15260

Szczegóły
Tytuł 15260
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15260 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15260 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15260 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DAVID ROBBINS W SIDŁACH DYKTATORA ROZDZIAŁ I - Czuję niebezpieczeństwo - oznajmił pewien męż- czyzna trzem pozostałym pasażerom zielonego pojazdu. Muskularny kierowca natychmiast nacisnął hamulec i gwałtownie zatrzymał maszynę na środku drogi. Ciemne dłonie zręcznie skręciły kołem kierownicy, a samochód posłusznie przystanął, pozwalając bez obracania się na siedzeniu dokładnie obserwować teren. Bystre szare oczy penetrowały najbliższą okolicę, gdy prowadzący pojazd lewą ręką przeczesał swe gęste czarne włosy. Ubrany był w znoszone spodnie i czarną skórzaną kamizelkę. Jego uzbrojenie stanowiła para tkwiących za pasem noży bo wie. - Jesteś pewien, Joshuo? - zapytał. Zapytany skinął głową, a jego długie, ciemne łosy gwałtownie padły na ramiona. Zmrużył oczy, gdyż kon- centrował się na odbieraniu wrogich impulsów. Jego strój składał się z błękitnej koszuli i brązowych spodni. Na szyi mężczyzny zawieszony był duży krzyż. - Oczywiście, Blade. Wyczuwam ogromną wrogość, ale nie jestem w stanie dokładnie określić jej źródła. - Może trzeba ci naładować baterię, koleś? – skonem- ował blondyn odziany w koźle skóry. Jego szczupłą, choć barczystą postać zdobiła para koltów pytonów - rewolwerów z perłowymi rękojeściami, wystającymi z kabur przy pasie. Przesuwając ręką po swych jasnych bujnych włosach, uważnie obserwował okolicę. - Nie widzę tu żadnego ruchu. Chrzanić to. - Daruj sobie, Hickok! -jęknął czwarty pasażer, krępy Indianin o brązowych oczach i czarnych włosach, noszą cy wytarte, zielone, uszyte ze starego płótna namiotowe go spodnie i takąż koszulę. - Chciałbym bardzo, żebyś posługiwał się normalną angielszczyzną, jak my trzej. Obawiam się, że gdybym przebywał z tobą dłużej, zaczął bym mówić jak ty. - Co ci się nie podoba w moim sposobie mówienia? - zapytał Hickok, czekając na wyjaśnienie. - Nic, naprawdę nic - odparł Indianin. - Ale nie chciał bym, żeby moja żona pomyślała, że jestem ciemniakiem. - Czy to znaczy, Geronimo, stary byku - złościł się Hickok, patrząc na swego najlepszego kumpla - że to ja jestem ciemniakiem? Indianin zachichotał. - Przecież siebie bym tak nie nazwał. - Nie potrzebuję twoich przytyków - stwierdził Hi ckok, udając złość. - Dość morałów prawi mi moja żona. Blade z uśmiechem przypatrywał się rewolwerow- cowi, siedzącemu na przednim siedzeniu, po drugiej stro- nie konsoli. Za plecami miał Joshuę, zaś Geronimo za- jmował miejsce za Hickokiem. W tylnej części pojazdu złożona była broń, amunicja i zapasy żywności. FOKA! Blade zadumał się, patrząc na tablicę rozdziel- czą. Chwała założycielowi za wynalezienie tego pojazdu! Bez niego ta podróż byłaby niezwykle niebezpieczna, gdyż wszędzie grasowały mutanty, włóczędzy i inni po-myleńcy, czekając tylko, by kogoś zabić. Założycielem Rodziny był Kurt Carpenter, który mą- drze przewidział, że jego ludzie będą potrzebowali nad- zwyczajnego pojazdu, mogącego sprostać wszelkim prze-ciwnościom i poruszać się po powierzchni zniszczonej podczas trzeciej wojny światowej. Carpenter wydał miliony na projekty i budowę prototypu o rozmaitych, unikatowych cechach i niezwykłych możliwościach. Wodno-lą-dowy niezniszczalny pojazd, napędzany energią słoneczną, znany był pod akronimem FOKA - Fotoelektryczno-Og-niwowa Kuloodporna Amfibia. Karoseria wozu wykonana została z prawie nieznisz- czalnego plastyku, który umożliwiał siedzącym wewnątrz ludziom obserwowanie otoczenia, natomiast z zewnątrz nie można było zobaczyć, co dzieje się w środku. Carpen- ter przewidział, że ropa i benzyna będą trudno dostępne po upadku cywilizacji, więc nakazał swoim naukowcom i inżynierom, by jako napędu użyć energii słonecznej, gromadzonej przez dwa zwierciadła umocowane na da- chu. Energię przetwarzało sześć nowoczesnych baterii, umieszczonych w ołowianej skrzyni pod amfibią. Cztery ogromne opony wykonano z odpornego tworzywa sztu- cznego, co pozwalało pokonywać FOCE przeszkody, któ- rych tradycyjny pojazd nigdy by nie sforsował. Po wypro- dukowaniu FOKI Carpenter zatrudnił jeszcze kilku woj- skowych specjalistów, zdolnych zawodowców, których talenty zawsze można kupić za odpowiednio dużą sumę pieniędzy. Oni to zainstalowali w prototypie system no- woczesnej broni. Blade miał okazję przekonać się, że Kurt Carpenter dobrze to wszystko obmyślił. - To co robimy? - zapytał Hickok. - Rozprostujemy trochę gnaty czy suniemy prosto do Bliźniaczych Miast? Blade rozważał pytanie rewolwerowca. Jako dowódca Alfy, grupy bojowej składającej się z Hickoka, Geronima i niego samego, był odpowiedzialny za podejmowanie decyzji i prowadzenie akcji. Właściwie to właśnie jemu podlegali wszyscy Wojownicy Rodziny i to on miał dbać o bezpieczeństwo całego Domu, terytorium o powierzch- ni trzydziestu arów na północno-zachodnim krańcu Min- nesoty, i chronić Rodzinę, potomków grupy, która prze- trwała wojnę atomową dzięki Kurtowi Carpenterowi. - Chyba zbliża się południe - zauważył Geronimo, wpatrując się w październikowe niebo. - Mamy mnóstwo czasu, żeby skontaktować się z Zahnerem i całą resztą. - I nie zapominaj o Bercie - dodał Joshua, rzucając wymowne spojrzenie Hickokowi, który natychmiast zare agował. - Co się na mnie gapisz? - zapytał szorstko. Joshua wzruszył ramionami i spojrzał na drogę przed pojazdem. - Tak sobie - odparł. - Czyżby? - naciskał rewolwerowiec. - Zostaw go - przerwał Blade. - Nie miał nic złego na myśli. Po prostu boisz się ponownego spotkania z Bertą i... - Kto się boi? - przerwał Hickok. - Ona wszystko zro zumie. - Moim zdaniem - komentował Geronimo - lekcewa żenie sprawy nie wyjdzie ci na zdrowie. - Nie pytałem cię o zdanie - odburknął Hickok, ze zło ścią wpatrując się w zagradzające im drogę zabudowania. - Niech to szlag trafi! Czemu zgodziłem się tu wrócić? Powinienem być teraz w Domu przy mojej żonce, obże rać się po uszy i niczym się nie przejmować. Czemu tu wróciłem? - ponowił pytanie, skierowane nie wiadomo do kogo. - Dlatego że musiałeś - stwierdził Blade i zaczął przy pominać sobie, dlaczego Alfa wyruszyła na poprzednią wyprawę do Bliźniaczych Miast, aglomeracji składającej się z dwóch miast: Minneapolis i Saint Paul, odległych od Domu o jakieś trzysta siedemdziesiąt mil. Około dwóch miesięcy temu przywódca Rodziny, mą- dry starzec imieniem Platon, wysłał tam Alfę i Joshuę po sprzęt medyczny i naukowy oraz żywność. Miał nadzieję, że Minneapolis i Saint Paul nie zostały jeszcze spustoszo- ne przez wandali i grabieżców, a w szpitalach i uniwersy- tetach ekspedycja odnajdzie potrzebne urządzenia. Nie- stety, przypuszczenia okazały się całkowicie błędne. Alfa zastała miasto w opłakanym stanie. Większość budynków ocalała, gdyż tamta okolica nie została bezpośrednio ra- żona pociskami nuklearnymi podczas trzeciej wojny światowej, ale zabudowania były prawie całkowicie zruj- nowane, a wszelkie wyposażenie już od dawna zostało zużyte lub zniszczone przez cztery ugrupowania walczące o władzę nad Bliźniaczymi Miastami. Blade westchnął. Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć w ciągu stu lat. Od Wielkiego Wybuchu - tą nazwą Rodzi- na zwykle określała trzecią wojnę światową - Dwumiasto zostało zdewastowane przez cztery nienawidzące się stronnictwa. - Tam się coś poruszyło - oświadczył Geronimo, po chylając się i wskazując ręką na prawo. - Za tym rozroś niętym żywopłotem. - Może to Czubki? - spekulował Hickok, biorąc z konsoli swój karabinek henry. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Geronimo. Blade zacisnął zęby, by nie wzdrygnąć się na wspo- mnienie przeklętych Świrów. Podczas ostatniej wyprawy dostał się w ich ręce i omal nie stracił życia. Właściwie niewiele brakowało, a wszyscy czterej gryźliby już zie- mię. Rozważał teraz obecny układ sił w Bliźniaczych Miastach. Dawna metropolia została podzielona przez walczące frakcje na cztery strefy. Czubki, potomkowie dawnych pacjentów stanowego szpitala dla obłąkanych kryminali- stów, zajmowali południowe Minneapolis. Była to gro- mada żałosnych, szalonych kanibali, odzianych w łach- many i byle jak uzbrojonych, najczęściej w cegły i widły. Druga grupa, zwana Rogasami, zajmowała największą część Saint Paul. Jej członkowie tworzyli ortodoksyjną se- ktę religijną, założoną przez pewnego dygnitarza kościel- nego, który uparcie odmawiał ewakuacji swych wiernych, nakazanej przez rząd na początku wojny. Trzecie ugrupowanie, Pornowie, jak ich nazywali mieszkańcy Dwumiasta, kontrolowali zachodnie Minneapolis, a byli spadkobiercami króla narkotyków i pornografii. Ostatnia frakcja to Nomadowie, zajmujący większą część północ- nego Minneapolis. Należała do nich część byłych Roga-sów i Pornów znużonych już nieustanną walką. - Mimo że czuję niebezpieczeństwo, nie ma chyba po wodu do obaw - zaczął Joshua, przerywając zamyślenie Blade'a. - Przecież doprowadziliśmy do zawarcia rozej- mu między Rogasami, Pornami i Nomadami. Obiecali śmy, że wyprowadzimy ich z Dwumiasta i pomożemy rozpocząć nowe życie w jednym z małych miasteczek niedaleko Domu. Wszyscy chętnie przystali na naszą pro pozycję. Dlaczego więc wciąż się denerwujecie? - Jesteśmy Wojownikami, Josh - odpowiedział Hi- ckok. - Szkolono nas, byśmy zawsze oczekiwali najgor szego. - Jakie to smutne! Chyba zdajecie sobie sprawę, jak wypaczony, patrząc z duchowej perspektywy, wydaje się wasz pogląd na świat. - Może i masz rację - przyznał Hickok. - Ale nasze poglądy umożliwiają przetrwanie. Nie odrzucaj ich, za- nim tego nie zrozumiesz. - Już próbowałem - przypomniał Hickokowi Joshua - i wciąż mi nie odpowiadają. - Czy moglibyśmy odłożyć tę zajmującą dyskusję filo zoficzną na później? - zaproponował Geronimo. - Właś nie zobaczyłem kogoś za tamtym drzewem - dodał i wskazał wielki klon. - Szefie, jakie rozkazy? - zapytał Hickok. Dowódca układał plan akcji, uważnie wypatrując w pobliskich zaroślach jakiegoś ruchu, oznaki zagroże- nia. Joshua miał rację. Rzeczywiście Wojownikom udało się zaprowadzić tymczasowy rozejm w Dwumieście, więc wydawało się wysoce nieprawdopodobne, by zostali zaatakowani przez Pornów, Rogasów lub Nomadów. Nie- stety, z Czubkami była zupełnie inna sprawa, ale czy oni zaszliby tak daleko na północ? FOKA stała na środku czterdziestej siódmej autostrady stanowej, pomiędzy 73. i 71. Aleją, niedaleko obozowi- ska Nomadów na wschodnim brzegu jeziora Moore we Fridley. Blade zastanawiał się, co robić. Znajdowali się dwie mile od obozowiska. Czy powinni po prostu kontynuo- wać podróż, nie zważając na intruza, kimkolwiek by on był? W końcu w swym niezwykłym pojeździe czuli się bezpiecznie. Dowódca już miał uruchomić silnik, gdy na- gle przypomniało mu się, że w Bliźniaczych Miastach nikt przedtem nie widział FOKI! Kiedy Alfa była tu ostat- nio, wehikuł został ukryty w bezpiecznym miejscu. Jeśli Wojownicy znajdowali się teraz na terytorium Nomadów, to ludzie na zewnątrz mogli nie dostrzec związku pomię- dzy FOKĄ a Rodziną. Mogli na przykład przypuszczać, że pojazd należał do rządowych żołnierzy, zwanych Wypatrywaczami. - Spisz, Blade? - niecierpliwił się Hickok. - Pewnie marzy o Jenny - złośliwie zauważył Geroni- mo, mając na myśli żonę dowódcy. - Jego hormony nie wątpliwie nie dają mu się skupić. Przecież nie widział swojej kobietki przez całe dwa dni. Blade zignorował głupie gadanie i wziął z konsoli pi- stolet maszynowy thompson A-l, model 27. Został on unowocześniony przez rusznikarzy, tak by działał całko- wicie automatycznie. Hickok, najlepszy znawca broni w Rodzinie, osobiście polecił ten typ swemu dowódcy. Była to nowa wersja thompsona. Hickok wybrał go, bo straszliwa siła ognia tej broni mogła zrekompensować niezbyt wysokie umiejętności strzeleckie Blade'a. Poza thompsonem i nożami bowie posiadał on jeszcze pistolet dan wesson 44 magnum w kaburze pod lewym ramie- niem. Geronimo uzbrojony był w swój nieodłączny toma- hawk. Zatykał go za skórzany pas. Arminius magnum 357 miał ukryty pod prawym ramieniem, a automatyczny ka- rabin FNC trzymał w rękach, uważnie lustrując okolicę. Joshua został zaopatrzony w M-16, karabin zdobyty na jednym z rządowych żołnierzy, ale ta broń leżała spokoj- nie w tylnej części samochodu jako świadectwo niechęci Wróżą, a więc osoby duchownej, do wszystkiego, co ko- jarzy się z zabijaniem. - Spróbujemy się porozumieć z tymi ludźmi - powie dział Blade, powoli opuszczając szybę. - Głowy na dół! - poradził Hickok. - Jak nam przywa lą, to się nie pozbieramy, chłopaki. Dowódca pochylił się nad kierownicą i odwróciwszy w bok głowę krzyknął: - Hej! Wiemy, że tu jesteście! Przybywamy w pokojo wych zamiarach! Nazywam się Blade! Jeśli jesteście No madami, odezwijcie się! Nic złego wam się nie stanie! - obiecał na koniec. - Słuchaj - wtrącił Hickok - przecież oni znają tylko mnie i Joshuę. - Hickok przyjechał tu ze mną! - wrzasnął Blade. - Pamiętacie go? - Czy ktokolwiek śmiałby zapomnieć taką osobistość? - zakpił Geronimo. - O rety! Dzięki, chłopie - rozpromienił się rewolwe rowiec. Indianin pstryknął palcami. - Oj! Przepraszam! Chciałem powiedzieć: taką głupotę. - Zdaje się, że nikt nie odpowiada na twoje powitanie - Josh zwrócił się do Blade'a. Dowódca zasuwał właśnie szybę, gdy Wróż wyciągnął rękę w kierunku drzwi. - Dokąd się wybierasz? - zapytał go Hickok. Josh zawahał się. - Wychodzę spotkać się z tym, kto czeka na zewnątrz, bez względu na to, kim on jest. - Zostań! - rozkazał Blade. - Ale przecież po to tu przyjechałem! Czyż Platon nie wysłał mnie, bym był ambasadorem Rodziny? - Tak. - Może nie chodziło mu o to, by ktoś przyjaźnie wy ciągnął rękę, a nie lufę karabinu? - Tak. - Ktoś, kto nie strzela od razu, a dopiero potem zadaje pytania. - Tak - niechętnie przyznał dowódca. Joshua uśmiechnął się. - Więc powinienem iść i przywitać się. Zaczął otwierać drzwi. - Zostań na miejscu! - powtórzył Blade. Josh zatrzymał się, spoglądając na potężnego Wojow- nika i zmarszczył brwi. - Nie rozumiem. Zdaje się, że właśnie powiedziałeś... - Platon wyznaczył cię na oficjalnego ambasadora do brej woli Rodziny... - przerwał mu Wojownik. - Więc? - Dlatego nie mogę pozwolić ci wyjść. - Blade wska zał Joshowi miejsce w wozie. - Jesteś naszym ambasado rem, ale również jednym z sześciu Wróżów, obdarzonych nadzwyczajnymi zdolnościami. Może najmłodszym i naj mniej doświadczonym spośród nich, ale i tak widzącym rzeczy, których normalni ludzie, tacy jak Hickok, Geroni- mo czyja, nie zauważają. - Nie przesłyszałem się? - wyrwał się Indianin. - Na zwałeś Hickoka normalnym człowiekiem? Strzelec spojrzał na Geronima z udaną wściekłością. - Przed chwilą powiedziałeś, że wyczuwasz niebez pieczeństwo - ciągnął Blade. - A to już nasza działka. Po zostaniesz w FOCE, aż upewnimy się, czy twoje przeczu cia były słuszne. - Ja pójdę na zwiady - powiedział natychmiast Hi ckok. - Mam już po uszy siedzenia w tym pudle. Wresz cie się trochę rozruszam. - Chyba lepiej, żebym ja to zrobił - stwierdził Geroni- mo. - Jeśli ktoś spojrzy na koszmarną gębę Hickoka, na pewno czym prędzej zrobi w tył zwrot i ucieknie, zanim zdążymy rozpocząć rozmowę. - Bardzo śmieszne... - mruknął rewolwerowiec. - Niech idzie Hickok - zdecydował Blade. Wymieniony przezwaniem Wojownik spojrzał na Ge-ronimo i zaśmiał się wyniośle. - Wybrał mnie, bo jestem lepszy od ciebie! Blade potrząsnął głową, mrugając do Indianina. - Idziesz na zwiady, gdyż Geronimo jest lepszym ku charzem. Gdyby mu się coś stało, po twoim pichceniu przez całą powrotną drogę miałbym biegunkę. Geronimo zachichotał i przyjaźnie poklepał po plecach Hickoka, który otwierając drzwi, rzekł: - Wielcy ludzie nigdy nie są doceniani przez swoich współczesnych. - Hickok! - O co chodzi, Josh? - Dlaczego nie zostawisz strzelby? Widok broni może kogoś przestraszyć, wzbudzić jego agresję. Rewolwerowiec spojrzał na Blade'a. - To zależy od ciebie - usłyszał. - Radzę ci jednak wziąć broń. Hickok zauważył grymas na twarzy Josha. Powoli od- łożył karabin na siedzenie. - Geronimo ma chyba rację - powiedział. - Naprawdę jestem głupi. Zwrócił się do Joshui: - Robię to, chłopie, dla ciebie. Tylko nigdy o tym nie mów żadnemu z Wojowników. Pomyślą, że zwariowa łem. Prorok uśmiechnął się, zadowolony z nieoczekiwane- go obrotu sprawy. - Dzięki ci, drogi bracie! Ale co z twoimi pytonami? Hickok spojrzał w brązowe oczy przyjaciela. - Przypomnij mi, że któregoś dnia musimy usiąść so bie spokojnie i przeprowadzić długą rozmowę o życiu. - Bądź ostrożny - rzucił na koniec Blade. Strzelec skinął głową i wyślizgnął się z FOKI, dokład- nie zamykając za sobą drzwi. Plecami oparł się o wóz, ob- racając twarz w stronę najbliższych zarośli, i uważnie wy- patrywał śladów zagrożenia. Nic. Tylko drzewa i krzaki. Liście roślin drżały na wie- trze. Hickok z nonszalancją wetknął kciuki za pas i zaczął oddalać się od pojazdu. Może Joshua miał rację? Może gdyby okazali przyjacielskie zamiary, każdy, kimkolwiek by był, odpłaciłby tym samym? Co szkodzi spróbować? Nagle zza wielkiego krzaka, rosnącego dwadzieścia stóp na prawo, doszedł trzask łamanej gałązki. Ktokol- wiek tam siedział, nie starał się ukryć swej obecności. Re- wolwerowiec uśmiechnął się. To lubił. Głupi podstęp! Następnie coś po lewej stronie poruszyło się. Zatrzymał się. Znów przypomniała mu się szczytna idea Josha, Czyżby w pobliżu ktoś szeptał? Hickok zdecydował się dać szansę teorii przyjaciela. Coraz głośniejsze dźwięki... - Sie masz! - wykrzyknął radośnie. - Nazywam się Hickok! Przybyliśmy tu z pokojową misją! Na moment zapadła cisza i zaraz dał się słyszeć szept mnóstwa warg. Hickok ostrożnie ruszył w kierunku wy- sokiego krzaka. Co oni, do cholery, robią? Odbywająkon-ferencję? Nagle zza rozłożystego dębu wyszedł jakiś człowiek. Trzymał w ręku strzelbę, kierując lufę w dół. Hickok drgnął, powstrzymując się przed wyciągnięciem koltów. Nie, nie teraz! Da obcym szansę. Nieznajomy ubrany był w brudną podartą niebieską bluzę i wystrzępione wyblakłe dżinsy. Uśmiechał się sze- roko, ukazując szparę po wybitych dwóch górnych sieka- czach. No proszę! Zdumiony Hickok odpowiedział uśmie- chem. A jednak teoria Josha sprawdza się. Jeśli okazuje się przyjazne nastawienie, łatwo zdobyć przyjaciół. Mężczyzna zbliżał się powoli. - Czy mnie rozumiesz? Tak jest! Hickok wciąż nie mógł uwierzyć. Zdobywa- nie przyjaciół to po prostu ciastko z kremem! Obcy był już tylko dziesięć stóp od Wojownika. Wciąż przytakiwał. Co się dzieje z tym facetem? Ma nerwowy tik czy co? - Jestem Hickok - powtórzył rewolwerowiec. - To miło - wydusił w końcu facet. Miło? - Co mogę dla ciebie zrobić? - kontynuował Wojow nik. Mężczyzna zatrzymał się i podniósł strzelbę. - Zjem cię na obiad, naiwniaku! - krzyknął. Potem odwrócił głowę i wrzasnął z całej siły: - Zabić go! Natychmiast ubić to mięso! Wyjąca i wrzeszcząca gromada ponad dwudziestu pię- ciu mężczyzn i kobiet bez ostrzeżenia wyskoczyła z ukry- cia i ruszyła w kierunku Hickoka. ROZDZIAŁ II Chłopiec siedział na drewnianym płocie wokół zagrody i leniwie obserwował zaloty byka do jednej z dwóch jałówek, które ojciec kupił niedawno; dało się słyszeć ni- ski głos: - Cześć! Zaskoczony malec omal nie spadł z ogrodzenia. Od- wrócił się z przerażeniem i obawą, że niespodziewanie przybyli żołnierze i tajemnica się wyda. Szare oczy dzie- cka robiły się coraz większe, kiedy zastygł w bezruchu, wpatrując się w wysokiego mężczyznę w błękitnym ubra- niu, stojącego w odległości pięciu stóp i uśmiechającego się przyjaźnie. - Dzień dobry! - powtórzył obcy na powitanie. Speszony malec nerwowym ruchem poprawił potarga- ne włosy. Ojciec rąbał drzewo za stodołą, a matka przy- gotowywała w domu posiłek. Jej wesołe podśpiewywanie było słychać przez otwarte okno kuchni. - Przepraszam, jeśli cię wystraszyłem - powiedział nieznajomy. Gdzie psy? Jakim sposobem udało się temu człowieko- wi je oszukać? Chłopiec chciał zawołać ojca, ale bał się, że mężczyzna zacznie strzelać. Nieproszony gość miał przy sobie pistolety i inną broń, był bardziej uzbrojony niż ktokolwiek, kogo chłopiec widział, nie wyłączając żołnierzy z Cytadeli. „Czy ten człowiek również przyszedł stamtąd?" - za- stanawiał się chłopiec. Wydawało mu się, że nie. Dostrze- gał w obcym coś niezwykłego, mimo że nie zdawał sobie sprawy, co go dziwi. Wciąż wpatrywał się w błękitne oczy przybysza. Obawy powoli rozpraszały się pod wpływem życzliwości, jaką było w nich widać. - Patrzyłem na byka - wyjaśnił malec. - To bardzo dobrze, jeśli mężczyzna bacznie obserwu je, co dzieje się wokół niego - zauważył nieznajomy. Chłopiec uśmiechnął się. Ten facet doskonale wszystko rozumie. Dzieciak z zainteresowaniem przyglądał się je- go ubraniu, składającemu się z ciemnoniebieskiej koszuli i spodni, jakoś dziwnie zszytych w pasie. Włosy i długie wąsy przybysza miały niezwykły srebrzysty odcień. W rękach trzymał niewielki karabin. Pod prawym ramie- niem miał kaburę z pistoletem, a pod lewym rewolwer. Jak gdyby broń palna nie wystarczała, posiadał także dziwnie zakrzywiony miecz w przymocowanej do skó- rzanego pasa pochwie. Po jego drugiej stronie zawieszo- ny był ponadto piętnastocalowy nóż. - Gdyby to nie sprawiło kłopotu - powiedział miękko gość - chciałbym dostać trochę wody. Chłopiec zastanawiał się, co powinien zrobić. Chciał powiadomić ojca, ale wciąż nie mógł zaufać przybyszo- wi. Spodziewał się, że obcy mógł po prostu zastawić pu- łapkę. Kiedy mały wreszcie zebrał się na odwagę, by za- wołać ojca, nie było już takiej potrzeby. Tata właśnie wy- szedł zza stodoły, niosąc przerzuconą przez ramię siekierę. - Adamie, chciałbym, żebyś zabrał to drzewo... Zanim ojciec wyłonił się zza rogu, obcy odwrócił się prędko i zarepetował broń. - Nie strzelaj! - wrzasnął Adam. - To mój tata! Przez chwilę, która ciągnęła się jak wieczność, chło- piec wpatrywał się w uważnie mierzących się wzrokiem mężczyzn. Ojciec Adama szybko odzyskał równowagę. W końcu uśmiechnął się i skinął głową. - Nie spodziewaliśmy się gości - rzucił zdawkowo i bezskutecznie próbował otrzepać z kurzu swą flanelową koszulę. Przybysz opuścił broń. - Nie sprawię kłopotu. Chciałbym tylko napełnić ma nierkę wodą. Adam wiedział, że nie dalej jak dwieście jardów za do- mem płynie strumień. Ten człowiek musiał go minąć po drodze. Czyżby kłamał? Może mimo wszystko to jakaś pułapka? - Obok domu mamy pompę - poinformował ojciec. - Proszę, niech pan pije do woli. Obcy przypatrywał się uważnie chłopcu, potem jego ojcu. - Jesteście bardzo podobni. Takie same włosy, oczy, nawet ubieracie się jednakowo. - Adam jest moją dumą i radością - pochwalił się oj ciec. - Lubię wszystko robić tak jak mój tata - wtrącił chło piec. - To bardzo dobrze mieć rodzinę, ludzi, którzy będą cię kochali bez względu na to, co się zdarzy - dorzucił obcy. - A pan nie ma dzieci? - zapytał Adam. - Jeszcze nie - padła krótka odpowiedź. - Ale przecież musi pan mieć jakąś rodzinę? - niewin nie dociekał malec. - Adamie! - przerwał ojciec. - Nie zadawaj tylu pytań. To niegrzecznie. - Nic nie szkodzi - odparł przybysz. - Tak, mam ro dzinę, bardzo dużą Rodzinę. - Zapomniałem o dobrych manierach - odpowiedział ojciec chłopca. Przełożył siekierę do lewej ręki i wyciągnął prawą, podchodząc do nieznajomego. - Nazywam się Seth Mason. To mój syn, Adam, a ten słodki głos, który pan słyszy, należy do mojej żony, Gail. Adam patrzył, jak mężczyźni uścisnęli sobie ręce i za- stanawiał się, dlaczego ojciec porównuje spojrzeniem swoje dłonie z rękoma przybysza, najwidoczniej mocno czymś zaskoczony. - Proszę za mną. Pójdziemy po wodę - powiedział Seth, wskazując drogę. Mężczyzna podążył za nim. Kiedy przeszli obok Ada- ma, buzia chłopca otwarła się ze zdumienia. Ojejku! Na koszuli gościa był wydrukowany wizerunek czaszki. Co to miało znaczyć? Malec zeskoczył z ogrodzenia i ruszył za mężczyzna- mi na wypadek, gdyby przybysz chciał wyrządzić rodzi- com krzywdę. Dom Masonów stał trzydzieści jardów dalej. Był to drewniany, skromny parterowy budynek z czterema po- mieszczeniami: kuchnią, przestronnym salonikiem, w którym mieszkańcy spożywali posiłki i spędzali wolny czas, dużą sypialnią rodziców i o połowę mniejszym po- kojem ich syna. Pompa znajdowała sięjakieś dziesięć jardów od ganku. Seth Mason i jego gość zatrzymali się obok niej. Adam szybko podbiegł do ojca i stanął przy nim. Nieznajomy wyciągnął manierkę z zielonego futerału przymocowanego z tyłu do pasa. Oparł karabin o pompę i zaczął naciskać dźwignię. Prawie natychmiast trysnął na ziemię strumień świeżej wody. Mężczyzna szybko pod- stawił otwartą manierkę, która zaczęła się napełniać. Adam ujrzał wychodzącą z domu matkę. Szybko wy- cierała ręce, z niepokojem wpatrując się w stojącego przy pompie nieznajomego. Długie rude włosy związała w koński ogon. Ubrana była w żółtą bluzę, dżinsy i wysokie czarne buty. Zatrzymała się na ganku, nie spuszczając oczu z obcego mężczyzny. - Seth... - zaczęła nieco zaniepokojona. - Wszystko w porządku - odpowiedział natychmiast mąż. - Ten człowiek poprosił o odrobinę wody, to wszystko. Gość wyprostował się i spojrzał na Gail. - Ma pani świetnego syna i bardzo miły dom, pani Ma son - mówił, zakręcając manierkę, a następnie wsunął ją z powrotem do futerału. Gail drgnęła, gdy obcy podniósł karabin. - Dziękuję za wodę - powiedział i po kolei spojrzał uważnie na każdego z członków rodziny. Potem bez sło wa odwrócił się, by odejść. Adam patrzył za nim ze smutkiem. Spodobał mu się ten dziwny mężczyzna. Chciałby go lepiej poznać, ale wie- dział, co tata myśli o obcych ludziach. Tym bardziej nie- spodziewanie ojciec, postąpiwszy kilka kroków naprzód, podniósł rękę i krzyknął: - Proszę zaczekać! - Seth! - szepnęła Gail. - Czyś ty oszalał? Mason spojrzał uspokajająco na żonę. - Zaufaj mi, złotko. Odwrócił się znów w stronę gościa, który stał spokojnie dwadzieścia stóp dalej i przyglądał się małżonkom. Adam dostrzegł niezadowoloną minę matki. - Właśnie mieliśmy jeść - oznajmił Seth. - Wystarczy i dla czterech osób. Serdecznie zapraszam, jeśli ma pan ochotę. Mężczyzna podszedł bliżej, jego wzrok spoczął na matce Adama. - Chętnie skorzystam, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu - powiedział wprost do Gail. Adam zauważył dziwny wyraz oczu matki, która, przełknąwszy ślinę, skinęła głową. - Będzie nam bardzo miło. Tylko proszę nie zadeptać dywanu. Odwróciła się i weszła do domu. Gość uśmiechnął się. Skierował się na ganek. Seth trzymał Adama za rękę i podążył wprost do nakrytego stołu, obok którego Gail czekała już z wielką wazą w rękach. Zdumiony chłopiec przyglądał się mężczyźnie, który zachowywał się tak, jakby spodziewał się ataku. Po prze- kroczeniu progu uskoczył na lewo, plecami opierając się o ścianę, w rękach trzymał karabin przygotowany do strzału, kierując lufę w stronę drzwi sypialni. Obejrzał każdy mebel w pokoju, potem zajrzał do sypialni i dzie- cinnego pokoju, wyraźnie zadowolony, że były puste. Tak samo zachowywał się w kuchni, następnie podszedł do końca stołu i stanął za krzesłem tak, by jednym spojrze- niem ogarnąć duży pokój, wejście do sypialni i drzwi frontowe. Adam wiedział, że na tym miejscu zwykle sie- dział tata. Chłopiec zastanawiał się więc, dlaczego ojciec nie zaprotestował, a usiadł na drugim końcu stołu. Malec zajął miejsce przy lewym boku gościa, zostawiając krzes- ło po drugiej stronie stołu mamie. - Proszę spocząć - powiedziała Gail. - Zaraz panu nałożę. Mężczyzna usiadł, kładąc karabin na kolanach. - Nie mogę sobie przypomnieć pańskiego imienia - grzecznie zauważył Seth. - Nazywam się Yama. Chłopiec zachichotał. - To jakieś czarodziejskie imię? Nigdy przedtem go nie słyszałem. Gospodyni, która właśnie nakładała tłuczone ziemniaki, wyraźnie drgnęła. - Ile masz lat, Adamie? - miękko zapytał gość. Malec wyprostował się jak tylko mógł. - Osiem - odpowiedział, próbując udawać dorosłego. Yama uśmiechnął się szeroko. - Adasiu! - powiedział Seth ostrym tonem - co ci mó wiłem na temat kłamstwa? Dzieciak skulił się. - No, skończę osiem za miesiąc. Co to za różnica? - Dla mnie żadna - odparł Yama, patrząc, jak Gail na kłada na talerze groszek. - Jesteś dojrzały jak na swój wiek, ale jednej rzeczy jeszcze nie nauczyłeś się. - Czego nie wiem? - zapytał chłopiec. - Tego, że jeśli napotkasz coś nowego, to nie znaczy, że zetknąłeś się z czarami. Mężczyzna musi zawsze mieć otwarty umysł i polegać na zdrowym rozsądku, nie zapo minając jednak o duszy. Rozumiesz? Adam skinął głową. - Myślę, że tak - odparł, a jego rodzice wymienili zdziwione spojrzenia. - Przepraszam, że żartowałem so bie z pańskiego imienia, ale skąd ono się wzięło? - Sam je wybrałem. - Sam pan wybrał sobie imię?! - Adam nie mógł uwie rzyć. Wojownik potwierdził skinieniem głowy, oparł łokcie na stole i splótł palce. - Gdzie można samemu wybrać imię? - dociekał chło piec. - Taki zwyczaj panuje tam, skąd pochodzę - zaczął tłumaczyć Yama. - Człowiek, który nas zgromadził w swojej posiadłości dawno, dawno temu, obawiał się, że szybko zapomnimy, jak wyglądało życie przed trzecią wojną światową. Zostawił nam ogromną bibliotekę, więc możemy przeglądać książki, żeby wybrać takie imię, jakie chcielibyśmy otrzymać podczas specjalnej uroczystości. - Jakiej uroczystości? - Nazywa się Przezwaniem i każdy obchodzi ją w dniu swych szesnastych urodzin. Imionami, jakie sobie wybierzemy, wszyscy nazywają nas potem do końca ży cia. Początkowo czerpaliśmy je tylko z książek historycz nych, ale teraz korzystamy już z rozmaitych źródeł. Na przykład swoje imię znalazłem w pracy poświęconej reli gii Hindusów... - Co ono znaczy? - Pochodzi od miana, które nosił bóg śmierci. Chcia łem nazywać się Ares, ale to imię było już zajęte, a nie miałem ochoty kojarzyć się ludziom z planetą Mars. Ya ma pasuje do mnie najbardziej, biorąc pod uwagę moje powołanie. Adam zmarszczył brwi. - Zdaje mi się, że nie wszystko rozumiem, proszę pana. - Mówcie mi po prostu Yama - gość zwrócił się do ca łej trójki. - Kim są Hindusi, kim Ares? Czy wszyscy wybierają sobie takie dziwne imiona? Wojownik uśmiechnął się. - Nie, nie wszyscy. Kilku moich bliskich przyjaciół ma zwykłe imiona. Jeden z nich nazywa się Hickok na cześć pewnego rewolwerowca, który żył dawno temu na Dzikim Zachodzie. Drugi ma na imię Geronimo, tak jak potężny indiański wódz, który nigdy sienie poddawał. In- ny znów znany jest jako Riki-Tikki-Tavi... - Rikki... jak? - Adam nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Rikki-Tikki-Tavi - powtórzył Yama. - Wziął swoje imię z opowieści o zwierzątku, które broniło swoje gniaz da przed jadowitymi wężami. - Skąd pochodzisz, Yamo? - dopytywał się chłopiec. - Możemy zacząć posiłek - zdążyła wtrącić się Gail. - Synu, nie przeszkadzaj... Yamie... w jedzeniu. - Oj, mamo - mruknął chłopiec, sięgając po widelec. Gość spojrzał na Setha. - Czy nie podziękujemy najpierw Duchowi za poży wienie? Gospodarz otworzył usta ze zdumienia, ale szybko je zamknął. Spojrzał na żonę. - Ten człowiek na pewno nie przyszedł z Cytadeli. - Nie mam z nią nic wspólnego - zapewnił Yama. - Ale skąd możemy mieć pewność? - nerwowo zapy tała Gail. - Czy coś jest nie w porządku? - odpowiedział pyta niem Wojownik. Seth Mason musiał szybko podjąć decyzję. Popatrzył na żonę, Adama i na końcu na gościa, tak jakby próbował odczytać jego myśli. W końcu pochylił głowę, zamknął oczy i wypowiedział słowa podziękowania: - Panie, dziękujemy ci za Twe dary i za wszystkie bło gosławieństwa. Prosimy, prowadź nas i chroń od wszel kiego zła. Amen. - Amen - powtórzyła Gail, z przerażeniem spogląda jąc na Yamę. Seth również przyglądał mu się badawczo. - No, skończ z rym wreszcie! - Z czym? - Aresztuj nas - powiedział ostro Seth. - Zabij albo zrób to, po co przysłał cię Doktor. - Nie służę Doktorowi - łagodnie odrzekł Yama - więc dlaczego miałbym was zabijać? - Za składanie podziękowań Panu. - Za składanie... - powtórzył gość, a jego zaskoczenie zostało zauważone przez całą rodzinę. - O tym nie byłem poinformowany. Wytłumaczcie mi dokładniej. - Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się Seth. - Czego? Mason z triumfem spojrzał na żonę. - Widzisz? Mówiłem ci, że on nie przyszedł z tej prze klętej Cytadeli! Wątpię nawet, czy pochodzi ze Strefy Cywilizowanej. Teraz mężczyzna zwrócił się do Yamy: - Zanim powiem coś więcej, chciałbym dowiedzieć się o tobie kilku rzeczy. Czy zgodzisz się odpowiedzieć na moje pytania? - Jeśli będę mógł... - Spróbuj nas zrozumieć. Musimy być ciebie pewni. Mam przeczucie, że nie jesteś naszym wrogiem, ale to nie wystarczy, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo mojej ro dziny - przerwał na moment i pytał dalej: - Czy jesteś z Cytadeli? - Nie. - Ze Strefy Cywilizowanej? - Nie. Masonowie wymienili zdumione spojrzenia. - Słyszeliśmy, że poza naszym obszarem żyją ludzie - powiedział Seth - ale nie spodziewaliśmy się kogoś takie go spotkać. Skąd pochodzisz? - Przykro mi, ale na to pytanie nie mogę udzielić od powiedzi. Seth zawahał się. - W porządku. Nie będę nalegał. Ale możesz mi przy najmniej powiedzieć, co robisz w tych stronach? - O ile nie zawiodły moje obliczenia - odparł Yama, starannie dobierając słowa - i mapa, którą otrzymałem, jest dokładna, to powinienem znajdować się około dwu dziestu mil od cytadeli Cheyenne. Mam rację? - Jesteś dziewiętnaście mil na północny wschód od tej twierdzy - potwierdził Seth. - Dlaczego o nią pytasz? Chyba nie masz zamiaru tam się dostać, prawda? - Muszę to uczynić. - Nie rób tego! - krzyknęła Gail. Yama spojrzał w jej stronę. - Jesteś szalony, jeśli chcesz dostać się do Cytadeli - tłumaczyła. - Straże pilnują wszystkich wejść i spraw dzają tożsamość każdej pojawiającej się tam osoby. Czy masz kartę identyfikacyjną? - Nie - przyznał Yama. - Ponadto - zauważył z uśmiechem Seth - nikt w Stre fie Cywilizowanej nie nosi takiego ubrania jak ty. Bę dziesz za bardzo zwracał na siebie uwagę. Przyciągniesz żołnierzy, jak rozkładające się mięso wabi muchy. Wojownik wyprostował się i zmrużył oczy. - Dlaczego mi to wszystko mówicie? Przecież żyjecie w Strefie! Czy nie jesteście zobowiązani zameldować o mojej obecności odpowiednim władzom? Seth zaśmiał się gorzko. - Żebyś tylko wiedział! Czy masz pojęcie, jak wyglą da nasze życie? - Trochę słyszałem na ten temat i zatrzymałem się tu w nadziei, że dowiem się czegoś więcej, zanim wejdę do Cytadeli. - Powiemy ci wszystko, co zechcesz - obiecał Seth. - Ale dlaczego miałbyś... - zaczął Yama i nagle prze rwał, podnosząc głowę. Adam, przyjmujący te zadziwiające informacje bez ko- mentarza, pierwszy zdał sobie sprawę, dlaczego gość umilkł. - Słuchajcie! - krzyknął. Para kundli, należących do rodziny Masonów, ujadała wściekle. - Jak udało ci się ominąć nasze psy, Yamo? - zapytał chłopiec. - Drzemały sobie w słońcu i nie chciałem im prze szkadzać w odpoczynku. Seth Mason wstał i pospiesznie podszedł do okna. - Cholera! To patrol! Czego tu szuka? Yama podniósł się tak szybko i nieoczekiwanie, że Adam aż podskoczył. - Jeżeli cię zauważą- powiedziała Gail - zginiesz. - Niech spróbują mnie tknąć! Pani Mason spojrzała na syna. - Nas również mogą zabić. Adam poczuł na sobie wzrok Yamy. - Nie chcę narażać waszej rodziny na niebezpieczeń stwo. Ukryję się, dopóki patrol nie odejdzie. Seth pociągnął żonę za sobą. - Chodź, przywitajmy żołnierzy na ganku. Może po wstrzymamy ich przed wejściem do środka. Adamie, zo stań tu z Yamą i bądź cicho. Seth i Gail, trzymając się za ręce, wyszli żołnierzom naprzeciw. Yama wskazał Adamowi miejsce przy oknie po lewej stronie drzwi frontowych, a sam stanął po przeciwnej. Oba okna były otwarte. Masonowie nie zamknęli za sobą drzwi. Chłopiec przykucnął przy parapecie i ostrożnie wyjrzał. Mógł obserwować podwórze przed domem, wi- dział pompę, za nią czerwoną stodołę, pięć kur grzebią- cych w ziemi, rodziców, którzy stali na ganku i wycho- dzącego zza stodoły wysokiego, uzbrojonego w karabin automatyczny człowieka w zielonym mundurze. Potem pojawił się kolejny żołnierz, a następnie jeszcze jeden. Zbliżali się do domu. Co się dzieje? Skąd się tu wzięli woj- skowi? Przecież prawie nigdy sienie pojawiali! Najbliż- sza szosa przebiegała dobre dziesięć mil na południe od rancza i ojciec często powtarzał, że bardzo mu to odpo- wiada. Był zadowolony z posiadania małego gospodar- stwa, leżącego z dala od utartych szlaków, bo mógł tu żyć w spokoju, nie narażając się na ciągłe węszenie i szpiego- wanie szpicli rządowych. Poza rzadkimi wyprawami do Cytadeli po produkty, których Masonowie nie byli w sta- nie wytworzyć sami oraz poza uczestnictwem w oficjal- nych rządowych świętach i kursach, Seth omijał Chey-enne jak zarazę. Więc skąd się tu wzięli żołnierze? Patrol zatrzymał się dziesięć stóp od ganku. Jeden z wojskowych miał na klapach munduru małe złote paski. Adam wiedział - to był oficer. - Witam, poruczniku - powiedział do niego Seth. - Czym mogę służyć? Oficer odwrócił się do swoich ludzi. - Słyszeliście? „Czym mogę służyć?" Żołnierze wybuchnęli śmiechem. Adam usłyszał ostry trzask i spojrzał przez ramię. Ya-ma właśnie sprawdzał coś w ładownicy swojego karabinu, a następnie podszedł do drzwi i stanął przy framudze. Wojskowi przestali się śmiać. Zastygły w bezruchu chłopiec znów wyjrzał na zew- nątrz. Oficer wyciągnął z kieszeni koszuli jakiś papier. Wszyscy żołnierze mieli karabiny M-16, a porucznik do- datkowo automatyczny pistolet, wiszący w kaburze przy lewym biodrze. - Jestem porucznik Simms - powiedział oficer. - Miło nam pana poznać - nieśmiało odezwał się Seth. - Tak wam się tylko wydaje. Czy to jest posiadłość Masonów? - Tak. - A ty jesteś Seth Mason? - wypytywał służbowym to nem Simms. - Tak, ale... - Czy to jest twoja żona, Gail? - przerwał mu oficer. - Tak. Adam z przerażeniem spostrzegł, że porucznik kieruje lufę karabinu w stronę rodziców. - Zgadza się. W imieniu Samuela II, na specjalny roz kaz Doktora, za ohydne przestępstwa przeciwko państwu, w tym pogwałcenie imperatywu biologicznego, jesteście oficjalnie aresztowani. Konfiskuję także cały wasz mają tek. - Co? Nie możecie przecież... - Ojciec Adama postą pił krok naprzód. Simms uniósł broń na wysokość głowy Masona. - Jeden ruch, ty zawszony, brudny farmerze, a rozwalę ci łeb. ROZDZIAŁ III Hickok strzelił najpierw do faceta z karabinem. Ręce Wojownika tylko mignęły, gdy sięgał po kolty. Mężczy- zna zatoczył się, bo kula przeszyła mu głowę na wylot. Kiedy upadał Hickok odwrócił się, strzelając z lewej ręki. Kula dosięgła kobietę dzierżącą w prawej dłoni nóż rzeźniczy; jej ciało wykonało pełny obrót, zanim upadła twarzą do ziemi. - To Czubki! - wrzasnął Geronimo, gwałtownie otwie rając drzwi i wyskakując z FOKI z automatem przyłożo nym do ramienia. Wycelował w gromadę nadbiegających kanibali i nacisnął cyngiel. Karabin zaterkotał i czworo szaleńców upadło. Blade włączył się do walki. Nie opuszczając swojego miejsca, przycisnął broń do biodra i zaczął strzelać długi- mi seriami w tłum atakujących Czubków. Tryskające krwią ciała, jedno po drugim padały na ziemię. Hickok pozostał na zajętej przez siebie pozycji, zabija- jąc napastników, zanim zdążyli mu zagrozić. Trafiał po kilku za jednym zamachem. Co najmniej osiemnastu ludożerców leżało na ziemi martwych lub dogorywało. Pozostali rozpoczęli odwrót, szukając jakiegoś schronienia. Blade i Geronimo dołączyli do Hickoka i osłaniali go, gdy ładował swoje kolty. - Nie spodziewałem się, że natkniemy się na Czubków tak daleko na północy - komentował dowódca. - Nie musimy teraz szukać Nomadów - zauważył Ge ronimo. - Ta strzelanina na pewno zwróciła ich uwagę i zaraz tu przybędą. - Tak - potwierdził Blade - to właśnie odgłosy walki przyciągnęły ich do nas ostatnio. Żadne z ugrupowań w Dwumieście nie posiada dużo broni, w sumie mają mo że ze trzydzieści strzelb. Bez wątpienia wyślą zwiadow ców, by odkryć sprawców strzelaniny. - Zaczekamy na nich w wozie - zarządził dowódca. - A co z tymi? - zapytał Hickok, wskazując leżących Czubków. Niektóre ciała wciąż dawały znaki życia. - Teraz nie możemy nic dla nich zrobić. Być może w pobliżu czai się ich więcej. Ci, którzy przeżyli, mogą sprowadzić posiłki. Musimy zachować ostrożność i przez jakiś czas zostać w wozie. Wojownicy zawrócili i po chwili wsiedli do pojazdu. - Na szczęście tylko jeden z Czubków miał strzelbę - zauważył Geronimo. - Co ta banda żałosnych głupców chciała osiągnąć, używając przeciwko nam kamieni, noży i pałek? Blade odwrócił się na siedzeniu i spojrzał na Joshuę, który wciąż przypatrywał się nieżywym i rannym. Jego twarz i zamglone oczy wyrażały bezgraniczny smutek. - Wszystko w porządku? - zagadnął dowódca. - Gdziekolwiek się znajdziemy - Joshua zaczął mówić przygaszonym głosem - zawsze jest tak samo. Zabijanie i jeszcze raz zabijanie. - Czy zamierzasz zaczynać od początku? My albo oni. Sam widziałeś, że nie mieliśmy wyboru - odrzekł rewol werowiec. - Zdaję sobie sprawę, że w tych okolicznościach nie było innego wyjścia - przyznał Joshua. - Dzięki, chłopie. - Po prostu nie mogę przyzwyczaić się do tej rzezi - ciągnął z desperacją Josh. - W Domu żyjemy przecież w zgodzie i pokoju. Dbamy o rozwój duchowy i dążymy do tego, by stosunki międzyludzkie oparte były na miło ści. A tutaj jest zupełnie inaczej! Za każdym razem, gdy wyruszamy w świat, powtarza się to samo! Zawsze ktoś próbuje nas zabić! Starałem się przywyknąć do tego, że trzeba zabijać, by przetrwać, ale nie mogę. - Nie możesz - włączył się Hickok - czy nie chcesz? - Co masz na myśli? Strzelec westchnął. - Myślałem, że po naszej wyprawie do Thief River Falls i poprzedniej wizycie w Bliźniaczych Miastach, kiedy zobaczyłeś, jak wygląda życie w Strefie, zaczynasz już coś rozumieć. Cholera, chłopie, przecież sam unie szkodliwiłeś kilku naszych wrogów... - Wiem, wiem! - przerwał mu Joshua. - Próbowałem pogodzić się z rzeczywistością, naprawdę. Czasami my ślę, że wolałbym żyć przed trzecią wojną światową. Wte dy przynajmniej ludzie nie próbowali cię zabić przy każ dej okazji. - Ja tam się cieszę, że nie urodziłem się przed Wielkim Wybuchem - sprzeciwił się Hickok. - Trochę rozmawia łem o tym z Platonem i zdaje mi się, że nienawidziłbym życia w tamtych czasach. - Dlaczego? - spytał Joshua. - Przypomnij sobie nasze szkolne lata - ciągnął rewol werowiec. - Pamiętasz lekcje historii? Mówiono nam, że dawniej ludziom nie wolno było nosić przy sobie broni. Pamiętasz? - Oczywiście. - Tobie to może nie robi różnicy, bo jesteś, chłopie, intelektualistą, ale kiedy ja o tym usłyszałem, dziękowa- łem Duchowi, że nie urodziłem się w dawnych czasach. Nie mogę sobie wyobrazić, że nie wolno mi nosić moich pytonów, kiedykolwiek i gdziekolwiek mam ochotę -strzelec zmarszczył brwi. - Ze słów Platona wynika, że wtedy ludzie nie umieli żyć. Mieli więcej praw niż za-pchlony pies insektów! I jak myślisz, dlaczego tak było? Powiem ci. Platon widzi dwie główne przyczyny tego zja- wiska. Po pierwsze ludzie cierpieli na godny pogardy brak samokontroli i dyscypliny. Mogli mieć wszystko, czego tylko zapragnęli, więc chcieli coraz więcej i więcej. Rodzice i dzieci, wszyscy postępowali tak samo. Uważali, że życie jest po to, by go używać. Mogli robić mnóstwo rzeczy według własnej woli, ale mimo to najczęściej nie przestrzegali połowy praw. Za to przywódcy ustanawiali ich coraz więcej, żeby zastąpić przepisami brak samokon- troli większości obywateli. - Hickok spojrzał na Geroni-mo i zapytał: - Coś się dzieje na zewnątrz? - Nie - odparł Indianin, uważnie lustrując otoczenie. - Ta twoja lekcja historii jest... fascynująca. - Platon mówi, że w przeszłości wcale nie wybierano przywódców spośród najmądrzejszych ludzi. Głosowano na człowieka, który miał najpiękniejszy uśmiech, najle psze ubranie lub po prostu imię, które się podobało wy borcom. Płacono tym typkom tysiące, tysiące dolarów, żeby ustanawiali prawa i mogę się założyć, że jeśli ktoś dostawał za to tyle forsy, zajmował się tym bez względu na to, czy było to potrzebne, czy nie... - Powiedz, Blade - wtrącił Geronimo - czy nie powin niśmy po powrocie do Domu poprosić Platona, aby zez wolił Hickokowi wykładać historię Ameryki? Strzelec zignorował oczywistą ironię tego pytania. - I jeszcze jedna rzecz, Josh. Wspomniałeś, że przed trzecią wojną światową ludzie nie próbowali zabijać się nawzajem przy każdej okazji. Tak, chłopie, nie musieli tego robić, bo mieli o wiele subtelniejsze metody, żeby się kogoś pozbyć. Sprawujący władzę dysponowali ogromną siłą i bez trudu dominowali nad zwykłymi śmiertelnikami, korzystając z ustalonych przez siebie przepisów. Ci mocarze mogli cię zniszczyć, zabrać ci dom, rodzinę, nie łamiąc prawa i nic nie można było na to poradzić. Ludzie musieli godzić się na wszystko, dostosować się do społe- cznej zgnilizny, jak nazwał to Platon, czy im się to pod- obało, czy nie. Oczywiście, mogli kupować wszystko, czego pragnęli, mieszkać w pięknych domach, mieć dzieci i w ogóle... Ale pod warunkiem, że płacili regularnie podatki i przestrzegali ustalonych norm. Gdy tylko ktoś spróbował być inny, wyjątkowy, chciał zachować swą własną osobowość, stróże prawa rzucali się na niego szybciej niż polujący jastrząb na ofiarę. - Hickok potrząs- nął głową. - O, nie! Możesz się przenieść w przeszłość, proszę bardzo. Ja stanowczo wolę żyć tu i teraz! Joshua patrzył przez okno, rozmyślając nad słowami strzelca. - Zdaje mi się, że to najdłuższa mowa, jaką kiedykol wiek wygłosiłeś - odezwał się Geronimo. - Trochę się rozgadałem - przyznał Hickok. - Martwi mnie jednak - grobowym tonem powiedział Geronimo - że ta gadka miała sens! Co o tym sądzisz, Blade? - Mnie za to niepokoi fakt, że jeszcze nikt się nie po jawił. Nomadowie musieli usłyszeć wystrzały. Przecież znajdujemy się niedaleko ich obozowiska. Co się stało? - Może kopnąć się tam i sprawdzić, co się dzieje? - za proponował r