństwa. - Jakiej? - No wiesz. - Nie, nie wiem. Mówisz o rodzeniu dzieci, o seksie, czy o jednym i drugim? - No wiesz, Nev. Musisz być taki wulgarny? - Co znaczy, że mówisz o seksie. Skąd wiesz, że tego nie lubiła? - Powiedziała mi. - Matka rozmawiała z tobą o seksie? - Dopiero, kiedy postanowiłam wyjść za mąż - odparła Emily pospiesznie, jakby lękała się, że rzuca cień na charakter naszej matki. - Próbowała mi wyperswadować małżeństwo, opowiadała, jakie to okropne. Myślała, że nic nie wiem. Ciekawe, jak miałam według niej dożyć trzydziestego piątego roku życia w wiktoriańskiej nieświadomości? Zupełnie nie rozumiem. Willy powiedział mi wszystko na plaży w Saint Leonards, kiedy miałam szesnaście lat. Ty jak zwykle poszedłeś gdzieś z Grace, trzymając ją za rękę. Wprawiło to Willyego w zły nastrój. Nie chciał dzielić się tobą z nikim, a już najmniej z dziewczyną.- - Em, to niezwykłe,,co mówisz. Chcesz powiedzieć, że małżeństwo naszych rodziców było nieudane? - A jakżeby inaczej? Jak byś się czuł, gdybyś nie lubił seksu, a mąż nie dawał ci spokoju, tylko bez przerwy zapładniał? - Byli przecież tacy szczęśliwi. Pamiętam, jak żartowali, śmiali się. Jeśli matka nie chciała zachodzić w ciążę co roku, dlaczego ojciec nie stosował jakichś sposobów antykoncepcji? - No wiesz, Nev! Ty, duchowny! Jestem zaszokowana. - Przestań zachowywać się jak idiotka. Posłuchaj, przecież to wszystko nie ma sensu... - Wręcz przeciwnie. Ojciec nie stosował tego co wiesz, bo wtedy nikt tego nie stosował, ale w głowie mi się nie mieści, czemu od czasu do czasu nie potrafił się powstrzymać dla przyzwoitości. - Emily, nie wiem, jakie zwyczaje panują w Balham, ale nie wierzę, żebyś aż tak kompletnie nie miała pojęcia o życiu! Są dwa sposoby zapobiegania ciąży, stosowane od niepamiętnych czasów. Trudno oczekiwać, żeby ojciec uciekał się do miłości greckiej ale nie był chyba tak wstydliwy, żeby... - Wybacz, Nev, to obrzydliwe, co mówisz. Jesteś duchownym i jeśli nie przestaniesz opowiadać sprośności, wyjdę z kuchni. Jesteś tak samo wstrętny jak Willy wtedy na plaży w Saint Leonards. Mężczyźni są czasami oburzający, absolutnie oburzający. Matka dobrze wiedziała... - Jeśli ojciec był takim strasznym niegodziwcem i czarnym charakterem, to kim u licha była według ciebie matka? - Och, to jasne. Matka była tragiczną ofiarą męskiego okrucieństwa i dominacji. - Emily, ja... - znowu nie mogłem znaleźć słów. W końcu wydusiłem z siebie: - Nie miałem pojęcia, że jesteś taką feministką. - Feministką? Nic takiego. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie będzie feministką. Feminizm to zachęcanie mężczyzn, żeby cię zdeptali. Mężczyźni nie lubią feministek, tak samo mądrych kobiet. Pomyśl o matce, trzej mężczyźni ją zdeptali i w końcu umarła w nędzy. - Zaczynam się czuć jak konwencjonalny historyk, który natrafia na marksistowską reinterpretację dziejów - powiedziałem, łapiąc z trudem oddech. - Matka nie umarła w nędzy! Umarła otoczona miłością i opieką kochającej córki w jej domu. - Nie byłam kochającą córką, było mi jej żal. Wyszłam za mąż tylko po to, żeby się od niej uwolnić. Przez całe lata byłam darmowym niewolnikiem. To śmieszne, kiedy akurat ty oskarżasz mnie, że nic nie wiem o życiu. Wygląda mi, że to ty nie masz o niczym pojęcia. - Mam pojęcie, tyle że opieram się na faktach, a nie na feministycznych wymysłach. Kim byli ci trzej mężczyźni, którzy tak zdeptali naszą matkę? - Ojciec, wuj Willoughby i ty, któżby inny? - Absolutnie, zdecydowanie, jednoznacznie zaprzeczam... - W porządku, ciebie zostawmy w spokoju. Nie mam ochoty się kłócić. Jeszcze herbaty? - Nie da się opisać, jak matka traktowała Grace. Żona była dla mnie ważniejsza. Wiem, że to wszystko było bardzo niemiłe i trudne, ale... - Pamiętasz z przeszłości, co chcesz, Nev. Nie będę ci przerywać, nie myśl sobie tylko, że matka nie opowiedziała mi wszystkiego ze szczegółami... - Najprawdopodobniej zmyślała, żeby ratować własną dumę. Nie miałem pojęcia, że wuj Willoughby skrzywdził matkę. Kiedy u licha się to stało? - Na krótko przed tym, jak przeniosłyśmy się z Maltby do Saint Leonards. Nie wiem dokładnie, o co poszło. W każdym razie pokłócili się. Cokolwiek to było, matka nigdy mu nie wybaczyła. Udawała tylko. Pogodzili się, ale kłótnie nie ustawały. Najgorszą mieli po tym, jak z nim zerwałeś, kiedy postanowiłeś zostać duchownym. Matka robiła co mogła, żeby zostawił cię w spokoju. Wuj był wściekły. Nie rozmawiali ze sobą przez kilka miesięcy. Czasami myślę, że matka zagarnęła cię dla siebie tylko po to, żeby odpłacić mu za to, co działo się w Maltby. Wpatrywałem się w nią zdumiony. - Chcesz powiedzieć, że w gruncie rzeczy nic jej nie obchodziłem? Że zainteresowała się mną tylko dlatego, że... - Nie, jasne, że nie. Uwielbiała cię. Chcę tylko powiedzieć, że w ten sposób miała wreszcie sposobność odpłacić wujowi Willoughbyemu. Czasami wydaje mi się, że w głębi duszy nienawidziła go. - Niemożliwe. Uwielbiała go, tak jak mnie uwielbiała, jak uwielbiała ojca. Wielkie nieba, nie pamiętasz, jak zareagowała na śmierć ojca? Całymi latami chodziła w czerni, wszędzie były jego zdjęcia. Nie można było wspomnieć jego imienia, bo od razu zaczynała płakać... - Tak. Miałam tego serdecznie dość. Z jakichś powodów podobała się jej rola rodem z wiktoriańskiego melodramatu. Kiedy czytałam listy miłosne, które pisywała do ojca przed ślubem, miałam wrażenie, że są zupełnie nierealne. Jego listy do niej też nie były wiele lepsze. Bóg jeden wie, jak po ślubie radzili sobie z codziennością... jeśli w ogóle. Nev, czemu nie powiesz, że napiłbyś się jeszcze herbaty? Podsunąłem jej swoją filiżankę. - Masz jeszcze te listy? Pamiętam, że chciałaś mi je dać po śmierci matki, ale byłem wtedy zbyt przygnębiony, żeby je czytać. - I straciłeś ostatnią szansę. Wydałam je w czasie wojny, kiedy organizowano zbiórki makulatury. Jak większość ludzi w odruchu patriotyzmu wysprzątałam strych, żeby potem tego żałować. - Nalała herbaty, po czym dodała w zamyśleniu: - Na swój sposób były urocze, takie romantyczne. Mała, pulchna, nieładna heroina, o której wszyscy w Maltby mówili już, że sieje rutkę, odtrącana przez kolejnych mężczyzn, nagle wypowiada przypadkiem jakąś błyskotliwą uwagę w czasie herbatki w klubie krykietowym i oczarowuje ciemnowłosego przystojnego zawodnika pierwszej jedenastki... Ojciec był wspaniałą zdobyczą. Musiało się jej zdawać, że śni. Nieważne, że później źle się układało. Przynajmniej miała cudowne zaloty. Ja nie miałam nawet tego, ale nie narzekam. Ani głupia, ani ładna, miałam szczęście, że ktoś mnie w ogóle chciał. Niezamężna kobieta jest nikim. Miałam okazję przekonać się o tym, przez lata uchodząc za "starą pannę". Gdybym dostała wykształcenie, moje życie wyglądałoby na pewno inaczej, a tak... - Nie chciałabyś chyba być sawantką, Em. - Skąd możesz wiedzieć? Skąd ja mam wiedzieć? Nie miałam jakoś okazji studiować w Oxfordzie, nie? Moja płeć automatycznie stawiała mnie niżej od ciebie i Willyego. Ma się rozumieć, że w swojej ograniczonej męskiej bigoterii myślisz sobie, że kobiety powinny być żonami i matkami. Mam tylko nadzieję, że nie pozbawisz biednej małej Stokrotki przyzwoitego wykształcenia. Wiem, że ze wstrętem patrzysz na niezwykłe kobiety, które nie mieszczą się w konwencjonalnych wyobrażeniach, ale... - Nonsens. Szaleję za nimi. - Nie sądzę, Nev. Raczej nie. Prawdę mówiąc zastanawiałam się niekiedy, czy ty w ogóle lubisz kobiety. Och, ma się rozumieć, że lubisz je pod jednym względem i nie możesz się bez nich obejść, ale to właśnie cię złości i w głębi duszy nienawidzisz ich za to, że są ci tak bardzo potrzebne. - Em, czy postało ci kiedyś w głowie, że te ilości herbaty, które wypijasz, mogły ci paść na rozum? - Chciałeś, żebym mówiła, to nie narzekaj teraz, że wtrącam się w twoje życie. To dla mnie prawdziwa nowina, żeby mężczyzna pytał mnie o zdanie, nic dziwnego, że się rozpędziłam i usłyszałeś kilka zgrzebnych prawd. Nigdy żaden mężczyzna nie próbował nawet rozmawiać ze mną serio. Ty i Willy traktowaliście mnie zawsze, jakbym nie miała nic do powiedzenia, pewnie macie to po ojcu. Zawsze zostawałam w domu z Tabitą, kiedy zabierał swoich ukochanych chłopców na spacer... - Nie brał cię tylko dlatego, że byłaś maleńka. Nie dotrzymałabyś nam kroku. - Takie znalazł sobie usprawiedliwienie? - Wielkie nieba, Em, co cię ugryzło? - A czemu niby miałabym zamykać oczy na wady ojca, jak ty i Willy? Zrujnował matce zdrowie, doprowadził do ruiny interes, wreszcie nas wszystkich. Wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. - Wychodzisz? Długo się nabyłeś. Mogę znowu udawać głupią, jeśli wolisz. Pogadamy o kolejkach po chleb i o tym, jak oszczędzam na elektroluks. Zatrzymałem się w drzwiach, po czym hamując emocje wróciłem do stołu. - Em... - Nigdy nie okazywaliśmy sobie uczuć, niemniej zmusiłem się jakoś, by ująć jej dłonie. - Bardzo mi przykro. Naprawdę mi przykro. Wiem, że nie było ci łatwo. - Mogło być gorzej. Mogłam żyć w uszlachconej biedzie jako stara panna w Saint Leonards-on-Sea. - Nie myśl, że nie obchodzi mnie, że jesteś nieszczęśliwa... - Kto mówi, że jestem nieszczęśliwa? Mam swój dom, odrobinę prywatności, trochę godności i szacunek do samej siebie. Kiedy człowiek przez całe lata nic nie miał, niewiele trzeba do szczęścia. Prawdę rzekłszy zaczynam podejrzewać, że jestem szczęśliwsza od ciebie, z tą twoją żoną, o której ani się zająkniesz, i kryzysem, o którym nie chcesz nawet mówić. Nie masz mnie co żałować, Neville, i nie patrz na mnie z góry. Zajmij się swoim życiem, a ja swoim. Niewiele zostało do powiedzenia po tej przemowie. W drzwiach frontowych podziękowałem jej za herbatę, wymamrotałem błogosławieństwo jak przystało na duchownego i wyruszyłem w następny etap swojej wędrówki przez ziemię jałową. III. Mogłem darować sobie wizytę u Willyego ale po rozmowie z Emily czułem nieodpartą chęć, by dowiedzieć się, czy i jego poglądy na przeszłość będą równie zaskakujące. Uświadomiłem sobie, że nigdy poważnie nie rozmawialiśmy o przeszłości, ponieważ zawsze wzbraniałem się przed podejmowaniem tego tematu. Co więcej, na mocy milczącego porozumienia nigdy nie poruszaliśmy kwestii okoliczności towarzyszących śmierci ojca. Zrazu byliśmy zbyt zrozpaczeni, potem, gdy okazało się, że nie potrafimy o nim rozmawiać bez płaczu, inni chłopcy w szkole uznali nas za mięczaków i wyśmiewali. To doświadczenie nauczyło nas, jak hamować łzy, gdy trzeba; ojciec stał się zakazanym tematem. Z budki na stacji metra zadzwoniłem do szkoły Willyego, dwadzieścia pięć mil na południe od Londynu, ale nikt nie odbierał w jego mieszkaniu. Musiał być na lekcjach. Wyobraziłem sobie drobną postać rzucającą groźne spojrzenia z katedry. Willy zawsze chełpił się, że pomimo swojego wzrostu nigdy nie miał kłopotu z utrzymaniem klasy w ryzach. Wróciłem metrem do Clapham, złapałem podmiejski pociąg do Leatherhead i tam przesiadłem się na linię do Horsham. Pomiędzy Leatherhead i Darking zacząłem wypatrywać stojącego samotnie wśród lesistych wzgórz Starmouth Court symbolu innego życia w innym świecie. Przypomniałem sobie, co Aidan mówił o Nevilleu Trzecim, to z kolei przypomniało mi, że powinienem uważnie analizować każde wydarzenie, poszukując w nim ukrytych znaczeń. Nie próbowałem nawet zrozumieć rozmowy z Emily, nie mogłem dopatrzyć się w niej niczego poza dziwaczną, umykającą interpretacji zagadką. Zacząłem natomiast zastanawiać się nad spotkaniem z Charlesem Ashworthem. Oznaczało ono, że powinienem nie tylko pamiętać o incydencie z Lyle, ale też rozpatrzyć to zajście raz jeszcze. Chociaż rano zdjęty wstydem próbowałem o wszystkim zapomnieć, kłopotliwe wspomnienie czaiło się gdzieś na dnie pamięci. Z drugiej strony, czy to nie próżny masochizm pławić się w poczuciu winy? Głęboko żałowałem tego, co się stało. Przyrzekałem sobie, że podobna rzecz nigdy się nie powtórzy. Po co wracać raz jeszcze do całej sprawy? Czy jeśli zmierzę się z własnym bólem i raz jeszcze powtórzę sobie, że rok temu nieomal dopuściłem się zdrady, objawi mi się jakaś nieznana prawda? Nie znajdowałem nic, co powinienem jeszcze raz przemyśleć... Dziwne, jakiego groźnego brzmienia nabierało teraz to niepozorne słówko "nieomal". Rok temu nieomal dopuściłem się zdrady... Mogłem wyobrazić sobie, jak mówię to Aidanowi. Z jeszcze większą łatwością mogłem wyobrazić sobie, jak Aidan odpowiada: "Nieomal? Nie, to niezupełnie tak, Nevilleu, to..." Wzdrygnąłem się, po czym powiedziałem sobie, że nie pora mówić, że prawna i duchowa definicja zdrady niewiele mają teraz wspólnego. Muszę utrzymać się powierzchni, przetrwać, nie zaś doprowadzać się do obłędu trującymi myślami. Dość, że zdarzenia mnie wykańczały, dlaczego mam wykańczać jeszcze sam siebie, powtarzając sobie nieustannie, że zasługuję, by wyrzucić mnie z Kościoła? Powinienem zająć się czymś innym. W panice wróciłem myślami do Ashwortha, Ashwortha jeńca wojennego. Usiłowałem wyobrazić sobie, co musiał przejść, skoro tak bardzo się zmienił. Przypomniałem sobie moich Niemców. Byli przyzwoicie traktowani, nie cierpieli, choć wiedziałem, ile było cierpienia w obozach. - Być zamkniętym na czas nieokreślony - powiedział Hoffenberg, mój ulubieniec, kiedy spotkałem go w czasie swojej pierwszej wizyty w obozie. - Być odciętym od najbliższych, cierpieć nienawiść i pogardę. Jak wierzyć w Boga w świecie pozbawionym Boga? Jaki czułem się zakłopotany, jaki zawstydzony, że brak mi duszpasterskiego daru, że nie potrafię dać mu żadnej sensownej odpowiedzi. Mój liberalny optymizm nie podsuwał mi żadnych argumentów w obliczu takiego spustoszenia. Żadne łatwe posłanie adziei nie mogło wzejść na tym kamienistym gruncie. - To twój Wielki Piątek - odparłem, jakbym ciosał kamienie, gdy nic innego nie przychodziło mi do głowy. Ja, uczeń Balliolu, spełniony archidiakon, nigdy nie czułem się większym głupcem pod względem intelektualnym, większym niedojdą pod względem duchowym niż w tamtym momencie. - U stóp twojego krzyża - wydusiłem jeszcze z siebie - stoi Anglik, który łączy się w bólu ze wszystkimi niewinnymi Niemcami zaplątanymi w wojnę. - I opowiedziałem mu o biskupie Bellu. - Musi być dobrym człowiekiem - powiedział Hoffenberg ponuro - ale na pewno nie przyjedzie tutaj, więc cóż mi po nim. Wtedy zdarzył się cud. Przestałem się czuć, jakbym ciosał kamienie. Nagle w mojej głowie pojawiła się jasno sformułowana odpowiedź. - Bell może się tu nigdy nie pojawi, ale pojawiłem się ja, żeby ci o nim powiedzieć. - Przyjdzie pan jeszcze? - zapytał natychmiast Hoffenberg. Słyszałem, jak rozpacz w jego głosie ustępuje miejsca wątłej nadziei. Zrozumiałem wtedy, że była to jedyna odpowiedź, jaką mogłem mu dać. Najtrudniejsza chwila długiego Wielkiego Piątku Hoffenberga nadeszła, gdy cała jego rodzina zginęła podczas bombardowania Drezna w 1945 roku. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Konwencjonalne wyrazy współczucia zabrzmiałyby obraźliwie. Pojechałem jednak do obozu i kiedy Hoffenberg zapytał: - Przyjechał pan, by stanąć w milczeniu u stóp krzyża? - dałem mu wycinek z "Fortnightly Review" z 1939 roku. "Kościół zarówno w czasie pokoju jak i podczas wojny ma zadanie głosić fundamentalne zasady, które mogą i powinny być normą międzynarodowych stosunków społecznych i politycznych - pisał Bell. - Nie można się wahać, gdy trzeba potępić represje czy bombardowania, jakie ludność cywilna cierpi ze strony własnych sił wojskowych. Kościół musi przeciwstawić się propagandzie kłamstwa i nienawiści, musi podtrzymywać gotowość do wznowienia przyjaznych stosunków z narodem wroga i opowiadać się z całą stanowczością przeciwko wojnie, eksterminacji, zniewoleniu i moralnej zagładzie narodów". - Niech powie mi pan o nim coś więcej - poprosił Hoffenberg po przeczytaniu wycinka. - Znacznie więcej. Opowiedziałem mu o przyjaźni Bella z Dietrichem Bonhoefferem, młodym teologiem niemieckiego Kościoła konfesyjnego, uwięzionym za antyhitleryzm. - Jest więc więźniem jak ja - powiedział Hoffenberg. - Chciałbym go poznać, kiedy wojna się skończy. Niestety to skromne życzenie nigdy nie miało się ziścić. Na krótko przed końcem wojny Bonhoeffer zginął na szubienicy. Ostatnie słowa skierował do Georgea Bella. "Proszę powiedzieć mu, że dla mnie to koniec i zarazem początek. Jak on wierzę, że braterstwo wszystkich chrześcijan stoi ponad interesami narodowymi i że ostateczne zwycięstwo należy do nas" - powtórzył dwukrotnie angielskiemu oficerowi, z którym siedział w obozie. - I zwyciężył - zawołał Hoffenberg. - Przegrał, ale zwyciężył. Hitler go nie pokonał. - Po chwili dodał niepewnie: - Nie, to nie ma sensu. Mój angielski jest na to za słaby. Niemiecki też. W tamtym czasie niewiele się zastanawiałem nad "krainą paradoksu" Aidana, niemniej zrozumiałem, że Hoffenberg usiłuje wyrazić jakąś głęboką prawdę. - Może chodzi ci o to - odezwałem się - że przyjaźń Bonhoeffera do Bella, która towarzyszyła mu aż na szubienicę, jest symbolem jedności wszystkich ludzi w Chrystusie i niezniszczalności Ducha Świętego nawet w świecie nękanym wojną. Hoffenberg długo się zastanawiał, wreszcie powiedział: - Jeśli Bóg był z Bonhoefferem na szubienicy, jest też wśród ruin Drezna. - Znowu zamilkł na chwilę, szukając właściwego angielskiego słowa. - To Bóg Ukrzyżowany, dzielący z nami nasz Wielki Piątek. Raz jeszcze zdarzył się cud i w głowie pojawiła się jasno sformułowana odpowiedź. - Tak - rzekłem. - Nie zapominaj jednak, że chrześcijanie patrzą na Wielki Piątek z perspektywy Niedzieli Wielkanocnej. Pociąg wjeżdżał na stację w Horsham, ja zaś przypominając sobie tamtą uwagę, zastanawiałem się, jak też wyglądałby mój Wielki Piątek z perspektywy nowego życia. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jeszcze Niedzieli Wielkanocnej, ale być może człowiek cierpiący na wielkopiątkowym krzyżu nigdy nie potrafi sobie jej wyobrazić. Wróciłem do teraźniejszości i zacząłem układać w myślach rozmowę z Willym. IV. Wiejski dwór, w którym mieściła się szkoła, położony był dwie mile od Horsham w sielankowym krajobrazie Sussexu. Kiedy taksówka zatrzymała się na żwirowym podjeździe, mogłem dojrzeć niebieszczące się na horyzoncie łagodne wzniesienia Południowej Równiny. Dawno już nie odwiedzałem Willyego w jego jaskini, a i on nie był od dawna w Starbridge. Za życia Grace spędzał z nami każde święta Bożego Narodzenia, potem zarzuciliśmy tę tradycję. Wiedziałem, że Willy nie lubi Dido i uważa moje małżeństwo za posunięcie głupca. Nie widziałem powodu anonsować się przy głównym wejściu. Przeszedłem na tyły budynku do skrzydła zwanego Kitchenerem, gdzie mieścił się dom Willyego, nie dom w konwencjonalnym sensie, ile część szkoły zamieszkiwana przez pięćdziesięciu z dwustu uczniów i traktowana przez nich jak dom. Willy zajmował tu obszerne, ponure mieszkanie na parterze, wypełnione do ostatniego cala książkami, które wkroczyły nawet do ubikacji. Na półkach pełno było fotografii, jedne przedstawiały dawnych uczniów, inne moich czterech synów. Willy interesował się bardzo swoimi bratankami, pisywał regularnie do Christiana. Na biurku miała swoje stałe miejsce fotografia naszego ojca oprawiona w srebrną, starannie wypolerowaną ramkę. Zapukałem do drzwi, wołając jego imię. Nikt nie odpowiedział, wszedłem więc do środka, rzuciłem torbę na podłogę i opadłem na obrotowe krzesło za biurkiem. Przypomniałem sobie, że Willy miał zawsze doskonałe sherry. Przypomniałem sobie rady Aidana. Jeszcze zmagałem się z pokusą, by je zignorować, gdy usłyszałem dzwonek obwieszczający koniec porannych lekcji. Minutę później w pokoju pojawił się Willy. - Wielkie nieba! - wykrzyknął. - Co cię tu przyniosło? Wyglądasz jak Brutus pod Filippi! Umarł ktoś? - Tak. - Dido? - Nie. Dziecko. - Och. - Willy otworzył kredens, w którym stały nie jedna, lecz trzy karafki, do tego nie napoczęta butelka whisky. - Napij się. - Nie, dziękuję. Czasowa abstynencja. - Obrzydliwość. Pomieszało ci się najwyraźniej w głowie, nie wiem tylko dlaczego. Oczywiście przykro mi z powodu dziecka, to jasne, ale za krótko żyło, żebyś zdążył się do niego przywiązać. Dido niedługo na pewno znowu urodzi i wszystko będzie w porządku. - Bardzo się do niego przywiązałem. Był jedyny, nie do zastąpienia, bez względu na to, ile jeszcze dzieci Dido urodzi. - O Boże, coś palnąłem. Słuchaj, daj się namówić i napij się. Pierwszorzędny klaret. Zazwyczaj częstuję nim tylko dyrektora... - Dałem dziecku na imię Artur. Kiedy patrzyłem na niego, przypomniał mi się ojciec. Z poprzednimi dziećmi nigdy się to nie zdarzyło. - Chcesz powiedzieć, że był podobny do ojca? - Niemowlęta do nikogo nie są podobne. - Tak też myślę. Emily do niczego nie była podobna. - Byłem właśnie u Emily. Poczęstowała mnie herbatą. - Dobry Boże, kiedy ta kobieta umrze, okaże się, że ma w sercu wyryte słowo HERBATA. Co się stało, że nagle uganiasz się między Balham i Horsham odwiedzając lekceważone rodzeństwo? - Mówisz tak, jakbyś chował do mnie urazę, zupełnie jak Emily, dlatego, że ostatnio nie odzywałem się do ciebie. Willy, przeżyłem koszmarny rok, nie miałem czasu, żeby... - Nie bądź idiotą. Nie mam zamiaru robić scen dlatego, że brakowało ci czasu na towarzyskie faramuszki. Siadaj, pij ten klaret i mów dokładnie, o co chodzi. Nie, poczekaj sekundę. Najpierw skoczę do jadalni. Czekają na mnie z modlitwą. Wybiegł pospiesznie i wrócił po pięciu minutach z dwoma talerzami wiejskiej zapiekanki na tacy. - Nie jestem głodny, Willy. - Powinieneś być, szczególnie po herbacie Emily. Naleję ci jeszcze klaretu. - Nie, już dosyć. - Zaczynam się o ciebie poważnie martwić. Jeśli nie jesteś w stanie wypić więcej niż jeden kieliszek mojego najlepszego klaretu... - Willy, chciałbym porozmawiać o matce, ojcu i wuju Willoughbym. - To kolejny dowód. Zwariowałeś. Nie martw się, Neville, w Kościele anglikańskim szaleństwo nie musi wcale być garbem... - Zamknij się i posłuchaj, Willy, to bardzo ważne. Jak byś ich opisał, gdyby cała trójka była postaciami ze sztuki? - Wolno spytać, skąd to dziwaczne i zupełnie bezsensowne pytanie? - Nie wolno. Odpowiedz. - Służę. Ojciec byłby Hamletem, wuj Willoughby Falstaffem, a matka oczywiście lady Makbet. - Wuj Willoughby Falstaffem? - Ma się rozumieć. Kiedy przypominam sobie te koszmarne lata, widzę, że był żałosnym bufonem, który myślał, że jest przebiegły. Te jego nowobogackie pretensje! Te namaszczone kazania o zdobywaniu trofeów! Nie wiem, jak ty się na to zapatrywałeś, ale duszą i sercem rzuciłeś się odgrywać księcia Hala... - Nie musisz sobie pokpiwać tylko dlatego, że nie miałeś zamiaru ze mną konkurować. - Jasne, że nie miałem zamiaru. Widziałem, że to kompletny kretynizm. Każdy nauczyciel ci powie, że rozdawanie nagród pod koniec roku to najgorszy dzień. Życie nie sprowadza się do dni, w których człowiek odbiera nagrody, tylko do pozostałych. - Dobrze. Nie kłóćmy się. Ciągle nie mogę pojąć, jakim cudem widzisz w wuju Willoughbym Falstaffa. Zawsze zgadzałeś się ze mną, że jest łajdakiem, czarnym charakterem... - I nadal się z tobą zgadzam. Falstaff był starym łajdakiem, chociaż należał do innej kategorii nikczemników niż Jagon albo... - Mówisz o Jagonie, Desdemonie i Otellu. Myślisz, że matka, ojciec i wuj Willoughby tworzyli jakiś dziwny trójkąt? Willy miał zaintrygowaną, acz powątpiewającą minę. - Nie sądzę. Czy kazirodztwo to nie nazbyt odważne domniemanie jak na duchownego? - Wielkie nieba. Nie mówię o kazirodztwie. Mówię o... Nie bardzo właściwie wiem, o czym mówię. Jak jednak matce udało się godzić obydwu tych mężczyzn, tak kompletnie od siebie różnych? - To proste. Ojca trzymała pod pantoflem, a wuja Willoughbyego w kieszeni. Lady Makbet w fazie przedlunatycznej. - Zostawmy na razie lady Makbet. Czemu ojciec kojarzy ci się z Hamletem? - A jak inaczej opisać skazanego na zagładę romantyka-intelektualistę, który zadał się z nieodpowiednią kobietą, zabałaganił interesy i wyzionął ducha w ostatnim akcie? - Rozumiem. Zastanawiałem się, czy porównując ojca z Hamletem sugerowałeś myśli samobójcze. - Nie bądź śmieszny! - Dlaczego miałbym być śmieszny. Jeśli wiedział, że jest bankrutem... - Ucieszyłby się. Rzuciłby Yorkshire i zaczął nowe życie jako misjonarz w Afryce. Możesz go sobie wyobrazić, jak naucza panteizmu tubylców? Matka byłaby zachwycona. Nieograniczone możliwości rozkazywania, tyle służby, nieograniczona podaż czarnych nianiek do dzieci... - Wybacz, jakoś nie jestem przekonany. Nigdy nie mogłem zdobyć się, żeby porozmawiać z tobą o tym. Prawdę mówiąc z nikim nie potrafiłem o tym rozmawiać. Ale całe lata myślałem w głębi duszy, że... - ...matka go zamordowała. Dziwne, że to mówisz. I ja nie potrafiłem rozmawiać, kiedy byliśmy dziećmi, a gdy dorośliśmy, wszystko wydawało mi się zbyt absurdalne, niewarte wzmianki. Uważałem, że go zabiła, bo nie chciała znowu zachodzić w ciążę. Przyznaję, morderstwo jest dosyć skrajną formą antykoncepcji, ale kiedy byłem dzieckiem, nie miałem pojęcia, że istnieją inne sposoby... - Willy, myślę, że ojciec popełnił samobójstwo. - Cóż, dzieci w przygnębieniu często uciekają się do fantazji, ale... Poczekaj chwilę. Powiedziałeś "myślę"? Użyłeś czasu teraźniejszego? Chcesz mi na serio powiedzieć, że... - Tak. - Ale jakie masz podstawy, by tak sądzić? - Słyszałem, jak po jego śmierci matka szeptała do wuja Willoughbyego: "Nikt nie może się dowiedzieć, że zażył laudanum". Willy wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. - Nie pamiętasz, jak Tabita przestrzegała nas, żebyśmy nie ruszali kropli nasennych matki? - zapytałem. - Nie pamiętasz, jak mówiła, żebyśmy nie bawili się nimi, bo nigdy się nie obudzimy? Willy nie przestawał się we mnie wpatrywać. - Nic dziwnego, że kiedy po jego śmierci usłyszałem, jak matka szepce: "Nikt nie może się dowiedzieć, że zażył laudanum", wyciągnąłem oczywisty wniosek. Willyemu wróciła wreszcie mowa. - Bzdury - powiedział rozzłoszczony. - Ojciec nigdy nie zostawiłby nas w taki sposób. To typowe dla ciebie, że przy twoich ciągotach do wiktoriańskich melodramatów doszedłeś do tak cudacznego wniosku. - Jak więc wytłumaczysz słowa matki? - Z łatwością. Wystarczy trochę zdrowego rozsądku. Nie chciała, żeby ktokolwiek w Maltby dowiedział się, że ojciec narkotyzował się. I pił. - Ależ to nieprawda! - Nie, ale ludzie gotowi by tak pomyśleć, gdyby usłyszeli, że umarł po zażyciu laudanum, które nie dla niego było przepisane. - Dlaczego zatem w ogóle brał laudanum? - Och, podkradał matce trochę od czasu do czasu, kiedy chciał zasnąć. Czemu nie? Bóg widzi, że gdybym był jej mężem, chwytałbym się każdego środka i każdego napitku, jaki by się nawinął. - Willy... - Gryzie mnie nie to, że wydumałeś sobie tę idiotyczną koncepcję, w końcu historia filozofii obfituje w mądrych ludzi, którzy dochodzili i idiotyzmów, ale że czepiasz się jej po tylu latach. Jaki to wszystko na związek z małym biednym Arturem? - Nie potrafię wytłumaczyć tego do końca. Żyję teraz w takim galimatiasie; chcąc uporać się z teraźniejszością muszę dojść do ładu z przeszłością. Zapadła cisza. Przestaliśmy udawać, że jemy zapiekankę. Willy pociągnął solidny łyk klaretu. - Bardzo, bardzo mi przykro - przemówił wreszcie. - Chociaż szczerze mówiąc nie jestem zaskoczony, słysząc, że popadłeś w taki stan. Nie chcesz powiedzieć nic więcej, nie będę nastawał. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że gadasz jak otumaniony romantyk, przekonany, że przeszłość pełna jest mrocznych i skomplikowanych tajemnic. Nic bardziej mylnego. W przeszłości nie ma nic tajemniczego ani skomplikowanego. Przeszłość jest prozaiczna, oto szczera, czysta prawda. - A! - zawołałem. - Jednak Oskar Wilde powiada w "Bądźmy poważni na serio"... - Biedny Oskar chciał być po prostu zabawny. Mówię ci, Neville, przeszłość nie kryje żadnych tajemnic. Żadnych. - Mógłbyś zatem wyjaśnić mi łaskawie, o co w tym wszystkim chodzi? - Czemu nie? - odparł Willy uprzejmie i sięgnął po karafkę. Tym razem i ja podsunąłem kieliszek, nie mogąc oprzeć się pokusie. V. Szczera i czysta prawda - rzekł Willy - jest taka, że zgodnie z orzeczeniem koronera ojciec umarł na wątrobę. Oczywiście stary łajdak, wuj Willoughby, mówił o marskości i sugerował, że ojciec był pijakiem, ale przemawiała przez niego wyłącznie złośliwość. Najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie tragedii, to że ojciec miał jakąś niewydolność wątroby, a picie, choćby sporadyczne, tylko pogorszyło jego stan. - Pamiętam, że pił sporo... - Ja też, ale czy przypominasz sobie, żeby kiedykolwiek się upił? Ja nie i nie uwierzę, że był alkoholikiem, mimo że równie okropne małżeństwo, jak jego, największego abstynenta mogło zagonić do butelki... - Naprawdę uważasz to małżeństwo za okropne? - Jasne, że było okropne. To chyba oczywiste. Co innego mogło oznaczać dla człowieka pogodnej natury mieć za żonę kobietę, która wyleguje się na szezlongu i rozsiewa dookoła chorobliwe miazmaty? - Emily widzi to kompletnie inaczej. Dla niej matka jest tragiczną królową, która padła ofiarą mężczyzn. - Kompletne bzdury. Matka była przerażającą postacią. Matki takie bywają, nic w tym niezwyczajnego. Powinieneś zobaczyć, z jakimi koszmarami muszą radzić sobie moi chłopcy. Tylko tacy romantycy jak ty gotowi są uważać, że każda kobieta w sposób instynktowny emanuje macierzyńską miłość. Nie do pojęcia, jak udało ci się zachować złudzenia po tylu latach matczynej obojętności. - Matka nie wiedziała, jak obchodzić się z małymi dziećmi, zgoda, ale później nie wzbraniała się wcale przed emanowaniem macierzyńskiej miłości. - Bóg jeden wie, przed czym się wzbraniała, przed czym nie i co emanowała - odparł Willy - ale moim zdaniem nie była to na pewno macierzyńska miłość. Ode mnie umyła ręce, zgotowała piekło Emily i miała jakieś osobliwe konszachty z tobą, które skończyły się łzami... - Willy, jeśli matka naprawdę była taką przerażającą osobą, dlaczego ojciec się z nią ożenił? - Mój drogi Nevilleu, porządni mężczyźni zazwyczaj żenią się z przerażającymi kobietami, to jedna z największych zagadek życia. Oczywiście myślisz, że jestem absolutnym ignorantem w tych sprawach, skoro od czasu gdy w Oxfordzie podbechtałeś mnie do jakichś koszmarnych prób, moje doświadczenia seksualne ograniczają się do onanizmu... - Do niczego cię nie podbechtywałem! - Ależ tak. Przechwalałeś się, jak to straciłeś dziewictwo ze sprzedawczynią od Woolwortha, więc ma się rozumieć uznałem, że powinienem zrobić to samo... tyle że nie mogłem... - To już nie moja wina! - Bóg wie czyja. Czasami żałuję, że nie urodziłem się pedałem, przynajmniej wiedziałbym, na czym stoję, miałbym swoje miejsce w kolekcji społecznych wyrzutków. O Boże, czemu seks jest taki nudny, nie wiem, jak to znosimy. Tak czy inaczej, według ciebie nie mam jakoby pojęcia o kobietach. Nie jestem jednak ani kompletnym ślepcem, ani kompletnym głupcem. Potrafię rozpoznać kobiety, których specjalnością jest zamieniać życie mężczyzny w piekło. - Nigdy nie zamieniła życia wuja Willoughbyego w piekło. - Ponieważ wiedziała, że dałby jej po nosie, gdyby się poważyła. Mój Boże, ależ z niego był łajdak. Zaczynam teraz rozumieć, dlaczego odpowiadałeś księciem Halem na jego Falstaffa. Byłeś tak rozgoryczony na ojca za to, że nas zostawił (tak przynajmniej myślałeś), że wuj Willoughby był rodzajem odwetu. Dlatego nie przestałeś uganiać się za trofeami, nawet gdy dorosłeś na tyle, by wreszcie zmądrzeć. - Willy... - Wiem, uważasz, że jestem zgorzkniałym starym kawalerem. Ale kiedy chorowałem przez cały rok, Bóg dał mi sposobność, jakby rzekł duchowny, zastanowić się nad życiem. Początkowo byłem przerażony, że tracąc rok w szkole, stracę szansę, by Piąć Się W Górę Jak Należy, by użyć słów wuja Willoughbyego. A do tego jeszcze myśl, że ty, młodszy, przegonisz mnie. Zjadała mnie zazdrość i rozpacz na myśl, że zgarniesz wszystkie trofea wuja Willoughbyego, a ja zostanę nic nie wartym niedojdą. Po kilku miesiącach gryzienia się nieoczekiwanie odkryłem, że jestem szczęśliwy. W jakiś tajemniczy sposób wyzwoliłem się z nieustannej rywalizacji między nami i z obrzydliwej pogoni za trofeami. Zrozumiałem, że pragnę tylko własnego pokoju pełnego książek, spokojnej pracy, która dawałaby zadowolenie, i od czasu do czasu rozmów z inteligentnymi ludźmi. Nie miałem zamiaru studiować prawa! Nie miałem zamiaru zostać premierem! A już na pewno nie miałem zamiaru dawać wujowi Willoughbyemu okazji do przeżywania jeszcze raz życia moim kosztem i na nieco większą skalę. Moje życie należało do mnie, a nie do wuja Willoughbyego. - Rozumiem to, Willy. Nie zapominaj, że sam się zbuntowałem przeciwko wujowi Willoughbyemu, a poza tym zawsze z szacunkiem odnosiłem się do twojej decyzji zostania nauczycielem... - Nieprawda. W głębi duszy skreśliłeś mnie, uznałeś za przegranego, tak jak on, za żałosną postać skazaną na życie na marginesie. Biedny Willy, myślałeś sobie, uwięziony w jakiejś strasznej szkole, pozbawiony ambicji, samotny, bezdzietny, żadnych trofeów, nic. Przemyśl to sobie. Mam swój pokój wypełniony książkami. Mam spokojną pracę, która daje zadowolenie. Mam nawet od czasu do czasu swoje rozmowy z inteligentnymi ludźmi. Jestem zadowolony. Żyję w zgodzie z samym sobą - i to jest prawdziwe trofeum, Mevilleu, którego ty nigdy nie zdobędziesz, bo ilu byś nie zdobył, zawsze będziesz miał poczucie, że zostało coś jeszcze cenniejszego, godniejszego zachodu. Powiadasz, że czujesz zamęt? Zapomnij więc o starym łotrze, przestań grać, jakbyś to jemu miał sprawić satysfakcję, i zacznij wreszcie być sobą. - Nie gram - odparłem, opróżniając swój kieliszek. - Jeśli uważasz, że moje powołanie nie było autentyczne... - Było, bez wątpienia było. Dlatego tak mnie to niepokoi. Mam przed sobą człowieka głęboko wierzącego, który zachowuje się jak wiecznie głodny władzy arywista. Ożeniłeś się z dziewczyną z towarzystwa, fraternizujesz się z arystokracją, bierzesz pod włos biskupa i pewnie widzisz się już w pałacu w Lambeth. Tyle że to wszystko nie ma kompletnie nic wspólnego z tobą. Twoje prawdziwe ja to chłopiec z akcentem z Yorkshire, który opowiadał Tabicie, że gdy dorośnie, zostanie maszynistą i będzie woził biednych za darmo. Biednych! Dobry Boże! Kiedy po raz ostatni byłeś w slumsach Starbridge? Och, zapomniałem, Starbridge nie ma slumsów, czyż nie? Urocze Starbridge z pocztówki, sielskie miasto katedralne, a wokół bogate posiadłości ziemskie. W sam raz miejsce dla bystrego archidiakona z ambicjami. - Mój drogi Willy, gdybyś na moment zechciał ochłonąć, może oddałbyś mi sprawiedliwość i przyznał, że nie każdy duchowny potrafi wypełniać trudne obowiązki duszpasterskie. Ja mam talent do zarządzania. Wiem, że to brzmi strasznie świecko, nie ma w tym żadnego spirytualizmu, ale... - Masz talent to zdobywania trofeów. Nie ma to nic wspólnego z powołaniem od Boga, już prędzej od wuja Willoughbyego. - Daj spokój, Willy, na litość boską... - Nie sądzisz, że ojciec, gdyby żył, byłby tego samego zdania? - Nie waż się rzucać mi w twarz imienia ojca. Gdyby nie to, że zostawił nas w biedzie, nigdy nie musiałbym wzorować się na tym łotrze, po to żeby utrzymać się na powierzchni! Willy porzucił nagle wojowniczą zaczepność i zaczął okazywać pełne zgorszenia zainteresowanie. - Nevilleu, nie wierzysz przecież na serio w koncepcję samobójstwa? - Zabił sam siebie. To jego wina. Był łotrem, wuj Willoughby był bohaterem, ale że nie mogę się z tym pogodzić, więc wuj Willoughby jest łotrem, a on bohaterem - rzecz niemożliwa. Stąd wniosek, że kocham ojca, chociaż go nienawidzę, i nienawidzę wuja Willoughbyego, chociaż go kocham. Sprzeczność, która doprowadza mnie do obłędu, wstrętna dialektyka, z którą muszę się jakoś uporać. Gdyby ojciec żył! Wtedy nie popadłbym w taki chaos, nie byłbym w piekle, nie byłbym... nie byłbym... - Jakkolwiek ojciec umarł, była to tragedia - powiedział Willy, zbierając mnie do kupy, gdy miałem już rozpaść się na kawałki. -Zachowaliśmy bodaj szczęśliwe wspomnienia. Możemy wspominać go jako bohatera. Taki był dla nas. Gdyby żył, nasze wspomnienia nie byłyby może ani tak szczęśliwe, ani heroiczne. Może Bóg okazał się miłosierny i w swojej wielkoduszności podarował nam kilka cudownych lat z ojcem, zamiast całych dziesięcioleci coraz cięższych zawodów. - A więc w taki sposób się z tym pogodziłeś. - Mówiłem znowu spokojnym głosem. Chwyciłem karafkę, dolałem sobie klaretu, nie więcej niż jeden łyk, ot kroplę na złagodzenie bólu, i powiedziałem sucho: - Przekonaj mnie, że nie popełnił samobójstwa. - Kochał życie. Kochał przyrodę. Kochał nas. Był doskonałym przykładem dziewiętnastowiecznego optymisty. Zawsze mogło wydarzyć się coś wspaniałego. - Pięknie, gdybyś jednak słyszał strach w głosie matki, kiedy szeptała o laudanum... - Byłeś wtedy wzburzony, dziecięca wyobraźnia podsunęła ci fantazje. - Tak bardzo chciałbym ci wierzyć. - Ale nie wierzysz. Napij się jeszcze klaretu. - Nie, muszę zaraz jechać. - Co, żadnych kościelnych ploteczek? - Willy próbował wprowadzić beztroski nastrój. - Zostań jeszcze. Nie tykaliśmy Kościoła od chwili, gdy Churchill ruszył wreszcie tyłek, rozprawił się z Bellem i posłał Fishera do Canterbury. - Bella wszyscy będą pamiętać, ale nikt nie będzie wiedział, kto zacz Fisher. - Wstałem i ruszyłem w stronę ubikacji. - A to co znowu? Nie chcesz chyba powiedzieć, że zostałeś zwolennikiem Bella? Pamiętam, jak mówiłeś, że to niebezpieczny idealista, którego każdy duchowny przy zdrowych zmysłach powinien unikać niczym zarazy. - Młodzi, bystrzy archidiakoni nie mogą pozwolić sobie na inne uwagi na temat doktora Bella - odparłem. - Młodzi, bystrzy archidiakoni nie okazują litości Niemcom. Młodzi, bystrzy archidiakoni przyklaskują bombardowaniu Drezna, opowiadają się za Churchillem i cieszą z osadzenia Fishera w Canterbury. Gdyby postępowali inaczej, nie byliby młodymi, bystrymi archidiakonami. Doszedłem do ubikacji akurat w chwili, kiedy z oczu popłynęły mi łzy. Obrzydliwość. To przez tę rozmowę o ojcu. Wstrętne. Pora się uspokoić, pomyśleć o Aidanie, o przyrządzonym przez niego zbijającym z nóg koktajlu z współczucia i przebiegłości. Stary szelma, arcymistrz. Jest teraz gdzieś daleko w drodze do Yorkshire, budzącego grozę Yorkshire, gdzie lata temu matka wbiła mi w głowę, że ojciec, którego kochałem, porzucił mnie. Opanowałem się jakoś. Z ubikacji poszedłem do łazienki, przemyłem twarz zimną wodą. Ze wstrętem spojrzałem na czerwone obwódki wokół oczu. - Przepraszam, że tak na ciebie napadłem. Jeśli chcesz bronić tego osła, niepokalanego rycerza Bella, w porządku. Przypomina mi się *nały chłopiec, który chciał wozić biednych za darmo pociągiem. - Guzik mnie obchodzi Bell - odparłem. - Tyle dla mnie znaczy, co nic. Nie moja sprawa, że zrujnował sobie karierę, bo zachciało mu się litować nad głupimi Hunami. - Nie powiedziałbym jednak... - Może trzeba powiedzieć - ruszyłem do drzwi. Dogonił mnie w progu. - Neville, jeśli mogę coś dla ciebie zrobić... - Zrobiłeś. Powiedziałeś, co myślisz. Po to przyjechałem. - Podałem mu rękę, a kiedy uścisnął ją skwapliwie, rzuciłem jeszcze: - Cieszę się, że jesteś szczęśliwy, Willy. Teraz dopiero rozumiem, że masz naprawdę udane życie. Ojciec byłby dumny. Nic więcej nie powiedziałem, ale też nie było już nic do dodania. Uwalniając dłoń, nim zdążyłbym znowu zrobić z siebie widowisko, odwróciłem się i poszedłem spiesznie podjazdem z stronę drogi. Rozdział szósty. ¦» • ¦"To, co oczekiwane, i to, co dane, jest zawsze tym samym - objawieniem boskości, wizją życia podług woli Boga i naszych pragnień, spotkaniem z Duchem, który osadza ludzkie życie w szerszym kontekście..." Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Na stację dojechałem okazją. Miałem szczęście, zaraz złapałem ekspres do Londynu, wylądowałem na dworcu Victoria, raz jeszcze pozwoliłem sobie na ekstrawagancką jazdę taksówką, dotarłem na Waterloo i w ostatniej chwili dopadłem pociągu do Starbridge. Biorąc pod uwagę powojenny chaos, którego częścią był fatalny bałagan na kolei, miałem naprawdę szczęście. Padłem na brudne siedzenie (jeszcze jeden element powojennej rzeczywistości), podłożyłem chustkę od nosa pod głowę i kompletnie wyczerpany zapadłem w śpiączkę. Do domu dotarłem o piątej po południu. Ledwie wyprostowałem się po radosnych powitaniach z Sandym i Stokrotką, natknąłem się na Pełen dezaprobaty wzrok szwagierki czatującej w drzwiach do salonu. - Dido była bardzo zmartwiona, że nie pojawiłeś się u niej dzisiaj rano, Stefanie. - Dzwoniłem do szpitala i zostawiłem wiadomość. - Tak, doprawdy bardzo oględną. Gdzieś ty się, człowieku, podziewał? Ten dziwny duchowny, wysoki, szpakowaty, dzwonił przed chwilą, pytał, co się z tobą dzieje. Powiedziałam mu, że to raczej on powinien wiedzieć, na co odparł, że stracił cię z oczu na kilka godzin, ale że nie powinnam się martwić. Stefanie, czy wolno zapytać, co się tutaj u diabła dzieje? - Tak. - Wpadłem do gabinetu, żeby zadzwonić do kolegium teologicznego. - Wszystko w porządku? - zapytał Darrow, gdy tylko połączyłem się z jego pokojem. - Tak. Wybacz, że nie zadzwoniłem wcześniej. Za radą Aidana odwiedziłem siostrę i brata. - Chcesz się ze mną spotkać? - Nie. Idę zaraz do szpitala, do Dido, a po powrocie natychmiast kładę się do łóżka. Jestem wykończony. - Dobrze. Muszę ci tylko coś powiedzieć, zanim odłożysz słuchawkę. Pogrzeb odbędzie się jutro rano o wpół do dziesiątej. Nabożeństwo odprawi jeden z twoich wikariuszy, ale jeśli nie czujesz się na siłach, żeby przyjść... - Nie, wszystko w porządku. Dzięki. - Nie mam pewności. Twoja żona powinna zobaczyć dziecko, niemniej twoja szwagierka twierdzi... - Dido nie powinna go oglądać. - Byłoby jednak lepiej, gdyby zobaczyła. Moja żona gotowa jest jechać do szpitala i porozmawiać z nią. - Podziękuj Annie, ale niech nie traci czasu. Zróbmy pogrzeb tak, jak zaplanowałeś. - Jeśli nalegasz... Jak Aidan? - Po co pytasz...? Jesteś przecież słynnym jasnowidzem. Na pewno obejrzałeś całe nasze spotkanie w technikolorze na swoim osobistym ekranie. Odwiesiłem słuchawkę, natychmiast pożałowałem tego wybuchu agresji i raz jeszcze wykręciłem numer. Darrow nie zechce mi pomóc, jak sugerował Aidan, jeśli nie będę zachowywał się przyzwoicie. - Przepraszam - powiedziałem, kiedy ponownie uzyskałem połączenie. - Bez obrazy. Jeszcze raz dziękuję za zorganizowanie pogrzebu. - Aysgarth, jadłeś coś dzisiaj? Usiłowałem sobie przypomnieć. - Odrobinę zapiekanki wiejskiej. - Musisz jeść. Zjedz coś przed wyjściem do szpitala i napij się herbaty. Jasno się wyrażam? - Tak, nianiu. - Odłożyłem słuchawkę przekonany, że Aidan jest szalony, jeśli uważa, że będę w stanie porozumieć się z Darrowem, i poszedłem do kuchni znaleźć coś jadalnego. Gospodyni zadeklarowała gotowość zrobienia mi grzanki z fasolą i jajkiem w koszulce. Ghciałem schronić się w gabinecie, ale zmieniłem zamiar, bojąc się, że przypomnę sobie butelkę whisky ukrytą za słownikiem oks-fordzkim. Gdy usiadłem przy stole w jadalni, pojawił się Sandy. - Tatusiu, to prawda, że przed wojną na biszkoptach była czekolada? - Tak, były polewane mleczną czekoladą. - Wojna się skończyła. Ile trzeba jeszcze czekać? Chciałbym, żeby były biszkopty z czekoladą. - Ja też. I ja lubię czekoladę. - Mamusia też lubiła czekoladę? - zapytał Sandy sadowiąc się na moich kolanach, żebym nie mógł go zignorować. - Cicho bądź, Sandy - upomniała go Stokrotka od drzwi. - Z nim nie rozmawia się o mamusi. Tato, ciocia Merry mówi, że jutro jest pogrzeb dziecka, ale że my nie musimy iść. - Może chcielibyście jednak pójść? - Nie, dzięki. - Stokrotka wzdrygnęła się. - Christian mówi, że pogrzeby są wstrząsające i powinny być zakazane prawem. Wybiła mnie z apatii. - Kiedy on to powiedział? , - Po pogrzebie mamy. - Mówiłaś, że z nim nie rozmawia się o mamusi - zaoponował Sandy, ale Stokrotka nie zwróciła na niego uwagi. - Powiedziałam Christianowi, że chciałabym być już duża i pójść na pogrzeb mamy, a on odpowiedział: "Nie pójdziesz. Pogrzeby są wstrząsające. Ja sam nigdy więcej w życiu nie pójdę na żaden pogrzeb. Pogrzeby powinny być zakazane prawem". Weszła gospodyni z moją grzanką. Poczekałem, aż zniknie. - Stokrotko, Christian był wtedy bardzo smutny. Teraz nie powiedziałby tak. Pogrzeby są ważne. Uroczysty obrządek pomaga ludziom pogodzić się ze śmiercią, daje im możność okazania żalu. - Christian nie chce okazywać żalu - odparła Stokrotka. - Ani Norman, ani James. James powiedział, że oni boją się, że zaczną płakać i że ty się rozkleisz. - Jadłem raz mleczną czekoladę. - Sandy snuł dalej swój wątek. -Dido dostała ją w paczce z Ameryki. - Sięgnął odruchowo po fasolkę z mojego talerza. - Ciemna czekolada też jest bardzo smaczna, ale wolę mleczną. Nie mogłem jeść. - Muszę porozmawiać z chłopcami - powiedziałem do Stokrotki. -Wygląda na to, że zaszło jakieś nieporozumienie. - Tato, nie mów im tylko, że to ja ci powiedziałam, że oni boją się, że będą płakać. Christian powiedział, że za nic nie powinieneś się dowiedzieć, bo zawsze drażni cię, jak coś nie jest idealne. Zaległa ciężka cisza. Sandy sięgnął po następną fasolkę. Odsunąłem talerz, zdjąłem Sandyego z kolan i wstałem. - Mam do załatwienia jeszcze jeden ważny telefon - powiedziałem. - Wracam za chwilę. Wpadłem do gabinetu. Wciągając głęboko powietrze, zajrzałem za słownik oksfordzki. Niemal opróżniona butelka stała na swoim miejscu. Jeśli ją skończę, wyświadczę sobie przysługę i w domu nie będzie już kropli whisky. Skończyłem butelkę, wróciłem do jadalni, pożegnałem się z dziećmi i wzmocniony potrójną whisky wyruszyłem na kolejne koszmarne widzenie z Dido. II. Kiedy przyszedłem, spała, odurzona silnymi środkami uspokajającymi po ataku histerii. Najwyraźniej ktoś znowu próbował namówić ją, by obejrzała dziecko. Nie sposób wyrazić ulgi, jaką odczułem na myśl, że oszczędzono mi jeszcze jednej nierealnej rozmowy, tak jak nie sposób wyrazić wstydu, jaki odczuwałem, że nie zastosowałem się do przestrogi Aidana, by w trudnych sytuacjach nie uciekać w alkohol. Zostawiłem karteczkę, na której napisałem, że ją uwielbiam, i uciekłem do Zaułka. Zbyt zmęczony, by jasno rozumować, bałem się jednak położyć do łóżka. Byłem pewien, że nie usnę, że będą mnie nawiedzać lęki nie do zniesienia. Mówiłem sobie, że przeżywam kryzys i nie powinienem martwić się dziećmi, nie mogłem jednak opędzić się od obrazu Christiana usiłującego spuścić kurtynę i ukryć swój ból za pouczeniami udzielanymi rodzeństwu na temat idealnych wzorów zachowań. Relacja Stokrotki była druzgocąca. Coś bardzo źle się układało w moim życiu rodzinnym, a ja byłem zbyt słaby, żeby spojrzeć w oczy strasznej prawdzie. Ogarnięty paniką odegnałem od siebie złe myśli. Uczucie paniki wróciło ze zdwojoną siłą, kiedy pomyślałem o własnym stanie fizycznym. Byłem wycieńczony po bezsennej nocy; jeśli chciałem zachować i tak już mocno zachwianą równowagę psychiczną, powinienem znaleźć choćby chwilę wytchnienia od ziemi jałowej, która nagle nabrała nowego okropnego wymiaru. Modliłem się o odwagę, która pozwoliłaby mi pójść do łóżka i zdzierżyć nocne męki, ale kiedy podjechałem pod dom, nie potrafiłem zmusić się do przejścia przez próg. Siedziałem zesztywniały z rozpaczy w samochodzie. Powoli, bardzo powoli zacząłem sobie uświadamiać, że wpatruję się w katedrę, bijące serce Starbridge, olbrzymią konstrukcję z białego kamienia i szkła, wzniosłe posłanie ludzkiej nadziei, monstrualne w swojej architektonicznej doskonałości, bezbłędne, niezrównane, a przy tym emanujące groźną potęgą, która porywa wzrok i zniewala duszę. Czasami patrząc na nią miałem wrażenie, że mam do czynienia z żywą obecnością, a nie z martwym kamieniem. Okna zachodniej elewacji rozjarzyły się nagle złotymi refleksami zachodzącego słońca. Zaparło mi dech na widok rozbłysków światła w szybach; w tej samej chwili skąpana w ciepłym świetle, wystrzelająca w wieczorne niebo jaśniejącą wieżą katedra też jakby wstrzymała oddech. Zacząłem znowu oddychać; razem ze mną w jakiś niewidzialny sposób zaczerpnęła tchu potężna bryła katedry, tchnąć życie w moje umęczone ciało. Jak przyciągany magnesem wysunąłem się z samochodu, przeszedłem po murawie, wyciągnąłem dłoń i dotknąłem jej murów. W tej samej chwili z głębi budowli popłynęły dźwięki nieziemskiej fugi Bacha. Organista zaczynał wieczorne ćwiczenia. Przesuwając dłonią po kamieniach, ruszyłem w stronę północnego portalu. Towarzyszyły mi dźwięki fugi objawiające tajemnicę za tajemnicą, to wybiegające naprzód, to cofające się znowu, to wznoszące się, to opadające w bogatym wzorze melodycznym zmierzającym ku wielkiemu finałowi. Gdy stanąłem w portalu, dźwięki zespoliły się, wybrzmiewając pojedynczym końcowym akordem. Można rozwiązać tajemnicę. Przesłanie było jasne. Wróciła nadzieja. Przez długą chwilę tkwiłem nieporuszony, wsłuchując się w milczenie, milczenie katedry, milczenie Boga. Wiedziałem, że teraz będę mógł już usnąć, uciec na kilka życiodajnych godzin od swojej męki. Ruszyłem przez murawę w stronę domu. lii Trzymając się rad Aidana, następnego dnia wstałem wcześnie. Próbowałem modlić się i czytać, ale przerażony brakiem koncentracji dałem spokój i usiłowałem pomyśleć nad rozmowami z Willym i Emily. W głowie miałem zamęt. Byłem zupełnym wrakiem duchowym. Spróbowałem wrócić do czytania; Aidan zapewne życzyłby sobie, żebym nie rezygnował. Pożałowałem, że nie ma go obok mnie, że nie może mi pomóc wypatrywać znaku od Boga. Taki przecież był pewien, że go otrzymam, a ja czułem się zbyt ślepy i głuchy, by odebrać posłanie. Doszedłszy do tego przygnębiającego wniosku, zagapiłem się w okno Jakby w nadziei, że widok katedry znowu natchnie mnie siłą. Słońce stało już nad wieżą, budowla skąpana w zmieniającym się szybko świetle znowu sprawiała wrażenie żywej obecności. Słońce przesunęło się odrobinę na południe, rozjarzyły się okna transeptu, pomocne rzygacze sprawiały wrażenie czarnych demonów kreślonych na pomarańczowo-błękitnym tle nieba. W ciszy gabinetu powracały do mnie dźwięki fugi Bacha. Zdałem sobie raptem sprawę z tego, że Aidan miał rację, popychając mnie w stronę Darrowa, i że niepotrzebnie mu się opierałem. Nadal wolałbym się opierać, wiedziałem jednak, że granie zawziętego głupka z Yorkshire jest luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić. Musiałem pokonać pychę, przyznać, że jestem ślepy i głuchy, że potrzebuję psa przewodnika i że najlepszym w moim zasięgu będzie Darrow. Przeczytałem poranną ewangelię i pomodliłem się o to, by przetrzymać zaczynający się dzień. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że żądam gwiazdki z nieba. IV. W poszukiwaniu siły duchowej o ósmej przystąpiłem do komunii. W moim kościele nie było tego dnia porannego nabożeństwa, nie uważam bowiem za wskazane codziennie celebrować Eucharystię. Niemniej katedra zawsze służyła pełną gamą posług. Diakona nie było, spotkałem natomiast biskupa, który zaraz po nabożeństwie dopadł mnie w zakrystii. - Nevilleu drogi, jakże się miewasz? Myślę o tobie i modlę o ciebie, od chwili gdy doszła mnie ta tragiczna wiadomość... Wzruszył mnie, słuchając go nie wątpiłem, że jego troska jest autentyczna. Opowiedziałem mu oględnie o tym, co porabiałem przez ostatnią dobę, zdecydowany słowem nie wspominać o wizycie u fordytów. Nie mogłem za nic przyznać się, że rąbnąłem o dno krusząc beton, by użyć plastycznego określenia Darrowa. Nie chciałem, żeby mój przełożony dowiedział się, że tkwię teraz w betonowej rozpadlinie. - Darrow bardzo mi pomógł. Spędziłem wczoraj kilka godzin w Starrington Manor i czuję się już trochę lepiej - powiedziałem obojętnym tonem, ostrożnie dobierając słowa. - Cieszę się, ale nie myśl nawet o powrocie do pracy. Może za dzień, dwa... - Nie, wolałbym już wrócić do swoich zajęć. Naprawdę tak byłoby lepiej. Zajrzę do pana zaraz po pogrzebie. Z ledwie maskowaną ulgą biskup zapytał o Dido i zaofiarował się towarzyszyć mi na cmentarz. Bardzo lubiłem tego dobrego, łagodnego staruszka, niemniej była uderzająca różnica między nim a Aidanem. Biskup potrafił okazywać tylko mało skuteczne współczucie, gdy przeor udzielał konstruktywnej pomocy. Różnili się jak nóż do masła różni się od rzeźnickiego tasaka. Podziękowałem doktorowi Ottershawowi, powiedziałem, że chciałbym, żeby ceremonia odbyła się w gronie rodzinnym, po czym umykając przed czającymi się w pobliżu kolegami, gotowymi wyrazić swe uczucia i złowić kilka najnowszych plotek, ruszyłem do domu, gdzie zmusiłem się do zjedzenia śniadania. V. Pierwszą osobą, którą ujrzałem po wejściu na cmentarz, był Darrow. Stał obok niewielkiej kapliczki i rozmawiał z zakrystianem. Zmierzył mnie takim wzrokiem, jakby chciał ocenić stopień mojej trzeźwości. Chociaż dla własnego dobra powinienem być miły dla swojego psa-przewodnika, natychmiast wstąpiła we mnie furia. - Odpręż się - powiedziałem z lodowatym uśmiechem. - Nie było brandy na śniadanie. I - Może była jakaś whisky na kolację. Miałem ochotę przyłożyć mu. - Masz mi coś do powiedzenia, czyś przyszedł tylko sprawdzić, czy nie chodzę aby zygzakiem? - Chciałem zostać na pogrzebie, ale może wolisz, żebym sobie poszedł. Zostać czy zabierać się? - Zabieraj się. - Świetnie. - Zniknął pomiędzy nagrobkami. Czas mijał. Pojawił się mój wikariusz na rowerze. Przyjechał wielki karawan z maleńką trumną. Crawshaw odprawił modły z nabożeństwem i godnością, unikając płaczliwych, sentymentalnych tonów. Jako jego nauczyciel czułem się dumny. Składając trumnę w grobie, próbowałem skupić myśli na małym Arturze, ale zamiast niemowlęcia miałem w głowie Christiana, błyskotliwego Christiana, oddzielonego ode mnie uczuciową otchłanią, której żaden z nas nie potrafił zasypać. Na dnie owej otchłani spoczywała Grace, to wiedziałem z pewnością, tak jak wiedziałem na pewno, teraz, po spotkaniu z Aidanem, że ta otchłań to poczucie winy, które mnie obezwładnia, a moim dzieciom zatruwa życie. Crawshaw zakończył obrządek akurat w momencie, gdy w uszach znowu zabrzmiał mi głos Aidana mówiący: "To kwestia sprostania bólowi". Jakoś zdołałem mu podziękować, jakoś zmusiłem się, by wydusić z siebie: - Muszę iść teraz do biskupa, ale będę w południe u Świętego Marcina. Dopatrz, proszę, żeby Willson i Cartwright też przyszli. Złożycie mi dokładny raport z ostatnich poczynań. - Tak, sir - odparł Crawshaw sucho, posłuszny niczym szeregowiec rozkazom kaprala. Willson i Cartwright także byli moimi wikariuszami. Powinienem tu może wyjaśnić, że nie znoszę tego nowomodnego ckliwego zwyczaju tykania między podwładnymi i zwierzchnikami. Kiedy Piąłem Się w Oxfordzie, szybko pojąłem, że kto chciał obracać się w wyższych rejonach, nie śmiał tykać innych, chyba że przemawiały za tym względy pokrewieństwa albo co najmniej dziesięcioletnia przyjaźń. Pamiętam do tej pory swoje zdumienie, gdy mój mentor kazał nazywać się Alexem. Nie był już wtedy naturalnie biskupem, a zwrócił się z tym do mnie dopiero po sześciu latach znajomości. (Piszę "naturalnie", gdyż nigdy, pod żadnym pozorem nie potrafiłbym odezwać się do swojego przełożonego po imieniu, chociaż on, jako mój ojciec w Bogu miał prawo nazywać mnie Nevilleem.) Zwierzyłem się później Grace, że choć pochlebiła mi propozycja Alexa, byłem nią zaszokowany. Zrozumiałem wtedy, dlaczego w oczach znaczących ludzi Alex nigdy nie mógł uchodzić za dżentelmena. Raptem uzmysłowiłem sobie, że powinienem pokazać Crawshawowi w miarę normalną twarz, wspomnieć coś o parafii. Zacząłem nerwowo ryć w pamięci za jakimś ostatnim parafialnym dramatem. - Przy okazji - zagadnąłem, symulując łaskawą ciekawość - co i tą aferą o domowej roboty dżem Stowarzyszenia Matek? Rozdacie go bezrobotnym w Langley Bortom czy też... - Nie stało mi głosu. Zobaczyłem Darrowa wygrzewającego się na ławce opodal mojego samochodu. Co on wyprawia? Szpieguje mnie na wypadek, gdybym wyciągnął piersiówkę? Matkuje mi, na wypadek gdybym się załamał i dostał kobiecego ataku spazmów? Przewąchuje, jak wypadła wizyta u fordytów? Odprawiwszy niecierpliwie Crawshawa, podszedłem do ławki i stanąłem na wprost niego. - Co tu jeszcze robisz? - Myślałem, że podrzucisz mnie do Zaułka. Nie masz nic przeciw? - Wsiadaj - rzuciłem oschle i otworzyłem mu drzwiczki samochodu. Crawshaw odjeżdżał właśnie na swoim rowerze. - Przepraszam za zły humor - odezwałem się, kiedy siedzieliśmy już obydwaj w samochodzie - ale miałem wrażenie, że mnie szpiegujesz. - Szpiegowałem. Mogę ci pogratulować nie tylko trzeźwości, ale i funkcjonowania w normalny sposób? W tych okolicznościach to nie lada osiągnięcie. - Żadne osiągnięcie. - Wiedząc, że powinniśmy porozmawiać, zgasiłem z ociąganiem silnik. - Funkcjonując normalnie, nie myślę o bólu. - Określenie Aidana? - Określenie Aidana. - Uczyniłem nadludzki wysiłek, by zachowywać się przyzwoicie i przyjaźnie. - Ależ on ma sposoby -rzuciłem jowialnie. - Łamał zasady, ryzykował, opowiadał nawet o sobie, żeby wbić mi w głowę stosowną przypowieść. Kazał mi wąchać, jak pachnie ból, kiedy chciałem się wymigać. Czynił tak •przenikliwe uwagi, że miałem ochotę wyć z wściekłości i wybiec stamtąd. Zastanawiam się, jak może wyglądać rozmowa u psychiatry. - Ale udało się? Nieboszczyk opat Darcy powiadał, że dopiero kiedy człowiek ma naprawdę doświadczenia w pracy zgodnej ze wszystkimi zasadami, wie, kiedy może je przekroczyć. - Aidan opowiadał o Darcym. - Nagle poczułem, że wyczerpałem już cały zapas przyjaznych uczuć wobec Darrowa. W obecnym stanie uprzejmość i towarzyska ogłada przekraczały zdecydowanie moje siły. Zdesperowany, świadom tego, że jest mi potrzebny, a przy tym kompletnie niezdolny prosić go o pomoc, powiedziałem szorstko: -Słuchaj, przykro mi, ale nie mogę rozmawiać z tobą teraz. Muszę jechać do biskupa. - Nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać, ani w gruncie rzeczy po to, żeby ci matkować z ramienia Kościoła. Potraktuj moją obecność raczej jako akt symboliczny. Już miałem ponownie zapalić silnik, gdy palce same zsunęły mi się z kluczyka. Zapatrzyłem się w nagrobki, wpatrywałem się w swoją lewą dłoń zaciśniętą na kierownicy, w końcu zagapiłem się na swojego pasażera. - Przyszedłeś stanąć u stóp krzyża - rzekł mój głos. - Właśnie. Czasami słowa nie wystarczą. Bywa, że w obliczu cierpienia tylko symbole mają sens. Przypomniałem sobie Hoffenberga i jego słowa: "To Bóg Ukrzyżowany" i natychmiast pomyślałem o prawach naukowych, które zaczynają działać, gdy tylko uruchomić właściwy mechanizm. Kiedy Darrow mówił, wyciągając ku mnie symbolicznie dłoń kierowany jakąś przemożną siłą, miałem uczucie, że zaczyna spełniać się zasada skruchy. Raz jeszcze Bóg pojawił się w ziemi jałowej, zjednał się z nią, by wszystko mogło powstać, odrodzić się, odżyć. Raz jeszcze po pełnej męki zapaści czasu w moim życiu zaczęło obracać się na powrót pradawne koło narodzin, śmierci i zmartwychwstania. Poczułem się dość silny, by powiedzieć: - Jeśli stoisz u stóp krzyża, widzisz, że jestem już po słowach: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?", ale tkwię tam jeszcze, czekam na zdjęcie. Właśnie pojąłem, że sam nie potrafię. Trzeba pomocy. Kłopoty. - Mówiąc to wpatrywałem się w nagrobki, ale wiedziałem, że Darrow potakuje głową, jakby nawykł do małych trudności i doskonale znał ich uciążliwość. Nie mogłem już odciągać w nieskończoność ostatecznej potyczki z własną dumą. Była to długa, ciężka, trudna walka, z której wyszedłem na chwiejnych nogach, poobijany i zmaltretowany. Kiedy wreszcie z mojej dumy nic już nie zostało, powiedziałem obojętnym tonem, jakim zwykle rozmawiałem o sprawach diecezji: - Zapomnijmy, że jestem archidiakonem. Stanowisko nie jest kołem ratunkowym, gdy człowiek wypada za burtę, jakby powiedział człowiek morza jak ty. - Na pewno nie jest kołem ratunkowym, zgadzam się. - To, że jestem archidiakonem, nie uwolni mnie od krzyża. Inteligencja nie uwolni mnie od krzyża. Ostentacyjna buta nie uwolni mnie od krzyża. Jeśli jednak przyjmiemy, że jestem ograniczonym i nieco tępym duchownym, ty zaś ekspertem w ratowaniu ukrzyżowanych, może jakoś się porozumiemy. - Może się porozumiemy. Ja też bywam ograniczony i tępy, o czym bez wątpienia pamiętasz. Gałązka oliwna. Zapalając ponownie silnik, stwierdziłem ze zdumieniem, że drżą mi palce. Nie miałem lepszego pomysłu, jak uznać, że to skutek wstrząsu wywołanego pokonaniem smoka własnej pychy, którego właśnie ubiłem za pomocą nautycznej metafory z bożego dopustu. Usłyszałem własne słowa: - Aidan powiedział mi wyraźnie, że będę potrzebował charyzmatycznego wglądu, obawiam się jednak, że w tej chwili jestem trochę ślepy i głuchy. Duchowo, ma się rozumieć. - Bardzo chytre. - Mógłbyś służyć mi swoimi oczami i uszami. - Z radością. - Nie chcę duchowego przewodnictwa, rozumiesz. Nie chcę, żebyś mi rozkazywał, w jaki sposób mam się modlić, nic z tych rzeczy. - Ani myślę. - Chcę tylko, żebyś mi trochę pomógł w robocie, jak się zdaje detektywistycznej. Będziemy się na pewno kłócili. - Przypuszczam. - To może być zupełny niewypał. - Może być. - Ale jeśli będziemy postępować według zasady: kto nie ma, nie traci... - Bardzo rozsądnie. Zadzwoń do mnie po rozmowie z biskupem, może umówimy się na później? - Świetnie. Niezdarnie wyjechałem z cmentarza i skierowałem wóz w stronę śródmieścia. Aż do Zaułka nie rozmawialiśmy. Dopiero kiedy zatrzymałem się przed kolegium, Darrow powiedział: - Dzielny jesteś, Aysgarth. Wydaje ci się, że pokazujesz mi się z najsłabszej strony, a tymczasem jesteś silny jak zawsze. - Nie czekając na odpowiedź, wysiadł z samochodu i zniknął w budynku bez oglądania się za siebie. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy pomyślałem, że pomimo wielkiego kroku na drodze do Zbawienia nadal pozostawałem w paskudnym stanie. Z wściekłością wrzuciłem bieg i ruszyłem w stronę pałacu biskupiego, modląc się o tysięczne problemy związane z diecezją, które pozwoliłyby mi zapomnieć o bólu. VI. Pałac biskupi w Starbridge w gruncie rzeczy wcale nie jest pałacem; właściwa rezydencja zniszczona w dziewiętnastym wieku przez pożar została zastąpiona dworem wiejskim, który z latami znacznie podupadł, teraz zaś pośród zaniedbanych trawników prezentował się jeszcze mniej okazale. Jako że powojennym ograniczeniom nie widać było końca, doktor Ottershaw całkiem rozsądnie umyślił przekazać swoją siedzibę towarzystwu śpiewaczemu, samemu zaś przenieść się do Kanonii, małego domu w końcu Zaułka. Pani Ottershaw umęczona opłakanym stanem posiadłości i wiecznymi kłopotami ze służbą nie mogła doczekać się przeprowadzki. Zaparkowałem obok jakiegoś obcego Sunbeama Talbota i skierowałem się do bocznego wejścia, otwartego zawsze za dnia dla gości. Zajrzałem do dawnego pokoju kwietnego, który obecnie pełnił rolę sekretariatu, gdzie stara piła wojowała z plikiem papierów płodzonych przez powojenne społeczeństwo. W dawnych czasach sekretarkę zatrudniano wyłącznie dorywczo, a korespondencja leżała w gestii kapelana, teraz oddelegowano go do wznioślejszych zadań; pomagał swojemu panu w tym, co Aidan nazwałby zapewne "sprawami tego świata", a że doktor Ottershaw nie był specjalnie człowiekiem z tego świata, to obecny kapelan miał o wiele więcej spraw na głowie, niż w dawnych dobrych czasach mieli ich kapelani Alexa. - Dzień dobry, panno Todd. Coś nowego? Stara piła posłała mi łaskawe spojrzenie. - To ja powinnam pana pytać, archidiakonie - odpowiedziała natychmiast. - Było mi tak niezmiernie przykro, gdy usłyszałam o pańskim nieszczęściu. - Zadzwonił telefon. Porwała za aparat, wysłuchała, powiedziała: - Pani Ottershaw wspiera już organizację dobroczynną dla inwalidów. Do widzenia - i trzasnęła słuchawką. Uprzedzając dalsze ubolewania nad moim nieszczęściem, zapytałem, czy biskup może mnie przyjąć. - Ma teraz gościa, ale powiedział, żeby pan od razu do niego szedł. Minąłem hol, zapukałem do drzwi i usłyszałem pełne oczekiwania "Tak?" biskupa. Wszedłem i stanąłem jak rażony piorunem. - Ach, jesteś, Nevilleu. O wilku mowa! - zawołał uradowany doktor Ottershaw. Osłupiały na widok jego gościa ledwie go słyszałem. Patrzyłem na największego człowieka w Kościele anglikańskim, biskupa Chichesteru, doktora Georgea Bella. VII. Bardzo trudno, wręcz chyba niemożliwe jest opisać człowieka wielkiego ducha tak, by nie zatrzymując się na zewnętrznych jego cechach oddać niewidzialną prawdę wewnętrzną. Bell był niewysoki, mocno zbudowany - klocowaty byłoby może nawet bardziej plastycznym określeniem. Już jego postać zdawała się mówić, że jest człowiekiem umiejącym stawiać czoło przeciwnościom. Starannie przycięte włosy, starannie uczesane, ze starannym przedziałkiem, rzadkie, cienkie, jasne. Kwadratowa twarz, duży nos, rozdzielony podbródek, szerokie, zmysłowe usta i rzecz najbardziej charakterystyczna, ogromne, niebieskie oczy promieniujące od pierwszego wejrzenia wielkim ciepłem i inteligencją. Spojrzałem w te oczy, jak spoglądało przede mną tylu znękanych ludzi, i poczułem nie tylko ukojenie, ale też ulgę, jakbym spotkał kogoś bliskiego po długim, pełnym cierpień czasie wśród obcych. Przypomniałem sobie, że wśród prześladowanych i umęczonych chrześcijan w podbitej przez Hitlera Europie Bell nosił przydomek "Wuja Georgea". - Poznajesz ma się rozumieć biskupa Bella - mówił doktor Ottershaw pospiesznie. - Biskup jest tu przejazdem, w drodze do Sallsbury, zajrzał do nas na... Och, och, nie wyjdę na Kubusia Puchatka, jeśli powiem, że na "małe co nieco"? - Ale ja nie zajrzałem na małe co nieco - odparł rozbawiony doktor Bell. - Przyjechałem spotkać się z panem Aysgarthem. -Wyciągnął do mnie rękę. - Miło powitać, archidiakonie. Słyszałem o panu mnóstwo wspaniałych rzeczy. Ta zaskakująca informacja zupełnie mnie ogłupiła. - O mnie? - wydukałem i zacząłem się głowić, jak mogło dojść do tak kolosalnej pomyłki. - Proszę pokazać mu list - zwrócił się doktor Bell do naszego gospodarza. Doktor Ottershaw wręczył mi pospiesznie kartki, które trzymał w ręku. Rozpoznałem regulaminową papeterię, jakiej używano w obozach. Przeczytałem pierwsze słowa "Łaskawy Lordzie Biskupie" pisane starannym pismem Hoffenberga i spadło na mnie olśnienie. Wodząc osłupiałym wzrokiem po stronicach zacząłem stopniowo pojmować, że moi więźniowie, nie tylko Hoffenberg, wszyscy, którzy chcieli ze mną rozmawiać, postanowili sporządzić swoiste testimonium. ostatni akapit brzmiał tak: "Pan Aysgarth niósł nadzieję tam, gdzie była tylko rozpacz, wiarę, gdzie panowała nieufność, miłosierdzie, gdzie widziało się tylko nienawiść i gorycz. Przyszedł do nas z Chrystusem i pomógł ujrzeć Boga Ukrzyżowanego. Słuchał, cierpiał z nami, okazywał zrozumienie. Chcemy, żeby wiedział o tym najlepszy biskup w Anglii, biskup, który rozumie, że nie wszyscy Niemcy to hitlerowcy. Dziękujemy za to, co zrobił pan dla Dietricha Bonhoeffera i niemieckiego Kościoła konfesyjnego. Z wyrazami szczerego szacunku i wdzięczności..." Po czym następowała długa lista podpisów. List wysunął mi się z palców i upadł na biurko. - No i czyż to nie wspaniały list! - mówił uszczęśliwiony doktor Ottershaw. - Mam tylko wyrzuty sumienia, że jest dla mnie taką niespodzianką. Pułkownik Larker mówił mi, ma się rozumieć, że jest z ciebie zadowolony, ale nie miałem pojęcia, Nevilleu, najmniejszego pojęcia, że byłeś dla tych ludzi takim nadzwyczajnym duszpasterzem! - Nie byłem, nie jestem. Niezasłużony list. - Zażenowany, pokazywałem się od najgorszej strony: nieśmiały, sztywny, niezdarny. - Kiepski w pracy duszpasterskiej - bąkałem. - Żaden duszpasterz. Raczej do niczego. - Czy ktoś, kto jest do niczego, zainspirowałby taki list? - zapytał Bell, nim doktor Ottershaw zdążył sformułować swój dobroduszny protest. - Nie sądzę. Poznacie dary Ducha po owocach. Przemógłszy wreszcie obezwładniającą nieśmiałość spojrzałem mu w twarz. Jego niezwykłe oczy błyszczały niekłamanym zainteresowaniem. Naprawdę posiadał ten rzadki, legendarny dar, potrafił sprawić, że człowiek zaczynał czuć się kimś wyjątkowym, otoczonym uwagą, może nawet miłością, i to wszystko zaledwie w ciągu kilku minut. - Bardzo cieszyłbym się - powiedział - gdyby zechciał pan usiąść z nami na chwilę i opowiedzieć, jak zaczął tę pracę i jak radził sobie z tak trudnym zadaniem. Zamieni pan ze mną kilka słów? Na to mogła być tylko jedna odpowiedź. Usiedliśmy, doktor Ottershaw za biurkiem, doktor Bell i ja w wysokich krzesłach naprzeciw. Czując nieprzepartą potrzebę zwierzenia się wreszcie komuś, kto zrozumie, gotowałem się "otworzyć duszę", jak mawiali wiktoriańscy kaznodzieje, przed moim wujem Georgeem. VIII. Nie zabiegałem o tę pracę - zacząłem. - To raczej praca mnie znalazła. Po drodze napotykałem najróżniejsze przeszkody, począwszy od przepisów zabraniających kontaktów z wrogiem, a kończąc na tym, że obóz nie znajdował się nawet w mojej archidiakonii. Im bardziej liczyłem na to, że uniknę tego zadania, tym szybciej znikały przeszkody, które mnie od niego dzieliły. Drugi nasz archidiakon... Zawahałem się, nie chcąc robić plotek na temat zapiekłej nienawiści, jaką żywił do Niemców mój kolega, ale doktor Ottershaw oświadczył stanowczo: - Całkiem się nie nadawał. - Rozumiem — mruknął doktor Bell łapiąc w lot nie wypowiedziane słowa. - Potem zaszły różne nieprzewidziane wypadki - ciągnąłem. -Bunt i lincz. Kandydatury kilku niemieckich pastorów z takich czy innych powodów trzeba było wykluczyć. Nowy komendant mianowany po stłumieniu buntu, praktykujący chrześcijanin, uważał, że z braku niemieckiego duchownego należy pozwolić komuś z angielskiego kleru na regularne wizyty w obozie. Ministerstwo Wojny udzieliło wreszcie takiego pozwolenia i biskup zwrócił się do mnie z prośbą, bym resztę zorganizował wedle własnego uznania. Natychmiast postanowiłem, że zdam na kogoś nowe obowiązki. Musiałem tylko przeprowadzić rekonesans w obozie - tego nie mogłem już nikomu zlecić, po czym myślałem zepchnąć rzecz całą na jakiegoś wolontariusza wybranego spośród emerytowanych duszpasterzy naszej diecezji, na kogoś z doświadczeniem kapelana więziennego bądź wojskowego. Uznałem, że mój obowiązek ograniczy się zaledwie do rozpoznania terenu, określenia przybliżonej liczby jeńców zainteresowanych posługą, miejsca i częstotliwości nabożeństw oraz zorientowania się, na ile swobodnie Anglik będzie w stanie porozumiewać się z jeńcami. Liczyłem się z oporami wobec propozycji nabożeństw, a już na pewno ze zdecydowaną niechęcią wobec indywidualnych rozmów. Prawdę mówiąc bałem się, że ci, którzy zdecydują się na kontakt ze mną, mogą paść później ofiarą represji ze strony kolegów. Po linczu obóz został zreorganizowany od podstaw. Zajadłych hitlerowców wypchnięto na północ do Caithness, rozbijając w ten sposób dotychczasową hierarchię. Kiedy zostało kilku tylko jeńców kategorii C, pułkownik Larker zaczął stanowczo obstawać za łagodnym traktowaniem jeńców. Za mojej pierwszej wizyty w obozie dał mi wolną rękę i zadeklarował gotowość wszelkiej pomocy. Nie powiedziałem mu oczywiście, że nie mam zamiaru wracać. Uzyskałem od niego wszystkie potrzebne informacje, obejrzałem salę, którą proponował na kaplicę, i już miałem uciec stamtąd, gdy zapytał: "Chciałby pan zapewne porozmawiać z kilkoma ludźmi?", a ja nie bardzo wiedziałem, jak się wymówić. Nie chciałem, żeby pomyślał, że lekceważę chrześcijańskie obowiązki. Poszliśmy zatem do jeńców. Gdy wprowadził mnie do długiej ziemianki, gdzie zakwaterowano kategorię A, natychmiast przypomniałem sobie straszną szkołę, w której spędziłem rok jako siedmiolatek. Ten sam zapach pleśni i potu, ta sama atmosfera apatii i nieszczęścia. W jednej chwili ludzie ci przestali być niemieckimi jeńcami, stali się jeńcami, którzy są jakimś zrządzeniem, akurat Niemcami, więźniami niewiele różniącymi się od więźnia, jakim sam byłem wiele lat temu w szkole w Yorkshire. Pomyślałem: biedne sukinsyny i poczułem zdziwienie. Nie spodziewałem się, że będę ich żałował. Oczekiwałem chyba po sobie chrześcijańskiego współczucia surowego i wyniosłego, przechodzącego we wściekłość na wspomnienie nalotów z Baedekera. Prawdę mówiąc nigdy nie poświęcałem wiele uwagi obcokrajowcom. Dość miałem kłopotów z cudzoziemcami żyjącymi tuż za granicą mojego Yorkshire, żebym próbował jeszcze myśleć o tych, którzy mieszkają gdzieś za Białymi Klifami Dover. Ledwie wszedłem do ziemianki, zdałem sobie sprawę, że nie mam nic do powiedzenia. Straszna scena, koszmar dla człowieka Kościoła. Nigdy nie czułem się ulepiony do heroicznej pracy duszpasterskiej. I oto stałem pośród hordy wrogich cudzoziemców, oczekujących najwyraźniej, że nawiążę z nimi jakiś kontakt. Okropne. Czułem się do dna upokorzony własnym brakiem kompetencji. Myślałem tylko o tym, żeby nigdy już tutaj nie wrócić. Nigdy, nigdy, nigdy. Zapewnić tym biednym łajdakom najlepszego kapelana, jakiego znajdę, i nigdy więcej nie postawić już stopy w obozie. Wtedy... Wtedy pułkownik Larker zakomunikował: "Niektórzy z nich mówią zupełnie nieźle po angielsku", po czym zwrócił się do więźniów z pytaniem, czy ktoś nie zechciałby powiedzieć kilku słów o sobie. Hoffenberg, inicjator tego listu, pierwszy wysunął się do przodu. Nie był wcale straszny. Zwalisty, niespecjalnie urodziwy niezgrabiasz, posługujący się świetną angielszczyzną. Zaczął mówić, jak strasznie jest być uwięzionym na czas nieokreślony, odciętym od domu i rodziny. Słuchając go, wracałem myślami do Yorkshire, znowu byłem w swojej okropnej szkole. Gdy zapytał na koniec: "Przyjdzie pan tu jeszcze?" Cóż... ja... musiałem powiedzieć tak. Nie mogłem odpowiedzieć nic innego. Wiedziałem, co czuje. Byłem tam i wiedziałem. Gdy zrozumiałem, że muszę wziąć tę pracę na siebie, zacząłem planować wszystko z wojskową precyzją, skrupulatnie, szczegół po szczególe. Sądziłem, że zrekompensuje to w pewnym stopniu moje duszpasterskie niedostatki. Niewiele czasu pozostawało mi na wizyty w obozie, ale coś wygospodarowałem, przesuwając inne obowiązki, zmieniając zwykłe godziny codziennych zajęć, pracując do późna wieczorem nad planami mojej kampanii. Mogłem ograniczyć się do jednego nabożeństwa w miesiącu i krótkich rozmów potem, gest, który wskazywałby na łaskawą obecność Kościoła w obozie. Pomyślałem jednak: nie, to nie wystarczy. Jeśli ma się okazać, że jestem do niczego, niech przynajmniej wiem, że to nie z racji lekceważenia i braku usiłowań. Sporo czasu zajęło mi zaplanowanie nabożeństwa, które byłoby do przyjęcia dla wszystkich niekatolików. (Katolików na próżno by pozyskiwać, wiedziałem, że dla nich istnieje tylko ksiądz albo nic.) Kiedy już się z tym uporałem, trzeba było zaradzić jakoś barierze językowej. Skontaktowałem się z nauczycielem niemieckiego ze szkoły średniej w Starbridge i razem ułożyliśmy krótkie kazanie. Mój szkolny niemiecki był bardzo marny - choć teraz mówię dość płynnie - znałem jednak podstawy języka i byłem w stanie mówić z jakim takim akcentem. Odprawiłem wreszcie pierwsze nabożeństwo. Pojawiło się kilku apatycznych widzów; dopiero kiedy zacząłem mówić po niemiecku, zelektryzowało ich. "Nie przypuszczaliśmy, że będzie się panu chciało robić sobie tyle zachodu. Powtórzy pan to jeszcze kiedyś?" Byli niemal przyjaźni, a Hoffenberg wyraźnie cieszył się moim sukcesem. Gdyby był szczeniakiem, machałby ogonem. Po jakimś czasie musiałem wystarać się o zgodę na przydzielenie większej sali. Ma się rozumieć, że wielu więźniów nigdy się do mnie nie zbliżyło, zaskakujące było jednak to, kto się zbliżył. Pod koniec przychodzili nawet katolicy. Nigdy nie przyjęli ode mnie Sakramentu, to jasne, ale uczestniczyli w obrządku. Mozoliłem się dalej. Nieraz zastanawiałem się, czy cały ten wysiłek dokądkolwiek prowadzi. Ich apatia wywoływała we mnie czasami uczucie, że walę w bezwolne worki treningowe. Czasami bywały i lepsze dni, wtedy miałem wrażenie, że moja obecność w obozie ma jakiś sens. Lubiłem rozmawiać z Hoffenbergiem, cieszyło mnie, że inni też zaczęli przychodzić, by zamienić kilka słów. Nawet ci z kategorią B, neutralni trzymający się na dystans, zaglądali do kaplicy przez zwykłą ciekawość. Było to swego rodzaju zwycięstwo, nic spektakularnego, mały krok do przodu; tak często wydawało mi się, iż po jednym kroku do przodu cofam się o dwa w tył. Szczególnie mnie deprymowało, gdy ci, którzy pojawiali się po raz pierwszy w kaplicy, wychodzili z ziewaniem. W maju 1945 roku załamało się morale wśród hitlerowców, zaczął się dramat. Musiałem nieść posługę jeńcom kategorii C, którzy wariowali lub usiłowali popełniać samobójstwa albo jedno i drugie... Proszę nie myśleć, że zdziałałem cuda. Nie zdziałałem. Byłem chyba zupełnie bezużyteczny. Liczyło się prawdopodobnie tylko to, że byłem wśród nich, symboliczna obecność w tym psychiatrycznym piekle. To była męcząca praca, straszna, wykańczająca, a przy tym cały czas miałem dotkliwą świadomość własnych braków. Na szczęście czas płynie. Jeńcy kategorii A byli stopniowo repatriowani, wkrótce miał wyjechać również Hoffenberg. Oczekiwałem, że w ciągu roku obóz zostanie zlikwidowany. Nie było już tak strasznie. Pułkownik Larker starał się jak mógł, wymyślał różne zajęcia, stwarzał więźniom możliwości nauki. Życie stało się łatwiejsze, zelżały przepisy dotyczące kontaktów z jeńcami, pozwalano im wychodzić z obozu. Organizowałem coniedzielne wyjazdy do katedry na wieczorne nabożeństwo, zaproszenia do moich parafian od Świętego Marcina. Wiele można było teraz zrobić, zastanawiałem się jednak cały czas, co stanie się z tymi ludźmi, gdy wrócą do Niemiec, czy w ogóle mają do czego wracać; Hoffenberg stracił całą rodzinę w czasie nalotów na Drezno. Być może praca w obozie byłaby łatwiejsza, gdybym mógł z kimś porozmawiać, ale kryłem się ze swoją posługą, nie potrafiłem o niej mówić, bo... żeby być zupełnie szczery... cóż, prawda była taka, iż nie chciałem, by ktokolwiek odkrył, ile mam współczucia dla więźniów. Nie zniósłbym, gdyby zaczęto wytykać mnie palcami, powiadając: "On jest za miękki dla Niemców". Byłem takim tchórzem. Wydawało mi się, że jeśli ludzie dowiedzą się o współczuciu dla Niemców, ucierpi moja kariera. Pogardzałem sobą za to tchórzostwo. Za każdym razem, gdy zabierał pan głos w Izbie Lordów, by wskazać mi właściwą drogę, drogę, której nie miałem odwagi obrać, czułem się słaby, niegodny, niewart być duchownym. Umilkłem. Moja opowieść dobiegła końca, dodałem jeszcze swoiste postscriptum: - Straszne niedostatki. Godne pogardy zachowanie. Zupełnie niezasłużony list, musi się pan zgodzić. Bell nachylił się ku mnie. Nie mogłem na niego spojrzeć, czułem jednak na sobie jego legendarne, ciepłe, dające pociechę spojrzenie. - Ale - zaczął łagodnym, rzeczowym tonem, w którym kryła się zawzięta determinacja w ujawnianiu prawdy - czy uczynki nie przemawiają głośniej niż słowa? Wielu ludzi popiera publicznie moje przekonania, pięknie mówią i na tym koniec. Pan nie zabierał publicznie głosu, a jednak czynił, co do niego należało, i stało się coś bardzo ważnego. Ważnego dla tych ludzi, ale i dla pana... Proszę wybaczyć moją dociekliwość, chciałbym jednak zapytać, czy jest pan pacyfistą? - Byłem. Do czasu Monachium. - Zastanawiam się, co powstrzymało pana przed zostaniem kapelanem wojskowym. Musiał być pan w odpowiednim wieku, kiedy wybuchła wojna. - Neville chciał się zgłosić - wtrącił pospiesznie doktor Ottershaw ale wyperswadowałem mu to z czystego egoizmu. Jest takim znakomitym archidiakonem. - Biskup niczego mi nie wyperswadował - powiedziałem, patrząc na Bella. - Nienawidziłem myśli o tego rodzaju pracy duszpasterskiej. Z biegiem czasu czułem się jednak coraz bardziej winny, że żyję bezpiecznie na froncie wewnętrznym, gdy duchowni z mojego pokolenia zdobywają się na większy heroizm. Przypuszczam, że poczucie winy rodziło psychologiczną potrzebę odwiedzania Niemców wbrew własnej woli i chęci. - Neville jest modernistą - rzekł doktor Ottershaw pospiesznie jakby ta ekscentryczna wzmianka o psychologii wymagała wyjaśnienia. - Jestem jak najdalszy od rzucania kalumnii na modernistów -powiedział rozbawiony doktor Bell - ale czy pański niezwykły sukces, archidiakonie, da się wyjaśnić dziwami teorii psychoanalitycznej? Nie sądzę. - Podniósł się z krzesła, po czym dodał: - Teraz, kiedy przemógł pan już szczęśliwie niechęć wobec tych, którzy urodzili się z dala od Białych Klifów Dover, byłby pan gotów pracować w szerszym, europejskim kontekście? Wpatrywałem się w niego bez słowa. - Czas powojennej odbudowy stawia przed Kościołami nowe, pasjonujące wyzwania - ciągnął Bell. - Jest wiele do zrobienia, nie tylko w strefach okupowanych, ale także w Genewie, w sekretariacie Światowej Rady Kościołów. Mówiący po niemiecku duchowny z wybitnymi osiągnięciami jako pastor obozowy mógłby mieć wiele do zaoferowania. Nim cokolwiek zdołałem odpowiedzieć, rzucił ze śmiechem w stronę doktora Ottershawa: - Proszę mi wybaczyć, że zachowuję się jak kłusownik, mam jednak wrażenie, że skromność archidiakona nie pozwala mu właściwie ocenić własnych dokonań i zawęża widoki na przyszłość. Doktor Ottershaw zatrzepotał rękami. - Cóż, Neville doskonale wie, że nie będę mu stawał na drodze. Jeśli poczuje, że Bóg powołał go do innych zajęć... - Bóg może mieć zupełnie inne zamysły wobec pana Aysgartha. -Wyciągnął do mnie dłoń. - Do widzenia, archidiakonie. Kiedy będzie pan przejeżdżał przez Chichester, proszę mnie odwiedzić. Niech pan pamięta o trzech rzeczach: prowadzimy z żoną dom otwarty, nie zapomnę o panu i naprawdę wierzę, że jeszcze się spotkamy. Wściekły, poczułem, że się czerwienię. - Dziękuję, biskupie. Bardzo pan dobry - wybąkałem i to suche stwierdzenie wprawiło mnie w rozpacz. "Otworzywszy duszę" w tak niezwyczajny dla siebie sposób, znowu stałem się nierozgarniętym joniotkiem z Yorkshire. - Aha, jeszcze jedno - rzucił Bell, zatrzymując się przy drzwiach. - To nieuniknione, że wyrzuca pan sobie, że nie jest kombatantem. Ważne, że potrafił pan spożytkować to konstruktywnie. Nie mówię o zwykłych popędach psychologicznych. Mówię o tym, że cierpienie może być odkupione i przetworzone w twórczą moc Ducha Świętego. W tej samej chwili przypomniałem sobie, że w czasie pierwszej wojny światowej był kapelanem arcybiskupa Canterbury, działającym na froncie wewnętrznym, gdy jego dwaj bracia zginęli w okopach. - Dziękuję, biskupie - powiedziałem. Tym razem mój głos nie był już bezbarwny; zabrzmiał w nim ton prawdziwej wdzięczności. Czułem się tak, jakbym otrzymał bardzo specjalne rozgrzeszenie. Wyszedł. Doktor Ottershaw też wyszedł, by odprowadzić gościa do drzwi frontowych. Oszołomiony opadłem na krzesło. IX. W głowie wirowały mi olśniewające myśli. Zapatrzyłem się w okno i puściłem wodze fantazji. Światowa Rada Kościołów została wprawdzie powołana, niemniej nie zebrała się jeszcze dotąd ani razu. Mógłbym uczestniczyć w pracach organizacyjnych od samego początku, może jako urzędnik do spraw łączności z Kościołami niemieckimi, może nawet jako osobisty asystent Bella, który zapewne zdominuje pierwsze posiedzenie. Jak na ironię Bell, który całe lata poświęcił obronie niemieckich chrześcijan i Żydów, nie mówił słowa w tym języku. Może mógłbym towarzyszyć mu wszędzie jako jego tłumacz, może... Moja wyobraźnia sięgała takich wyżyn, że uczułem zawrót głowy. Powiedziałem sobie surowo, że powinienem trzymać się pewników, i natychmiast pomyślałem, że praca na rzecz braterstwa między ludźmi w Światowej Radzie Kościołów dałaby mi nieograniczone możliwości wcielania w życie ideałów liberalnego protestantyzmu. Na mniej wysublimowanym poziomie pobyt za granicą byłby szansą wyrwania się z angielskiego systemu klasowego. Cóż za wyzwolenie! Pijany wizją takiej wolności znowu zacząłem fantazjować. Przed oczami pojawił się sielankowy obraz Szwajcarii w technikolorze: góry, doliny, jeziora, letnie słońce, alpejskie kwiaty, malownicze miasteczka i wystawy sklepowe pełne czekolady, całe stosy czekolady, gorzkiej, mlecznej, nawet białej - mgliste, lecz drogie wspomnienie świata, który odszedł z wybuchem wojny... Gdzieś w oddali doktor Ottershaw zamykał drzwi frontowe. Ocknąłem się. Przypomniałem sobie, że mam pięcioro dzieci, żadnych prywatnych dochodów, kosztowną żonę; zapewne nie było człowieka w całym Kościele anglikańskim, który potrzebowałby bardziej pensji archidiakona niż ja. Z drugiej jednak strony, jeśli Bóg zechce, bym pracował dla Światowej Rady Kościołów, dopomoże mi uporać się z kłopotami finansowymi. A może istnienie tych przeszkód jest wskazówką, że nie powinienem wyjeżdżać na Kontynent w pogoni za marzeniami? Nie miałem pojęcia. Znowu poczułem zamęt w duszy. Na darmo próbowałem zrozumieć, co naprawdę miało znaczyć spotkanie z Bellem, gdy do pokoju wrócił doktor Ottershaw. Czyż to nie typowe? - wykrzyknął, zamykając za sobą drzwi i wracając za biurko. - Wystarczy, że Bell wyciągnie rękę, a w jednej chwili najbardziej zamknięci w sobie ludzie otwierają przed nim serce. - Za bardzo się rozgadałem. - Nonsens. Słuchał cię z wielką uwagą, ja, ma się rozumieć także. - Biskup zawahał się przez chwilę, a ja w tym samym momencie uświadomiłem sobie głębię jego osobowości, powagę, której nie doceniali nieprzychylni mu ludzie, widzący w nim człowieka płochego. - Mam nadzieję, że nie krępowała cię moja obecność -powiedział po prostu. - Nie, cieszę się. Żałuję tylko, że wcześniej nie zwierzyłem się panu ze swoich spraw - odparłem natychmiast. - Nie zachęcałem cię specjalnie. - Niechże nie wini pan siebie za moją upartą małomówność. - Winie się. Powinienem być twoim ojcem w Bogu, tymczasem Bell dowiedział się o tobie więcej w ciągu dziesięciu minut niż ja w ciągu dziewięciu lat. Mam wrażenie, że bardzo cię zawiodłem, choć nie potrafię określić, na czym miałoby to polegać. - Jest pan najlepszym szefem, jakiego mógłbym sobie wymarzyć. - A, to zupełnie inna strona medalu. Role zwierzchnika i powiernika nie zawsze idą w parze, dawno to odkryły wspólnoty zakonne. Rozziew między nami pogłębiał się dlatego, że ty jesteś zamknięty w sobie, a ja za nic nie chciałem wyjść na wścibskiego natręta, co oczywiście nie usprawiedliwia mojej porażki. Prawda jest taka, że cię niemiłosiernie eksploatowałem, zdejmujesz tyle z moich barków, że chętnie siedziałem cicho, rad, iż nasze stosunki ograniczają się do spraw ziemskich; to niewybaczalne, żeby biskup, który ma opiekować się duszami, zachowywał się w taki sposób. Domyślałem się, że od chwili śmierci pierwszej żony jest ci ciężko. Podejrzewam, że w tej chwili nęka cię wiele strapień, a co ja zrobiłem, żeby ci pomóc? Nic! Z własnej słabości pozwoliłem, żeby nasze rozmowy ograniczały się wyłącznie do spraw diecezji; patrzyłem przez palce, jak uciekamy od siebie, odgrywając role, w których nam dobrze. - Jest w tym spokój i pociecha - powiedziałem po dłuższej chwili. - Jeśli pan patrzył przez palce, to przecież ja też. - Takiś skory być ofiarą moich duszpasterskich zaniedbań? Nie wierzę, żeby i to mnie usprawiedliwiało. Nevilleu, jeśli mogę coś dla ciebie zrobić w tym trudnym czasie, cokolwiek, chciałbym szczerze wierzyć, że przemożesz jakoś swoją skrytość i powiesz. Bardziej niż kiedykolwiek zdawałem sobie sprawę z jego dobroci. Zasługiwał, by go uspokoić; postanowiłem ujawnić coś, o czym, jak ślubowałem sobie, nigdy nie miał się dowiedzieć. - Byłem u fordytów - powiedziałem. - Jestem panu bardzo wdzięczny za okazaną troskę, biskupie, ale proszę się nie martwić o mnie. Mam już wsparcie. - Pojechałeś do Starwater? - zapytał doktor Ottershaw ze źle skrywanym uczuciem ulgi. - Nie, do Londynu. Darrow zorganizował mi wizytę. Widziałem się z przeorem Ruydale, który zatrzymał się tam na kilka dni. - Nie poznałem go, wiem jednak, że fordyci to niezwykli ludzie... Co ci radził, jeśli chodzi o pracę? To bardzo ważne, żebyś w tym trudnym okresie nie brał na siebie zbyt wielu obowiązków. - Gdyby Lucas uznał, że nie nadaję się do pracy, na pewno zaleciłby dłuższy odpoczynek. Nie powiedział nic takiego, a ja, jak już mówiłem w katedrze, chcę pracować. Muszę prowadzić normalny tryb życia. Tymczasem Darrow będzie mi pomagał wydostać się z tarapatów. - Darrow? Potrafisz się z nim dogadać? - Lucas uważa, że warto spróbować. - Cóż, Darrow jest na swój sposób bardzo utalentowany - powiedział zmartwiony doktor Ottershaw - biorąc jednak pod uwagę twoje z nim kiedyś kłopoty... Rozległo się pukanie, do pokoju wetknął nos chudy, zezowaty kapelan. - Biskup wybaczy, ale chciałem się upewnić, czy w podnieceniu wywołanym wizytą doktora Bella nie zapomniał pan powiedzieć archidiakonowi o naszych ostatnich problemach? - Na mą duszę, zupełnie wywietrzało mi z głowy. Chyba się starzeję - zawołał doktor Ottershaw, ja zaś dojrzałem w tym dla nas szansę wejścia na powrót w swojskie role po kiepskim odegraniu znacznie mniej wygodnego przedstawienia. - Wejdź, Freddy. Nevilleu, wierz mi, nie chciałbym zawracać ci głowy, ale... - Proszę nie przepraszać, biskupie. Nie mogę się doczekać, by zająć myśli upiornymi problemami, jakie przeżywa diecezja, im bardziej upiornymi, tym lepiej. - Oby nie żałował pan swoich słów, archidiakonie - powiedział kapelan, siadając obok mnie. - Muszę jednak wyznać, że jestem nieskończenie wdzięczny, że je pan wypowiedział. Biskup pozwoli, opowiem panu Aysgarthowi w skrócie niemiłe szczegóły? Z westchnieniem ulgi podziękowałem Bogu za kolejne moratorium na własne kłopoty. Byłem gotów przyjąć rolę archidiakona. Rozdział siódmy. "Utrzymuje się, iż życie duchowe człowieka to przejaw innego poziomu doświadczeń, nowy sposób integracji estetycznych, intelektualnych i moralnych elementów jego natury... Zaangażowana jest w to cała osobowość, zarówno w swojej wewnętrznej pełni, jak i relacjach zewnętrznych..." Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Zanim zacznę - zaczął kapelan - chciałbym w imieniu wszystkich pracowników pałacu wyrazić najgłębsze wyrazy ubolewania z powodu przeżytej tragedii. Zechce pan również przekazać nasze wyrazy współczucia żonie. - Dziękuję. - Banały wygłoszone przez Freddiego Hamptona brzmiały trochę za gładko, ale kiedy odzywa się etończyk, zawsze brzmi to mi zbyt gładko. - A teraz przejdźmy do naszych kłopotów - Hampton wziął głęboki oddech dla nabrania sił. - Chodzi o Mellorsa. Musiałem być naprawdę kompletnie rozkojarzony, gdyż w pierwszej chwili pomyślałem o łowczym z "Kochanka lady Chatterley". - Wikarego z Flaxton Pauncefoot - dodał Hampton, widząc moją bezmyślną minę. Choć owa wioska o tak niezwykłej nazwie, co znowu nie było wielką rzadkością, znajdowała się w archidiakonii mojego kolegi, słyszałem o tamtejszym prebendarzu. Świtało mi w pamięci, że po śmierci żony, która zmarła w czasie wojny, zaczął pić. Babbington-French przywlokł go przed oblicze biskupa, licząc, że ten udzieli mu ostrej nagany. Szczęściem dla Mellorsa doktor Ottershaw okazał zrozumienie, znacznie bardziej skuteczny lek w podobnych wypadkach, i Mellors jakoś się pozbierał. - Znowu zaczął pić? - zapytałem ostrożnie. - Gorzej - odparł Hampton z surową miną. - Wygłasza osobliwe kazania. I - Kto tak uważa? Babbington-French? - Prawdę mówiąc archidiakon nic jeszcze nie wie. - Konspiracyjny ton Hamptona miał dać mi do zrozumienia, że jest to prawdziwe szczęście dla nas wszystkich. - Pozwoli pan, że opowiem dokładnie, co się wydarzyło. Lord Flaxton dzwonił dzisiaj o dziewiątej rano i... zna pan lorda Flaxtona, archidiakonie? - Tylko ze słyszenia. - Flaxton, pan kapryśny, znany ze swej ekscentrycznej inteligencji i głębokiej sympatii dla labourzystów, często zabierał głos w Izbie Lordów. Oprócz domu w Londynie posiadał włości, do których należało Flaxton Pauncefoot. - Może pan sobie wyobrazić naszą konwersację - ciągnął Hampton. - Domagał się rozmowy z biskupem, potem oświadczył, że Mellors głosi z ambony herezje i powinien być natychmiast usunięty z Kościoła. Biskup dał, ma się rozumieć, wyraz stosownemu oburzeniu, zgrozie i ubolewaniu... - Żenujące - mruknął doktor Ottershaw. - Widzisz, to ja powołałem Mellorsa. Zdawałoby się, że lord Flaxton ma prawo mianować wikarego, ale Flaxtonowie sprzedali biskupom beneficjum jeszcze w osiemnastym wieku. Hampton zignorował tę historyczną dygresję i ciągnął dalej: - Doktor Ottershaw wytłumaczył lordowi Flaxtonowi, że w takich wypadkach ma zwyczaj wysyłać archidiakona dla rozeznania kłopotów w parafii; jego osobiste zaangażowanie mogłoby bowiem pociągnąć za sobą ryzyko nagłośnienia sprawy, a w końcu większość tego rodzaju kłopotów można załatwić na szczeblu archidiakonii. Według mnie lord Flaxton był święcie przekonany, że biskup rzuci wszystko, natychmiast pojedzie do Flaxton Pauncefoot, chwyci Mellorsa za kołnierz i pozbawi beneficjum. Gdy wreszcie zrozumiał, że Kościół anglikański wyszedł już ze średniowiecza, powiedział: "Dobrze, proszę tylko nie przysyłać tego głupca Babbington-Frencha... (Biskup wybaczy, ale uważam, że pan Aysgarth powinien wiedzieć, jak zgryźliwy był lord F.), a tego drugiego, którego Starmouthowie mają za kapitalnego faceta. Czekam na niego dzisiaj o trzeciej po południu", po czym odwiesił słuchawkę, nim biskup zdążył powiedzieć, że nie może pan jechać. - Arystokracja nie jest wcale taka bezmyślna - odezwał się doktor Ottershaw, który nigdy nie potrafił powiedzieć o nikim złego słowa. -Przyzwyczajeni są tylko, że każdy daje im posłuch. Co mam począć, Nevilleu? Nie sądzę, żebyś był w nastroju do rozmowy z rozwścieczonym parem i wikarym heretykiem, jeśli jednak poproszę Huberta Babbington-Frencha... - Proszę tego nie robić! Proszę tego nie robić! - błagał kapelan. -Lord Flaxton przypuści szturm na nasz pałac, Mallors podniesie krzyk, że go prześladują, a na dodatek spadnie nam na kark Jack Ryder z "Gazety Kościelnej", który będzie chciał opisać przypadek herezji we Flaxton Pauncefoot. - On ma rację - powiedziałem do biskupa. - Zostawmy na chwilę Babbington-Frencha i zastanówmy się, jak uspokoić lorda Flaxtona. Jakie to herezje Mellors ma jakoby rozpowszechniać? - Nie śmiałem zapytać - odparł po prostu biskup. - To zawsze kłopotliwe, gdy duchowni tracą rozum - zamyślił się Hampton. - Dziękować losowi, że nie zdarza się to codziennie. Wszyscy się otrząsnęliśmy. - Niech Bóg nas zachowa od załamań nerwowych! - powiedział biskup z uczuciem, a ja nie wiedzieć jak powstrzymałem się, by nie dodać żarliwego Amen. II. Po wyjściu z pałacu chciałem tylko jednego, przemyśleć spotkanie z biskupem Bellem, ale na to akurat nie miałem czasu. U Świętego Marcina czekali moi wikariusze; musiałam wysłuchać ich raportów, omówić sprawy parafii i przekazać im większość bieżących zajęć. Potem zadzwoniłem do Darrowa. Nie mogłem go złapać, zostawiłem więc wiadomość, że mam pilną rzecz do załatwienia i żeby w żadnym razie nie odwlekał powrotu do domu, czekając na mój telefon. Nie miałem pojęcia, ile czasu zajmie mi uporządkowanie spraw we Flaxton Pauncefoot. Trudno oczekiwać, że da się jednym skrzętnym ruchem uładzić heretycki mętlik. Darrowa miałem już z głowy. Serce mi się ścisnęło, gdy pomyślałem, że czeka mnie znowu wizyta u żony. Powlokłem się do szpitala, ale i tym razem widzenie okazało się łatwiejsze, niż zakładałem. Dido nie przestawała mówić o sobie, ja zaś ograniczyłem się do wysłuchania raportu o niezliczonych dolegliwościach i okazywania współczucia. Chwilami zastanawiałem się, czy moje słowa nie brzmią fałszywie, pytając przy tym cały czas w duchu, z tą apatyczną obojętnością, która tak często towarzyszy rozpaczy, jak mam z nią wytrzymać następnych trzydzieści lat. Pamiętałem, co Aidan mówił o łasce bożej, a jednak w obecności Dido trudno było oprzeć się pokusie i nie nazwać go zmurszałym, bezżennym starcem, głosicielem świątobliwego optymizmu nic nie wartego w obliczu małżeńskiego piekła. Pojawienie się oddziałowej, która kazała czekać na siebie całe wieki, położyło wreszcie kres mojej wizycie. - Nie zdążyłam nawet zapytać go o nowiny - zaprotestowała Dido. - Nie mam żadnych nowin - odparłem, wstając. Uznałem, że lepiej nie wspominać o pogrzebie. - Masz ucałowania od Stokrotki i Sandyego. Wieczorem przyjdzie Merry. - A ty nie? - Mogę nie zdążyć. Mam ważną sprawę w diecezji... - I to jest ważniejsze niż ja? - Rozszlochała się bez uprzedzenia. - No, no. - Siostra oddziałowa pospieszyła mi z odsieczą. - To nie wina pani męża, że jest takim ważnym człowiekiem. - Zamknij się, stara krowo! - wrzasnęła zalana łzami Dido. Oddziałowa odskoczyła jak oparzona, ja zaś gorączkowo próbowałem zająć ją czymś innym. - Kochanie, naprawdę mam coś bardzo ważnego do załatwienia. Wzywa mnie lord Flaxton. Znasz go? - Flaxton? - Łzy przestały nagle płynąć, Dido spoglądała na mnie zdumiona. - Och, on jest taki okropnie poważny i dziwny, nic tylko łacina, greka, liberalizm sprzed pierwszej wojny i kwaśne przemówienia w Izbie Lordów, a ona nie potrafi mówić o niczym innym poza ogrodnictwem, tylko córki dość zabawne, nic zachwycającego, ale zabawne. Mają jeszcze dwóch synów, w MSZ, w Gwardii albo coś takiego, a i jest jeszcze jakiś potomek ostatniej szansy, córka, a może syn, nie pamiętam, w każdym razie za małe, żeby było zabawne. Po co u licha jedziesz do lorda Flaxtona? - Dowie się pani o tym kiedy indziej, pani Aysgarth - powiedziała oddziałowa głosem zdolnym wystudzić roztopioną lawę. - A teraz, jeśli pan pozwoli, archidiakonie... Pozwoliłem z radością, a jakże. Bezpieczny wreszcie w swoim samochodzie, znalazłem wyświechtaną mapę i zacząłem szukać najkrótszej drogi do Flaxton Pauncefoot. III. Klaxton Pauncefoot jest jedną z tych wiosek, które w dziewiętnastym wieku były malowniczą nędzą, a teraz stały się malowniczymi atrakcjami turystycznymi, tak ulubionymi przez wczasowiczów poszukujących mitycznej Merry Englande. Na wiejskim placu stał nawet słup Majowy. Poprzedni baron nie żałował pieniędzy, by poprawić los swoich dzierżawców. Syn najwyraźniej szedł za jego przykładem. Chaty były w idealnym stanie. Wszędzie pieniły się schludne, świeżutkie strzechy, urocze okienka mogłyby z powodzeniem ujść za oryginalne, charakterystyczny dla okolic Starbridge, jasny, złocisty kamień wyglądał jak świeżo wyszorowany. Wejście do pubu "Pod herbem Flaxtonów" spowijały, jakże by inaczej, pnącza róż. Osadzona na wzgórzu mocna, symetryczna bryła Flaxton Hall odwracała się frontonem od wioski w stronę dalekiego portu w Starmouth. Trawniki, choć nie wypielęgnowane co do źdźbła, były starannie utrzymane, sam dom sprawiał zaś wrażenie równie zadbanego jak chaty we wsi. Labourzystowskie rządy utrudniały zapewne życie Flaxtonów, nie do tego jednak stopnia, by nie można ich potraktować jako ledwie drobnej niedogodności. Oczekiwałem właśnie jakiegoś przedwojennego reliktu, lokaja, który wyszedłby mi na spotkanie, gdy drzwi otworzyła dziewięcioletnia mniej więcej osóbka z kędzierzawą czupryną ciemnych, przewiązanych opaską włosów. Spod gęstych brwi spoglądały oczy o niezwykłym szarozłotym odcieniu, które w przyszłości mogły stanowić jej prawdziwy walor. Miała na sobie niebieską sukienkę, prawdopodobnie część szkolnego stroju. Palce wskazywały ślady niedawnego zderzenia z butelką atramentu. - Witam - powiedziała z godnością. - Nie powinien pan dzwonić do frontowych drzwi, szoferzy wchodzą wejściem dla służby. - Nie jestem szoferem. - To dlaczego ma pan na nogach kamasze? - To kamasze archidiakona. Mogę wejść, miss Flaxton? Twój ojciec mnie oczekuje. - Skąd pan wie, kim jestem? - Odznaczam się wielką domyślnością. Szkoła skończyła się dzisiaj wcześniej? - Nie chodzę do szkoły. Nie wierzę w to. - Bardzo rozsądnie - powiedziałem, widząc, że koloryzuje chcąc mnie zaszokować, i wszedłem do owalnego holu. W jasnobłękitnych niszach połyskiwały białe, marmurowe posągi, biało-niebieski fryz zdobił belkowanie, na którym wspierało się wysokie sklepienie. Stanąłem na posadzce z białego marmuru, rozejrzałem po surowym klasycystycznym wnętrzu i poczułem się jak pomniejszona za sprawą czarów Alicja, uwięziona w odwróconej do góry dnem misie Wedgwooda. Dość niezwykła brawada małej gospodyni zwiększała tylko podobieństwo całej sceny do fantazji Carrolla. - Mam córkę w twoim wieku - powiedziałem, usiłując tchnąć nieco normalności w naszą rozmowę i uspokoić nerwy. - Jak ci na imię? - Wanilia - odparła bez chwili wahania. Najwyraźniej dalej znajdowaliśmy się w Krainie Czarów. Nie chcąc pozostać gorszy natychmiast zareplikowałem: - Urocze i oryginalne imię. Gratulacje. Uśmiechnęła się podejrzliwie. - Nie wierzy mi pan, prawda? - Nie, ale to bez znaczenia. Świetnie się bawię. Przypominasz mi Alicję w Krainie Czarów. - Kątem oka dojrzałem lokaja nadchodzącego z niespieszną pomocą. - Skoro ja jestem Alicją, to pan kim jest? - zapytała mała. - Chyba Lewisem Carrollem. Lokaj, potężne indywiduum o astmatycznym oddechu i dłoniach barwy smalcu, na widok mojego stroju przybrał wyrażającą właściwy stopień szacunku minę. - Dzień dobry, archidiakonie. Lord Flaxton oczekuje pana. - Co to takiego archidiakon? - zwróciła się mała do niego. - Bardzo ważny duchowny, panienko Wenecjo. - Duchowny? Och, takich nie trzymamy na składzie - wykrzyknęła i rzuciła surowo w moją stronę: - W naszej rodzinie są sami agnostycy. Papa jada duchownych z grzankami na śniadanie. - Na miękko, na twardo czy sadzonych? Wybuchnęła śmiechem. Lokaj wyglądał, jakby miał nie przeżyć podobnego zdeptania etykiety, doszedł jednak do siebie, wskazał potężne drzwi pomiędzy niszami, w których męskie posągi nieśmiało bawiły się listkami figowymi, otworzył jedno skrzydło i zaanonsował majestatycznie: - Archidiakon Starbridge, Wasza Lordowska Mość. Z uczuciem, z jakim chrześcijanin musiał wychodzić w Rzymie na spotkanie wygłodzonego lwa, przekroczyłem próg i ruszyłem naprzeciw losowi. IV. Długą na jakieś dwadzieścia jardów salę wypełniała eklektyczna z gruntu kolekcja mebli. Osiemnastowieczne arcydzieła rzemiosła artystycznego sąsiadowały poufale z napuszonymi wiktoriańskimi potworami. Całości dopełniały dwa potężne kominki - raz jeszcze biały marmur - i polichromowane sklepienie przywodzące na myśl salę restauracyjną u Ritza, gdzie Merry i jej mąż zaprosili nas z Dido na kolację po ogłoszeniu naszych zaręczyn. Lord Flaxton stał w drugim końcu sali. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, nie drgnął nawet, śledząc moją drogę przez całą długość pomieszczenia. Sprytne zagranie. Domyślałem się, że nie chodzi wyłącznie o podkreślenie, kto jest tu panem i suwerenem, ale też o ocenę wytrzymałości delikwenta. Powziąłem żelazne postanowienie, że nie dam się zbić z pantałyku i ruszyłem twardo przed siebie, stąpając po kolejnych dywanach. Zatrzymałem się dopiero na pięć stóp przed nim, spojrzałem mu prosto w oczy i przemówiłem mocnym, acz uprzejmym głosem, w którym nie doszukałby się cienia płochliwej uniżoności: - Dzień dobry, lordzie Flaxton. Miło z pana strony, że zechciał mnie pan przyjąć bez zwłoki. Mam szczerą nadzieję, że będę mógł pomóc w rozwiązaniu parafialnych kłopotów. Zmierzył mnie od stóp do głów spod przymkniętych powiek. Zacisnął na moment wargi, po czym ułożył je w delikatny, czarujący uśmiech. Spostrzegłem z ulgą, że wywarłem korzystne wrażenie. - Witam, archidiakonie. - Uścisnął mi mocno dłoń, dając tym do zrozumienia, że nie jest arystokratycznym degeneratem, aczkolwiek nie potrzebowałem żadnych dodatkowych oznak, by wiedzieć już, że mam do czynienia z twardym jegomościem. Średniego wzrostu, szczupły, trzymał się prosto jak żołnierz, co czyniło go na pozór wyższym niż w rzeczywistości. Na oko o jakieś dziesięć lat starszy ode mnie, nosił się prawdziwie jak arystokrata; w wyświechtanym wiejskim ubraniu sprawiał wrażenie chytrego Jasia-kłusownika. - Słyszałem o panu od Starmouthów. Rozumiem, że był pan protegowanym biskupa Jardinea. To dopiero człowiek! Odważny, lotny, szczery aż do bólu. Więcej takich w Kościele. Może teraz, z Fisherem w Canterbury, coś się zmieni. Zna pan Fishera? - Nie, ale słyszałem... - Z kościami, rozsądny, rzeczowy, nie jak ten lunatyk Bell, który regularnie doprowadza nas wszystkich do obłędu w Izbie Lordów swoimi idiotyzmami. Idealizmy. Zdziecinniały bełkot. A Fisher ma sześciu synów! Sześciu! Jak kto potrafi wychować sześciu synów, rządzić w Canterbury i zachować przytomność umysłu, zasługuje na medal za niezłomność. Ilu pan się dochował synów, archidiakonie? - Pięciu. - Wspaniale! Tego nam dzisiaj trzeba w Kościele, kleru z jajami! Żadnych omdlewających uścisków dłoni, żadnych idealizmów, żadnego ględzenia, pieprzonych papistowskich bzdur. Ufam, archidiakonie, że pan nie z Wysokiego Kościoła. Żadnych sentymentów wobec papieża? - W żadnym wypadku, milordzie. - I bardzo słusznie. Anglia ma być angielska, ot co, a nie żeby kłaniać się obcym. Nie pojmuję, jak można być miękkim dla Niemców albo Włochów. Nie mówię, że nie doceniam arcydzieł niemieckiej literatury czy dostojeństwa starożytnego Rzymu. Zdumieliby się chrześcijańscy męczennicy, gdyby przyszło im przebudzić się w naszych czasach. Z Rzymu trochę antycznych ruin, a wyznawców Chrystusa miliony! Sic transit gloria mundi. - Z całym szacunkiem, lordzie Flaxton - wtrąciłem. - W najmniejszej mierze nie byliby zdumieni. Wierzyli w ostateczny triumf wiekuistej prawdy nad wartościami ziemskimi. Veritas filia temporis est. Lord Flaxton posłał mi pełen zachwytu uśmiech. - A więc nie należy pan do potakiwaczy - stwierdził z zadowoleniem. - Dość masz pan ikry, żeby postawić się źle wychowanemu, ograniczonemu agnostykowi, który zawsze chce mieć ostatnie słowo! Niech pan siada, archidiakonie, i łaskawie wybaczy, że kazałem mu stać, kiedym pana próbował. Czuję, że świetnie się porozumiemy. V. Jak pan zapewne wie - rzekł baron, kiedy zasiedliśmy w wyściełanych baliach udających fotele - mam tę wieś, ale nie mam prawa obsadzania beneficjum. Do tej pory było to bez znaczenia. Nigdy nie chodzę do kościoła i tylko obowiązki towarzyskie zmuszają mnie do bywania na chrztach, ślubach, pogrzebach. Nie wierzę, ale jestem człowiekiem surowych zasad moralnych. Niech kto mi powie -powiedział lord Flaxton rzucając surowe spojrzenie - że nie jestem człowiekiem surowych zasad moralnych. Przybrałem pełen zainteresowania wyraz twarzy, ale nie skomentowałem owej deklaracji. - W moim przekonaniu - ciągnął lord Flaxton - moralnym obowiązkiem proboszcza w takiej jak ta parafii jest zapewnić wiernym spokój, pewność i grunt pod nogami, tym bardziej w obecnej dobie, gdy tyle przedwojennych pewników zniknęło bezpowrotnie. Żyjemy pośród nieustannych zmian, archidiakonie. Jak powiadał Heraklit... - Panta rhei, duden menei. - Dokładnie. Zdaję się mówić z człowiekiem, który jak ja celował w starożytnych? - Milord się zdaje. Jestem balliolczykiem. - Wiedziałem! Trzeba balliolczyka, żeby uprzedzić mnie w greckim cytacie i rzucić mi nim w twarz... Co to ja mówiłem? - Proboszcz powinien uosobiać stabilność w epoce zmian... - A, tak. Cóż, przykro powiedzieć, ale tutejszy prebendarz nie daje swojej trzódce, moim dzierżawcom, za których morale ponoszę odpowiedzialność, żadnej pociechy religijnej. Głosi herezje. Już nie mówię, że kpi w żywe oczy z Niepokalanej Dziewicy, biskupom się zdarza, i słusznie. Wykształcony człowiek nie przełknie podobnych bajań. - Wiara nie opiera się na wykształceniu, lordzie Flaxton, aczkolwiek intelekt może zyskiwać poprzez wiarę. Jak powiadał święty Anzelm: Credo ut intelligam. - Ci święci różne rzeczy opowiadają. Mam rozumieć, że wierzy pan w Niepokalanie Dziewicy, archidiakonie? Do czego to dochodzi w Balliol! - Lata spędzone w Balliol pozwoliły mi docenić subtelności laytycznej metody naukowej. I tak określenie "Niepokalana Dziewica" może być przedmiotem więcej niż jednej interpretacji. Dla Żydów sprzed dwóch tysięcy lat "niepokalana" mogło oznaczać nie więcej niż pierwsze poczęcie u pierwiastki, która nigdy wcześniej nie miała dzieci. Z kolei "dziewica" w tym kontekście może oznaczać po prostu młodą dziewczynę, bez potrzeby wyciągania z tego słowa wniosków, co do jej, że tak powiem, seksualnego statusu. Z całym szacunkiem ośmielam się twierdzić, że pytanie zostało niewłaściwie sformułowane. Nie należy bowiem pytać: Wierzy pan w Niepokalanie Dziewicy? tylko: Co oznacza określenie "Niepokalana Dziewica" w danym kontekście historycznym? - Końca nie będzie, jak się zacznie rozdzielać włos na czworo. Zwykły parafianin nie chce włosa dzielonego na czworo. Chce pewników. Chce, żeby jego proboszcz zagrzmiał z ambony: "Jezus Chrystys począł się z Boga w Dziewicy Maryi, dziewczynie bez seksualnych doświadczeń"! - Z największym szacunkiem, lordzie Flaxton. Wolno zapytać, skąd pan wie, czego chce zwykły parafianin, skoro nigdy nie chodzi pan do kościoła, jak tylko na rodzinne ceremonie? - Dobry Boże! - westchnął lord Flaxton. - A to przytarł mi pan nosa. - Niezwykle mi przykro, jeśli pana uraziłem... - Nie uraził pan, tylko dał do myślenia. Dobrze, zostawmy Niepokalaną Dziewicę. W tej chwili to i tak bez znaczenia. Przeklęty Mellors. Mało, że nie zostawia suchej nitki na Niepokalanej Dziewicy, opowiada, że Chrystus był jednym z całej chmary zarośniętych proroków, którzy bębnili z namaszczeniem o nadchodzącym końcu świata, jak dzisiejsi wariaci podskakujący na skrzynkach w Hyde Parku. Mówi, że Chrystusowi wszystko się pomieszało. Świat się nie skończył i nie było zmartwychwstania. Powiada, że zmartwychwstanie wymyślili uczniowie, żeby tchnąć w swoją rebelię nowe życie. - To brzmi jak zniekształcona wersja Schweitzera "W poszukiwaniu Jezusa historycznego ". Książka wywarła niegdyś wielki wpływ ale od jej publikacji minęło wiele lat. Badacze zgodni są obecnie co do tego, że Schweitzer położył przesadny nacisk na eschatologiczną stronę nauki Chrystusowej. Inaczej mówiąc, Chrystus koniec końców nie był ,jednym z chmary zarośniętych proroków". - Ale co ze zmartwychwstaniem? - Pogląd, iż uczniowie zmówili się i sprokurowali fikcję, nie ostaje się wobec dowodów, a jednym z nich jest niewątpliwie przeistoczenie ich życia. Czy Mellors dyskutuje kwestię pustego Grobu? - Dyskutuje? Dobre sobie! On go w ogóle widzieć nie chce! Niech pan posłucha, jak zakończył ostatnie kazanie: "Jakie to ma w końcu znaczenie, co się działo dwa tysiące lat temu?" Tu wierni opuścili kościół, a rada kościelna zwróciła się do mnie o pomoc. I bardzo słusznie! Toż nie można trzymać duchownego, który pyta, czy to ważne, co się działo dwa tysiące lat temu. Tak się nie robi! Tego człowieka trzeba stąd natychmiast usunąć i pozbawić koloratki! - Proszę wybaczyć, lordzie Flaxton, ale mam chyba rację przypuszczając, że nie słyszał pan żadnego z jego kazań. Możliwe, że to tylko wyrwane z kontekstu i przeinaczone cytaty. - Posłuchaj, Aysgarth. Dobry, przyzwoity duchowny, który zna swoje zadanie, nie mówi rzeczy, które można przeinaczyć. Wcześniej już mieliśmy z nim kłopoty. Zaczął pić po śmierci żony. Uważałem, że od razu wtedy trzeba było go wyrzucić, ale stary biskup jest miękki jak wosk. Przebaczył mu i już. Pytam, co to za maniery? - Zwą je chrześcijańskimi, milordzie. Zaległa martwa cisza, po czym Flaxton zarechotał krótkim szczekliwym śmiechem. - Znowu rozłożył mnie pan na łopatki! - zawołał. -Jest pan wspaniały, archidiakonie. Skąd pan pochodzi? - Yorkshire. - Czym się zajmował pański ojciec? - Prowadził sklep tekstylny. - Sklep tekstylny? - Flaxton był zachwycony. - Przebył pan długą drogę. A kiedy po raz pierwszy zdał pan sobie sprawę z powołania do posługi bogatym? - Posługi komu? - Nie, proszę nie udawać, że nie wie pan, o czym mówię. To jasne, że z pańskim pierwszorzędnym wykształceniem i stalowymi nerwami jest pan jak nikt predestynowany do bycia misjonarzem klas wyższych. Czemu nie wali pan do drzwi pogan z Belgravii i Mayfair? - Cóż, ja... - I niech pan nie śmie wygłaszać mi tu kazań, jak to wszyscy duchowni mają obowiązek służyć cholernym biedakom! Mój drogi, Aysgarth, zapomnijmy o tych nieszczęśnikach ze ¦slumsów East Endu. Mają pod dostatkiem masochistów, którzy I biją się, żeby spieszyć im z posługą, a kto zajmie się tym koszmarnym tłumem próżniaków, egotyków, pijaków i cudzołożników wałęsających się po duchowej pustyni West Endu? Etatowi pastorzy, którzy potrafią tylko mizdrzyć się przy herbatce? Potakiwacze, którzy mówią swoim rozpieszczonym parafianom dokładnie, co ci chcą słyszeć? Kwestarze, którzy wiedzą, jak wkraść się w łaski tych, co trzymają rękę na pieniądzach. Dość, żeby porządnemu agnostykowi zaczęło zbierać się na wymioty. Zdolni ludzie wymykają się na biskupów i dziekanów, świętych gna do slumsów, a nam zostaje mizeria. A pan, gdyby był wikarym u Najświętszej Marii Panny na Mayfair... Naturalnie, nie ma pan ochoty być wikarym, po tylu latach pracy jako archidiakon. Może kanonikiem u Świętego Pawła... albo w Westminsterze... Pogadam z premierem. Mam dobre stosunki z Attleem, chociaż wcale nie jestem socjalistą. Stary haileyburczyk. Cywilizowany. Nie jak różne straszydła, które doszły teraz do władzy... O czym to mówiliśmy? Za każdym razem, kiedy bije mnie pan na głowę, zapuszczam się w dygresje... - O tym, jak Mellors zaczął pić po śmierci żony. - Nie bardzo wiedziałem, co mówię. W uszach dzwoniły mi słowa "Westminster" i "Sw. Paweł". Przypomniałem sobie raptem sławne określenie Sydneya Smitha dotyczące nieba i poczułem się tak, jakbym zajadał pasztet z gęsich wątróbek przy dźwiękach trąb anielskich. - ...i nie zdziwiłbym się wcale, gdyby znowu zaczął pić - mówił lord Flaxton. - Ani gdyby się okazało, że mamy w zanadrzu jakieś kłopoty z kobietami. Kiedy duchowny zagląda do kieliszka i głosi herezje, daleko patrzeć cudzołóstwa? - Być może. Aczkolwiek sądzę, że zaglądanie do kieliszka raczej osłabia apetyt seksualny. Czy jednak wiemy na pewno, że znowu zaczął pić? - Żeby być zupełnie szczerym, nie. Nie wiemy. A jednak, jak Hobbes, pesymistycznie spoglądam na ludzkość. - Przykro mi słyszeć, że pański agnostycyzm nie ma na pana bardziej podnoszącego na duchu wpływu, milordzie. Dobrze, pójdę teraz na plebanię, po czym przekażę panu swoją opinię. Przykro mi, że miał pan kłopoty, niemniej w imieniu biskupa dziękuję, że zechciał pan dać mu znać o całej sprawie. - Zgrabnie ujęte - powiedział lord Flaxton z wątłym uśmiechem. -Szczególnie spodobało mi się, jak rąbnął pan o tym agnostycyzmie. - Ja... - Nie, proszę nie zaczynać znowu przepraszać, archidiakonie, bo się pogniewam. Zachęcałem pana przecież do potyczki, czyż nie? Nie pamięta pan, jak na samym wstępie naszej rozmowy powiedziałem, że lubię duchownych z jajami? - Zapewniam milordzie, że pamiętam wszystko, co pan powiedział. - Przerwałem, widząc, że mój następny ruch może okazać się zgubny w skutkach. Zawahałem się przez chwilę, sparaliżowany własnym, dobrze mi znanym tchórzostwem, a potem pomyślałem o pełnych odwagi wystąpieniach Georgea Bella w Izbie Lordów, wystąpieniach, które kosztowały go stolec w Canterbury. - Lordzie Flaxton - powiedziałem w końcu spokojnym głosem -był pan dla mnie bardzo łaskaw i wypowiedział pod moim adresem więcej pochwał, niż na to zasługuję. Obawiam się jednak, że gdyby znał mnie pan lepiej, nie znalazłbym uznania w pana oczach. Pomyślałby pan, że jestem miękki dla Niemców. Jestem zwolennikiem biskupa Bella. Przymknięte, ciemne oczy otworzyły się szeroko. Staliśmy tak bez ruchu w wielkiej sali, w milczeniu rozpraszanym tylko tykaniem zegarów. Wreszcie Flaxton powiedział: - Teraz wiem na pewno, że ma pan dość ikry, żeby radzić sobie z bogatymi. Gratuluję archidiakonie niezwykłej moralnej odwagi i spójnej postawy. Życzyłbym panu miejsca w Izbie Lordów. VI. Szedł ze mną przez długą salę, owalny hol, aż do drzwi frontowych. Mówił o Kościele, ale byłem w stanie takiego upojenia, że nie potrafiłem skupić się na jego słowach. Dopiero gdy otworzył frontowe drzwi, wróciła mi łączność między uszami a mózgiem. - ...Kościół natomiast nie przywiązuje żadnej wagi do tego, jak wyglądają różne nominacje od zewnątrz - mówił. - Wyższych duchownych nic to nie obchodzi, a przecież Kościół należy do nas wszystkich, do każdego, kto ma się za Anglika. To wielkie dziedzictwo przeszłości i nawet niepoprawni agnostycy powinni otaczać je pieczą. Ja sam będąc człowiekiem dość inteligentnym, by docenić istotne znaczenie historii, uważam, że jest moim moralnym obowiązkiem czynić wszystko dla przetrwania i rozkwitu tej jedynej w swoim rodzaju instytucji. Trzeba okazywać więcej przychylności ludziom, którzy doszli do wszystkiego sami, łebskim gościom z prawdziwą ikrą. Trzeba nam powrotu do atletycznego chrześcijaństwa, powrotu do pełnych chwały dni ubiegłego wieku. Powstrzymałem się przed przypomnieniem mu burzliwych sporów wokół Darwina, zawziętych walk między liberałami Kościoła Szerokiego i ewangelikami i gwałtownego rozłamu spowodowanego przez Ruch Oksfordzki. - Gratuluję panu krzepkich poglądów, milordzie - powiedziałem potulnie i to było wszystko. Zachowałem się jak sykofant. Najwyższa pora, by się żegnać. Towarzyszył mi po stopniach portyku, przez dziedziniec, aż do samochodu. - Może być pan pewien - powiedział, gdy wreszcie mogłem się od niego uwolnić - że nigdy już nie spojrzę na Niepokalaną Dziewicę w ten sam, co dawniej, sposób. Życzę powodzenia, archidiakonie, albo jak powiada Wergili: Macte nova virtute, puer, sic itur ad astra! Co w wolnym tłumaczeniu mogłoby oznaczać: Trzymaj tak dalej chłopie, a sięgniesz gwiazd. Po atletycznych zmaganiach z moją niezawodną pamięcią dobyłem z jej zakamarków stosowny aforyzm o Fortunie nagradzającej odważnych. - Audentis Fotuna iuvat!, jak również mówił Wergili - odparłem tonem mężnym. Lord Flaxton raz jeszcze zarechotał krótkim, szczekliwym śmiechem i cofnął się o krok, pozwalając mi wtoczyć się do samochodu. Racjonalne rozumowanie stanowczo przekraczało moje możliwości, jak robot przekręciłem kluczyk w stacyjce, jak robot ruszyłem podjazdem ku bramie. Z tego, co mogłem zrozumieć, Bóg i Szatan zaczęli się na dobre pasować o moją duszę. Czy wypadało, by dobry modernista, który unikał najmniejszej wzmianki o Szatanie, uciekał się do takiej staroświeckiej symboliki? Widocznie. Chociaż może byłem bardziej rozstrojony, niż przypuszczałem. Porzucając wszelką nadzieję na dar poznania, przestałem zachodzić w głowę, czego u licha Bóg może chcieć ode mnie, i pojechałem do wioski, stanąć twarzą w twarz z duchownym, który wedle wszelkich oznak podobnie jak ja stał na krawędzi załamania. VII. Kościół we Flaxton Pauncefoot wyglądał raczej na młodzieniaszka, pierwszy rzut oka nie mógł liczyć sobie więcej niż trzysta lat. zastanawiające, co też stało się z jego średniowiecznym poprzednikiem, który musiał stać w tym samym miejscu? Wewnątrz, obok i na datki, znalazłem ulotkę, która przyniosła odpowiedź na pytanie. Żołnierze Cromwella, uznawszy go za szczególnie oburzający przykład idolatrii, nie mogli oprzeć się pokusie i dokonali podpalenia. Wychowany w kulcie Cromwella, nauczony widzieć w nim bohatera, który uratował Anglię od papistowskich wpływów niesionych przez obcą królową, nigdy nie omieszkałem reagować wstrząsem na dowody chuligaństwa jego ludzi. Poszukiwanie pustych butelek w szafach zakrystii nie przyniosło nic poza odkryciem wina komunijnego. Klucz do szafki z winem ktoś ufnie powiesił na framudze drzwi, w czym nie było nic niezwykłego. Mnóstwo wiejskich parafii nadal żyło w błogiej nieświadomości szerzącej się po wojnie fali przestępstw. Opuściłem kościół i poszedłem przez cmentarz w stronę zrujnowanego domu, który sypał się w gruz za nie przyciętym żywopłotem. Ścieżkę zarastały chwasty. Ogród dziczał. Wyblakłe litery na połamanej bramie głosiły, że ta zapuszczona siedziba ludzka jest plebanią. Podszedłem do ledwie trzymających się drzwi. Zadzwonić nie zdołałem, dzwonek bowiem nie działał. Spróbowałem kołatki. Nikt się nie pojawił i nie musiał, bo zamknięte tylko na klamkę drzwi otworzyły się same z siebie. Ostrożnie wszedłem do ciemnej, brudnej sieni. - Halo? - zawołałem. - Jest tam kto? - Chwila - powiedział o dziwo czyjś skwaszony głos gdzieś w pobliżu. Usłyszałem szczęk szkła o metalowy przedmiot, a potem szczęk zamykanej szafy, w której ukrywano właśnie dowody popołudniowego drinka. W chwilę później w sieni pojawił się mężczyzna w moim mniej więcej wieku z pierścieniem siwej szczeciny wokół łysej czaszki, o spłowiałych oczach spoglądających zza okularów i niezdrowym wyglądzie. Wilgotne usta mówiły, że przed chwilą musiał je nerwowo oblizywać. Widok moich szat wprawił go w przerażenie. - Dzień dobry, sir - powiedziałem z wielką kurtuazją. - Nazywam się Aysgarth. Jeśli nie jest pan w tej chwili zajęty, chciałbym zamienić z panem słowo. - Bardzom rad, a jakże - odparł z paskudnym wyrazem twarzy. Wprowadził mnie do zapuszczonego gabinetu, gdzie kurz pokrywał meble warstwą burej szadzi. - Proszę siadać - rzucił, usuwając jakieś graty z kulawego krzesła. - Dzięki. - Poczekałem, aż usiądzie naprzeciwko mnie, po czym powiedziałem: - Przyjeżdżam w imieniu archidiakona Starmouth, którego zatrzymują inne obowiązki. - Dobra wiadomość. Znieść nie mogę tego Babbington-Frencha. - I nagle dodał w nieoczekiwanym przebłysku poczucia humoru: - Teraz powinien pan powiedzieć, że to pana bliski przyjaciel. - Znamy się z panem Babbington-Frenchem wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej. - Wielkie nieba, ale zagranie! Widzę, że jest pan dyplomatą, lekko pnącym się po drabinie kościelnych awansów ku pałacowi na końcu tęczowego łuku. Słyszałem, ma się rozumieć, o panu. Ma pan dom w Zaułku Katedralnym i żonę z socjety. Cóż, powodzenia, powodzenia, powiadam! Cieszę się, że jest choć jeden duchowny w moim wieku, którego nie pogrzebali żywcem w wiejskim grobie, z pensją zdolną śmieciarza przyprawić o śmiech. Może pan to powtórzyć biskupowi. A skoro mówimy już o biskupie. Czemuż to odwiedza mnie jego herold? Ktoś znowu uskarżał się na picie? - Nie, ale jeśli zwykle żegna się pan z trzeźwością o czwartej po południu, ktoś to wreszcie zrobi. To tylko kwestia czasu. - Nigdy nie piję przed nabożeństwem. Nigdy, i - Gratuluję. Co pan robi z butelkami? - Zakopuję w ogrodzie. Jeśli sądzi pan, że zabrnąłem już tak daleko, że nie potrafię zachować pozorów... - Gdzie je pan kupuje? - W Starmouth. Nie myśli pan chyba, że mam otwarty kredyt w tamtejszym wyszynku? - Whisky, dżin? - Dwadzieścia dwa szylingi i sześć pensów za butelkę? A niby z czego? - Zadziwiające, jak łatwo mięknie serce twardym bankierom w bankach na widok proboszcza w tarapatach finansowych. - Cóż, prawdę mówiąc... - Jaki to bank? - zapytałem, wyciągając notes. - Westminster we Flaxfield. Ale to tylko sto funtów. - Za dużo jak na pańskie warunki. Trzeba to uregulować. Zapisałem "Winien 1100 (1200?). WB ® Flax", po czym dodałem już bardziej neutralnie: - Gdy kredyt sięga trzycyfrowej sumy, najlepiej, by spłaciła go diecezja, unikając tym sposobem ryzyka skandalu; trzycyfrowe długi mają to do siebie, że strasznie się rozrastają. Kiedy już uporamy się z bankiem, diecezja określi, jak prebendarz może spłacić dług, zachowując coś jednocześnie na swoje utrzymanie z poborów. Brał pan coś z funduszu kościelnego? - Oskarża mnie pan o sprzeniewierzenie? - Nie, zakładam, że nie było chęci defraudacji. - Czasami rzeczywiście pożyczam sobie piątaka z funduszu organowego, ale zawsze wszystko co do grosza zwracam... - Ile brakuje w tej chwili? - Dwanaście funtów, pięć szylingów, sześć pensów. - Jest pan pewien? - Nie oskarża mnie pan chyba o... - Ja nie oskarżam. Ja tylko ustalam fakty. W porządku, przejdźmy teraz do przyczyn, na razie mówiliśmy wyłącznie o symptomach. Co jest pańskim głównym problemem, który sprawia, że pije pan, zadłuża się i desperuje? Żal po śmierci żony? Samotność? Izolacja intelektualna? Przygnębiająca atmosfera tej rudery? Strefa cienia? Kobiety? Chłopcy z chóru? - Wielki Boże! - Z ulgą spostrzegłem, że jego przerażenie było autentyczne. Żaden duchowny nie używa bez powodu imienia Boga w wykrzyknikach, a już na pewno nie duchowny w czasie rozmowy z archidiakonem. - Stracił pan wiarę? - nastawałem dalej, chcąc kuć żelazo póki gorące, póki był jeszcze w szoku. Szok jednak zaczynał już ustępować miejsca gniewowi. - Straciłem wiarę? Skądże! Niech pan z łaski swojej przestanie natychmiast wmawiać mi bzdury. Czuję się, jakby ktoś walił mnie raz za razem młotem po głowie. Nadeszła pora, by wyjaśnić mu moją technikę i trochę go zmiękczyć. - Przepraszam - powiedziałem z sympatią - wychodzę z założenia, że w tego rodzaju nieprzyjemnych rozmowach najlepiej od razu na wstępie przyjąć najgorsze i jasno to wyłożyć. Inaczej godzinami można krążyć wokół tematu, stąpając na palcach, a efekt jest taki, że nim dojdzie się prawdy, biedna ofiara, która i tak żyje już najpewniej w napięciu, nadaje się wyłącznie do zakładu zamkniętego. Może pan sarkać, niemniej proszę wierzyć, że moje okrucieństwo wynika wyłącznie z dobroci. Musiał uznać logikę moich argumentów; najpierw wyraźnie zmiękł, potem, kiedy połapał się, że jego sytuacja mogłaby być gorsza i przynajmniej chłopcy z chóru nie wchodzili w grę - odetchnął z ulgą. - No, cóż - zaczął wiedziony pragnieniem przekonania mnie, że w końcu nie jest taki ostatni - przypuszczam, że chodzi o nudę. Zachowałem kamienną twarz. - Zechciałby pan rozwinąć to stwierdzenie? - zapytałem uprzejmie, zachodząc w głowę, jakim sposobem znudzony acz prawowierny człowiek zdołał przeistoczyć sam siebie w rozwścieczonego heretyka. Prawdziwie wściekła herezja jest zwykle produktem potężnych pasji, nie zaś drobnomieszczańskiego ennui. - Jestem znudzony biedą - rzekł Mellors. - Znudzony życiem bez żony i tym, że nie stać mnie na następną, znudzony tępotą parafian, życiem na wsi, świadomością, że piciem przekreśliłem wszystkie nadzieje na awans, brakiem widoków na przyszłość. Znudzony, znudzony, ZNUDZONY. Widzi pan więc, że jedyne, na co się uskarżam, to zgnusnienie. Proszę mi wierzyć, najnudniejszy z siedmiu grzechów głównych. Nudny jestem, prawda? - Z praktycznego punktu widzenia już lepiej gnuśnieć niż dopuszczać się występnej miłości - powiedziałem żartobliwie, pragnąc okazać przyjazne zrozumienie - tę zawsze trudniej ukryć. Zostawmy jednak na boku sprawy tego świata i poświęćmy chwilę Bogu. Domyślam się, że i nim jest pan znudzony. - Ani trochę, choć pewnie on już znudził się mną. Powtarzam: nie straciłem wiary. Nadal wierzę, że Bóg istnieje, tyle że ja, nie wiem jak to powiedzieć... trafiłem do... - Ziemi jałowej. - ...ziemi jałowej, dziękuję, tak nudnej, że nie chce mu się tam nawet zaglądać. - To sztuka wygłaszać kazania w takiej sytuacji. - Owszem, bywało - powiedział Mellors, gdy ja z trudem walczyłem, by zachować dystans. - Znalazłem jednak receptę. Niedawno musiałem jechać do Starbridge do dentysty zrobić porządek z zębem. Poszedłem później do biblioteki kolegium teologicznego, chyba dlatego, że czułem wyrzuty sumienia z powodu swojej gnuśności; chciałem znaleźć coś z nowej myśli teologicznej, co ożywiłoby trochę moje kazania. Przerzucając "Współczesnego Duchownego", natrafiłem na zaskakujący artykuł biskupa Barnesa z Birmingham. - A, światło na widnokręgu! - Dokładnie tak pomyślałem. Koniec nudy, dzięki biskupowi Barnesowi. Chociaż prawdę mówiąc, ten człowiek to zakała. Jeśli tak ma wyglądać cały ten modernizm... - Prawda, że Barnes jest trochę dziwakiem, dając okazję do fałszywych interpretacji, ale to z gruntu dobry człowiek. - Może, niemniej sprawił, że miałem ochotę krzyczeć HERETYK! na widok każdego napotkanego modernisty. W każdym razie zainspirował mnie do poszukania czegoś więcej na temat modernizmu. Przez trzy następne niedziele usiłowałem bóść swoich ospałych parafian, wygłaszając z ambony różne modernistyczne banialuki - wie pan, wszystko mit, żadnego zmartwychwstania, wcielenia... - Muszę pana rozczarować, Mellors, co tym bardziej mi nienawistne, że po raz pierwszy od miesięcy wreszcie dobrze się pan bawił, ale to nie jest prawdziwy modernizm. Prawdziwy modernizm to nienaruszona wiara w boskość Chrystusa. - Co ze zmartwychwstaniem? - I w nie wierzą moderniści, chociaż uważają, ma się rozumieć, że sam sposób, w jaki się dokonało, pozostaje... - Jak moderniści mogą wierzyć w zmartwychwstanie, skoro nie wierzą w cuda? - Nie pojmujemy zmartwychwstania jako cudu w archaicznym rozumieniu słowa, to oczywiście legenda, metafora. Zmartwychwstanie dla modernistów to unikalne wydarzenie, nie dające się wytłumaczyć w świetle współczesnej znajomości praw fizyki. - Skąd moderniści mogą wiedzieć, co jest legendą, co metaforą, a co naukową ignorancją? Osobiście uważam, że cała ta modernistyczna postawa to tylko skrajna arogancja w sprawach ducha. Cześć dla nauki jako perwersyjna idolatria! Nauka nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania! Jakżeby? Jeśli ktoś wierzy w Boga całkowicie transcendentnego... - Cóż - powiedziałem, dawno już zapomniawszy, że powinienem być wojowniczo usposobionym archidiakonem - jeśli dopuszcza się pan błędu - widzi Boga jako całkowicie transcendentną, daleką siłę, której zdarza się dokonywać rzeczy nieprawdopodobnych raz na jakiś czas i wedle własnego widzimisię - to nic dziwnego, że zabrnął pan w ślepy zaułek. Podług pana Bóg jest ponad prawa naukowe, a wszędzie dookoła roi się od cudów. Moderniści wolą jednak widzieć w Bogu obecną w świecie, immanentną siłę objawiającą się poprzez prawa nauki i natury. Wierzą, że jeśli tylko człowiek byłby w stanie zapomnieć o archaicznym i całkowicie nieprzydatnym nam wyobrażeniu Boga transcendentnego, potrafiłby sformułować teologię znacznie bardziej przystającą do naszej epoki. - Co za kompletna bzdura! Skoro przyszło nam żyć w tej ohydnej epoce, ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest immanentny Bóg, siedzący razem z nami w tym chlewie. Trzeba nam Boga, który byłby ponad ten brud, który mógłby się nachylić nad nami i wyciągnąć nas z błota. To pański Bóg jest archaiczny i do niczego nie przydatny! - A jednak mam wrażenie, że ci, co opowiadają bez przerwy o transcendentnym Bogu, koniec końców nie potrafią docenić znaczenia Chrystusa. Jeśli pamiętać, że Wcielenie jest symbolem immanencji Boga w ludzkości... - Nie mam cierpliwości do tego milutkiego, życzliwego Boga, którego liberałowie robią z Chrystusa, sprowadzając go do własnego ludzkiego, ziemskiego wymiaru. Bóg nie jest liberałem o miękkim sercu. Jest niemiły, stanowczy... nawet brutalny, gdy trzeba... - Bóg jest miłością... - Miłość niekiedy wymaga surowości i stanowczości, nawet brutalności, owszem. Co to za rodzic, który nie potrafi napomnieć błądzącego dziecka? Naturalnie, moderniści będą utrzymywać, że nikt nigdy nie błądzi, zaprzeczają istnieniu grzechu, a jednak moim zdaniem... - Nie zaprzeczają istnieniu grzechu, Mellors! Mówią tylko, że powinniśmy spoglądać na ludzkie błędy w świetle współczesnej psychologii i socjologii... - Mogą sobie spoglądać na zło, w jakim im się świetle podoba, nie zmienią przecież fundamentalnego faktu, że wszyscy jesteśmy grzesznikami, wszyscy jesteśmy pod sądem. Wszyscy potrzebujemy odkupienia i wbrew temu, co wy moderniści myślicie, nie dostąpi się odkupienia przemykając się bokiem z uroczym szczebiotem na ustach: "Przepraszam, Panie - chciałbym się właśnie skruszyć, można jeśli łaska prosić o moją porcję światłości i słodyczy?" Droga do odkupienia spływa krwią, potem i łzami. Żadnej tam poświaty księżyca, czerwonych róż i aniołów brzdąkających na harfach! - Mój drogi Mellors - powiedziałem. - Dlaczego nie głosisz tego z ambony, zamiast smagać swoich parafian pseudomodernistycznymi wymysłami? Nie ma nic złego w modnej obecnie neoortodoksji. - Nudziłem się - powiedział Mellors obojętnie, po czym dodał: -Moja droga ku odkupieniu okazała się zbyt trudna. Pewnego dnia obudziłem się i poczułem, że brak mi już sił. Doprowadziłem się do ruiny. Miałem takie aspiracje, a teraz wszystko się skończyło. Nie ma dla mnie żadnej nadziei. - Powiada pan, że trafił do ziemi jałowej, ale... - Co pan może wiedzieć o mojej ziemi jałowej? - wrzasnął Mellors w paroksyzmie wściekłości i rozpaczy. - Co może pan wiedzieć o dojmującej biedzie, nadużywaniu alkoholu i życiu bez Boga? - Więcej, niż się panu zdaje. - Wstałem gwałtownie. - Porozmawiam z biskupem i postaram się jak najszybciej zaradzić całej sprawie. - Chce pan powiedzieć, że powinienem zostać wyrzucony z Kościoła? - Próbował być gniewny, ale głos go zawiódł. Zdjął okulary i zaczął je z pasją wycierać w brudną chustkę do nosa. Usiadłem na powrót. - Mellors - powiedziałem - nie zrozumiał pan zupełnie, po co tu przyjechałem. Moim zadaniem jest wejść na pańską ziemię jałową i próbować uwolnić pana od krzyża, a nie przysparzać mu dalszych nieszczęść. Zapadła cisza. Zorientowałem się, że nie jest w stanie odpowiedzieć, ciągnąłem więc dalej. - Po pierwsze zasugeruję biskupowi, że powinien pan wziąć urlop, po drugie uważam, że powinien pan odbyć serię rozmów z jakimś starszym duchownym, który okaże zrozumienie i pomoże rozwikłać kłopoty. Kiedy już pan odpocznie i nabierze sił, wróci pan do pracy. Biskup zadecyduje, czy tutaj czy w jakiejś innej parafii naszej diecezji. Jego żałosne wysiłki, by zachować pozory wyniosłej obojętności, zdały się na nic. Z westchnieniem przypomniałem sobie najmniej miłe aspekty swojej pracy wśród Niemców. Nigdy nie wiem, jak się zachować, gdy mężczyzna zaczyna płakać. Czułem się okropnie zakłopotany, po raz kolejny musiałem przyznać, jak kiepskim jestem duszpasterzem. A jednak moi Niemcy napisali i doktor Bell mówił... - Przepraszam - powiedział zupełnie rozbity Mellors, wycierając twarz brudną chustką. - W porządku. Sam ostatnio uroniłem jedną czy dwie łzy, jeśli o to idzie. Każdemu może się zdarzyć. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że Mellors znalazł pewną pociechę w tej idiotycznej uwadze. Odprowadzając mnie do drzwi wydusił nawet z siebie: - Cieszę się, że to pan przyjechał, a nie ten pompatyczny bubek Babbington-French. Nie po raz pierwszy tego dnia przyszło mi do głowy, jak też doktor Ottershaw zamierza udobruchać Babbington-Frencha i wytłumaczyć, dlaczego wtrącam się w sprawy jego archidiakonii. Rzecz była tym trudniejsza, że zazdrościł mi wpływu, jaki miałem na biskupa. Szykowały się kłopoty. Nagle, co nie zdarzyło mi się nigdy dotąd w mojej karierze, miałem ochotę uciec za siedem gór i rzek. Uścisnąwszy dłoń Mellorsa, dałem mu jeszcze swój numer telefonu, na wypadek gdyby krucha nadzieja miała przerodzić się w myśli samobójcze, domagające się natychmiastowego antidotum w krótkiej rozmowie, po czym pełen obaw co do rozwoju wydarzeń ruszyłem w drogę powrotną do Starbridge. VIII. Kiedy pojawiłem się w pałacu, kapelan powitał mnie wiadomością, że doktor Ottershaw jest kompletnie roztrzęsiony. Darrow ujawnił mu właśnie swój plan rozbudowy kolegium. - To moja wina - powiedziałem. - Zajęty domowymi kłopotami zapomniałem uprzedzić biskupa, że Darrow znowu zaczyna rozrabiać. - To szlachetnie z pana strony, że bierze winę na siebie, archidiakonie, ale nie może być pan odpowiedzialny za to, że Darrow pojawia się tutaj i z kamienną twarzą żąda tysięcy funtów w imię Ducha Świętego. Doprawdy! - odparł Hampton oburzony do żywego. - Należałoby przecież oczekiwać, że znany przewodnik duchowy wie, jak się zachować. Tymczasem wpada tu jak pierwszy lepszy gangster i wymusza pieniądze niemal pod bronią. A propos gangsterów, jak tam lord Flaxton? - Ział ogniem, ale oblałem go zimną wodą. - A heretyk? - Nie jest heretykiem. Robił sobie zabawy z modernizmem. Zostawiłem Hamptona w holu i wszedłem do gabinetu doktora Ottershawa, który ze zmartwioną miną studiował księgi finansowe diecezji. Obok na biurku stała nietknięta filiżanka herbaty. - Drogi biskupie - zacząłem stanowczym tonem, czując, że muszę zdjąć z niego przyziemne obowiązki, w które tak brutalnie został wpędzony -jeśli usiłuje pan dojść, w jaki sposób pokryć koszta rojeń Darrowa, to proszę w tej chwili o tym zapomnieć. Niech rada finansowa sporządzi kalkulację, pan ma ważniejsze sprawy na głowie niż arytmetyka. - Nie wiem, czy mam ważniejsze sprawy - odparł znękany biskup. - Co może być w tej chwili ważniejsze od sprawy powiększenia kolegium minimalnym nakładem kosztów? Nie możemy zignorować wezwania Ducha Świętego. - Darrow nie jest Duchem Świętym. Darrow to Darrow. - Tak, ale to natchniona idea. Możemy mieć piękne pomieszczenia w miłym otoczeniu, tak długo jak będzie to potrzebne... - Przyznaję, że to śmiały plan, niemniej bardzo kosztowny. Może się okazać, że znajdziemy coś tańszego tu w mieście. Filia w Starrington oznacza mnóstwo kłopotów administracyjnych. Darrow nikomu nie odda bodaj odrobiny swojej władzy. - Ale on mówi... - Wiem dokładnie, co mówi. Uważa, że rozdwoi się w cudowny sposób i będzie w obydwu miejscach naraz, chociaż dzieli je odległość dwunastu mil. To nonsens i musi mu pan to powiedzieć. - Co za los - westchnął biedny biskup z jeszcze bardziej znękaną miną na myśl, iż trzeba okazać stanowczość wobec Darrowa. - Jakie to wszystko niełatwe! - Nic podobnego, sytuacja jest jasna. Proszę mnie wszystko zostawić. Przedłożę fakty i własne uwagi, a pan tylko pomodli się o właściwą decyzję. Biskup już rozpogadzał się na myśl o modlitwie, gdy zajrzał kapelan. - Biskup wybaczy, ale dzwoni właśnie lord Flaxton. Chciałby słyszeć opinię archidiakona o Mellorsie. Biskup jęknął. - Nie wróciłem jeszcze - powiedziałem do Hamptona - a biskup ma ważne spotkanie. Hampton zasalutował i zniknął. - Z Darrowem z jednej strony i Flaxtonem z drugiej miałbym ochotę być wiejskim wikarym. Nevilleu, co u licha dzieje się w Pauncefoot? Opowiedziałem mu pokrótce, w jakim położeniu znalazłem Mellorsa. - Biedaczysko! - westchnął Ottershaw zgodnie z przewidywaniem. - Biedak, naprawdę biedak. Chyba ciągle nie może się otrząsnąć po śmierci żony. Zaryzykujemy Allington Court, czy dla wszelkiego bezpieczeństwa wyślemy go do fordytów? - Myślę, że w tej chwili najbardziej potrzeba mu odpoczynku w spokojnym otoczeniu, co oznaczałoby Allington Court, należy tylko uprzedzić kuratora, że wymagana będzie rada i opieka. Przyznaję, trochę ryzykujemy ze względu na jego skłonność do picia, warto jednak zaryzykować. W końcu nie okazał się heretykiem, chciał tylko dać swoimi kazaniami znak, że przechodzi ostre załamanie. - Zadzwonię jutro do kuratora - powiedział biskup, robiąc notatkę w kalendarzu. - Zadzwonię też jeszcze dzisiaj wieczorem do biednego Mellorsa, zapytam, czy może przyjechać zobaczyć się ze mną. Co mam jednak zrobić, Nevilleu, jeśli Flaxton znowu zacznie pomstować i żądać wyrzucenia Mellorsa z Kościoła? - Całe zmartwienie Flaxtona na tym polega, by ustrzec swoich dzierżawców przed herezją. Jeśli przeniesie pan Mellorsa, a ja uważam, że trzeba mu całkowitej odmiany, Flaxton się uspokoi i przestanie wykrzykiwać o pozbawieniu święceń. Prawdziwym kłopotem nie jest Flaxton ale Hubert Babbington-French. Biskup zamrugał. - Myślałem już o tym. Boję się, że rozpęta się prawdziwa awantura. - Jest tylko jeden sposób: zwalić całą winę na Flaxtona. Powie pan Babbington-Frenchowi, że Flaxton zażądał mojego przyjazdu, a że sytuacja groziła skandalem, uznał pan, iż bezwględnie, nie ze "względów taktycznych", tylko bezwzględnie, należy spełnić żądanie Flaxtona. - Przypuśćmy jednak, że Hubert zapyta, dlaczego nie zasięgnąłem chociaż jego rady? - Wtedy zwali pan wszystko na mnie: przekonywałem pana, że nie ma czasu do stracenia, i upierałem się jechać natychmiast do Flaxton Pauncefoot. - Ależ to mój moralny obowiązek wziąć część winy na siebie. - Nie, biskupie. Jeśli poróżni się pan z Babbington-Frenchem, ucierpi na tym i pana praca, i cała diecezja. Pańskim moralnym obowiązkiem jest zachować absolutną niewinność. - A co mu powiem w całkowitej niewinności, jeśli zażąda przejęcia sprawy? - Nie będzie żadnej sprawy do przejęcia. Jak tylko załatwi się wszystko w Allington Court, przedstawi mu pan rzecz całą jako fait accompli; powiadomi, że Mellors został przeniesiony do mojej archidiakonii, i oświadczy, że Babbington-Frenchowi pozostaje tylko zadbać o zastępstwo we Flaxton Pauncefoot, dopóki nie mianuje pan nowego proboszcza. Gem, set i mecz dla biskupa. W doktorze Ottershawie obudziło się wreszcie drzemiące dotąd poczucie humoru. - Jednym z powodów, dla których powołanie dało mi tyle radości, była nadzieja, że uniknę potyczek wręcz, nie mówiąc już o nieczystych makiawelicznych rozgrywkach, nieuniknionych w bardziej ziemskich profesjach. Dawniej rzeczywiście byłem niewinny. - Kiedy się uśmiechnąłem, rzucił impulsywnie: - Co ja bym bez ciebie począł, Nevilleu? Ale nie powinienem dłużej cię zatrzymywać. Jak powiedziałem dzisiaj rano, nigdy nie stanę ci na drodze, niemniej jestem takim egoistą, że chciałbym mieć cię przy sobie, dopóki nie przejdę na emeryturę, a to już za rok. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, znowu zajrzał kapelan. - Dzwoni właśnie rektor z Upper Starwood. Pyta, jakie jest oficjalne stanowisko wobec wikariuszy, którzy zapisują się do partii komunistycznej. Co mam odpowiedzieć? Doktor Ottershaw ponownie jęknął. - Pogody, biskupie - powiedziałem. - To proste. Jeśli Canterbury może sobie pozwolić na czerwonego dziekana, dlaczego Upper Starwood nie miałoby mieć czerwonego wikariusza? Hampton zaśmiał się, ja zaś z ulgą patrzyłem na biskupa, który miał już mniej znękaną minę. Pożegnałem się z obydwoma, opuściłem pałac i pojechałem do Zaułka. Nadszedł czas, by szukać pomocy u Darrowa. IX. Dotarłem do kolegium bardzo późno. Nie zdziwiłem się, słysząc, że Darrow pojechał już do domu, w głębi duszy poczułem jednak rozczarowanie; żałowałem teraz, że zostawiłem mu wiadomość, by na mnie nie czekał. Chęć zobaczenia go była czymś zupełnie nieoczekiwanym; znieruchomiałem na chwilę, dziwiąc się samemu sobie. Ogarnął mnie przerażający bezwład. Przez czterdzieści osiem godzin, od momentu gdy opuściłem Starrington Manor, wyruszając na spotkanie z Aidanem, krążyłem po południowej Anglii bez chwili wytchnienia. Teraz nadeszła chwila spokoju, skończyły się nawet moje bieżące obowiązki, cudowne oderwanie od prywatnych trosk. Znowu stawałem z nimi twarzą w twarz, a wiedziałem, że jestem zbyt słaby, żeby podołać im samodzielnie. Wróciłem do domu, z ociąganiem otworzyłem drzwi i natychmiast zostałem napadnięty przez czyhającą w holu Merry. - Stefanie, miałeś być dzisiaj po południu w szpitalu. Żadnych tłumaczeń! Dido jest w okropnym stanie. Powiada, że już jej nie kochasz, i prawdę mówiąc wcale się nie dziwię. Jak możesz być tak nieczuły? Czyżbyś naprawdę nie widział, jak ona cierpi? Nagle wyczerpał się mój zasób cierpliwości. W puch rozpadła się żelazna samokontrola, maska duchownego posypała się w kawałki pod wpływem wściekłości. - Ona cierpi? - wrzasnąłem. - Jej cierpienia? Tak. O niczym innym nie potrafi myśleć. A co ze mną? Co z nieszczęsnym dzieckiem, które potraktowała, jakby nadawało się tylko do pieca. Pochowałem je dzisiaj rano. Pochowałem jej syna. A czy ona pofatygowała się bodaj zapytać o pogrzeb, kiedy u niej byłem? Nie, nie raczyła nawet. Tylko ,ja, ja, ja", jak zwykle. Możesz powiedzieć jej ode mnie, że najwyższy czas, by wreszcie dorosła i zaczęła myśleć o innych zamiast o sobie. Żeby wreszcie przestała zachowywać się jak rozpuszczony bachor. Wpadłem do swojego gabinetu, trzasnąłem drzwiami, obróciłem klucz w zamku, odsunąłem słownik oksfordzki i sięgnąłem po butelkę - pustą. Zapomniałem, że osuszyłem ją wcześniej dla własnego dobra. Mrucząc w zniecierpliwieniu jakieś obscena, ale bez posuwania się do bluźnierstw, utknąłem słownik na miejsce i ruszyłem po karafkę z sherry do jadalni. Ledwie wyszedłem z gabinetu, znowu napadła mnie Merry. - Naprawdę jestem coraz bardziej przekonana, że mężczyźni są skończonymi chamami, naprawdę tak myślę. Tylko dlatego, że miałeś swoje dziesięć minut przyjemności trzydzieści dziewięć tygodni temu, Dido musiała przeżywać miesiące piekła i niemal wyzionąć ducha rodząc twoje dziecko. A ty co robisz, żeby poprawić sytuację? Niech to diabli! Wpadasz na chwilę, rozmawiasz z nią przez kilka minut, kiedy nic lepszego nie zostaje ci do roboty, a potem masz cholerną czelność użalać się z powodu pogrzebu! Tyle przynajmniej mogłeś zrobić: zorganizować pogrzeb, nie zawracając jej głowy ponurymi szczegółami, i uważam, że to absolutna niegodziwość, żeby duchowny Kościoła anglikańskiego traktował swoją biedną, chorą żonę w tak okrutny, brutalny sposób! Żadnych uczuć! Jeśli ktoś by mnie pytał... Zamierzyłem się. Dokładnie mówiąc odchyliłem ramię, unosząc dłoń. Otworzyła szeroko oczy. Słyszałem, jak przerażona wstrzymuje oddech. Adrenalina uderzyła mi do głowy, ogarnęło mnie czarne uniesienie. Rozkosz przemocy. W sekundę później ze szczytu schodów usłyszałem głos Stokrotki: - Tatuś! - i całą przemoc czarci wzięli. Odwrócony plecami do Merry wyciągnąłem w milczeniu ramiona ku pędzącej w dół córce. - Tatusiu, gdzie byłeś całe popołudnie? Tuliłem ją przez chwilę bez słów, nim zdołałem wykrztusić: - Pojechałem do wioski, która nazywa się Flaxton Pauncefoot i poznałem dziewczynkę o imieniu Wanilia. - Jak lody waniliowe? - Tak, chociaż okazało się, że naprawdę nazywają ją Wenecją... -Mówiąc to przemieściłem się w stronę jadalni, wydobyłem kieliszek z barku i próbowałem namacać karafkę. - Tatusiu, ręce ci się trzęsą. - Ano tak. - Napełniłem szklaneczkę po brzeg. - Nie będę mógł teraz wypić sherry bez rozlewania. - Udawaj, że jesteś kotem i spróbuj chłeptać. - Masz rację. - Wpatrywałem się w sherry, próbując zapomnieć o złowieszczym przypływie adrenaliny. Należało naturalnie udać, że nic się nie stało, to wiedziałem na pewno. Dobrym duchownym nie zdarzają się złowieszcze przypływy adrenaliny, tak jak dobrzy moderniści nigdy nie mówią o Szatanie. W uszach dźwięczał mi głos Aidana: "To kwestia sprostania bólowi". Myślałem o swoim wyidealizowanym świecie, w którym grzesznicy byli zaledwie ofiarami okoliczności dopuszczającymi się drobnych omyłek i gdzie poczucie winy okazywało się niewiele wnoszącym odbiciem życia psychicznego. Liberalny protestant modernista nie będzie przecież kalał rąk krwią, potem i łzami, którymi spływa neoortodoksyjna droga ku zbawieniu. W jego wyśnionym świecie każdy ma bezbolesny dostęp do Chrystusowego wybaczenia i zrozumienia; każdy kroczy w księżycowej poświacie usłaną różami drogą, wzdłuż której, jak to ze wzgardą powiedział Mellors, ustawieni są brzdąkający na harfach aniołowie. Wróciłem myślami do Merry; wiedziałem doskonale, że ani teraz, ani w przyszłości nie potrafię udać, że nic się nie zdarzyło. Zdarzenia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin na zawsze położyły kres tego rodzaju samooszukiwaniu. Trzeba, żebym użył swojego liberalno-protestanckiego idealizmu jako miecza wypalającego kłamstwo, a nie jako tarczy osłaniającej mnie przed prawdą, której przerażony nie śmiałem spojrzeć w oczy. Może nie sposób już kryć się wśród pąsowych róż i dźwięcznych harf; coś zafałszowałem w swojej wierze umykając w wyśniony świat. Ta droga do skruchy, łatwy trawers po autostradzie, nie była żadną drogą do skruchy. "To kwestia sprostania bólowi" - znowu słyszałem Aidana. Jego głos brzmiał tak wyraźnie w mojej pamięci, że przez ułamek sekundy miałem wrażenie, iż stoi obok mnie w pokoju. Rozejrzałem się wokół siebie, przestraszony myślą o halucynacjach. Zobaczyłem okno. Otwarte. Sięgnąłem po kieliszek, podszedłem do parapetu i wylałem sherry do ogrodu. - Rety! - zawołała Stokrotka. - Czemu to zrobiłeś? - Taka chętka. Podlałem róże. Usiłowałem pozbierać myśli. Wiedziałem, że znowu stoję na krawędzi. Nie mogłem naturalnie usiąść z Merry do obiadu. Powinienem dotrzeć jakoś do Starrington Magna i ucapić Darrowa, koło ratunkowe, nim moja potrójna tożsamość rozpadnie się ze szczętem. - Kochanie - powiedziałem do Stokrotki - muszę jechać do pana Darrowa, ale że chyba nic nie jadłem od śniadania, to może przekąsiłbym coś przed wyjazdem. Pomyszkuj w spiżarni, dobrze? -Nie odważyłbym się po raz trzeci natknąć na zaczajoną w holu Merry. Stokrotka wróciła z wyprawy z sutymi łupami: dwie kromki chleba z marmitem, jabłko, cztery biszkopty i szklanka napoju pomarańczowego. - Ale nie podlewaj róż oranżadą- uprzedziła. - Jeśli nie chcesz, to ja wypiję. Podzieliliśmy się napojem. Resztą pikniku też. Chciałem coś zjeść, żeby nie paść, skończyło się jednak na kilku kęsach chleba. Ucałowałem Stokrotkę, przemknąłem przez hol i zanurkowałem w chłód wczesnego wieczoru. Niczym rozbitek z zatopionego okrętu zacząłem płynąć ku brzegowi, gdzie czekał ratunek. Rozdział ósmy. "Chodzi otóż o nic innego, jak o wybór między dwoma różnymi sposobami postępowania. Naszą rzeczą jest pasować się z nim, angażując w miarę możności w tę walkę cały emocjonalny, intelektualny i moralny potencjał tak za, jak i przeciw każdej z przewidywalnych możliwości, oraz w miarę możności spoglądając na całość z dystansu". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. W pół drogi do Starrington musiałem się zatrzymać. Kręciło mi się w głowie, jak przewidywałem, aczkolwiek nie potrafiłem osądzić, czy to z braku jedzenia czy z wyczerpania. W końcu skoro przez tyle czasu krążyłem bez spoczynku, musiała ujść ze mnie cała energia. Siedziałem roztrzęsiony za kierownicą, od czasu do czasu ocierając pot z czoła. Dałbym wszystko za jedną potrójną whisky albo, jeszcze lepiej, jedną potrójną brandy. Może zatrzymać się gdzieś w pubie? Nie, miałem na sobie szaty archidiakona. Musiałem jechać prosto do Starrington, gdzie Darrow zaznacza poziom płynu w karafkach. W każdym razie są tam bodaj karafki. Przed oczami pojawił mi się tęskny obraz, nie przestawałem jednak trząść się za kierownicą. Zacząłem rozmyślać, czy nie osiągnąłem już nieodwracalnego progu załamania. Wszelkie emocje zdawały się sparaliżowane. Pomyślałem, że powinienem się przerazić, ale czułem tylko łagodne odrętwienie, jak u badaczy Arktyki, którzy umierali na hipotermię; jest taki punkt, bliski śmierci, gdy człowiek przestaje być świadomy zimna. Usiłowałem się pozbierać. W końcu byłem duchownym czy nie? Najwyższy czas, żeby spróbować się pomodlić, tymczasem jedyne słowo, które przychodziło mi do głowy to: POMOCY. Fatalna słabość! Ale nawet jedno słowo lepsze niż nic. Zaciskając powieki wyłem w duszy POMOCY!, co naturalnie nic nie zmieniało. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że krowa na pastwisku ciągle spokojnie przeżuwa trawę. Z drugiej jednak strony, czego oczekiwałem? Przecież nie falangi aniołów zstępujących z nieba z noszami! Ponownie otarłem pot z czoła, przyjrzałem się krowie i zastanowiłem, co robić dalej. Połapałem się po chwili, że moja modlitwa nie była zbyt skupiona i szczytem bezczelności byłoby oczekiwać, iż Bóg jej wysłucha... Powinienem zanieść pokorną prośbę o pomoc; tymczasem jedno, o czym potrafiłem myśleć, to słowa Aidana o modlitwie, słowa Aidana, upominającego mnie, bym pamiętał o Lutrze, Aidan zdejmujący ze mnie ciężar win, zachęcający do walki. Kiedy przypomniałem sobie najważniejszą chwilę naszego spotkania, wyciągnąłem rękę i niemal poczułem dotyk jego palców, gdy wszedł na moją ziemię jałową. Obudziło się sumienie. Oto znowu Chrystus przekraczał zamknięte drzwi, by połączyć się z jednym ze swoich uczniów. Palce Aidana zaciskały się na mojej dłoni, miałem dość siły, by przejechać pustą szosą do Starrington. II. Nie zgasiłem jeszcze silnika, a Darrow już zdążył otworzyć drzwi i zejść mi po schodach na spotkanie. - Jak się masz - powiedziałem, nonszalancko karaskając się z samochodu. - Przepraszam, że wpadam bez uprzedzenia. Powinienem był zadzwonić, ale wyjeżdżałem z domu w pośpiechu. - Dobrze się czujesz? - Świetnie. Trochę zmęczony, ale... nie, świetnie. Nie piłem. Sherry wylałem w róże. Drzewko wyrośnie. Przepraszam, bzdury, coś mi się plącze... - Musiałem oprzeć się o samochód w poszukiwaniu wsparcia. - Bałem się, że mogłeś mieć wypadek - powiedział Darrow. -Dzwoniłem do ciebie do domu zaraz po twoim wyjeździe, wiedziałem, że jesteś w drodze i dopokąd się nie pojawiałeś... - ...zabrakło mi pary. - Jakoś udało mi się oderwać od samochodu i przejść kilka niepewnych kroków po podjeździe. - Nic nie szkodzi, wykreowałem nową ex nihilo, jak powiedziałby lord Flaxton. Prosiłem Boga o dodatkową parę, para buch, koła w ruch, ale źle prosiłem, wcale mnie nie słuchał, musiałem sobie sam radzić. Nic nie szkodzi, wszystko w porządku, Bóg pomaga tym, którzy pomagają sami sobie... - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jesteś - powiedział uspokojony Darrow, puszczając mimo uszu mój bełkot. - Naprawdę zaczynałem się już martwić. Modliłem się, byś pamiętał o Aidanie. Przywarłem do pierwszego przedmiotu w zasięgu ręki, który okazał się framugą drzwi frontowych. - Możesz powtórzyć ostatnie zdanie? - zapytałem, gdy mogłem wreszcie dobyć głos. Powtórzył, dodając: - Ilekroć w Ruydale czułem się wyczerpany, przypomnienie jego dobroci dodawało mi sił. - Ja będę... Przepraszam. Niezwykła koincydencja. Chwilowy brak słów - chwyciłem się mocniej framugi. Darrow, jakby wyższy niż zwykle, łagodnie wprowadził mnie do holu. Trochę się zmartwiłem, że jest taki spokojny, poważny i zatroskany. Pacjenci zaczynają się denerwować, gdy stykają się z taką powagą; jest w niej coś groźnego. Tęsknią wtedy za lepszymi dniami, gdy kręcący się wokół lekarze wyglądali na aroganckich natrętów. - Ciekawy z ciebie problem, Aysgarth - mówił Darrow. - Chociaż z wielkimi oporami, proponowałbym ci jednak dużą brandy. - Chętnie. Tylko jedną. Bardzo miło. - Rozejrzałem się za jakąś nową podporą i wypatrzyłem poręcz. - Koniec z księżycową poświatą, koniec z różami, koniec z aniołami brzdąkającymi na harfach, ale kropla brandy będzie zupełnie na miejscu. Zanim Darrow zdążył cokolwiek powiedzieć, otworzyły się drzwi i w holu pojawiła się jego żona Anna, która była zawsze taka dobra dla Grace, filigranowa trzydziestoośmioletnia brunetka o mocno zarysowanym podbródku i władczych manierach kobiety interesów. Chociaż powiadano, że znakomicie zarządza majątkiem, czerpiąc z niego lukratywne dochody, była wystarczająco mądra, by nie eksponować tego męskiego talentu i kultywować dość ekscentryczną kobiecość. Miała na sobie proste, świetnie skrojone rzeczy, tak proste i tak świetnie skrojone, że musiały kosztować majątek. Brak makijażu pozwalał jej eksponować wspaniałą cerę. Była znana z tego, że na przyjęciach pojawiała się nieodmiennie w brylantowych koliach, których posiadała całą kolekcję, a zestawienie kosztownych kamieni i soczystej cery było szczególnie miłe dla oka. Nieraz zastanawiałem się, jak to często bywa w przypadku znajomych kobiet, jaka też jest w łóżku, i dawno już doszedłem do wniosku, że musi być naprawdę gorąca. W końcu Darrow nie zawracałby sobie głowy frygidą. Po siedemnastu latach spędzonych w klasztorze na pewno wolał prawdziwą racę od zamokłej petardy. - Neville - zawołała idąc przez hol. - Dzięki Bogu, przyjechałeś. A ty masz swoje przeczucia, mój miły - zwróciła się do Darrowa. - Jest cały i zdrowy i wygląda znakomicie, biorąc pod uwagę wszystko, przez co musiał przejść. Nevilleu, tak mi przykro... - tu wyraziła kilka zgrabnie dobranych słów współczucia z powodu dziecka. Nagle zauważyłem, że ma nie tylko naszyjnik z brylantów, ale również brylantowe kolczyki, co oznaczało, że przeszkodziłem im w proszonej kolacji. Rzeczywiście zza drzwi dochodził pomruk głosów. - ... Dobrze cię widzieć - mówiła Anna serdecznie. - Chodź na drinka. Skończyliśmy właśnie jeść, panowie zabierają się za porto. - Przepraszam, nie wiedziałem, że przeszkadzam wam w kolacji -mruknąłem zakłopotany. - Myślałam, że wiesz. Charles mówił, że spotkał cię wczoraj. Zatrzymali się u nas z Lyle na kilka dni przed wyjazdem na wakacje do Devonu. - Musimy omówić kilka spraw. Zrezygnujemy z porto i pójdziemy do biblioteki - powiedział gładko Darrow, nim zdążyłem stracić oddech z przerażenia. - Ależ nie - odparłem natychmiast, wiedziony wielce złożonymi uczuciami. - Przywitam się naturalnie z Ashworthami. Co też by sobie pomyśleli? - Aysgarth... - zaczął Darrow, ale nie pozwoliłem mu dokończyć. - Z rozkoszą wypiję szklaneczkę porto - oświadczyłem stanowczo Annie. - Tego mi właśnie trzeba po długim, ciężkim dniu! - Odwróciłem się plecami do Darrowa, kręcącego gwałtownie głową z dezaprobatą, i żwawy niczym leming ruszyłem przed siebie, na spotkanie nieszczęścia. III. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem po wejściu do pokoju, była Lyle. Miała trochę dłuższe włosy, spływające na ramiona delikatnymi falami. Obcisłej czarnej sukni nie ozdobiła żadnymi klejnotami, jakby chciała powiedzieć Annie: Obwieszaj się jak choinka, ja nie muszę. Przywitała mnie spojrzeniem, które ludzie zwykle rezerwują dla zdechłego dorsza na rybnym straganie. - Dobry wieczór, pani Ashworth - powiedziałem. - Dobry wieczór, archidiakonie. - Nawet Garbo nie powiedziałaby tego z bardziej zniewalającą wyniosłością. - Jak się masz, Aysgarth - rzucił mimochodem jej mąż, gdy nogi niosły mnie w stronę najbliższego krzesła. - Wiedziałem, że wkrótce się spotkamy. - Gratuluję proroczego daru. - Opadając na krzesło obok niego, zdałem sobie sprawę, że nie wyciągnął w moją stronę dłoni, ale czy musiał? Po dobrym obiedzie był prawdopodobnie na tyle rozluźniony, że nie zawracał sobie głowy formami. - Przykro nam z powodu pańskiej straty - oświadczyła Lyle z nienaganną uprzejmością. - Mamy nadzieję, że żona wraca już do zdrowia. - O, tak. Dziękuję. - Szukając nerwowo jakiegoś tematu do rozmowy, zwróciłem się raptem do swojego sąsiada: - Jak chłopcy? - Miło, że pytasz. - Z ulgą odnotowałem, że Ashworth nagle zrobił się uroczy. Przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie, dawno temu w 1940 roku, kiedy zaczynał właśnie zbierać lekką ręką plony południowego pochodzenia, edukacji w szkołach publicznych i pierwszych sukcesów w karierze kościelnej. Ciągle jeszcze pamiętałem tamten odruchowy skurcz zazdrości i niechęci. Ja musiałem ciężko pracować na swój sukces. Ashworth gładko piął się po drabinie. Był jednym z tych ludzi, którzy nie mają kłopotów rodzinnych, problemów na drodze do kariery, a już na pewno żadnych osobistych kryzysów. Jak ciężkie nie były jego doświadczenia wojenne, otrząsnął się z nich bez wysiłku i z wrodzoną elegancją wszedł na powrót w rolę czarującego naukowca teologa, na której czekały go dalsze zaszczyty. Mogłem bez trudu wyobrazić go sobie na biskupim stolcu, zanim dojdzie pięćdziesiątki. - Tej jesieni Charley idzie do szkoły podstawowej - mówił w odpowiedzi na moje pytanie. - Michał jest jeszcze w przedszkolu. - Na pewno wyrośli od czasu, kiedy ich widziałem. - Uwaga była banalna, nic innego nie przychodziło mi jednak do głowy. Myślałem przede wszystkim o tym, żeby nie patrzeć na Lyle. - Kiedy właściwie ich widziałeś ostatnio? - zainteresował się Ashworth. - Cóż... - Nagle połapałem się, że jestem o krok od wspomnienia imienia Alexa. - Nie pamiętam, kiedy widział Michaela - wtrąciła Lyle. - Charleya spotkał u Jardineów na kilka dni przed pogrzebem. - A, prawda - powiedział Ashworth z najbardziej czarującym uśmiechem. - Żona powiedziała mi dokładnie, co zdarzyło się na tym pogrzebie. Poczułem się tak, jakbym spadał ze skały. Żadnemu lemingowi nie zdarzył się chyba równie długi upadek. - To musiało być straszne przeżycie, Lyle! - zawołała Anna współczująco. - Obydwoje Jardineowie byli ci tak oddani. - Jak rodzice. Dlatego nie potrafiłam później rozmawiać o pogrzebie, nawet z Charlesem. - No cóż - powiedział wreszcie Darrow, decydując się na interwencję. - Anno? - Otworzył drzwi, dając tym znak żonie. - Oczywiście. - Zwróciła się do Lyle: - Zostawmy panów przy porto i kościelnych ploteczkach. Jon, za kwadrans kawa w salonie. I proszę, dzisiaj wieczorem żadnych nie kończących się dyskusji na temat Reinholda Niebuhra, D. R. Daviesa, "wujka Toma Cobleya" i całej reszty. - Dobrze, kochanie - odparł Darrow potulnie. Anna była jedyną osobą na świecie, która mogła rządzić Darrowem, nie natrafiając na opór z jego strony. Zazwyczaj fascynowało mnie to przedstawienie, ale w tamtej chwili byłem w stanie takiego szoku, że ledwie zwracałem uwagę na ich słowa. Nie uszło natomiast mojej uwagi, że Lyle kompletnie mnie zignorowała, wychodząc z pokoju. - Nalej sobie porto, Charles - zaproponował Darrow, zamykając drzwi i kierując się w stronę barku. - Ty, Aysgarth, wolisz chyba brandy. - Sam też chętnie napiłbym się brandy - rzucił Ashworth w znakomitym nastroju. Właśnie drapałem się w górę po skale, powiadając sobie, że Lyle nie dopuściłaby się takiego szaleństwa, by zwierzyć się ze wszystkiego. Poważyłem się na mały test. - Słuchaj, przykro mi - zwróciłem się do Ashwortha. - Nie chciałem po raz drugi poruszać tematu Jardineów. Zorientowałem się, że to niemiły ci temat. Alex przed samą śmiercią powiedział mi o kłopotach w 1937 roku, kiedy... - Och, 1937 rok przeminął z wiatrem - odparł lekko Ashworth. -Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. - Nie? Alex ucieszyłby się, słysząc to. Bardzo bolał nad tym, że stosunki tak się popsuły - powiedziałem, pewien już, że Lyle dochowała sekretu. Lyle naturalnie przemilczała sprawę pogrzebu ze względu za dawne zadrażnienia, Ashworth zaś po zgrozie przeżyć wojennych uznał wreszcie przedwojenne waśnie za nieistotne. - Alex cieszył się, że Lyle wyszła właśnie za ciebie - ciągnąłem odprężony. - Lubił cię. - Przyzwoicie z jego strony - powiedział Ashworth sucho, po czym dorzucił trochę bardziej pogodnie: - Reąuiescat in pace! Na swój sposób był naprawdę niezwykłym człowiekiem... Jon, gdzie brandy? - Na pewno nie wolisz porto? - Całkiem na pewno. Napijemy się z Aysgarthem brandy. Prawda, Aysgarth? Jego pytanie wydało się nieco zaskakujące, ale potraktowałem je jako żart. Kiedy Darrow postawił przed nami kieliszki, zaprotestowałem lekko: - Dobrzy duchowni nie upijają się. - Och, zapomniałem, dobrzy duchowni nie upijają się. Nie popełniają też cudzołóstwa, prawda? - zareplikował natychmiast Ashwort w mrożącą ironią. Ponownie runąłem ze skały. Wychyliłem swoją brandy jednym haustem i ruszyłem do barku napełnić kieliszek. - Aysgarth - zareagował niezwłocznie Darrow - powinniśmy już chyba pójść do biblioteki, omówić sprawy kolegium. - Nie ma pośpiechu - odparłem. - Czemu przestępujesz z nogi na nogę, jak kot na rozpalonych cegłach? Nie poplotkowaliśmy jeszcze o Kościele. - Sięgnąłem po karafkę, ale Darrow był szybszy. - Cóż, skoro obydwaj pijecie brandy, przyłączę się. - Nalał sobie kilka kropel do kieliszka na likier nie większego od naparstka i zamknął karafkę w barku. - Co się mówi w Cambridge? - zwróciłem się zaczepnie do Ashwortha, czując w żyłach pijacką odwagę. Zauważyłem, że na stole nadal stoi karafka z porto. - Co słychać w katedrze? Biskup zdecydował w końcu, czy ważniejszy był Ezra czy Nehemiasz? - Nie mam pojęcia. Muszę się na powrót zaaklimatyzować w Cambridge. Jest mi trudno, ale pewnie tego nie zrozumiesz. Nie wiesz nic o doświadczeniach jeńców wojennych i ich problemach. - Tu się bardzo mylisz. Niosłem posługę jeńcom niemieckim w obozie na równinie Starbury. Byłem zdecydowany udawać za wszelką cenę, że nic się nie stało. Nikt nie powie, że umykam przed uprzywilejowanym Południowcem, któremu każdym porem skóry wychodzi etos najlepszych szkół publicznych. - Niemieccy jeńcy? - zapytał rozbawiony Ashworth. - I jak też godziłeś nazistów ze swoją rozlazłą liberalną teologią? - Charles - upomniał go cicho Darrow, ale Ashworth zignorował go i idąc za moim przykładem wychylił brandy jednym haustem. - A cóż jest takiego rozlazłego w chrześcijańskiej doktrynie nadziei? - zapytałem wojowniczo. - To nadzieja utrzymywała nas przy życiu w najczarniejszej godzinie, jaką przeżywała Europa. - Pozwól sobie powiedzieć, że tylko człowiek, który zaszył się w Starbridge na czas najczarniejszej godziny, jaką przeżywała Europa, może hołdować tak uproszczonej teologii rodem z dziewiętnastego wieku. - Charles, to obraźliwe - powiedział Darrow bardzo stanowczo, nie podnosząc jednak głosu. - Nie mogę pozwolić, by ktokolwiek z moich gości wysłuchiwał podobnych zniewag. - W porządku - rzuciłem, sięgając po stojącą na stole karafkę. -Ashworth ma rację. Przeżył piekło, gdy ja żyłem w niebie, o ile w czasie wojny można znaleźć się w niebie. Myli się tylko sądząc, że to właśnie pozwoliło mi trwać przy optymistycznej teologii. Ma się rozumieć, że modnie jest teraz być pesymistą, i czemu nie, po obozach koncentracyjnych i Hiroszimie? Prawdziwa teologia to jednak więcej niż moda, a moim zdaniem liberalny protestantyzm w swoim najlepszym wydaniu... - Nie dostrzegasz przerażającego zła - powiedział Ashworth. -Twoja teologia w 1946 roku nie ma żadnego znaczenia. - Liberalna teologia niczego nie zapoznaje. Zło jest oczywiście problemem, ale... - Problemem? Powiedziałeś "problemem"? - Ashworth nachylił się do przodu, chwycił karafkę i napełnił swój kieliszek niepewnym ruchem. Patrząc na niego, zdałem sobie sprawę, że i on wbrew moim oczekiwaniom znalazł się w ziemi jałowej, całkowicie różnej od mojej, niemniej wymagającej obecności Darrowa u stóp krzyża. -Miliony ludzi zostały wydane na tortury, zamęczone na śmierć w najokrutniejszy sposób, całe miasta obrócone w gruzy, całe narody wyniszczone, a ty mówisz, że to problem? - Nic nie rozumiesz - odparłem, gdy Darrow w milczeniu usuwał ze stołu karafkę. - Nie przeczę, że wojna była czymś nikczemnym... - Czemu nie użyjesz słowa "zło". - W porządku, skoro nalegasz. - Nalegam! Nie potrafisz spojrzeć w twarz złu, czyż nie tak? Wy liberalni protestanci nigdy nie potraficie. - To nie fair! - Doprawdy? Jak więc określisz spokojnego ojca rodziny, takiego jak ty czy ja, który całe dnie dokonuje eksperymentów medycznych na dzieciach? Powiesz wtedy o złu? Nie! Będziesz mówił o problemie, sprowadzisz w obleśny sposób zło do małej uciążliwości. - Rzecz w tym, że ci łajdacy nie byli spokojnymi ojcami rodzin, jak ty czyja... - Byli jak my ludźmi, a my mogliśmy zachować się jak oni... - Kompletna bzdura. - Otóż nie. Poncjusz Piłat był prawdopodobnie spokojnym ojcem rodziny. Ludzie, którzy przybijali Chrystusa do krzyża, byli prawdopodobnie spokojnymi ojcami rodzin. Powiem ci, że w każdym z nas drzemie zdolność czynienia zła, i dopóki nie uznasz tego faktu... - Fakt, który ty powinieneś uznać, Ashworth, zanim zanurzysz się na powrót w swoim neoortodoksyjnym morzu zagłady i beznadziejności, to że każdy człowiek nosi w sobie iskrę Ducha Świętego i że naprzeciw Chrystusa największe zło nic nie zdziała. - Jak zatem wytłumaczysz sytuację, gdzie Chrystus jest nieobecny, a zło panuje niepodzielnie? - Chrystus nigdy nie jest nieobecny. Przyznaję, że czasami może się tak wydawać, ale... - Zdarzyło mi się przeżywać sytuacje, kiedy był nieobecny -absolutnie, całkowicie, kompletnie nieobecny! - Nie mógł, jeśli byli tam ludzie Boga. To tylko twoje koszmarne wyobrażenia, twój krzyż, ale to złudzenie. Jest w każdej indywidualnej męce, gdyż jest Bogiem Ukrzyżowanym. Już samo Wcielenie oznacza... - O, Boże! - wrzasnął Ashworth, waląc pięścią w stół i porywając się z krzesła. - Jak możesz być tak ślepy! Nie widzisz? Musimy spojrzeć w twarz złu, by dostąpić odkupienia! Nie trzeba nam teologii Wcielenia, nie teraz, nie w 1946 roku, nie po tylu latach piekła! Trzeba nam teologii odkupienia. Musimy okazać skruchę, pochylić głowy i żyć, a nie gnić w beztroskim optymizmie i zdychać. -Chwycił kieliszek, trzasnął nim w kominek i wybiegł na oślep z pokoju. IV. Wybacz mu - powiedział Darrow. - Nie doszedł jeszcze do siebie po wojennych przeżyciach. - Mówiąc to, podszedł do drzwi. -Poczekaj tutaj. Sprawdzę, czy wszystko z nim w porządku - rzucił jeszcze przez ramię i wyszedł. Kiedy zostałem sam, natychmiast ruszyłem do barku. Darrow nie tylko go zamknął, ale na wszelki wypadek zabrał klucz ze sobą. Mruknąłem zdegustowany i zobaczyłem na stole jego nie ruszony kieliszek. Przypomniałem sobie Aidana, zawahałem się; w tej samej chwili Darrow wrócił do jadalni. - Dobrze się czuje? - zapytałem szybko. - Tak, przeprasza cię. - Ja jego też. Bardzo, naprawdę bardzo mi przykro, że tak go zdenerwowałem. Prawdziwa katastrofa. - Ani trochę - odparł zaskoczony Darrow. - Myślę, że wam obydwu dobrze to zrobiło. Zagapiłem się na niego. - Jak możesz mówić coś takiego? - Obydwaj powinniście byli wysłuchać, co drugi ma do powiedzenia. Z pozoru wyglądało to na starcie się dwóch różnych teologii, ale w gruncie rzeczy wypowiedzieliście coś dla was bardzo istotnego... Siadaj, Aysgarth, i nalej sobie wody. Opadłem na najbliższe krzesło. - Cokolwiek zaszło, powinienem był pamiętać o jego cierpieniach i okazać więcej zrozumienia. - To by się wcale nie spodobało Charlesowi. Celowo prowokował cię do kłótni. Chciał, pragnął nawet, usłyszeć, że opowiadasz się za idealizmem, który wojna zniszczyła. Ty zaś miałeś ochotę się kłócić, gdyż z jakichś powodów to, co mówił Charles, fascynuje cię. Obserwowałem twoją twarz. Mogłeś zamknąć tę kłótnię po pierwszym zdaniu, ale pochłonęła cię. Musiałeś pozwolić mu się wypowiedzieć. Nalałem sobie wody. - Podejrzewam, że chodziło o coś jeszcze innego. To prawda, co mówisz, niemniej tylko w połowie. Ashworth chciał się wyładować na mnie, bo wie, że bezceremonialnie przystawiałem się do jego żony po pogrzebie Jardinea. Zapadła cisza. Stopniowo zaczęła świtać mi w głowie prawda. Popatrzyłem na niego, spoglądał na mnie spokojnie, bez najmniejszego śladu zaskoczenia w twarzy. - Wiedziałeś - szepnąłem. - Wiedziałeś. - Cóż w tym dziwnego. Jestem przewodnikiem duchowym Charlesa. - Nie. Wiedziałeś od dawna. Od samego początku. Wiedziałeś. - Aysgarth, mój drogi, nie zachowuj się tak, jakbym był jakimś diabolicznym jasnowidzem. Prawda była oczywista. Kiedy tylko zobaczyłem cię tamtego ranka w Crusaderze, zrozumiałem, że stało się coś bardzo złego. Potem dowiedziałem się od Lyle (a wiedziałem, jak bardzo przeżywa zaginięcie Charlesa), że byliście sami w domu z ledwie trzymającą się na nogach Carrie... - To. ty powiedziałeś Ashworthowi? - Nie bądź śmieszny! Jestem księdzem, a nie wiejską plotkarą. - Jak więc u licha dowiedział się o wszystkim? - A jak ci się zdaje? Kiedy wczoraj usłyszał od ciebie, że była na pogrzebie Jardinea, zapytał, co się wydarzyło, a ona dokładnie opowiedziała. - Nie mogła! Przyrzekła mi, że zapomni o wszystkim... - Lyle doszła do wniosku, że najlepiej będzie powiedzieć całą prawdę. - Ależ to katastrofa! - Wcale nie. Prawda została ujawniona, powiedziała o tobie, powiedziała o pogrzebie. Teraz mogą dojść do porozumienia, uporać się z problemem Jardineów, spojrzeć z nadzieją w przyszłość. Prawda, że Charles ma ciągle ochotę wyładować się na tobie, ale przejdzie mu to. Wie, że Lyle kocha tylko jego. To ty nie dojdziesz ze sobą do ładu, dopóki będziesz udawał, że nic się nie zdarzyło. - Nic się nie zdarzyło. Nie w prawniczym znaczeniu słowa. - Aysgarth, jesteś duchownym. Zostaw prawnicze definicje prawnikom. - Tak, pewnie powinienem, ale nie śmiem. Lepiej schronić się za prawniczymi formułkami, niż stawić czoło temu, co się stało. - Napiłem się wody i sięgnąłem po papierosa. - Obawiam się, że nie najlepszym duchownym, w gruncie rzeczy bardzo kiepskim. Problemy psychologiczne. Ciemna strona ego. - Jakoś udało mi się zapalić papierosa. - Muszę używać współczesnej terminologii - powiedziałem. - Odmawiam, stanowczo odmawiam, rozmowy o demonach i Szatanie. Przestarzały symbolizm. Nie zgadzam się. Nie będę rozmawiał o demonach i Szatanie. - Nie, nie - odparł Darrow uspokajająco. - Nie ma potrzeby. Po co? - Mnóstwo ludzi ma problemy psychologiczne - ciągnąłem. -Normalna rzecz. Nie ma się czym podniecać. Póki człowiek potrafi się kontrolować, wszystko w porządku. - Naturalnie. - Kłopot zaczyna się, gdy stracić kontrolę. - To trudna sytuacja. Nawet napawająca lękiem. - Napawająca lękiem. Boję się - powiedziałem i zadrżałem na całym ciele. - Bardzo się boję. Darrow nic nie odpowiedział. Wstał, nalał mi ponownie wody i usiadł obok mnie. - Coś strasznego stało się dzisiaj wieczorem. Omal nie uderzyłem mojej szwagierki. Uderzyłbym, gdyby nie Stokrotka. - Rąbnąłbyś ją, czy trzepnął? - Jedno i drugie. Zbiłbym na kwaśne jabłko. Chciałem tego. Miałem ochotę. Przyjemność. Podniecenie. Obrzydliwość. - Skryłem twarz w drżących dłoniach i powiedziałem: - Trzymam go w zamknięciu, ale czasami wydostaje się na wolność. Boję się go. Tak się boję. - Dobrze, że jesteś w stanie powiedzieć to na głos. Znaczy, że nie kryjesz go za kurtyną, gdzie może rosnąć w siłę. Dostrzegasz jego istnienie. - To kwestia sprostania bólowi, jak powiedziałby Aidan. - Miałem zapytać cię o Aidana... - Aidan, Ashworth, nawet Mellors, biedny człowiek, z którym widziałem się dzisiaj po południu... Każdy z nich na swój sposób mówił o jednym i tym samym. O grzechu, sądzie, skrusze i zbawieniu. Ashworth mówił... mówił o zwykłych, spokojnych ojcach rodzin, którzy zdolni są czynić zło. Upierał się, że musimy stawić czoło złu, jeśli chcemy dostąpić odkupienia... Masz rację, jego słowa miały w sobie coś przeraźliwie fascynującego, oznaczały, że muszę stawić czoło własnemu demonowi i egzorcyzmować go... Nie żebym wierzył w egzorcyzmy, o nie. Albo w demony. Mówię symbolicznie. - Rozumiem - rzekł Darrow kojącym głosem i dodał zaraz, nie szukając nawet właściwych słów: - Chcesz powiedzieć, że czas, byś świadomie rozważył swoje kłopoty psychologiczne i znalazł zadowalające rozwiązanie. - Dokładnie. - Poczułem się trochę lepiej, bezpieczniej, kiedy przeszliśmy do współczesnego nazewnictwa, nim jednak zdołałem się powstrzymać, już mówiłem: - On mnie zniszczy, jeśli go nie egzorcyzmuję. Zrozumiałem to dzisiaj wieczorem. Zatem ja muszę go zniszczyć, zanim on zniszczy mnie. - To ważne, byś przyjął zdecydowaną postawę wobec własnych problemów. Bardzo dobrze - stwierdził Darrow ciągle cudownie łagodny wobec moich chaotycznych poczynań. - A teraz do roboty. Potrafiłbyś mi streścić spotkanie z Aidanem? Nie muszę chyba podkreślać, że nie masz najmniejszego obowiązku zdradzać tajemnic konfesjonału, ale... - Nie było żadnego konfesjonału. Rozmawialiśmy po prostu. - Rozumiem. Niemniej mogłeś zawierzyć Aidanowi rzeczy, o których wolałbyś, żebym nie wiedział... - Skoro już wiesz, jak się zachowałem po pijanemu wobec Lyle i skoro już ci powiedziałem, jak się nieomal zachowałem wobec szwagierki na trzeźwo, to czemu u licha nagle miałbym kryć przed tobą szczegóły spotkania z Aidanem? Może jestem wrakiem duchowym - powiedziałem gniewnie - na tyle rozbitym, że uciekam się do staroświeckiego symbolizmu, ale to nie znaczy, że zasługuję na wariackie papiery. - Uważam, że ten szczególny symbolizm oznacza szczyt zdrowia psychicznego - odparł Darrow z uśmiechem. - Czemu nazywać szpadel narzędziem ogrodniczym, kiedy nazywamy go szpadlem? - Darrow, nie wierzysz przecież na serio w demony... - Nie, ma się rozumieć, że nie. Opowiedz mi o Aidanie. Niczym adwokat przygotowujący się do przedłożenia w krótkich i trafnych słowach złożonej sprawy sądowi, zebrałem myśli i zacząłem opisywać swoje przeżycia w Londynie. V. Skończyłem właśnie opowiadać o spotkaniu z Aidanem i miałem zamiar zreferować rozmowy z rodzeństwem, gdy w jadalni pojawiła się Anna Darrow. - Jon, jesteś po prostu nieznośny! Mówiłam, że kawa za kwadrans... - Przepraszam - wtrąciłem pospiesznie. - To moja wina. - Daj spokój, to jego wina. Bierze na siebie zbyt wiele, a potem zapomina o formach towarzyskich, uznając, że nie ma na nie czasu, i tak jest ciągle. Jest zupełnie niepoprawny. - Pochyliła się i pocałowała go w czubek głowy. - Lyle i Charles dawno już poszli spać, a ja mam dość samotnego przesiadywania w salonie. Pewnie nie ma nadziei, żebym zobaczyła cię przed północą? - Nie czekaj raczej na mnie... - Coś zbyt znajomo zaczynają mi brzmieć te słowa, ojcze Darrow! - Tak, kochanie, i za każdym razem, gdy je wymawiam, zanoszę dzięki, iż nie stanowią powodu do rozwodu. Wybacz, że jestem taki nieznośny. - Poddaję się - powiedziała Anna, całując go powtórnie. - Dobranoc, Nevilleu - dodała jeszcze i zostawiła nas samych. - Darrow, przepraszam, że zabieram ci czas o tak późnej godzinie - zacząłem, gdy tylko drzwi się zamknęły. - Może wolisz, żebym przyjechał jutro... - Aysgarth, przechodzisz kryzys. Desperacko potrzebujesz pomocy. Zrobiłeś najsłuszniej, jak mogłeś, przyjeżdżając tutaj, a skoro już jesteś, musisz zostać. Myślisz, że naprawdę potrafiłbym cię odesłać, żeby znaleźć się przed północą w łóżku z żoną? Za jakiego masz mnie księdza? Mój osobisty czołg jechał mi znowu na ratunek, niepowstrzymany, niezawodny, niosący niewypowiedzianą pociechę. Poprawiłem się na krześle, posłałem mu niepewny uśmiech wyrażający wdzięczność i powróciłem do swojej opowieści. VI. Kiedy skończyłem mówić o rodzeństwie, opowiedziałem o biskupie Bellu, lordzie Flaxtonie i Mellorsie. Powiedziałem nawet, jak udało mi się uspokoić biskupa Ottershawa obietnicą przejęcia sprawy filii kolegium teologicznego. - Na pewno był ci nieskończenie wdzięczny - podsumował Darrow jadowicie. - Powiedział dosłownie: "Co bym bez ciebie począł, Nevilleu"? - Niezwykle trafne pytanie. - Ani w połowie tak trafne, jak to, które chcę ci właśnie zadać. W jakim iść kierunku? Mam taki zamęt w głowie, że nic nie umiem postanowić. Czego Bóg ode mnie żąda? - Rzeczywiście! Ani ty, ani ja w obecnej sytuacji nie zdołamy odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że Aidan miał rację. Przyszłość pozostanie tak długo niejasna, jak długo nie uporamy się z przeszłością. - Ale ja muszę się uporać z przyszłością - upierałem się, rad wreszcie zaprzestać pasowania się ze swoim demonem. Zachowywałem się jak Sandy, który domagał się biszkoptów oblanych z obydwu stron mleczną czekoladą. - Chcesz powiedzieć, że w tej chwili w ogóle nie możemy rozmawiać o biskupie Bellu i lordzie Flaxtonie? - zapytałem już łagodniejszym tonem. - Możemy - zgodził się Darrow - ale do niczego nie dojdziemy poza samymi domniemaniami. - Zachowujesz się tak, jakby te spotkania nie miały żadnego znaczenia, a ja miotam się między dwoma różnymi światami. - Oczywiście, że się miotasz, i naturalnie te spotkania miały swoje znaczenie, a jednak upatrujesz go może nie tam, gdzie trzeba. Bardzo dobrze - powiedział Darrow, zmieniając taktykę, uznawszy, że pacjent powinien się trochę rozchmurzyć. - Przyjrzyjmy się zatem przyszłości. Co twoim zdaniem zdarzyło się podczas spotkań z Bellem i Flaxtonem? - Dwaj zupełnie odmienni ludzie nakreślili przede mną widoki dwóch zupełnie odmiennych karier. Z tego, co mogę zrozumieć, Bell reprezentuje Boga, a Flaxton Szatana, chociaż ma się rozumieć, kiedy mówię Szatan, nie mam na myśli... - Nie trudź się, Aysgarth, nawet ja nie upatruję w nim kusego z rogami. Dlaczego jednak automatycznie zakładasz, że Flaxton reprezentuje Szatana? Ktoś w końcu musi nieść posługę bogatym, a jeśli ty masz, jak się zdaje, szczególną słabość do arystokracji, może być to równie ważne zadanie, jak twoja praca wśród niemieckich jeńców. - Tak, ale Bell daje mi szansę spełnienia liberalnych marzeń i ideałów... - To wcale nie musi być takie dobre - zareplikował natychmiast Darrow. - Zakładając, że twój liberalny idealizm uniemożliwia ci zmierzenie się z grzechem i złem, powinniśmy dalej założyć, że należy ten idealizm wytłumić, a nie odwrotnie. Wejście w świat Bella może być dla ciebie ryzykowne. Będziesz niczym alkoholik, który podejmuje pracę w pubie. - Przesadzasz! Podziwiam Bella, jakim sposobem może mi to zaszkodzić? Prawda jest taka, że trzeba mi nowego bohatera, starszego duchownego, który... - Wybacz, Aysgarth. Nie chcę, żeby wyglądało, że czepiam się każdego twojego słowa, ale muszę ci całkiem szczerze powiedzieć, iż ostatnia rzecz, jaką mógłbyś zrobić, to znaleźć sobie bohatera i uciec od rzeczywistości. Trzeba ci zapewne przyjaźni jakiegoś bardzo mądrego duchownego, powinien być to jednak ktoś nieznany, żyjący w zaciszu, z dala od świata. Inaczej zaraz dopatrzysz się w nim kolejnego trofeum i wasze wzajemne stosunki stracą na prawdzie, efektywności, przestaną być zdrowe. - Nie wolno mi podziwiać Bella? - Ależ podziwiaj go, nie zapominaj tylko, że nie jest świętym i ma swoje wady. Uważam na przykład, że jest zbyt uparty, jakby czerpał perwersyjną przyjemność z tego, iż ludzie odwracają się do niego plecami. Dalej, nie potrafi się nikomu podporządkować, chce zawsze sam sobie być panem i głosić swoje posłanie. Można podejrzewać, że szczęśliwie dla niego został wymanewrowany z arcybiskupstwa. Gdyby stał się głową Kościoła, ujawniłyby się jego wszystkie braki, a tak jako biskup Chichesteru ma pole do rozwijania niezwykłych talentów... Ale wdaliśmy się w dygresje. Wracając do twojej przyszłości... - Darrow, zanim zaczęliśmy tę rozmowę, wydawało mi się, że nie sposób wprawić mnie w jeszcze większe pomieszanie, a teraz zaczynam tak się czuć, jakbym... - Tak się czujesz, bo nie odpowiedziałeś sobie właściwie na moje pierwsze pytanie. Chciałem, żebyś porzucił na chwilę świat marzeń i stanął na twardym gruncie, zapytałem: co twoim zdaniem zdarzyło się podczas spotkań z Bellem i Flaxtonem? A prawidłowa odpowiedź brzmi: niewiele. Bell wspomniał coś luźno o odbudowie europejskiej i poprosił, żebyś kiedyś do niego zajrzał, ale nie zaproponował ci na razie żadnej pracy. Flaxton przechwalał się politycznymi koneksjami i dawał do zrozumienia, że byłoby mu miło mieć w Londynie duchownego brata łatę, który przebija co chwilę jego greckie i łacińskie cytaty. Daleko ci jeszcze do Westminsteru czy Świętego Pawła, jako że Flaxton nie ma żadnych wpływów w Kościele. Wiadomo, że polityczne wpływy mogą mieć kluczowe znaczenie, ale dzisiejsi politycy próbują przynajmniej nie wtrącać się w sprawy Kościoła. Pan Attlee bardzo zwraca uwagę na kwestię nominacji. - Flaxton ma rzeczywiście maniery dziewiętnastowiecznego sobiepanka, ale czy to, że obydwa spotkania nie prowadziły do żadnych konkretów, ma oznaczać... - Tak, zastanówmy się, co ma to oznaczać. Moim zdaniem rzeczywista waga tych spotkań nie polega na otwarciu przed tobą cudownych możliwości, bo nie otworzyły. Uświadomiły ci natomiast, jakie posiadasz talenty, a twoją rzeczą jest osądzić, w jaki sposób możesz je najlepiej spożytkować w służbie Bożej. Na przykład nie jesteś takim duszpasterzem niedojdą, jak zawsze sądziłeś. Pozbyłeś się, użyjmy współczesnej terminologii, kompleksu niższości, który brał się i z twojej wrodzonej nieśmiałości, i z twojego pochodzenia. To nie bez znaczenia, że odniosłeś sukces pośród ludzi nie mających nic wspólnego z angielskim systemem klasowym. Nigdy o tym nie pomyślałem. - Chcesz więc powiedzieć... - zacząłem, kiedy skończyłem już boczyć się na niego. - Chcę powiedzieć, że twój widnokrąg się poszerzył. Nie musisz już myśleć, że dobrze będziesz służyć Bogu wyłącznie jako administrator. Z drugiej jednak strony, i jest to sprawa, która zdaje się zupełnie uchodzić twojej uwagi, te spotkania podkreślają tylko, jakim skutecznym potrafisz być administratorem. "Co ja bym począł bez ciebie?" - woła doktor Ottershaw, gdy po raz nie wiadomo który usuwasz mu kłody spod nóg. Tak cię zaprzątnęli Bell i Flaxton, że puściłeś mimo uszu serdeczne peany doktora Ottershawa. - To dlatego, że peany doktora Ottershawa nie są niczym nowym. - Tak, ale ich znaczenie w tym leży, że to nie Bell ani Flaxton, lecz doktor Ottershaw będzie miał decydujący wpływ na twoją dalszą karierę. Bez wątpienia od dawna wspomina o tobie w rozmowach z liczącymi się ludźmi. Nie mam gorącej linii, która pozwoliłaby mi usłyszeć słowo z rozmów tych wysoko postawionych dżentelmenów, ale jestem prawie pewien, że mówią: Niech Aysgarth doprowadzi staruszka do emerytury, wprowadzi nowego, będzie wtedy pod pięćdziesiątkę, w sam raz gotów do dalszych awansów. - Wcale nie jestem pewien, czy nadal chcę być archidiakonem. - Rzecz w tym, że nic na twojej drodze nie będzie nadal takie samo. To, że uwolniłeś się od kompleksu niższości oznacza, że będziesz odtąd znacznie lepszy w pracy duszpasterskiej, a tej jest wiele, gdy ktoś sprawuje urząd archidiakona, czy nie tak? Przecież twoje zadanie nie kończy się na uczestniczeniu w zebraniach różnych komitetów diecezjalnych, inspekcjach w kościołach i utrzymywaniu doktora Ottershawa w stanie jakiego takiego ładu. - To prawda. - Pomyślałem o Mellorsie. - Nie przeczę, że przyjemnie byłoby czekać, aż spadną na mnie awanse - rzekłem po chwili. - Jeszcze nie tak dawno nic innego mi się nie marzyło. Niemniej jednak... - Chciałbyś pracować dla Bella. W porządku. Zawsze to lepiej, kiedy człowiek wie, czego naprawdę chce. A jednak, że ty czegoś chcesz, nie musi oznaczać, że Bóg chce dla ciebie tego samego. W tej chwili możesz nie widzieć przed sobą żadnych perspektyw... - Chcesz mi oględnie dać do zrozumienia, że żyję złudzeniami. - Skądże! - Darrow oburzył się do żywego. - Chcę ci oględnie dać do zrozumienia, że nie mamy w tej chwili dostatecznych informacji, by wiedzieć, jakie Bóg ma wobec ciebie zamysły, a mówienie o tym, czego ty chcesz, aczkolwiek zajmujące, daleko nas nie zaprowadzi. A teraz, skoro już ci dowiodłem, miejmy nadzieję, że przyszłość jak na razie jest zbiorem mglistych domniemań... - Jest jeszcze możliwość, że nie zniosę dłużej swojego małżeństwa i zostanę wywalony z Kościoła za opilstwo i wiarołomstwo po burzliwej rozprawie rozwodowej. - To jeszcze jedno mgliste domniemanie, zgoda. Szkoda chyba czasu dumać teraz nad rzeczami, które mogą się nigdy nie zdarzyć. Przejdźmy lepiej do tego, co już się zdarzyło. Porozmawiajmy o spotkaniach z twoją siostrą i bratem. Raz jeszcze zadam ci to samo pytanie: co twoim zdaniem zdarzyło się w czasie tych spotkań? - To się zdarzyło - odparłem ponuro - że czułem się jak Alicja po drugiej stronie lustra, gdzie wszystkie moje wyobrażenia zostały obrócone na nice. - Znakomicie! - zawołał Darrow zachwycony. - Bardzo dobrze! Zaczynamy wreszcie robić postępy. VII. Zdarzyło się to - ciągnął Darrow - co Aidan miał nadzieję, że powinno się zdarzyć. Udało ci się odkryć nowe oblicza niezwykle złożonej rzeczywistości, dzięki czemu zbliżyłeś się o krok do prawdy. - To cudowne - odparłem z przekąsem - ale ciągle jestem w lesie. Mogę myśleć, że wszystko, co powiedzieli Willy i Emily, było prawdą, a jednocześnie wszystko, co powiedzieli, było fałszywe. - To dobrze. Jesteśmy w krainie paradoksów Aidana, co oznacza, że możemy być blisko prawdy. Spróbujmy posunąć się dalej. Możesz jakoś zilustrować paradoks, podać jakiś przykład owej fałszywej prawdy, czy też było to tylko ogólne, niejasne wrażenie? - Nie. Służę ci przykładami. Ot chociażby, Emily i Willy są przekonani, że małżeństwo naszych rodziców było jedną wielką klęską, ja go natomiast zupełnie takim nie pamiętam. Zapamiętałem rodziców szczęśliwych, żartujących, roześmianych i stąd jestem przekonany, że wizja klęski musi być całkowicie fałszywa, aczkolwiek rozumiem, skąd takie przekonanie u Willyego i Emily. Matka była schorowana po tylu ciążach, mogła stać się wymagająca i uciążliwa. Jeśli idzie o ojca... Musiał być dla matki pod pewnymi względami rozczarowaniem. Zapewne chciała widzieć w nim człowieka sukcesu, jak wuj Willoughby... Mamy więc sytuację, w której obydwie strony mogły czuć się unieszczęśliwione i może w istocie czuły się, może po prostu wymazałem z pamięci to, czego pamiętać nie chciałem. - Niekoniecznie. Może obydwa spojrzenia na to małżeństwo są poprawne. - A to jakim sposobem? - Nawet najszczęśliwsze małżeństwa mogą przeżywać swój czas marny. Dobrze, jakiś następny przykład? - Najbardziej uderzającym paradoksem jest nasze widzenie matki. Każde z nas jakby należało do radykalnie innego obozu. - Co z wujem Willoughbym? Pokręciłem głową. - Nie. Tu potrafię zrozumieć, dlaczego mamy tak odmienne zdania. Rozumiem, dlaczego Emily upatruje w nim bohatera, przy pewnym wysiłku potrafię nawet zrozumieć, dlaczego Willy opisuje go jako FalstafFa, starego nicponia, nie zaś kompletnego szubrawca. Jeśli jednak chodzi o matkę... - Zamilkłem. - Wasze zdania są nie do pogodzenia. - Absolutnie. Mamy tu potrójny paradoks ofiary-czarnego charakteru-heroiny. - Emily, jeśli pamiętam, widzi w niej ofiarę opresjonowaną przez mężczyzn. - Tak. Kompletna bzdura. Matka nie była niczyją ofiarą. Była twarda jak dragon! - A więc Willy ma rację, że była przerażająca. - Nie, nie, nie. I to kompletna bzdura. Matka była zupełnie wspaniała, czarująca, dowcipna, błyskotliwa. Błąd Willyego i Emily polega na tym, iż widzą w niej nie najładniejszą kobietę, za mądrą do okoliczności, która cudem uniknęła staropanieństwa. Prawda o matce - realna prawda - jest taka, że przez większość życia któryś z jej trzech mężczyzn ślepo o nią dbał. Ojciec, wuj Willoughby, wreszcie ja sam. Moja matka - rzekłem stanowczo - była femme fatale. - Jak lady Makbet. - Tak, ale Willy czyni zupełnie niewłaściwą paralelę, przyrównując ją do literackiej bohaterki pozbawionej skrupułów, gdy ja widziałbym w niej heroinę. - Jakiego rodzaju heroinę? - zainteresował się Darrow. - Rozumiem, że możemy wykluczyć małą Nell, Dorę Copperfield i Amelię Sedley, co powiedziałbyś o Katarzynie Earnshaw albo Elżbiecie Bennet? - Nie, nie, nie - odparłem ze zniecierpliwieniem. - Sięgasz do złej epoki i nie do tego kraju. Matka była kimś w rodzaju Heddy Gabler. - A, oczywiście! - zawołał Darrow, zły na siebie, że myśli tak wolno. - Kobieta-potwór Willyego i tragiczna ofiara Emily! - Nie, nie, nie - zirytowałem się po raz trzeci. - Czarująca femme fatale, która zahipnotyzowała trzech mężczyzn. - No tak, ale wszystkie trzy obrazy są prawdziwe - stwierdził Darrow. - Hedda Gabler była potworem i ofiarą, i kobietą fatalną, która zahipnotyzowała trzech mężczyzn. Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczami. - Nie - powiedziałem w końcu. - To nie tak. Zostawmy Heddę Gabler. To zwodniczy przykład. Matka nie była ofiarą. Obstaję uparcie, że nie była ofiarą. I nie była potworem. Obstaję uparcie, że nie była potworem. Była kobietą fatalną. Uwielbiałem ją, ona mnie uwielbiała i zawsze mieliśmy znakomity kontakt, jeśli nie liczyć niesnasek w 1938 roku, co nie miało naturalnie żadnego znaczenia i obydwoje zgodziliśmy się, że należy zapomnieć o owym incydencie... - Co dokładnie wtedy zaszło? - zapytał Darrow. - Pokłóciliśmy się, jak to może zdarzyć się zawsze, gdy małżeństwo przyjmuje pod swój dach któreś z rodziców, zdolne pokazać trudniejsze strony swej natury. Nieważne zresztą. Matka w tej chwili nie jest ważna. - Nie jest? - Nie. To nie z jej powodu czuję zamęt w duszy. Nasze stosunki były jasne i oczywiste. To z ojcem nie potrafię dojść do ładu. Popełnił samobójstwo czy nie popełnił? - To jest pytanie. Przyznaję. Kluczowe. - Przyznajesz? Niebiosom niech będą dzięki. Przez chwilę już myślałem, że zechcesz bawić się we freudystę i ciągnąć w nieskończoność temat matki. - Mam nadzieję - rzekł Darrow dwornie - że nigdy nie pozwalam sobie ciągnąć w nieskończoność tematu czyjejkolwiek matki. Nie, też uważam, że osobą, od której powinieneś zacząć, jest ojciec, i powiem ci dlaczego, dlatego że to twój stosunek do ojca jest jasny i oczywisty. - Jak możesz tak mówić, kiedy ja sobie łamię głowę nad kwestią samobójstwa? - Właśnie dlatego, że łamiesz sobie głowę. To oznacza, że wkroczyliśmy na obiecujący grunt. Łatwo położyć kres tym łamańcom, dowiadując się, w jaki sposób umarł twój ojciec. - Ale... - Gdybyś miał gorsze wątpliwości co do ojca, rzecz nie miałaby się tak prosto, ale tak przypuszczam, że jest to jedyny punkt, gdzie masz do czynienia z całkowicie pochwytną rzeczywistością. Doszedłeś do tego, że czułeś złość do ojca za to, że umyślnie cię opuścił, i ta złość kazała ci upodobnić się do wuja Willoughbyego. Tymczasem wiesz, że jeżeli ojciec nie popełnił samobójstwa, to potrafisz mu wybaczyć i wreszcie pogodzić się z jego pamięcią. - I odtąd będę żył długo i szczęśliwie? - Nie, tu dopiero zacznie się naprawdę ciężka praca. Jak powiedział Aidan, musisz pogodzić się z całą trójką. Nie możesz poprzestać na ojcu. Pozostaje jeszcze matka i wuj. - Z matką nie ma kłopotów, jeśli jednak sądzisz, że potrafię przebaczyć wujowi Willoughbyemu, że wysłał mnie do tego obozu, kiedy miałem siedem lat i popychał przez cały okres dorastania... - Zostawmy na razie wuja i zajmijmy się ojcem. Ciągle jesteś przekonany, że popełnił samobójstwo, chociaż Willy zupełnie w to nie wierzy? - Też chciałbym nie wierzyć. Kłopot w tym, że nigdy nie zyskałem pewności, a skoro nie wiem na pewno... - Jak mógłbyś się dowiedzieć? Jak mógłbyś wreszcie ustalić prawdę? - Nie mam pojęcia. - Usiłowałem myśleć konkretnie. - Może mógłbym wysłać prywatnego detektywa do Maltby, żeby wydobył akt zgonu. - Czemu nie miałbyś sam jechać do Maltby? - Nie mógłbym wrócić do Yorkshire. - Tak - przyświadczył Darrow. - Mówiłeś mi o tym kiedyś. Zastanawiałem się wtedy, dlaczego jesteś taki nieugięty i nadal nie potrafię sobie odpowiedzieć. Jest tam coś, czego się boisz, czy tak? Coś wielkiego i przerażającego, co należy trzymać pod najgrubszym dywanem i za najcięższą kurtyną, jaką zdołasz znaleźć. Czułem, jak cała krew ze mnie uchodzi. Z trudem łapałem powietrze, odjęło mi mowę. Darrow mówił od niechcenia: - On jeszcze żyje, prawda? Tak myślałem. Jakiś czas temu już mnie uderzyło, że tylko o jego śmierci nie wspomniałeś. Wpatrując się w niego z pełną fascynacji zgrozą, zorientowałem się raptem, że nie mam przed sobą Darrowa, groźnego magika, wyciągającego straszne prawdy z kuglarskiego kapelusza, ale wuja Willoughbyego, osiemdziesięciodwuletniego niezniszczalnego starca, który przeżył mojego ojca, matkę, wszystkich swoich przyjaciół, i nadal zażywał sławy najbogatszego człowieka w Maltby oraz ciągle cieszył się, jak chełpliwie donosił Emily w ostatniej kartce z życzeniami bożonarodzeniowymi, zdobytymi w życiu trofeami. Część trzecia. ¦ • ¦ZBAWIENIE. "Doświadczenie tego, co wieczne, o którym opowiada niniejsza książka... to jedność poprzez syntezę, osiągnięcie nowego wymiaru przez w pełni zintegrowaną osobowość". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. Rozdział pierwszy. "W wędrówce każdego człowieka przychodzi taki czas, gdy wybiera ścieżkę posłuszny nie tyle nakazom własnej natury, ile głosowi płynącemu z zewnątrz". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Krzyż i kryzys. 1. Jeśli pomyślałeś przez chwilę, że zbliżę się do tego człowieka bodaj na pięćdziesiąt mil - powiedziałem do Darrowa - to postradałeś rozum. - A nie powiedział ci Aidan, że chociaż dla różnych słusznych powodów gorąco nie znosisz wuja, to żywisz gdzieś w głębi serca sympatię do staruszka? Jakim sposobem Falstaff Willyego u ciebie zamienił się w hrabiego Drakulę? Niezdolny wydusić słowa, dygotałem na krześle. - Jak myślisz - zapytał Darrow najłagodniejszym głosem -jak się zachowa, gdybyście się spotkali? - Zabije mnie. - Aha. Wspaniała historia dla prasy brukowej. ARCHIDIAKON ZAMORDOWANY PRZEZ STARUSZKA EMERYTA. ZEMSTA EKSBURMISTRZA. - Darrow, to poważna sprawa. - Dlatego chcę ci pokazać, jakie absurdy wygadujesz. Jasne, że staruszek cię nie ukatrupi. Ile on ma lat? Siedemdziesiąt pięć? Osiemdziesiąt? Staruszkowie w tym wieku wpadają w zachwyt, gdy niespodzianie pojawia się ktoś przypominający im przeszłość. - Nie ten staruszek. Nie po tym, co zaszło między nami, gdy powiedziałem mu, że przystępuję do Kościoła. - Może źle cię zrozumiałem, odniosłem jednak wrażenie, że zupełnie pogodził się z faktem, iż nie będzie miał siostrzeńca premiera. Czyż nie ujrzał cię natychmiast arcybiskupem Yorku i nie zaczął planować pierwszej wizyty w Bishopthorpe? - Tak, to było nie do przyjęcia. Słuchać nie mogłem, jak robi z mojego powołania jeszcze jedną gonitwę za trofeami. Pragnąłem tylko jednego, zerwać ostatecznie z nim i jego wyobrażeniami o życiu. - Ale całymi latami niewolniczo zabiegałeś o jego miłość i akceptację... - Dokładnie. Wreszcie znalazłem się na pozycji, z której mogłem mu odpłacić za wszystkie cierpienia. - Ano tak - powiedział Darrow. - Teraz zaczynam chyba rozumieć. Prawdziwą nagrodą był odwet, tak? To stwierdzenie, wypowiedziane bez cienia krytycyzmu przyniosło mi wielką ulgę, zdejmowało ze mnie ciężar wyjaśnień, ratowało przed potworną koniecznością wypowiedzenia niewypowiedzianego. - No więc nadszedł wreszcie moment, kiedy mogłeś podeptać jego miłość i akceptację i rzucić mu je w twarz - zamyślił się Darrow. -I coś mi mówi, że nie jest człowiekiem, który nadstawił pokornie drugi policzek. - Nie. Uderzył mnie. - Nie jestem zdziwiony. Myślę, że ty też chyba nie byłeś? - Nie. Sprowokowałem go do uderzenia, po to by mu oddać. - To już cała walka. Lepiej się potem czułeś? - Lepiej? - Przestałem wpatrywać się we własne wyłamywane palce i spojrzałem na niego niedowierzająco. - Byłem młody, chciałem zostać duchownym. Wypiłem kieliszek za dużo i wcale nie dlatego tylko, żeby uspokoić nerwy. Chciałem dodać sobie odwagi, a zyskałem tyle, że wypuściłem swojego demona z zamknięcia i pozwoliłem, by mną zawładnął. Mówiłem okrutne rzeczy, rzeczy, o jakich chrześcijanin nie powinien nawet myśleć, a co dopiero wypowiadać, a kiedy już go uderzyłem... - Spodobało ci się to. - Mojemu demonowi się spodobało. Kiedy na powrót go usidliłem, byłem przerażony tym, co się stało. Nie to, że czułem się zbrukany, byłem przerażony, przerażony tym, co jeszcze może zdziałać w przyszłości. Poczułem się pewniej, gdy wdziałem wreszcie szaty duchowne, miałem wrażenie, że to rodzaj zbroi. A jednak od czasu do czasu walka z wujem Willoughbym wracała w snach; albo on mnie zabijał, albo ja jego... - Nic dziwnego, że nigdy później nie odważyłeś się zbliżyć do niego. - Spotkanie nie wchodziło w grę. Tak strasznie się bałem, że gdybyśmy znowu się spotkali... - Demon wydostałby się z zamknięcia i zawładnął tobą. Tak, musisz go egzorcyzmowac, to pewne, obawiam się jednak, że nie osiągniesz tego powtarzając w kółko: nigdy więcej nie pojadę do Yorkshire. Musisz dać sobie szansę pozbycia się tego przemożnego strachu. - Nie mogę spotkać się z wujem. Nie mogę. Nie rozumiesz, że takie spotkanie jest zupełnie niewyobrażalne? - Och, myślę, że bez kłopotów można sobie wyobrazić taką scenkę. Czemu nie miałbyś stanąć w progu jego domu z jakimś niewinnym słowem na ustach, na przykład "Witaj". - A co powiem później? Skąd masz pewność, że mój demon się nie odezwie? - A dlaczego uważasz, że miałby się odezwać? Dużo bardziej prawdopodobne, że jego siła wyczerpała się w tamtej walce przed laty. Gdyby tak nie było, szukałbyś go, żeby znowu sprać. - Nie pomyślałem o tym - powiedziałem po chwili milczenia. - Wydaje mi się wielce prawdopodobne - rzekł Darrow - że w obecnej chwili tym, co cię najbardziej przeraża, wcale nie jest demon przemocy. Męczy cię, to pewne, niemniej jednak trzymasz go cały czas pod kluczem. To, co cię paraliżuje, to demon poczucia winy. Nic nie odpowiedziałem. - Twój wuj popełnił wiele paskudnych błędów, ale też bardzo wiele dla ciebie zrobił. Nadal milczałem. - Poczucie winy potrafi być straszliwym demonem. Obezwładnia, rozbija, niszczy człowieka. Nie ma jednak demona, którego nie można by egzorcyzmować. - Tego nie można - znowu przeszły mnie dreszcze. - Nie mogę zobaczyć się z wujem Willoughbym, ani teraz, ani nigdy. Lepiej zostawić spuszczoną kurtynę, nie ruszać dywanu i... - Aysgarth - powiedział Darrow - każdy z nas ma swoje demony, które musi pokonać i wygnać. A nie wygnasz demona, który zapędza cię w ślepy róg, gdzie skulony drżysz z przerażenia. Wyprostuj się, rozbij demony na miazgę i przemaszeruj po ich trupach ku wolności. - Ot, gwałtowna metafora! - zawołałem zdumiony. - Pora, żeby odezwał się w tobie duch walki. W nim ratunek. Nadal trząsłem się jak tchórz, ale Darrow nie miał zamiaru rezygnować. Nachylając się do przodu, powiedział nagląco: - Pomyśl o ojcu, który cię kochał, Aysgarth. Nie jesteś mu winien tego, żeby dowiedzieć się, jak naprawdę umarł? Pomyśl o profesorze Ravenie i jedności! Naprawdę chcesz spędzić resztę życia rozbity na skłócone ze sobą fragmenty? Przesunąłem językiem po wargach, wsłuchując się w łomot własnego serca. Wreszcie usłyszałem swój głos: - Jeśli stanę na progu jego domu, zatrzaśnie mi drzwi przed nosem. - Dlaczego miałby zatrzaskiwać? Dlaczego i on nie miałby ochoty porozmawiać o przeszłości? Jest starym człowiekiem u kresu życia. Ludzie odczuwają wtedy potrzebę przekazania pamięci następnemu pokoleniu. - Nie potrafię go sobie wyobrazić w rozmowie ze mną, i na odwrót, nie potrafię sobie wyobrazić, że ja z nim mówię. - Można temu łatwo zaradzić. Zadzwoń do niego. - Zadzwonić do niego? - Dlaczego nie? Kiedy zamienisz z nim kilka słów i uprzedzisz o swojej wizycie, przestanie być Drakulą i stanie się realnym człowiekiem. A skutek będzie taki, że o wiele łatwiej stawisz czoło spotkaniu z nim. Poproszę telefonistkę, żeby znalazła jego numer. Jak on się nazywa? - Pamiętam numer. Darrow... - Chodźmy do telefonu w bibliotece. - Wstał, a kiedy się nie poruszyłem, chwycił za zaplecek mojego krzesła i przechylił do przodu. - Ruszże się, Aysgarth! Czyż prawda nie jest najwyższym trofeum? I czy nie pragniesz w tej chwili tego trofeum bardziej niż czegokolwiek w świecie? Bez słowa podniosłem się z krzesła i chwiejnym krokiem powlokłem się za nim do biblioteki. II. Wszystkie numery w Maltby zostały zmienione na czterocyfrowe - powiedziała w pięć minut później antypatyczna telefonistka. -Podaję aktualny numer pana Stokea: 66-25. - Dziękuję. - Nie mogąc ustać, opadłem na krzesło przy stole bibliotecznym i słuchałem sygnału na drugim końcu linii. Już miałem otworzyć usta, żeby powiedzieć do Darrowa: Pewnie śpi, gdy w słuchawce odezwał się zrzędliwy kobiecy głos: - Dom pana Stokea. Pomyślałem, że to raczej gospodyni niż moja kuzynka Mercy. - Mogę prosić go do telefonu? - Nie ma go - odpowiedziała z ciężkim, twardym akcentem Yorkshire. - Wyjechali z panną Mercy na wakacje do Brighton. - Brighton! - Taki nadmorski kurort na Południu. - Muszę się z nim pilnie widzieć. Gdzie się zatrzymał w Brighton? - Jakoś udało mi się zadać pytanie. - W hotelu Metropol. - Dziękuję. - Odłożyłem słuchawkę i oklapnąłem na krześle prawie nieprzytomny po przeżytych emocjach. - Raz jeszcze udało ci się uniknąć podróży do Yorkshire -stwierdził Darrow spokojnym, prozaicznym tonem. - Masz dobre połączenia ze Starmouth do Brighton przez Southampton i Chichester. Możesz tu przenocować i jechać jutro rano. - Nie wiem, jak mam powiedzieć szwagierce, że nie będę nocował dziś w domu - bąknąłem tylko. - Zostaw to mnie - odparł Darrow. Zostawiłem. Byłem znowu prawie nieprzytomny na myśl o czekających mnie emocjach; ledwie rozumiałem, co do mnie mówi. Po rozmowie moja kościelna niańka zaprowadziła mnie do pokoju gościnnego. Zaciągnął zasłony, pomyślał nawet, by udekorować szaikę nocną Biblią i modlitewnikiem. Ja tymczasem rozebrałem się do gatek i myknąłem do łóżka. - Czytałeś wieczorną ewangelię? -Nie. - Dobrze, ja ci przeczytam - oświadczył Darrow, wyciągając okulary. Próżność kazała mu udawać, że ma doskonały wzrok, ale w tym wieku potrzebował naturalnie okularów do czytania. - Jutro odprawiam mszę - powiedział, gdy skończył. - Jeśli chciałbyś uczestniczyć... - Nie, dziękuję ci, raczej nie. - Bardzo skromną, naprawdę. Żadnych anglokatolicyzmów. - Nie o to chodzi. Wybacz, nie potrafię wytłumaczyć, ale... - Nie musisz tłumaczyć. Ani przepraszać. Chciałem ci tylko powiedzieć, że będzie nabożeństwo. - Nie nadaję się do udziału w Podniesieniu - powiedziałem i odwróciłem się twarzą do ściany. Zapadła długa cisza. - Chcesz, żebym z tobą posiedział? - zapytał wreszcie. - Nie, dzięki. Wszystko w porządku - odpowiedziałem. Nie próbował nawet dyskutować z tym idiotycznym stwierdzeniem. Przyjął bez słowa moje zachowanie, z całą jego żałosną dumą, i rzekł po prostu: - Będę się za ciebie modlił - po czym zostawił mnie, jak tego chciałem, samemu sobie. III. Usnąłem około trzeciej. Cztery godziny później Darrow obudził mnie, przynosząc maszynkę do golenia. - Przyjdę ze śniadaniem o ósmej. Nie jadę dzisiaj do Starbridge, chcę zostać z Charlesem. Masz dość kartek na benzynę, żeby dojechać do Starmouth i z powrotem? - Powinno mi wystarczyć. Tankowałem wczoraj przed wyjazdem do Flaxton Pauncefoot. - Dobrze. - Wręczył mi Biblię, modlitewnik. - Wrócę za godzinę. Drzwi się zamknęły. Siedziałem na łóżku, zaciskając dłonie na książkach. - Przeczytałeś ewangelię? - zapytał Darrow po powrocie. - Nie. - A modliłeś się? - Nie. - Otworzyłeś Biblię? - Nie. - Otwórzmy ją zatem - nakazał, kładąc mi tacę na kolanach. -Będę ci czytał, ty jedz. Zaczniemy od ósmego rozdziału u świętego Jana, od miejsca, w którym Pan Nasz mówi... - "...I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi". - Odstawiłem tacę i ukryłem twarz w dłoniach. IV. Zmusił mnie do zjedzenia śniadania. Musiałem przełknąć jajko na miękko, grzankę i dwie filiżanki herbaty. Potem musiałem obiecać, że przeczytam poranną ewangelię w pociągu, wreszcie kazał mi uklęknąć i odmówił modlitwę. - Przepraszam za swój stan - powiedziałem, gdy skończył. - Bardzo dzielny stan. - Dlaczego tak mówisz? Przecież jasno widać, że ledwie trzymam się na nogach ze strachu. - Ledwie się trzymasz, ale nie poddajesz się. Dzielnie z twojej strony. Odprowadził mnie do samochodu. Ranek był chłodny, bezwietrzny. - Jak tylko wrócisz z Brighton, przyjeżdżaj prosto do kolegium. Będę czekał. - Pewnego dnia - zacząłem niepewnie - kiedy to wszystko się już skończy, myślę, że znajdę słowa podziękowania. O ile przeżyję. - Przeżyjesz, Aysgarth. Wrócimy z ulgą do swoich ról: ja, dyrektora-awanturnika, ty, wywijającego toporem archidiakona i stoczymy jeszcze niejedną zażartą dyskusję na temat filii kolegium. - Muszę przypomnieć biskupowi, żeby zaopatrzył się w zapas tabletek na niestrawność. Nie pozostało nic więcej do powiedzenia. Zapuściłem silnik, włączyłem bieg i ruszyłem na południe, ku portowemu Starmouth. V. Pociąg przyjechał do Brighton krótko po dwunastej. Wziąłem taksówkę do Metropolu na Esplanadzie. Spokojne, błękitne morze przypomniało mi o wizytach w Saint Leonards. Wszedłem dziarsko do hotelu, nim zdążyłbym się rozmyślić, i przemaszerowałem przez hol wprost do recepcji. - Znajdzie pan mister Stokea w którejś z sal parteru, sir - odparł recepcjonista na moją prośbę o doręczenie liściku do jego pokoju. - Widziałem go gdzieś tutaj z panną Stoke jakieś pół godziny temu. W pierwszej chwili poczułem ulgę, że nasze spotkanie odbędzie się w miejscu publicznym, zmniejszało to ryzyko gwałtownych scen. Z drugiej jednak strony, jeśli któregoś z nas poniesie pasja, wszystko mogło się zdarzyć. Sztywny z przerażenia otworzyłem drzwi wahadłowe i wszedłem do pierwszej z brzegu sali recepcyjnej. Zobaczyłem go od razu. Siedział pod oknem z widokiem na morze, krępy starzec o rzadkich siwych włosach i czerwonej twarzy. Zdumiałem się, jaki jest mały. Zawsze sprawiał wrażenie (iluzja, którą zachowałem w pamięci przez te wszystkie lata), jakby liczył sobie co najmniej sześć stóp wzrostu. Miał na sobie szary garnitur, krawat klubu krykietowego w Maltby i okulary w czarnej oprawce. W żylastych, brzydkich dłoniach ściskał "Financial Timesa". Obok, zajęta jakąś włóczkową robótką niewiadomego przeznaczenia, siedziała moja kuzynka Mercy o szpakowatych włosach związanych w węzeł, w bezkształtnej sukni z narzuconym na wierzch blezerem. Podszedłem do nich. Nogi niosły mnie tak opornie, jakbym po kolana brnął w błocie, każdy krok wymagał nie lada wysiłku. Nie dostrzegli mnie jeszcze. Dopiero gdy zatrzymałem się obok krzesła Mercy, wuj Willoughby spojrzał znad gazety. Natychmiast najuprzejmiejszym tonem wypowiedziałem dwa słowa: - Dzień dobry. Świat nie stanął w miejscu. Trzymałem się na nogach, nie straciłem przytomności. Usłyszałem zduszony okrzyk Mercy: - Wielkie nieba! Wuj Willoughby otworzył usta, zamknął je na powrót i powoli zdjął okulary. Zauważyłem, że jego niebieskie oczy, wyblakłe teraz, ale ciągle zdolne rzucać zadzierzyste błyski, miały w sobie jakiś odblask moich. Co więcej, wąskie, stanowcze wargi, które kiedyś kojarzyły mi się z brutalną bezwzględnością, były dokładnym odbiciem tego, co u samego siebie uważałem za oznakę godnej pochwały siły woli. Gdy byłem młody, on zaś człowiekiem w średnim wieku, nie dostrzegałem tego rodzinnego podobieństwa między nami, teraz jednak, gdy sam doszedłem wieku średniego, wyraźnie widziałem, ile wspólnego mieliśmy matka, on i ja. Zabrakło mi słów. Mercy zaniosła się z oburzenia: - Nie wierzę, to nie może być prawda, toż to Neville. Spójrz ojcze, Neville. Czy w życiu... uwierzyłbyś... po tylu latach. - Wuj Willoughby, któremu jak mnie zabrakło słów, siedział bez ruchu. Mercy tymczasem wstała majestatycznie i spojrzała mi w twarz. - Czelności ci nie brak, trzeba powiedzieć. Martwa cisza przez ponad dwadzieścia lat i nagle masz go, z otwartym czołem, nawet tyle sobie nie zadawszy fatygi, żeby uprzedzić, i raptem jedno, co ma do powiedzenia to: Dzień dobry! Żywa obraza! Jak śmiesz. Potraktowałeś ojca jak śmiecia, serce mu złamałeś. Po wszystkim, co dla ciebie zrobił. Skandal, obraza boska. Żeby duchowny się tak zachowywał, okrutnie, przewrotnie. W głowie się nie mieści. Jeśli chciałbyś wiedzieć, to ja... - zamilkła. Wuj Willoughby uniósł rękę, przerywając ten potok napastliwości. W milczeniu odłożył gazetę i podniósł się z krzesła. Zmalał z wiekiem, był teraz niższy ode mnie, ale ledwie to zauważyłem. Nadal wydawał się niemal równy mi wzrostem. Spoglądając mi prosto w oczy, powiedział: - A więc wróciłeś. - Tak. W końcu. - Nigdy w życiu żadne trzy sylaby jeszcze mnie tyle nie kosztowały. - Cóż - powiedział wuj Willoughby swoim najbardziej zadziornym tonem. - Chyba nie wierzyłeś ani przez moment, że nie wiem, co do mnie należy. Jeśli masz mnie za tetryka, który zapomniał o przykazaniach Biblii, toś się bardzo pomylił! - Zwrócił się do córki: - Dzwoń na kelnera. - Kelnera, ależ ojcze... Ponownie uniósł dłoń i raz jeszcze uciszył płaczliwe zawodzenia. Po czym oznajmił z godnością: - Mój chłopiec wreszcie wrócił. Bijemy ofiarne cielę! Neville i ja napijemy się szampana. Rozdział drugi. ¦ • ¦"Jeśli znajdujemy kogoś gotowego wybaczyć, odrzucić gorycz i narosłą obcość, kogoś, kto nosząc w sobie skutki naszych grzechów nadal nas kocha, to żaden normalny człowiek, ośmieliłbym się powiedzieć żadna ludzka istota, nie oprze się potędze tego wezwania". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Kazał mi siadać, sterroryzował kelnera, usiłującego mu wyjaśnić, że przedwojenny zapas szampana dawno został wyczerpany, i pozbył się Mercy, przypominając jej, że nigdy nie pije w południe. - Dość mam już tego różowego paskudztwa, które ciągle międlisz. Idź sobie gdzie indziej. - Mercy próbowała protestować, ale spojrzał na nią groźnie i warknął: - Nie próbuj ze mną swoich sztuczek, dziewczyno! - Mercy zniknęła, wyginając usta w podkówkę. - No! - rozpogodził się. - A więc jesteś archidiakonem, nosisz frymuśne szaty, żeby każdy widział, jaki jesteś ważny! Wiem wszystko o archidiakonach. Kiedy Emily napisała mi w kartce bożonarodzeniowej, żeś został wyniesiony, pojechałem do biblioteki w Huddersfield i przeczytałem, co trzeba. Jesteś "źrenicą biskupiego oka". Mówisz mu, co trzeba poprawić, co pochwalić. Odwiedzasz wikarych swojej archidiakonii i pilnujesz, żeby wszystko działało bez zarzutu. Przedstawiasz kandydatów na ordynacje. Wprowadzasz wikariuszy na stanowiska, gdy biskup ich już zatwierdzi, masz prawo do tytułu "Czcigodny" w adresowanej do ciebie korespondencji. I to wszystko w trzydziestym piątym roku życia. Powiedziałem Elli - żyła wtedy jeszcze - więc mówię mojej Elli: "Prawdziwy zuch. Mój chłopiec Pnie Się i Daleko Zajdzie". Ciągle nie znajdowałem słów. Słuchałem go w milczeniu. - Ma się rozumieć - ciągnął wuj Willoughby, zatapiając się we wspomnieniach i nie zważając wiele na mnie - Ella zachowywała się akurat jak Mercy teraz. - Zaczął falsetem naśladować głos swojej żony: -"Och, nie wspominaj nawet o nim. Toż odwrócił się do ciebie plecami". Głupia niewiasta, ale powiedziałem jej: "A czemu by nie miał się odwrócić, jeśli taka wola? Wszystko ma swoją cenę", tak jej powiedziałem. "Nie ma nic za darmo. Chciałem, żeby ten chłopiec Zaszedł Daleko i teraz płacę, bo nie chce mnie widzieć. Dumny jestem, że płacę, a gdyby trzeba było, to zapłacę raz jeszcze, bo dałem temu chłopcu coś, na co nie ma ceny, możliwość spełnienia talentów, a moja nagroda nie w tym, żeby zaciskając zęby, przyjeżdżał do mnie z obowiązku. Moją nagrodą niech będzie, iż wiem, że odniósł sukces w swojej profesji i jeszcze niejeden odniesie!" Ale Ella nic nie pojmowała, nierozumna niewiasta. Zdawało się jej, że będziemy się obśliniać na każde Boże Narodzenie i co tydzień pisać do siebie sentymentalne listy, ale ja nie jestem sentymentalny i nie lubię obśliniania. To nie ja - oznajmił wuj Willoughby, gdy przyniesiono szampana i rzucił ostro do kelnera: - Nie spieszyłeś się! Pokaż no tę butelkę. Nie myśl sobie, że zbędziesz nas jaką podróbką, chowając etykietkę w wiaderku! Znalazł coś kierownik z przedwojennych zapasów? Bo jeśli nie... - Znalazł, sir - powiedział cichutko nieszczęsny kelner. - Okazało się, że mamy jeszcze kilka butelek. - Zawsze się znajdą w takich jak to miejscach, jeśli zapłacić. -Przeczytał etykietkę, chrząknął i rzekł: - Może być. - Kelner był już tak zmaltretowany, że z trudem radził sobie z otwieraniem butelki. Wreszcie odzyskałem głos: - Wuju Willoughby... - Do mnie nie musisz przemawiać tym wymyślnym akcentem. Bądź sobą. - Taki jestem. To znaczy teraz... ja tak teraz mówię. Nie myślę nawet o tym. - Wielki Boże, niemożebny cud! Kiedym cię widział ostatnio, gadałeś tak z oksfordczykami, ale ze mną normalnie. Daleką drogę przeszedłeś! Prawdziwy teraz z ciebie dżentelmen. Kelnerowi udało się wreszcie otworzyć butelkę. - Czemu piana nie leci? - zażądał wyjaśnień wuj Willoughby. -Pewnie zwietrzały. - Zapewniam, sir... - W porządku, dalejże człowieku. Nie będziemy czekać cały boży dzień. Jasnozłoty, doskonale zachowany szampan zaperlił się w delikatnym kieliszku. Wuj Willoughby chwycił za nóżkę, upił łyk i zawyrokował: - Mogłoby być gorzej. Kelner zachwiał się nieomal z ulgi, napełnił obydwa kieliszki i uciekł. - Za co pijemy? - zapytał wuj Willoughby. - Za przeszłość? Teraźniejszość? Przyszłość? - Wszystko jest jednością - odparłem. - Wszystko jest jednym. -Znowu poczułem się tak, jakby ojciec stanął w milczeniu u mego boku. II. Napijmy się za przyszłość - powiedział wuj Willoughby. - Dużo jeszcze przed nami. Mam zamiar dożyć setki. Spójrz no na mnie, osiemdziesiąt dwa lata i szczęśliwym jak skowronek! A to dlatego, żeś wrócił. I chyba wiem dlaczego. Dostałeś nominację na biskupa i musiałeś mi się pochwalić. - Jestem jeszcze za młody na taki zaszczyt, wuju Willu, a poza tym czemu uważasz, żem go wart? Posłuchaj, coś ci muszę powiedzieć, to musi zostać powiedziane... chodzi o naszą ostatnią kłótnię. - Ach, to? Głupoty. Jakie to ma teraz znaczenie? - Chciałem, żebyś wiedział, jak mi przykro, że cię uderzyłem. Ja... - Ja pierwszy cię uderzyłem, nie tak było? Gdybyś mi nie oddał, pomyślałbym, że coś z tobą nie w porządku. - Skoro jednak postanowiłem zostać duchownym, to absolutnie niewybaczalne... - Nie byłeś jeszcze wtedy duchownym. Byłeś młokos i miałeś zamęt w głowie. - Przerwał i upił trochę szampana. - Dość gadania w kółko o jednym i tym samym, bo to już nieważne. Powiedz, co cię tutaj sprowadza. - Nadzieja, że potrafisz mi pomóc. - Pomóc ci? - Zaskoczyłem go. Przez moment czujnie rozważał moje słowa, po czym zawołał: - Mów! Nie owijaj w bawełnę! Pieniądze? -Nie. - Kobiety? -Nie. - A zatem wszystko w porządku. Już się zacząłem martwić. Myślałem, że to coś poważnego. - To jest coś poważnego. Chcę porozmawiać o przeszłości. - O przeszłości? - Obruszył się. - Masz mnie za starą babę? Tylko stare, sentymentalne kobiety opłakują stare dobre czasy, spoglądając na przeszłość przez różowe okulary! - Nie interesują mnie różowe okulary, wuju Willu. Chciałbym, żebyś opowiedział mi, jak naprawdę sprawy miały się w Maltby, zanim umarł ojciec. - Dlaczego? - Wzdragał się. Sięgnąłem po jedyne tłumaczenie, które wiedziałem, że powinno do niego przemówić. - Muszę dojść do ładu z przeszłością. Nie mogę pracować, nie mogę się skupić, walczyć o trofea. Gdybyś powiedział mi prawdę o rodzicach i ich małżeństwie, prawdę, całą prawdę, nic tylko prawdę... - Nie wiem, po co ci ruszać stare prochy, ale skoro od tego ma zależeć twoja przyszłość... - Wszystko od tego zależy, wuju Willu. Wszystko. - Gadasz, jakbyś rozum postradał. Nie rzucisz się na mnie, jak powiem coś, co nie pójdzie ci w smak? - Muszę usłyszeć wszystko. - Niech i tak będzie. Nalej mi szampana. Napełniłem jego kieliszek. - Chciałbym wiedzieć, czy ojciec... - zacząłem. - Biedny Artur - westchnął wuj Willoughby i przestając mnie słuchać zagłębił się w przeszłość. - Taki głupi, ale ładny charakter. Dobry człowiek na swój sposób. Prawdę mówiąc - prawił wuj rozkrochmalony szampanem - teraz, gdy spoglądam na całą tragedię z dystansu czterdziestu lat, muszę powiedzieć, że chyba naprawdę lubiłem biednego Artura... III. Lekceważyłeś go przecież! - zawołałem. - Tak, bo narobił galimatiasu, a wcześniej byłem o niego, ma się rozumieć, zazdrosny, a jednak... - Zazdrosny? - A czemu by nie? Byłem mały, brzydki i sam musiałem wszystko zdobywać na tym świecie. On był wysoki, przystojny, dziedziczył interes po ojcu. Zaciskałem zęby, ile razy widziałem go w klubie krykietowym. Szczęściarz. Jakby i tego nie dość, wszedł między mnie i moją siostrę. Nie chciałem, żeby Adelaide zajmowała się kimś innym. Jakiś czas trwało, nim się z tym oswoiłem. Biedny Artur, miał taki miły charakter, wszystko potrafił załagodzić. Jak pies, który patrzy na ciebie i macha ogonem. W końcu musisz go pogłaskać, daje ci wtedy łapę i już kupił cię na całe życie. Taki był twój ojciec, ale bacz dobrze, zawsze podejrzewałem, że jest głupi. Głupio żył, głupio umarł. Głupi, głupi, głupi. - Wuju Willu, śmierć ojca... - Nie, ty siedź cicho, mój chłopcze i pozwól, niech opowiem wszystko podług siebie. Nie wtrącaj się, nie przerywaj bez końca, zbijasz mnie z pantałyku. Co to ja mówiłem? A, prawda, o głupocie Artura. Biedny Artur... No więc, kiedy powiadam: głupi, nie znaczy, że był tępy. Nie, był inteligentnym człowiekiem. Te wszystkie książki! Poezje! Nie, był życiowo głupi. Naiwny, prostoduszny, łatwowierny. Jak on odnosił się do służby! Na śmierć by zagłaskał. A to pobłażanie subiektom -niewidziane rzeczy. Nigdy nie spotkałem bardziej leniwej bandy w całym swoim życiu. Nic dziwnego, że interes rozłaził mu się w palcach... Biedny Artur. Bardzo smutne. Nie dość zgryzoty, że był głupi w interesach, w Prawdziwym Życiu też. Wiesz, co mam na myśli, kiedy mówię o Prawdziwym Życiu, prawda, Nev? Wszystko, co nie ma nic wspólnego z romantycznymi bajkami. Twój ojciec chciał żyć w romantycznej bajce, w tym cały kłopot. Twoja matka zrazu też taka była. Cóż, kobiecie trzeba wybaczyć, że nosi głowę w chmurach, kiedy się do niej umizga zgrabny kawaler. Ale mężczyzna ma mieć głowę nie gdzie indziej jak na karku. Małżeństwo, jak obydwaj wiemy, nie ma nic wspólnego z romantycznymi bajkami. Małżeństwo to Prawdziwe Życie, a co biedny Artur o nim wiedział? Nic. Niech to dunder, nic nie wiedział. Ma się rozumieć, nigdy nie powinien był się z nią żenić. Tylko głupiec mógł sobie wyobrazić, że będzie szczęśliwy z taką kobietą jak moja siostra. Adelajda była najwspanialszą kobietą na świecie, ale powinna była urodzić się mężczyzną. Może dlatego była taka wspaniała. Żadnego mizdrzenia się, umizgania, kobiecej paplaniny, sam polot i wdzięk, i rozmowy fascynujące mądrych mężczyzn. Co za kobieta! Ale mężczyzna, jeśli wie, co dla niego dobre, szuka łagodnej, potulnej kobietki, która potrafi się nim zaopiekować, nie kusicielki z intelektem i siłą ducha. Mężczyzna szuka takiej, która wychowa mu dzieci, a nie... zresztą nie będziemy się rozwodzić nad niedostatkami twojej matki w tym względzie. Myślałbyś, że Bóg w swojej mądrości uczyni ją bezpłodną, ale gdzie, była płodna, płodna niczym królica. Prawdziwy pech. Artur nie miał dość rozumu, nie widział, że bierze sobie mężczyznę w ciele kobiety. Ale, uważasz, dopiero po latach zaczęło mi świtać, że może tego właśnie chciał. Był nieśmiały wobec łagodnych, potulnych kobietek, lepiej czuł się w klubie krykietowym, wśród chłopców. Nie żebym sugerował jakieś bezeceństwa, co to, to nie. Ci tam w klubie to byli zacni, jak się patrzy chłopcy, a już żaden nie był bardziej zacny od twojego ojca, niemniej... Na swój sposób dziwny był z niego młodzieniec, sama delikatność i prostoduszność. Teraz, kiedy jestem stary i mam swój rozum, zastanawiam się, czy nie był kobietą w męskiej skórze i czy on i Adelaide nie byli dla siebie stworzeni. Cielesność to śmieszna rzecz, Nev, zważ co mówię. Ani w połowie taka prosta, jak się człowiekowi zdaje za młodu. Wtedy myślisz sobie: kawaler to kawaler, panna to panna, a wszystko inne bierzesz za błąd natury i patrzysz z dysgustem. Dopiero potem zaczynasz rozumieć, że najbardziej zadziwiająca w naturze jest nieskończona różnorodność, a kto potrafi z całą pewnością powiedzieć, gdzie się zaczyna i kończy błąd? Nie ma kwestii, że Adelaide była błędem, choć ma się rozumieć, nie takim, żeby odrzucał. Zawsze uważałem, że miała zadatki na dobrą kochankę, która potrafi w sekundę rozpogodzić mężczyznę samym darem konwersacji, ale że była dziewczyną dystyngowaną, ta droga okazała się dla niej zamknięta. A choćby nie była dystyngowana, zaręczam ci, że Artur i tak ożeniłby się z nią. Co innego mógł zrobić taki romantyk? Możesz nie uwierzyć - sam nie mogłem - ale kiedy szedł do ołtarza, był ciągle prawiczkiem. Adelaide mówiła, że klął się, że nie miał nikogo przed nią. Wyobrażasz sobie głupca? I samoluba. Żadnych względów dla młodej panny. Nie zdziw się, kiedy ci powiem, że ich intymne pożycie obróciło się w katastrofę. Moja żona, która była równie dystyngowana jak Adelaide, też z początku nie smakowała, ale w końcu zupełnie przywykła, a dlaczego? Powiem ci. Po pierwsze, miałem dość rozumu i doświadczenia, żeby zadać sobie trochę trudu, nie tarzałem się po niej niczym hipopotam w kąpieli, po drugie okazywałem jej względy, nie zapładniałem rok w rok, po trzecie, wiedziała, jeśli wolno zapożyczyć określenie z krykieta, że kiedy gra w polu ma się ku końcowi, może pójść do szatni z podniesioną głową, bez urazy. Ma się rozumieć, nigdy nie byłem jej wierny, toteż nie nazwę tego cudzołóstwem, lecz chrześcijańskim miłosierdziem, i nie mów mi tylko, że Bóg nie rozumiał! Świetnie rozumieliśmy się z Bogiem, zawsze byłem z Nim w kapitalnych stosunkach, oddawałem należny szacunek co tydzień w kaplicy i prowadziłem pracowite, praworządne życie. Czegóż więcej chcieć, pytam? No i wracamy do biednego Artura, zbyt głupiego, by być zaradnym mężem, i do biednej Adelaide, próbującej w miarę znośnie ułożyć sobie życie. Zapytasz, jak bardzo musiała go kochać (skoro miłość jakoby potrafi pokonać wszystko, nawet wstręt do kopulowania), i będzie to trafione pytanie. Przysięgała naturalnie, że świata poza nim nie widzi. Może i tak, ale myślę sobie, że nie miłość była najważniejszym uczuciem, tylko wdzięczność. Nie po to wyszła za mąż, żeby być kochaną, była kochana -ja ją kochałem. Nie, wyszła za mąż ze strachu, że zacznie siać rutkę, że będzie przegrana jako kobieta, a ona chciała myśleć, że ma udane życie. Jak ja myślała zdobywać trofea, a obydwaj wiemy, nawet po całej tej bzdurnej emancypacji, o którą tyle hałasu robiły sufrażystki: dla kobiety udane życie to małżeństwo i macierzyństwo. Złapać wysokiego, przystojnego amanta i urodzić gromadę dzieci, ślicznych jak aniołki. Nie może być lepiej. Lubiła Artura, nie przeczę, ale żeby kochać? Gdybyś mnie spytał, powiem, że to on był prawdziwie zakochany, bo ożenił się z nią dla niej samej. Nie miała pieniędzy, ładnej buzi, zachwycającej figury, pochodzenia, a jednak się z nią ożenił. I powiem ci: gdyby żył, w końcu pokochałaby go. Pod całą tą romantyczną gadaniną kryła się przyjaźń; potrafili śmiać się razem. Myślę, że kiedy wyczerpaliby namiętność, mogliby być jak Darby i Joanna. Namiętność ich zniszczyła. Ojciec nie potrafił okazać jej względów i wziąć sobie kochanki, więc biedna Adelaide zachodziła raz za razem w ciążę, żeby się od niego opędzić. Zważ, mogli też skończyć sprowadzając na świat tabuny dzieci. Twój ojciec nigdy nie był dobry w antykoncepcji, ale żeby oddać mu sprawiedliwość, muszę przyznać, że coś nawet proponował. Miał przecież taki miły charakter. Biedna Adelaide zdesperowana powiedziała, że to wbrew jej przekonaniom religijnym. Mówiła mi o tym. Mówiła mi o wszystkim. Adelaide i ja... Próbowałem nie wtrącać się w ich małżeństwo, co nie było wcale łatwe, bo ona wciągała mnie akurat we wszystko. Po ostatnim poronieniu uznała, że dość już rodzenia dzieci. Zebrała się na odwagę i oświadczyła mu prosto z mostu, że nie będzie z nim żyła. I co się dzieje? Żałosne sceny. Rozpacz. Nieszczęście. Czy dźwiga w końcu sempiternę i szuka kochanki? Nie, dźwiga sempiternę i łapie za butelkę. Głupiec! Adelaide chciała, żebym się z nim rozmówił. Taka była nieszczęśliwa, że w końcu przystałem, obiecałem wbić mu trochę rozumu do głowy. Wiedziałem jednak, że choć obiecałem Adelaide, nie powinienem się mieszać. Odkładałem ciągle naszą rozmowę na inną okazję. Aż wreszcie... umarł. To też było głupie. Głupie, głupie, głupie... Pij swojego szampana, chłopcze, wyglądasz jak śmierć na chorągwi. Może zbyt śmiało sobie poczynam. Prosiłeś, żebym opowiedział ci całą prawdę, ale... - Tak, chcę, żebyś mówił. Wuju Willoughby, śmierć ojca... - Mój Boże, cóż to był za koszmar! Nie wiem, jak to przetrwałem, ale w końcu mam wrodzony instynkt przetrwania. - Wuju Willu... - Pamiętam, jakby to było wczoraj: twoja matka płacze i szlocha, stara miotła Tabita histeryzuje... - Wuju Willu, śmierć ojca... - Nie ma potrzeby krzyczeć, chłopcze. Może już nie słyszę jak kiedyś, ale nie jestem głuchy niby pień. O co chcesz zapytać? - Czy ojciec popełnił samobójstwo? - Czy co ojciec...? - Czy skończył z sobą? - Twój ojciec? Nie opowiadaj głupstw. Za głupi, żeby raz skończyć z sobą. To był facet, który jak gra w rosyjską ruletkę, zapomina włożyć nabój do rewolweru! - Pamiętam jednak, co matka ci szeptała... - Szeptała! Diabła tam! Wrzeszczała, że cały dom drżał, a stara miotła Tabita wyła niczym syrena przeciwmgielna. Obrzydliwość! Gdyby nie ona, twój ojciec żyłby po dziś dzień. - Wielkie nieba, wuju Willu, co mówisz? Chcesz powiedzieć, że Tabita... - Wypadek, chłopcze. Cholerny wypadek. Stara miotła otruła go niechcący. IV. Adelaide i ja postanowiliśmy nic wam nie mówić, bo wiedzieliśmy, jak kochacie starą miotłę - powiedział wuj Willoughby. - Trzeba też było zatkać usta doktorowi Bullerowi. To akurat okazało się proste, wiedziałem przez przypadek o jego romansie z pacjentką... - Ale jak mogło dojść do takiej katastrofy? - Toż ci właśnie mówię. Doktor Buller przepisał dwa lekarstwa. Krople nasenne dla matki, które nazywaliśmy laudanum, w tamtych czasach na wszystkie wywary nasenne mówiło się laudanum, ale naprawdę był to... Nie, nie przypomnę sobie. Weronal? Nie pamiętam. Skaranie boskie. Zazwyczaj wszystko pamiętam, chociaż mam osiemdziesiąt dwa lata... - Mniejsza o nazwę, Buller przepisał krople nasenne dla matki... - ...i wywar dla ojca na kłopoty żołądkowe. Twój ojciec miał zawsze kłopoty z wątpiami. Nerwy i ten cholerny dżin. W każdym razie, były dwie butelki, ustawione jedna koło drugiej w kuchni, i starej miotle Tabicie, którą trzeba by powiesić, włóczyć końmi i poćwiartować za wtykanie we wszystko nosa, zachciewa się odgrywać Florencję Nightingale. "Dopilnuj, żebyśmy zażyli wieczorem nasze lekarstwa" - mówi Adelaide, mając oczywiście na myśli "przypomnij nam", a głupia stara leje im lekarstwa do wieczornego kakao. Analfabetka, nie potrafiła odczytać nalepek i pomyliła butelki. Twój ojciec dostał niezłą porcję kropli nasennych, która razem ze zwykłą porcją przeklętego dżinu zabiła go. Biedny Artur! Czy to nie charakterystyczne, że umarł na skutek głupoty? Nachyliłem się do przodu z łokciami na kolanach i głową w dłoniach. - Powinniście byli mi powiedzieć - wykrztusiłem. - Bzdura. Teraz omal cię to nie zabiło, czterdziestoczteroletniego mężczyznę. Powiedzieć prawdę siedmioletniemu chłopcu? Poza wszystkim, chcieliśmy uniknąć skandalu. Ostatnia rzecz, jakiej mogliśmy pragnąć, to stara miotła sądzona za zabójstwo i całe Maltby rozważające w detalach słabość twojego ojca do dżinu. Jak można ufać dziecku, że będzie trzymało język za zębami? Nie, im mniej wiedziałeś, tym lepiej, zresztą stara miotła na kolanach błagała, by nic nigdy nie mówić tobie ani Willyemu. Za bardzo was kochała, żeby znieść myśl, iż znienawidzicie ją za to, co zrobiła. Opuściłem dłonie. - Jeśli był to tylko wypadek, dlaczego nie zaopiekowałeś się nią jak należy i pozwoliłeś umrzeć w przytułku? - Toż ona nie umarła w żadnym przytułku! - Matka mówiła... - Mówiła, bo bała się, że możesz jej szukać. Prawda, trafiła na krótko do przytułku; matka nie mogła zdzierżyć jej w domu, ale później wysłałem ją do jej siostry do Yorku, gdzie żyła szczęśliwie z emerytury, jaką jej wyznaczyłem, a to więcej, niż zasługiwała, głupia stara. - Powinniście mi byli powiedzieć - powtórzyłem, nie mogąc zdobyć się na nic innego. Raz jeszcze wuj Willoughby zareplikował: - Bzdura. Z praktycznego punktu widzenia należało położyć kres tym kontaktom. A czas był najwyższy, bo was psuła. Ty i Willy byliście okropni. Od razu zrozumiałem, że trzeba na was silnej ręki. Tyle, że ojciec zostawił mi na głowie taki galimatias, że za bardzo was pewnie ukróciłem. Wiesz, co było mi najbardziej przykre po latach, kiedy doszło między nami do ostatecznej kłótni? Jakeś mi wypomniał, że nie pożyczyłem wam pieniędzy na wykupienie zabawek od komornika. Biedny malec! Nosiłeś to w pamięci przez tyle lat! Byłem za surowy, teraz to widzę, ale nie masz pojęcia, w jakim wtedy znalazłem się stanie. Bankructwo, zabójstwo, szantażowanie Bullera... - Tak - powiedziałem. - Tak. Rozumiem. - Próbowałem oddychać bardzo powoli, bardzo równo. - A więc tak to było. Tak ma się cała historia. - Cała historia! Gówno! -powiedział wuj Willoughby. - Poczekaj, niech ci powiem, co dalej się działo... V. Nie tylko bankructwo, zabójstwo i szantaż przyprawiły mnie o siwiznę - powiedział wuj Willoughby. - Była jeszcze wasza matka. Nie mogła pogodzić się ze śmiercią ojca, załamała się. Jeden wielki wyrzut sumienia. Zadręczała się, że nie była dla niego milsza w łóżku. "Na litość boską, Adelaide - odpowiadałem - co się stało, to się nie odstanie", ale nie pomagało. Płakała i płakała i mówiła, jak strasznie nie spisywała się jako żona i jak strasznie gardzi sobą. Biedna Adelaide, a była takim wspaniałym błędem natury! "Nieważne - mówiłem, żeby ją pocieszyć - ja będę zawsze cię kochał taką, jaka jesteś". Wszystko bardzo pięknie, ale powiem ci wprost, zaczęło to nastręczać problemów. Uśmierzyła wreszcie wyrzuty sumienia, kanonizując twojego ojca. Wszędzie porozstawiała jego fotografie, mówiła o nim namaszczonym szeptem. Była w takim stanie, że potrzebowała opieki. Wziąłem ją naturalnie do siebie razem z maleńką Emily, którą zaopiekowała się piastunka moich córek. Wy, chłopcy, musieliście wyjechać do szkoły z internatem. Nie było innego wyjścia. Piastunka nie poradziłaby dwóm rozbrykanym, rozpuszczonym chłopakom, wasza matka niczemu nie mogła poradzić, a moja żona uznała, że owdowiała szwagierka to dość - i nadto. Wyjechaliście i wkrótce naturalnie uderzyliście w płacz, że szkoła za surowa, ale ja wiedziałem, że to przyzwoity chrześcijański zakład, tak jak wiedziałem, że przyda się wam trochę rygoru. "Moi malcy przeżywają tortury" - szlochała Adelaide. "Bzdura - odpowiadałem - wyrosną na ludzi" ona wszak nie przyjmowała nic do wiadomości i tylko utyskiwała, że zupełnie nie spisuje się jako matka. "Nienawidzę siebie - płakała - nie nadaję się do życia". Biedna Adelaide. Żałosne... Przypuszczam, że dzisiaj powiedziałaby, że cierpi na załamanie nerwowe. Znosiłem wszystko, ponieważ ją kochałem, Ella znosiła, bo kazałem jej znosić, ale wreszcie przejadło się jej i kto mógłby ją winić? Nigdy nie lubiła szwagierki, a teraz miała ją u siebie. Gdy pojawiałem się w domu, Adelaide zagarniała mnie dla siebie, niczym rozkapryszona żona. Rzeczywiście zacząłem się tak czuć, jakbym miał dwie żony; co gorsza wiedziałem, że kocham bardziej nie tę, co trzeba. Od razu dodam, że pożądanie cielesne nie wchodziło w grę. Miałem wtedy bardzo atrakcyjną kochankę, a poza tym żadna z nich nie pociągała mnie w ten sposób. Bez wątpienia tworzyliśmy jednak jakiś osobliwy trójkąt, to na pewno. Wreszcie Ella oświadczyła, że nie będzie dłużej tego tolerowała. Znałem swój chrześcijański obowiązek. Żona na pierwszym miejscu. Wynająłem mały domek dla Adelaide i tam ją przeniosłem. Nic to nie rozwiązało. Zachodziłem do Adelaide dzień w dzień, a kiedy zaczęła już dochodzić do siebie i odzyskała dawny polot i wdzięk, spędzałem z nią coraz więcej czasu. Była taka zabawna, a Ella była taka męcząca... Wiedziałem, że jestem nie w porządku. W końcu Ella oświadczyła, że ma dość. Tymczasem Adelaide uznała, że powinna pozbyć się Elli i mieć mnie wyłącznie dla siebie, i tu fatalnie się przeliczyła. Chcąc wymóc na mnie separację, powiedziała: "Nie widzę innego rozwiązania, jak wynieść się stąd i zamieszkać gdzieś daleko". Myślała, że powiem: "Nie, przenigdy, nie pozwolę ci wyjechać z Maltby", czego ja nie powiedziałem. Przez długie sekundy nic nie powiedziałem. Myślałem o moich dziewczętach, o ich widokach na przyszłość zszarganych przez plotki. Myślałem o tym, że moje nadzieje na stanowisko burmistrza pójdą na marne, jeśli przeprowadzę separację z Ellą. I myślałem o pieniądzach Elli zainwestowanych w moje interesy. Wreszcie powiedziałem: "Tak, uważam, że będzie rzeczywiście najlepiej, jeśli zamieszkasz gdzieś z dala". Nigdy mi tego nie wybaczyła. Nigdy, nigdy, nigdy. O, tak, udawała, że tak. Kiedy zamieszkała w Saint Leonards, zaczęła słać do mnie długie, błyskotliwe listy - ach, nikt nie potrafił pisać takich listów jak twoja matka! Jakimż ona była arcydziełem błądzącej natury! Nigdy mi jednak nie wybaczyła. Przekonałem się o tym, kiedy po naszej kłótni pojechałem do Saint Leonards prosić, by podjęła się roli mediatora. "Naturalnie - odparła ze słodyczą. - Najukochańszy, najukochańszy Will i najukochańszy, najukochańszy Neville, cóż mogłoby dać mi większe szczęście niż widzieć pogodzonymi dwóch najbardziej kochanych ludzi?" Nie ruszyła wszak palcem. Odpłaciła mi. "Nie ma większego piekła ponad gniew kobiecy"... W końcu, gdy zrozumiałem, że nic nie zrobiła, pojechałem raz jeszcze do Saint Leonards, żeby się z nią rozmówić. Saint Leonards-on-Sea! Byłem tam wczoraj. Jeździłbym tam co roku od chwili jej śmierci, ale południowe wybrzeże było zamknięte w czasie wojny, a później upłynęło trochę czasu, nim hotele znowu zaczęły normalnie funkcjonować. Wybrałem Metropol dlatego, że ktoś polecił mi go jako miejsce, gdzie panują dobre maniery. Nie uwierzyłbyś, ile snobizmu można napotkać w podobnych miejscach, jeśli człowiek zaczyna mówić z jorkszerskim akcentem. W samym Saint Leonards nie mogłem oczywiście zamieszkać. Za dużo wspomnień. Pojechałem tam tylko położyć kwiaty na grobie. To doktor Buller poradził jej Saint Leonards, miejsce dystyngowane i tanie, w sam raz dla rekonwalescentki szukającej morskiego powietrza. Udawaliśmy, że ciągle jest rekonwalescentką, by dać jej dobry pretekst do wyjazdu z Maltby. Jakoby z powodów zdrowotnych musiała przenieść się w cieplejszy klimat, choć prawdę mówiąc nic już jej wtedy nie dolegało. Grała rolę schorowanej, bo spodobało się jej to. Miała czas wylegiwać się z książką w ręku. Saint Leonards też się jej spodobało. "Tutaj nikt nie wie, że do niczego się nie nadaję - napisała mi kiedyś. - Wszyscy mają mnie tutaj za dobrą żonę i matkę". To było dla niej najważniejsze. Biedna Adelaide, tak pragnęła udanego życia... Myślę, że gdyby teraz przyszło się jej urodzić, do tego w innej klasie społecznej, gdzieś na Południu, zostałaby członkiem parlamentu albo wykładowcą w którymś z tych żeńskich kolegiów w Oxfordzie. Ale urodziła się kiedy indziej, w niewłaściwym domu. Zmarnowany umysł. No więc jest rok 1923. Kiedy zorientowałem się, że odpłaciła mi i nie próbowała nas pogodzić, jak obiecała, pojechałem do Saint Leonards. Mieliśmy straszną awanturę, największą, jaką kiedykolwiek przeżyliśmy. Rok później nie pisywaliśmy do siebie. Poszło oczywiście o ciebie. Powiedziała mi, że dość cię monopolizowałem. "Trzymaj się od niego z dala w przyszłości - oświadczyła. - On jest teraz mój". Jakbyśmy znaleźli się na powrót w pokoju dziecinnym i wydzierali sobie ulubioną zabawkę. "Neville to mój sukces w życiu - mówiła z błyszczącymi oczami. - Neville jest odkupieniem za przeszłość, dzięki niemu przyszłość ma sens, nawet gdybym nic więcej nie dokonała" - mówiła. "Ja go urodziłam - mądrego, uroczego, troskliwego, całkowicie mi oddanego, mojego Nevillea". Zrozumiałem, że całą swoją żarliwą miłość przeniosła ze mnie na ciebie. Nic na to nie mogłem poradzić, usiłowałem ją tylko przestrzec. "Uważaj - powiedziałem. - Ten chłopiec nie da się zagłaskać, a już najmniej przez kobietę, która zaniedbywała go jako dziecko, nie próbuj być wobec niego zaborcza, jak byłaś wobec mnie". Prorocze ostrzeżenie, nieprawdaż? Wiedziałem naturalnie, że idzie ku katastrofie. Na milę czułem nadchodzące nieszczęście. Kiedy napisała mi w 1938 roku, że chce z tobą zamieszkać, natychmiast zaproponowałem jej powrót do Maltby i wspólne mieszkanie. Ella właśnie zmarła, byłem sam. Adelaide odpisała dumnie, że nic nie zmusi jej do życia ze mną pod jednym dachem. Nie, piękne dzięki, złotą jesień życia spędzi ze swoim ukochanym chłopcem. Kiedy wyrzuciłeś ją od siebie, pojechałem zobaczyć się z nią w tym paskudnym domku Emily w Balham. Zrazu nie chciała mówić, co zaszło, w końcu opowiedziała wszystko. Adelaide zawsze mówiła mi wszystko... wszystko... Biedna Adelaide. Tragiczne... Nigdy nie potrafiła pojąć, że mogłeś zachować się wobec niej tak samo jak wobec mnie... Odpłacałeś w ten sposób nam obojgu za wszystko, co przeszedłeś po śmierci Artura. Zrozumiałem. Doszedłem do tego wiele lat temu. Biedny malec, nie mogłeś nawet wykupić swoich zabawek u komornika... "Nie potrafił się powstrzymać - powiedziałem do Adelaide. - Jest, jak my wszyscy, ofiarą tego cholernego galimatiasu". "Nie rozumiesz -odparła. - Przez te wszystkie lata żyłam złudzeniami. Nie było żadnego spóźnionego sukcesu, żadnego odkupienia. Umrę jako ktoś, komu się nie udało. Nie chcę już żyć - mówiła płacząc. - Po co żyć, skoro ci, których kochamy, nienawidzą nas?" Nie mogłem na to pozwolić. Objąłem ją i powiedziałem: "Ja ciebie nie nienawidzę! Kocham cię tak bardzo jak zawsze i nalegam, żebyś zamieszkała ze mną w Maltby. No, nie kłóć się". Powiedziałem to bardzo władczy i bardzo pewny swego. "Nie mam zamiaru słuchać żadnych wykrętów. Jedziesz do Maltby i będziesz żyła długo i szczęśliwie". Odskoczyła ode mnie. "Ty - powiedziała z furią - ty mnie odrzuciłeś i skazałeś na wygnanie, bo chciałeś zostać burmistrzem Maltby i bogaczem. Nie kochasz nikogo poza samym sobą. Ty i twoje trofea - rzuciła gorzko, siekąc słowami, jakby to były zatrute strzały. - Jedynym trofeum wartym walki jest miłość. Zapamiętaj to sobie teraz, kiedy jesteś stary i za całą pociechę masz tylko swoje konto w banku i wyblakłe wspomnienia". I zapamiętałem. Przyjechałem tutaj mając w pamięci te słowa. Mówię sobie, że szczęściarz ze mnie. Jestem zdrowy, bogaty, mam nawet niezamężną córkę, która się mną opiekuje. Popełniałbym błąd, okazując niewdzięczność. A jednak Mercy mnie drażni. Jest głupią kobietą, jak jej matka, jak Hope. Faith była podobna do mnie i zginęła w czasie nalotu. Nie mam synów. Jedna siostrzenica, która przysyła kartki bożonarodzeniowe, ale niewiele by ją obeszło, gdybym jutro umarł. Dwaj siostrzeńcy, którzy nie chcą mnie znać. Moi najbliżsi przyjaciele poumierali... Nie powinienem przecież narzekać. Jestem wielkim człowiekiem, tam u nas, w Yorkshire. Powtarzam to sobie, kiedy najdzie mnie melancholia. Siedzę w swoim wspaniałym domu i wspominam przeszłość, spoglądam na wszystkie swoje trofea i myślę: Poszczęściło mi się, miałem udane życie i nadal mi się szczęści... Po chwili zaczynam słyszeć ciszę, tę długą, długą ciszę, którą słyszysz, gdy jesteś sam w wielkim, wspaniałym pokoju. Myślę wtedy o twojej matce i o tobie i ogarnia mnie straszna pewność, że jedynym trofeum, o które warto walczyć, jest to, które utraciłem. Zamilkł. Powoli docierał do mnie poszum bryzy za oknem i odległy szmer rozmów w drugim końcu sali. - Przykro mi, że nie dałem ci pieniędzy na wykupienie zabawek, Nev - powiedział wreszcie, a ja odpowiedziałem: - W porządku, wuju Willu. Zabawki już się nie liczą. Rozlałem resztkę szampana i siedzieliśmy tak milcząc w wielkiej sali z oknami wychodzącymi na morze. VI. doszedł do siebie na tyle, by wspomnieć o lunchu, oświadczyłem, że muszę wracać do diecezji. - Wyrwałem się na kilka godzin z pracy, poza tym muszę odwiedzić żonę w szpitalu. - Coś poważnego? Nie stać mnie było, w tym momencie, na udzielenie precyzyjnej odpowiedzi. - Kobiece kłopoty. Już dochodzi do siebie. - Sam wyglądasz, jakbyś nadawał się w sam raz do szpitala. Pomogłem ci w czymś? Widzi mi się, że wręcz odwrotnie. - Pomogłeś. Jestem ci głęboko wdzięczny, wuju Willu, bardziej, niż potrafię to wyrazić. - W takim razie - powiedział, kiedy wyszliśmy z sali - może wypijemy tutaj szampana w przyszłym roku, jeśli nie będziesz miał nic lepszego do roboty. - Zobaczysz mnie znacznie wcześniej. - Tak? Kiedy? - W sierpniu, kiedy będę miał urlop. - Chcesz powiedzieć, że przyjedziesz do Yorkshire? - Nie natknę się raczej na ciebie w Devonie, prawda? - Jeśli myślisz, że umrę i zwolnię cię ze słowa... - Dożyjesz setki, zapomniałeś? Zacznij tuczyć następne ofiarne cielę. Zatrząsł się z radości, po czym wyciągnął do mnie żylastą dłoń i dodał z mistrzowską nonszalancją: - To było wspaniałe, tłuste cielę, co chłopcze? - Najwspanialsze! - odparłem, zarzucając swój BBC English. Zostawiłem go rozpromienionego w podcieniach hotelu. Wyszedłem w ostry wiatr, wiejący od Kanału i ruszyłem Esplanadą wzdłuż huczącego morza. VII. Ledwie dotarłem na dworzec, z ołowianego nieba lunął deszcz i rozszalała się prawdziwa zawierucha. Nadal padało, gdy pociąg dojechał do Starmouth. Dopadłem samochodu przemoczony do suchej nitki. Spojrzałem w lusterko i przez jedną krótką chwilę miałem wrażenie, że twarz spływa mi nie deszczem, lecz łzami. Byłem upiornie blady, jak ktoś, kto wykrwawił się na śmierć. Nie bardzo pamiętam drogę do Starbridge; ze względu na złą pogodę na pewno jechałem dłużej niż zwykle. Pod kolegium stanąłem dobrze po piątej. Siekane deszczem mury katedry wypiętrzały się w górę niczym potężna skała i ginęły gdzieś we mgle. W oknach starych, zabytkowych domów łyskały światła rozpraszające popołudniowy mrok. Nigdy jeszcze Zaułek nie sprawił na mnie wrażenia miejsca tak zupełnie wyniesionego poza czas; chyba tylko samochód łączył mnie z dwudziestym wiekiem. Osłaniając się od deszczu dopadłem wejścia do kolegium. Zanurzyłem się na powrót we współczesność; wymyte, wyłożone linoleum podłogi, białe ściany, jasne światło żarówek. Od sekretarki usłyszałem, że Darrow ma jakieś posiedzenie, ale prosi, bym poczekał w jego gabinecie. Przesiedziałem dziesięć minut przy oknie, zapatrzony w katedrę, pogrążoną dziś w całkowitym bezruchu, ciszy, milczeniu. Z wnętrza nie dochodziła muzyka organów, w witrażach nie odbijały się słoneczne refleksy. Przeminął Wielki Piątek. Przyszła Sobota Wielkanocna, po której miała nadejść Niedziela Zmartwychwstania. Dwadzieścia po piątej zjawił się Darrow. - No i? - zapytał na mój widok. - Chcę się wyspowiadać - odparłem bez wahania. Rozdział trzeci. "Szukajcie obiektu godnego zaangażowania weń całej energii, na jaką stać jednostkę, obiektu, który przyciąga uwagę, scala i inspiruje; tylko w oddaniu wyłącznej sprawie człowiek odnajduje spokój i moc". Charles E. Raven. Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950. Duch Stwórcy. 1. Dopuściłem się zła - powiedziałem. - Wielkiego grzechu. Zniszczyłem człowieka. Ktoś zapalał właśnie światła w katedrze. Darrow usiadł bez słowa. Patrzyłem na niego poprzez stół. Rozdzwoniły się dzwony na nieszpory. - To nie wuj, przekonałem się dzisiaj, że jest niezniszczalny. Mało, że nie dał się zniszczyć przed laty, kiedy miałem ten zamiar, to zrozumiał jeszcze moje postępowanie i potrafił wybaczyć. Nigdy bym tego nie oczekiwał. Dlatego oddaliłem się od niego, nie jeździłem do Yorkshire, nazwałem łajdakiem. W głębi duszy czułem, że ani w calu nie jest łajdakiem. To ja byłem łajdakiem, a obarczenie jego wszystkim było jedynym sposobem, bym mógł żyć dalej z moim poczuciem winy. Podobnego psychologicznego zniekształcenia dokonałem wobec pamięci matki. Kiedy rozmawialiśmy o Heddzie Gabler, zdenerwowała mnie twoja uwaga, że mogła być ofiarą, potworem i kobietą fatalną w jednej osobie. Miałeś rzecz jasna rację, ale nie byłem w stanie myśleć o niej jako o ofierze. A jednak była ofiarą. Moją ofiarą. Podobnie nie byłem w stanie pogodzić się z określeniem jej przez Willyego jako potwora, nie tak chciałem ją pamiętać. Jak mógłbym przez tyle lat żyć w doskonałej zgodzie z potworem? Co by mnie do niej pchało? Nie chciałem odpowiadać na te pytania, musiałem więc przesądzić, że w żadnym razie nie przypominała potwora. Musiałem stworzyć portret, który dałby się zaakceptować, portret, z którym mógłbym żyć, powiadałem więc sobie, że była pełna polotu i uroku i że mnie uwielbiała. Nigdy nie przyznałem, aż do dzisiaj, kiedy zostało mi to wtłoczone do gardła, że właśnie jej uwielbienie pozwoliło mi ją zniszczyć. Zamilkłem, niepewny, w jakim dalej iść kierunku. Wreszcie powiedziałem: - Nienawidziłem swojej matki. - Nie mogłem spojrzeć na Darrowa. Wpatrywałem się w rozświetlone okna katedry. - Zawsze jej nienawidziłeś? - zagadnął Darrow tonem tak zwykłym, jakby pytał, czy zawsze słodzę herbatę. - Nie - odpowiedziałem, myśląc usilnie o dzbanku na herbatę i cukierniczce Emily. - Początkowo fascynowała mnie, podobnie Willyego. Była niezwykła, leżała całymi dniami na szezlongu i czytała książki. Nikt ze znanych nam dzieci nie miał takiej matki. Ojciec mówił, że jest wyjątkowa i że powinniśmy schodzić jej z drogi. Była wyjątkowa, musiała mieć spokój i ciszę, by móc myśleć. - "Trzymaj te rozwrzeszczane, głupie bachory z daleka ode mnie. Nie mogę myśleć" - powiedziała kiedyś do Tabity. Wtedy to postanowiłem zostać bardzo mądry i cichy, by częściej ją widywać. Wtedy też zdałem sobie sprawę... ta niedostępna miłość była takim trofeum, takim trofeum. Poczułem, że nie spocznę, dopóki jej nie zdobędę. Później, gdy zmarł ojciec, a wuj Willoughby po raz pierwszy wygłosił do nas przemowę o zdobywaniu trofeów, miałem wrażenie, że doskonale wiem, o czym mówi. Trofea to zaskarbianie sobie uwagi ważnych dla nas ludzi, a najwyższym trofeum jest ich miłość i akceptacja. Ojciec, matka, wuj Willoughby... oni wszyscy mieli do zaofiarowania jakieś trofea, ale najbardziej fascynującym, najbardziej zniewalającym była miłość i akceptacja matki. Te wizyty w saloniku na dobranoc, przypadkowe klepnięcie po głowie, rzadkie uśmiechy... ilekroć złowiłem jej uśmiech, rozsadzała mnie duma. Cóż to był za pościg za moim trofeum, narkotyczny, wciągający, podniecający... Ojciec umarł i wszystko się zmieniło. Koniec z pocałunkami. Koniec z poklepywaniem po głowie. Koniec z uśmiechami. Koniec z matką. Nie wolno nam było spędzać z nią wakacji. Teraz wiem naturalnie, że przechodziła załamanie nerwowe, wiem, że była biedną, żałosną, skłopotaną, nieszczęśliwą kobietą, nie odpowiadającą za własne poczynania, ale wtedy porównywałem ją z wujem Willoughbym i myślałem: Nigdy im nie wybaczę, nigdy, któregoś dnia zapłacą mi za wszystko. Wyrosłem z tego. W każdym razie tak mi się zdawało. Zrozumiałem, że dłużej nie potrafię już żyć w rozpaczy; obezwładniała, a ja potrzebowałem całej energii, by Piąć Się, Zajść Daleko i trzymać się z dala od Porażki. Nie chciałem skończyć jak mój ojciec, który (jak mylnie sądziłem) opuścił mnie rozmyślnie. Teraz wuj Willoughby musiał zostać moim bohaterem, mimo że był łajdakiem i traktował nas okrutnie, matka zaś znowu miała być heroiną, chociaż była niegodziwa i zostawiła nas po śmierci ojca. To był mój sposób na przetrwanie. Musiałem trzymać się ludzi, którzy coś znaczyli. Prawdziwe uczucia należało pogrzebać, spuścić kurtynę na przeszłość. Grałem o życie na innej scenie i nie mogłem pozwolić, żeby coś zakłóciło spektakl. Matka stała się lepsza po przeprowadzce do Saint Leonards. Powiedziałem sobie, że to nie jej wina, że widujemy ją tak rzadko. Musi mieszkać nad morzem ze względu na zdrowie, a my w Londynie mamy Piąć Się W Górę. Nikt nie ponosi za nic winy. Ot tak się ułożyło życie, taki los. Tłumaczyłem ją, człowiek zawsze znajduje wytłumaczenie dla swoich najwspanialszych trofeów, a matka stała się na powrót moim trofeum. Znowu walczyłem ojej miłość i uwagę, żyłem w narkotycznym ciągu, jakby straszny okres detoksykacji nigdy nie miał miejsca. Cóż to było za wyzwanie, jakaż przygoda! Pisałem do niej, pisałem bez wytchnienia. Oszczędzałem, oszczędzałem każdy grosz, żeby za kolejną wizytą móc przywieźć jej jakiś prezent. Wynajdywałem dla niej książki po antykwariatach, a ona okazywała mi taką wdzięczność, taka była zachwycona. Godzinami potem pławiłem się w rozkoszy. Zdaniem Willyego zachowywałem się obrzydliwie. "Niedobrze mi się robi - mówił - kiedy patrzę, jak łasisz się do tego babsztyla". To było już po jego chorobie, przestał gonić za trofeami, nie zależało mu już na jej miłości i aprobacie. Uznał jej lekceważenie nas za niewybaczalne i poszedł swoją myzoginistyczną drogą. Ale ja trwałem w szponach nałogu, a sam pościg za trofeum okazał się bardziej podniecający niż jego zdobycie. Prawda tak się zaś miała, że najszczęśliwszy byłem z dala od matki, mogłem wtedy puszczać wodze fantazji, myśleć o przywiązaniu i oddaniu. Tyle zachwycających listów do napisania, wypraw w poszukiwaniu odpowiednich prezentów, snów na jawie, kiedy układałem w głowie do ostatniego przecinka kolejny nasz błyskotliwy dialog. Tak, wtedy żyłem uniesieniem. Same wizyty natomiast były męką. Mieszkanie w Saint Leonards nie nadawało się do przyjmowania gości. Nie potrafiła znaleźć z nami języka. Onieśmielała mnie. Atmosfera była napięta. Sprawy przyjęły lepszy obrót, gdy dorosłem na tyle, by wdawać się w górnolotne dyskusje. Spotkania wyczerpywały, czułem jednak, że robię postępy. Teraz rozumiem, jak męcząca była ta nieustanna intelektualna gotowość. Olśnieni wzajemnymi kontaktami nie pomyśleliśmy, że nasze uczucia niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Ona próbowała uśmierzyć wyrzuty sumienia, odgrywając kochającą matkę, gdy ja... cóż, wdalszym ciągu jej nienawidziłem. Taka była prawda. Nigdy nie wybaczyłem jej tego, że nas zaniedbywała i odrzuciła, kiedy byliśmy dziećmi. , Kobiety wzbudzały we mnie wtedy agresję. Normalne tolerowałem, nic nie miałem przeciwko oddanym żonom i matkom, były takie, jakimi kobiety być powinny, jeśli zaś chodzi o resztę... Kiedy pierwszy raz poszedłem z dziewczyną do łóżka, po wszystkim zacząłem ją bić. Zaszokowany, powiedziałem sobie, że to przez alkohol, wiedziałem jednak, że szampan obudził tylko drzemiące we mnie emocje. Pomyślałem: to demon, którego należy trzymać na uwięzi. Przez całe lata piłem bardzo oględnie, zostałem duchownym, demona skryłem pod koloratką, ożeniłem się z kobietą, którą wyniosłem na piedestał i czciłem... Tam była bezpieczna, na swoim piedestale, trofeum idealne, uosobienie doskonałego życia małżeńskiego. Tam nie mogła dosięgnąć jej krzywda z mojej strony... Napracowałem się, żeby usidlić swojego demona. Chciałem poczucia bezpieczeństwa i wywalczyłem je sobie. Myślałem, że opanowałem diabła, że mam nad nim kontrolę. Ani miałem kontrolę, ani go opanowałem. Przy pierwszej nadarzającej się okazji miał wydobyć się na wolność i zawładnąć mną na powrót. Gdy w 1938 roku matka zamieszkała z nami, jego chwila nadeszła. Nie wiem, kiedy zaczęła mnie naprawdę kochać. Czasami trudno orzec, gdzie kończą się fantazje i zaczyna prawda, w każdym razie po raz pierwszy poczułem, że mnie rzeczywiście kocha, po zaręczynach Emily. Zaproponowałem wtedy: "Zamieszkasz oczywiście ze mną, wreszcie będziemy razem". Łzy szczęścia napłynęły jej do oczu, ja zaś powiedziałem do dziecka sprzed lat: Dokonałeś tego. Zdobyłeś swoje nieosiągalne trofeum. Mój demon nie kazał na siebie długo czekać, a jednak zewnętrzna przyczyna ostatniej kłótni była tak trywialna, iż dziw, że jeszcze ją pamiętam. Rzuciła jakąś niewiele znaczącą uwagę pod adresem Grace. Chodziło o wybór zasłon do pokoju dziecinnego. Demon wyprysnął na wolność bez żadnego ostrzeżenia. "A cóż ty u diabła możesz wiedzieć o pokojach dziecinnych? Od naszego, jak długo sięgam pamięcią, zawsze trzymałaś się z dala" - odparowałem. Rozpętała się kłótnia. Raptem skończyło się przedstawienie; do naszego teatru wdarła się rzeczywistość i zmiotła sztukę ze sceny. Zrazu padały gwałtowne słowa. Zawsze tak się dzieje. To rozgrzewka. Słowa płynęły ze mnie, słowa, jakie nie sądziłem, że kiedykolwiek wypowiem, słowa wyrażające wszystkie uczucia, które ukrywałem głęboko przez całe lata. Powiedziałem jej, że jest śmieciem, karykaturą kobiety, monstrum, zasługującym na wzgardę i kpinę ze strony normalnego mężczyzny, a kiedy usiłowała się bronić... Demon mnie smagnął. Nie, nie tak. To brzmi, jakbym odrzekał się odpowiedzialności za to, co się stało. Pozwoliłem, żeby mnie smagnął. Nie, też nie tak, oznaczałoby, że pozostałem bierny, a ja nie byłem ani trochę bierny. Dawałem aktywny wyraz najbardziej nikczemnej, najczarniejszej ekstazie, perwersyjnemu przypływowi mocy i władzy. W tamtym momencie to ja byłem demonem, on mną. Dokonało się wielkie zło. Popełniłem bardzo ciężki grzech. Muszę to powiedzieć. Muszę powiedzieć to na głos. Zadawałem fizyczny, umysłowy, uczuciowy ból starej kobiecie, która mnie kochała. Biłem, biłem, och, Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby Grace nie usłyszała jej przerażonych krzyków i nie wpadła do pokoju. Gdy tylko się pojawiła... Darrow, zaszło coś zupełnie niebywałego. Pomyślisz, że jestem otumaniony scjentyzmem, ale to rzeczywiście wyglądało jak ilustracja jakiegoś niepodważalnego prawa naukowego; jakby nagle w retorcie znalazły się dwie substancje i jedna rozpuściła się w drugiej... - Żaden demon nie ostanie się wobec mocy Chrystusa. - Tak. Modernista powiedziałby, że zadziałała tu zasada chrześcijaństwa, i mówiłby dalej o wpływie siły moralnej na rozkojarzony umysł. Ale to w końcu nieistotne, ważne, że demon nie mógł przebywać w jednym pomieszczeniu z Grace. Umknął i zaszył się gdzieś na dnie mojego umysłu. Ona była taka dobra. Nigdy nie lubiła mojej matki, ale bez wahania wzięła ją w ramiona i próbowała uspokoić. Tyle było w jej geście delikatności i dobroci. Matka naturalnie znienawidziła ją za to. Nie chciała, by Grace wiedziała, co się stało, nie chciała, by ktokolwiek wiedział, ja też nie chciałem. Później złamała się i powiedziała wujowi Willoughbyemu, o czym dowiedziałem się dzisiaj. Wtedy pragnęliśmy tylko doczołgać się czym prędzej na powrót do naszego świata fantazji, realny okazał się bowiem nie do zniesienia. Spuściliśmy kurtynę i udawaliśmy, że nic nie zaszło. Matka przeniosła się do Emily, zaczęliśmy znowu pisywać do siebie błyskotliwe listy, jakby nigdy nic. Dałem Grace do zrozumienia, że nie chcę pod żadnym pozorem wracać do sprawy tamtej awantury, a ona, idealna jak zwykle, nigdy już o niej nie wspomniała. Może była zbyt przerażona. Nie wiem. Czas mijał, milczeliśmy, mogłem sobie wreszcie powiedzieć, że wszystko wróciło do normy, że jestem bezpieczny, przetrwałem... Rzeczy miały się jednak inaczej. Łudziłem się, wcale nie przetrwałem. Nie potrafię opisać, jak strasznie się czułem, kiedy matka umarła w 1941 roku. Myślałem cały czas: nie będę czuł wyrzutów sumienia, nie będę, ale kurtyna szła w górę, wszystkie kurtyny szły w górę. Przypominałem sobie miłość matki, ojca, wuja Willoughbyego, i widziałem, że porzuciłem ich wszystkich. Mówiłem sobie, że jestem usprawiedliwiony, przekonywałem siebie, że wszystko, co zrobiłem, ma usprawiedliwienie, ale coraz trudniej było zachować tę fikcję; ze śmiercią matki mój prywatny mit zaczął się rozsypywać. Wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Uświadomiłem sobie, że w moim życiu otworzyła się czarna dziura, jątrząca pustka, która zaczyna się rozrastać. Początkowo myślałem, że to tylko ból i żal, i po części tak chyba rzeczywiście było. Ale nie o prawdziwy ból i żal tu szło, tylko o głód nie zaspokojonego nałogu. Przez całe życie, w taki czy inny sposób, byłem uzależniony od swojego wielkiego trofeum; kiedy jej zabrakło, nie wiedziałem, co bez niej począć. Zapomniałem o koszmarnej scenie z 1938 roku, wymazałem ją z pamięci. Pamiętałem tylko dreszcz pogoni, zawrotny dreszcz życia. Wtedy przyszło mi do głowy, że jeśli znajdę coś równie godnego walki, zdołam utrzymać koszmary na wodzy. Straciłem spokój, byłem rozdrażniony. Moja cudowna Grace na wysokim piedestale wydawała się nudna, męcząca, niezdolna dostarczyć żadnej podniety. Wiedziałem, czego mi trzeba, i znalazłem to wreszcie w maju 1942 roku, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z Dido. Jaki ja byłem szczęśliwy! Nieprzytomny nałogowiec, który wreszcie dorwał się do nowej działki. Jaka to była działka, jakiej jakości, cóż za doskonałe antidotum na moją chorobę! Miałem swoją nowiusieńką, ekscentryczną damę, ostrą jak brzytwa, rozkosznie zabawną, wstrzemięźliwą w uczuciach i całkowicie niedosiężną. Czego mogłem chcieć więcej? Tylko wolności, by rzucić się za nią w pościg, i wolność, jak pamiętasz, wkrótce uzyskałem. Ścigałem ją, ścigałem, ścigałem - i bawiłem się znakomicie. Za każdym razem, gdy mnie odrzucała i poniżała, myślałem: Odpłacę jej w końcu za wszystko. Osobliwe, że popełniłem ten sam błąd, co w przypadku matki; oszukiwałem się, jakoby najwyższym trofeum, o które walczę, jest jej miłość. Być może był to błąd nie do uniknięcia. W tym czasie kryłem prawdę o matce głęboko w podświadomości, nigdy też nie próbowałem zdobyć się na uczciwą analizę swojego postępowania wobec Dido. Nie potrafiłem. Nie potrafiłem nawet powiązać ich ze sobą, aczkolwiek te wszystkie deja vu wskazywały na prawdę, której nie śmiałem odkryć. Dopiero kiedy urodziło się dziecko i kiedy przeczytałem list Dido z deklaracją miłości, uświadomiłem sobie, że raz jeszcze odgrywam ten sam, co z matką, rytuał. Jakaś część mnie mówiła: koniec, nie ma już żadnego trofeum do zdobycia, co teraz robić?, gdy inna, skryta za kurtyną, szeptała: sięgnij teraz po prawdziwą nagrodę. Podepcz jej miłość, rzuć jej w twarz i bij, póki nie zacznie błagać o litość. Nie potrafiłem spojrzeć w oczy prawdzie, wiedziałem jednak, że gdzieś się przecież kryje. Wtedy uświadomiłem sobie, że tkwię w czarnym lochu, razem z moim demonem. Wreszcie triumfował, leżałem w trumnie, on zaś wbijał gwoździe w wieko. Kazał mi przejść już raz przez odrażający rytuał, teraz zrobił to ponownie... - Znakiem nie wyegzorcyzmowanego demona jest mania powtórzeń. - Jaki sens mówić teraz o egzorcyzmach? Zniszczył mnie, przegrałem swoją bitwę... - Nie - powiedział Darrow. - Bitwa skończona, ale nie przegrałeś. Skończyły się twoje przegrane, Aysgarth. Zaczniesz wygrywać. II. Dotarłeś do prawdy - ciągnął Darrow. - Każdym wypowiadanym słowem pokazujesz, że przyszedł czas skruchy. Nie widzisz, że twój demon pokonany kuli się ze strachu w swoim lochu? - Powiadasz, że to jeszcze jeden przykład działania zasady chrześcijaństwa, ale to nieprawda. - Dlaczego nie? Jeśli okazujesz skruchę, Chrystus jest po twojej stronie, a żaden demon nie ostanie się wobec mocy Chrystusa... - Jakże Chrystus miałby być po mojej stronie? - Dlaczego nie? - Mogę okazywać skruchę, ale nie mogę oczekiwać współczucia i wybaczenia. Jestem zbyt zbrukany tym, co zrobiłem. - Drogi Aysgarth, wiesz równie dobrze jak ja, że w obliczu autentycznej skruchy nawet najbardziej grzeszny człowiek może dostąpić przebaczenia. - Tak, pojmuję to rozumem. Uczą nas w to wierzyć, ale... - Wybaczenie jest dla ciebie niewyobrażalne? Rozumiem. Naprawdę wierzysz, że Nasz Pan odpowie na twoją mękę: Idź swoją drogą i nigdy więcej nie stawaj w moim progu? - Nie, naturalnie, że nie. Teoretycznie powinien odpowiedzieć: Idź i nie grzesz więcej. - To też pojmuję rozumem. Ciągle jednak nie mogę uwierzyć, że gdybym spotkał go we własnej osobie, teraz, w 1946 roku, potrafiłby zmusić się do wypowiedzenia jednego słowa pod moim adresem. Raptem Darrow zapytał: - A co powiedział twój wuj, gdy spotkałeś go dzisiaj we własnej osobie? Czy warknął: Zjeżdżaj, sukinsynu, i nigdy się do mnie nie zbliżaj? Obezwładnił mnie. - Nie powiedział nic takiego, prawda? - pytał Darrow. - Jakkolwiek wie, co uczyniłeś i jemu, i matce. Jeśli zatem stary nicpoń z Yorkshire nadal dość cię kocha, by wybaczyć, o ile bardziej prawdopodobne, że Nasz Pan... Nie słuchałem go już. Szepnąłem: - Staruszek zabił ofiarne cielę - i demon zaczął obumierać, a czarny loch wypełnił się światłem. III. Minęło dobre pięć minut, nim odzyskałem głos. Pamiętam, że mimochodem tylko zainteresowało mnie, iż Darrow siedzi cicho jak mysz i nie próbuje mi przerywać. To dobrze. Każde słowo byłoby wtargnięciem w ciszę, każdy kontakt impertynencją. Widocznie jego telepatyczna intuicja musiała mu to podpowiedzieć. Nie wierzę, ma się rozumieć, w telepatię, niemniej dostrzegam jej użyteczność w pracy duszpasterskiej. Kiedy wreszcie uspokoiłem się, zdołałem wykrztusić: - Tak byłem zajęty łamaniem sobie głowy, że nie zdążyłem ci jeszcze podziękować, że wypchnąłeś mnie na spotkanie z wujem Willem. Zrobiłeś coś najważniejszego. - Możesz mi teraz opowiedzieć o waszym spotkaniu? Ciekawe byłoby usłyszeć, jak oświetlił przeszłość. Chwilę opowiadałem, po czym powiedziałem na zakończenie: - W rzeczywistości nie było ani bohaterów, ani czarnych charakterów, jak w moim melodramacie, tylko trójka zwykłych ludzi z ich problemami i tragediami. Teraz potrafię ich zrozumieć. - A zrozumiawszy... - Tak, potrafię im wybaczyć. Moi biedni, żałośni rodzice i ten śmieszny, stary łajdak opowiadający dzisiaj o swoim małżeństwie bez miłości i samotnym życiu... Biedny stary skurwysyn. Obiecałem, że w sierpniu przyjadę do niego do Maltby. - Gdyby twoja matka żyła, też byś pojechał spotkać się z nią? - Ale nie żyje. - Wiele wysiłku kosztowało mnie, by mówić spokojnym głosem. - Nie powiem jej nigdy:, .Przepraszam. Wybacz, że byłem taki głupi i ciemny. Wybacz, że nic nie rozumiałem. Wybacz, że nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłaś nieszczęśliwa. Wybacz, że zadałem ci tyle bólu". Nigdy już nie naprawię wyrządzonego zła. - To negatywna strona twojego oświecenia, spójrz jednak na pozytywną. Okazałeś skruchę, nie czujesz już wobec niej gniewu ani złości. Nie masz już ochoty rozglądać się, jaką by tu kobietę uderzyć, czy nie tak? Wzdrygnąłem się ze wstrętem. - No i czy to nie krok do przodu? Oczywiście nie wolno nam popełnić omyłki i uznać cię za cudownie uleczonego ze słabości do przemocy, masz agresję we krwi, musisz walczyć i to się już nie zmieni. Może się jednak zmienić twoja podatność na infiltrację ze strony demonów. Trzeba pewności, że ta wrodzona agresja nie padnie znowu pastwą jakiegoś kręcącego się w pobliżu demona, który uzna, że znalazł całkiem zdatny dom dla siebie. - Jak to zrobimy? - Znajdziemy ci jakiegoś starszego duchownego, do którego rady będziesz mógł się odwołać, ilekroć poczujesz chętkę wmieść targające tobą uczucia pod dywan i spuścić kurtynę. Przy odrobinie szczęścia podniesie na powrót kurtynę, odegnie dywan i spacyfikuje targające tobą uczucia, nim zdążą narobić kłopotów. Rozważyłem głęboko jego propozycję i w końcu powiedziałem: - To mógłbyś być ty. Darrow uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że przydałem się w nagłej potrzebie - odparł wzorowo skromnym tonem, którego używał, gdy chciał okazać autentyczną pokorę i przychylność - ale Aidan pierwszy powiedziałby, że nie mogę ci pomóc w bardziej normalnych okolicznościach. Prowokuję cię do wybuchów, bez których możesz się obejść, a poza tym łączą nas interesy zawodowe. Kiedy zaczniemy walczyć o filię kolegium... - Tak, to mogłoby być fatalne. Masz rację. - Westchnąłem ciężko, po czym dodałem: - Szkoda, bo masz prawdziwy dar. Nieprzeciętna intuicja zastępuje ci osobiste doświadczenia. - Zastępuje osobiste doświadczenia? - Darrow sprawiał wrażenie kompletnie zaskoczonego. - Cóż, na pewno nie miałeś nigdy kłopotów z rodzicami, prawda? Pamiętam, twoja żona opowiadała Grace, że byłeś jedynakiem, wychowanym w spokojnym, szczęśliwym domu. - Przyznaję, że nie miałem nigdy wuja komplikującego życie rodzinne - odparł Darrow z przekąsem. - Nie martw się o doradcę. Sam się pojawi, gdy tylko twoja przyszłość przestanie być tak niejasna. - Przyszłość? Wielkie nieba, zupełnie zapomniałem. Co teraz? - Aysgarth, wiem, że masz mnie za szarlatana, który rozkłada swoją cud-walizkę na molo spacerowym, ale zapewniam cię, że nie posiadam żadnej ezoterycznej wiedzy na temat twojej przyszłości. Powiem ci tylko, że już wkrótce powinno się wyjaśnić. Uporałeś się z przeszłością, teraźniejszość uległa przeistoczeniu, przygotowałeś scenę do następnego aktu. - Nie myśl, że jestem sarkastyczny - powiedziałem, walcząc mężnie z sarkazmem - ale naprawdę wierzę, że nadejdzie chwila, gdy chwycisz moje dłonie krzycząc "Eureka"! i rozstrzygniesz ponad wszelką wątpliwość, czy powinienem pracować dla Bella w Europie czy w Londynie pośród arystokracji. - Ach, to uboczne kwestie - powiedział Darrow tym autorytatywnym tonem, który niegdyś doprowadzał mnie do furii, ale teraz zaczął wzbudzać respekt. - Podstawowe pytanie, o którym zdajesz się zapominać, to jak wytrwasz w małżeństwie, by utrzymać się w Kościele? - I jaka jest odpowiedź? - Zacząłem popadać w rozpacz. - Znowu traktujesz mnie tak, jakbym za naciśnięciem jakiegoś guzika w głowie miał ci przedstawić natychmiast precyzyjny zarys przyszłości. Aysgarth, na drzwiach tego gabinetu nie ma tabliczki z napisem,.Przepowiadanie przyszłości. Tylko umówione wizyty". Jako ksiądz mogę ci jedynie powiedzieć, że grzeszyłeś, żałowałeś za grzechy i z łaski bożej otrzymasz odkupienie, chociaż na razie forma tego odkupienia pozostaje niejasna. - Spojrzał na zegar. - Mówiąc o twojej żonie: czas chyba, żebyś szedł do szpitala. Podrzucisz mnie na stację? - Tak, ale nie mogę zobaczyć się dzisiaj z Dido. Jestem zbyt wyczerpany. Zadzwonię do szpitala i powiem... - Nie - uciął tak stanowczym tonem, że podskoczyłem. - Nie mam w tej chwili siły odgrywać roli kochającego męża. A już na pewno nie mam siły słuchać jej nie kończącego się trajkotania o sobie samej. Darrow nagle stał się bezwzględny. Pomyślałem o Aidanie i jego ryzykownych posunięciach. - Aysgarth, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, dlaczego twoja żona nie przestaje trajkotać o samej sobie? - Zakładam, że łączy się to z jej egocentryzmem... - Zostaw założenia. Nic nie wyjaśniają. Postawiłeś sobie kiedykolwiek pytanie, że może chce w ten sposób rozpaczliwie zwrócić na siebie twoją uwagę? Czy to takie niemożliwe, że jej odpychający egocentryzm jest krzykiem o pomoc? Może próbuje ci coś przekazać w tym potoku słów? Wpatrywałem się w niego bez słowa. - Dlaczego tak uparcie tkwi przy różnych swoich ekscentrycznościach? - ciągnął Darrow bezlitośnie. - Bo kiedyś odkryła, że ludzie dzięki temu zwracają na nią uwagę? Skoro tak, dlaczego tak się lęka, że zostanie zignorowana? Czy .dlatego, że była najmłodszym dzieckiem w licznej rodzinie? Lekceważono ją jako dziecko? Jak układały się w dzieciństwie jej stosunki z matką, tajemniczą kobietą, która kryje się gdzieś w Szkocji i pojawia się w Londynie tylko na ślubach swoich córek? Jak układały się jej stosunki z ojcem, prawdopodobnie tak zajętym zbijaniem majątku, że ledwie zauważał najmłodszą córkę? Czy przywiązanie twojej żony do najbliższej jej wiekiem siostry nie oznacza, że nie udało się jej zainteresować sobą nikogo innego spośród rodziny? Czy nie wskazuje to na jakieś osierocenie, podobne twojemu, kiedy związałeś się tak bardzo z własnym bratem? Innymi słowy, podsumowując długą listę pytań bez odpowiedzi, co naprawdę dzieje się w psychice twojej żony? Na ile ją znasz? Próbowałeś kiedyś naprawdę ją zrozumieć? Wierz mi, Aysgarth, nie czas teraz zachowywać się jak omdlewający kwiat i twierdzić, że jesteś zbyt zmęczony na wizytę w szpitalu. Zbierz całą wolę, jaką dysponujesz, uruchom swoją siłę woli i ruszaj z posługą do tego obcego ci człowieka, który tak rozpaczliwie szuka z tobą porozumienia. Nie sposób było się z nim kłócić. Oniemiały ze wstydu podniosłem się i powlokłem za nim do samochodu. IV. Wolałbym cię nie zostawiać, ale przyrzekłem żonie, że wrócę o przyzwoitej godzinie - powiedział Darrow zmartwiony, kiedy dotarliśmy na stację. - Lepiej się już czuję. - Zadzwoń do mnie wieczorem. - Dobrze, jeśli jeszcze będę trzymał się nogach. - Masz jakąś whisky w domu? - Ani kropli. Biegnij, nianiu, bo spóźnisz się na pociąg. Wysiadł z ociąganiem i ruszył w stronę budynku dworca, ja zaś pojechałem do szpitala. V. Kiedy wszedłem do pełnego kwiatów pokoju Dido, znowu nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu deja vu. Nie mogło być mowy o złudzeniu. Miałem uczucie, że scena ta rozegrała się już kiedyś, męcząca, po wielekroć powtarzana w przeszłości. Patrzyłem na żałosną, tragiczną postać, na kogoś, kto mnie kochał, i widziałem nie swoją żonę, lecz matkę, z którą tak ohydnie się obszedłem. W tej samej chwili dostrzegłem drogę wiodącą ku odkupieniu. Rozpacz, o jaką przyprawiała mnie Dido jeszcze przed chwilą, raptem zniknęła, jakby ktoś wytarł jednym ruchem tablicę do czysta. Poczułem przypływ sił, niczym umierający poddany transfuzji świeżej krwi. W jednym przebłysku zrodziła się wyraźna, jasno sformułowana myśl, że dopiero wtedy naprawdę wcielę się w rolę męża, gdy zapomnę o grze. Przypomniałem sobie, jak zacząłem mówić BBC English. Zrazu musiałem się pilnować, pamiętać o właściwym akcencie, teraz używałem go, w ogóle nie myśląc. Trzeba tylko wytrwale ćwiczyć; nie wystarczy zaakceptować swoją rolę, należy ją doskonalić. Miałem szansę przetrwania. - Dido, moja najdroższa - zawołałem i choć w pewnym sensie grałem, w innym, znaczącym ze względu na matkę, byłem rozpaczliwie szczery. Wybuchnęła płaczem, ale teraz mogłem to znieść bez mrugnięcia okiem. Objąłem ją, pocałowałem, po czym przysunąłem sobie krzesło do łóżka i ująłem jej dłoń. - Stefanie, zupełnie do niczego się nie nadaję... - Nie nadajesz się do niczego? - powiedziałem do matki; przeszłość zajęła się od słów wypowiadanych w teraźniejszości, ból ginął w płomieniach. - Ty? Nigdy tak więcej nie mów o sobie w mojej obecności. - Stefanie... - Jesteś majstersztykiem. - Och, kochanie, jak to okropnie słodko, że tak mówisz, ale to nieprawda. Wszystko jest nie tak, jak być powinno... jestem jakaś nienormalna. - Nie chcę nikogo normalnego. Zanudziłbym się na śmierć. Chcę cudownego błędu natury... - Przeszłość ginęła w trzaskających płomieniach. Ogień oczyszczał, wypalał całe cierpienie i ciągle ani trochę nie przygasał. - Jesteś taki wspaniały, a mnie nie udało się nawet urodzić normalnego dziecka. - Skąd przyszło ci do głowy, że nie był normalnym dzieckiem? Ja jestem z niego bardzo dumny, dałem mu nawet imię po swoim ojcu -Artur. - Płomienie zaczęły powoli przygasać pozostawiając niezwykłą jasność oświetlającą przeszłość. Ujrzałem matkę wyciągniętą na szezlongu z książką w ręku i zrozumiałem, że obydwoje wreszcie znaleźliśmy spokój; mogłem zachować to ciche, łagodne wspomnienie bez wzdragania. - ...a ja myślałam, że musiał być okropny, skoro w ogóle o nim nie wspominałeś. Myślałam, że gniewasz się na mnie i jesteś rozczarowany... - Nie mówiłem o nim ze względu na ciebie. Zamęczaliśmy się nawzajem. Nieporozumienie. - Skoro nie był taki okropny... mój Boże, to straszne, że go nie widziałam. Nigdy sobie nie wybaczę... - Nie oskarżaj się. Byłaś zbyt chora, żeby przez to przejść. Do mnie należało zająć się wszystkim i zapamiętać go, przechować dla ciebie w pamięci. - Pomyślałem o matce, o męczących ciążach i zacząłem jej opisywać zamiast biednego, woskowo martwego Artura, Christiana, cudownego Christiana o białoróżowej skórze, długich, czarnych rzęsach i ślicznym ciemiączku... -... nie powinnaś wykreślać go, jakby nigdy nie istniał - usłyszałem własny głos. - Ma swój własny grób, własne imię. Możesz myśleć o nim z dumą, jak ja. Łzy znowu popłynęły jej po policzkach. - A więc jednak był udany - wyszeptała. - Ależ oczywiście. A ty byłaś bardzo dzielna, że zdecydowałaś się na ciążę, po tym, co stało się z Laurą. Nie doceniałem twojej wielkiej odwagi ani miłości, którą ofiarowałaś mi w swoim ostatnim liście. Byłem strasznie tępy i głupi. - Myślałam już, że przestałeś mnie kochać... - Moje kochanie - powiedziałem, matka przewróciła kartkę czytanej książki - jeśli człowiek zdobywa czyjąś miłość, najwyższe trofeum, nie depcze jej i nie wyrzuca do najbliższego kosza na śmieci. Dba o nią i hołubi, szczęśliwy, że wreszcie osiągnął wszystko. Pierwszy rok małżeństwa mieliśmy okropny, ale to już za nami... - Och, tak bym chciała. - Łzy przestały płynąć jej z oczu. - Mój Boże - powiedziała raptem - wierzę, że naprawdę tak myślisz, że koszmar wreszcie się kończy. Och, Stefanie, gdybyś wiedział, jak strasznie się bałam. Widzisz, myślałam, że skończę jak moja matka... - Właśnie. Twoja matka. Nigdy cię o nią nie pytałem, to kolejny wielki błąd, ale... - Nie, byłeś taki cudownie taktowny. Nie potrafię o tym rozmawiać, a jeśli już zaczynam, to obracam wszystko w żart i opowiadam o pięknej samotniczej naturze mojej matki i niezwykłym smaku ojca, który nigdy nie miewa kochanek w tym samym mieście, gdzie mieszka jego żona... - Powinienem był odgadnąć, że rzeczywistość jest o wiele boleśniejsza niż fantazje, które przedstawiałaś. - Bolesna? Nie do opowiedzenia. Och, Stefanie, kiedy dorosłam i zrozumiałam, jak straszne może być małżeństwo, nie chciałam mieć z tym nic wspólnego, nie chciałam, żeby ktoś traktował mnie tak, jak ojciec traktował matkę. Lekceważenie, pogarda, upokorzenia... W końcu poddała się, zaszyła w Edynburgu i postanowiła wieść życie w półmroku, przekonana, że nic się jej nie udało i że jest do niczego. Za głupia i za słaba, żeby dorównać mężowi, za nudna i tępa, żeby dzieci widziały w niej coś innego niż zawalidrogę... Biedna mama. Z drugiej strony, czemu u diabła miałabym jej żałować? Nigdy nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Jestem pewna, że wcale mnie nie chciała urodzić. Nigdy jej nie obchodziłam. - Ale ojca na pewno obchodziłaś? Zawsze odnosił się do ciebie z czułością... - O, tak, jak farmer do krowy medalistki, która przynosi mu nagrody na wystawach bydła. Jedynym sposobem, by zwrócił na mnie uwagę, było odnieść olśniewający sukces towarzyski na tym pokazie bydła, jakim jest londyński sezon, ale gdy czas upływał, stał się podły. "Nie ma nic bardziej żałosnego niż stara panna z wspaniałą przyszłością za sobą"- burknął kiedyś. "Ależ jest - odparowałam - mężatka, którą mąż traktuje jak śmiecia". O mało nie pękł z wściekłości, kiedy to usłyszał. "Lepiej postaraj się szybko o męża, albo twoja matka przestanie być jedyną kobietą, którą traktuję jak śmiecia" - wrzasnął. Och, miałam ochotę zabić go. Tak się starałam sprostać jego oczekiwaniom, a on zawsze traktował mnie jak kawał mięsa. Pomyślałam sobie: pokażę mu. Pokażę sukinsynowi, że jestem zupełnie inna niż matka. Wyjdę za mojego archidiakona i będę miała naprawdę udane życie, będę wspaniałą żoną. Potem dopiero przekonałam się, że to, czego chciałam i co potrafiłam, to dwie zupełnie różne rzeczy. Wszystko mi się pomieszało, tak bardzo się bałam, tak... - Wiele w tym mojej winy. Gdybym tylko... - Nic nie mogłeś zrobić. Nie potrafiłabym ci się wcześniej zwierzyć, nie ufałam ci, myślałam, że przestaniesz mnie kochać, kiedy dowiesz się, jak wiele mi brakuje, myślałam, że gdy odkryjesz, że nigdy nie będę drugą Grace, nie będziesz mnie już chciał. Tak rzadko tu przychodziłeś, byłam już niemal pewna, że rozczarowałeś się i masz mnie dosyć. - Nie chcę drugiej Grace. Prawdę mówiąc nigdy nie chciałem drugiej Grace, to wiem na pewno. Chciałem dokładnie kogoś takiego jak ty. - Tak, ale dlaczego, drogi archidiakonie? Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć, zresztą nieważne. Niezbadane są ścieżki Boga i chociaż jestem straszną osobliwością, wiem, że będę ci niezbędna w twojej karierze, co przypomina mi... - Przerwała, otarła oczy i wysiąkała nos. - Jak myślisz, kto mnie dzisiaj odwiedził? - Z połowa Starbridge, wnosząc z ilości kwiatów. - Och, większość doręczono z kwiaciarni, ale widzisz ten przepyszny bukiet tam? Przyniósł je nie kto inny, tylko zapalona ogrodniczka... - Lady Flaxton -powiedziałem i z ponurą rezygnacją zapatrzyłem się w przyszłość. VI. Mam teraz straszne wyrzuty sumienia - mówiła z ożywieniem Dido - bo naopowiadałam ci o niej takich okropności, że jest starą jędzą, która nie interesuje się niczym poza własnym ogrodem. Taka była dla mnie miła. Obiecała zaprosić nas do Flaxton Pauncefoot, jak tylko wydobrzeję. Najwyraźniej lord F. rozpowiada dookoła, że masz głowę na karku i powinieneś zostać dziekanem u Świętego Pawła. - Nieszczęściem dla lorda Flaxtona dziekan Matthews nie wybiera się na emeryturę. - Może mógłbyś w takim razie zostać dziekanem Westminsteru? - Kochanie, myślę, że skromna kanonia czy to w Westminsterze, czy gdzie indziej, to wszystko, na co mógłbym w tej chwili liczyć. - Ale kanonik to chyba stopień niżej niż archidiakon? Nie -stwierdziła Dido, nie dając mi czasu na odpowiedź - nie w Westminsterze ani u Świętego Pawła. Być tam kanonikiem to zapowiedź Wielkich Rzeczy. - Niekoniecznie... - Och, kochanie, nie sprzeczaj się. Oczywiście, że niekoniecznie. Jeśli kto jest stary i nudny albo tylko umiarkowanie mądry, ale jeśli jest młody, dynamiczny i bardzo mądry... - Mam rozumieć tę płomienną przemowę za kanonią w Londynie jako objaw tęsknoty do stolicy? - Cóż... u licha, mówmy szczerze. Wiesz, że wszystko dzieje się w Londynie, tam przecież spotyka się znaczących ludzi. Oczywiście, chciałam powiedzieć, że uwielbiam Starbridge, jest takie piękne i romantyczne, i historyczne, takie uduchowione, i tak strasznie cudowne pod każdym względem, ale szczerze, Stefanie, czy nie jest tu odrobineczkę nudno? - Jeśli jakoś powstrzymamy się od ziewania przez najbliższe dwa, trzy lata, na pewno dostanę wyższe stanowisko gdzie indziej. Nie muszę przenosić się do Londynu, by robić karierę. - Tak, ale jeśli zostaniesz tutaj i nie będziesz widywał znaczących ludzi, mogą posłać cię do jakiejś okropnej dziury, tylko dlatego, że nie chodziłeś do Eton czy do Harrow, tymczasem gdybyś był w Londynie i ludzie mogliby przekonać sie na własne oczy, jak wspaniale sobie radzisz, mimo nie najlepszego pochodzenia... - Co powiedziałabyś o Genewie? - Genewa? - Takie miasto w Szwajcarii. - Och, Stefanie, nie bądź idiotą. Prawda, że Tablica była najbardziej beznadziejną guwernantką na świecie, ale nawet ja wiem, że Genewa leży w Szwajcarii. Powtórzyłam nazwę, bo myślałam, że się przesłyszałam. Co u licha anglikański duchowny miałby robić w Genewie? - Mieści się tam sekretariat Światowej Rady Kościołów. Teraz, kiedy wojna się już skończyła, zaczną się przygotowania do pierwszego posiedzenia. Biskup Bell, jako najbardziej wpływowy duchowny w Europie, będzie na pewno bardzo zaangażowany we wszystkie prace, co oznacza także kontakty z Kościołami niemieckimi, a że mówię płynnie po niemiecku i mam doświadczenie w pracy z niemieckimi jeńcami... - Tak. To musiało być zajmujące, ale jeńcy należą do przeszłości, a ty nie możesz zaniedbywać swojej kariery tutaj, uganiając się z biskupem Bellem po Europie. - Nie mogę? - Oczywiście, że nie, och Stefanie, zejdź na ziemię i przestań bujać w obłokach. Zawsze podejrzliwym okiem patrzyłam na tę twoją miłość do świętego doktora Bella. Zaczarował cię, sprowadził na manowce. Światowa Rada Kościołów, rzeczywiście! To gorsze od Ligii Narodów, kłótnie, przelewanie z pustego w próżne, pompatyczne oświadczenia, które nic nie znaczą. I Szwajcaria. Zegary z kukułką, witryny sklepowe pełne zegarków, skórzane spodnie i jodłowanie, a wokół same banki. Straszna nuda, pomyśl przy tym o męce z przenoszeniem domu do obcego kraju, kłopotach ze szkołą. Majątek będą kosztowały podróże dzieci do nas na wakacje, a skąd brać pieniądze? - Bóg da, jak powiadają... - Niech powiadają! Naprawdę twój idealizm przekracza czasami wszelkie granice. Założę się, że pani Bell musi mieć ciężkie życie ze swoim Georgeem. Myśl realistycznie, kochanie. Poza problemami finansowymi, które się zaczną, jeśli pognasz za swoim czarodziejem do Genewy, co z twoją karierą? Wyjedziesz i wszyscy o tobie zaraz zapomną, nie będzie żadnych dziekanii, diecezji, miejsca w Izbie Lordów, zaproszeń do pałacu Buckingham, przepychu, dreszczyku, po prostu zawodowego spełnienia. - Nie, nie dla ciebie. - Ani dla ciebie, kochanie. Zstąpże z tych chmur, przestań się oszukiwać i powiedz szczerze... jeśli pojedziemy do Szwajcarii... - Zapomnij o Szwajcarii. O Bellu. Ot, przelotna mrzonka. - Myślę, że nie mówiłeś poważnie. Znając jednak twój zupełnie bosko romantyczny, ale zupełnie nieżyciowy idealizm... - Uważasz, że szczęście i spełnienie znajdziesz w Londynie? - Och, naturalnie. Na tak wiele sposobów mogłabym być ci użyteczna. Stworzę elegancki dom, będę zapraszała właściwych ludzi i będę co tydzień wydawała małe, zachwycające kolacje na szesnaście osób... - A, tak. Potrafię to sobie wyobrazić - powiedziałem, uśmiechając się do niej. - O, Boże, Stefanie, w gruncie rzeczy jesteś przerażony. Naprawdę chcesz jechać do Szwajcarii? - Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, zadowolona ze swoich sukcesów i roześmiana. - To bardzo szlachetnie z twojej strony, kochanie. Gotowam zmoczyć następne pół tuzina chusteczek do nosa, ale nasze małżeństwo nie warte byłoby grosza, gdybym ja była szczęśliwa jak skowronek, a ty nie. - Nie mógłbym być szczęśliwy, wiedząc, że cierpisz z jakiegoś powodu. Tak żyć bym nie potrafił. Widzisz więc, że to wszystko jest proste - mówiłem do Aidana, jakby stał obok mnie -jasne jak wtedy, gdy słuchałem po raz pierwszy Ravena - po czym dodałem pod adresem Darrowa, cytując sławne słowa Lutra: - Tu stoję i stał będę. - Kochanie, to wprost zbyt cudowne - powiedziała Dido - ale trochę się martwię. Mówisz tak, jakby skazywali cię na śmierć. Roześmiałem się. Rozbawiony i rozluźniony bez trudu zdobyłem się na odpowiedź, która swego czasu była niewyobrażalna: - Raven napisał kiedyś: "Jeśli kroczyć nimi uczciwie, wszystkie drogi prowadzą do Boga". Jeśli będę trzymał się wytyczonej drogi, starał się służyć Bogu jak należy, nie sięgał wzrokiem za daleko, to dojdę w końcu, tam, gdzie Bóg chce, bym doszedł. Dido była tak podniecona, że sięgała już wzrokiem w daleką przyszłość. - Naturalnie opactwo Westminsterskie jest bardziej w centrum, ale być może domy w Amen Court są lepsze niż w Little Cloister. Muszę się dokładnie dowiedzieć, które bardziej ucierpiały od bombardowań... Ale z kolei opactwo jest bliżej parku Saint James, w sam raz dla dzieci, a wokół katedry wszystko wypalone po nalotach... No i taksówka do Harrodsa mniej kosztuje spod Parlamentu niż z Ludgate Hill... Siostra kazała mi kończyć wizytę. Pocałowałem Dido i zostawiwszy ją rozpromienioną, zatopioną w marzeniach o wspaniałej przyszłości, wymknąłem się cicho z jasno oświetlonego szpitala w deszczowy półmrok na zewnątrz. VII. Kiedy otworzyłem drzwiczki samochodu, zobaczyłem wciśniętego w siedzenie obok kierowcy Darrowa. - Nie mogłem wsiąść do pociągu - oświadczył, gdy zaparło mi dech ze zdumienia. - Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś po wyjściu ze szpitala sięgnął po butelkę. - Dlaczego miałbym sięgnąć po butelkę? - Bo zobaczyłeś, jak trudna i samotna jest droga, która się przed tobą otwiera. Opadłem na fotel, zatrzasnąłem drzwiczki i zapytałem: - Jesteś pewien, że nie przepowiadasz przyszłości na zamówienie? - Mój drogi Aysgarth, było wystarczająco oczywiste, że postanowiłeś odkupić tragedię swojej matki w dany ci z bożego dopustu sposób. Czemu inaczej prześladowałbym cię aż do szpitala? To nie jasnowidzenie, tylko dedukcja oparta na rozumie i doświadczeniu. Siedzieliśmy tak w tym prowizorycznym, metalowym konfesjonale, dopóki nie znalazłem właściwych słów, by opowiedzieć mu, co zaszło. - Masz bardzo trudne zadanie - ocenił Darrow trzeźwo, gdy skończyłem. - Mogłoby być gorzej - odparłem i wydało mi się, że mówił to ktoś obcy. Spoglądałem z chłodnym dystansem na zawziętego, zdeterminowanego jorkszerczyka, po angielsku przywiązanego do niedomówień i kamiennej twarzy, gardzącego mężczyznami, którzy dają wyraz sentymentom i użalają się nad sobą, wychowanego w najtwardszych szkołach, w taki sposób, by podejmował się najtwardszych zadań. - Ważne, że dojrzałem sposób na przetrwanie naszego małżeństwa. To cud, który oznacza, że nadal będę służył Bogu i Kościołowi. Powinienem być wdzięczny za to odroczenie. Otrzymałem więcej, niż zasługuję. - Przerwałem, po czym dodałem: - Może w końcu zostaniemy przyjaciółmi. Przynajmniej życie nie będzie nudne. Kiedy ją zostawiałem, planowała właśnie pierwszą małą kolację na szesnaście osób w Amen Court. - Cieszy się. Co wcale nie oznacza, że lord Flaxton wydobędzie awans z cylindra. - Zapewne. Z drugiej strony... - Tak, wyobraźmy sobie i drugą stronę. Myślałem o twoich widokach. To może być jedna z tych rzadkich okazji, gdy plan dyletanta w rodzaju Flaxtona nie natknie się na żadne merytoryczne opory, pozwalając mu zaspokoić i pretensje do rządzenia, i własne dziwactwa. Dżentelmeni przy władzy mogą uznać, że kanonia w Londynie po latach na prowincji da ci potrzebny polor. - Na domiar zaś wszystkiego, jak może czytałeś w "Timesie" w zeszłym tygodniu... - Otwiera się wakat na kanonii w Westminsterze. Tak, czytałem o mianowaniu Woodhousea dziekanem w Radbury. Zamilkliśmy. Przestało padać, krople na szybie połyskiwały refleksami odbitymi od latarń. - Spędziłem w Londynie młodość - powiedziałem wreszcie. -Szybko się zaaklimatyzuję. Jakie mam prawo, po wszystkim, co zaszło, skarżyć się Bogu, że wolałbym pracować gdzie indziej? - Zgadzam się, uskarżania byłyby niesmaczne, nie sądź jednak, że Bóg nie słucha, gdy mówisz mu, czego pragniesz. - Darrow przerwał, po chwili zaś rzucił od niechcenia: - Biskup Bell często bywa w Londynie w Izbie Lordów i w związku z różnymi swoimi międzynarodowymi interesami. Nigdzie poza Chichesterem nie natkniesz się na niego równie łatwo jak w Londynie. Włączyłem wycieraczki. Niewyraźna dotąd ulica odzyskała nagle ostre kontury. - Może mógłbym poświęcić trochę czasu i jego sprawom. - Naturalnie, że mógłbyś. - A więc Londyn to jeszcze nie koniec świata? - Nie, Aysgarth. Londyn to jeszcze nie koniec świata. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, powoli odetchnąłem i zapaliłem silnik. - Zawiozę cię na stację. - Ciągle mam uczucie, że nie powinienem cię zostawiać... - Mój drogi Darrow, jeśli nie pojedziesz następnym pociągiem, to ciebie ktoś zostawi - twoja żona. - O, nie, ona rozumie - odparł niewyraźnie, ale widocznie zrezygnowany postanowił zostawić mnie samemu sobie. Dopiero gdy dojechaliśmy na stację, okazało się, że ciągle ma wątpliwości. - Pewien jesteś, że nie masz whisky w domu? - zapytał jeszcze raz. - Absolutnie. Naprawdę myślisz, że po tym, jak mi pokazałeś w swojej mądrości odrobinę nadziei, urżnę się w trupa i rozłożony na trawie przed katedrą zacznę wyśpiewywać w głos "Liii Marlene"? - Nie, choć muszę przyznać, że twoje picie mnie martwi. Mam wrażenie, że to twoja pięta achillesowa. - Zazwyczaj się kontroluję. - "Zazwyczaj" nie wystarczy, powinno być "zawsze". - W porządku. W przyszłości zawsze będę się kontrolował. - Nawet kiedy będą się pojawiały napięcia w małżeństwie? A na to się zanosi w najbliższych latach, Aysgarth, a że twoja przyszłość w Kościele zależy od tego, czy twoje małżeństwo przetrwa... - Przetrwa. Jeśli uważasz, że jestem na drodze do alkoholizmu, to zapewniam cię, że się mylisz. Nie jestem typem samobójczym. - Nie musisz być alkoholikiem, żeby zniszczyć swoją służbę bożą, Aysgarth. Wystarczy, żebyś był pijakiem, a dowiodłeś, że to potrafisz. - Wysiadł z samochodu. - Przemyśl to - nachylił się jeszcze do drzwi - a własne sumienie ci powie, że mam rację, gdy ci radzę całkowicie odstawić alkohol. Uważaj na siebie, proszę, i dzwoń, jeśli będziesz musiał porozmawiać. Będę się modlił za ciebie. Ruszył w stronę stacji i zniknął tak raptownie, że zamrugałem. - Niebezpieczny stary kuglarz - mruknąłem do siebie i wrzuciłem bieg. Musiałem przyznać rację jego ostatnim słowom, niemniej zirytował mnie. "Prowokuję cię", powiedział niedawno, i rzeczywiście. Ze swoimi modernistycznymi skłonnościami nie mogłem się nie irytować w obliczu choćby najbardziej dobrotliwego czarownika, uprawiającego białą magię. Dawno już przesądziłem, że czarownicy i biała magia nie istnieją, i oto mam Darrowa, podrygującego na falach telepatii jasnowidza i Bóg jeden wie co jeszcze, niknącego na dodatek na stacji, jakby był obłoczkiem pary. W dawnych czasach, ma się rozumieć, spaliliby go na stosie. I wtedy bez wątpienia byłoby mi przykro. VIII. W domu powitała mnie Stokrotka. Ubrana już w koszulę nocną, musiała czuwać, czekając mojego powrotu. - Tata, tata, tata. Tak często cię nie ma, że prawie zapomniałam, jak wyglądasz. Kochana, mała Stokrotka. Ona jedna będzie miała dla mnie czas, kiedy Dido o wszystkim zapomni, pochłonięta przygotowywaniem małych kolacji na szesnaście osób. Cóż, to jednak chora sytuacja upatrywać w córce substytutu żony. Postanowiłem uwierzyć, że Dido w końcu będzie potrafiła ulżyć mojej samotności. - Dobrze się czujesz, tatusiu? - Dobrze - odpowiedziałem, uświadamiając sobie jednocześnie, jak trudno mi się nie kontrolować nawet w towarzystwie najbliższych. Długie lata gry przed matką zostawiły widoczną bliznę; ciągle grałem, wznosiłem wokół siebie obronne mury, trzymałem na dystans nawet tych, którzy mnie kochali. W błysku iluminacji ujrzałem siebie, jakim musiały postrzegać mnie dzieci. Byłem dobry, spokojny, przyjazny, ale nigdy nie otwierałem się przed nimi. Kryjąc uczucia, zachęcałem je podświadomie do udziału w moich emocjonalnych szaradach. Różowe okulary, przez które tak długo oglądałem swoje dzieci, wreszcie zniknęły. W kolejnym olśnieniu dojrzałem, że nie są pozbawionymi samoistności, a miłymi oku odbiciami mojego własnego wizerunku, lecz mającymi swoje kłopoty obcymi mi ludźmi, których nie usiłowałem lepiej poznać. Ujrzałem Christiana, zaskakującą, udoskonaloną wersję mnie samego, rozdartego tragiczną śmiercią matki, grającego okaleczającą rolę idealnego syna wobec oddalonego od niego ojca. Ujrzałem Normana dzielącego los Willyego, chłopca nie dorastającego swojemu bratu, nękanego zazdrością i rozpaczą. Ujrzałem Jamesa, którego pogodną prostoduszność brałem naiwnie za rzecz zupełnie naturalną, usiłującego pogodzić się z własną przeciętnością, żyjącego w poczuciu niższości, które rzuci cień na całe jego życie. Ujrzałem Sandyego, może najbystrzejszego z nich wszystkich i najbardziej osieroconego emocjonalnie, opłakującego w przyszłości matkę, której nie mógł zachować w pamięci, a teraz usiłującego nie chować żalu do macochy za jej lekceważenie. I ujrzałem Stokrotkę... - Tatusiu, o czym myślisz? - O tobie. Myślałem, że powinienem na przyszłość być dla was lepszym ojcem. - Nie możesz być lepszy, jesteś najlepszy. Kochana, mała Stokrotka. Uścisnąłem ją, powiesiłem kapelusz i przeszedłem do salonu. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po przestąpieniu progu, była butelka whisky, usadowiona bezwstydnie na kominku. Zamarłem. - Skąd się to u licha wzięło? - Ciocia Merry kupiła. - Merry. Wielkie nieba, zapomniałem o niej zupełnie. Gdzie ona jest? - Poszła do szpitala. Nie spotkałeś jej? Dawno już wyszła. - Rozmawiałem później chwilę z panem Darrowem. - Odwróciłem się plecami do butelki. - Czas do łóżka, Stokrotko. Położę cię. -Pociągnąłem ją na górę, umykając przed pokusą. IX. Gdy Merry wróciła pół godziny później, ciągle jeszcze rozmawiałem na górze ze Stokrotką. Nie chciałem ryzykować sam na sam z butelką. - Przepraszam, że byłam dla ciebie taka podła - powiedziała Merry, gdy zszedłem jej na spotkanie - ale okropnie martwiłam się o Dido. Słyszę jednak, że wszystko naprawiłeś. Moje gratulacje. -Nieoczekiwanie podała mi kopertę. - Jeszcze jeden liścik miłosny. Napisała go po twoim wyjściu. Przepraszam za te zapachy, ale nim zdołałam ją powstrzymać, w przypływie romantycznego zapału wylała na kopertę całą wodę kolońską... Gdzie ja postawiłam tę wódencję? - W skandalicznym miejscu, na kominku w salonie. - Prawda, przepraszam. Chciałam ją schować, potem zapomniałam. Wypijesz ze mną jednego szybkiego? Nie tolerujesz pewnie kobiet pijących whisky, ale szpital zawsze działa na mnie strasznie przygnębiająco. Muszę coś wychylić. - Dzięki, mam trochę pracy. - Uciekłem. W gabinecie usiadłem za biurkiem i rozciąłem kopertę. Wyjąłem list: "Kochanie, nie masz pojęcia o ile lepiej się czuję, naprawdę myślę, że jednak może być życie po urodzeniu i tak się cieszę z powodu drogiego małego Artura chociaż to naturalnie okropnie smutne, że musiał umrzeć ale nie na próżno jeśli nas połączył i kiedy wydobrzeję złożę kwiaty na jego grobie i podziękuję Bogu, że nam go zesłał choć myślę iż Bóg naprawdę mógł pozwolić mu żyć, no ale trudno spierać się z Bogiem -prawda? - strata czasu i energii a ja teraz chcę poświęcić cały swój czas i energię, by być po prostu niezrównaną żoną dla Ciebie i równie niezrównaną matką dla moich dzieci, ponieważ ma się rozumieć będę miała dzieci, bo teraz już jestem pewna że jeśli mogłam przeżyć to - to przeżyję wszystko i następnym razem nie będę już się tak bała. Dzisiejsza rozmowa o moich rodzicach sprawiła że zaczęłam myśleć o Twoich rodzicach i nagle przeżyłam coś, czego nie da się nazwać inaczej jak OLŚNIENIEM. Kochanie, wiem, że będziesz zachwycony, kiedy Ci powiem, że postanowiłam być taka jak Twoja matka którą tak uwielbiałeś, bo jeśli będę taka jak ona to mogę być pewna że mnie też zawsze będziesz uwielbiał - tak, teraz wierzę że mnie jeszcze kochasz ale chcę mieć pewność a żona powinna uczynić pewien wysiłek a nie chodzić w obłoku samozadowolenia dopóki nie znajdzie męża w łóżku z jej najlepszą przyjaciółką - chociaż oczywiście ja nigdy nie znajdę Cię w łóżku z nikim, jaka to ulga że jesteś duchownym ale tak czy inaczej nigdy nie mogę być przecież do końca pewna - tak jak mówiłam postanowiłam zapewnić sobie Twoje uwielbienie będąc jak Twoja matka i rodząc co roku dziecko przez pięć lat pod rząd a kiedy już będziemy mieli za sobą to nudne rozmnażanie czekają nas długie szczęśliwe lata - bo kiedy już będziesz pod pięćdziesiątkę i za stary na częsty seks -jeśli w ogóle -ta mała przeszkoda zupełnie zniknie i widzę że nasze małżeństwo będzie prawdziwą idyllą zupełnie jak musiało być małżeństwo Twoich rodziców zanim Twój bosko przystojny ojciec umarł w niewłaściwej chwili i przemienił Twoją fascynującą matkę w swego rodzaju intelektualną królową Wiktorię. Powiedz czy to nie najwspanialsze i natchnione olśnienie? Kochany Stefanie, żadne słowa nie wyrażą jak bardzo Cię uwielbiam - i naprawdę mam na myśli że Cię uwielbiam - mogę więc tylko przysiąc Ci że przesyłam wyrazy wiecznej miłości. Twoja całkowicie oddana Ci DIDO". Opuściłem wreszcie list na biurko i postanowiłem wyrzucić kopertę zanim zapach mnie zadusi. Wracając od kosza na śmieci w holu do gabinetu, zerknąłem do salonu. Nie było nikogo. Merry widocznie przeniosła się z drinkiem do kuchni, gdzie według słów Stokrotki kucharka miała zostawić nam kurczaka na zimno. Butelka zniknęła z wołającego o pomstę miejsca na kominku. Chcąc się upewnić, czy Merry odstawiła ją na barek, wszedłem do jadalni. Tak jak się obawiałem, znalazłem nieszczęsną whisky pomiędzy karafkami. Sięgnąłem po nią, otworzyłem barek, zabłysły refleksy światła na kieliszkach. Zamyśliłem się. Myślałem o skandalicznej obecności butelki whisky na kominku w domu duchownego, skandalicznym nadużywaniu alkoholu przez tegoż duchownego, skandalicznym ryzykowaniu własnej kariery przez igranie z nieszczęściem. Powiedziałem sobie, że powinienem przestać pić i nie wystawiać się na tak skandaliczne ryzyko. Ale jeszcze nie teraz. W końcu, pomyślałem, odkręcając zakrętkę i sięgając po kieliszek, jestem starym wygą w wystawianiu się na skandaliczne ryzyka. Czy nie powiedziałem Dido dawno temu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, że lubię życie pełne niebezpieczeństw? Człowiek z wrodzonym instynktem przetrwania zawsze wyjdzie cało z jednego czy drugiego skandalicznego ryzyka, a ja urodziłem się z instynktem przetrwania. Przygotowałem lekką whisky z wodą, bardzo umiarkowaną porcję, naprawdę nic wielkiego, schowałem butelkę i ruszyłem z powrotem do gabinetu. Długą chwilę siedziałem, wpatrując się w nietkniętego drinka i dowodząc sobie, ile mam siły woli. Szklanka pozostała nietknięta i wtedy, gdy sięgnąwszy ponownie po list Dido i zastanowiwszy się nad przyszłością naszego małżeństwa, zawołałem zdesperowany: "Jak ja to wytrzymam?" A jednak znałem odpowiedź na to pytanie. Przypomniałem sobie słowa, które matka wykrzyczała wujowi Willoughbyemu: "Jedynym trofeum wartym zdobycia jest miłość". Mnie ofiarowano to trofeum, które wujowi Willoughbyemu wyślizgnęło się z rąk. Miłość czyni wszystko możliwym, nawet szczęście w seksie pomiędzy dwojgiem zupełnie niedobranych partnerów. Postanawiając nigdy nie opuścić Dido, jak opuściłem w okrutny sposób matkę, wkraczałem w krainę paradoksu Aidana, tajemniczy świat, gdzie kto ratuje życie dla siebie samego, traci je, kto zaś traci życie dla Chrystusa, znajduje nie śmierć, lecz życie wieczne. Z chłodnym racjonalizmem rozważałem drogę alternatywną do tej, na którą zostałem powołany. Mogłem odejść od Dido, opuścić Kościół, zacząć pracować na sukces materialny i samozadowolenie. Co by ze mnie zostało, gdybym zaprzeczył swojemu prawdziwemu ja? Trup, który wykrwawił się na śmierć. Nie zniósłbym podobnej duchowej porażki, wtedy rzeczywiście skończyłbym jako samotny pijak. Moje życie, każde prawdziwe życie, nie polegało przecież na pogoni za materialnymi dobrami i na ewangelii samozadowolenia. Życie to znoszenie przeciwności, uczciwość wobec siebie, spełnianie woli swego Stwórcy, wierność temu, co w nas najlepsze. Prawdziwe trofea, to nie, jak sądził mój wuj, zdrowie, majątek, zadowolenie, owa trójca, którą może zburzyć pierwszy podmuch nieszczęścia, lecz wiara, nadzieja, a nade wszystko miłość. Kiedy raz je człowiek pozyska, może oczekiwać prawdziwego, trwałego szczęścia, jakim jest pełnia osobowości dojrzewającej w harmonii z wolą Boga. Gdy sięgnąłem po pióro, by odpisać na list Dido, przypomniały mi się słowa świętego Pawła: "Nie ja żyję, lecz Chrystus żyje we mnie" wizja Boga immanentnego, kochającego i wybaczającego niosła mi pociechę i nie mogło jej zachwiać żadne zło dziejące się w świecie. Pomyślałem o transcendentnym Bogu neoortodoksji, stojącym ponad i przeciw wydanemu na sąd światu, Bogu surowym, ofiarującym skruszonym szansę zbawienia. Po ostatnich doświadczeniach jakże mógłbym zaprzeczyć, że wizja ta nie była równie prawdziwa? Bóg jest immanentny i transcendentny. Ponownie znalazłem się w krainie paradoksu. Usłyszałem głos ojca: "Wszystko jest jednością. Wszystko jest jednym" i Chrystus zmartwychwstał, gdyż zawsze zmartwychwstawał, by być z uczniami, którzy gotowi na każde poświęcenie szli za nim po kres. Nadeszła wreszcie Niedziela Wielkanocna, wstawałem z grobu swojej przeszłości, by rozpocząć nowe życie w wierze całkowitej. Upiłem łyk whisky. Nie myślałem już o upadkach i cierpieniu. Dobierając najbardziej kochające słowa, na jakie było mnie stać, zacząłem pisać swoje chrześcijańskie przesłanie nadziei. Nota od autorki. Najwyższe Trofea to trzecia z serii powieści mówiących o współczesnym Kościele anglikańskim. Narratorem pierwszej, Za lśniącą zasłoną jest Charles Ashworth, drugiej, która nosi tytuł Cudowne moce, Jon Darrow. Zapatrywania religijne Nevillea Aysgartha (czego nie można powiedzieć o jego życiu prywatnym) mają oparcie w pismach Charlesa Earle Ravena (1885-1964). Urodzony w rodzinie londyńskiego adwokata Raven w 1904 roku wstąpił na uniwersytet w Cambridge, zdobywając stypendium w Caius College, gdzie studiował klasykę. Po dyplomie z wyróżnieniem podjął dalsze studia w dziedzinie teologii, w ostatnim roku uczęszczał też na wykłady z biologii, którą od lat się pasjonował. To połączenie zainteresowań umocniło w nim tylko przeświadczenie o potrzebie szukania związków między wiedzą teologiczną a ściśle naukową. Po kilku miesiącach pracy na świeckim stanowisku w Liverpoolu, gdzie zetknął się z ludzką nędzą, przyjął święcenia kapłańskie i w 1909 roku został dziekanem Emmanuel College w Cambridge, którą to funkcję pełnił do 1914 roku. Przez krótki czas potem pracował jako nauczyciel w Tonbridge, w latach 1917-1918 był kapelanem armii brytyjskiej we Francji. Wojenny koszmar miał uczynić z niego później orędownika pacyfizmu. Po wojnie powrócił do Emmanuel College, w 1920 roku został rektorem katedry w Bletchingley, Surrey, w 1924 roku mianowany kanonikiem nowej katedry liverpoolskiej, gdzie zdobył rozgłos jako kaznodzieja. Powrócił do Cambridge w 1932 roku jako królewski profesor teologii (Regius Professor of Divinity), w latach 1939-1950 piastował godność mistrza Christ College. Był trzy razy żonaty. Z pierwszego małżeństwa miał czworo dzieci. Po śmierci żony w 1944 roku i dłuższym okresie wdowieństwa ożenił się ponownie z Amerykanką, z którą od lat był zaprzyjaźniony, by wkrótce po ślubie owdowieć po raz drugi. W 1956 roku żeni się po raz trzeci. Jego żoną została Belgijka, działaczka ruchu oporu w czasie drugiej wojny światowej. Adwokat praw kobiet, nie godził się z ich ograniczoną i podrzędną rolą w Kościele, był jednym z pierwszych orędowników ich kapłaństwa. Nigdy nie został biskupem. W swojej teologii jedności wszelkiego stworzenia Raven stał na stanowisku, iż zasada boskiej przyczynowości znajduje potwierdzenie w prawie ewolucji. Nie chciał zaprzątać sobie głowy wizją Boga hieratycznego, zasiadającego na niebieskim stolcu, wyłączonego ze świata. Jego Bóg był immanentnie w świecie, a ukoronowania procesu boskiej ewoluującej kreacji upatrywał Raven w ludzkiej osobowości. Kładąc wielki nacisk na znaczenie osobowości, opowiadał się za swoistym personalizmem, podkreślał znaczenie religii jako jednostkowej komunii z Bogiem upostaciowionym. Natura, jego zdaniem, miała stanowić najdoskonalszy model zamysłu Boga osobowego, zaś w Jezusie widział upostaciowioną w najwyższej formie manifestację boskiej obecności. Bóg immanentny, stwórczy, kochający był dla niego jednością, był jednym ze światem. To fundamentalnie optymistyczne spojrzenie oznaczało, że w pismach Ravena niewiele pozostawało miejsca na paradoks i tragedię, wyobcowanie i wieloznaczność. Kiedy nowa szkoła neoortodoksji próbowała zmierzyć się z tymi problemami, odpowiedział gorzkim sprzeciwem nie tyle wobec idei Boga transcendentnego, wyniesionego ponad rodzaj ludzki, co wobec przekonania, że Bóg jest dostępny tylko poprzez zaprzeczenie jedności, poprzez gwałtowne zderzenie dwóch diametralnie różnych sił. Przeświadczony o jedności, zdecydowanie odrzucał dualistyczną koncepcję Boga. Przyjmować takie założenie oznaczało w jego pojęciu godzić się na desperację. Przez lata swej kariery był świadkiem zmierzchu popularności głoszonej przez siebie teologii. Pod koniec jego życia angielska szkoła neoortodoksji poczęła raptownie tracić na znaczeniu, a w latach sześćdziesiątych teologia liberalna w nowej i daleko bardziej radykalnej formie znowu pojawiła się w centrum uwagi. George Kennedy Allen Bell, starszy o dwa lata od Ravena, był w latach 1929-1957 biskupem Chichesteru. Jakkolwiek uważał traktat wersalski za zbyt surowy dla Niemców, w latach trzydziestych opowiedział się jednoznacznie przeciw Hitlerowi, prześladowaniu Żydów i Kościołów chrześcijańskich w III Rzeszy, a w czasie wojny próbował bez skutku wywierać nacisk na rząd brytyjski, by wsparł elementy antyhitlerowskie w Niemczech. Nie był pacyfistą, ale jego przemówienia, w których optował za zachowaniem chrześcijańskich wartości w prowadzeniu wojny, oznaczały konflikt z oficjalną polityką rządu. Postawa ta przysporzyła mu wielu wrogów w najwyższych kręgach władzy. Często nie rozumiano, że Bell był przy tym zdeklarowanym antynazistą. Po wojnie znalazł się w Berlinie, gdzie głosił chrześcijańskie przesłanie pojednania. Głęboko zaangażowany w odbudowę chrześcijańskiej Europy stał się jedną z czołowych postaci Światowej Rady Kościołów. Za swoją działalność otrzymał Wielki Krzyż Zasługi, najwyższe odznaczenie Niemieckiej Republiki Federalnej. Zmarł na kilka godzin przed nadejściem wiadomości o przyznaniu medalu, który w listopadzie 1958 roku z rąk ambasadora Niemiec odebrała pani Bell. Koniec