3007

Szczegóły
Tytuł 3007
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3007 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3007 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3007 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tytu� : Ka�ka Kariatyda Autor : Gabriela Zapolska Przedmowa Przedmowa "Pisz, co� widzia� Poczciwo�� prawdy si� nie l�ka". Ignacy Krasicki W tych kilku s�owach ca�a moja obrona. "Poczciwo�� prawdy si� nie l�ka!" Jak wielka to my�l, jaka niezwalczona! Dlatego stawi� j� jako stra� przedni�, niech ona wita ka�dego, kto roztworzy t� ksi��k�. Poczciwo�� prawdy si� nie l�ka, wi�c �mia�o, Czytelniku lub Czytelniczko, podajcie mi r�k� i zajrzyjmy wsp�lnie do tych n�dz wielkich, do tych nieszcz��, ko�cz�cych si� zbrodni�, do tego ka�u - wed�ug wyra�e� naszych dobrych znajomych... Nie b�j si�, kobieto, czytaj �mia�o te karty, ka� nie dotknie twej bia�ej szaty, bo tylko brud lgnie do brudu, a chorzy boj� si� ran swoich. Niedola takich, jak Ka�ka, istot, ich stopniowy upadek, na koniec �mier� - to� nie ka�, nie brud, lecz prawda tak wielka, �e jak promie� s�o�ca przedziera si� przez tajemnicz� zas�on�, jak� by fa�szywi poczciwcy os�oni� j� chcieli. Tu� obok Ciebie mo�e jest taka Ka�ka, walcz�ca z pokusami �wiata, ciemna, nie�wiadoma, pe�na najlepszych ch�ci, ale i najgorszych, wrodzonych ju� instynkt�w. Ta istota cierpi, walczy, wyci�ga nieraz ramiona, szukaj�c bezwiednie punktu moralnego oparcia, i nigdzie nie znajduje podpory i rady, �aden g�os j� nie pokieruje, nikt nie zapyta, co jej dolega. Czy� od chlebodawczyni swej ma prawo ��da� tylko �y�ki strawy i regularnej zap�aty? Czy� po zgotowaniu roso�u i uprasowaniu bielizny taka Ka�ka przestaje istnie� dla swej pani? Wszak to kobieta, kobieta taka sama jak i Ty, pi�kna Czytelniczko; ale ile� od Ciebie nieszcz�liwsza! Sponiewierana, rzucona na bezdro�e, bezustannie pracuj�ca jak w� w jarzmie, upada wreszcie, nie umiej�c zaczerpn�� w sobie samej si�y do odparcia pokusy. I gdyby na tym by� koniec! Ale� nie - upadek takiej kobiety ci�gnie za sob� ca�y szereg n�dz, a cz�sto i zbrodni. Wszak najwi�kszy procent dzieciob�jczy� daj� s�u��ce. Jest to fakt stwierdzony. Dlatego to podj�am t� niewdzi�czn� prac�. Wiele ju� musia�am przecierpie� od ludzi ma�ej inteligencji i jeszcze mniejszego serca. Wed�ug nich, jedynie ch�� rozg�osu sk�ania mnie do pisania "Kasiek" i "Ma�aszek". Dziwi� si�, �e kobiety nie wahaj� si� ods�oni� najstraszniejszej n�dzy innych kobiet i zawo�a� wielkim g�osem: "Patrzcie! w ten spos�b konaj� istoty, za kt�rymi gonicie, odbieraj�c im kras�, m�odo��, a daj�c im w zamian n�dz� i cierpienie!" O, zaprawd�! poczciwy prawdy si� nie l�ka. Ten, kto nie ma na sumieniu zgonu takiej "Ka�ki", �mia�o przeczyta j� do ko�ca. I te "studia po�o�nicze", jak nazwa� moj� powie�� pewien brukowy �wistek, mo�e pozostawi� w jego umy�le trwalsze wspomnienie ni� stosy romans�w bezcelowych, tworzonych w niezdrowej woni �le umeblowanych buduar�w, kt�re jako g��wny cel maj� do wykazania, �e kobiety owijaj� si� w jedwabie i maj� niezmiernie d�ugie rz�sy, a m�czy�ni - wynios�e czo�a i masy pustych frazes�w w ustach. Dlatego to ludziom "poczciwym" polecam �mia�o moj� biedn� Ka�k�. Czytajcie j� sercem, tak jak ja j� sercem pisa�am. Niech Was forma zbyt szczera nie trwo�y. Wszak�e to nasz Skarga powiedzia�: "Prawda, jak uczciwa niewiasta, w lada sukni pi�kna jest i przyjemna; nieprawda, jako nierz�dnica, s�owy si� przybiera i muszcze". Niech Was tak�e nie dziwi rodzaj sentymentalizmu, wiej�cy chwilami z tych kartek. To "prawda" tak�e, to �ycie, tak jak ono jest, z tym, co nam daje pi�knego i n�dznego, z poezj� i proz� swoj�. Ja bior� wszystko, co jest pod r�k�, a skarby to nieprzebrane, tkane czarn� i z�ot� prz�dz�. Nie na�laduj� nikogo, cho� mi i plagiaty zarzucano. Spisuj� to, co zobacz�, to, co mi w serce si� wgryzie n�dz� swoj� lub uko�ysze czarem prawdziwej poezji. Oryginalno�ci� rozg�osu nie pragn� si� dobi�, bo smutny to rozg�os, gdy najlepsz� my�l �li ludzie spacz� i brudn� dusz� szukaj�c brudu, jedynie tylko form� widz�, o tre�� i cel nie pytaj�c si� nawet. Czy� ta os�awiona "Nana" Zoli nie t�umaczy swego istnienia tym jednym krzykiem: "� Berlin" ko�cz�cym ca�y ten tak zohydzony romans? Nan� usprawiedliwi� upadek Francji, moj� biedn� Ka�k� niech uniewinni� trupy dzieci, znajdywane prawie codziennie. Wiem, �e w oczach tych ludzi, kt�rzy zwykli wyszukiwa� we wszystkim ka�u i bezwstydu, nawet trup dziecka, zg�adzonego przez w�asn� matk�, �aski nie znajdzie - ale o zdanie takich jednostek, kt�re lubi� prawd� nakr�ca� do swych upodoba�, kt�re w "Nanie", zamiast szczytnej przewodniej my�li francuskiego pisarza, widz� tylko nagie cia�o i zakrywaj� przed nim ob�udnie przygas�e od rozpusty oczy - o zdanie takich ludzi nie dbam wcale. Nie pisz� dla nich, pisz� dla "poczciwych", bo ci si� "prawdy nie zl�kn�". Gabriela Snie�ko-Zapolska Dnia 18 lipca 1887 r. Warszawa. Cz�� I Cz�� I "Staja�a przed bramu i bu�a piskate!..." ko�czy�a pani domu, spogl�daj�c z niech�ci� na ksi��k� s�u�bow�. - Nieszczeg�lna rekomendacja - doda�a po chwili, zamykaj�c ksi��eczk�, i usiad�a na wyplatanym krze�le, jedynym mo�liwym meblu z rozlicznych sprz�t�w, przepe�niaj�cych ciasn� i ciemn� kuchenk�. By�a to niska, m�oda jeszcze kobieta, rozlana w swym niebieskim szlafroku, z g�ow� zgniecion�, p�ask�, pokryt� w�osami ��tymi. W ciemnej przestrzeni kuchennej ja�nia�y te w�osy �wiat�em matowym, ��cz�c si� do�� harmonijnie z ��taw� cer� twarzy i oczami barwy niepewnej. Uszy t�uste, leniwe, niezdrowe, obci�gni�te ku szyi ci�arem lawowych czarnych kolczyk�w, i usta w�skie, blade ukrywa�y r�wnie blade dzi�s�a i �wiadczy�y dostatecznie o niedokrewno�ci tej masy cia�a, rozrastaj�cej si� w�r�d wilgotnych �cian szczup�ego mieszkania. Ca�e bezczynne �ycie �on urz�dnik�w p�yn�o leniw� fal� pod t� sk�r� z��k��, przezroczyst� i delikatn� jak gaza jedwabna. Tylko usta zaci�ni�te, prawie zsinia�e od wilgoci spadaj�cej z mur�w, tylko r�ce p�askie o pe�nych d�oniach i oczy niewielkie, ci�kimi przys�onione powiekami, mia�y jakie� drganie, zdradza�y ukryt� nami�tno�� pantery w�a�ciw� kobietom anemicznym, kt�rych �ycie, wbrew higienicznym przepisom, up�ywa w�r�d atmosfery s�siaduj�cej z kuchni� sypialni. - Nazywasz si�?...- pyta dalej pani domu, a g�os jej leniwy, t�usty rozlewa� si� w�r�d cienia, jak ona sama, i drga� d�ugo w�r�d fal powietrznych, przeci�gaj�c si� bez ko�ca. Stoj�ca przy drzwiach dziewczyna podnios�a g�ow�. - Nazywam si� Ka�ka Olejarek - odpowiedzia�a l�kliwie, a g�owa jej opad�a natychmiast na piersi. - Masz rodzic�w? - ci�gn�a dalej indagacj� pani domu. Po twarzy Ka�ki przemkn�o co� na kszta�t smutku... Nie odpowiedzia�a wcale. Wo�ny z kantoru, ma�y, niepoka�ny cz�owiek, ubrany w szary surdut be�owy, uzna� za stosowne wmiesza� si� do rozmowy. - To jest sierota, prosz� wielmo�nej pani... Nie ma nikogo... Niedawno przysz�a do miasta... By�a tylko w jednym obowi�zku, u pa�stwa Lewi... - U �yd�w! - przerwa�a pani, a usta jej wykrzywi�y si� z pogard�. Nasta�a chwila milczenia. Wo�ny umilk� przygnieciony antysemickim usposobieniem pani, a Ka�ka nie doda�a nic na swoje usprawiedliwienie, tylko jeszcze wi�cej pochyli�a g�ow�. W umy�le jej przesuwa�o si� tysi�ce przykrych my�li. Odprawiona wczoraj nagle, prawie bez powodu od Prokusa Lewi, znalaz�a si� na bruku, maj�c zaledwie dwa z�ote w kieszeni. Nocleg znalaz�a u swej przyjaci�ki, R�zi, pos�uguj�cej w mleczarni, ale nadu�ywa� go�cinno�ci tej nie mog�a. R�zia �y�a "na wiar�" z czeladnikiem krawieckim. Para ta mia�a tylko jedn� izdebk�, a obecno�� m�czyzny �enowa�a Ka�k�. Budzi�y si� w niej nieokre�lone pragnienia, a dziwny przestrach �ciska� jej serce... Nie! ona tam stanowczo wi�cej nocowa� nie mog�a. C� pocznie, je�li ta pani nie zechce przyj�� jej natychmiast? W tej chwili ciemna i smutna kuchenka przedstawia�a si� w oczach dziewczyny jak port bezpieczny i cichy, a brudny sufit zdawa� si� jej by� po��danym dachem, pod kt�rym pragn�aby z�o�y� sw� g�ow�. - Jeste� jeszcze bardzo m�oda - rzek�a pani rozbieraj�c wzrokiem sformowane kszta�ty dziewczyny. - Mam lat dwadzie�cia - odpowiada Ka�ka, a jej r�ce spracowane i czerwone zaciskaj� si� ruchem nerwowym pod fa�dami szarej, zniszczonej chustki. - Przysu� si� bli�ej, pragn� ci� zobaczy� - m�wi pani podnosz�c si� z krzes�a. Ka�ka stoi nieruchoma, z plecami przyci�ni�tymi do �ciany. Nast�puje interwencja wo�nego. - Id�, g�upia, kiedy ci� wielmo�na pani wo�a. Ka�ka post�puje kilka krok�w i staje na �rodku kuchni w w�skiej strudze �wiat�a, kt�r� wlewa uko�ne okienko, wci�ni�te w d�ug� framug�. Olbrzymia posta� dziewczyny rysuje si� w tej jasno�ci, pot�guj�c si� jeszcze w por�wnaniu do innych, nikn�cych w cieniu przedmiot�w. Du�a, silna g�owa, z��czona z ko�ci� pacierzow� szerokim karkiem, pokryta ciemnym w�osem i naprz�d pochylona, ma w swym kszta�cie co� pos�gowego, pewne podobie�stwo do tych staro�ytnych niewolnic, przeznaczonych do noszenia na g�owie ci�kich, winem nape�nionych amfor. Czo�o niskie, g�adkie, przeci�te ciemnymi liniami brwi, nos prosty, nieruchomy, troch� w nozdrzach zgrubia�y, usta �wie�e, z�by zdrowe, r�wne, podbr�dek okr�g�y - wszystko to rozja�nione wielkimi, piwnymi �renicami, tworzy ca�o�� mi�� i poci�gaj�c�. Na tej kszta�tnej twarzy, sczernia�ej od wichru i gor�ca, widnieje dobro� nieograniczona, wiara w drugich i s�odycz bezmierna. Olbrzymie, wype�nione cia�em ramiona, kszta�tne, cho� zbyt silne zakre�lenie gorsu, szerokie, ci�kie ko�czyny tworz� z tej dziewczyny typ zwierz�cia roboczego, przeznaczonego do d�wigania ci�ar�w i tak zwanej "grubej" domowej roboty. Jest to wspania�e, zdrowe cia�o, o pospolitych, �mia�ych konturach, materia� na matk� licznego rodu, kt�ry odznacza�by si� niew�tpliwie nadzwyczajnym zdrowiem, wzrostem olbrzymim i si�� zwierz�c�. Mimo tej m�skiej prawie wysoko�ci i plec�w ros�ego m�czyzny, Ka�ka jest kobiet� w ca�ym tego s�owa znaczeniu. Zwykle zbyt silne, wybuja�e kobiety zatracaj� w sobie powaby niewie�cie i obnosz� swe niekszta�tne formy miesza�c�w z niezgrabn� �mia�o�ci� urlopowanych �o�nierzy. U Ka�ki, przeciwnie, ca�y wdzi�k kobiecy pozosta� pomimo nadzwyczajnego rozro�ni�cia si� ko�ci, a cia�o j�drne, m�ode, pe�ne �wie�o�ci dziewiczej, pokrywa�o szkielet i wype�nia�o go dok�adnie. Jest to klasycznie zbudowana kobieta z gminu, gruba w pasie, na szerokich stopach - mimo to pe�na wdzi�ku i �agodnej nie�mia�o�ci. G�os, wychodz�cy z tych szerokich piersi, jest harmonijny, d�wi�czny i cokolwiek dr��cy. Jest to raczej g�os drobnej, szczup�ej blondynki, zab��kany w piersi tej wysokiej, t�giej, ciemnookiej kobiety. Pani domu przypatruje si� z zadowoleniem olbrzymiej dziewczynie, zas�aniaj�cej plecami �wier� kuchennej przestrzeni. Jakkolwiek �wiadectwo pana Prokusa Lewi m�wi wyra�nie, �e "staja�a przed bramu i bu�a piskate", pani nie chce wierzy� "�ydom" i przyjmuje Ka�k� do s�u�by. Taka t�ga dziewka! Sama b�dzie nosi� wod�, nie potrzeba wi�c p�aci� pos�ugaczki... I sk�pstwo polskiej gospodyni przemaga trwog� przed "piskowaniem" Ka�ki. A zreszt� - czy� podobna, aby ta dziewczyna, tak cicha, pokorna, pomimo swych olbrzymich kszta�t�w, pe�na wdzi�ku �agodnego, mog�a mie� wad� zuchwalstwa? I ku og�lnej rado�ci obwieszcza pani monotonnym swym g�osem, �e przyjmuje Ka�k� do s�u�by. Potem poucza now� s�ug� o froterowaniu pod�ogi, noszeniu wody i w�gli, praniu, prasowaniu i wszystkich obowi�zkach, jakie spa�� maj� na plecy dziewczyny. Ka�ka stoi nieruchoma, z okiem utkwionym w brudn� pod�og� kuchni. Wie tylko, �e ma gdzie zasn�� i przenie�� sw�j ubogi kuferek. Reszta j� nie obchodzi; praca jest zawsze prac�, czy tu, czy u Pinkus�w Lewi. Nie rozumie nawet, po co ta pani m�wi tyle... Przecie� ona nie uchyla si� od �adnego obowi�zku!... Pani podaje jej zmi�ty papierek guldenowy i ��da w zamian tak zwanego fantu. Ka�ka wyci�ga spod chustki z�o�on� starannie we�nian� sp�dnic� koloru fioletowego, przybran� plisami ze zrudzia�ego welwetu. Pani bierze fant i upomina Ka�k�, aby si� stawi�a najdalej za godzin� do s�u�by. Ka�ka przyrzeka, ca�uje pokornie r�k� swej przysz�ej chlebodawczyni i wychodzi wraz z wo�nym z kuchenki. Wychodz�c uderza si� czo�em o niskie drzwi i stoi przez chwil� w ciemnej sionce, �ciskaj�c w r�ku otrzymanego przed chwil� guldena. Przed ni� majaczy drobna posta� kantorowego, kt�ry po omacku stara si� znale�� por�cz od schod�w. Znajduje j� wreszcie i wo�a na op�niaj�c� si� dziewczyn�. W gor�cym zaduchu, pe�nym kurzu i st�chlizny, wij� si� kr�cone schody, tak zwane "kuchenne", popsute, otulone �cian� posmarowan� w�glem i sczernia�� od dymi�cych lampek naftowych, kt�rymi s�u��ce rozja�nia�y wieczorem ciemn� i w�sk� przestrze�. Wo�ny kln�c nasuwa czapk� i rozpoczyna karko�omn� w�dr�wk�, trzymaj�c si� mocno skrzypi�cej por�czy. Ka�ka idzie za nim szybko, otwieraj�c oczy, pragn�c si� w ten spos�b przyzwyczai� do panuj�cej w klatce schodowej ciemno�ci. S�abe, na wp� spr�chnia�e deski uginaj� si� prawie pod olbrzymi� stop� dziewczyny, spadaj�cej ci�k� mas� w r�wnych odst�pach; schodzi na d�, nie licz�c nawet pi�ter, uspokojona o sw� przysz�o��, pe�na wiary i otuchy w mi�osierdzie boskie. Pani wyda�a si� jej uosobieniem pi�kna i dobroci po brzydkiej, wrzaskliwej pani Lewi, kt�ra kaza�a si� "szanowa�" i przegl�da�a ustawicznie w miedzianych rondlach lub samowarze. I Ka�ka, na sam� my�l lepszego s�owa lub pochwa�y z ust tej �licznej pani, dostaje jakby zawrotu w g�owie i ci�nienia w gardle. Schodz�c na d�, my�la�a wi�c, jak b�dzie si� stara�, aby zas�u�y� na t� pochwa��, jak b�dzie pracowa� ca�ymi dniami i nocami... Nagle zaciskaj� si� jej oczy pod wp�ywem ��tawego �wiat�a, kt�re zaja�nia�o na zakr�cie schod�w. Nie jest to przecie� ju� �wiat�o s�oneczne, ale md�y p�omie� �wiecy �ojowej, osadzonej w latarce i niesionej przez m�odego m�czyzn�, ubranego w szaraw� bluz� i d�ugi fartuch p��cienny. Wo�ny, uszcz�liwiony z wypadku rozja�niaj�cego mu dalsz� cz�� klatki schodowej, spuszcza si� czym pr�dzej na d� - na w�skim przej�ciu pozostaje sama Ka�ka naprzeciw m�odego m�czyzny, nios�cego w r�ku latark�. Ze zwyk�� nie�mia�o�ci� przyciska si� do �ciany, pragn�c zostawi� jak najszersze miejsce nadchodz�cemu cz�owiekowi. Pomimo jednak jej dobrych ch�ci szerokie jej ramiona zabieraj� wiele miejsca i m�czyzna mimo woli zmuszony jest otrze� si� o ni�, aby przej�� dalej. - Ihi, diabe� tu �azi? - pyta niezbyt uprzejmym tonem, podnosz�c w g�r� latark�. - To ja, Ka�ka - odpowiada dziewczyna, oblewaj�c si� rumie�cem. On przecie� nie rumieni si� wcale, ale owszem, �mieje si�, pokazuj�c w tym u�miechu dwa rz�dy zdrowych, bia�ych z�b�w. Jest to str� kamieniczny, m�ody, przystojny ch�opak, �piesz�cy na strych, aby tam, z rozkazu gospodarza, obejrze� popsuty dach. Dach nie ucieknie, a dziewczyna jest wcale pon�tn�. Patrzy wi�c na ni�, szcz�liwy z jej zawstydzenia, ci�nie j� do muru, z wyrachowaniem pe�nym nagle obudzonej nami�tno�ci. Ona, odurzona, pe�na bezwiednej trwogi, ust�puje na pr�no, staraj�c si� uwolni� od dotkni�cia ch�opaka, kt�rego widok i obecno�� miesza j� niewypowiedzianie. Ta wielka, dwudziestoletnia dziewczyna, �wiadoma tajemnic �ycia, kt�re zna tylko z opowiadania swych przyjaci�ek lub przeczu�, ucieka zwykle przed podobnym sam na sam, kt�re gor�cym warem �y�y jej zalewa. Ona pami�ta o tym, �e mo�e p�j�� za m��, wi�c pragnie dobrze si� prowadzi�. Dlatego z takim wysi�kiem chce wyrwa� si� z przypadkowego s�siedztwa, bo obecno�� tego u�miechni�tego ch�opca jest dla niej nad wyraz ci�k� i przykr�. On wszak�e nie pozwala jej post�pi� dalej, zagradza jej drog�. - Co panna tu robi? Sk�d panna wraca? Ja jestem str�, musz� wi�c wiedzie� o wszystkim... Nie puszcz�! Jak Boga kocham, nie puszcz�... Ka�ka doznaje dziwnego �ci�nienia w gardle. Ten m�ody, weso�y g�os, rozlegaj�cy si� czyst�, d�wi�czn� gam� szczerego �miechu, wzbija si� w w�sk�, ciemn� przestrze� i spada na jej schylon� g�ow� odurzaj�c� kaskad�. Z natury nie�mia�a, dziewczyna traci zupe�nie przytomno�� w�r�d tej dusznej, gor�cej atmosfery i z bezw�adno�ci� dzieci�c� opiera si� o �cian�. M�czyzna widzi jej przestrach i przybiera ton uspokajaj�cy. - No! Czeg� bo si� stracha�? Ja panny nie ugryz� ani do becyrku nie zaprowadz�. Pytam: sk�d i po co? Nale�y odpowiada�. Milczenie. Ka�ka, coraz bardziej przyciskana do �ciany, czuje gor�cy oddech m�odego ch�opaka i z przestrachem kryje g�ow� w ramiona. Ten gor�cy oddech robi na niej wra�enie oddechu rozjuszonego zwierza, dlatego z instynktem zachowawczym broni si� przed nim, jak umie i mo�e. - Gdyby panna nie powiedzia�a, co si� nazywa Ka�ka, my�la�bym, �e panna niemowa, ale teraz my�l� inakszej i nie puszcz�, jakem Jan Viebik, dop�ki panna nie przem�wi i nie da buziaka. M�wi�c te s�owa, str� podnosi wy�ej latark� i o�wieca twarz Ka�ki, a korzystaj�c z obezw�adnienia dziewczyny, jedn� r�k� obejmuje jej kibi� i przysuwa do siebie. - No - m�wi dalej - powie panna, co tu robi? Ka�ka usi�uje zebra� my�li. Czuje, �e je�eli nie odpowie na zadawane jej pytania, m�ody ch�opak nie pu�ci jej tak pr�dko, a jedynym jej d��eniem jest wyswobodzi� si� z tej sytuacji. Jan Viebik z prawdziw� rozkosz� patrzy na zmieszanie dziewczyny. Ros�a kobieta, pe�na �ycia i si�y, dr�y w jego r�ku jak najn�dzniejsze stworzenie. Z rozkosz� prawdziw� przypatruje si� jej szyi i bogatym liniom gorsu, bo jak �yje, nie widzia� takiej dziewczyny. Md�e �wiat�o �ojowej �wieczki nie mo�e dok�adnie o�wieci� tej wspania�ej postaci, ale Jan odgaduje instynktem i milknie, zdziwiony, na widok tej kobiety. Zwyk�e jego konkiety by�y to dziewcz�ta kr�pe, p�askie, czerwone, prawie zawsze ma�ego wzrostu i nie dawa�y mu dok�adnego wyobra�enia o podobnej doskona�o�ci. W tej chwili stoi przed kobiet� wed�ug jego poj�cia doskona�� tak pod wzgl�dem form jak i karnacji, cho� w md�ym o�wietleniu nie mo�e dojrze� dok�adnie w�a�ciwego koloru jej w�os�w ani cery twarzy. Porwany brutaln� pot�g� chwyta jej spuszczon� g�ow� i zbli�a swe wargi do ust dziewczyny. Ka�ka nie odpycha go wcale, bo czuje, �e jej si� zabraknie, ale dr��cym, cichym g�osem prosi �agodnie: - Prosz� was, dajcie mi odej��! Prosz�... I tyle gor�cej modlitwy drga w tym cichym szepcie, taka bezmierna trwoga bije z jej rozszerzonych �renic, �e Jan cofa si� zwolna przed t� istotn� niewinno�ci�, kt�ra si�� nie umie czy nie chce si� broni�, a pot�n� os�on� znajduje tylko w serdecznej, szczerej pro�bie kobiecej. - Dajcie mi odej��. Ka�ka wyrzek�a te s�owa. Doda�a jeszcze "prosz�", a ta cicha pro�ba by�a stokro� silniejsz� od wszelkich gwa�townych walk, jakie nieraz stacza�y z nim inne kobiety z tej sfery, w kt�rej si� obraca�. Ta olbrzymia dziewczyna nie u�y�a pi�ci dla swej obrony, pomimo �e pod wzgl�dem si�y mog�a si� z nim mierzy�. Ona zdaje si� na jego �ask� i prosi pokornie o lito�� nad jej s�abo�ci�. Tym wdzi�kiem kobiecym, t� pokor� przed przewag� m�sk� zwalczy�a go bezwiednie i ukoi�a wzburzone jego zmys�y. Prosta, g�upia, prawie zwierz�ca natura uleg�a w milczeniu przed wy�szo�ci� tej dziewczyny, r�ni�cej si� tak zewn�trznymi kszta�tami jak i sposobem zachowania si� od innych kobiet, kt�re Jan w swoim �yciu spotyka�. Zawstydzany prawie, usuwa si� na bok w milczeniu i tylko podniesion� w g�r� latarni� o�wieca ci�gle twarz dziewczyny, kt�ra dr��c r�k� zapina rozerwany ko�o szyi kaftanik. W�r�d tego ��tego pasma, bij�cego przez pot�uczone szyby latarni, spotykaj� si� nagle ich oczy. �renice dziewczyny ciemne, �agodne, pe�ne �ez, i oczy m�czyzny niebieskie, p�on�ce od t�umionej nami�tno�ci. Przez chwil� obiedwie pary ocz�w ton� w sobie z dziwnym, nieokre�lonym uporem i �mia�o�ci� ze strony dziewczyny. Nagle �wiat�o przygasa, migoce kilkakrotnie, jak wzrok konaj�cego, i - �wieczka ga�nie. Ka�ka, Jan, �ciany, schody, wszystko ginie w ciemno�ci; ale dziewczyna teraz si� nie l�ka. Mo�e by� sto razy ciemniej, ona wie, �e krzywdy nie dozna �adnej. I otulaj�c si� w chustk�, prosi swym rzewnym, s�odkim g�osem: - Pom�cie mi zej��, bo nic nie widz�, a schod�w nie znam. On z uleg�o�ci� zbitego zwierz�cia czyni zado�� jej ��daniu i schodzi pierwszy, prowadz�c j� z dziwn� delikatno�ci�. W�r�d ciemnych, w�skich �cian, pomi�dzy kt�rymi wij� si� schody, s�ycha� tylko odg�os ich ci�kich krok�w i przy�pieszony oddech Jana. Gor�cy zaduch owiewa mu rozpalon� g�ow� i wpada do p�uc. W d�oni swej czuje grub�, szerok� r�k� dziewczyny, dr��c� jeszcze nerwowo, a drganie to sprawia mu przykro�� nieokre�lon�. W tej chwili zdaje mu si�, �e ona jest bardzo drobnym, ma�ym stworzeniem, kt�re przerazi� sw� brutaln� napa�ci� i kt�re pragn��by przeprosi� za uczynion� przykro��. A ona idzie wolno, ws�uchuj�c si� w jego oddech, kt�rego gor�ce uderzenia czuje jeszcze na swej rozpalonej twarzy. Post�puje jednak za nim uspokojona i pewna jego uczciwo�ci. Gdy nagle weszli do jasnej sieni, w�r�d kt�rej gor�ce promienie s�oneczne rozpo�ciera�y si� z ca�� brutalno�ci� �r�dlecia, doznali oboje ol�nienia. W ostrym blasku s�onecznym Ka�ka olbrzymia�a jeszcze i sta�a przed nim w ca�ej pot�nej pi�kno�ci rozwini�tej kobiety. Wszystkie postanowienia Jana, powzi�te w�r�d ciemno�ci, co do uzyskania przebaczenia, pierzch�y od razu na widok szerokich ramion i wspania�ych rozmiar�w dziewczyny. Tam, na g�rze, w w�skim schodowym przej�ciu, zdawa�a mu si� Ka�ka drobnym, dr��cym stworzeniem. Gdy j� sprowadza� na d�, nik�a mu w ciemno�ci; czu� jej szorstk� r�k� w swej d�oni i s�ysza� st�panie. Tu, w blasku dziennym, ja�nieje przed nim niezr�wnanym blaskiem urody, �wie�o�ci i pi�kno�ci� kszta�t�w. Pomimo nadzwyczajnej swej �mia�o�ci i znanej odwagi do kobiet, czuje on si� teraz wobec tej pi�knej dziewczyny nie�mia�ym. Pragnie co� przem�wi�, aby cho� cz�ciowo naprawi� sw�j b��d i da� jej lepsze o sobie wyobra�enie. Ona powr�ci�a ju� zupe�nie do swej r�wnowagi moralnej, w oczach jej nie wida� �ladu gniewu, tylko jaki� �al migoce. Czuje ona, �e gniewa� si� nie powinna. M�ody ch�opiec spotka� j� w ciemnym przej�ciu i pr�bowa� szcz�cia. Nie jego to wina: gdyby inne dziewcz�ta nie upada�y z tak� �atwo�ci�, nie by�by przecie� tak �mia�ym. Zreszt�, nie sta�o si� nic z�ego. I serdecznym, mi�ym swym g�osem dzi�kuje mu za sprowadzenie z niewygodnych schod�w i wskazanie drogi. - Przysz�am frontowymi - opowiada patrz�c zawsze w ziemi�. - Pani zaprowadzi�a nas do kuchni, wo�ny poszed� pierwszy, a ja nie wiedzia�am, gdzie jestem i co robi�... Nie lubi� ciemnicy. Jan dorozumiewa si�, �e to s�u��ca zgodzona do pa�stwa z trzeciego pi�tra. - To panna b�dzie s�u�y� u tych... z majstratu? - pyta wykrzywiaj�c si� pogardliwie i odzyskuj�c powoli rezon utracony. - Zdaje si�, �e pan jest w majstracie - odpowiada Ka�ka. Zgodzi�am si� do wszystkiego. Wyraz twarzy Jana stawa� si� coraz pogardliwszym. - Oj, to ci panna trafi�a! Takie pa�stwo... Ka�ka podnios�a spuszczone powieki i utkwi�a w m�wi�cego zdziwione oczy. Dla niej "pa�stwo" by�o zawsze "pa�stwem", rodzajem p�bog�w, o kt�rych nie m�wi si� inaczej, jak tylko z uszanowaniem. Gdyby nie "pa�stwo", umar�aby przecie� z g�odu; p�acono jej, �ywiono, pozwalano spa� cztery godziny na dob�, a w Wielk� Sobot� chodzi� na Bo�e groby. Swojej ci�kiej pracy nie liczy�a wcale. Przecie� musia�a co� robi�. Siedzie� z za�o�onymi r�kami mog�y tylko panie, a zreszt�, nie pragn�a tego wcale. I w bezmiernym zdziwieniu patrzy na stoj�cego przed ni� str�a, kt�ry z tak� pyszn� pogard� krzywi swe wyd�te wargi, m�wi�c: "Takie pa�stwo! Takie pa�stwo?" Nie przerywa wszak�e i czeka dalszego wyja�nienia, kt�re otrzymuje niebawem w nast�puj�cej formie: - Widzi panna, jest pa�stwo i pa�stwo. Tu, na ten przyk�ad, na pierwszym, mieszka pani hrabina ze synem... to jest pa�stwo. A ci z majstratu, co panna do nich idzie, to nie pa�stwo. Ka�ka uznaje za stosowne wtr�ci�: - Przecie� tak samo regularnie p�ac�. Jan kiwa g�ow�. - Ta, niby. Ale si� panna naharuje, zanim tych g�upich pieni�dzy si� dokopie. Ka�ka macha r�k�. - Wsz�dzie trzeba pracowa�... Teraz przysz�a kolej na Jana, aby si� zadziwi�; pr�buje wi�c wyt�umaczy� Ka�ce dok�adniej r�nic� mi�dzy pa�stwem a pa�stwem. - Ta, pewnie, �e pracowa� trzeba, ale� ju� niech rozkazuje lajtnant, a nie furwez, jak m�wi� nieboszczyk Szczepaniak. Szkoda., �e panna nie zna�a Szczepaniaka, bo to by� t�gi hu�an. Ot�, widzi panna, ta hrabina to lajtnant, a taka z majstratu to furwez. Cho� ja by tam wola� by� panem i rozkazywa�, taj do bramy dzwoni�. U tych z majstratu bieda a� skrzypi. Ona sk�pa, on z�o�nik. Ju� tego kwarta�u dwie zmienili, a bez co? Bez to, �e to nie "pa�stwo" - doda� wracaj�c uporczywie do swego za�o�enia, jak ko� w deptaku wiecznie ko�o jednego punktu kr���cy. Widocznie jednak oboje mieli co� wsp�lnego w swoim sposobie uk�adania my�li, bo i Ka�ka powt�rzy�a przed chwil� wyg�oszon� filozoficzn� sentencj�: - Wsz�dy trzeba pracowa�. I z ca�� niedba�o�ci� silnego zwierz�cia wstrz�sa pot�nymi barkami, jakby z niecierpliwo�ci i po��dania tej pracy, kt�ra ma spa�� na ni� r�wnocze�nie z przyj�ciem nowych zobowi�za�. Jan patrzy na ni� z uwielbieniem. - Panna silna. prawda? - zapytuje po chwili. Za ca�� odpowied� Ka�ka u�miecha si� �agodnie, ods�aniaj�c zdrowe i czyste z�by, oprawione w dzi�s�a r�owe. - To jeszcze dobrze - ci�gnie Jan dalej - bo jakby panna by�a nie przymierzaj�c chyrlawa, to by d�ugo na tym trzecim pi�trze nie poci�gn�a. Trzeba ci�giem nosi� wod�, bo ta... pani to si� pluszcze i pluszcze przez ko�ca, posadzk� g�adzi�, a na wosk sk�pi�. Oj! pu�ci�by ja ich w taniec cho� raz na rok, to by popr�bowali, jak to przyjemnie tak harowa� od �witu do nocki... W b��kitnych oczach Jana za�wieci�a nagle niedobra iskra. Ca�a nienawi�� dr�czonego zwierz�cia, kt�re nigdy nie mo�e si� wyspa�, ozwa�a si� w tym g�osie, dr��cym od dawno przebudzonej i nurtuj�cej my�li. Wszystkie noce zimowe, gdy bezlitosny g�os dzwonka zrywa� go z pos�ania i ledwo os�oni�temu kaza� biec dla wpuszczania sp�nionych lokator�w, powracaj�cych cz�sto z nocnej hulanki; wszystkie te senne marzenia, przerwane z ca�� gwa�towno�ci� ludzi pijanych lub z�ych z powodu bezsennie przep�dzonej nocy; wszystkie te pocz�tki tak zwanych katzenjamer�w karnawa�owych, kt�re musia� znosi� z uleg�o�ci� tresowanego psa - wszystko to wybucha�o w tych kilku s�owach: - Oj, pu�ci�bym ich w taniec! A w ta�cu tym przyj��by udzia� przede wszystkim pewien fircyk, odnajmuj�cy pok�j od pewnej starej panny, zajmuj�cej ca�e drugie pi�tro, kt�ry prawie co noc powraca� nad rankiem i wpada� w bram� z ha�asem, wrzaskiem, a co najg��wniejsze, bez tradycjonalnej sz�stki w r�ku. I codziennie w szarawym �wietle poranka spotykali si� ci dwaj ludzie z jak�� dziwn�, niewyt�umaczon� nienawi�ci� w sercu. Elegant, mrucz�c pod nosem jak�� piosenk�, przebiega� szybko przez bram� i nik� w g��bi schod�w, pozostawiaj�c za sob� niewyra�ny szum miejskiej rozpusty, nie zastyg�y jeszcze w fa�dach jego ubrania. Jan, zbudzony nagle, zzi�bni�ty, pochmurny, rzuca� za nim zawsze wzrokiem pe�nym nienawi�ci. Ten ch�op, to zwierz� domowe, pozornie przyswojone, kt�re w g��bi swej natury zachowa�o ca�� si�� m�sk�, pragn�c� u�ycia i rw�c� si� jak ko� stepowy poza zamkni�t� bram� - gdzie� w dal, w tajemnicze wn�trze miasta, kt�rego niezdrowy, odurzaj�cy powiew wpad� w ci�k� atmosfer� bramy razem z tym fircykiem, bladym od bezsenno�ci i nocnej rozpusty. Fircyk nie cierpia� Jana za d�ugie wyczekiwanie pod bram�, co zw�aszcza w zimie lub d�d�yste noce nie nale�a�o do nadzwyczajnych rozkoszy. - Ach, kanalia! - mrucza� przez z�by, zaciskaj�c sw�j cienki paltocik i kryj�c r�ce zzi�bni�te. - Ach, kanalia! - mrucza� str� w swej izdebce, przecieraj�c senne oazy - dzwo�, bestio, dzwo�; a bodaj ci tak zadzwoni�o przy skonaniu! By�a to g�ucha, cicha walka dw�ch zdrowych cia� w pe�ni m�odo�ci. Ze strony Jana przewa�a�a zazdro�� i ch�� niszczenia swych si� w ten tajemniczy a nie znany mu spos�b, kt�ry instynktem zgadywa�; ze strony powracaj�cego p�no do domu eleganta - upokorzona duma i z�o�� przeciw niememu �wiadkowi jego wad i s�abo�ci. Czasem pi�kny kawaler powraca� na wp� pijany - w�r�d ciemno�ci czu� wlepiony w siebie ponury wzrok str�a, co �ledzi� jego skrzywion� posta� i drwi� z krok�w niepewnych. By� to przymusowy powiernik, cichy i milcz�cy pogardliwie, ale zawsze powiernik, co go przyjmowa� na progu bramy z przykr� surowo�ci�, liczy� godziny jego nieobecno�ci i prawie odgadywa�, ile panicz przegra� w karty i zebra� poca�unk�w z ust istot oczekuj�cych na zarobek w md�ym �wietle latarni. Ten to elegant mia�, wed�ug zapatrywa� Jana, pierwszy i�� "w taniec". Po nim ca�a rzesza drobnych lokator�w, kt�rych dzieci nape�nia�y wrzaskami w�skie wn�trze dziedzi�ca; dalej ten z "majstratu", taki hardy, opryskliwy, pe�en �le strawionej ��ci; stara panna z drugiego pi�tra, kt�rej psy zanieczyszcza�y schody; w�a�cicielka norymberskiego sklepiku; garbata i sucha wdowa i s�ugi pani hrabiny, g�upie, bezczelne dziewcz�ta z g�sto przystrzy�onymi grzywkami nad wyblak�ymi oczami; wygolony aktor, zajmuj�cy pokoik na dole, kt�ry wykrzykiwa� dniami i nocami swoje role - s�owem, ca�y ten dom brudny, �le utrzymany, pe�en ludzi n�dznie od�ywianych, chudych, o profilach wyd�u�onych, kt�rych postacie znika�y bez szmeru w�r�d ciemno�ci zapadaj�cej nocy, jak widma wywo�ane r�k� magika na brudnej, �le o�wietlonej scenie. Wyj�tek stanowi�a pobo�na hrabina wraz ze swoim, r�wnie� pobo�nym, synem. Ci nie poszliby w �w "taniec" nie ze wzgl�du na ich klerykalne usposobienie, ale dlatego �e to by�o "pa�stwo" odpowiadaj�ce na pozdrowienie Jana zawsze uprzejmym skinieniem g�owy. W naturze tego cz�owieka by�o co� z Ragabasa. Jedwabne s��wko g�aska�o go wi�cej ni� brz�k pieni�dzy. Urz�dnicy, sklepikarka, aktor, a nawet �w elegant z wiecznie g�odnym �o��dkiem, przesuwali si� ko�o niego ze z�ym humorem - przeciwnie, pani hrabina, gdy po rannej kawie wraca�a z ko�cio�a na bulion z grzankami, u�miecha�a si� do Jana s�odko i m�wi�a z uprzejmo�ci� matrony chrze�cija�skiej: - Jak si� masz, m�j poczciwy Janie? Okr�g�e oczy Jana otwiera�y si� szeroko, a twarz rozja�nia� wyraz nieokre�lonej b�ogo�ci. By�o mu wtedy tak przyjemnie, jakby mu si� co� dobrego prze�lizn�o po gardle. Jakkolwiek Jan utworzy� sobie w�asn� religi�, do ko�cio�a nie chodzi�, a ksi�y nie cierpia�, tolerowa� on przecie� aksamitn� ksi��eczk� hrabiny i jej d�ugi r�aniec z ziarnek kokosowych. - Grzeczna pani - mawia� pij�c w�dk� w naro�nej szynkowni - grzeczna, cho�... jezuitka. Jezuici nale�eli tak�e do owego "ta�c�", kt�ry Jan mia� na my�li; nienawidzi� ich jak w og�le wszystkich ksi�y. Czarna sutanna wstrz�sa�a nim do g��bi. A przecie� niewiara i brak szacunku dla duchowie�stwa zrodzi�y si� ju� w p�niejszym wieku, przy trumnie matki, kt�rej ksi�dz nie chcia� "uczciwie" pochowa�, ��daj�c za "parad�" wi�kszej sumy, ani�eli mu Jan m�g� w�wczas ofiarowa�. Z tak b�ahego powodu wybuchn�� nagle w Janie p�omie� niewiary, a wszystkie zasady religijne run�y nagle, gdy za��dano osobnego wynagrodzenia za mow� odczytan� przed eksportacj� zw�ok matki. W zdrowym umy�le ch�opca powsta�a nagle wielka jasno��. Nie studiuj�c, nie badaj�c, nie stawiaj�c tez teologicznych, doszed� do punktu, z kt�rego wyszed�; to jest, sta� si� zn�w ma�ym dzieci�ciem, wierz�cym w istno�� Boga, ale nie�wiadomym tej mistycznej zas�ony, kt�ra majestat Stw�rcy zas�ania. Z pyszn� oboj�tno�ci� odwr�ci� si� wtedy od ksi�dza i rzek�: - To si� obejdzie! Odrzuci� wszystkie formy, a zostawi� tylko Boga. Wszystkich ksi�y bez wyj�tku przezwa� jezuitami, a sam przybra� nazw� "farmazona". Z czapk� na bakier przekr�con�, reformowa� swych znajomych pomi�dzy jedn� a drug� blaszank� i uderza� energicznie pi�ci� w st�, zapewne dla dosadniejszego okre�lenia swych argument�w. Dlatego gdy Ka�ka, zbieraj�c si� do odej�cia, rzek�a swym s�odkim g�osem: "Trzeba pa�stwo szanowa�, bo tak ksi�dz przykazuje..." - poci�gn�� j� gwa�townie za chustk� i wykrzywi� usta. Ale Ka�ka nie zwr�ci�a na to uwagi. Mia�a wr�ci� za godzin�, a zmarnowa�a blisko dziesi�� minut na pogaw�dce z Janem. Pragnie wi�c odej�� jak najpr�dzej, aby wr�ci� jeszcze na czas w�a�ciwy. Jan z wielk� galanteri� ofiaruje si� do pomocy przy transportowaniu kufra i po�cieli. Ka�ka przyjmuje, a rozmawiaj�c wychodz� na podw�rko i stoj� tam jeszcze przez chwil� w gor�cym blasku s�onecznym. Podw�rko jest do�� szczup�e, opasane z trzech stron murami kamienicy, a z czwartej zupe�nie otwarte. Przylega do wielkiego, pustego, traw� zaro�ni�tego placu, za kt�rym w dali widnieje plac musztry i ��te mury, a majacz� postacie przebiegaj�cych �o�nierzy. Wzrok Ka�ki b��dzi z roztargnieniem po tej szerokiej przestrzeni, przeci�tej na prawo zielon� r�wn� �cian� nasypu kolejowego, wznosz�cego si� na kszta�t fortecznego wa�u. Nie jest to smutny widok, i owszem, ten ruch miejski i ta zielono�� wiejska tworz� przyjemny kontrast, �agodz�c si� i dope�niaj�c wzajemnie. M�wi wi�c Janowi z rado�ci� w g�osie, �e lubi drzewa i otwarte pole, a gdy to wszystko zobaczy, to zaraz jej weselej. Jan przyznaje pewn� racj� tym pogl�dom i pokazuje jej bardzo porz�dny �mietnik, dopiero w przesz�ym uko�czony tygodniu. Ka�ka b��dzi wzrokiem od zielonego placu i roz�o�ystego kasztana do trawy, w jasnym �wietle sk�panej, i do szarych desek �mietnika, wznosz�cego si� po lewej stronie podw�rka z pretensj� wystrojonego terminatora. Zapewne, �mietnik taki to rzecz bardzo wygodna - zamykany, tylko �e d�ugo trwa� nie mo�e. Musi si� zepsu�... deszcz, �niegi... Jan zapewnia, �e u�yto do budowy trwa�ego materia�u, i uderza w deski r�kami ko�cistymi. Chwil� jeszcze rozmawiaj�, a wspomniawszy o schodach kuchennych, nagle zamilkli. - To bardzo niewygodne schody - m�wi Jan i urywa nagle, bo twarz dziewczyny pokrywa gor�cy rumieniec. I on doznaje jakiego� g�upiego uczucia, z kt�rego nie umie zda� sobie sprawy. By�o to niejasne wspomnienie pierwszego spotkania z t� dziewczyn�. Te schody pozostan� dla nich wspomnieniem pierwszego poznania, kt�re zarysowa�o si� niejasno w tym w�skim, ciemnym przej�ciu, i teraz sprowadza im na twarz rumieniec i dziwne zamieszanie w g�owie. Gdy wielka posta� Ka�ki znikn�a wreszcie w bramie domu, Jan sta� jeszcze przez chwil� oparty o �cian� �mietnika, jakby rozbieraj�c doznane wra�enia. Ta du�a, pi�kna dziewczyna zwyci�y�a go dzisiaj, a przecie� nie da�a mu uczu� swego zwyci�stwa. Nie �mia�a si� i nie szydzi�a, �e j� pu�ci� na jej pro�b� pokorn�. Ale c� mia� robi�, kiedy tak mi�osiernie patrzy�a, �e a� go co� pod piersiami �ciska�o. Raz chcia� z wysoko�ci trzeciopi�trowej zrzuci� kotk�, kt�ra przyb��ka�a si� do kamienicy i �azi�a po strychu. Kotka nie broni�a si� wcale - tylko wywr�ci�a �lepie i patrzy�a tak zupe�nie jak ta dziewczyna, kiedy j� cisn�� do �ciany... Jan my�li sobie: dziwna dziewczyna! Inna na jej miejscu �mia�aby si�, bo przecie� takie �arty uchodz�, a nawet dziewcz�ta je lubi�. Ale to nie racja. S� tacy, kt�rzy lubi� kluski z serem, a s� tacy, co klusek nie lubi�. Ka�ka nie musi lubi� klusek. I Jan zapada w g��bok� zadum�, maj�c� na celu bli�sze zbadanie usposobienia i s�abych stron �wie�o poznanej dziewczyny. *** Przyjaci�ka, kt�ra da�a Kasi na noc przytu�ek, nazywa�a si� R�zia i pos�ugiwa�a w mleczarni. Czas s�u�by przedstawia� cyfr� czternastu godzin na dob�, reszt� mia�a do rozporz�dzenia. Niska, kr�pa szatynka, z cer�, zda si�, po�yczon� od salaterek kwa�nego mleka, kt�re nosi�a przez sze�� miesi�cy w roku, z sukni� wiecznie pod praw� pach� rozprut�, szasta�a si� ca�e dnie po zak�adzie z bezczeln� arogancj� dziewcz�t przemienionych w kelner�w. Jej r�owy perkalik, stanowi�cy rodzaj uniformu dla wszystkich dziewcz�t kr�c�cych si� po owej mleczarni, mia� ten sam niezno�ny, impertynencki spos�b obcierania si� o go�ci, jak i frak stroj�cy grzbiet wypomadowanego kelnera. Rzucanie �y�ek lub chleba, wpatrywanie si� w oczy p�ac�cego go�cia i tradycjonalne "ca�uj� r�czki" czyni�o z R�zi typ pos�ugaczki, kt�ra sze�� miesi�cy na rok sp�dza�a w mleczarni, a przez drugie sze�� miesi�cy uprzyjemnia�a "go�ciom" rozkoszny pobyt w tak zwanych nocnych kawiarniach. R�zia by�a poszukiwan� przez w�a�cicieli tych siedlisk g�upiej zabawy. Ile� bowiem weso�ego �artu mie�ci�o si� w tych zielonawych �renicach! Nie gniewa�a si� za zbyt �mia�e �arty, a umia�a zr�cznie pomna�a� ilo�� wypitych butelek. Kariera R�zi by�a wi�c na d�ugi czas zapewnion�, przynajmniej do chwili, gdy jej m�oda twarz przestanie �mia� si� tak weso�o w�r�d dymu cygar i krzyk�w rozbawionych m�czyzn. P�niej... Ot, co tam!... Kt� by troszczy� si� o to g�upie "p�niej". Jest przecie� haczyk, a �mietnik�w nigdy nie zabraknie. R�zia zawi�za�a stosunek z niem�odym czeladnikiem krawieckim, Feliksem. Mieszkali razem, �yj�c "na wiar�". Pobra� si� nie chcieli i nie mogli. Zreszt�, Feliks by� �onaty. W Samborze pozostawi� �on� i pi�cioro dzieci. R�zia wiedzia�a o tym i w codziennych sprzeczkach wysy�a�a go "do stu diab��w, do starej �ony i kopy dzieci". On wszak�e nie odchodzi�. Z marmurowym spokojem na bladej twarzy s�ucha� tego potoku s��w, kt�ry zalewa� codziennie maluchn� stancyjk�, pe�n� grat�w, �mieci i s�oik�w z pomad�. Potem zbli�a� si� do R�zi i jak m�g�, uspokaja�. Ona broni�a si� chwil�, lecz w ko�cu poddawa�a si� mimo woli jego pieszczotom. �atwo zgadn��, co przywi�za�o nisk�, kr�p� dziewczyn� do cz�owieka, kt�ry, maj�c dwa razy tyle lat co ona, wyzyskiwa� jej m�odo��, a wreszcie marnowa� jej drobne dochodziki. Nie �mia� jednak naruszy� dw�ch list�w Banku Hipotecznego, kt�rych niebieskie numery odbija�y wyra�nie na tle bia�ego papieru. Drobne pieni�dze, wybierane codziennie z szufladki, stanowi�y rodzaj przek�ski, przygotowuj�c podniebienie Feliksa do ugryzienia czego� twardego. Teraz jeszcze nie �mia� wyst�pi� z projektem spieni�enia list�w hipotecznych, jakkolwiek bowiem ujarzmi� zmys�y dziewczyny, zrywa�a si� ona nieraz i rzuca�a, jakby pragn�c potarga� kr�puj�ce j� w�z�y - ale na pr�no. Gdy wraca�a do domu z ch�ci� zerwania i na widok pustej szufladki wybucha�a gniewem, Feliks pozwala� wyla� si� pierwszemu uniesieniu s��w trywialnych, pozbieranych w dusznej atmosferze kawiarni, a po up�ywie pewnego czasu zbli�a� si� do niej w spos�b jemu tylko w�a�ciwy. Ona usuwa�a si�, �kaj�c, ale w ko�cu by�a bezsiln�. Wi�za�y j� z tym cz�owiekiem zmys�y, a bez pieszczot jego istnie� by nie mog�a. Rano chmurna, milcz�ca, z g�ow� oci�a��, ca�a dr��ca, sz�a do swej pracy, przybieraj�c przez drog� u�miech bezczelnej kelnerki, i powraca�a zn�w wieczorem pe�na si�y i gniewu. �yli tak ci�gle, on - marnuj�c pieni�dze, ona - m�odo�� i zdrowie. Pokoik, kt�ry zajmowali, by� ca�y przesi�k�y jak�� niezdrow�, odurzaj�c� woni�. Nigdy nie sprz�tany, nie zamiatany, wygl�da� jak wielki �mietnik, wilgotny i ponury. Feliks zdawa� si� by� go�ciem w tym mieszkaniu. Rzeczy jego mie�ci�y si� w wielkiej skrzyni tu� pod oknem. By�o tam wszystko, co komfort mie� przykazuje: stary szapoklak, nawet i bia�y at�asowy krawat. R�zia nie dba�a o siebie. R�ow� sw� sukienk� zostawia�a w zak�adzie, a w zimie chodzi�a w jednej i tej samej bluzce szafirowej i sp�dniczce z wytartego kamlotu. Fartuszki tylko pra�a w misce i suszy�a w mieszkaniu. Tego wymaga�a jej s�u�ba. Dla niej fartuch by� tym, czym dla kelnera serweta na ramieniu. Feliks pracowa� bardzo ma�o. Twierdzi�, �e jest czeladnikiem krawieckim, ale u jakiego krawca pracowa�, sam, zdaje si�, nie wiedzia�. Ca�e dnie trawi� na paleniu "kabanos�w" i naprawianiu swych garnitur�w. Jada� w garkuchniach. O �onie i dzieciach nie wspomina� nigdy. Ka�ka, wyszed�szy z bramy, skierowa�a si� szybko na prawo. Przesz�a kilka ulic, usuwaj�c si� wszystkim z drogi i oddychaj�c ci�ko z powodu gor�ca. Kryj�ca jej g�ow� i ramiona chustka we�niana ci��y�a jej przykro i przyt�acza�a ku ziemi. Ponad ni� b��kitne niebo, a� szarawe w swej przezroczysto�ci. W �rodku olbrzymie s�o�ce, ��te i okr�g�e jak dukat, lej�ce ze siebie potoki z�otego �wiat�a. Wszystko nikn�o w tej suchej powodzi - dachy dom�w z rynnami po�yskuj�cymi w blasku s�onecznym, na placu wodotrysk, zawstydzony prawie ciemnaw� barw� wody w rezerwuarze, kamienn� otoczony balustrad�, i drobne drzewka, okalaj�ce plac doko�a. Wszystko to b�yszcza�o, pyszni�o si� prawie t� z�ocist� strug�, p�yn�c� z g�ry i odbijaj�c� si� blaskiem jarz�cym w szybach przymkni�tych okien, kt�re gorza�y wzd�u� mur�w kamienic, jak olbrzymie, promienne �wiece. I by�a to iluminacja, urz�dzona w dzie� bia�y z ca�� bezczelno�ci� natury, �wiadomej swej pot�gi, z rozrzutno�ci� bogacza rozsypuj�cego swe skarby z ca�ym prze�wiadczeniem o niewyczerpalno�ci tego z�ota, o wiecznym istnieniu tych blask�w promiennych. Ka�ka zatrzyma�a si� chwil� i spojrza�a na plac, jakby ol�niona tym bogactwem, kt�re si� jej s�a�o pod stopy. Natura to by�a wra�liwa i pojmuj�ca pi�kno instynktowo. Podnios�a g�ow� i popatrzy�a chwil� prosto w tarcz� s�oneczn�. Co te� to si� w g�rze tak pali? Sk�d si� ten ogie� bierze? Przypomnia�a sobie jednak, �e czas ucieka, a nie chcia�a zas�u�y� na nagan� ze strony swej przysz�ej pani. Szybko post�pi�a jeszcze kilka krok�w i znalaz�a si� przed parkanem, w kt�rym otwarta furtka prowadzi�a do wn�trza mleczarni. Tam us�ugiwa�a R�zia. Ka�ka pragn�a po�egna� si� z ni� i odda� po�yczone pi�tna�cie cent�w. Lecz jak tu wej�� g��wn� furtk�? W ma�ym, kwadratowym ogr�dku kilka os�b pije kaw� przy sto�ach z grubych szklanek zielonawych lub zajada mleko z fajansowych nadszczerbionych salaterek. Sto�y, pozas�aniane czerwonymi w bia�e desenie serwetami, stoj� r�wno w szeregi, maczaj�c swe grube skrzy�owane nogi w ��tym piasku ogr�dka. Kilka rozwini�tych kasztan�w rzuca cie�, rozpo�cieraj�c swe zielone, wachlarzowate li�cie, przysypane py�em i nadwi�d�e wskutek zbyt wielkiego gor�ca. W g��bi, za sztachetkami, na podwy�szeniu, widnieje olbrzymia posta� w�a�cicielki zak�adu, rodzaj t�umoka z�o�onego z mi�kkiego cia�a i szarego kretonu. Ta szeroka plama rozlewa si� na ��tym tle �ciany wznosz�cego si� w g��bi ogrodu budynku. Szara barwa sukni i ��te w�osy schodz� si� w harmonijnym akordzie z barw� �ciany i nikn� w niepewnych liniach. Przed w�a�cicielk� rodzaj bufetu, pokrytego szerok� wst�g� blachy, na kt�rej stoj� rz�dem, do g�ry dnem poobracane, grube zielonawe szklanki, wznosz�ce jedn�, wysok� n�k� ze sztywn� gracj� skoczka cyrkowego. Na wyszczerbionym p�misku bieleje ca�y stos drobno posiekanego cukru. Cynowe �y�eczki, wytarte od ci�g�ego dotykania ust rozmaitych, �wiec�ce niezdrowym, fa�szywym blaskiem, le�� pokotem jak wojsko zakute w stare pancerze, czekaj�ce na rozkaz wodza i na apel poranny. Co chwila przybiega dziewczyna i pochyla si� nad bufetem, wybieraj�c cukier lub chwytaj�c �y�eczk�. Gruba kobieta nie porusza si� wcale. Patrzy na niekszta�tne palce dziewczyny, przemykaj�ce si� szybko po powierzchni bufetu, i tylko cichym, uprzejmym g�osem upomina w razie, je�eli kelnerka k�adzie zbyt wielkie kawa�ki cukru na ma�e, pod�u�ne miseczki. Od czasu do czasu wstaje kto� z go�ci i podchodzi r�wnie� do bufetu, p�ac�c za kaw� lub mleko. W�a�cicielka wysuwa sw� t�ust� r�k� i powolnym ruchem zgarnia pieni�dze do otworu wykrojonego w �rodku bufetu, po czym zapada zn�w w bezw�adno��, a szare, bezbarwne �renice spogl�daj� z dziwnym uporem w deski wznosz�cego si� przed bufetem parkanu. Dziewcz�ta, szeleszcz�c wykrochmalonymi sp�dnicami, uwijaj� si� pomi�dzy go��mi. Ich ci�kie, niezgrabne, �le usznurowane figury, z p�askimi, zgniecionymi piersiami, przesuwaj� si� pomi�dzy sto�ami, cz�sto bez najmniejszej potrzeby, chyba dla ruchu, do kt�rego przywyk�y ich stopy. Kasztany szumi� bezustannie, strz�saj�c py� na l�ni�ce od pomady w�osy tych kobiet lub na stosy razowego chleba, pouk�adanego na ka�dym stole w drucianych koszyczkach. Ka�ka stoi we drzwiach, nie �miej�c post�pi� kroku. Widzi doskonale R�zi�, kt�ra z bezczeln� arogancj� us�uguje jakim� dw�m paniom, pij�cym mleko z wysokich, w�skich kufelk�w. Wej�� do ogrodu nie �mie, ale przypadek przychodzi jej z pomoc�. R�zia spogl�da�a w stron� furtki i spostrzeg�a przyjaci�k�. Zbli�a si� szybko str�caj�c z krzes�a parasolk� jednej z pa� i przewr�ciwszy jedn� �awk�, staje przed Ka�k�. - Id� do kuchni... wiesz, t� drug� bram�... zaraz przyjd�. Odchodzi i staje pod tablic�, zawieszon� na �cianie domu, na kt�rej czarnym tle widnieje z daleka napis: "Cennik jad�a i napoj�w", i z buduj�cym spokojem przypatruje si� damie, kt�ra usi�uje oczy�ci� unurzan� w piasku parasolk�. - Niech, psiakrew, nie k�adzie swojej elegancji na drodze... mruczy z ca�� nienawi�ci� biednej a zazdrosnej dziewczyny. Po czym zawraca si� i niknie w g��bi zabudowania. Za ni� s�ycha� wo�anie: - Panienko! Prosz� �wie�ej wody'. R�zia zatrzymuje si� chwil�. - Zaraz! zaraz! - odpowiada przeci�gaj�c na ostatniej zg�osce z ca�� dok�adno�ci� i�cie kelnerskiej intonacji. - Choler� ci, a nie wod� - dodaje biegn�c przez dwie puste sale do kuchni, w kt�rej od kilku minut czeka na ni� Ka�ka. Wielka, widna izba, z olbrzymim kominem i p�yt� opatrzon� niezliczon� ilo�ci� fajerek, przesi�k�a ca�a kwa�nym zapachem mleka, przedstawia si� raczej jak �wie�o wyczyszczona, olbrzymia obora, z kt�rej wyprowadzono krowy. Mleko w h�adyszkach, mleko w cebrzykach, mleko w kamiennych garnkach, �mietanka rozlana w wielkich, szerokich miskach, na p�kach serwatka, dr��ca w szklanych, ogromnych s�ojach; przewr�cone pod sto�em szafliki drewniane, wznosz�ce si� wzd�u� �cian piramidalnie, stosy �wie�o skoszonej trawy, pe�nej polnych kwiat�w, przetykanej ��tymi jaskrami, powojami lub macierzank� jak kobierce wschodnie - ca�e to gospodarstwo mleczne, praca wsp�lna zwierz�t i ludzi, przedstawia si� w tej widnej, przestronnej izbie, w�r�d kwa�nego zapachu nabia�u. Poza tymi stosami trawy, poza olbrzymimi garnkami lub cebrami zdaj� si� wyst�powa� kontury tych dobrych, o wielkich oczach, mlekodajnych zwierz�t, przynosz�cych ze sob� wonie pastwiska, ostry zapach macierzanki, suchy trzask �amanej lebiody. W tej kuchni, zastawionej tyloma naczyniami, otwieraj�cymi szerokie wn�trza mlekiem nape�nione, b��ka�o si� niewyra�ne wspomnienie wsi, sk�panej w promieniach s�o�ca, szumi�cej swobod� drzew, zielonej szmaragdow� traw� - wsi wolnej, u�miechni�tej jak oblicze wiejskiej mo�odycy. Ka�ka czu�a si� swobodn� w tej atmosferze i u�miecha�a si� na widok tych zapas�w �nie�nego p�ynu, kt�rego szerokie strugi zalewa�y nawet pod�og� kuchni. Kilka dziewek bosych macza�o swe zamulone nogi w ka�u�y mlecznej, przenosz�c garnki i porz�dkuj�c poustawiane naczynia. Zdrowe, silne, zab�ocone, o szerokich biodrach, z czo�ami prawie kwadratowymi, z olbrzymimi piersiami, zarysowuj�cymi si� pod zgrzebn� koszul�, mia�y one wiele podobie�stwa do tych zwierz�t-karmicielek, oko�o kt�rych krz�ta�y si� dniami i nocami. Ca�e ich ubranie by�o przesi�kni�te zapachem obory i mleka. Ka�ka patrzy�a na nie z pewn� zazdro�ci�. Taka praca odpowiada�aby najwi�cej jej silnej, rozwini�tej naturze. Ch�tnie zdj�aby swoje sk�rkowe buciki, kt�re j� piek�y na podbiciu, i umacza�aby rozpalone stopy w ch�odnym, sinawym mleku, kt�rego szeroka struga zalewa�a pod�og�. Z jak�� rado�ci� zanurzy�aby swe r�ce w stosie tej �wie�ej trawy, kt�rej zapach przypomina� jej cha�up� matki i sp�dzone dziecinne lata, bez troski, na przedmie�ciu ma�ego miasteczka. Stoi wi�c rozmarzona, u�miechni�ta, �ledz�c wzrokiem postacie dziewek, kt�re, z w�a�ciwym tylko ch�opkom falowaniem k��b�w, uwijaj� si� po kuchni i nie pytaj� nawet, czego chce pomi�dzy nimi dziewczyna stoj�ca w milczeniu prawie na progu. Nagle otwieraj� si� z trzaskiem drzwi od sali i wpada przez nie R�zia, powtarzaj�ca ci�gle: - Cholera tobie, nie woda. Potr�caj�c dziewki, unosi sp�dnic�, a pokazuj�c pod czyst� sukienk� szare od brudu i opadaj�ce w kilku fa�dach po�czochy, przeskakuje bia�y rynsztok, zagradzaj�cy jej drog� do przyjaci�ki. - No i c�? - pyta Ka�k� zwracaj�c ku niej twarz nami�tnej kobiety, o podkowach barwy stalowej, okr��aj�cych oczy czerwone od p�aczu i bezsenno�ci. - Mam s�u�b� - odpowiada Ka�ka - dzi� si� przenosz�. Na twarzy R�zi przemkn�� wyraz zadowolenia. Ten �wiadek jej po�ycia z Feliksem by� zbyt ci�kim, aby go mog�a d�ugo znosi�. Nie �mia�a przecie� tego powiedzie� Ka�ce, kt�r� lubi�a za jej �agodno�� i mi�e wejrzenie; ale teraz jest zadowolona, �e pozostanie z nim sama w swej ciasnej izdebce, w kt�rej rzeczywi�cie nie by�o miejsca na troje. - Id� zabra� m�j kuferek i chc� ci odda� te pi�tna�cie cent�w, kt�re po�yczy�am ju� tak dawno - m�wi Ka�ka z pewn� nie�mia�o�ci�, przesuwaj�c w r�ku papierek guldenowy. - Jake� taka pani, �e mo�esz d�ugi p�aci�, to p�a� - odpowiada R�zia - ale lepiej zrobisz, jak d�ug�w nie zap�acisz. D�ugi ci nie uciekn�... tej choroby dosy� zawsze cz�owiekowi. A widz�c, �e Ka�ka milczy, doda�a: - Po kuferek id�! Ten wagabunda Feliks pewnie siedzi w domu i kurzy kabanosy. Oj! to te� pokaranie z takim ananasem! Ka�ka poruszy�a si� nieco �ywiej. - Czeg� z nim siedzisz? - zapyta�a nie�mia�o, spogl�daj�c na przyjaci�k�. R�zia machn�a r�k�. - Abo ja wiem! Nieraz, to mnie chwyci taka z�o��, �e chcia�abym go wygna� za setn� g�r�, bo pr�niak i nic dobrego. Ja si� naharuj� ca�y dzie�, a on furt traci i traci... A bodaj go raz pokr�ci�o... I mimo woli chwyta�a j� ta sama pasja, kt�ra j� ogarnia�a co wiecz�r na widok bladej twarzy Feliksa, z�o�onej wygodnie w�r�d brudnej i dawno nie zmienianej po�cieli, gdy zm�czona, po ca�odziennej pracy, powraca�a do domu. Lecz nami�tno��, wstrz�saj�ca ni� co wiecz�r, zaczyna�a powoli nape�nia� j� ca�� i dlatego na powt�rzone pytanie Ka�ki odpowiedzia�a szybko, b��dz�c niepewnymi oczami po przeciwleg�ej �cianie: - Ta c�, przyzwyczai�am si�, ot i ca�a bieda. Przyzwyczai�a si�! W tym jednym s�owie zawarta by�a ca�a prawda jej �ycia; w tym przyzwyczajeniu dzwoni�y wszystkie okowy �a�cucha, kt�rym skr�powa�a si� z tym wyzyskuj�cym j� m�czyzn�. Przyzwyczai�a si� do codziennej k��tni, do tego w�asnego wrzasku, do jego pr�niactwa, dymu kabanos�w, do jego nerwowej, suchej, zwi�d�ej powierzchowno�ci, do tej szufladki, nape�nionej co dzie� rano drobn� miedzian� monet�, a �wiec�cej co wiecz�r pustkami - nawet do tej �ony, otoczonej drobnymi dzie�mi, kt�rej widmo wywo�ywa�a codziennie swym ochryp�ym g�osem. Przyzwyczai�a si�... Ka�ka utkwi�a z podziwieniem wzrok w twarzy swej przyjaci�ki, trapionej nami�tno�ci�, kt�ra powraca�a o jednej i tej samej porze dnia, jakby uparta febra. Ka�ka nie pojmowa�a swej przyjaci�ki. Dla niej Feliks by� brzydkim, podstarza�ym cz�owiekiem, sprawiaj�cym wra�enie wstr�tne. Co wi�cej, by� to pr�niak, w