15334

Szczegóły
Tytuł 15334
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15334 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15334 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15334 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Bałucki (1837-1901) komediopisarz, prozaik, poeta, publicysta. W latach 60. wieku XIX zaczynal od tworzenia literatury jawnie tendencyjnej, następnie zbliżył się do pozytywistów. W latach 80. zmalał optymizm Bałuckiego i w/mógl się jego krytycyzm (powieści np. Pan Burmistrz z Pipidówki), a jednocześnie pojawił się nurt pogodnej twórczości, humorystycznej bądź sentymentalnej (nowele, komedie np. Grube ryby, Dom otwarty). le ostatnie, bardzo popularne utwory, stały się niesłusznie hasłem wywoławczym „bałucczyzny" czyli pochwały bezmyślnej i gnuśnej egzystencji, synonimu filisterstwa i kołtuństwa. Ten ostatni os;jd zawd/.icc/a twórczość Bałuckiego modernistom, z którymi autor popadł w konflikt u schyłku życia. Z tego okresu pochodzi Pamiętnik Muniu (1900), niesłuszne oceniony niegdyś jako powierzchowny pamflet na dekadentyzm. Dzisiejszego czytelnika uderza barwność opisów salonów Krakowa ostatniego dziesięciolecia XIX wieku i na nowo bawią ironiczne obrazki z życia ówczesnych studentów i domorosłych „dekadentów". KLASYKA MNIEJ ZNANA Michał Bałucki- PAMIĘTNIK MUNIA Kraków © Copyright for Klasyka Mniej Znana by Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIYERSITAS, Kraków 2002 Podstawą niniejszej edycji jest wydanie: Michał Bałucki, Pamiętnik Munia, Warszawa, Nakład Gebethnera i Wolffa, Kraków, G. Gebethner i Spółka 1900. Tekst zmodernizowano według obowiązujących zasad ortograficznych i interpunkcyjnych. Opracowanie tekstu Izabella Sariusz-Skąpska ISBN 83-242-0028-2 TAiWPN UNIYERSITAS Projekt okładki serii Ewa Cray I. Przede wszystkim, jako człowiek dobrze wychowany, uważam sobie za obowiązek przedstawić się państwu: nazywam się Edmund Masiupiński, ale w towarzystwie, w którym się obracam, nazywają mnie zwykle Muniem; mam lat dwadzieścia cztery i wąsik, bez którego przy mojej delikatnej cerze i drobnej twarzy wyglądałbym na kobietę - według opinii cioci Dorci. Kończyłem uniwersytet w Grazu, uczęszczając tam na wydział prawniczy. Że jednak moja mama zauważyła, iż zanadto zordynarniałem w burszowskim życiu, że zanadto czuć mnie knajpą; więc dla nabycia lepszych manier — i otarcia się w lepszych towarzystwach wysłano mnie na ostatni rok prawa do Krakowa, pod opiekę cioci Dorci, która tu prowadzi dom otwarty i ma liczne stosunki i znajomości. Salon jej to istna arka Noego, w której znajdziesz przynajmniej po parze z każdego gatunku ludzi, należących do lepszego towarzystwa Krakowa - uczeni, literaci, artyści, dziennikarze, sfery finansowe i urzędnicze - a nawet dla omasty paru hrabiów - lub od biedy jaki baron świeżo upieczony. Ale bo też ciocia umie sobie szturmem zdobywać znajomości. Na kogo zagnie parol, kogo życzy sobie mieć u siebie, ten już nie wypłacze się z jej sieci. Podziwiać musiałem zręczność, z jaką umie brać upatrzone okazy, każdemu inną podając ponętę na wabika. Dla amatorów płci pięknej ma zawsze parę ładnych twarzyczek w swoim salonie, dla próżnych pochlebne słówka, głaszczące mile miłość własną dla młodych literatów i artystów jakąś znakomitość o głośnym nazwisku, smakoszów przywabia dobrą kuchnią karierowiczom rzuca na przynętę w rozmowie nazwisko jakiej wpływowej osobistości, która zaszczyca jej jourfiksy swoją obecnością. A wszystko to robi tak od niechcenia, rzucając nawiasowo tu słówko, tam dowcip lub spojrzenie, że nikt się nawet ani spostrzeże, jak połknął przynętę, która go potem mimowolnie ciągnie do salonu cioci Dorci na jej środowe wieczory. Jeżeli się czasem trafi taka oporna ryba, która nie daje się wziąć na te przynęty, to ciocia po prostu wysyła do niego z wizytą swego męża, poważną figurę, radcę sądu, albo jeżeli idzie o pozyskanie małżeńskiej pary - idzie z nim razem składać wizytę, wmawiając w męża, że to jest koniecznym dla utrzymania stosunków towarzyskich, no i pan radca pakuje na swoją otyłą figurę frakowe jarzmo, jasne rękawiczki i idzie z żoną jak wół prowadzony na ofiarę, a po takiej wizycie para małżonków czuje się w obowiązku rewizytować państwa radcostwa i bywać potem od czasu do czasu na jourfiksach cioci Dorci. To polowanie na coraz nowe znajomości jest rodzajem sportu, któremu się ciocia oddaje con amore. I nie robi tego nawet dla żadnych materialnych korzyści, nie z wyrachowania, ale po prostu przez ambicję, żeby móc o sobie powiedzieć, że w jej salonach zgromadza się tout Cracovie — wszystko, co Kraków ma najlepszego, najsławniejszego, najgłośniejszego, że ona jest tym ogniskiem, w którym skupiają się wszystkie sprawy, interesy, polityka, literatura, młodość, piękność, flirt, dobroczynność — wszystko. Dla zaspokojenia tej ambicji poświęca ona dochody swoje, wszystkie godziny dnia i większą część nocy, swoje siły, zdolności, nieraz i zdrowie, bo się nieraz zdarza, że z ogromną migreną lub inną jaką dolegliwością śmieje się, bawi, rozmawia, znarkotyzowana morfiną lub co-feiną; dla tej ambicji należy do wszystkich stowarzyszeń dobroczynnych, urządza wenty, loterie, teatry amatorskie, zabawy tańcujące, chodzi na sesje, zebrania, odczyty, oddaje wizyty — słowem, jest tak czynną niezmordowaną, że podziwiać trzeba jej niewyczerpane siły, umiejętność korzystania z każdej chwili, podzielenia czasu, tak, żeby jej na wszystkie te obowiązki towarzyskie starczyło -wliczając w to jeszcze czas, którego potrzebuje na toalety i dbałość o swoją powierzchowność, a to stanowi także niemałą rubrykę w jej codziennych zajęciach. Bo powierzchowność cioci Dorci wymaga ciągłej staranności, reparacji dla zatarcia niektórych śladów, jakie nieubłagany czas czyni w najpiękniejszej kobiecie. Tu się ząbek wyszczerbi, tam się pokaże jakaś plamka czarna, która wymaga dłuższej konferencji z dentystą; włosy także potrzebują ciągłej opieki fryzjera, bo cioci, która z natury, jak to wiem od matki mojej, była brunetką zachciało się koniecznie być jasną blondynką o złocistym połysku. Odpowiednio do tego trzeba było zachować kolor ciała. Jakimi środkami ciocia dokazywała tej sztuki, nie wiem, bo nawet mnie, z którym była na bardzo poufałej stopie, nie wtajemniczała nigdy w swoje sekrety toaletowe, ale miała zawsze płeć świeżą, białą o alabastrowym połysku. U modniarki, która ją ubierała, przesiadywała także po parę godzin dziennie, szczególniej, gdy przyszło naradzać się nad sprawieniem nowej sukni, bo ubierała się zawsze gustownie, oryginalnie, trzymając się mody o tyle tylko, o ile ona przyczyniała się do uwydatnienia wszystkich zalet jej kształtnej budowy. W elegancji jej było zawsze jakieś sztuczne zaniedbanie, artystyczny nieład-tak, że nie można było powiedzieć o niej: „A to się dopiero wystroiła", taki popis z toaletą uważała nie w dobrym tonie, a jednak toalety jej zwracały uwagę, był w nich gust, szyk i artyzm wielki. Gdy szła przez ulicę, podtrzy- mując zręcznie drobną rączką w duńskich rękawiczkach misternie ułożone fałdy angielskiego kostiumu, który uwydatniał rozkoszne zaokrąglenie jej bioder falistych, odsłaniając przy tym od niechcenia, bezwiednie niby i falbanki jedwabnej spódniczki, i czarną pończoszkę z oryginalnym haftem, i elegancki lakierowany bucik, każdy musiał na nią zwrócić uwagę i podziwiać jej kształtność i szyk. Było w niej coś z kokoty paryskiej, coś z damy lepszego towarzystwa, coś z artystki, a całość przedstawiała się nadzwyczaj pięknie i harmonijnie i nikt by nie posądził ją o te lata, jakie miała. Ja tylko jeden, który wiedziałem, że była zaledwie o cztery lata młodszą od mojej mamy, mogłem mieć dokładne pojęcie o jej wieku, innym nie przyszło nawet na myśl zastanawiać się nad tym. Ja sam, jakkolwiek byłem jej siostrzeńcem, zapomniałem zupełnie o różnicy lat, o tym, że mi była ciocią, a widziałem w niej tylko piękną kobietę, w całej pełni rozwiniętych wdzięków, które drażniły młodzieńczą fantazję, , nie oswojoną jeszcze z bliskim towarzystwem kobiet, wywoływały przyspieszenie tętna, szczególniej, gdy ciocia tytułem pokrewieństwa, jakie nas łączyło, zachowywała się względem mnie z całą swobodą i poufałością. Gdyśmy np. wspólne czasem przy lampie oglądali jakie pisma ilustrowane, ona wtedy dla lepszego przypatrzenia się rysunkom opierała się bez ceremonii całym ciężarem swoich niezasznurowanych wdzięków na moich plecach, pochylona ku mnie tak blisko, że ciepły oddech jej rozgrzewał mi twarz i szyję, a jasne kosmyki jej włosów łaskotały mnie. Robiła to bezwiednie; ale mnie takie bezpośrednie zetknięcie się z plastycznymi kształtami jej ciała, które z anatomiczną dokładnością odczuwałem na swoich plecach, rozbudzało zmysłowe pragnienia i gorącymi rumieńcami rozpalało mi twarz. Nieraz, gdy wybierała się na bal, wzywała mnie, także tytułem naszego pokrewieństwa, do rozmaitych drob- nych posług, jak zapięcia bransolety na obnażonych po ramię rękach, sznurowania bucików lub poprawienia pewnych nierówności w dekolcie pleców. A miała plecy prześlicznie utoczone, z dwoma dołeczkami wdzięków, jakie się tworzą zwykle na uśmiechniętych policzkach. Jej plecy zdawały się tak samo uśmiechać i to sprawiło, że kiedy raz poprawiałem jej coś w tej okolicy, krew uderzyła mi nagle do głowy, oczy mgłą zaszły i sam nie wiem, jak i kiedy usta moje znalazły się na jednym z tych do-łeczków, a równocześnie ręką objąłem zgrabną kibić cioci i przyciągnąłem ją mocno do siebie. - Ato co! - zawołała oburzona tąmojąśmiałościąi ode pchnęła mnie tak gwałtownie, że potoczyłem się pod ścia nę i zaczęła mi sypać burę o karczemnym zachowaniu się, braku uszanowania, niesłychanym zuchwalstwie moim itd. Wysłuchałem tej całej reprymendy w pokorze, jak skruszony grzesznik, a za całe usprawiedliwienie rzekłem: - To czemu ciocia ma takie rozkoszne plecy, ja nie mo głem się wstrzymać, nie byłem panem siebie. C'est plus fort, que moi. Gdybym to był powiedział po polsku, może by nie poskutkowało, ale zdanie każde powiedziane po francusku miało dla cioci powagę dogmatu i widocznie j ą rozbroiło, bo złagodniał surowy wyraz jej oczów i nawet coś w rodzaju uśmiechu i zadowolenia błysnęło w nich. Odwróciła się ode mnie, bym tego nie spostrzegł, i dla utrzymania powagi dodała: - Jak ty śmiałeś zrobić coś podobnego? A gdyby była weszła Józia lub kto inny? - Na drugi raz będę ostrożniejszy, cioteczko. - Nigdy tego nie powinieneś robić. - Dobrze, cioteczko - i pokornie pocałowałem jaw rękę. Odtąd trzymała mnie w przyzwoitej odległości od sie bie; nie wpuszczała mnie nigdy do pokoju, gdy się ubie- 9 rała, w ogóle była ostrożniej szą i unikała wszelkiej ze mną poufałości. Ale to nie trwało długo. Ciocia miała zbyt żywe usposobienie, aby wytrwać w tej przybranej powadze, a przy tym bywałem tak częstym gościem w jej domu, tak często potrzebowała moich usług, mojego towarzystwa, czy to na koncert, czy do teatru, czy wreszcie aby ją odprowadzać na sesje, wizyty, tak często musiałem na jourfiksach u niej zastępować ciągle nieobecnego męża, grać rolę gospodarza, że przymusowy, oficjalny stosunek między nami długo utrzymać się nie mógł i po paru tygodniach wróciliśmy znowu do dawnej poufałości i swobody, z tą tylko różnicą, że nie byłem już nigdy tak gwałtownie niegrzeczny i gdy przyszła mi kiedy ochota pocałować jączy w ramię, czy w usta, czy nawet w te rozkoszne dołeczki, to prosiłem o to, jak dobrze wychowany chłopczyk, napierający się zabawki lub słodyczy, i zabezpieczywszy się pierwej, że nikogo nie ma w bliskości, odzywałem się grzecznie, z pewną nieśmiałością: - Cioteczko, można? - Co takiego? - pytała zajęta swoją toaletą albo inną jaką robotą. A ja wtedy wskazując nieśmiało miejsce, które było przedmiotem moich pragnień, mówiłem błagalnie: tu. — No, całuj, całuj - mówiła pobłażliwie - skoro ci to taką przyjemność sprawia, ty, ty, zepsuty dzieciaku. Czasem sama całowała mnie, gdy była łaskawszą na mnie, a chociaż robiła to z należytą powagą, to jednak miała taki jakiś dziwny sposób całowania, że potem długo jeszcze czułem dotknięcie jej mięsistych warg na moich ustach i rozkoszne gorąco w nerwach. Taki całus dostawał mi się zwykle wtedy, gdy ciocia była z czegoś bardzo zadowoloną, gdy zrobiłem dla niej coś takiego, co jej przyjemność sprawiało. Jeżeli np. raut się udał, jeżeli na jourfiksy sprowadziłem kilka nowych osobistości, które były atrakcją wieczoru i pisano o tym na drugi dzień w gazetach. Wprawiało ją to w taki różowy humor, że byłaby wszystkich ściskała i całowała z wielkiej uciechy, a że wszystkich nie mogła, bo to nie wypadało, więc na mojej osobie wyładowywała ten cały zapas swego zadowolenia. Ja bowiem, jak to już wspomniałem, zajmowałem się głównie urządzaniem jej przyjęć tygodniowych, w zastępstwie nieobecnego męża, który zwykle o tej porze wysiadywał w resursie przy taroku, ja sprowadzałem młodzież, bawiłem damy, dyrygowałem służbą, układałem program wieczoru i odprowadzałem potem do domu te panie, którym brakło młodzieży do odprowadzania. Na fiksach bowiem u cioci bywały najczęściej panie bez mężów, gdyż ciocia obecność mężów, szczególniej starszych, uważała za rzecz bardzo nudną i psującą wszelką zabawę. Bywali mężczyźni, ale nie mężowie, panowie ile możności młodzi, zabawni, weseli lub utalentowani. Każdy co miał sławę dobrego causera, dowcipnego bawida-my, bywał mile widziany na salonach cioci. O czym tam nie mówiono. Dyskusje o najmodniejszych prądach w literaturze, muzyce i malarstwie, których reprezentanci lub wielbiciele bywali tu stałymi gośćmi, mieszały się z pikantnymi anegdotkami, dwuznacznymi dowcipami, którym inteligentne niewiasty przysłuchiwały się bez zarumienienia i fałszywej pruderii. Z równą gorliwością rozprawiano o strojach i polityce w cieniu rododendronów, palm i dracen, przy akompaniamencie muzyki Griega, Maseneta, Mascagniego - jakby za parawanem; uprawiano flirt w różnych odmianach, wśród wyzywających spojrzeń, nerwowych, sekretnych uścisków dłoni, naukowe, poważne rozmowy ożywiano popijaniem sherry, bordeaux, zajadaniem petits fourów, pasztetów, oukrów, którymi stoliki obficie były zastawione. Krytykowano sztuki teatralne, opowiadano sobie zakulisowe skandałiki, rozwiązywano zagadnienia społeczne, 10 11 kwestie kobiet, przyszłość Europy, słowem -był to kalejdoskop, w którym barwy, przedmioty, wypadki przesuwały się i splatały ze sobą, jak zręcznie ułożony felieton. A ciocia brała w tym wszystkim żywy udział, interesując się każdą sprawą, zabierając głos w wielu kwestiach, pomagając sobie w tym względzie więcej intuicją i sprytem, jak istotną wiedzą. Podziwiać musiałem zręczność, z jaką nieraz umiała rozprawiać o książce, której wszystkich kartek nawet nie miała czasu poprzecinać, jak prawiła komplementy autorom, o których dziełach wiedziała tylko ze słyszenia.. Miała talent szybkiego orientowania się, Z kilku kartek przeczytanych odgadywała całość, z posłyszanych mimochodem zdań urabiała sobie sąd o rzeczy - i tym zdobyła sobie opinię bardzo inteligentnej kobiety. Nie było rzeczy, o której by nie wiedziała, której by nie rozumiała, a przynajmniej udawała, że rozumie. Najekscentryczniej-sze np. utwory młodych dekadentów, nad którymi powagi naukowe wzruszały z politowaniem ramionami, przyznając się z całą szczerością, że ich nic a nic nie rozumieją, w niej znajdowały entuzjastyczną wielbicielkę, stosującą się w tym do mody panującej w sferach inteligentnych kobiet, nie afiszując jednak zbytnio swego entuzjazmu, żeby sobie nie narazić osób przeciwnego zdania. Pod tym względem była ona dyplomatką, wiedziała, co gdzie powiedzieć, nie stawiała nigdy kwestii żadnej na ostrzu miecza i umiała się stosować do osób, z którymi rozmawiała. Była niby antysemitką, bo te przekonania miały mir w sferach konserwatywnych i klerykalnych, ale to jej nie przeszkadzało kupować po tańszych cenach towarów u Żydów i mieć znajomości z kilkoma inteligentnymi, postępowymi Żydówkami, skłaniającymi się do socjalizmu. Otaczała się młodzieżą dekadencką, której swobodne rozmowy, nastrojowe usposobienie i życie nie rachujące się wcale z etyką filistrów odpowiadało bardzo jej gustom i upodobaniu, a równocześnie okazywała głę- f boki szacunek dla autorów dawnych kierunków, którzy raczyli zaszczycać jej salon swoją obecnością; lubiła w towarzystwie elegantek rozprawiać o strojach, a obok tego należała do stowarzyszenia pracy i oszczędności, jakie się w tym czasie zawiązało w Krakowie, potrafiła nawet nudzić się w towarzystwie starych powag urzędowych, które raz w tydzień schodziły się u jej męża na karty, udając wielkie zainteresowanie się ich grą, na której się nic a nic nie rozumiała, a robiła to dlatego, aby przy tej sposobności urabiać interesy swoich protegowanych, polecić któremu z prezesów sprawę jakiego stowarzyszenia, pozyskać salę magistratu na odczyty, wyrobić gratis przedstawienie w teatrze na cel dobroczynny, sprzedać kilkadziesiąt biletów loteryjnych lub uzyskać zapomogę dla Towarzystwa ś w. Wincentego a Paulo. W ten sposób umiała sobie pozyskać wszystkich, wyrabiała sobie stosunki, zdobywała stanowisko w świecie i z czasem stała się osobą, którą wszyscy znali, do której się udawali o pomoc, poradę, i stała się niezbędną w towarzyskich stosunkach miasta. Wprawdzie malkontenci mieli jej to i owo do zarzucenia, ale pokątne ich gadania ginęły w chórze ogólnej adoracji dla cioci, nie mając śmiałości wypełzać na światło dzienne, i co najwyżej zdobywały się czasem na jaki złośliwy anonim, który ciocia stosownie do treści przyjmowała z lekceważącym uśmiechem lub pogardliwą obojętnością. Szkodzić one nie mogły jej opinii ani zachwiać ogólnego szacunku, jakiego używała w świecie. 12 II. Fiksy cioci Dorci rozpoczynały się około szóstej i trwały do ósmej, czasem do dziewiątej i przez tych parę godzin przesunęło się przez jej salony kilkadziesiąt osób, po większej części same grube ryby, orderowi panowie, tajni radcy, prezesowie towarzystw dobroczynnych, poważniejsze panie z miasta, mające znaczenie bądź przez mężów, bądź przez własną działalność i stanowisko, czasem pojawiła się jakaś przejeżdżająca znakomitość, głośny uczony albo artysta, przybywający dla dania koncertu i chcący się dać poznać pierwej w towarzystwie. Zeszło się tych dostojników i znakomitości czasem tyle, że i salon, i jadalny pokój, i buduar cioci były nimi zapełnione, rojno było i gwarno, jak w ulu. Pomiędzy tym ruchliwym zebraniem służba przeciskała się, roznosząc herbatę, ciasta, dla panów koniak i kanapki podawano w jadalnej sali, gdzie także można było palić. Więc w obłokach niebieskawego dymu majaczyły niewyraźnie twarze panów, popijających likiery lub czarną kawę i rozmawiających z poważnymi minami o polityce lub miejscowych wypadkach, a obok nich niekiedy pojawiały się delikatniejsze rysy pań, które tu także się chroniły dla puszczenia paru dymków z egipskich papierosów i porozmawiania z panami. W salonie od czasu do czasu słychać było śpiewy, popis jakiego artysty na fortepianie, deklamację, po skończeniu której następowały oklaski. Kozerzy bawili damy rozmową, przysiadając się to do jednej, to do drugiej, niby motyle z krzaczka na krzaczek, wywołując uśmiechy lub rumieńce na ich twarzyczkach, zasłoniętych do połowy wachlarzami, spoza których rzucały strzeliste spojrzenia. A wśród tego gwarnego zebrania ciocia z promieniejącą zadowoleniem twarzą przesuwała się, mając baczne oko na wszystko, co się działo, zatrzymując się tam, gdzie obecność jej była potrzebną. Tu witała świeżo przybyłych gości, przedstawiała i poznawała ich z towarzystwem, tam przysiadała się do jakiegoś dygnitarza lub kanonika ze złotym krzyżem na piersiach i bawiła go rozmową, obserwując równocześnie służbę, toalety pań, kombinacje, w jakie grupowali się goście w salonie. Czasem przywoływała mnie do siebie spojrzeniem i polecała po cichu bawić panie, które siedziały zapomniane i nikt się nimi nie zajmował, to znowu sama zrywała się do tych, które wcześniej odchodzić chciały, i zatrzymywała je serdeczną prośbą żeby zostały jeszcze, tłumacząc im, że to jeszcze tak wcześnie, żeby nie dawały złego przykładu, i dla poparcia swej prośby dodawała serdeczne uściski, pocałunki i wyrazy uprzejmej gościnności. Około dziewiątej gościnność cioci folgowała już w swojej natarczywości i nie zatrzymywała tych, co odejść chcieli. Toteż salony przerzedzały się prędko, oficjalni i poważni goście znikali jeden po drugim i na kolacji zostawało tylko szczupłe grono wybranych, z którymi ciocię łączyły bliższe stosunki przyjaźni lub serdeczniejszej znajomości — kilku panów najprzyjemniejszych, naj dowcip niej-szych, zadomowionych niejako przez częstsze bywanie i kilka pań. Gromadka ta stanowiła rodzaj dworu cioci, w otoczeniu którego czuła się swobodniejsza, bawiła się i odpoczywała po trudach oficjalnego przyjęcia. Pierwszą damą w tym dworze, a zarazem najserdecz-niejszą przyjaciółką cioci, była pani Eulalia, nazywana zwykle Frou-frou z powodu żywości swego usposobienia, 14 15 kobieta bardzo piękna, bardzo zgrabna, bardzo elegancka, a zarazem bardzo nieszczęśliwa, jak mówiła ciocia Dorcia, bo mąż jej, którego w naszym towarzystwie tytułowano utartym mianem: „tyrana", po kilku latach bardzo niby wesołego i bardzo szczęśliwego małżeńskiego pożycia, nagle ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zostawił ją w mieście z dziećmi, ze służbą, z mieszkaniem, urządzonym z niesłychanym komfortem, wyznaczył jej ośm tysięcy złotych reńskich rocznego utrzymania i wyjechał do swego majątku na wieś, gdzie oddał się całkiem gospodarstwu, fabrykom i żył tam w zupełnym odosobnieniu, w towarzystwie jakiejś guwernantki, która nie była ani młoda, ani piękna i w ogóle pod żadnym względem nie mogła równać się z panią Eulalią. Dlaczego właściwie to zrobił, nie mogłem się nigdy dokładnie dowiedzieć, choć ciocia nieraz szeroko opowiadała mi o tym skandalicznym jego postępku. Z opowiadania wynikało tylko tyle, że pani Eulalią była jak anioł niewinna w tym względzie i wszystkiemu tylko mąż był winien, mąż, który nie umiał ocenić takiego anioła, jakim go los obdarzył, nie umiał zastosować się do jej pojęć, upodobań, usposobienia i był dla niej za poważny, za zimny, zanadto milczący. Po tym skandalicznym postępku męża, pani Eulalią, jakkolwiek - jak mi mówiła ciocia - nie była w nim znowu tak bardzo zakochaną z powodów wyżej wyrażonych, wpadła w szaloną rozpacz, z której jej nic nie mogło uleczyć, ani czas, ani żadne środki, którymi próbowała się leczyć. Jeździła biedaczka ze swojąrozpacządo wszystkich główniejszych miejsc kąpielowych, do Francensbadu, Wies-badenu, do Hali, do Cean, Mentony, nawet do Kairu, wyrzucała bez rachuby pieniądze na zbytkowne stroje, kosztowne życie, przysyłając mężowi rachunki modnia-rek, hotelarzy, aby takim szalonym marnotrawstwem pieniędzy zmusić go do odezwania się, przybycia i zaprotestowania przeciw takiemu życiu, które mogło grozić w końcu ruiną. Dla dokuczenia mu i zemszczenia się za jego obojętność rzucała się w szalony wir zabaw, flirtu, głośnych romansów, których echa dochodziły do kraju. Chciała w ten sposób obudzić w nim zazdrość, wywołać dawną miłość, ale i to nic nie pomogło. Mąż milczał jak zaklęty, płacił przysyłane rachunki, pensję nawet podwyższył, ale nie odzywał się wcale. Tyle tylko, że przez swego pełnomocnika zrobił jej uwagę, aby ograniczyła swoje wydatki, choćby ze względu na dzieci, które taka rozrzutność matki może w końcu pozbawić majątku. To ją trochę opamiętało. Zaprzestała obwozić swojąrozpacz po świecie i wróciła do Krakowa, gdzie próbowała przez znajomych pogodzić się z mężem. Przyrzekła przebaczyć mu wszystko, zapomnieć o upokorzeniu, jakiego doznała od niego, i obiecywała dla dobra dzieci żyć z nim znowu jak dawniej pod jednym dachem, decydowała się nawet parę letnich miesięcy mieszkać na wsi, co dla osoby tak światowej, rozbawionej, lubiącej towarzystwo, ruch, życie błyszczące-było już niesłychanym poświęceniem, ale i to nie zdołało zmiękczyć serca nielitościwego tyrana. Zgnębiona takim niepowodzeniem, straciwszy wszelką nadzieję pogodzenia się z mężem, szukała pociechy w religii, a specjalnie w kościele OO. Jezuitów, gdzie przesiadywała po parę godzin dziennie, w towarzystwie znajomych pań, skarżąc się Panu Bogu i swojemu spowiednikowi na los nieszczęśliwy, na swoje osamotnienie, pustkę w sercu i brak celu życia. Na szczęście trafiła na spowiednika, który dając jej pociechy religijne, wskazał zarazem, że cel jej życia jest taki bliski a tak piękny zarazem, bo wychowanie dzieci. Rada ta jak jasny promień wpadła w ponure ciemności jej skarg i żalów i zreflektowała ją. Dziwiła się, że sama przedtem nie-spostrzegła tego, że jej to nigdy na myśl nie przyszło, i z całym zapałem oddała się wychowaniu dzieci. 16 17 Ale czyniła to na swój sposób, przesadnie, z entuzjazmem i zapałem. Otoczyła dzieci bonami, ochmistrzyniami, trzymała dla nich stałego lekarza, przyjęła profesorów, osobno dla dziewczynki, osobno dla chłopca; ciągnęła je na spacery, do kościołów, po wizytach, ubrane co dzień inaczej, tak że szwaczki, które trzymała w domu, nastar-czyć jej nie mogły z szyciem i trzeba było dokupywać nowe, gotowe suknie w magazynie i to według najnowszej, nieraz nadzwyczaj ekscentrycznej mody. Sama także wystrojona w fantastyczne kapelusze, w najmodniejsze materie, pokazywała się wszędzie w towarzystwie wystrojonych dzieci, chodziła z nimi do teatru na ludowe sztuki, na jasełka, mgliste obrazy, kinematografy, teatrzyki dziecinne, loterie fantowe, przekonana jak najmocniej, że jest matką, jak mało, że żyje tylko dla szczęścia swoich dzieci, im całkiem oddana. Ciocia i inne panie z naszego towarzystwa zachwycały się nią, nazywały wzorem matek, rzucały pioruny oburzenia na „tego tyrana męża", który nie umiał ocenić takiej kobiety, i patrząc na nią ze współczuciem i ubolewaniem, nie nazywały jej inaczej tylko: biedna Locia, nieszczęśliwa Locia, poczciwa Locia. Ciocia przez współczucie i litość, jako iż była kobietą nadzwyczaj dobrego serca, okazywała jej wiele przyjaźni i życzliwości, obejść się bez niej nie mogła i jak tylko którego dnia nie widziała jej u siebie lub dla braku czasu nie mogła być u niej, zaraz posyłała mnie dowiedzieć się, co się dzieje z „tą nieszczęśliwą Locia?" Spełniałem sumiennie jej zlecenia, co mnie nieraz dużo kosztowało czasu, bo pani Locia, która przez przyjaźń dla cioci nazywała mnie także poufale „Muniem" i za jej przykładem była ze mną również bez ceremonii, jak z bratem, na każdej takiej wizycie zatrzymywała mnie przynajmniej po parę godzin, żaląc się przede mną na swego męża tyrana, którego mimo wszystkiego zapomnieć nie mogła, wywnętrzając się ze swoich zmartwień, udręczeń, opowiadając mi swoje sny, wizje, które ją prześladowały, i nieraz w zbytku rozczulenia skłoniwszy skołataną głowę na mojej piersi, wylewała gorzkie łzy na swoją sierocą dolę, że wracając potem od niej, miałem nieraz klapę surduta prawie całą mokrą od tej fontanny łez, powalaną pudrem i przesiąkniętą zapachem opopo-naksu, których to perfum używała pani Locia, a serce pełne oburzenia na tego nielitościwego tyrana, który był jej łez przyczyną. Drugą, niemniej serdeczną przyjaciółką cioci była pani Hortensja. Ta wprawdzie nie rozłączyła się na dobre z mężem, ale de facto żyła z nim już od kilku lat w moralnej separacji, bo uważała sobie za ubliżenie być niewolnicą męża, podlegać jego brutalnym zachceniem. Była to kobieta z wyższym umysłem, idealnymi aspiracjami, niepokojona ciągle szlachetną żądzą wiedzy, ustawicznego kształcenia się. Największym zmartwieniem jej było to, że jest kobietą, że urodzenie skazało ją na odgrywanie podrzędnej roli matki i żony, że jest tylko zabawką dla męża, dla zaspokajania jego zmysłowych potrzeb. Taki los nazwała klątwą swojego życia i po przeczytaniu Nory Ibsena powzięła stanowczo zamiar porzucenia męża, dzieci i wyjechania w świat do Zurychu, do Paryża lub gdziekolwiek dla dalszego kształcenia się, otrząśnię-cia się z ciężkiego jarzma obowiązków, które kobietę przykuwaj ą do rodzinnego ogniska, i stania się człowiekiem, albo, gdyby się dało, czymś jeszcze wyższym. „Uber-mensch" Nietzschego - to był cel jej pragnień, ideał jej życia. No i ostatecznie tyle dokuczała mężowi, takie piekło robiła mu co dzień w domu, taką wojnę z nim prowadziła ciągle dla zapewnienia zwycięstwa swoim ideom, że biedaczysko zdecydował się wreszcie uszczuplić swoje wydatki i potrzeby, zaciągnąć pożyczkę, byle żonie dostar- 18 19 czyć funduszów do wyjazdu za granicę dla dalszego kształcenia. Bawiła rok cały w Paryżu, jako słuchaczka tamtejszego uniwersytetu, uczęszczając na wydział filozoficzny, studiując obok tego nauki przyrodnicze, prawo, medycynę — wszystko. Pragnęła wchłonąć w siebie od razu wszelkie bogactwa wiedzy, skąpać się po uszy w ożywczych nurtach nauki. Gdy jednak przyszło do egzaminów przy końcu roku, pokazało się, że z tego całego zasobu wiadomości mało co zostało jej w głowie, że z tego chaosu, który kłębił się w jej umyśle, niepodobna było wydobyć najzwyczajniejszej odpowiedzi na zadane pytania profesora, i przekonała się, że aby dojść do jakich takich praktycznych rezultatów ze swej nauki, długich jeszcze lat i dużo pracy potrzeba by, a tu już nie było za co siedzieć dłużej w Paryżu, bo mąż wyraźnie napisał, że nie jest w stanie przysyłać jej zasiłków na dalsze kształcenie się. Wróciła więc do kraju z mocnym postanowieniem kształcenia się dalej prywatnie i zużytkowania nabytej wiedzy na polu literackim i dziennikarskim. Zaczęła tedy pisać artykuły i rozprawy do gazet: o stanowisku kobiety u nas, o powołaniu kobiet, o niewolnictwie kobiet, o błędach ustroju społecznego, o pracy kobiet u nas i za granicą itd., itd., pisała potem nowele, powieści, dramaty, wiersze według najnowszych zagranicznych wzorów, tłumaczyła niektóre z tych wzorów na nasz język, pisała w dzień i w nocy, rano i wieczór, zostawiając mężowi troskę o dom i dzieci, którymi sama zajmować się nie miała ani czasu, ani ochoty. Mąż rachował się z kucharką, dysponował obiady, sprawiał dzieciom ubrania, chodził z nimi na spacer, uczył je lekcji, a ona pisała ciągle, zasypując wszystkie miejscowe i zamiejscowe redakcje utworami swego pióra, męcząc je ciągłymi listami, jeżdżąc nawet w tym celu do Warszawy, Lwowa, organizując przy tej sposobności wszę- dzie kółka postępowych kobiet, związki naukowe, urządzając odczyty, loterie, wenty na te cele, a robiła to wszystko w tym błogim przekonaniu, że oddaje tym niesłychane usługi społeczeństwu, że ona to głównie popycha trium-fatorski rydwan postępu, na którym króluje „Sprawa kobiet". Ona to do salonu cioci sprowadziła cały zastęp zapalonych „feministów", poetów-dekadentów o powi-chrzonych desperacko czuprynach, długich surdutach i wysokich, czarnych krawatach, malarzy impresjonistów, modernistów, secesjonistów i jak oni się tam jeszcze nazywają, którzy wzorując się na średniowiecznej symboli-styce i pudełkach japońsko-chińskich z herbatą, zaczęli malować figury płaskie, bez światłocienia i perspektywy i nazwali ten rodzaj starego malowania „nową szkołą". Pani Hortensja była gorliwą wyznawczynią i zapaloną wielbicielką tych nowych kierunków, które wchodziły właśnie w modę wraz z bufiastymi rękawami kobiet, fryzurami zakrywającymi większą połowę twarzy i długimi duńskimi rękawiczkami. Ona uważała się także za sece-sjonistkę w tym, co pisała i co robiła. Bojąc się wszelkiej banalności, stawała się co dzień bardziej ekscentryczną, że ludzie oglądali się za nią na ulicy. Mówiła z patosem, z ruchami dramatycznej aktorki, zapalona entuzjastka do wszelkiej oryginalności. Szczególniej zachwycona była jakimś młodym malarzem, którego poznała za granicą, a o którym cuda nam opowiadała po powrocie. - Geniusz, mówię ci, moja droga - deklamowała w uniesieniu - geniusz prawdziwy, który sztukę malarską wprowadził na zupełnie nowe tory, a raczej uniósł ją w obłoczne sfery mistycyzmu i symboliki. To nie malarz marnej codzienności życia, posługujący się pięcioma głupimi zmysłami, aby odtwarzać kolorowane fotografie zewnętrznego świata. W nim tkwi przeczucie innych związków, innych głębi, do których biedny mózg dostać 20 21 się nie może. Jego obrazy - to symfonia dźwięków, to orgia barw, to preparaty duszy ludzkiej, jak się wije w dzikich porywach, staje dęba, jak z bólu krzyczy i z głodu wyje. Wszyscy dotychczasowi malarze to byli po prostu reproduktorami zewnętrznego świata, każde uczucie, które chcieli wyrazić, ubierali w kształty ludzkie. Każdy nastrój wydobywali z zewnętrznego otoczenia; była to tradycja, której się malarze niewolniczo trzymali. On pierwszy zerwał z tym szablonem, on usiłuje zjawiska duszy wyrazić farbą, pędzlem; maluje tak jak naga indywidualność, która odwróciła oczy od świata zjawisk i skierowała je w głąb własnej duszy. Mówiła jeszcze długo w ten sposób, wyrażając myśli swoje w tak chaotycznym pomieszaniu pięknych, oryginalnych słów, że nie byłbym w stanie ich tu powtórzyć, gdyby nie to, że ona to wszystko potem drukowała w jakimś piśmie i z niego mogłem je wygodnie przepisać sobie. Zakończyła zaś ten dytyramb na cześć nowego geniusza malarstwa słowami: —Ale co ci będę długo mówić - a gadała już pół godziny przeszło - to się słowami opowiedzieć nie da, to trzeba widzieć, aby mieć pojęcie o tym. Mam właśnie u siebie jedno arcydzieło jego pędzla, ofiarował mi je na pamiątkę, jako swojej duchowej siostrze, bo za taką mnie uważa. Przyjdź i zobacz, a klękniesz z podziwu. III. Zaintrygowana tym entuzjastycznym opowiadaniem pani Hortensji ciocia, jako zapalona amatorka wszelkich nowości, spać nie mogła spokojnie tego wieczora i zaraz następnego dnia wybrała się zobaczyć ten obraz, rozumie się, w moim towarzystwie. Prowadząc ją pod rękę, przytuloną do mnie, czułem, jak jej serce biło mocno z oczekiwania. - Jeżeli to - mówiła do mnie - taki wielki artysta, jak ona powiada, to trzeba koniecznie, żebyś, jak tylko przyjedzie do Krakowa, był u niego zaraz z wizytąi zaprosił go na ftx. Nie zniosłabym, żeby ktokolwiek inny pierwej zaprezentował naszemu światu tę nowalijkę. Ja jedna mam przywilej na to i nie dam sobie go wydrzeć za nic w świecie. Musiałem jej przyrzec najsolenniej, że zrobię to z pewnością tak, jak sobie życzyła, za co dostał mi się od niej na podziękowanie a raczej d conto podziękowania całus, wprawdzie przez woalkę, ale za to taki gorący, pełen uczucia wdzięczności, że przeszedł mi po nerwach jak prąd elektryczny. Mogliśmy sobie pozwolić na to bez obawy, że nas kto zobaczyć może, bo na schodach było tak ciemno, że dla odszukania drzwi pani Hortensji musieliśmy aż zapałki palić. Francuski bilet wizytowy wielkości prawie małej ćwiartki papieru, przybity na ciemnych drzwiach, obja- 23 śniał czytelnika nie tylko z imieniem, nazwiskiem, herbem i pochodzeniem pani Hortensji, ale zarazem stanowił rodzaj krótkiej biografii, podając, że była ona słuchaczką szkoły głównej w Paryżu, członkiem stowarzyszenia żurnalistów i autorką wielu dzieł. Na głos dzwonka ukazała się na tle ciemnego przedpokoju służąca zakasana po kolana, cała mokra od dołu, bo trafiliśmy właśnie na czas szorowania podłogi w dziecinnym pokoju. Nieład był tam okropny, meble porozstawiane, dzieci brudne, rozczochrane goniły się po stołkach i kanapach, kłócąc się ze sobą i wydzierając nawzajem kromki chleba z powidłami, którymi mazały się po twarzach. Wejście nasze przerwało na chwilę tę wojnę domową, dzieci wypatrzyły ciekawie na nas swoje czarne ślepki, a służąca, zapytana o panią, oznajmiła, że pani jest u siebie w swoim pokoju. Gdyśmy tam weszli, uderzyła nas od razu ogromna różnica pomiędzy tym sanctuarium pani domu a resztą mieszkania, które miało cechę pospolitą, trywialną, mizerną. Tu przeciwnie, wszystko tchnęło elegancją, wykwintnym smakiem i pewną popisową pretensjonalnością. Gabinecik nieduży wyglądał jak bombonierka, wysłany cały dywanami, atłasowymi portierami, zapełniony różnymi drobnymi gracikami, cackami, filigranowymi mebelkami, między którymi rzucało się przede wszystkim w oczy eleganckie biurko nakryte pluszem i założone papierami i książkami. Wprawdzie i tu panował nieład, ale nieład artystyczny, jakby dla pokazania, że mieszkanka nie ma czasu ani chęci zajmować się tak poziomymi rzeczami, jak zamiataniem kurzu, sprzątaniem i porządkowaniem przedmiotów. Zastaliśmy ją przy tym biurku, zajętą pisaniem z poplamionymi atramentem palcami i poczochraną fryzurą. Na nasz widok otrząsnęła się siłą z poważnych myśli i wyszła naprzeciw cioci z entuzjastycznymi wy-krzykami radości, porwała ją za obie ręce i pociągnęła do kanapki, sadowiąc się przy niej, powtarzając machinalnie: - Ach, moja droga, moja kochana, jak to dobrze, żeś przyszła. - Jesteś może zajęta? Pisałaś? - Kiedyż ja nie jestem zajęta. U mnie myśl ciągle pra cuje, moja głowa to wieczneperpetuum mobile — mówiła, jakby umęczona tym nieustającym ruchem własnych myśli. - No, a gdzież ten, ten twój skarb? - spytała ciocia po chwili, rozglądając się po ścianach — to może to - dodała, wskazując na jakiś większy obraz nad kanapą. — Ale cóż znowu? - oburzyła się pani Hortensja. - To miernota bez wartości, stara szkoła, trzymam to z litości, przez pietyzm dla mego dawnego nauczyciela. Ten mój — tu oczy zapaliły się promieniami radości — jest tam nad moim biurkiem, to moja muza, moje natchnienie. Ale czekaj - mówiła, zatrzymując ciotkę, która chciała powstać i iść do biurka - muszę pierwej urządzić odpowiednie światło, żebyś mogła to arcydzieło podziwiać w całej okazałości. To rzekłszy, wstała, poszła do okna, odsunęła firanki, poupinała szpilkami, aby nie tamowały światła, pousu-wała wszystko, co mogło rozrywać uwagę, i wskazując na obraz w dużych, wspaniałych, barokowych ramach, na tle chińskiej materii, udrapowanej w fantastyczne fałdy, otoczony laurowym wieńcem, zawołała z dumą i zachwytem: - Patrz! Rzeczywiście, spojrzawszy, oniemieliśmy w pierwszej chwili, ale nie z zachwytu, tylko z rozczarowania. Byliśmy przygotowani na zobaczenie czegoś wielkiego, a tymczasem zobaczyliśmy obrazeczek nie większy od sporej dłoni, który na pierwszy rzut oka przedstawiał jakąś pogmatwaną mieszaninę kolorów, z której nic nie można było zrozumieć, co właściwie przedstawia. 24 25 Dopiero pani Hortensja wytłumaczyła nam, że to jest tłum osób tańczących, widziany jakby przez mgłę wspomnień i przez zasłonę gazowym światłem przepojonego pyłu. — Słuchaj, co o tym arcydziele pisze jeden z jego wielbicieli, także znakomitość w swoim rodzaju, natchniony krytyk nowoczesnej sztuki — to mówiąc, wyjęła z biurka jakąś dawną gazetę i z entuzjazmem czytała: „Wszystkie kontury w tym boskim malowidle spłynęły w chaotyczną całość, linie tańczących rozlały się sennym marzeniem, pozostało tylko potężne wrażenie rozpylonej, kłębiącej się fali lubieżnych rozkoszy, co uchwyciła w swoje szpony tańczący tłum — wrażenie przyspieszonego pragnieniem, dyszącego oddechem, drgającego tętna krwi, wrażenie jakiegoś zmysłowego szału, a szał tych skłębionych kształtów, gasnące, to znowu płomieniem wybuchające dźwięki (sic) tańca, cała ta lubieżna atmosfera, przesycona rozkoszą tonów i pragnąca chucią gwałtownego ruchu, to wszystko spłynęło w duszy artysty ciężką tęsknotą i niepokojem." Słuchaliśmy tego objaśnienia w nabożnym skupieniu, zahipnotyzowani grą słów, których znaczenia nie zrozumieliśmy, co prawda, dokładniej, ale które działały na nas jak symfonia jakaś mistyczna, i wpatrując się w obraz, zaczęliśmy nareszcie w tym chaosie dopatrywać się nie tylko jakichś wyraźniej szych kształtów ludzkich, ale i tych namiętności, które nam sugestionował krytyk. Szczególniej ciocia, ta od razu umiała wgłębić się intuicyjnie w te „chucie rozkiełznane zmysłowego szału, lubieżną atmosferę tonów" i ciągłymi wykrzykami objawiała swój zachwyt, jakby ją kto po nerwach łechtał. -Ależ to jest znakomite, to jest wprost olśniewające, co za olbrzymi talent - wołała, wypuszczając z siebie słowa jak rakiety. - Im dłużej się wpatruję, tym więcej mi się rozjaśnia w głowie ta wspaniała kompozycja. Ach, cóż to musi być za artysta, jakże rada bym go poznać. — Poznasz go wkrótce, bo miałam właśnie dzisiaj list od niego, w którym donosi mi, że w poniedziałek przy jeżdża do Krakowa; więc zaraz we środę wprowadzę go uroczyście do ciebie na ftx. - Ach, moja droga, jakaś ty dobra, jak poczciwa, nie mam słów doprawdy — i dla dosadniej szego wyrażenia uczuć wdzięczności rzuciła się ciocia w ramiona przyja ciółki, obsypując ją pocałunkami i wykrzykami radości. Obietnica, że taki genialny artysta, o którym rozpisywały się gazety, w jej salonie po raz pierwszy zaprezentuje się Krakowowi, w szał ją wprawiała. Była cała oczarowana, zajęta tą myślą i gdyśmy schodzili potem ze schodów od pani Hortensji, ona już ułożyła sobie w głowie cały program przyjęcia. - To nie będzie zwykła środa - mówiła do mnie - to musi być monstre fixe, z tłumem gości, z wystawną kola cją na kilkadziesiąt osób. Od razu nie zwlekając zabrała mnie z sobą do domu dla ułożenia listy gości, którzy mieli być zaproszeni na ten fix. Spis trwał dosyć długo, co cioci co chwilę przypominały się coraz to inne nazwiska. Na próżno przekładałem, że i połowa tych osób nie pomieści się w jej salonach, nie byłem w stanie powstrzymać jaw tym zapale. — To nic nie szkodzi — mówiła — taki tłum to będzie coś imponującego, to zrobi wrażenie w mieście. Zobaczysz. Pisaliśmy tedy we dwoje adresy osób, jakie nam tylko na myśl przyszły, pisaliśmy długo w noc. Stosy kopert rosły na biurku koło nas. Ciocia była niezmordowana, rumieńce zapału rozpalały jej twarz, oczy błyszczały gorączkowym blaskiem, a choć misternie zafryzowana jej grzywka rozkręciła się i opadała prostymi liniami włosów na czoło mokre od potu, choć ręce omdlewały z unu-żenia, nie ustawała w pracy, bo chciała zaraz jutro z rana wysłać cały ten pakiet zaproszeń na pocztę, by wszystkie na czas dostały się do rąk adresatów. 26 27 Nie puściła mnie od siebie aż nad ranem, dopókiśmy wszystkiego nie ukończyli. Toteż kiedy wróciłem do domu, padłem jak bez duszy na łóżko i spałem jak zabity do południa. Obudziło mnie dopiero przyjście Dyzia Nowaczka. A! Prawda, państwo nie znacie jeszcze Dyzia Nowaczka. Był to jeden z młodych ludzi, którego poznałem także przed miesiącem u mojej cioci, a którego wprowadziła tam, jak również i do wielu innych domów, pani Hortensja. Był to ciekawy okaz pod każdym względem, typowa figura najmłodszego pokolenia. Chodził niby na uniwersytet, na trzeci rok prawa, ale uważał to za swoje nadprogramowe zajęcie, któremu niewiele poświęcał czasu, tyle tylko, że był zapisany na liście słuchaczów i pokazywał się w collegium od czasu do czasu; ale głównie poświęcał się literaturze i to najnowszym jej kierunkom. Sam nazywał się z dumą: „dekadentem", przywiązując nadzwyczajną wagę do tego tytułu, i pisywał w tym rodzaju mnóstwo wierszy, nowel, korespondencji, które wysyłał do rozmaitych gazet. Zacofani jednak redakto-rowie nie poznali się jakoś na wszechstronnym talencie i bez ceremonii wrzucali jego znakomite utwory do kosza, nie zadając sobie nawet trudu odpowiadania na listy. To wyrodziło w nim pesymizm, który stał się odtąd główną cechą j ego talentu. I byłby biedaczysko zmarniał w tej walce bezowocnej z uprzedzeniem i zapleśniałą rutyną dawnej szkoły, gdyby jeden z jego kolegów po piórze, równie jak on lekceważony przez „idiotycznych kretynów literackich", nie był na szczęście odziedziczył po jakiejś ciotce czy babce parę tysięcy „blatów", która to scheda dała mu możność założenia nowego pisma i drukowania w nim prac swoich i swoich kolegów. Działalność nowego pisma zaczęła się od tego, że wszystkie dotychczasowe płody literackie postrącano z piedestałów, na których je „głupota" przeszłych pokoleń postawiła, skopano nielitościwie „kopytami lekceważenia", obrzucono błotem i skazano na wieczne zapomnienie, z wyjątkiem kilku, którym wspaniałomyślnie darowano życie. Od pierwszego numeru tego pisma zaczęto liczyć nową erę w literaturze, której wybitną cechą była oryginalność, oryginalność za jaką bądź cenę, choćby zdrowego sensu i logiki, a ideałem sztuka naga, nie zasłonięta żadnymi łachmanami przyzwoitości, etyki, nie krępująca się żadnymi formami, żadną tendencją żadnąprze-pisaną liczbą zgłosek, niczym. Myśli poetów, trzymane dotąd w karbach rytmu i zdrowego sensu, potargawszy więzy niewoli, rozpoczęły „bachiczną sarabandę, szalony sabath zmysłów", wierzgając, wywracając koziołki, podrzucając się „w kataleptycznych kontorsjach w podobłoczne sfery, rozpalone krwawą łuną namiętności i drgające plugawą chucią rozkoszy". Dyzio był w siódmym niebie, dorwawszy się nareszcie tej wyuzdanej swawoli poetycznej. Pióro jego, jak rozbrykany źrebak stepowy, wierzgało zuchwale, wybijając zęby swoim dawnym prześladowcom, tarzało się z uciechy w kałużach atramentu, obryzgując nim, kogo się zdarzyło, wyprawiając zadziwiające salto mor tale stylu i porównań. W tych ostatnich sprzęgał on najsprzeczniejsze nieraz przedmioty ze sobą jak np. „zadumane na błękitach jeziora nenufary" ze „zwierzęcąbrutalnościąna pół krwawych befsztyków", „złoto roztopione słonecznych promieni o krzyczących blaskach" z „rdzawymi plamami ropuchy wyśpiewującej w błotnistej kałuży miłosne melodie plugawej namiętności". Naśladował on w tym względzie matkę-naturę, która i na jego twarzy połączyła takie kontrasty ze sobą jak: zielone, bukszpanowe zęby, królicze oczy, impertynenc-ko rude włosy i rzęsy albinosa i zrobiła z tego możliwie znośną całość, którą płeć piękna zaszczycała swoimi względami. 28 29 Młode panny po pensjonatach rozrywały sobie fantastyczne płody jego pióra, odpisywały sobie w szkolnych kajetach ciekawsze wyjątki i uczyły się ich na pamięć. Starsze panie czytały je także nie tyle ze względu na ich wartość, jak przez życzliwość dla autora, który był dla nich uprzedzająco grzeczny, usłużny i kataplazmował ich kościste ręce gorącymi i wilgotnymi pocałunkami. Ciocia także lubiła Dyzia, chwaliła jego talent oryginalny, styl głównie z tego powodu, że w kronikach życia towarzyskiego pisał zajmujące wzmianki o jej jourfiksach i ją samą przedstawiał jako najdystyngowańszą damę, pełną wykwintnego smaku i wysokiej inteligencji, co niemało pochlebiało jej próżności. Odpłacała mu się za to wymownymi spojrzeniami, przeciągłymi uściśnieniami jego wiecznie spoconych rąk, zrobiła go sekretarzem Towarzystwa pracy kobiet i gorliwie popierała wystawienie jego symfonicznego dramatu, który miał być dany na dochód tegoż Towarzystwa. Był więc Dyzio beniaminkiem i ulubieńcem wszystkich pań z towarzystwa, gdzie go nazywano pieszczotliwie Dy-ziem, kochanym Dyzieczkiem. Tylko z własną rodziną był na stopie