DAVID ROBBINS W SIDŁACH DYKTATORA ROZDZIAŁ I - Czuję niebezpieczeństwo - oznajmił pewien męż- czyzna trzem pozostałym pasażerom zielonego pojazdu. Muskularny kierowca natychmiast nacisnął hamulec i gwałtownie zatrzymał maszynę na środku drogi. Ciemne dłonie zręcznie skręciły kołem kierownicy, a samochód posłusznie przystanął, pozwalając bez obracania się na siedzeniu dokładnie obserwować teren. Bystre szare oczy penetrowały najbliższą okolicę, gdy prowadzący pojazd lewą ręką przeczesał swe gęste czarne włosy. Ubrany był w znoszone spodnie i czarną skórzaną kamizelkę. Jego uzbrojenie stanowiła para tkwiących za pasem noży bo wie. - Jesteś pewien, Joshuo? - zapytał. Zapytany skinął głową, a jego długie, ciemne łosy gwałtownie padły na ramiona. Zmrużył oczy, gdyż kon- centrował się na odbieraniu wrogich impulsów. Jego strój składał się z błękitnej koszuli i brązowych spodni. Na szyi mężczyzny zawieszony był duży krzyż. - Oczywiście, Blade. Wyczuwam ogromną wrogość, ale nie jestem w stanie dokładnie określić jej źródła. - Może trzeba ci naładować baterię, koleś? – skonem- ował blondyn odziany w koźle skóry. Jego szczupłą, choć barczystą postać zdobiła para koltów pytonów - rewolwerów z perłowymi rękojeściami, wystającymi z kabur przy pasie. Przesuwając ręką po swych jasnych bujnych włosach, uważnie obserwował okolicę. - Nie widzę tu żadnego ruchu. Chrzanić to. - Daruj sobie, Hickok! -jęknął czwarty pasażer, krępy Indianin o brązowych oczach i czarnych włosach, noszą cy wytarte, zielone, uszyte ze starego płótna namiotowe go spodnie i takąż koszulę. - Chciałbym bardzo, żebyś posługiwał się normalną angielszczyzną, jak my trzej. Obawiam się, że gdybym przebywał z tobą dłużej, zaczął bym mówić jak ty. - Co ci się nie podoba w moim sposobie mówienia? - zapytał Hickok, czekając na wyjaśnienie. - Nic, naprawdę nic - odparł Indianin. - Ale nie chciał bym, żeby moja żona pomyślała, że jestem ciemniakiem. - Czy to znaczy, Geronimo, stary byku - złościł się Hickok, patrząc na swego najlepszego kumpla - że to ja jestem ciemniakiem? Indianin zachichotał. - Przecież siebie bym tak nie nazwał. - Nie potrzebuję twoich przytyków - stwierdził Hi ckok, udając złość. - Dość morałów prawi mi moja żona. Blade z uśmiechem przypatrywał się rewolwerow- cowi, siedzącemu na przednim siedzeniu, po drugiej stro- nie konsoli. Za plecami miał Joshuę, zaś Geronimo za- jmował miejsce za Hickokiem. W tylnej części pojazdu złożona była broń, amunicja i zapasy żywności. FOKA! Blade zadumał się, patrząc na tablicę rozdziel- czą. Chwała założycielowi za wynalezienie tego pojazdu! Bez niego ta podróż byłaby niezwykle niebezpieczna, gdyż wszędzie grasowały mutanty, włóczędzy i inni po-myleńcy, czekając tylko, by kogoś zabić. Założycielem Rodziny był Kurt Carpenter, który mą- drze przewidział, że jego ludzie będą potrzebowali nad- zwyczajnego pojazdu, mogącego sprostać wszelkim prze-ciwnościom i poruszać się po powierzchni zniszczonej podczas trzeciej wojny światowej. Carpenter wydał miliony na projekty i budowę prototypu o rozmaitych, unikatowych cechach i niezwykłych możliwościach. Wodno-lą-dowy niezniszczalny pojazd, napędzany energią słoneczną, znany był pod akronimem FOKA - Fotoelektryczno-Og-niwowa Kuloodporna Amfibia. Karoseria wozu wykonana została z prawie nieznisz- czalnego plastyku, który umożliwiał siedzącym wewnątrz ludziom obserwowanie otoczenia, natomiast z zewnątrz nie można było zobaczyć, co dzieje się w środku. Carpen- ter przewidział, że ropa i benzyna będą trudno dostępne po upadku cywilizacji, więc nakazał swoim naukowcom i inżynierom, by jako napędu użyć energii słonecznej, gromadzonej przez dwa zwierciadła umocowane na da- chu. Energię przetwarzało sześć nowoczesnych baterii, umieszczonych w ołowianej skrzyni pod amfibią. Cztery ogromne opony wykonano z odpornego tworzywa sztu- cznego, co pozwalało pokonywać FOCE przeszkody, któ- rych tradycyjny pojazd nigdy by nie sforsował. Po wypro- dukowaniu FOKI Carpenter zatrudnił jeszcze kilku woj- skowych specjalistów, zdolnych zawodowców, których talenty zawsze można kupić za odpowiednio dużą sumę pieniędzy. Oni to zainstalowali w prototypie system no- woczesnej broni. Blade miał okazję przekonać się, że Kurt Carpenter dobrze to wszystko obmyślił. - To co robimy? - zapytał Hickok. - Rozprostujemy trochę gnaty czy suniemy prosto do Bliźniaczych Miast? Blade rozważał pytanie rewolwerowca. Jako dowódca Alfy, grupy bojowej składającej się z Hickoka, Geronima i niego samego, był odpowiedzialny za podejmowanie decyzji i prowadzenie akcji. Właściwie to właśnie jemu podlegali wszyscy Wojownicy Rodziny i to on miał dbać o bezpieczeństwo całego Domu, terytorium o powierzch- ni trzydziestu arów na północno-zachodnim krańcu Min- nesoty, i chronić Rodzinę, potomków grupy, która prze- trwała wojnę atomową dzięki Kurtowi Carpenterowi. - Chyba zbliża się południe - zauważył Geronimo, wpatrując się w październikowe niebo. - Mamy mnóstwo czasu, żeby skontaktować się z Zahnerem i całą resztą. - I nie zapominaj o Bercie - dodał Joshua, rzucając wymowne spojrzenie Hickokowi, który natychmiast zare agował. - Co się na mnie gapisz? - zapytał szorstko. Joshua wzruszył ramionami i spojrzał na drogę przed pojazdem. - Tak sobie - odparł. - Czyżby? - naciskał rewolwerowiec. - Zostaw go - przerwał Blade. - Nie miał nic złego na myśli. Po prostu boisz się ponownego spotkania z Bertą i... - Kto się boi? - przerwał Hickok. - Ona wszystko zro zumie. - Moim zdaniem - komentował Geronimo - lekcewa żenie sprawy nie wyjdzie ci na zdrowie. - Nie pytałem cię o zdanie - odburknął Hickok, ze zło ścią wpatrując się w zagradzające im drogę zabudowania. - Niech to szlag trafi! Czemu zgodziłem się tu wrócić? Powinienem być teraz w Domu przy mojej żonce, obże rać się po uszy i niczym się nie przejmować. Czemu tu wróciłem? - ponowił pytanie, skierowane nie wiadomo do kogo. - Dlatego że musiałeś - stwierdził Blade i zaczął przy pominać sobie, dlaczego Alfa wyruszyła na poprzednią wyprawę do Bliźniaczych Miast, aglomeracji składającej się z dwóch miast: Minneapolis i Saint Paul, odległych od Domu o jakieś trzysta siedemdziesiąt mil. Około dwóch miesięcy temu przywódca Rodziny, mą- dry starzec imieniem Platon, wysłał tam Alfę i Joshuę po sprzęt medyczny i naukowy oraz żywność. Miał nadzieję, że Minneapolis i Saint Paul nie zostały jeszcze spustoszo- ne przez wandali i grabieżców, a w szpitalach i uniwersy- tetach ekspedycja odnajdzie potrzebne urządzenia. Nie- stety, przypuszczenia okazały się całkowicie błędne. Alfa zastała miasto w opłakanym stanie. Większość budynków ocalała, gdyż tamta okolica nie została bezpośrednio ra- żona pociskami nuklearnymi podczas trzeciej wojny światowej, ale zabudowania były prawie całkowicie zruj- nowane, a wszelkie wyposażenie już od dawna zostało zużyte lub zniszczone przez cztery ugrupowania walczące o władzę nad Bliźniaczymi Miastami. Blade westchnął. Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć w ciągu stu lat. Od Wielkiego Wybuchu - tą nazwą Rodzi- na zwykle określała trzecią wojnę światową - Dwumiasto zostało zdewastowane przez cztery nienawidzące się stronnictwa. - Tam się coś poruszyło - oświadczył Geronimo, po chylając się i wskazując ręką na prawo. - Za tym rozroś niętym żywopłotem. - Może to Czubki? - spekulował Hickok, biorąc z konsoli swój karabinek henry. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Geronimo. Blade zacisnął zęby, by nie wzdrygnąć się na wspo- mnienie przeklętych Świrów. Podczas ostatniej wyprawy dostał się w ich ręce i omal nie stracił życia. Właściwie niewiele brakowało, a wszyscy czterej gryźliby już zie- mię. Rozważał teraz obecny układ sił w Bliźniaczych Miastach. Dawna metropolia została podzielona przez walczące frakcje na cztery strefy. Czubki, potomkowie dawnych pacjentów stanowego szpitala dla obłąkanych kryminali- stów, zajmowali południowe Minneapolis. Była to gro- mada żałosnych, szalonych kanibali, odzianych w łach- many i byle jak uzbrojonych, najczęściej w cegły i widły. Druga grupa, zwana Rogasami, zajmowała największą część Saint Paul. Jej członkowie tworzyli ortodoksyjną se- ktę religijną, założoną przez pewnego dygnitarza kościel- nego, który uparcie odmawiał ewakuacji swych wiernych, nakazanej przez rząd na początku wojny. Trzecie ugrupowanie, Pornowie, jak ich nazywali mieszkańcy Dwumiasta, kontrolowali zachodnie Minneapolis, a byli spadkobiercami króla narkotyków i pornografii. Ostatnia frakcja to Nomadowie, zajmujący większą część północ- nego Minneapolis. Należała do nich część byłych Roga-sów i Pornów znużonych już nieustanną walką. - Mimo że czuję niebezpieczeństwo, nie ma chyba po wodu do obaw - zaczął Joshua, przerywając zamyślenie Blade'a. - Przecież doprowadziliśmy do zawarcia rozej- mu między Rogasami, Pornami i Nomadami. Obiecali śmy, że wyprowadzimy ich z Dwumiasta i pomożemy rozpocząć nowe życie w jednym z małych miasteczek niedaleko Domu. Wszyscy chętnie przystali na naszą pro pozycję. Dlaczego więc wciąż się denerwujecie? - Jesteśmy Wojownikami, Josh - odpowiedział Hi- ckok. - Szkolono nas, byśmy zawsze oczekiwali najgor szego. - Jakie to smutne! Chyba zdajecie sobie sprawę, jak wypaczony, patrząc z duchowej perspektywy, wydaje się wasz pogląd na świat. - Może i masz rację - przyznał Hickok. - Ale nasze poglądy umożliwiają przetrwanie. Nie odrzucaj ich, za- nim tego nie zrozumiesz. - Już próbowałem - przypomniał Hickokowi Joshua - i wciąż mi nie odpowiadają. - Czy moglibyśmy odłożyć tę zajmującą dyskusję filo zoficzną na później? - zaproponował Geronimo. - Właś nie zobaczyłem kogoś za tamtym drzewem - dodał i wskazał wielki klon. - Szefie, jakie rozkazy? - zapytał Hickok. Dowódca układał plan akcji, uważnie wypatrując w pobliskich zaroślach jakiegoś ruchu, oznaki zagroże- nia. Joshua miał rację. Rzeczywiście Wojownikom udało się zaprowadzić tymczasowy rozejm w Dwumieście, więc wydawało się wysoce nieprawdopodobne, by zostali zaatakowani przez Pornów, Rogasów lub Nomadów. Nie- stety, z Czubkami była zupełnie inna sprawa, ale czy oni zaszliby tak daleko na północ? FOKA stała na środku czterdziestej siódmej autostrady stanowej, pomiędzy 73. i 71. Aleją, niedaleko obozowi- ska Nomadów na wschodnim brzegu jeziora Moore we Fridley. Blade zastanawiał się, co robić. Znajdowali się dwie mile od obozowiska. Czy powinni po prostu kontynuo- wać podróż, nie zważając na intruza, kimkolwiek by on był? W końcu w swym niezwykłym pojeździe czuli się bezpiecznie. Dowódca już miał uruchomić silnik, gdy na- gle przypomniało mu się, że w Bliźniaczych Miastach nikt przedtem nie widział FOKI! Kiedy Alfa była tu ostat- nio, wehikuł został ukryty w bezpiecznym miejscu. Jeśli Wojownicy znajdowali się teraz na terytorium Nomadów, to ludzie na zewnątrz mogli nie dostrzec związku pomię- dzy FOKĄ a Rodziną. Mogli na przykład przypuszczać, że pojazd należał do rządowych żołnierzy, zwanych Wypatrywaczami. - Spisz, Blade? - niecierpliwił się Hickok. - Pewnie marzy o Jenny - złośliwie zauważył Geroni- mo, mając na myśli żonę dowódcy. - Jego hormony nie wątpliwie nie dają mu się skupić. Przecież nie widział swojej kobietki przez całe dwa dni. Blade zignorował głupie gadanie i wziął z konsoli pi- stolet maszynowy thompson A-l, model 27. Został on unowocześniony przez rusznikarzy, tak by działał całko- wicie automatycznie. Hickok, najlepszy znawca broni w Rodzinie, osobiście polecił ten typ swemu dowódcy. Była to nowa wersja thompsona. Hickok wybrał go, bo straszliwa siła ognia tej broni mogła zrekompensować niezbyt wysokie umiejętności strzeleckie Blade'a. Poza thompsonem i nożami bowie posiadał on jeszcze pistolet dan wesson 44 magnum w kaburze pod lewym ramie- niem. Geronimo uzbrojony był w swój nieodłączny toma- hawk. Zatykał go za skórzany pas. Arminius magnum 357 miał ukryty pod prawym ramieniem, a automatyczny ka- rabin FNC trzymał w rękach, uważnie lustrując okolicę. Joshua został zaopatrzony w M-16, karabin zdobyty na jednym z rządowych żołnierzy, ale ta broń leżała spokoj- nie w tylnej części samochodu jako świadectwo niechęci Wróżą, a więc osoby duchownej, do wszystkiego, co ko- jarzy się z zabijaniem. - Spróbujemy się porozumieć z tymi ludźmi - powie dział Blade, powoli opuszczając szybę. - Głowy na dół! - poradził Hickok. - Jak nam przywa lą, to się nie pozbieramy, chłopaki. Dowódca pochylił się nad kierownicą i odwróciwszy w bok głowę krzyknął: - Hej! Wiemy, że tu jesteście! Przybywamy w pokojo wych zamiarach! Nazywam się Blade! Jeśli jesteście No madami, odezwijcie się! Nic złego wam się nie stanie! - obiecał na koniec. - Słuchaj - wtrącił Hickok - przecież oni znają tylko mnie i Joshuę. - Hickok przyjechał tu ze mną! - wrzasnął Blade. - Pamiętacie go? - Czy ktokolwiek śmiałby zapomnieć taką osobistość? - zakpił Geronimo. - O rety! Dzięki, chłopie - rozpromienił się rewolwe rowiec. Indianin pstryknął palcami. - Oj! Przepraszam! Chciałem powiedzieć: taką głupotę. - Zdaje się, że nikt nie odpowiada na twoje powitanie - Josh zwrócił się do Blade'a. Dowódca zasuwał właśnie szybę, gdy Wróż wyciągnął rękę w kierunku drzwi. - Dokąd się wybierasz? - zapytał go Hickok. Josh zawahał się. - Wychodzę spotkać się z tym, kto czeka na zewnątrz, bez względu na to, kim on jest. - Zostań! - rozkazał Blade. - Ale przecież po to tu przyjechałem! Czyż Platon nie wysłał mnie, bym był ambasadorem Rodziny? - Tak. - Może nie chodziło mu o to, by ktoś przyjaźnie wy ciągnął rękę, a nie lufę karabinu? - Tak. - Ktoś, kto nie strzela od razu, a dopiero potem zadaje pytania. - Tak - niechętnie przyznał dowódca. Joshua uśmiechnął się. - Więc powinienem iść i przywitać się. Zaczął otwierać drzwi. - Zostań na miejscu! - powtórzył Blade. Josh zatrzymał się, spoglądając na potężnego Wojow- nika i zmarszczył brwi. - Nie rozumiem. Zdaje się, że właśnie powiedziałeś... - Platon wyznaczył cię na oficjalnego ambasadora do brej woli Rodziny... - przerwał mu Wojownik. - Więc? - Dlatego nie mogę pozwolić ci wyjść. - Blade wska zał Joshowi miejsce w wozie. - Jesteś naszym ambasado rem, ale również jednym z sześciu Wróżów, obdarzonych nadzwyczajnymi zdolnościami. Może najmłodszym i naj mniej doświadczonym spośród nich, ale i tak widzącym rzeczy, których normalni ludzie, tacy jak Hickok, Geroni- mo czyja, nie zauważają. - Nie przesłyszałem się? - wyrwał się Indianin. - Na zwałeś Hickoka normalnym człowiekiem? Strzelec spojrzał na Geronima z udaną wściekłością. - Przed chwilą powiedziałeś, że wyczuwasz niebez pieczeństwo - ciągnął Blade. - A to już nasza działka. Po zostaniesz w FOCE, aż upewnimy się, czy twoje przeczu cia były słuszne. - Ja pójdę na zwiady - powiedział natychmiast Hi ckok. - Mam już po uszy siedzenia w tym pudle. Wresz cie się trochę rozruszam. - Chyba lepiej, żebym ja to zrobił - stwierdził Geroni- mo. - Jeśli ktoś spojrzy na koszmarną gębę Hickoka, na pewno czym prędzej zrobi w tył zwrot i ucieknie, zanim zdążymy rozpocząć rozmowę. - Bardzo śmieszne... - mruknął rewolwerowiec. - Niech idzie Hickok - zdecydował Blade. Wymieniony przezwaniem Wojownik spojrzał na Ge-ronimo i zaśmiał się wyniośle. - Wybrał mnie, bo jestem lepszy od ciebie! Blade potrząsnął głową, mrugając do Indianina. - Idziesz na zwiady, gdyż Geronimo jest lepszym ku charzem. Gdyby mu się coś stało, po twoim pichceniu przez całą powrotną drogę miałbym biegunkę. Geronimo zachichotał i przyjaźnie poklepał po plecach Hickoka, który otwierając drzwi, rzekł: - Wielcy ludzie nigdy nie są doceniani przez swoich współczesnych. - Hickok! - O co chodzi, Josh? - Dlaczego nie zostawisz strzelby? Widok broni może kogoś przestraszyć, wzbudzić jego agresję. Rewolwerowiec spojrzał na Blade'a. - To zależy od ciebie - usłyszał. - Radzę ci jednak wziąć broń. Hickok zauważył grymas na twarzy Josha. Powoli od- łożył karabin na siedzenie. - Geronimo ma chyba rację - powiedział. - Naprawdę jestem głupi. Zwrócił się do Joshui: - Robię to, chłopie, dla ciebie. Tylko nigdy o tym nie mów żadnemu z Wojowników. Pomyślą, że zwariowa łem. Prorok uśmiechnął się, zadowolony z nieoczekiwane- go obrotu sprawy. - Dzięki ci, drogi bracie! Ale co z twoimi pytonami? Hickok spojrzał w brązowe oczy przyjaciela. - Przypomnij mi, że któregoś dnia musimy usiąść so bie spokojnie i przeprowadzić długą rozmowę o życiu. - Bądź ostrożny - rzucił na koniec Blade. Strzelec skinął głową i wyślizgnął się z FOKI, dokład- nie zamykając za sobą drzwi. Plecami oparł się o wóz, ob- racając twarz w stronę najbliższych zarośli, i uważnie wy- patrywał śladów zagrożenia. Nic. Tylko drzewa i krzaki. Liście roślin drżały na wie- trze. Hickok z nonszalancją wetknął kciuki za pas i zaczął oddalać się od pojazdu. Może Joshua miał rację? Może gdyby okazali przyjacielskie zamiary, każdy, kimkolwiek by był, odpłaciłby tym samym? Co szkodzi spróbować? Nagle zza wielkiego krzaka, rosnącego dwadzieścia stóp na prawo, doszedł trzask łamanej gałązki. Ktokol- wiek tam siedział, nie starał się ukryć swej obecności. Re- wolwerowiec uśmiechnął się. To lubił. Głupi podstęp! Następnie coś po lewej stronie poruszyło się. Zatrzymał się. Znów przypomniała mu się szczytna idea Josha, Czyżby w pobliżu ktoś szeptał? Hickok zdecydował się dać szansę teorii przyjaciela. Coraz głośniejsze dźwięki... - Sie masz! - wykrzyknął radośnie. - Nazywam się Hickok! Przybyliśmy tu z pokojową misją! Na moment zapadła cisza i zaraz dał się słyszeć szept mnóstwa warg. Hickok ostrożnie ruszył w kierunku wy- sokiego krzaka. Co oni, do cholery, robią? Odbywająkon-ferencję? Nagle zza rozłożystego dębu wyszedł jakiś człowiek. Trzymał w ręku strzelbę, kierując lufę w dół. Hickok drgnął, powstrzymując się przed wyciągnięciem koltów. Nie, nie teraz! Da obcym szansę. Nieznajomy ubrany był w brudną podartą niebieską bluzę i wystrzępione wyblakłe dżinsy. Uśmiechał się sze- roko, ukazując szparę po wybitych dwóch górnych sieka- czach. No proszę! Zdumiony Hickok odpowiedział uśmie- chem. A jednak teoria Josha sprawdza się. Jeśli okazuje się przyjazne nastawienie, łatwo zdobyć przyjaciół. Mężczyzna zbliżał się powoli. - Czy mnie rozumiesz? Tak jest! Hickok wciąż nie mógł uwierzyć. Zdobywa- nie przyjaciół to po prostu ciastko z kremem! Obcy był już tylko dziesięć stóp od Wojownika. Wciąż przytakiwał. Co się dzieje z tym facetem? Ma nerwowy tik czy co? - Jestem Hickok - powtórzył rewolwerowiec. - To miło - wydusił w końcu facet. Miło? - Co mogę dla ciebie zrobić? - kontynuował Wojow nik. Mężczyzna zatrzymał się i podniósł strzelbę. - Zjem cię na obiad, naiwniaku! - krzyknął. Potem odwrócił głowę i wrzasnął z całej siły: - Zabić go! Natychmiast ubić to mięso! Wyjąca i wrzeszcząca gromada ponad dwudziestu pię- ciu mężczyzn i kobiet bez ostrzeżenia wyskoczyła z ukry- cia i ruszyła w kierunku Hickoka. ROZDZIAŁ II Chłopiec siedział na drewnianym płocie wokół zagrody i leniwie obserwował zaloty byka do jednej z dwóch jałówek, które ojciec kupił niedawno; dało się słyszeć ni- ski głos: - Cześć! Zaskoczony malec omal nie spadł z ogrodzenia. Od- wrócił się z przerażeniem i obawą, że niespodziewanie przybyli żołnierze i tajemnica się wyda. Szare oczy dzie- cka robiły się coraz większe, kiedy zastygł w bezruchu, wpatrując się w wysokiego mężczyznę w błękitnym ubra- niu, stojącego w odległości pięciu stóp i uśmiechającego się przyjaźnie. - Dzień dobry! - powtórzył obcy na powitanie. Speszony malec nerwowym ruchem poprawił potarga- ne włosy. Ojciec rąbał drzewo za stodołą, a matka przy- gotowywała w domu posiłek. Jej wesołe podśpiewywanie było słychać przez otwarte okno kuchni. - Przepraszam, jeśli cię wystraszyłem - powiedział nieznajomy. Gdzie psy? Jakim sposobem udało się temu człowieko- wi je oszukać? Chłopiec chciał zawołać ojca, ale bał się, że mężczyzna zacznie strzelać. Nieproszony gość miał przy sobie pistolety i inną broń, był bardziej uzbrojony niż ktokolwiek, kogo chłopiec widział, nie wyłączając żołnierzy z Cytadeli. „Czy ten człowiek również przyszedł stamtąd?" - za- stanawiał się chłopiec. Wydawało mu się, że nie. Dostrze- gał w obcym coś niezwykłego, mimo że nie zdawał sobie sprawy, co go dziwi. Wciąż wpatrywał się w błękitne oczy przybysza. Obawy powoli rozpraszały się pod wpływem życzliwości, jaką było w nich widać. - Patrzyłem na byka - wyjaśnił malec. - To bardzo dobrze, jeśli mężczyzna bacznie obserwu je, co dzieje się wokół niego - zauważył nieznajomy. Chłopiec uśmiechnął się. Ten facet doskonale wszystko rozumie. Dzieciak z zainteresowaniem przyglądał się je- go ubraniu, składającemu się z ciemnoniebieskiej koszuli i spodni, jakoś dziwnie zszytych w pasie. Włosy i długie wąsy przybysza miały niezwykły srebrzysty odcień. W rękach trzymał niewielki karabin. Pod prawym ramie- niem miał kaburę z pistoletem, a pod lewym rewolwer. Jak gdyby broń palna nie wystarczała, posiadał także dziwnie zakrzywiony miecz w przymocowanej do skó- rzanego pasa pochwie. Po jego drugiej stronie zawieszo- ny był ponadto piętnastocalowy nóż. - Gdyby to nie sprawiło kłopotu - powiedział miękko gość - chciałbym dostać trochę wody. Chłopiec zastanawiał się, co powinien zrobić. Chciał powiadomić ojca, ale wciąż nie mógł zaufać przybyszo- wi. Spodziewał się, że obcy mógł po prostu zastawić pu- łapkę. Kiedy mały wreszcie zebrał się na odwagę, by za- wołać ojca, nie było już takiej potrzeby. Tata właśnie wy- szedł zza stodoły, niosąc przerzuconą przez ramię siekierę. - Adamie, chciałbym, żebyś zabrał to drzewo... Zanim ojciec wyłonił się zza rogu, obcy odwrócił się prędko i zarepetował broń. - Nie strzelaj! - wrzasnął Adam. - To mój tata! Przez chwilę, która ciągnęła się jak wieczność, chło- piec wpatrywał się w uważnie mierzących się wzrokiem mężczyzn. Ojciec Adama szybko odzyskał równowagę. W końcu uśmiechnął się i skinął głową. - Nie spodziewaliśmy się gości - rzucił zdawkowo i bezskutecznie próbował otrzepać z kurzu swą flanelową koszulę. Przybysz opuścił broń. - Nie sprawię kłopotu. Chciałbym tylko napełnić ma nierkę wodą. Adam wiedział, że nie dalej jak dwieście jardów za do- mem płynie strumień. Ten człowiek musiał go minąć po drodze. Czyżby kłamał? Może mimo wszystko to jakaś pułapka? - Obok domu mamy pompę - poinformował ojciec. - Proszę, niech pan pije do woli. Obcy przypatrywał się uważnie chłopcu, potem jego ojcu. - Jesteście bardzo podobni. Takie same włosy, oczy, nawet ubieracie się jednakowo. - Adam jest moją dumą i radością - pochwalił się oj ciec. - Lubię wszystko robić tak jak mój tata - wtrącił chło piec. - To bardzo dobrze mieć rodzinę, ludzi, którzy będą cię kochali bez względu na to, co się zdarzy - dorzucił obcy. - A pan nie ma dzieci? - zapytał Adam. - Jeszcze nie - padła krótka odpowiedź. - Ale przecież musi pan mieć jakąś rodzinę? - niewin nie dociekał malec. - Adamie! - przerwał ojciec. - Nie zadawaj tylu pytań. To niegrzecznie. - Nic nie szkodzi - odparł przybysz. - Tak, mam ro dzinę, bardzo dużą Rodzinę. - Zapomniałem o dobrych manierach - odpowiedział ojciec chłopca. Przełożył siekierę do lewej ręki i wyciągnął prawą, podchodząc do nieznajomego. - Nazywam się Seth Mason. To mój syn, Adam, a ten słodki głos, który pan słyszy, należy do mojej żony, Gail. Adam patrzył, jak mężczyźni uścisnęli sobie ręce i za- stanawiał się, dlaczego ojciec porównuje spojrzeniem swoje dłonie z rękoma przybysza, najwidoczniej mocno czymś zaskoczony. - Proszę za mną. Pójdziemy po wodę - powiedział Seth, wskazując drogę. Mężczyzna podążył za nim. Kiedy przeszli obok Ada- ma, buzia chłopca otwarła się ze zdumienia. Ojejku! Na koszuli gościa był wydrukowany wizerunek czaszki. Co to miało znaczyć? Malec zeskoczył z ogrodzenia i ruszył za mężczyzna- mi na wypadek, gdyby przybysz chciał wyrządzić rodzi- com krzywdę. Dom Masonów stał trzydzieści jardów dalej. Był to drewniany, skromny parterowy budynek z czterema po- mieszczeniami: kuchnią, przestronnym salonikiem, w którym mieszkańcy spożywali posiłki i spędzali wolny czas, dużą sypialnią rodziców i o połowę mniejszym po- kojem ich syna. Pompa znajdowała sięjakieś dziesięć jardów od ganku. Seth Mason i jego gość zatrzymali się obok niej. Adam szybko podbiegł do ojca i stanął przy nim. Nieznajomy wyciągnął manierkę z zielonego futerału przymocowanego z tyłu do pasa. Oparł karabin o pompę i zaczął naciskać dźwignię. Prawie natychmiast trysnął na ziemię strumień świeżej wody. Mężczyzna szybko pod- stawił otwartą manierkę, która zaczęła się napełniać. Adam ujrzał wychodzącą z domu matkę. Szybko wy- cierała ręce, z niepokojem wpatrując się w stojącego przy pompie nieznajomego. Długie rude włosy związała w koński ogon. Ubrana była w żółtą bluzę, dżinsy i wysokie czarne buty. Zatrzymała się na ganku, nie spuszczając oczu z obcego mężczyzny. - Seth... - zaczęła nieco zaniepokojona. - Wszystko w porządku - odpowiedział natychmiast mąż. - Ten człowiek poprosił o odrobinę wody, to wszystko. Gość wyprostował się i spojrzał na Gail. - Ma pani świetnego syna i bardzo miły dom, pani Ma son - mówił, zakręcając manierkę, a następnie wsunął ją z powrotem do futerału. Gail drgnęła, gdy obcy podniósł karabin. - Dziękuję za wodę - powiedział i po kolei spojrzał uważnie na każdego z członków rodziny. Potem bez sło wa odwrócił się, by odejść. Adam patrzył za nim ze smutkiem. Spodobał mu się ten dziwny mężczyzna. Chciałby go lepiej poznać, ale wie- dział, co tata myśli o obcych ludziach. Tym bardziej nie- spodziewanie ojciec, postąpiwszy kilka kroków naprzód, podniósł rękę i krzyknął: - Proszę zaczekać! - Seth! - szepnęła Gail. - Czyś ty oszalał? Mason spojrzał uspokajająco na żonę. - Zaufaj mi, złotko. Odwrócił się znów w stronę gościa, który stał spokojnie dwadzieścia stóp dalej i przyglądał się małżonkom. Adam dostrzegł niezadowoloną minę matki. - Właśnie mieliśmy jeść - oznajmił Seth. - Wystarczy i dla czterech osób. Serdecznie zapraszam, jeśli ma pan ochotę. Mężczyzna podszedł bliżej, jego wzrok spoczął na matce Adama. - Chętnie skorzystam, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu - powiedział wprost do Gail. Adam zauważył dziwny wyraz oczu matki, która, przełknąwszy ślinę, skinęła głową. - Będzie nam bardzo miło. Tylko proszę nie zadeptać dywanu. Odwróciła się i weszła do domu. Gość uśmiechnął się. Skierował się na ganek. Seth trzymał Adama za rękę i podążył wprost do nakrytego stołu, obok którego Gail czekała już z wielką wazą w rękach. Zdumiony chłopiec przyglądał się mężczyźnie, który zachowywał się tak, jakby spodziewał się ataku. Po prze- kroczeniu progu uskoczył na lewo, plecami opierając się o ścianę, w rękach trzymał karabin przygotowany do strzału, kierując lufę w stronę drzwi sypialni. Obejrzał każdy mebel w pokoju, potem zajrzał do sypialni i dzie- cinnego pokoju, wyraźnie zadowolony, że były puste. Tak samo zachowywał się w kuchni, następnie podszedł do końca stołu i stanął za krzesłem tak, by jednym spojrze- niem ogarnąć duży pokój, wejście do sypialni i drzwi frontowe. Adam wiedział, że na tym miejscu zwykle sie- dział tata. Chłopiec zastanawiał się więc, dlaczego ojciec nie zaprotestował, a usiadł na drugim końcu stołu. Malec zajął miejsce przy lewym boku gościa, zostawiając krzes- ło po drugiej stronie stołu mamie. - Proszę spocząć - powiedziała Gail. - Zaraz panu nałożę. Mężczyzna usiadł, kładąc karabin na kolanach. - Nie mogę sobie przypomnieć pańskiego imienia - grzecznie zauważył Seth. - Nazywam się Yama. Chłopiec zachichotał. - To jakieś czarodziejskie imię? Nigdy przedtem go nie słyszałem. Gospodyni, która właśnie nakładała tłuczone ziemniaki, wyraźnie drgnęła. - Ile masz lat, Adamie? - miękko zapytał gość. Malec wyprostował się jak tylko mógł. - Osiem - odpowiedział, próbując udawać dorosłego. Yama uśmiechnął się szeroko. - Adasiu! - powiedział Seth ostrym tonem - co ci mó wiłem na temat kłamstwa? Dzieciak skulił się. - No, skończę osiem za miesiąc. Co to za różnica? - Dla mnie żadna - odparł Yama, patrząc, jak Gail na kłada na talerze groszek. - Jesteś dojrzały jak na swój wiek, ale jednej rzeczy jeszcze nie nauczyłeś się. - Czego nie wiem? - zapytał chłopiec. - Tego, że jeśli napotkasz coś nowego, to nie znaczy, że zetknąłeś się z czarami. Mężczyzna musi zawsze mieć otwarty umysł i polegać na zdrowym rozsądku, nie zapo minając jednak o duszy. Rozumiesz? Adam skinął głową. - Myślę, że tak - odparł, a jego rodzice wymienili zdziwione spojrzenia. - Przepraszam, że żartowałem so bie z pańskiego imienia, ale skąd ono się wzięło? - Sam je wybrałem. - Sam pan wybrał sobie imię?! - Adam nie mógł uwie rzyć. Wojownik potwierdził skinieniem głowy, oparł łokcie na stole i splótł palce. - Gdzie można samemu wybrać imię? - dociekał chło piec. - Taki zwyczaj panuje tam, skąd pochodzę - zaczął tłumaczyć Yama. - Człowiek, który nas zgromadził w swojej posiadłości dawno, dawno temu, obawiał się, że szybko zapomnimy, jak wyglądało życie przed trzecią wojną światową. Zostawił nam ogromną bibliotekę, więc możemy przeglądać książki, żeby wybrać takie imię, jakie chcielibyśmy otrzymać podczas specjalnej uroczystości. - Jakiej uroczystości? - Nazywa się Przezwaniem i każdy obchodzi ją w dniu swych szesnastych urodzin. Imionami, jakie sobie wybierzemy, wszyscy nazywają nas potem do końca ży cia. Początkowo czerpaliśmy je tylko z książek historycz nych, ale teraz korzystamy już z rozmaitych źródeł. Na przykład swoje imię znalazłem w pracy poświęconej reli gii Hindusów... - Co ono znaczy? - Pochodzi od miana, które nosił bóg śmierci. Chcia łem nazywać się Ares, ale to imię było już zajęte, a nie miałem ochoty kojarzyć się ludziom z planetą Mars. Ya ma pasuje do mnie najbardziej, biorąc pod uwagę moje powołanie. Adam zmarszczył brwi. - Zdaje mi się, że nie wszystko rozumiem, proszę pana. - Mówcie mi po prostu Yama - gość zwrócił się do ca łej trójki. - Kim są Hindusi, kim Ares? Czy wszyscy wybierają sobie takie dziwne imiona? Wojownik uśmiechnął się. - Nie, nie wszyscy. Kilku moich bliskich przyjaciół ma zwykłe imiona. Jeden z nich nazywa się Hickok na cześć pewnego rewolwerowca, który żył dawno temu na Dzikim Zachodzie. Drugi ma na imię Geronimo, tak jak potężny indiański wódz, który nigdy sienie poddawał. In- ny znów znany jest jako Riki-Tikki-Tavi... - Rikki... jak? - Adam nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Rikki-Tikki-Tavi - powtórzył Yama. - Wziął swoje imię z opowieści o zwierzątku, które broniło swoje gniaz da przed jadowitymi wężami. - Skąd pochodzisz, Yamo? - dopytywał się chłopiec. - Możemy zacząć posiłek - zdążyła wtrącić się Gail. - Synu, nie przeszkadzaj... Yamie... w jedzeniu. - Oj, mamo - mruknął chłopiec, sięgając po widelec. Gość spojrzał na Setha. - Czy nie podziękujemy najpierw Duchowi za poży wienie? Gospodarz otworzył usta ze zdumienia, ale szybko je zamknął. Spojrzał na żonę. - Ten człowiek na pewno nie przyszedł z Cytadeli. - Nie mam z nią nic wspólnego - zapewnił Yama. - Ale skąd możemy mieć pewność? - nerwowo zapy tała Gail. - Czy coś jest nie w porządku? - odpowiedział pyta niem Wojownik. Seth Mason musiał szybko podjąć decyzję. Popatrzył na żonę, Adama i na końcu na gościa, tak jakby próbował odczytać jego myśli. W końcu pochylił głowę, zamknął oczy i wypowiedział słowa podziękowania: - Panie, dziękujemy ci za Twe dary i za wszystkie bło gosławieństwa. Prosimy, prowadź nas i chroń od wszel kiego zła. Amen. - Amen - powtórzyła Gail, z przerażeniem spogląda jąc na Yamę. Seth również przyglądał mu się badawczo. - No, skończ z rym wreszcie! - Z czym? - Aresztuj nas - powiedział ostro Seth. - Zabij albo zrób to, po co przysłał cię Doktor. - Nie służę Doktorowi - łagodnie odrzekł Yama - więc dlaczego miałbym was zabijać? - Za składanie podziękowań Panu. - Za składanie... - powtórzył gość, a jego zaskoczenie zostało zauważone przez całą rodzinę. - O tym nie byłem poinformowany. Wytłumaczcie mi dokładniej. - Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się Seth. - Czego? Mason z triumfem spojrzał na żonę. - Widzisz? Mówiłem ci, że on nie przyszedł z tej prze klętej Cytadeli! Wątpię nawet, czy pochodzi ze Strefy Cywilizowanej. Teraz mężczyzna zwrócił się do Yamy: - Zanim powiem coś więcej, chciałbym dowiedzieć się o tobie kilku rzeczy. Czy zgodzisz się odpowiedzieć na moje pytania? - Jeśli będę mógł... - Spróbuj nas zrozumieć. Musimy być ciebie pewni. Mam przeczucie, że nie jesteś naszym wrogiem, ale to nie wystarczy, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo mojej ro dziny - przerwał na moment i pytał dalej: - Czy jesteś z Cytadeli? - Nie. - Ze Strefy Cywilizowanej? - Nie. Masonowie wymienili zdumione spojrzenia. - Słyszeliśmy, że poza naszym obszarem żyją ludzie - powiedział Seth - ale nie spodziewaliśmy się kogoś takie go spotkać. Skąd pochodzisz? - Przykro mi, ale na to pytanie nie mogę udzielić od powiedzi. Seth zawahał się. - W porządku. Nie będę nalegał. Ale możesz mi przy najmniej powiedzieć, co robisz w tych stronach? - O ile nie zawiodły moje obliczenia - odparł Yama, starannie dobierając słowa - i mapa, którą otrzymałem, jest dokładna, to powinienem znajdować się około dwu dziestu mil od cytadeli Cheyenne. Mam rację? - Jesteś dziewiętnaście mil na północny wschód od tej twierdzy - potwierdził Seth. - Dlaczego o nią pytasz? Chyba nie masz zamiaru tam się dostać, prawda? - Muszę to uczynić. - Nie rób tego! - krzyknęła Gail. Yama spojrzał w jej stronę. - Jesteś szalony, jeśli chcesz dostać się do Cytadeli - tłumaczyła. - Straże pilnują wszystkich wejść i spraw dzają tożsamość każdej pojawiającej się tam osoby. Czy masz kartę identyfikacyjną? - Nie - przyznał Yama. - Ponadto - zauważył z uśmiechem Seth - nikt w Stre fie Cywilizowanej nie nosi takiego ubrania jak ty. Bę dziesz za bardzo zwracał na siebie uwagę. Przyciągniesz żołnierzy, jak rozkładające się mięso wabi muchy. Wojownik wyprostował się i zmrużył oczy. - Dlaczego mi to wszystko mówicie? Przecież żyjecie w Strefie! Czy nie jesteście zobowiązani zameldować o mojej obecności odpowiednim władzom? Seth zaśmiał się gorzko. - Żebyś tylko wiedział! Czy masz pojęcie, jak wyglą da nasze życie? - Trochę słyszałem na ten temat i zatrzymałem się tu w nadziei, że dowiem się czegoś więcej, zanim wejdę do Cytadeli. - Powiemy ci wszystko, co zechcesz - obiecał Seth. - Ale dlaczego miałbyś... - zaczął Yama i nagle prze rwał, podnosząc głowę. Adam, przyjmujący te zadziwiające informacje bez ko- mentarza, pierwszy zdał sobie sprawę, dlaczego gość umilkł. - Słuchajcie! - krzyknął. Para kundli, należących do rodziny Masonów, ujadała wściekle. - Jak udało ci się ominąć nasze psy, Yamo? - zapytał chłopiec. - Drzemały sobie w słońcu i nie chciałem im prze szkadzać w odpoczynku. Seth Mason wstał i pospiesznie podszedł do okna. - Cholera! To patrol! Czego tu szuka? Yama podniósł się tak szybko i nieoczekiwanie, że Adam aż podskoczył. - Jeżeli cię zauważą- powiedziała Gail - zginiesz. - Niech spróbują mnie tknąć! Pani Mason spojrzała na syna. - Nas również mogą zabić. Adam poczuł na sobie wzrok Yamy. - Nie chcę narażać waszej rodziny na niebezpieczeń stwo. Ukryję się, dopóki patrol nie odejdzie. Seth pociągnął żonę za sobą. - Chodź, przywitajmy żołnierzy na ganku. Może po wstrzymamy ich przed wejściem do środka. Adamie, zo stań tu z Yamą i bądź cicho. Seth i Gail, trzymając się za ręce, wyszli żołnierzom naprzeciw. Yama wskazał Adamowi miejsce przy oknie po lewej stronie drzwi frontowych, a sam stanął po przeciwnej. Oba okna były otwarte. Masonowie nie zamknęli za sobą drzwi. Chłopiec przykucnął przy parapecie i ostrożnie wyjrzał. Mógł obserwować podwórze przed domem, wi- dział pompę, za nią czerwoną stodołę, pięć kur grzebią- cych w ziemi, rodziców, którzy stali na ganku i wycho- dzącego zza stodoły wysokiego, uzbrojonego w karabin automatyczny człowieka w zielonym mundurze. Potem pojawił się kolejny żołnierz, a następnie jeszcze jeden. Zbliżali się do domu. Co się dzieje? Skąd się tu wzięli woj- skowi? Przecież prawie nigdy sienie pojawiali! Najbliż- sza szosa przebiegała dobre dziesięć mil na południe od rancza i ojciec często powtarzał, że bardzo mu to odpo- wiada. Był zadowolony z posiadania małego gospodar- stwa, leżącego z dala od utartych szlaków, bo mógł tu żyć w spokoju, nie narażając się na ciągłe węszenie i szpiego- wanie szpicli rządowych. Poza rzadkimi wyprawami do Cytadeli po produkty, których Masonowie nie byli w sta- nie wytworzyć sami oraz poza uczestnictwem w oficjal- nych rządowych świętach i kursach, Seth omijał Chey-enne jak zarazę. Więc skąd się tu wzięli żołnierze? Patrol zatrzymał się dziesięć stóp od ganku. Jeden z wojskowych miał na klapach munduru małe złote paski. Adam wiedział - to był oficer. - Witam, poruczniku - powiedział do niego Seth. - Czym mogę służyć? Oficer odwrócił się do swoich ludzi. - Słyszeliście? „Czym mogę służyć?" Żołnierze wybuchnęli śmiechem. Adam usłyszał ostry trzask i spojrzał przez ramię. Ya-ma właśnie sprawdzał coś w ładownicy swojego karabinu, a następnie podszedł do drzwi i stanął przy framudze. Wojskowi przestali się śmiać. Zastygły w bezruchu chłopiec znów wyjrzał na zew- nątrz. Oficer wyciągnął z kieszeni koszuli jakiś papier. Wszyscy żołnierze mieli karabiny M-16, a porucznik do- datkowo automatyczny pistolet, wiszący w kaburze przy lewym biodrze. - Jestem porucznik Simms - powiedział oficer. - Miło nam pana poznać - nieśmiało odezwał się Seth. - Tak wam się tylko wydaje. Czy to jest posiadłość Masonów? - Tak. - A ty jesteś Seth Mason? - wypytywał służbowym to nem Simms. - Tak, ale... - Czy to jest twoja żona, Gail? - przerwał mu oficer. - Tak. Adam z przerażeniem spostrzegł, że porucznik kieruje lufę karabinu w stronę rodziców. - Zgadza się. W imieniu Samuela II, na specjalny roz kaz Doktora, za ohydne przestępstwa przeciwko państwu, w tym pogwałcenie imperatywu biologicznego, jesteście oficjalnie aresztowani. Konfiskuję także cały wasz mają tek. - Co? Nie możecie przecież... - Ojciec Adama postą pił krok naprzód. Simms uniósł broń na wysokość głowy Masona. - Jeden ruch, ty zawszony, brudny farmerze, a rozwalę ci łeb. ROZDZIAŁ III Hickok strzelił najpierw do faceta z karabinem. Ręce Wojownika tylko mignęły, gdy sięgał po kolty. Mężczy- zna zatoczył się, bo kula przeszyła mu głowę na wylot. Kiedy upadał Hickok odwrócił się, strzelając z lewej ręki. Kula dosięgła kobietę dzierżącą w prawej dłoni nóż rzeźniczy; jej ciało wykonało pełny obrót, zanim upadła twarzą do ziemi. - To Czubki! - wrzasnął Geronimo, gwałtownie otwie rając drzwi i wyskakując z FOKI z automatem przyłożo nym do ramienia. Wycelował w gromadę nadbiegających kanibali i nacisnął cyngiel. Karabin zaterkotał i czworo szaleńców upadło. Blade włączył się do walki. Nie opuszczając swojego miejsca, przycisnął broń do biodra i zaczął strzelać długi- mi seriami w tłum atakujących Czubków. Tryskające krwią ciała, jedno po drugim padały na ziemię. Hickok pozostał na zajętej przez siebie pozycji, zabija- jąc napastników, zanim zdążyli mu zagrozić. Trafiał po kilku za jednym zamachem. Co najmniej osiemnastu ludożerców leżało na ziemi martwych lub dogorywało. Pozostali rozpoczęli odwrót, szukając jakiegoś schronienia. Blade i Geronimo dołączyli do Hickoka i osłaniali go, gdy ładował swoje kolty. - Nie spodziewałem się, że natkniemy się na Czubków tak daleko na północy - komentował dowódca. - Nie musimy teraz szukać Nomadów - zauważył Ge ronimo. - Ta strzelanina na pewno zwróciła ich uwagę i zaraz tu przybędą. - Tak - potwierdził Blade - to właśnie odgłosy walki przyciągnęły ich do nas ostatnio. Żadne z ugrupowań w Dwumieście nie posiada dużo broni, w sumie mają mo że ze trzydzieści strzelb. Bez wątpienia wyślą zwiadow ców, by odkryć sprawców strzelaniny. - Zaczekamy na nich w wozie - zarządził dowódca. - A co z tymi? - zapytał Hickok, wskazując leżących Czubków. Niektóre ciała wciąż dawały znaki życia. - Teraz nie możemy nic dla nich zrobić. Być może w pobliżu czai się ich więcej. Ci, którzy przeżyli, mogą sprowadzić posiłki. Musimy zachować ostrożność i przez jakiś czas zostać w wozie. Wojownicy zawrócili i po chwili wsiedli do pojazdu. - Na szczęście tylko jeden z Czubków miał strzelbę - zauważył Geronimo. - Co ta banda żałosnych głupców chciała osiągnąć, używając przeciwko nam kamieni, noży i pałek? Blade odwrócił się na siedzeniu i spojrzał na Joshuę, który wciąż przypatrywał się nieżywym i rannym. Jego twarz i zamglone oczy wyrażały bezgraniczny smutek. - Wszystko w porządku? - zagadnął dowódca. - Gdziekolwiek się znajdziemy - Joshua zaczął mówić przygaszonym głosem - zawsze jest tak samo. Zabijanie i jeszcze raz zabijanie. - Czy zamierzasz zaczynać od początku? My albo oni. Sam widziałeś, że nie mieliśmy wyboru - odrzekł rewol werowiec. - Zdaję sobie sprawę, że w tych okolicznościach nie było innego wyjścia - przyznał Joshua. - Dzięki, chłopie. - Po prostu nie mogę przyzwyczaić się do tej rzezi - ciągnął z desperacją Josh. - W Domu żyjemy przecież w zgodzie i pokoju. Dbamy o rozwój duchowy i dążymy do tego, by stosunki międzyludzkie oparte były na miło ści. A tutaj jest zupełnie inaczej! Za każdym razem, gdy wyruszamy w świat, powtarza się to samo! Zawsze ktoś próbuje nas zabić! Starałem się przywyknąć do tego, że trzeba zabijać, by przetrwać, ale nie mogę. - Nie możesz - włączył się Hickok - czy nie chcesz? - Co masz na myśli? Strzelec westchnął. - Myślałem, że po naszej wyprawie do Thief River Falls i poprzedniej wizycie w Bliźniaczych Miastach, kiedy zobaczyłeś, jak wygląda życie w Strefie, zaczynasz już coś rozumieć. Cholera, chłopie, przecież sam unie szkodliwiłeś kilku naszych wrogów... - Wiem, wiem! - przerwał mu Joshua. - Próbowałem pogodzić się z rzeczywistością, naprawdę. Czasami my ślę, że wolałbym żyć przed trzecią wojną światową. Wte dy przynajmniej ludzie nie próbowali cię zabić przy każ dej okazji. - Ja tam się cieszę, że nie urodziłem się przed Wielkim Wybuchem - sprzeciwił się Hickok. - Trochę rozmawia łem o tym z Platonem i zdaje mi się, że nienawidziłbym życia w tamtych czasach. - Dlaczego? - spytał Joshua. - Przypomnij sobie nasze szkolne lata - ciągnął rewol werowiec. - Pamiętasz lekcje historii? Mówiono nam, że dawniej ludziom nie wolno było nosić przy sobie broni. Pamiętasz? - Oczywiście. - Tobie to może nie robi różnicy, bo jesteś, chłopie, intelektualistą, ale kiedy ja o tym usłyszałem, dziękowa- łem Duchowi, że nie urodziłem się w dawnych czasach. Nie mogę sobie wyobrazić, że nie wolno mi nosić moich pytonów, kiedykolwiek i gdziekolwiek mam ochotę -strzelec zmarszczył brwi. - Ze słów Platona wynika, że wtedy ludzie nie umieli żyć. Mieli więcej praw niż za-pchlony pies insektów! I jak myślisz, dlaczego tak było? Powiem ci. Platon widzi dwie główne przyczyny tego zja- wiska. Po pierwsze ludzie cierpieli na godny pogardy brak samokontroli i dyscypliny. Mogli mieć wszystko, czego tylko zapragnęli, więc chcieli coraz więcej i więcej. Rodzice i dzieci, wszyscy postępowali tak samo. Uważali, że życie jest po to, by go używać. Mogli robić mnóstwo rzeczy według własnej woli, ale mimo to najczęściej nie przestrzegali połowy praw. Za to przywódcy ustanawiali ich coraz więcej, żeby zastąpić przepisami brak samokon- troli większości obywateli. - Hickok spojrzał na Geroni-mo i zapytał: - Coś się dzieje na zewnątrz? - Nie - odparł Indianin, uważnie lustrując otoczenie. - Ta twoja lekcja historii jest... fascynująca. - Platon mówi, że w przeszłości wcale nie wybierano przywódców spośród najmądrzejszych ludzi. Głosowano na człowieka, który miał najpiękniejszy uśmiech, najle psze ubranie lub po prostu imię, które się podobało wy borcom. Płacono tym typkom tysiące, tysiące dolarów, żeby ustanawiali prawa i mogę się założyć, że jeśli ktoś dostawał za to tyle forsy, zajmował się tym bez względu na to, czy było to potrzebne, czy nie... - Powiedz, Blade - wtrącił Geronimo - czy nie powin niśmy po powrocie do Domu poprosić Platona, aby zez wolił Hickokowi wykładać historię Ameryki? Strzelec zignorował oczywistą ironię tego pytania. - I jeszcze jedna rzecz, Josh. Wspomniałeś, że przed trzecią wojną światową ludzie nie próbowali zabijać się nawzajem przy każdej okazji. Tak, chłopie, nie musieli tego robić, bo mieli o wiele subtelniejsze metody, żeby się kogoś pozbyć. Sprawujący władzę dysponowali ogromną siłą i bez trudu dominowali nad zwykłymi śmiertelnikami, korzystając z ustalonych przez siebie przepisów. Ci mocarze mogli cię zniszczyć, zabrać ci dom, rodzinę, nie łamiąc prawa i nic nie można było na to poradzić. Ludzie musieli godzić się na wszystko, dostosować się do społe- cznej zgnilizny, jak nazwał to Platon, czy im się to pod- obało, czy nie. Oczywiście, mogli kupować wszystko, czego pragnęli, mieszkać w pięknych domach, mieć dzieci i w ogóle... Ale pod warunkiem, że płacili regularnie podatki i przestrzegali ustalonych norm. Gdy tylko ktoś spróbował być inny, wyjątkowy, chciał zachować swą własną osobowość, stróże prawa rzucali się na niego szybciej niż polujący jastrząb na ofiarę. - Hickok potrząs- nął głową. - O, nie! Możesz się przenieść w przeszłość, proszę bardzo. Ja stanowczo wolę żyć tu i teraz! Joshua patrzył przez okno, rozmyślając nad słowami strzelca. - Zdaje mi się, że to najdłuższa mowa, jaką kiedykol wiek wygłosiłeś - odezwał się Geronimo. - Trochę się rozgadałem - przyznał Hickok. - Martwi mnie jednak - grobowym tonem powiedział Geronimo - że ta gadka miała sens! Co o tym sądzisz, Blade? - Mnie za to niepokoi fakt, że jeszcze nikt się nie po jawił. Nomadowie musieli usłyszeć wystrzały. Przecież znajdujemy się niedaleko ich obozowiska. Co się stało? - Może kopnąć się tam i sprawdzić, co się dzieje? - za proponował rewolwerowiec. - Kocham ludzi, którzy mówią tak przekonująco - rzekł Geronimo z uśmiechem. - Hickok ma rację - powiedział Blade. - Jesteśmy tu taj po to, by przekazać Nomadom, że Rodzina pomoże im na wiosnę przeprowadzić się do miasteczka niedaleko na szego Domu. Im szybciej to załatwimy, tym prędzej bę dziemy mogli wrócić do naszych żon. - Jestem za - wykrzyknął Geronimo. Blade włączył silnik i powoli ruszył naprzód, wciąż pa- miętając o niebezpieczeństwie grożącym ze strony Czub- ków. Nie mógł pojąć, dlaczego wokół nie było żadnych ludzi poza tymi szaleńcami. Co się stało? Już dawno po- winni kogoś spotkać! Dowódca zaczął wspominać. Hickok i Joshua przyrzekli wodzom Nomadów, Pornów i Rogasów, że po miesiącu wrócą z odpowiedzią Starszych na propozycję prze- prowadzki. Czyżby nowi sprzymierzeńcy rozmyślili się, bo Wojownicy spóźnili się cały miesiąc? Chyba przywódcy rozumieją sytuację i okażą wyrozumiałość. Zahner dowodził dwustu Nomadami, żyjącymi w pół- nocnym Minneapolis. Pornów prowadził Niedźwiedź, który objął tę funkcję, gdy Hickok wyeliminował jego po- przednika. Była to sześćciusetosobowa, a więc najwię- ksza z trzech frakcji, ale w porównaniu z Nomadami i li- czącymi czterysta osób Rogasami najsłabiej zorganizo- wana. Zwierzchnikiem tych ostatnich był Wielebny Paul. Mieszkali oni w Saint Paul. Mężczyźni ubierali się na czarno, a kobiety chodziły zawsze skromnie odziane. Ro-gasi żyli zgodnie z zasadami swojej wiary. Jeśli chodzi o Czubków, to ich liczby nikt nie znał, tak samo jak przywódcy, o ile takiego w ogóle mieli. Blade widział, jak ich ostatniego wodza pożarło jakieś monstrum. - Czy myślisz - zastanawiał się Geronimo - że rozejm został zerwany i między grupami znowu toczy się wojna? - Możliwe - zgodził się Hickok - bo minęło cholernie dużo czasu, zanim tu wróciliśmy. - To nie była nasza wina - zauważył Blade. - Tak wie le działo się w Kalispell, a Geronimo miał trochę kłopo tów w Południowej Dakocie. - To dobrze, że wybraliśmy się do Kalispell - dodał Geronimo. - W przeciwnym razie moglibyśmy nigdy nie znaleźć medycznych i naukowych urządzeń, których po trzebował Platon. I dzięki temu nie musimy już niczego szukać w Bliźniaczych Miastach. Możemy skoncentro wać się na jednej sprawie i szybciej wrócić do Domu. - Co zamierzasz zrobić z Bertą? - zapytał Hickoka Blade. - Zdaje się, że ten temat już dziś przerabialiśmy! - Przecież wiesz, że pytam jako przyjaciel. - No pewnie - mruknął Hickok - ale mimo wszystko wolałbym, żebyście wreszcie przestali o niej wspominać. Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, jak sobie z tą sprawą poradzę. W życiu nie miałem jeszcze takiego problemu i nigdy więcej nie chcę mieć podobnego. - Radź więc sobie sam. Hickok zamyślił się głęboko. Jak powiedzieć kobiecie, która go kocha, że po prostu poślubił inną? Przy swoim temperamencie Berta gotowa z wściekłości wsadzić uko- chanemu mężczyźnie nóż między żebra! Rety, jakim spo- sobem tak się w to wszystko zaplątał? Triada Alfa wyratowała Bertę z rąk żołnierzy stacjonu- jących w Thief River Falls. Była mieszkanką Dwumiasta i próbowała znaleźć sposób ucieczki z dawnej metropolii. Żołnierze ze Strefy Cywilizowanej - Wypatrywacze, jak zwano ich w Bliźniaczych Miastach - otoczyli miasto kordonem, oddziały wojska kontrolowały wszystkie stra- tegiczne punkty wzdłuż głównych arterii komunikacyj- nych. Zahner, przywódca Nomadów, rozkazał Bercie ustalić trasę ucieczki z miasta. Jego mieszkańcy mieli dość nieustannej walki pomiędzy skłóconymi grupami. Niestety, wysłanniczka została złapana przez żołnierzy. Trzymano ją w Thief River Falls, dopóki nie uwolnili jej Wojownicy należący do Alfy. Berta nie chciała wracać do miasta i ruszyła z nimi do Domu. Później zmieniła zdanie i towarzyszyła im w pierwszej eskapadzie do Dwumiasta. Została wtedy ranna i ostatnio Hickok widział ją całą w bandażach. Leżała w namiocie, wracając do zdrowia, i wciąż czuła się dotknięta obojętnością ukochanego męż- czyzny. Ale przecież nikt nie może go winić, że się nie za- kochał. Nie był z siebie zadowolony. Berta lubiła go o wiele bardziej niż on ją. Nie chodzi o to, że nie dbał 0 nią, ale widział w niej bardziej kumpla niż kobietę. Ponadto gdy ją poznał, wciąż nie mógł przyjść do siebie po stracie ukochanej, która zginęła podczas bitwy w Fox, w Minnesocie. Po prostu nie był jeszcze przygotowany na nowe uczucie. Na dodatek zauważył, że Niedźwiedź, któ remu powierzył stanowisko wodza Pornów, kochał Bertę 1 chciał ją zdobyć. Więc któż może oskarżać Hickoka, że zostawił ją i spotkał inną kobietę, którą gorąco pokochał i poślubił? Tylko sama Berta. Ona nie przyjmie obojętnie wiadomości o jego małżeń- stwie. Jak jej o tym powiedzieć? Nie był zbyt doświadczony w postępowaniu z kobietami, a nie chciał zranić Berty. Załatwić wroga to ciastko z kremem, ale zawieść przyja- ciela? Hickok westchnął. Przecież musi być jakiś bezbolesny sposób, żeby... Blade nagle nacisnął hamulec tak silnie, że wozem po- rządnie wstrząsnęło. Hickok ledwo zdążył przytrzymać się siedzenia, by nie polecieć do przodu. - Co ty, do cholery, wyprawiasz? - Sam popatrz. Strzelec odwrócił głowę. Droga usłana była tuzinami trupów. - Dobry Ojcze! Co tu się stało? - krzyknął Joshua. - Zaraz sprawdzimy - powiedział Blade, wyłączając silnik. - Josh, zostaniesz w wozie i pozamykasz wszy stkie drzwi. - Ale... - Rób, co mówię! - rozkazał dowódca, a następnie spojrzał na resztę towarzyszy. - Gotowi? - Urodziłem się gotowy - odpowiedział Hickok. Geronimo tylko skinął głową. Cała trójka ostrożnie opuściła pojazd i ruszyła wzdłuż autostrady, otoczonej z obu stron krzewami i wysokimi drzewami. - Świetne miejsce na zasadzkę - zauważył Hickok. - Ktoś wcześniej od ciebie wpadł na ten pomysł - do dał Geronimo. Blade słyszał szum wiatru, poruszającego liśćmi pobli- skich drzew. Uniósł karabin, by natychmiast zareagować na najmniejszy ruch lub dźwięk. - Za nami stoi tylko FOKA - oznajmił Geronimo, ubezpieczający boki. Doszli wreszcie do ciał. - O rety! - wykrzyknął Hickok. - Wygląda na to, że ktoś wziął ich w dwa ognie. Rozciągnięte na ziemi zwłoki były zmasakrowane -mężczyźni, kobiety, nawet dzieci. Wszystkie ofiary po- dziurawiono niezliczoną ilością kul. - Nie wygląda na to, żeby tym ludziom dano jakąkol wiek szansę- dedukował Hickok. - Ten facet ma strzelbę przewieszoną przez ramię. Atak musiał nastąpić tak szyb ko, że mężczyzna nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Geronimo przyklęknął i oglądał bacznie jedno z ciał. - To stało się może czterdzieści osiem godzin temu. Albo jeszcze później. - Zauważyłeś coś jeszcze? - dociekał Blade. - Na przykład, co? Dowódca wskazał ubranego na czarno mężczyznę z palcem wystającym z dziurawego mokasyna. - Doliczyłem się pięćdziesięciu pięciu ciał. Ten facet, sądząc po ubiorze, jest Rogasem. Spójrz teraz na tego z koralikami i dziwaczną fryzurą. Mogę się mylić, ale mo im zdaniem to Porn. - Rogasi i Pornowie razem? - sceptycznie zauważył Hickok. - Zawarli rozejm, ale przecież nigdy się nie lubili. - A zwierzęta? - wtrącił Geronimo. - Zwierzęta? - Popatrz na ciała. Są nietknięte. W Bliźniaczych Mia stach można napotkać mnóstwo dzikich zwierząt, nie mó wiąc o szczurach. Dlaczego żadne z nich nie skubnęło choćby tych zwłok? - Coś musiało je odstraszyć - próbował wyjaśnić Blade. - Ale co? - dociekał Geronimo. - Nie mam pojęcia. Hickok przypatrywał się trupowi małej dziewczynki 0 jasnych kręconych włosach, która miała krwawą dziurę na miejscu lewego policzka. - Co my tu widzimy? - zaczął. - Rogasi, Pornowie 1 pewnie Nomadowie razem, co wydaje się co najmniej niezwykłe. Sądzę, że próbowali wydostać się z Dwumia- sta, kiedy zostali niespodziewanie napadnięci. Ktokol- wiek to zrobił, na pewno nie zna litości. - Jedziemy dalej? - zapytał Geronimo. - Daliśmy tym ludziom słowo - odparł Blade. - Ro dzina dotrzymuje swoich zobowiązań. - Jeśli chodzi o ścisłość, Hickok dał słowo w imieniu Rodziny. Możemy po prostu odjechać i wysłać pocztów kę, która wyjaśni, że jest on szaleńcem i nie można wie rzyć temu, co plecie. - Nie bardzo wiem, co to jest pocztówka, ale zdaję so bie sprawę, że zostałem obrażony. - Robisz postępy! - ucieszył się Geronimo. - Ruszamy - zarządził Blade, odwrócił się i poszedł w kierunku FOKI. Joshua otworzył drzwi, by ich wpuścić. - I co się stało z tymi ludźmi? - Nie mamy pojęcia - przyznał Blade. - Gdzie twoja broń, Josh? - zagadnął Hickok, siadając na swoim miejscu. - Z tyłu. - Lepiej weź ją i sprawdź, czy jest naładowana. - Wolałbym nie. - Zrób to - zarządził dowódca, włączając silnik. Skręcił w prawo i jadąc poboczem, ominął ciała. Gdy przejechał obok ostatnich zwłok, powrócił na pełną ka- myków, popękaną nawierzchnię drogi. - Dokąd teraz jedziemy, chłopie? - spytał Hickok. - W tym samym kierunku co przedtem - odparł Blade. -Nad jezioro Moore. Tam ostatnio znajdowało się obozo wisko Nomadów. - Teraz skręć w lewo - poradził Geronimo, studiując mapę. - To Aleja 61. Powinna nas doprowadzić prawie do pomocnego brzegu jeziora. Blade skręcił. Szarymi oczyma uważnie obserwował zarośla po obu stronach drogi. Kuloodporna karoseria FOKI chroniła Wojowników przed niespodziewaną napa- ścią, ale nie było sensu ryzykować bez potrzeby. Prowa- dził wóz 61. Aleją, aż zobaczył jezioro. Wtedy zjechał z drogi i skierował się wprost ku niemu. Ciężkie opony pojazdu miażdżyły wszelkie przeszkody. Załoga siedziała cicho, gotowa do akcji w razie niebezpieczeństwa. Blade, okrążając jezioro, trzymał się cały czas blisko brzegu. - Żadnego śladu życia - zauważył Indianin. - Ktoś albo coś niedawno musiało tędy przechodzić - rzekł Hickok. - Zastanawiam się wciąż - znów odezwał się Geroni mo - dlaczego zwierzęta nie tknęły tych ciał. Jedyna przy czyna, która mi przychodzi do głowy, to wzmożony ruch na autostradzie albo... - Co masz na myśli? - odezwał się Josh. Hickok spojrzał na niego. - Patrole. Regularne grupy zwiadowców, jeżdżąc au tostradą, odstraszyły wszystko, co żyje. - Niedługo się przekonamy - oznajmił Blade. - Zdaje się, że jakieś ćwierć mili stąd widzę namioty. Wszyscy czterej uważnie obserwowali teren. Pojazd minął kupę kamieni, objechał skupisko drzew, dotarł wre- szcie do celu i stanął na polanie, na której znajdowało się dwanaście namiotów. - Ani śladu życia - powiedział Geronimo. Jego nie zwykle bystry wzrok pozwalał dokładnie ocenić sytuację. - Po prostu nic. Tylko namioty. - Może Nomadowie zdecydowali się przenieść obóz gdzieś indziej? - zgadywał Josh. Hickok zaśmiał się sarkastycznie. - Na pewno! Przeprowadzili się, ale zostawili tu wszy stkie namioty. Blade powoli ruszył naprzód. Zobaczył stado dzikich kaczek pływających po jeziorze. Okolica wyglądałaby zupełnie normalnie, gdyby nie podejrzana nieobecność Nomadów. Gdzie oni się podziali? Co stało się z Zahne-rem i Bertą? Silna zachodnia bryza wzmagała się, kiedy Blade za- trzymał FOKĘ i wyłączył motor. Odwrócił się i spojrzał na Josha. - Idziemy na zwiady. Ty zostaniesz w środku... - Ale... - zaczął Joshua. Dowódca przerwał mu ruchem ręki. - Mam już dosyć twoich sprzeciwów. Wierz mi lub nie, ale mam ważne powody wydać taki rozkaz. Skoro mówię, że masz siedzieć w FOCE, to, do jasnej cholery, zrobisz to! Rozumiesz?! Josh pokornie skinął głową. - Widzisz, co się dzieje, jeśli mężczyzna jest przez kil ka dni pozbawiony miłości? - Hickok, uśmiechając się, zagadnął Geronima. - Wyżywa się na swoich kumplach. - Przyda mu się zimny prysznic. Hej! A może powi nien wykąpać się w jeziorze? - Świetny pomysł! Może popluskać się z małymi ka czątkami. Będzie miał właściwe towarzystwo! Robi tyle hałasu, co i one. Strzelec zaśmiał się głośno ze swego żartu, zaś Geroni-mo przytaknął ruchem głowy. - Tak jak powiedziałem - podjął na nowo Blade, z tru dem powstrzymując wybuch śmiechu - ty, Josh, zosta niesz w FOCE i zamkniesz drzwi. Jeśli coś nam się stanie, musisz doprowadzić pojazd z powrotem do Domu. - Ale ja nigdy nim nie kierowałem! - krzyknął Joshua. - Odrobina treningu wystarczy, byś zorientował się, 0 co tu chodzi. A teraz uważaj, bo to bardzo ważne. Co kolwiek by się działo, pod żadnym pozorem nie wolno ci otworzyć drzwi nikomu oprócz nas. Rozumiesz? - Tak. - Na pewno? - Blade zapytał jeszcze raz. - Nie mo żesz otwierać drzwi nikomu, bez względu na to, kto by to był. Dajesz słowo, że mnie posłuchasz? - Nie ma takiej potrzeby. - Czy dajesz mi słowo? - nalegał Blade. - Tak, masz moje słowo - obiecał Josh. - W porządku. Dowódca spojrzał na Hickoka i Geronima. - Jeśli już skończyliście swoje wygłupy typu „Laurel 1 Hardy", idziemy! - Otworzył drzwi i wyskoczył z wozu. - Kim, do cholery, są Laurel i Hardy? - zapytał rewol werowiec, podążając za Bladem. - Widziałem ich kiedyś na zdjęciu w książce z naszej biblioteki - wyjaśnił Geronimo. - Żyli dawno temu i byli komikami. Występowali w czymś, co nazywało się fil mem. Jeden z nich był gruby, a drugi bardzo chudy. - To którym ja jestem?- zapytał Hickok. Blade wyjrzał zza FOKI i rzucił ze złością: - Co się, u diabła, z wami dzieje, kumoszki? Zapo mnieliście, że znajdujemy się na terytorium wroga! Jak możecie w takiej sytuacji rozprawiać o tym, kto jest naj grubszy? - On waży więcej ode mnie - wymamrotał Hickok. - Nieprawda - zaprzeczył Geronimo. Dowódca potrząsnął głową. - Małżeństwo zupełnie was ogłupia. Odwrócił się i zaczął przyglądać się namiotom. Kilka płacht poruszało się na wietrze, wszędzie było cicho i po- dejrzanie spokojnie. - Gdzie oni się podziali? - zapytał właściwie sam sie bie. Geronimo i Hickok badali teren. Indianin ruszył w stronę jeziora i przyklęknął, badając rozmiękłą ziemię. Hickok ubezpieczał go, trzymając przed sobą karabin. - Widzę jakieś ślady - oznajmił Geronimo. - Sądząc po ich głębokości, zostały pozostawione przez pojazdy większe nawet od FOKI, które prawdopodobnie były tu około trzydzieści sześć godzin temu. - Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zwabiono tamtych ludzi w zasadzkę - dodał Blade. - Myślisz, że istnieje jakiś związek między tymi fakta mi? - zapytał Hickok. - Być może - odparł dowódca, idąc w kierunku opu szczonego obozowiska. - Ruszajcie. Każdy z nas spraw dzi inny namiot. Być może wewnątrz znajdziemy coś, co powie nam, gdzie podziali się Nomadowie. Wojownicy rozeszli się. Blade z największą ostrożno- ścią ruszył w stronę najbliższego namiotu, uszytego z wy- płowiałego płótna i łatanego w wielu miejscach. Wiatr powodował, że płachta zasłaniająca wejście falowała jak ręka olbrzyma, zapraszając Blade'a do środka. Dowódca minął wygaszone ognisko. Popiół był już szary i zimny. Co tu się stało? Blade odchylił płachtę lufą karabinu. Zanim oczy Wo- jownika zdążyły przywyknąć do ciemności, trzy lufy zna- lazły się cal od jego twarzy. - Nie ruszać się - warknął przytłumiony głos. - Jeden podejrzany ruch, a moi ludzie rozwalą ci głowę jak jajka na jajecznicę! ROZDZIAŁ IV Adam Mason poczuł ucisk w dołku, gdy oficer zrobił kilka kroków w kierunku ojca i matki. Wciąż trzymał Ma- sonów na muszce karabinu. - To musi być jakaś pomyłka! - powiedział Seth. - Ale tylko twoja, dupku! - burknął porucznik. - Nie wyrażaj się tak przy mojej żonie! - upomniał go Seth. Simms zachichotał. - Tam, gdzie się niedługo znajdziesz, dobór słownic twa będzie twoim najmniejszym zmartwieniem. - Czy nie mamy prawa poznać stawianych nam zarzu tów? - dopytywał się Seth. Oficer spojrzał na swoich żołnierzy. - Zawsze jest tak samo, no nie? Muszą wiedzieć! Jak by nie znali przepisów! - Nie złamaliśmy żadnego prawa! Porucznik opuścił broń i spojrzał na trzymany w ręku papier. - Możesz udawać, że nie wiesz, o co chodzi, ale to ci nic nie pomoże. - Proszę, panie oficerze - odezwała się Gail - czy nie mógłby pan odczytać nam treści oskarżenia? Simms uśmiechnął się szyderczo. - Sprawię ci tę przyjemność, ale później oczekuję do wodów wdzięczności. Przecież wiesz doskonale, że jeste ście winni. - Winni? Czego? - Należycie do rejonu doktora Nevinsa? - zapytał po rucznik. - Tak. - Więc przyznajecie, że Nevins jest waszym lekarzem domowym? - Tak, od lat - odpowiedział Seth. - Przychodzi do nas na kontrolę mniej więcej co pół roku. Ale o co chodzi? - Nevins okazał się uprzejmy, no nie? - sarkastycznie zapytał Simms. - Nic nie rozumiem... - Czy macie syna? Zwanego Adamem, jak mówią re jestry. - Jest gdzieś tutaj - odparł Seth. - Prawdopodobnie bawi się gdzieś na polu. - Dobrze się składa - burknął oficer. - Czy doktor Ne- vins był obecny przy narodzinach chłopca? - Tak - przyznał Mason już mniej pewnie. - Zdaje się, że tracisz grunt pod nogami. Już wiesz, do czego zmierzam, no nie? Oczywiście, więc gadaj - po wiedział wesoło, jakby od niechcenia porucznik i nagle spoważniał - czego wymaga imperatyw biologiczny? Na ruszyliście przepisy z rozdziału dziesiątego, punkt C, pa ragrafy od dziewiętnastego do dwudziestego pierwszego. - Nie jestem pewien... - Nie? Wszyscy obywatele są zobowiązani dokładnie znać prawa i zarządzenia. Prawda? - Tak - powiedział Seth, odwracając wzrok. - Doskonale wiesz, co mówią paragrafy. Osiem lat te mu Nevins odbierał twojego szczeniaka. Zdawałeś sobie sprawę, że zgodnie z prawem noworodek z grupą krwi „O" musi być zgłoszony w Centrum Biologicznym w Cheyenne! Doktor osobiście wydał ten nakaz! Gdybyś zgłosił te narodziny, już nigdy nie zobaczyłbyś swojego bachora! Dlatego nigdy tego nie zrobiłeś! - Jakie macie przeciwko nam dowody? - zapytała Gail. - Potrzebne pani dowody? - Simms ponownie parsk nął, tak jak i jego ludzie. - Mamy wszystko czarno na bia łym, suko! Informator opowiedział nam o miłym panu doktorze, który fałszuje rejestry i nie zgłasza narodzin dzieci mających grupę krwi „O". Głupiec! Czy myślał, że mu to ujdzie płazem? Tak więc przesłuchaliśmy Nevinsa trzy dni temu. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczał. Ale ten kretyn trzymał prawdziwe rejestry w domu, ukryte w jednej ze ścian gabinetu. Znaleźliśmy je i zgadnij, co dalej?... Czyje imię między innymi było tam zapisane? Komu urodziło się dziecko z grupą krwi „O" i nigdy nie zostało zgłoszone Doktorowi? Zgadnij! - Simms zaczął wrzeszczeć. - Dobry Boże! - krzyknęła Gail. - Boże?! - huknął oficer. - Boga nie ma! Wasza wiara jest również występkiem przeciw prawu. Wiecie o tym! - zagrzmiał porucznik, po czym spojrzał na swoich podko mendnych. - Jeśli będą tak paplać przez całą drogę do Cy tadeli, uzbieramy przeciwko nim mnóstwo dowodów. Żołnierze zachichotali. Adam całkiem skamieniał. Co robić, żeby pomóc rodzicom? A może Yama by... Chłopiec wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał gość. Gdzie on się podział? Czyżby odszedł? Chyba nie na- leży do ludzi, którzy uciekają przed niebezpieczeństwem. - No dobra! Wystarczy już tej zabawy! - Porucznik Simms podniósł swój M-16. - Zabierajcie stąd wasze tył ki! Trzymać ręce do góry, jeżeli nie chcecie mieć drugiego pępka. Adam wstrzymał oddech, widząc rodziców schodzą- cych z ganku. Przystanęli na drugim stopniu. - Jeżeli jesteś typowym przykładem oficera armii Sa muela II - zaczął znany skądś Adamowi głos - to dyktator stanowczo powinien zaostrzyć kryteria rekrutacji. Obróciwszy głowę w lewo, chłopiec mógł teraz zoba- czyć Yamę, który stał spokojnie przy rogu domu, nonsza- lancko trzymając swój karabin. W pierwszej chwili na dźwięk głosu Wojownika żoł- nierze odwrócili się, całkowicie zaskoczeni. Trzymali broń opuszczoną, zupełnie nie przygotowani na czyjś atak. - Kim ty, u diabła, jesteś? - zapytał Simms, kiedy już zdołał wydobyć głos. - Nazywam się Śmierć - brzmiała odpowiedź. - Śmierć? - powtórzył porucznik, myśląc, że niezna jomy żartuje. - Tak - potwierdził Yama. - Widzisz? - Bezczelnie odwrócił się, pokazując żołnierzom rysunek czaszki na plecach bluzy i zaraz znów stanął twarzą do przeciwni ków. Uśmiechał się ironicznie. - Jeżeli to jakiś żart, koleś - rozeźlił się Simms - to możesz mieć poważne kłopoty. - Wątpię! - Co to ma znaczyć? - To wy macie kłopoty. - My? Jest nas sześciu! Chyba oszalałeś! Rzuć broń! Natychmiast! - Wolałbym, żebyście wy to zrobili. - Ja nie żartuję! - krzyknął Simms. - Co możesz nam zrobić? - Zabić was - odparł Yama, uginając kolana i podno sząc szybko broń. Adam usłyszał metaliczny trzask karabinu i zobaczył, że dwóch stojących najbliżej żołnierzy zostało rozerwa- nych na strzępy długimi seriami pocisków. Czterech po- zostałych natychmiast otworzyło ogień, ale Yama już zniknął za rogiem domu. - Psiakrew! - wybuchnął Simms, znów biorąc na mu szkę Masonów. - Psiakrew! Kto to był, u diabła?! - wrzasnął do przerażonego farmera. Seth opanował się i rzekł: - Nie mam pojęcia. - Nie wiesz, kogo gościsz?! - krzyknął porucznik i spojrzał na krępego żołnierza, stojącego po prawej stro nie. - Harris! Weź Morgana i sprowadź mi tu tego bandytę! - Żywego czy martwego? - Skończyć z tym draniem! - rozkazał Simms, wy krzywiając twarz z wściekłości. Harris skinął głową i szybko poszedł z młodym jasno- włosym żołnierzem za południowo-zachodni róg domu. Adam usiadł na podłodze i zaczął zastanawiać się, co teraz zrobić. Na razie rodzicom chyba nic nie groziło, ale Yama znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Dwaj szukający go ludzie byli zdecydowani na wszystko! Trzeba zobaczyć, co się teraz stanie! Chłopiec czym prę- dzej ruszył na czworakach do swojej sypialni. Okno było szeroko otwarte. Zrozumiał, że właśnie tędy Yama nie- postrzeżenie wydostał się z domu. Dębowa komoda stała dokładnie pod oknem, więc malec wdrapał się na nią i ostrożnie wyjrzał na podwórko. Dziesięć akrów przestrzeni za domem oczyszczono z wszelkich krzaków. Pozostało tylko kilka drzew, które miały dawać trochę cienia i chronić przed wiatrem. Wśród nich stał stary wiąz. Jego pień miał średnicę około czterech stóp. Rósł on tylko dwadzieścia stóp od okna Adama. Yamy nie było nigdzie widać. Chłopiec kątem oka do- strzegł jakiś ruch i zaraz potem zauważył dwóch żołnierzy skradających się z karabinami gotowymi do strzału. Ale gdzie jest Yama? Potężny żołnierz nagle dotknął ramienia swego towa- rzysza i wskazał na pień wiązu. Dlaczego? Adam podążył wzrokiem w tę stronę i nie mógł uwie- rzyć własnym oczom. Karabin Wojownika stał oparty 0 drzewo! Żołnierze podeszli powoli do wiązu, z pewnością po- dejrzewając zasadzkę. Rozdzielili się najpierw, a potem z obu stron skoczyli ku drzewu. Chłopiec zamarł, spodziewając się salwy z karabinów, rozrywającej Yamę na strzępy. Jednak żołnierze patrzyli po sobie rozczarowani, gdy po okrążeniu drzewa znowu podeszli do porzuconej broni. Starszy stopniem schylił się, by podnieść karabin. Co tu się działo? Adam nic nie rozumiał. Młodszy nagle spojrzał w górę i chciał wystrzelić, ale było za późno. Yama wyskoczył spośród gałęzi, trzyma- jąc oburącz rękojeść swojego niezwykłego miecza. Ze- skakując skierował długą, wygiętą klingę w dół. Adam wstrzymał oddech, gdy ostrze rozpłatało twarz młodzieńca od czoła aż do brody. Krew trysnęła z rany, spływając obficie na szyję i pierś żołnierza. Drugi wojskowy, Harris, próbował wyprostować się 1 unieść broń, ale Yama wyciągnął miecz z martwego cia ła i machnął nim jak Adam kijem do baseballu, kiedy grał z rodzicami lub z dziećmi sąsiadów. Ostrze wbiło się w szyję żołnierza, prawie odcinając głowę. Krew buchnę ła z przeciętych tętnic i żył. Harris upadł na ziemię. Yama wytarł swój miecz w koszulę młodszego żołnie- rza, potem sięgnął po karabin, schował dziwny miecz do pochwy i pobiegł na prawo, znikając z pola widzenia. Do- kąd pobiegł? Chłopiec przeczołgał się ze swojego pokoju z powrotem do okna w jadalni, przez które poprzednio wyglądał. Kiedy klękał, usłyszał, jak ktoś mówi: - ... dostaniemy waszego przyjaciela - był to głos Simmsa - a potem weźmiemy was do Cytadeli na prywat ne przesłuchanie u Doktora. To prawdziwy zaszczyt. Nie wielu ma możliwość spotkać Doktora osobiście. Oczywi ście, również nieliczni są w stanie później o tym opowie dzieć - zachichotał. - Co mogło zatrzymać tak długo Harrisa i Morgana? - niespokojnie zapytał ostatni z ludzi Simmsa. Porucznik spojrzał w kierunku, gdzie udali się dwaj żołnierze. - Do tej pory powinni już go chyba znaleźć? - Nerwo wo zagryzł dolną wargę. - Może powinniśmy się stąd ulotnić, póki czas. Możemy wrócić później z posiłkami i zająć się tym draniem. - A co z nimi zrobić? - zapytał żołnierz, wskazując Masonów. - To wszystko ich wina. Muszą zostać ukarani za zła manie prawa. - Simms spojrzał na Setha i Gail, dotyka jąc palcem cyngla karabinu. Adamowi pociły się dłonie. Wiedział, że oficer chce za- strzelić jego rodziców. Gdzie podział się Yama? Wtem dał się słyszeć huk pojedynczego wystrzału i ostatni żołnierz Simmsa padł na ziemię z przestrzeloną głową, bryzgając krwią. Chłopiec zobaczył, że oficer błyskawicznie obraca się twarzą w stronę, skąd padł strzał. Nikogo tam nie było. Simms znów celował do Masonów. - Gdzie jesteś? Wiem, że mnie słyszysz! Lepiej wyleź z ukrycia, żebym cię mógł widzieć, bo rozwalę tego brud nego farmera i jego żonę! Wyłaź! Adam wstrzymał oddech, obawiając się, że Yama od razu zostanie zabity. - Daję ci dziesięć sekund! Wojownika wciąż nie było widać. - Pięć sekund! - Nie potrzebuję aż tyle czasu - zabrzmiał zza domu cichy głos. Chłopiec wyciągnął szyję. Yama stał za rogiem z kara- binem wycelowanym w oficera. - Jeśli do mnie strzelisz - odezwał się Simms - gwa rantuję, że ci ludzie zginą, zanim padnę! Seth otoczył żonę ramieniem i przyciągnął blisko do siebie, jakby próbował ją ochronić. - Zanosi się na pojedynek - powiedział oficer. - Chcesz się ze mną zmierzyć? - Na jakich warunkach? - Odkładamy broń i walczymy wręcz - zaproponował Yama. Simms uśmiechnął się. - Podoba mi się ten pomysł. Jeżeli tego chcesz, dlacze go nie? - Najpierw ty. - Czy wyglądam na wariata? - No dobra, liczę do trzech - powiedział Yama. - Raz! Adam obserwował, jak mężczyźni wolno się pochylają. - Dwa. Yama położył karabin na trawie, Simms zrobił to samo ze swoim. - Trzy! Przeciwnicy, odłożywszy broń, wyprostowali się. - Teraz reszta broni palnej - zarządził Yama. Zaczęli wykonywać równocześnie te same czynności. Yama odłożył rewolwer i pistolet, Simms umieścił swój automat tuż koło nóg. - A co z białą bronią? - zapytał oficer. - Ja jej nie mam. Yama odpiął pas i wraz z nożem i mieczem rzucił go na ziemię. Simms uśmiechał się jak człowiek, który dopiął swego. Zbliżył się do przeciwnika i powiedział: - Nie jesteś ciekaw, dlaczego zgodziłem się na twój wariacki pomysł? Yama potrząsnął przecząco głową. - A powinieneś się tym zainteresować. Oficer stanął w dziwnej pozycji, na mocno ugiętych nogach. - Trzy lata treningu - powiedział. - Byłem mistrzem pułku w walce wręcz. Mam czarny pas. Nie wyglądało, by ta rewelacja zrobiła jakiekolwiek wrażenie na Yamie. Zbliżył się do oficera na odległość czterech stóp i przyjął tę samą dziwną pozycję. Ręce wy- ciągnął przed siebie, mocno zaciskając pięści. Simms uśmiechnął się. - Ty też trochę ćwiczyłeś! Świetnie. Nie chciałbym iść na łatwiznę. - Spokojna głowa - upewnił go Yama. Nagle porucznik wydał dziwny okrzyk i kopnął lewą nogą, mierząc w głowę przeciwnika. Spokojnym i sko- ordynowanym ruchem Yama uchylił się, by uniknąć ciosu, i obrócił się, wyciągając lewą nogę. Kopnął Simmsa w brzuch. Oficer zgiął się wpół i odskoczył, szybko odzy- skując zimną krew. - Nieźle - skomentował. Yama nie odpowiedział. Zirytowany Simms zaprezentował serię zamaszystych kopnięć, ale żadne z nich nie było celne. Yama odparował ciosy rękoma, cofając się lekko przed kolejnymi atakami. Adam był zdumiony. W życiu nie widział, by ktoś wal- czył w ten sposób. Przeciwnicy znowu przybierali dziwne pozy. Oficer wyglądał na lekko zdenerwowanego. - Jesteś na wszystko przygotowany? - rzucił. - Teraz już rozgrzałem się. Kończymy tę zabawę, co? Następne ruchy walczących były tak szybkie, że Adam ledwo nadążał za nimi wzrokiem. Simms desperacko pró- bował przełamać obronę przeciwnika, bezskutecznie sto- sując zadziwiające kombinacje uderzeń nogami i rękoma. Mimo to Yama wciąż się cofał, sprawnie unikając ciosów, aż w końcu poczuł za plecami ścianę domu. Zasapany Simms zatrzymał się na chwilę. - Zabrakło ci miejsca, co? - mruknął. - Niedobrze. Ja kie słowa każesz wyryć na swoim nagrobku? Yama nie odpowiedział. Porucznik wykonał jednocześnie szybki ruch nogą i otwartą ręką wymierzył cios w szyję Yamy. Nowy znajomy Adama zrobił skręt, unikając kopnięcia, a lewą ręką zablokował uderzenie w kark. Zanim po- rucznik odzyskał równowagę, Yama prawą ręką uderzył go prosto w nos. Rozległ się głośny chrzęst i Simms zato- czył się, a z jego nozdrzy obficie trysnęła krew. Yama nie dał przeciwnikowi żadnej szansy. Podniósł dłonie na wy- sokość klatki piersiowej niczyn stalowe łapy i rzucił się do przodu, gwałtownym ciosem trafiając w brodę oficera. Adam usłyszał trzask. Porucznik zesztywniał, zrobił jesz- cze jeden krok, próbując za wszelką cenę ustać na nogach i upadł na ziemię. Wtedy Yama schylił się po swoją broń. Chłopiec wstał i wybiegł z domu, padając wprost w objęcia ojca. Mocno się do niego przytulił, a matka oto- czyła ich obu ramionami. - Myślałem już, że was zabiją! - wykrzyknął dzieciak z oczyma pełnymi łez. - Pewnie by to zrobili, gdyby nie Yama - odparł ojciec i spojrzał na wybawcę. - Nie mam pojęcia, kiedy będzie my mogli ci się odwdzięczyć. Wojownik podszedł do ganku. - Jeszcze nie koniec kłopotów - powiedział. - Co masz na myśli? - spytała Gail. - Zastanawia się, kiedy przyjdą tu następni żołnierze - wyjaśnił Seth i popatrzył na leżące ciała. - Ci ludzie zostali przysłani z Centrum Biologiczne go, być może nawet należeli do służb pomocniczych Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego Doktora. Kto wie? Jedno jest pewne: działali na czyjś rozkaz. Ktoś do myśli się, co tu się stało. Jeżeli patrol nie wróci na czas, zostanie wysłany następny. Może przyjdzie tu nawet jakiś mutant Doktora. Wtedy nic nas nie uratuje. Nie możemy tu zostać. - Więc jednak musimy opuścić nasz dom - odezwała się Gail, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Spodziewaliśmy się tego od chwili narodzin Adama - powiedział Seth. - Wiedzieliśmy, jakie podejmujemy ryzyko, ale czy mieliśmy inny wybór? Nie mogliśmy przecież oddać naszego syna temu szaleńcowi. Mieliśmy świadomość, że działamy przeciwko państwu i łamiemy imperatyw biologiczny. Ten oficer miał rację. - Do czego potrzebne rządowi niemowlęta? - zapytał Yama. Oczy Setha błysnęły nienawiścią. - Doktor odbiera rodzicom tylko niemowlęta z grupą krwi „O". Niech go wszyscy diabli! - Dlaczego wybiera właśnie te dzieci? - Nie znamy prawdziwej przyczyny - odparł Seth. - Słyszeliśmy tylko przerażające plotki, że Doktor pije lu dzką krew. - Pije krew? - Wiem, że trudno w to uwierzyć - przyznał Seth - ale tak powiadają. Nikt nie zna prawdy, bo bardzo rzadko zdarza się, by ktoś wszedł do Centrum Biologicznego i potem się stamtąd wydostał. Tylko urzędnicy państwowi mogą się tam poruszać bez problemu. - Co teraz zrobimy? - zapytał Yama. - Sam chciałbym wiedzieć - rzekł załamany Mason. - Może moglibyście ukryć się u krewnych lub przyja ciół? - Szpicle nas tam odnajdą. Posiadają dokładne dane o każdym obywatelu. Znają doskonale wszystkich moich krewnych i najbliższych przyjaciół. Nie ma dla nas bez piecznego miejsca w całej Strefie Cywilizowanej. - Więc dlaczego jej nie opuścicie? - Co masz na myśli? - zapytał Seth. - Moglibyście zamieszkać z moimi ziomkami - za proponował Yama. - Ucieszyliby się, widząc was u sie bie, wierzcie mi. - Opuścić Strefę Cywilizowaną? - zapytała zanie pokojona Gail. - A mamy jakiś wybór? - Musi być jakieś inne wyjście! Tam nie da się żyć! - On tam mieszka - przypomniał żonie Seth, wskazu jąc Yamę - i jego towarzysze także! Jeśli przetrwali, my również damy sobie radę. Gail spojrzała na Yamę. - Słyszeliśmy okropne historie o świecie poza Strefą! Czy to prawda? - Nie wiem, co wam opowiadano - odparł Yama - i muszę przyznać, że życie nie jest tam łatwe, ale będzie cie bezpieczni, to mogę wam obiecać. Znajdziecie no wych przyjaciół, a Adam mnóstwo towarzyszy zabaw. - Nie wiem... - zamyśliła się Gail. - Gdzie mieszkasz? - zapytał Wojownika Seth. - Jak daleko stąd? - Chciałbym odpowiedzieć, ale lepiej, żebym tego nie robił na wypadek, gdybyście zostali złapani, zanim zała twię swoje sprawy. Powiem tylko, że wychowałem się setki mil od waszego rancza. - Setki mil! - krzyknęła Gail. - Nigdy tam nie dotrzemy. - Jak tam wrócisz? - zapytał gościa Mason. - Dżipem, którego moi ludzie odebrali tutejszym żoł nierzom. Oni i tak nie mieliby z niego pożytku. Trochę czasu zabrała mi nauka prowadzenia go. Musieliśmy tak że spuścić benzynę z innych pojazdów, ale podróż była stosunkowo łatwa. Oczywiście napotkałem kilka prze szkód, ale - tu wskazał swój karabin - bez trudności sobie z nimi poradziłem. - Czy i my zmieścilibyśmy się w twoim wozie? - Oczywiście. Właściwie samochód nie powinien być przeładowany, bo trzeba oszczędzać paliwo, ale damy so bie radę - odparł Yama, po czym spojrzał na Gail. - Nie martw się. Nie zabłądzimy. Moje mapy są dokładne. Zdziwicie się, jaki mały ruch panuje na drogach. - Czy natknąłeś się na wielu żołnierzy? - zapytał Seth. - Nie. Przez większą część podróży nie widziałem żadnego pojazdu. Autostrady, lub raczej to, co z nich zo- stało sto lat po wojnie, wciąż nadają się do użytku. Nie- które odcinki są zniszczone, ale je ominiemy. - A co z posterunkami? - zapytała Gail. - Armia roz stawiła żołnierzy po wszystkich drogach wiodących do Strefy Cywilizowanej. - Główną słabością tych posterunków - odparł Yama -jest ich niewielka ruchliwość. Wypatrzymy je przez do brą lornetkę i objedziemy polami. - Masz odpowiedź na wszystko - powiedziała Gail. - Wciąż nad sobą pracuję. - Powiedziałeś nam - wtrącił Seth - że masz tu jakieś sprawy do załatwienia. Wciąż chcesz dostać się do Cyta deli? - Muszę to zrobić. - Zabiją cię tam! - ostrzegała Gail. - Nie mam wyboru. - Nie uda nam się odwieść cię od tego zamiaru? - spy tał Mason. - Muszę podjąć to ryzyko - powtórzył Yama. - Pozwól więc, że naszkicuję ci plan wnętrza Cytadeli. Może się przydać, kiedy będziesz w Cheyenne. - Świetnie, ale najpierw spełnię swój obowiązek. - Jaki? - spytała Gail. Wojownik wskazał na żołnierzy. - Powinni zostać pochowani. - Pomogę ci, Yamo - powiedział Seth. - Mam kilka ło pat. Zaraz je przyniosę - dodał i ruszył w kierunku stodoły. Roztrzęsiona kobieta nerwowo wytarła ręce o spodnie. - Posprzątam ze stołu. Chyba nikt nie ma teraz ochoty najedzenie. Odwróciła się i weszła do domu. Yama spojrzał na chłopca. - Czemu nic nie mówisz? - Myślę. - O czym? Adam wskazał martwego oficera. - Chyba nareszcie rozumiem, dlaczego wybrałeś sobie imię boga śmierci. Twarz Yamy spoważniała. - Moja funkcja zmusza mnie do zabijania. Jestem od powiedzialny za ochronę ludzi żyjących w Domu, więc musiałem sztukę walki opanować do perfekcji. Moje imię dobrze do mnie pasuje. - Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś podobnego do ciebie - powiedział chłopiec. - Tam, skąd pochodzę, jest wielu takich jak ja. Adam z zachwytem wpatrywał się w Yamę. Oczy dzie cka błyszczały z uwielbienia. - Jak dorosnę, będę taki jak ty. Malec uśmiechnął się, odwrócił i wbiegł do domu. Twarz Yamy spoważniała, gdy zbliżył się do ciała Sim-msa. Byli mniej więcej tego samego wzrostu i budowy. Mógłby w jego mundurze dostać się do cytadeli Cheyenne. Kracząca nad głową wrona na chwilę odwróciła uwagę Wojownika. Jego misja nie przebiegała według planu. Platon chciał dowiedzieć się jak najwięcej o Cytadeli i o nikczemnym Doktorze. Rodzina potrzebowała tych informacji, by móc skutecznie przeciwstawić się wysiłkom Samuela II, który chciał ją unicestwić. Najlepszym sposobem, by zdobyć potrzebne dane, była wizyta w Cheyenne. Yamę nurtowała wątpliwość, czy uda mu się wydostać z Cytadeli, kiedy już raz się w niej znajdzie. Czas miał przynieść odpowiedź. ROZDZIAŁ V W pierwszej chwili Blade chciał stawić opór. Szybko rozważył, jakby tu powalić wrogów, zanim zdążą wy- strzelić, prawdopodobieństwo powodzenia akcji było jed- nak bardzo nikłe. Pozwolił więc jednemu z żołnierzy ode- brać sobie A-1. - Miło widzieć, że oprócz muskułów posiadasz rów nież nieco rozumu - powiedział przyciszonym głosem potężny osobnik w zielonym mundurze ze złotymi naszy wkami na klapach marynarki. Na zewnątrz wybuchło jakieś zamieszanie. Najpierw rozległ się stłumiony, pojedynczy strzał, potem odgłosy walki. - Łapcie go! - krzyknął ktoś. - Wychodź! - warknął oficer, a trzech żołnierzy po dążyło za Blade'em na zewnątrz. Geronima otoczyło kilku wrogów. Stał z podniesiony- mi rękami przed drugim namiotem. Oficer rozglądał się wokół. - Kapitanie Rice! Jakieś problemy? Na placu pojawiło się czterech następnych żołnierzy. Dźwigali nieprzytomnego Hickoka. Blade próbował zbli- żyć się do nich, ale poczuł pod lewą łopatką ucisk lufy ka- rabinu. - Nie ruszaj się, chłopie! - poradził człowiek trzyma jący na muszce dowódcę Wojowników. Kapitanie Rice, szczupły mężczyzna z małym wąsem pod złamanym nosem, zbliżył się do swego zwierzchnika i zasalutował. - Żadnych problemów, pułkowniku. - Co to za hałas? - Wypełnialiśmy rozkazy - wyjaśnił kapitan. - Nie wiarygodne, ale ten głupiec sięgnął po broń. Przystawili śmy mu trzy karabiny do głowy, a on wyciągnął rewolwery! - Zdaj dokładną relację - powiedział pułkownik, wpa trując się w Hickoka. - Nie mogłem uwierzyć - stwierdził zdumiony Rice. - Ten facet jest najszybszym rewolwerowcem, jakiego kie dykolwiek widziałem. Udało mu się wyciągnąć broń, za nim jeden z moich ludzi uderzył go w głowę. I nawet wy strzelił. Jest niezły, pułkowniku, naprawdę niezły. Oddał mi swój karabin bez oporu, ale wykorzystał moment na szej nieuwagi i wyciągnął kolty. Szeregowy McLean pró bował go powstrzymać. Kula minęła mnie dosłownie ocal. Pułkownik uśmiechnął się. - Hickok miał zawsze więcej odwagi niż rozumu. - Odwrócił się i spojrzał na Blade'a. - Nie mam racji? - za pytał, wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na Wojowniku. - Powinienem się przedstawić. Jestem puł kownik Jarvis. Mówi ci coś to nazwisko? - A powinno? - Nigdy nic nie wiadomo. Widzisz - powiedział puł kownik, kładąc lewą rękę na ramieniu Blade'a przyjaciel skim gestem -jestem szefem tego rewiru. Pokonałeś mo ich ludzi w Thief River Falls. Kilku z nich uciekło i opo wiedziało mi o twoich wyczynach. Na pewno pamiętasz, co wtedy stało się z moim oddziałem? Palce pułkownika z niesłychaną siłą wbiły się w ramię Blade'a. - To z twoimi ludźmi walczyliśmy? Nie wyglądali na zawodowców - rzucił zaczepnie Wojownik. - Byli zawodowcami - kontynuował Jarvis - ale po pełnili podstawowy błąd, nie doceniając waszych możli wości. Ja go nie zrobię, zapewniam cię. - Już się pomyliłeś - poprawił go Blade, ruchem gło wy wskazując na Hickoka. Oczy Jarvisa zwęziły się, gdy spojrzał na strzelca. - Trudno przewidzieć, co zrobi Hickok. Nigdy nie po stępuje tak jak inni. Ciekawe, czy ty sam o tym wiesz? Potężne ziewnięcie Blade'a miało świadczyć o całko- witej obojętności. - Doskonale! Tak samo jak i wszystko o tobie. - Założę się, że nie - powątpiewał pułkownik. Blade wlepił wzrok w Jarvisa. - Jesteś oficerem armii Samuela II, dyktatora Strefy Cywilizowanej. Wasz władca to syn Samuela Hyde'a, mi nistra zdrowia, edukacji i spraw socjalnych USA. Spo śród członków rządu tylko jemu udało się przetrwać trze cią wojnę światową. Gdy Kongres i Sąd Najwyższy zosta ły unicestwione, Hyde przejął władzę, wprowadził prawo wojenne i przeniósł stolicę do Denver. Zmarł kilka lat te mu. Jego syn próbuje na nowo podbić całe terytorium Sta nów Zjednoczonych, pozostające poza Strefą Cywilizo waną. Zadaniem armii jest obserwacja obszarów, którymi nie włada Samuel. Wojsko szpieguje i tworzy dokładne rejestry wszystkich ludzi. Wiesz o nas tak dużo, ponieważ śledziliście Rodzinę przez długie lata. Blade przerwał na moment i dokończył z wściekłością w oczach: - Masz jeszcze jakieś głupie pytania? Opanowanie zdumienia zajęło Jarvisowi dobrą chwilę. - Nie miałem pojęcia, że tyle o nas wiecie. - To jeszcze nie wszystko, czego się o was dowiedzia łem. - Ale od kogo? - Lepiej, żebyś nie wiedział. Pułkownik uśmiechnął się. - Prędzej czy później i tak poznam prawdę. Ale mogę się założyć, że nie wiesz, dlaczego przybyliśmy do Dwu- miasta i czekamy na was w tych namiotach. Blade nie zareagował. - Na waszym miejscu byłbym niezmiernie ciekawy. Wytrzymaj ze mną jeszcze trochę, a wkrótce się dowiesz - rzekł Jarvis. - Interesuj e mnie j edna rzecz - odezwał się Wojownik. - Co? - Dlaczego jesteś taki uprzejmy? Czemu po prostu nas nie zabijesz, żeby pozbyć się kłopotu? Oficer uśmiechnął się. - Jestem żołnierzem, Blade, tak jak ty i twoi przyjacie le. Moje zachowanie jest wyrazem zawodowego szacun ku. A poza tym Samuel II wydał rozkaz, by wziąć was żywcem. Sprawiliście mu niemało kłopotu, a nasz władca ściśle przestrzega zasady „oko za oko, ząb za ząb". - Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję - obiecał Wo jownik - zrobię z nim to, co zamierza uczynić ze mną. Jarvis podparł się pod boki. - Musimy trochę pogadać, ale najpierw wypełnię obo wiązki. Sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął czarny gwiz- dek. Blade nagle zauważył, że pułkownik nie ma przy so- bie broni. Jarvis tymczasem włożył ustnik gwizdka po- między swe wąskie wargi i wydał dwa przeciągłe dźwięki. Natychmiast zza odległej o czterdzieści jardów kępy drzew doleciał warkot zapuszczanego motoru. Chwilę później wielka ciężarówka wyjechała z ukrycia w kierunku namiotów. - Moje uznanie - powiedział Blade. Sądził, że zacho wując się przyjaźnie, uzyska od Jarvisa więcej informacji. - Ta akcja była doskonale przygotowana. Twój własny pomysł? Oficer rozpromienił się, mile połechtany nieoczekiwa- ną pochwałą. - Tak. Spodziewaliśmy się, że będziecie wracać do Bliźniaczych Miast, ale nie wiedzieliśmy kiedy. Wkrótce jeden z patroli zauważył wasz pojazd dziesięć mil od mia sta. Zostałem o tym powiadomiony przez radio, więc przygotowałem zasadzkę. - Spojrzał przez ramię. - A je śli mowa o waszym pojeździe... Przypatrywał się FOCE. Ciężarówka zatrzymała się kilka jardów przed namio- tami, jej płócienna plandeka głośno trzepotała na wietrze. Jarvis spojrzał na Blade'a i wyciągnął do niego prawą rękę. - Proszę o kluczyki. - Nie mam ich. Oficer skinął na Rice'a, a ten rozkazał przeszukać trzech Wojowników. Blade został pozbawiony noży bo wie i dana wessona, a Geronimowi odpięto arminiusa i ukochany tomahawk. Kolty pytony Hickoka już wcześniej przeszły w ręce ka- pitana. - Nie mają przy sobie kluczy - oznajmił w końcu Ri- ce. - Nie znaleźliśmy też żadnej ukrytej broni. - To dziwne - rzekł Jarvis. - Zdawało mi się, że za wsze nosicie, chłopaki, mnóstwo zabawek. - Nie tym razem - powiedział Blade. - Ostatnio stra ciliśmy dużo sprzętu, więc postanowiliśmy wziąć tylko to, co najważniejsze. Poza tym nie spodziewaliśmy się większych kłopotów. Jarvis jeszcze raz zwrócił się do Rice'a. - Jesteś pewien, że nie mają kluczyków? - Tak jest- odparł kapitan. Pułkownik w zamyśleniu przesunął ręką po swych kę- dzierzawych włosach, nie spuszczając oczu z FOKI. - Kluczyki muszą gdzieś być. A może je zgubili? Blade z wdzięcznością spojrzał na nieprzezroczyste, plastykowe pokrycie FOKI. Nie sposób, by ktokolwiek mógł dojrzeć siedzącego wewnątrz Joshuę, tak więc był bezpieczny, dopóki pozostawał w środku. Ale czy wykona rozkaz? Hickok nie był wśród nich jedyną nieobliczalną osobą. Kapitan Rice i trzej żołnierze eskortowali Blade'a. Podążali za pułkownikiem w stronę pojazdu. Jarvis pró- bował otworzyć drzwi po stronie kierowcy. - Cholera, zamknięte. Spróbuj z drugiej strony. Rice natychmiast wykonał rozkaz. - Tu też nie da się otworzyć! - krzyknął. - Nie rozumiem - przyznał Jarvis, drapiąc się w brodę. - Czy tu gdzieś jest ukryta klamka? Przecież musimy ja koś dostać się do środka! - Pochylił się, by przyjrzeć się dokładnie karoserii. - Nic nie widać! - Mamy wysadzić drzwi? - zaproponował Rice. - Nie bądź idiotą. Ich pojazd jest bezcenny! Jedyny w swoim rodzaju egzemplarz na kuli ziemskiej. Samuel chce go zdobyć. Znajdziemy sposób, żeby go otworzyć, nie uszkodziwszy drzwi. Na razie postaw tu czterech strażników. - Tak jest - powiedział kapitan. Jarvis odwrócił się do Blade'a. - Nie przypuszczam, żebyś zechciał nam zdradzić, jak dostać się do tej maszyny? - Przykro mi. - Wojownik wzruszył ramionami. - Przyjmij to jako wyzwanie. Pułkownik uśmiechnął się pod nosem. - Musisz być głodny po tak długiej podróży. Czy zjesz ze mną lunch? - A mam jakiś wybór? - Żadnego. Blade został wepchnięty do ciężarówki na miejsce obok Geronimo i Hickoka. Czterej żołnierze i kapitan Ri-ce dołączyli do Wojowników, podczas gdy pułkownik Jarvis zajął miejsce w szoferce. Wyznaczeni strażnicy pilnowali FOKI. - Dokąd jedziemy? - zapytał Blade, gdy już ruszyli. - Nie chcę psuć niespodzianki pułkownikowi - odpo wiedział Rice. - Wkrótce się dowiecie. Indianin ocenił obrażenia Hickoka. - Ma siniak na łbie. Nie wygląda to poważnie. Na szczęście. Strzelec jęknął. - Zdaje się, że przychodzi do siebie - powiedział Ge ronimo, lekko potrząsając Hickokiem. Kapitan Rice wskazał manierkę. - Weź to i doprowadź go do przytomności. Geronimo odkręcił zakrętkę i spryskał wodą twarz przyjaciela. Blade miał nadzieję, że żołnierze stracą równowagę, gdy ciężarówka wpadnie na jakiś kamień lub wjedzie w dziurę. Gdyby tylko mógł sięgnąć po swoje noże albo chwycić A-l leżący koło Rice'a. Hickok zamrugał oczami. Zachłysnął się wodą wlewa- ną mu do ust. - Cholera! Najpierw trzęsienie ziemi, a teraz potop! - Gwałtownie otworzył oczy i zobaczył twarz Geronima. - Mogłem się spodziewać! Dość już tej wody! - krzyczał prostując się. - I tak był czas na twoją doroczną kąpiel - powiedział Geronimo, zakręcając manierkę. - Gdzie jesteśmy? - Hickok rozejrzał się i dostrzegł żołnierzy. - Pięknie! Nie mogliście beze mnie poradzić sobie z tą bandą tchórzy? Blade położył rękę na ramieniu rewolwerowca. - Wszystko w porządku? Hickok dotknął opuchlizny na głowie. - Jestem zdrów jak ryba. - Naprawdę? - Tak, mamusiu, dzięki. - Spojrzał na jednego z żoł nierzy. - To ty mnie walnąłeś? - zapytał. Wojskowy tylko uśmiechnął się z dumą. - Mamy teraz rachunek do wyrównania, a ja zawsze spłacam swoje długi. Dokąd jedziemy? - zapytał rewol werowiec. - To ponoć niespodzianka - powiadomił go Blade. - Gdzie podziała się FOKA? - Wciąż jest w obozie Nomadów. - A gdzie... - Hickok chciał zapytać o Joshuę, ale w porę zorientował się w sytuacji. - O co chodzi? - wtrącił kapitan. - Gdzie są moje rewolwery? - Hickok szybko wybrnął z kłopotów. - Tutaj - odpowiedział Rice i wskazał na stos odebra nej Wojownikom broni. Pytony leżały na samym wierzchu. - Pilnuj, żeby nic im się nie stało - zażądał Hickok - bo w przeciwnym razie odpowiesz mi za to. - Myślisz,żejeodzyskasz?-zapytałkapitan. - Sam masz wątpliwości, czy uda się wam mnie poko nać. Rice spojrzał na Blade'a. - Czy on jest zawsze taki... zadziorny? - Zachowuje się jak baran - odezwał się Geronimo. - To cud, że jeszcze nie porósł wełną. - Jak możesz żartować w takiej sytuacji? - Rice nie mógł tego pojąć. - Wasze życie wisi na włosku, a wy so bie dowcipkujecie. To nie do wiary. - Zawdzięczamy tę umiejętność naszemu szkoleniu - powiedział Hickok. - Szkoleniu? - Tak. Jeśli zdarzy się nam znaleźć w trudnej sytuacji, rozbrajamy naszych wrogów żartami. - Ale Hickok - zaznaczył Geronimo - kiedy traci re wolwery, jest całkowicie bezbronny. Ciężarówka już od jakiegoś czasu jechała na wschód. Dotarła do autostrady numer czterdzieści siedem i skiero- wała się w lewo, wciąż podążając na południe. - Powiedz mi, kapitanie - zapytał Blade - dlaczego znaleźliśmy po drodze stos trupów? To wasza robota? Rice roześmiał się. - Tak. Jeńcy próbowali uciec. Pułkownik postanowił ich ukarać dla przykładu. Ciężarówka poruszała się z prędkością ponad pięćdzie- sięciu mil na godzinę. Blade zdał sobie sprawę, że nie ma możliwości ucieczki, nawet gdyby wóz wpadł na kamień lub do jakiejś dziury. Ktokolwiek próbowałby wyskoczyć przy takiej prędkości, skręciłby sobie kark. Nikt przy zdrowych zmysłach nie poszedłby na takie ryzyko. Zasę- piony Wojownik westchnął ciężko. Będą musieli pocze- kać na bardziej sprzyjającą okoliczność, żeby się uwolnić. Nagle pojazd zjechał w jakąś dziurę i gwałtownie prze- chylił się w bok. Ludzie siedzący z tyłu stracili równowagę, wpadali jeden na drugiego, podczas gdy ciężarówka przez moment leciała w powietrzu. Kabina uniosła się do góry i zawisła pod kątem ostrym. Ta krótka chwila wystarczyła. Hickok, przykucnąwszy na deskach, zdołał utrzymać równowagę w przeciwieństwie do tych, którzy siedzieli lub stali. Rzucił się głową naprzód, prześlizgując się pomiędzy zaskoczonymi żołnierzami. Minął stos broni, łapiąc po drodze swoje pytony i wyskoczył z pojazdu. Ciężarówka wyjechała z dziury. Kolejny przechył zwalił większość żołnierzy z nóg. Blade był już gotów do skoku. Kapitan Rice, wciąż stojąc, skierował M-16 w stronę pozostałych w wozie Wojowników. - Nie ruszać się! Samochód zwolnił. - Udało się temu skurczybykowi! - powiedział Gero nimo do dowódcy. - Modlę się tylko, żeby cało wylądował - dodał Blade. Wszyscy żołnierze już się pozbierali, gdy Jarvis poja wił się, by sprawdzić, co się stało z tyłu. - Ten cholerny kierowca zupełnie nie patrzy, którędy jedzie! Czy... - przerwał nagle widząc, że kogoś brakuje. - Gdzie, u diabła, jest Hickok? - Uciekł, kiedy wpadliśmy w ten dół - wyjaśnił Rice. Pułkownik odwrócił się, mierząc wzrokiem autostradę. - Nigdzie go nie widać! Do diabła! Oficer wskazał dwóch żołnierzy. - Łapać tego drania! Sprowadźcie go tu żywego, jeśli to możliwe, ale nie wahajcie się zabić w razie potrzeby. No już! Ruszać się! - rozkazywał, gdy podkomendni ze skakiwali na ziemię i odbiegali. - Przykro mi - powiedział kapitan. - To nie była twoja wina - mruknął Jarvis, patrząc za biegnącymi żołnierzami. - Kierowca odpowie za to, jak tylko wrócimy do kwatery głównej. - Związać ich? - zapytał Rice, wskazując Blade'a i Geronimo. - Tak, bo jeżeli jeszcze jeden ucieknie, mocno nam za paskudzi nasze kartoteki. - Mam nadzieję, że nie zepsuliśmy ci dnia - powie dział uprzejmie Blade. - Skądże! - zapewnił Jarvis. - Wkrótce okaże się, że to wy macie zły dzień. - Nie rozumiem. - Pojmiesz wszystko, kiedy dojedziemy do celu. - Do Cytadeli? - spytał Blade. Oficer potrząsnął głową. - Nie, drogi chłopcze. Zatrzymamy się wiele, wiele bliżej. - Czy mógłbyś coś jeszcze nam zdradzić? - wtrącił Geronimo. Pułkownik spojrzał na nich obu. - Czy któryś z was umie grać w golfa? ROZDZIAŁ VI Pogrzebawszy zabitych, Yama odpoczywał na ganku, opierając się o jego filar, kiedy Adam wybiegł z wnętrza domu. Seth i Gail zajęci byli w środku domu. Mason przygotowywał szkic Cytadeli, a jego żona sprzątała ku- chnię. - Proszę pana - zaczął Adam - czy moglibyśmy chwi lę porozmawiać? - Czy nie prosiłem cię, żebyś mówił do mnie po imie niu? - Przepraszam. Rodzice zawsze pouczają mnie, że bym był uprzejmy - rzekł chłopiec i usadowił się na naj wyższym schodku. - W miejscu skąd pochodzę - mówił Yama - nikt do nikogo nie zwraca się „proszę pana" albo „proszę pani". - Nie? Dlaczego? - Człowiek, który założył Dom, nie wierzył w narzu coną grzeczność i usłużność. Chciał, żeby w Rodzinie wszyscy mieli takie same prawa. Każdy nosi tytuł zgodny z pracą, którą wykonuje. Ponadto kiedy ukończy szesna ście lat może sobie wybrać imię, którego chce używać przez resztę życia. Tak więc każdy posiada jedno imięi je den tytuł, to wszystko. Rozumiesz? - Chyba tak - odparł w zamyśleniu Adam. - Spra wiedliwie to wymyśliliście. - Masz rację. - Tutaj tak nie jest. W Strefie Cywilizowanej zawsze ktoś kimś rządzi. Widziałeś tych okropnych żołnierzy. Mój tatuś mówi, że w Cytadeli jest jeszcze gorzej. Miesz- kamy na ranczo, żebyśmy nie musieli o nic prosić albo... - Adam próbował przypomnieć sobie słowa tak często używane przez ojca - ... albo płaszczyć się przed kimś. - Tam, gdzie was zabiorę, nie będziecie musieli się po niżać - obiecał Yama. - Jeżeli tam dotrzemy! - Dlaczego tak mówisz? - Słyszałemn rozmowę rodziców. Nie są pewni, czy nam się to uda, zwłaszcza moja mama. Ona myśli, że nie wrócisz z Cytadeli. - Wrócę. - Mam nadzieję - z zapałem powiedział chłopiec. - Nie mam dużo kolegów w pobliżu i w ogóle... - Będziesz miał mnóstwo przyjaciół w Domu - za pewnił Yama. - Myślę, że będą cię bardzo lubili. - Czy mogę o coś zapytać? - Słucham? - Opowiedz mi o swojej broni! Yama uniósł karabin. - To jest automatyczny wilkinson z pięćdziesięcio- nabojowym magazynkiem. Dotykając pistoletu pod lewym ramieniem, powie- dział: - A to dziewięciomilimetrowy samopowtarzalny pi stolet browning HP. Rewolwer pod moim drugim ramie niem do smith and wesson 586 magnum. - O rety! - wykrzyknął przejęty chłopiec. - Na pewno mnóstwo wiesz o różnych pistoletach. A co to za śmiesz na szabla? - To scimitar, miecz używany dawno temu przez wa lecznych wojowników. - Pewnego dnia będę miał taką broń jak ty - zapewnił malec. - Powinieneś raczej robić to, co twój ojciec. Zostać rolnikiem i uprawiać ziemię, mieć sensowny cel w życiu. Nie nieś światu śmierci. Nie stawaj po ciemnej stronie lu dzkiej natury. - Ale zajmowanie się ranczem jest bardzo nudne! Zanim Yama zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i z domu wyszedł Seth. W lewej ręce trzymał kawałek pa- pieru. - Skończyłem rysować plan - powiedział. Wojownik wziął papier i spojrzał uważnie na pośpiesz nie wykonany szkic. - To powinno dać ci jakieś pojęcie o Cytadeli - stwier dził Seth. - Miasto nie wygląda już tak jak przed wojną. Jest teraz wiele większe. Liczba ludności wzrosła do ponad miliona, bo rząd ewakuował wiele osób z różnych części kraju, zwłaszcza ze stanów wschodnich i północ nych. Cytadela to trzecie pod względem liczby mieszkań ców miasto w Strefie Cywilizowanej. Tak przynajmniej mówią. Denver jest największe, bo tam znajduje się teraz stolica. - Dziękuję - powiedział Yama, przyjmując mapę. - Bardzo mi to pomoże załatwić moje sprawy w Cheyenne. Nie dodał, że już posiada szczegółową mapę Cytadeli, pieczołowicie sporządzoną przez nowego członka Rodzi- ny, stworzenie wyprodukowane w Genetycznym Oddzia- le Rozpoznawczym Doktora. - Może jednak przekonam cię, byś tam nie szedł - po wiedział z nadzieją Seth. - Zaraz idę - stanowczo odparł Yama. - Zaraz? - Muszę. Chcę się dostać do Cytadeli pod osłoną nocy. To zwiększa moje szansę. Jeśli teraz wyruszę, powinie- nem dotrzeć na miejsce za cztery godziny. - Kiedy wrócisz? - niespokojnie zapytał Seth. - Im dłużej tu pozostaję, tym większe niebezpieczeństwo grozi mojej rodzinie. - Zamierzam spędzić w Cytadeli tylko jedną noc. Je żeli wszystko pójdzie dobrze, powinienem przybyć po was najpóźniej jutro w południe. - Będziemy czekać. Nie mamy innego wyboru. - Wyobrażam sobie, jak się czujecie - powiedział Ya- ma. - Wkrótce porzucicie dorobek całego życia, opuści cie dom, krewnych i przyjaciół. Nie załamujcie się. Robi cie to, co najlepsze w tej sytuacji. - Mam nadzieję - powiedział Seth, choć wyraz nie pewności wyraźnie rysował się na jego twarzy. - Pod moją nieobecność nie powinno wam grozić wielkie niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie do jutra Sa muel nie wyśle kolejnego patrolu. Być może nawet będzie czekał dłużej na Simmsa, jeżeli miał on wykonać jeszcze jakieś inne zadania. Ukryłem broń żołnierzy w stodole. Potrafisz strzelać? - Wszyscy to umiemy - odpowiedział Seth. - Dwie strzelby myśliwskie i rewolwer leżą w sypialni pod pod łogą. Ich posiadanie jest nielegalne. - Dobrze, więc M-16 może okazać się pożyteczny, je śli zostaniecie zaatakowani, ale - powiedział Yama, chcąc dodać Masonowi odwagi - mało prawdopodobne, by wy słali tu kolejny patrol prędzej niż za dwadzieścia cztery godziny. - Miejmy nadzieję. Yama powoli wstał. - Lepiej się przebiorę. Zaopiekujecie się moimi rze czami? i - Ja o nie zadbam - ochoczo powiedział Adam. - Zamierzasz zabrać własną broń czy zdobyty przez ciebie karabin? - zagadnął Seth. - Dlaczego pytasz? - Mniej zwracałbyś na siebie uwagę, gdybyś niósł M-16. - Wiem i dlatego wyruszam w nocy. Najchętniej uży wam w walce rozmaitych rodzajów broni. Rewolwer i pi stolet mogę bez problemu ukryć pod bluzą munduru. Na wet mój wilkinson nie wygląda podejrzanie w ciemności, jeżeli go trzymam przy nodze. - A co z twoim nożem i mieczem? - dociekał Seth. - Nigdy przedtem nie widziałem takiej broni i jestem pe wien, że w Cytadeli nikt nie posiada czegoś podobnego. - Włożę nóż do lewego buta - odparł Yama - a scimi- tar zawieszę na plecach pod koszulą. Nikt nie zauważy, że go tam mam. - Tak jak mówiła moja żona, masz odpowiedź na wszystko. - Nauczono mnie działać z wyobraźnią, znajdować twórcze rozwiązania trudnych problemów. Nasi nauczy ciele kazali nam myśleć samodzielnie. - Doskonale ci to wychodzi. Yama ruszył w kierunku stodoły. - Zostawiłem tam potrzebny mi mundur. Przebiorę się i zaraz wracam. - Poczekaj na mnie! - Adam pobiegł za nowym przy jacielem. - Obiecujesz dobrze opiekować się moimi rzeczami? - zapytał Yama, gdy chłopiec go dogonił. - Schowam je pod moim materacem. Nic im się tam nie stanie. - Świetnie. Dużo czasu i wysiłku kosztowało uszycie mojego ubrania i nie chciałbym go stracić. Adam starał się stawiać kroki w tempie takim samym jak Yama. - Bądź bardzo ostrożny w Cytadeli. Jeśli cię złapią, zginiesz. - Nie mam zamiaru wpaść w szpony Doktora. - Bądź ostrożny - z naciskiem powtórzył malec. W tym momencie psy Masonów wybiegły zza stodoły. - To Huk i Tom! - wykrzyknął chłopiec. Przyklęknął, a dwa kundle -jeden brązowy, drugi czar- ny, najbardziej kudłate na świecie - podbiegły do dziecka i radośnie lizały mu twarz i ręce. - Lubisz czytać Marka Twaina? - zapytał Yama. Adam podniósł głowę. - Mam dwie jego książki. Tata dostał je w prezencie, kiedy był w moim wieku. Trochę ciężko sieje czyta, ale są bardzo śmieszne. A ty lubisz książki? - Bardzo. W naszym Domu każdy dużo czyta. To je den z naszych sposobów spędzania wolnego czasu. Ma my w bibliotece setki tysięcy tomów i oczywiście bę dziesz mógł z niej korzystać. - Fajnie! To mi się podoba - odparł Adam i przystanął. Yama ciągnął dalej: - Musisz tylko pamiętać, żeby delikatnie się z nimi ob chodzić. Wiele stron pożółkło ze starości. Mogą się łatwo rozsypać. - Będę uważał - obiecał chłopiec. Weszli do stodoły. Yama wcześniej rozwiesił tam na deskach mundur oficera. Teraz oparł wilkinsona o ścianę, odpiął kabury, wyjął pistolety i położył je na ziemi. - Czy dostanę taką broń, kiedy zamieszkam w twoim Domu? - Gdy będziesz dużo starszy, bardzo prawdopodobne. - Yama uśmiechnął się i zaczął zdejmować ubranie. - Bracie! - krzyknął Adam. - Skąd masz takie mięś nie? Musisz być najsilniejszym człowiekiem na świecie! Yama roześmiał się. - Mój przyjaciel, Blade, ma jeszcze większe muskuły. - Niemożliwe. - Sam zobaczysz, kiedy go poznasz. Spotkasz też człowieka zwanego Samsonem. On też jest silnie umięś niony. Widzisz więc, że wcale nie muszę być najsilniejszy. - W każdym razie jednym z najsilniejszych - upierał się Adam. - To bardzo dobrze. - Dlaczego? - W Cytadeli będziesz potrzebował dużo sił! Głos Gail przerwał tę rozmowę: - Adamie! Adamie! Chodź tu na chwilę! - Lepiej już idź - poradził Yama. - Zaraz wracam - powiedział chłopiec, podchodząc do drzwi stodoły i wybiegł. Wojownik skończył przebieranie. Mundur oficera był dość ciasny, ale udało się dopiąć guziki. Wojownik zaczął się zbroić, tak jak planował, rozmyślając o swojej misji. Platon potrzebował wiadomości z pierwszej ręki i otrzy- ma je. Wojownik poprzysiągł sobie w duchu, że ani żoł- nierze, ani mutanty wyhodowane w laboratorium genety- cznym, ani nawet sam Doktor nie uniemożliwią spełnie- nia tej misji. Być może Yama nie jest najsilniejszym człowiekiem na świecie, ale został jednym z Wojowni- ków, którzy znani są z uporu i wytrwałości. Strzeż się, Cytadelo! Yama rusza w drogę! ROZDZIAŁ VII Ciężarówka wojskowa dotarła do celu pięć minut po niespodziewanej ucieczce Hickoka. Blade zauważył, że wóz zwolnił, aż wreszcie łagodnie zatrzymał się. Nic dziwnego, kierowca bardzo się starał, by znów nie wzbu- dzić gniewu pułkownika. - Wyskakiwać! - rozkazał Rice. Blade i Geronimo zeskoczyli na ziemię. Dwunastu żoł- nierzy ustawiło się w szeregu za ciężarówką. Pojawił się też pułkownik Jarvis. - Obiecałem wam niespodziankę - powiedział i z uśmie chem wskazał na lewo. - Mam nadzieję, że nie jesteście rozczarowani? Obaj Wojownicy obrócili się. Ich twarze mówiły wszy- stko - nie potrafili ukryć zaskoczenia. W szczerym polu zobaczyli otoczony palisadą obóz. Ogrodzenie zbudowano z ogromnych pali wbitych w zie- mię i umocniono je drutem kolczastym sięgającym dwu- dziestu stóp wysokości. Zaraz przy palisadzie ustawione były cztery wysokie wieże strażnicze, zaopatrzone w broń maszynową i reflektory zasilane z generatora, umieszczonego na ciężarówce. Żołnierze chodzili wszę- dzie. Ci, którzy nie mieli służby, łazili tu i tam, podczas gdy inni trzymali straż na wieżach lub stali na swoich sta- nowiskach przy ogrodzeniu. - Uszczypnij mnie, Blade - poprosił Indianina. - Chyba widzę to samo - przyznał dowódca. - Spójrz tam! - wykrzyknął całkowicie zaskoczony Geronimo. Blade nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ilu ludzi tam było? Pięciuset? Ośmiuset? Może tysiąc osób? Obóz wydał się morzem ludzkich istot. - Przyznaj - domagał się zadowolony z siebie Jarvis - że tego się nie spodziewałeś! - Nawet w najgorszych snach - wyznał Blade. Zauważył, że niektórzy więźniowie byli ubrani na czar- no, inni mieli charakterystyczne fryzury Mohawków. Zdał sobie sprawę, co się stało, zanim Jarvis zaczął się przechwalać. - Siedmiuset trzydziestu jeden jeńców - oznajmił z dumą pułkownik. - Wszyscy Rogasi, Pornowie i Noma dowie. - Wszyscy? - zapytał zdumiony Geronimo. - Przecież mówili, że jest ich ponad tysiąc dwieście osób. - Reszta nie żyje. Może gdzieś włóczy się jeszcze kil ku, ale większość tych dzikusów pojmałem. Blade zauważył rozkosz, z jaką pułkownik wymówił ostatnie słowo. - Zamordowaliście prawie pięćset osób? - zapytał In dianin. - Poszło nam bardzo łatwo. Ci pożałowania godni włóczędzy posiadali tak niewiele strzelb, że byłem w sta nie pokonać ich przy pomocy setki ludzi. - Wiedziałem o planowanym przez Samuela podboju Stanów Zjednoczonych, ale zdawało mi się, że w pier wszym rzędzie interesują go większe grupy żyjące poza Strefą Cywilizowaną. Czy nie dlatego wasza armia zaata kowała szczep Płaskich Głów w Montanie? Wiesz na pewno, że w Dakocie Południowej żyje wolna grupa zwa- na Kawalerzystami. Dlaczego więc przybyliście tutaj? Czemu Samuel wysłał was do Dwumiasta, jeżeli gdzie in- dziej istnieją wolne grupy ludzi? - Oczywiście wiemy o Kawalerii - przyznał pułkow nik. - Już długo nie pozostaną wolni. - Co masz na myśli? - Przykro mi. Tę niespodziankę zostawiam na później. - Jarvis złośliwie uśmiechnął się. Geronimo z szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w pułkownika. Z takim trudem dotarł na terytorium Ka- walerii! Doprowadził do układu pomiędzy nimi a Rodziną. Platon nazwał ten punkt Konfederacją Wolności, zaś Indianin poślubił kobietę z rodu Kawalerzystów. Zapo- wiedź, że nowi przyjaciele zostaną zniewoleni przez ar- mię, doprowadzała Geronimo do szału. - To, że tu jesteśmy - mówił Jarvis - zawdzięczamy wam. - Nie rozumiem... Jarvis wskazał na palisadę. - To wszystko stało się przez was. Blade potrząsnął głową, nie mając poczucia winy. - Niemożliwe! Pułkownik splótł ręce za plecami i zrobił surową minę. - Nie cierpię, gdy ktoś posądza mnie o kłamstwo! Za raz ci wszystko wytłumaczę i zrozumiesz, że mówię pra wdę. Widzisz, Samuel naprawdę chciał zostawić tych lu dzi w spokoju, obserwować ich poczynania i pozwolić im walczyć o przetrwanie. Ludność Bliźniaczych Miast nie miała być resocjalizowana jeszcze przez rok lub dwa, ale - Jarvis uśmiechnął się do Blade'a - dowiedzieliśmy się o waszej wyprawie do Dwumiasta i o tym, że chcieliście wyprowadzić stąd tych ludzi, by stworzyć im nowe życie niedaleko waszego przeklętego Domu. Na to nie mogli- śmy pozwolić. Nie chcemy, żeby Rodzina stała sięjeszcze silniejsza. Tak więc Samuel opracował genialny plan. Wysłał specjalny oddział pod moją komendą, żeby siłą zabrać tych degeneratów do Centrum Resocjalizacji nie- daleko Denver... - Centrum Resocjalizacji? - powtórzył Geronimo. - Oczywiście! Chyba nie myślicie, że pozwolilibyśmy tym zdeprawowanym kreaturom wejść do społeczeństwa Strefy Cywilizowanej bez wcześniejszej resocjalizacji? Te wypaczone umysły muszą poznać zdrowe zasady, któ rych przestrzeganie jest wymagane od wszystkich pra wych obywateli, no nie? - Ale jak - chciał wiedzieć Blade - dowiedzieliście się o naszych planach? Dzięki tym dziwnym słupom rozsta wionym w pobliżu Domu? - Nasza nowoczesna technologia tym razem nie była potrzebna. Skorzystaliśmy z wiedzy informatora - odparł Jarvis. - Informatora! Czy to był ktoś z Rodziny? - Nie. Zaraz go znajdę - powiedział pułkownik i rozej rzał się wokół. Uwagę Blade'a przyciągnął głośny warkot generatora. Wojownik spojrzał w jego kierunku. Urządzenie znajdo- wało się około pięćdziesięciu jardów od palisady na cię- żarówce. Blade naliczył jeszcze czternaście wozów, nie licząc tego, którym przyjechali. Najwyraźniej armia za- mierzała przewieźć tymi samochodami ludność z Bliźnia- czych Miast. - O! Jest tutaj! - Jarvis spostrzegł kogoś stojącego w grupie żołnierzy i gestem przyzywał go do siebie. - Już idzie. Blade nie rozpoznał informatora. Był to niewysoki człowiek o małych ciemnych oczkach miał niewielki, piegowaty nos. Nosił wypłowiałe dżinsy i podartą, nie- bieską koszulę. - Panowie, poznajcie Szczura - powiedział Jarvis, gdy dziwny mężczyzna stanął obok. To imię coś Blade'owi przypomniało, ale nie mógł so- bie przypomnieć co. - Czy ja go skądś nie znam? - Być może - odparł Jarvis. - Ale zdaje się, że to Hi- ckok natknął się na niego podczas waszej pierwszej wy prawy do Bliźniaczych Miast. Hickok jest twoim najle pszym przyjacielem, Szczur? - Gdzie on jest? - zapytał piskliwym głosem informa tor. - Gdzie ten czubek? Obiecałeś, że mi go oddasz! - I dotrzymam słowa. Niestety, zdołał uciec po drodze i... - Zwiał! - krzyknął Szczur i nerwowo rozejrzał się wokoło. Pułkownik roześmiał się. - Uspokój się. Ochronimy cię. Zawarliśmy przecież umowę, pamiętasz? Poza tym, co Hickok może zdziałać przeciwko wszystkim moim ludziom? Jeden przeciw stu. Szczur nerwowo pocierał zarost na brodzie. - Nie znasz Hickoka, Jarvis. Nie jesteśmy bezpieczni, dopóki on jest na wolności. Oczy oficera zwęziły się. Raził go brak respektu ze strony Szczura. - Uważaj do kogo mówisz - powiedział z wściekło ścią. - Nie chciałem pana obrazić - szybko przeprosił go Szczur. - Teraz sobie przypominam - odezwał się Blade. - Hickok opowiadał nam o tobie. Należałeś do bandy Mag- gota, która rządziła Pornami. Udało ci się uciec podczas naszej ostatniej walki z tym typem. - Poszczęściło mi się! - krzyknął Szczur z nienawi ścią. - Ukryłem się. Kilku moich kumpli przynosiło mi wodę i jedzenie, informując o tym, co się dzieje. Opowie dzieli mi, że Hickok mianował Niedźwiedzia nowym przywódcą Pornów. Większość z nich była zadowolona, bo nienawidziła Maggota, ale niektórym ten wybór ani trochę się nie podobał. Hickok obiecał wrócić i wyprowa dzić wszystkich z Dwumiasta. O Wszechmocny! Wie działem, że muszę was powstrzymać, więc zaryzykowa łem i wydostałem się z miasta. - Skontaktował się z nami - dodał Jarvis. - Dotarł do jednego z naszych posterunków otaczających metropolię. - Bardzo się wami zainteresowali. Złożyłem im pro pozycję. Jeśli zostałbym szefem Pornów, mógłbym po móc im was schwytać - powiedział Szczur. - Trochę zmieniliśmy warunki umowy - wyjaśnił puł kownik. - W zamian za wiadomości dotyczące Alfy za oferowaliśmy informatorowi głowę Hickoka. - Weszliście w układy z tym padalcem? - rzucił Bla de, licząc, że zniewaga rozzłości wrogów. - Kogo nazywasz padalcem? - wrzasnął Szczur. - Kiedy to służy naszym celom - powiedział Jarvis - czasami zawieramy pakty z... - spojrzał z niesmakiem na sprzymierzeńca - prostakami... Blade przypomniał sobie wyprawę Rodziny do Fox. - Tak jak z Trollami? -spytał. - Dokładnie tak. Mamy mnóstwo terenów do zdoby cia. Nie możemy być wszędzie jednocześnie. Brakuje nam ludzi do obsadzenia stałych posterunków w pobliżu każdego miasta czy osady. Nie chcemy także, żeby ludzie spoza Strefy Cywilizowanej organizowali się i stawiali opór Samuelowi II, więc kiedy tylko zauważymy jakąś grupę prymitywnych, dzikich, brutalnych barbarzyńców, oddających się grabieży i zabijaniu, wchodzimy z nimi w układ. W zamian za ciągłe nękanie mieszkających w pobliżu ludzi zaopatrujemy sprzymierzeńców w broń i inne rzeczy. To niezwykle skuteczny system, bo szerzy anarchię. - A później - dedukował Blade - kiedy Samuel jest gotowy, wpadacie wy i bierzecie wszystkich do niewoli, napotykając minimalny opór. - Cholernie sprytne, nie uważasz? - zapytał Jarvis. - O niczym nie zapominacie. - Staramy się. - Nie jesteście tak sprytni, jak wam się wydaje - u- szczypliwie wtrącił Geronimo. - Co zaniedbaliśmy? - Nie pokonaliście wszystkich w Dwumieście. - Złapiemy Hickoka. To tylko kwestia czasu. - Nie jego mam na myśli. Chodziło mi o Czubków. Pułkownik roześmiał się. - Tych idiotów? Kogo oni obchodzą? Są zupełnie nie- zorganizowani. To banda niepoczytalnych kanibali, nic więcej. Nie stanowią żadnego zagrożenia dla Strefy Cywilizowanej. Aby zaspokoić waszą ciekawość po wiem, że złapaliśmy około siedemdziesięciu Czubków w szpitalu, gdzie założyli sobie bazę wypadową. Zabito... czterdziestu dziewięciu, o ile sobie dobrze przypominam. W końcu dostaniemy i resztę. Nie ma pośpiechu. - I co teraz? - zapytał Blade. - Zawieziecie nas wszy stkich do Strefy? Jarvis spojrzał w stronę zatłoczonego obozu i w zamy- śleniu pocierał brodę, mrużąc oczy w jasnym popołudnio- wym słońcu. - Tak, ale jest jeden problem. Mamy tylko szesnaście ciężarówek. Nawet gdy popakujemy te brudne świnie jak sardynki, w jednym samochodzie mogę zmieścić tylko czterdziestu jeńców. To znaczy, że jeśli zabiorę sześciuset czterdziestu więźniów, nie zostanie już miejsca dla moich żołnierzy. Tak więc mogę wziąć najwyżej pięciuset czter dziestu więźniów. Niestety, mamy siedmiuset trzydziestu jeden, o stu dziewięćdziesięciu jeden za dużo. Zaokrągli my sumę do dwóch setek. Co zrobić z tą nadwyżką? - Możesz ich wypuścić - zaproponował Geronimo. - Blade i ja też nie mielibyśmy nic przeciwko temu, gdybyś nas tu zostawił. - Mogę to zrobić tylko wtedy, jeśli będziecie już wą chać kwiatki od spodu - zachichotał Jarvis. - Zapomnij więc o tym. Nie opracowaliśmy jeszcze techniki oddychania ziemią. - Pułkowniku - odezwał się Rice - czy mam umieścić tych dwóch razem z innymi? - Czemu nie? Mogą tu spotkać kilku starych przyja ciół. Pogadają sobie o dawnych czasach. - Zanim pójdziemy - zagadnął Blade - chciałbym wiedzieć, co miałeś na myśli, kiedy mówiłeś o grze w golfa? - Teren, wokół którego moi ludzie poustawiali ogro dzenie - Jarvis zatoczył ręką szeroki krąg - to dawne pole golfowe. Wiecie, co to było? - Widziałem w naszej bibliotece kilka książek na ten temat. Ta gra polega na tym, że się chodzi po terenie, ude rzając w zgrabną piłeczkę zabawnie wyglądającymi kijami. - Zgadza się. Według mojej mapy to pole znane było pod nazwą Columbia Golf Course. - Jarvis chciał odejść, ale przystanął i rzekł: - Zobaczymy się później. Do tego czasu nacieszcie się towarzystwem Pomów, Rogasów i Nomadów. Diabelnie dziwne nazwy! Skąd oni je wy- trzasnęli? - Ja wiem - odezwał się Blade, myśląc, że jeśli będzie rozmawiał z Jarvisem, oficer nabierze pewności siebie i osłabi straż na tyle, że Wojownikom uda się uciec. - Wiesz? - Kiedy byliśmy ostatnio w Bliźniaczych Miastach, dowiedzieliśmy się paru rzeczy. Po ewakuacji pozostały tu dwie frakcje. Jedna w Minneapolis: byli to potomko wie króla pornografii i handlarzy narkotyków, głównie ludzi ulicy. Druga grupa była bardzo religijna i osiadła w Saint Paul. Jej przywódca zaczął nazywać pornografa i jego bandę Pornami, oni odwdzięczyli się, nadając reli gijnej grupie miano Rogasów. - Przecież ta nazwa nie ma żadnego sensu! - Ma jakiś związek z ich skłonnościami seksualnymi. - Rogasi? - Jarvis zamyślił się. - Dzioborożce? Roga ci? Podnieceni? Podnieceni! To dlatego tak się nazywają! - Tak nam mówiono. - A kiedy Zahner założył odrębną grupę, nazwał ją Nomadami, bo nikomu nie podlegała - podsumował Jar- vis. - Dzięki za informacje. Do zobaczenia. Pomachał na pożegnanie i ruszył w kierunku północnej wieży strażniczej. - Okropnie uprzejmy faszysta - rzekł gorzko Geroni- mo. - Ruszać! - warknął Rice. Dwunastu żołnierzy otoczyło Wojowników, gdy kapi- tan prowadził ich do bramy znajdującej się pośrodku za- chodniej strony palisady. Blade widział mnóstwo twarzy zwróconych w ich stro- nę. Ludzie patrzyli na Wojowników z wrogim zaintereso- waniem. Jak zostaną przyjęci przez ten tłum? W końcu nikt ich tu nie zna. Poprzednio trzy grupy spotkały się tylko z Hickokiem i Joshuą. Jak uwięzieni zareagują na dwóch obcych? Pewnie będą spoglądać na Wojowników z podejrzliwością i strachem. Mogą zaatakować i strato- wać ich na miazgę. Dwóch strażników strzegło pilnie bramy. - Otwierać! - rozkazał Rice. Jeden z żołnierzy wyciągnął klucz z kieszeni i otwo- rzył wielką kłódkę, zawieszoną na potężnej żelaznej szta- bie. - Chciałbym złożyć formalne zażalenie - powiedział Geronimo, gdy żołnierz otwierał bramę. W tym czasie pozostali strażnicy podnieśli karabiny M-16, skutecznie zniechęcając kogokolwiek do ucieczki. - Jeśli masz zażalenie - odezwał się Rice - przekażę pułkownikowi. O co chodzi? Geronimo wskazał głową tłum więźniów. - Tyle wysiłku kosztowała was walka z nami, więc po winniście zapewnić nam przynajmniej osobne cele z wy godami. Jeden z żołnierzy przeciął Wojownikowi więzy. Zostali brutalnie wepchnięci za ogrodzenie. ROZDZIAŁ VIII Hickok pędził ile sił, starając się nie zwracać uwagi na okropny ból w lewym ramieniu. Został ranny w wyniku upadku na jezdnię podczas ucieczki. Nie było w końcu tak źle. Oczywiście, Blade i Geroni-mo wciąż znajdowali się w rękach wroga. Joshua siedział sam w FOCE milę stąd. Plany Wojowników zostały zupełnie zniweczone. Ale to wszystko miało jedną dobrą stronę. Hickok odzyskał swoje pytony! Niech się dzieje, co chce, był gotów! Posuwał się spiesznie w kierunku brzegu jeziora. Ura- towanie Blade'a i Geronimo zależało od tego, czy dosta- nie się do FOKI. Żołnierze nie zdawali sobie sprawy z niezwykłych możliwości tego pojazdu i nie znali jego uzbrojenia o niesamowitej, niszczącej mocy. Musiał go tylko odzyskać. To wszystko. O ile pogoń, depcząca Wo- jownikom po piętach, wcześniej go nie dopadnie. Był ścigany przez dwóch żołnierzy. Od jakiegoś czasu znajdowali się na dobrym tropie. Prawdopodobnie odkryli miejsce, gdzie zszedł z autostrady i dał nura do lasu. Niech go tylko dogonią. Porozwala im łby! Hickok oparł się o drzewo i lekko się pochylił, wypa- trując swych prześladowców. Jak na razie niczego nie spostrzegł. Zastanawiał się, co się stanie, jeżeli ich zastrzeli. Od- głosy walki na pewno przyciągną innych żołnierzy, może nawet Czubków. Wystrzały obwieszczą jego obecność wszystkim zainteresowanym. Co robić? Próbować ucie- kać szybciej? Ukryć się w nadziei, że wrogowie go ominą? A może uda się sprzątnąć ich po cichu? Rewolwerowiec rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu pomóc. W odległości pięciu stóp do- strzegł złamane drzewo. Podszedł do niego i wziął gałąź. Miała około czterech stóp długości, była stosunkowo prosta, z jednym końcem grubszym, a drugim jakby specjalnie zaostrzonym. Ta broń musi wystarczyć. Znowu zaczął biec, mocno przytupując. Ślady powinny być świeże i wyraźne, jeżeli plan ma się powieść. Element zaskoczenia zadziała na korzyść Wojownika, jeśli żołnie- rze skupią się na pozostawionych przez niego odciskach stóp. Czas mijał. Hickok znalazł miejsce, jakiego szukał. Idealnie nadawało się na zasadzkę. Zauważył wypalony pień drzewa. Z pewnością uderzył w nie piorun. Sześć stóp na prawo od pnia leżał ogromny głaz, po stronie drze- wa zupełnie płaski, zaś z drugiej pochyły i nierówny. Świetnie. Wojownik obiegł pień drzewa i zatrzymał się przy własnych śladach. Powoli, ostrożnie zaczął się cofać, uważnie stawiając stopy w odciski, powstałe podczas pierwszego obejścia drzewa. Kiedy znalazł się między pniem a głazem, naprężył mięśnie, wziął głęboki oddech i skoczył tak daleko, jak tylko mógł, w kierunku głazu. Wylądował tuż przed nim i obszedł go, a potem wdrapał się na górę i ukrył za jego wierzchołkiem. „W porządku, niech no tylko te wstrętne padalce się zjawią!" - pomyślał. Żołnierze nadeszli wkrótce. Po dziesięciu minutach Hickok usłyszał, jak przedzierają się przez krzewy. Para wojskowych zawodowców robiła więcej hałasu niż stado niedźwiedzi! Mocniej chwycił gałąź i cierpliwie czekał, nie zerkając nawet na wrogów, bo chciał uniknąć ryzyka. - Przyspieszył - szepnął żołnierz. - Może wie, że go ścigamy? - zastanawiał się drugi. - Nie ma mowy. Ten facet jest tak głupi, że nie wpadł by na to. Na moment zapadła cisza. - Co się stało? - zapytał drugi mężczyzna. - Chyba go zgubiliśmy. - Co takiego? - Ślady kończą się tutaj. - To niemożliwe! - Masz rację - powiedział pierwszy żołnierz, najwy raźniej dowódca patrolu. -Musiałem się pomylić. Cofnie my się kawałek. Rewolwerowiec odliczył w myślach do dziesięciu, aż wreszcie przeskoczył wierzchołek głazu. Żołnierze znaleźli się dokładnie pod strzelcem, jeden z nich klęczał, badając ślady, podczas gdy drugi gapił się na wypalony pień. Coś widać tknęło zwiadowcę, może miał szósty zmysł, gdyż nagle spojrzał w górę, przygoto- wując do strzału M-16. Hickok nie był Rikki-Tikki-Tavim, wyjątkowo powa- żanym w Rodzinie mistrzem sztuki walki, ale pilnie tre- nował pod nadzorem Starszych, doświadczonych w wielu bojach, więc teraz korzystał ze zdobytych umiejętności, broniąc swego życia. Szybkie kopnięcie lewą nogą do- sięgło twarzy stojącego żołnierza i powaliło go na ziemię. Drugi podniósł głowę i zaskoczony otworzył usta, by krzyknąć. Hickok brutalnie wbił ostry koniec gałęzi w jego lewe oko na głębokość przynajmniej czterech cali. Żołnierz wrzasnął i odskoczył do tyłu. Bezskutecznie próbował wyciągnąć gałąź z rany. Rewolwerowiec zerknął przez lewe ramię, gdy drugi przeciwnik się podnosił. Upadając zgubił karabin, ale teraz wyciągnął z pochwy przy lewym biodrze długi nóż i zaatakował. Hickok puścił gałąź, odskoczył na bok i oburącz złapał wroga za nadgarstek, próbując wytrącić broń. Dał się słyszeć trzask łamanej kości i żołnierz przeraźliwie wrzasnął. Hickok krawędzią dłoni zadał mu cios prosto w szyję. Jeden, potem drugi. Przeciwnik za- bulgotał, broda opadła mu na piersi. Krew i piana wycie- kały z jego ust. Wojownik spojrzał na drugiego wroga, który leżał na ziemi i już sienie ruszał. Gałąź sterczała ku górze tak, jakby miała zapuścić korzenie. Drugi żołnierz jęknął raz jeszcze, a potem upadł nieżywy. Rewolwerowiec mruknął z satysfakcją: - Ciastko z kremem! Pochylił się nad żołnierzem i zaczął przetrząsać ich mundury. Czego nie mieli w kieszeniach! Znalazł portfele zawierające banknoty o różnych nominałach, garść monet, na których widniała surowa twarz brodatego mężczyzny w śmiesznym kapeluszu i napis In Samuel We Trust. Jeden z żołnierzy miał w kieszeni koszuli zdjęcie pięknej młodej kobiety z pięcioletnim chłopcem na ręku. Dobry Duchu! To chyba żona i synek zabitego wroga? Hickok wpatrywał się w zdjęcie. Podczas wszystkich potyczek w jakich uczestniczył, strzelanin i bitew, nigdy nie myślał o rodzinach mężczyzn, których zabijał. Ten facet miał żonę i syna! Jak będą się czuli, gdy dowiedzą się, że odszedł na zawsze? Hickok zaczął się zastanawiać, ile kobiet uczynił wdowami podczas swych błyskotliwych akcji? Przyszła mu na myśl własna, kilka tygodni temu poślubiona żona, ukochana Sherry. Jak ona by... Ptak, który zaśpiewał w pobliżu, przerwał te rozmyśla- nia. Strzelec potrząsnął głową, odrzucając w tył jasne loki, i zakończył przygnębiające rozważania. Jako Wojownik nie mógł użalać się nad przeciwnikami. Musiał wciąż sobie powtarzać, że powinien dbać tylko o bezpieczeń- stwo Domu i chronić Rodzinę. Poza tym nic nie ma zna- czenia. W końcu ci ludzie byli zawodowcami i zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Hickok wciąż patrzył na żołnierza. „Kretynie, czemu zostawiłeś swoją rodzinę samą i bez- bronną, żeby przeżyć w wojsku trochę emocji?" - pomy- ślał. Rewolwerowiec cofnął się pół kroku i wściekle kopnął trupa w twarz. Zaraz poczuł ulgę. Pozbierał karabiny oraz zapasową amunicję i biegiem ruszył na północ. Do końca dnia zostało jeszcze sporo czasu. Świetnie, tym prędzej pokona drogę dzielącą go od FOKI. ROZDZIAŁ IX Po wejściu za ogrodzenie Blade przekonał się, że myl- nie oceniał sytuację znajdujących się wewnątrz ludzi. To prawda, jeńcy stanowili jedną stłoczoną masę, ale stali mniej więcej w odległości jednej stopy. To wystarczało, by mogli poruszać się w miarę swobodnie. Dostrzegł także w twarzach więźniów narastającą wrogość. - Do diabła, co tu się dzieje? - zapytał wysoki mężczy zna, gdy brama zamknęła się z trzaskiem. - Kim oni są? - dopytywał się inny. - Nie znam ich - odpowiedziała jakaś kobieta. - Ani ja - dodał następny. - Czy ktokolwiek widział tych pajaców? Blade i Geronimo oparli się plecami o ogrodzenie i za- uważyli, że pozostawiono im niewiele miejsca na wyko- nanie jakiegokolwiek ruchu. Rosły Murzyn, wyższy nawet od Blade'a, podszedł le- niwie i dotknął jego piersi wskazującym palcem prawej ręki. - Kim jesteś, panie?-zapytał arogancko. - Może to szpiedzy? - zastanawiała się stara kobieta. - Jeśli tak, to zabijemy ich! - rzucił jakiś chudzielec. Dobrze zbudowany Murzyn ubrany był w stare podarte dżinsy. Jeszcze raz silnie pchnął Blade'a. - Lepiej odpowiedz, chłopie, bo inaczej zaraz stracisz życie. - Prawie sflaczałem, siedząc cały dzień w FOCE - oparł Geronimo. - Mogę trochę poćwiczyć. - Co to ma znaczyć? - zdziwił się Murzyn. - Lepiej nie próbuj mnie tknąć - wyjaśnił grobowym głosem Blade. - Tak? - Murzyn uśmiechnął się zaczepnie. - Czyżby? - zapytał i znowu skierował palec w stronę Blade'a. - Co się stanie, jeśli to zrobię? Dotknął go po raz kolejny. Prawa ręka Wojownika wylądowała na karku Murzyna. Zaatakowany zareagował błyskawicznie. Chciał uderzyć Wojownika pięścią w głowę. Blade zrobił unik, lewą ręką chwycił przeciwnika za krocze i z całej siły uniósł go wy- soko. Murzyn walczył, próbując się uwolnić. Stojący bliżej ludzie cofnęli się, popychając tych, któ- rzy stali za nimi, co wywołało serię przekleństw. Geroni- mo swobodnie splótł ramiona i uśmiechnął się, patrząc w górę. - Na twoim miejscu, przyjacielu, przeprosiłbym mego kumpla natychmiast, zanim się wścieknie. Wierz mi, le piej go nie wyprowadzaj z równowagi. - Powiedziałeś, że on nazywa się Blade? - zapytał ktoś z tłumu. Jakiś człowiek z pierwszego rzędu ruszył w stronę Wo- jowników. Wszyscy jeńcy czuli przed nim respekt. Miał ciemne włosy, niebieskie oczy, był mocno opalony. Nosił podartą zieloną koszulę, beżowe spodnie i czarne dziura- we buty. - Masz na imię Blade? Spojrzał Wojownikowi prosto w oczy. Ten skinął głową, a mężczyzna odwrócił się do stojącego za nim tłumu i powiedział: - Ci dwaj nie są szpiegami. To przyjaciel Hickoka. Z tłumu natychmiast dało się słyszeć przytłumione głosy: - Blade? - To kumpel Hickoka! Mężczyzna spojrzał na sapiącego Murzyna, uśmiech- nął się do Wojownika i powiedział: - Myślę, że możesz już puścić Niedźwiedzia. Ma lęk wysokości, wiesz? Blade postawił Murzyna na ziemi. - To ten, któremu Hickok pomógł zostać wodzem Po- rnów? - zapytał. - Właśnie ten. Niedźwiedź próbował dojść do siebie, z trudem łapał powietrze i rozcierał obolałą szyję. - A kim ty jesteś? - zapytał Geronimo człowieka w zielonej koszuli. - Nazywam się Zahner - odpowiedział zagadnięty i wyciągnął prawą rękę. - Głowa Nomadów - stwierdził Indianin, ściskając podaną dłoń. - Hickok mnóstwo o tobie opowiadał. - A ty jesteś Geronimo. Tak, Hickok często o was mó wił, ale... - tu Zahner przerwał na moment, uważnie wpa trując się w twarze Wojowników. - Nie miejcie mi za złe tego pytania. Dlaczego nie jesteście martwi? Sądziliśmy, że zostaliście zabici przez Czubków. - Opowiemy ci tę historię później. Teraz musimy po rozmawiać o ważniejszych sprawach. Położył prawą rękę na ramieniu Murzyna. - Dobrze się czujesz? Niedźwiedź wyprostował się powoli. - Nic mi nie jest - odparł zachrypniętym nieco gło sem. - Czy Hickok jest z wami? - Był, ale próbował wybić głową dziurę w szosie i od tej pory go nie widzieliśmy. - Co? - Niedźwiedź był wyraźnie zdumiony. Nagle Blade zdał sobie sprawę, że mają nowych słu- chaczy. Kapitan Rice i czterej żołnierze stali za ogrodze- niem, przysłuchując się uważnie każdemu słowu. - Czy możemy gdzieś spokojnie pogadać? - zapytał Zahner. Więźniowie zrobili przejście czterem mężczyznom. Wiadomość o pojmaniu Wojowników rozeszła się lotem błyskawicy. Zahner najwyraźniej za kimś się rozglądał. Wciąż wpatrywał się w tłum. Wreszcie mężczyźni znaleźli się na środku ogrodzonego terenu. - Tutaj jest! - krzyknął i przyłożył ręce do ust. - Hej! Kobieto! Chodź no! Blade i Geronimo spojrzeli w tym samym kierunku co Zahner. Dowódca pierwszy ją zobaczył, uśmiechnął się szeroko i ruszył naprzód z wyciągniętymi ramionami. Kobieta krzyknęła radośnie, przecisnęła się przez tłum i wpadła wprost w ramiona Blade'a. - Ty draniu! Wróciłeś! Udało ci się! Uścisnęła go mocno i złożyła pocałunek na jego usta. - Berta - powiedział miękko dowódca. Śmiała się głośno ze szczęścia. Jej gęste czarne kędziory błyszczały w słońcu, a skóra miała ciemny odcień, nie dlatego że Berta długo przebywała na słońcu. Jedno z jej rodziców było białe, a drugie czarne. Miała na sobie żółtą koszulę ze starego prześcieradła i zniszczone spodnie, zdobyte na żołnierzu w Thief River Falls. - Jak dobrze znowu cię widzieć! - Wzajemnie - dodał Blade. - Ale czy o kimś nie za pomniałaś? - zapytał i spojrzał na przyjaciela. - Geronimo! - wrzasnęła Berta. Indianin otworzył ramiona, by ją przygarnąć i prawie został przewrócony. - Wiedziałam, że wrócicie bez względu na to, co mó wili inni! Po prostu byłam pewna! - Rozluźniła uścisk i rozejrzała się. - Gdzie jest Hickok? - Uciekł w drodze. Pojawi się prędzej czy później. - Czy nic mu się nie stało? Jest ranny? Co się z nim działo, od kiedy się ostatnio widzieliśmy? Powiedz mi wszystko! - dopytywała się z przejęciem Berta. Geronimo spojrzał na przyjaciela. Obaj zastanawiali się, czy powinni jej powiedzieć, że rewolwerowiec ożenił się z inną? Doszli do wniosku, że sam Hickok wpakował się w tę kabałę i niech się teraz z niej wypłacze. - Hickokowi nic się nie stało - powiedział Blade. - Dlaczego nie poczekasz, aż sam ci o wszystkim opowie, kiedy się spotkacie? - Zaczekam - zgodziła się Berta. - Przez ostatnie dwa miesiące tylko o nim plotkowa no. Można się było wściec! - mruczał Niedźwiedź. - Nie słuchajcie tego gaduły! - rzuciła ze złością Ber ta. - On jest po prostu zazdrosny, gdyż powiedziałam mu, że należę tylko i wyłącznie do Hickoka. Blade starał się zręcznie wybrnąć z trudnej sytuacji. - Chyba nie chcesz powiedzieć... ? - Kiedy ostatnio widziałam Hickoka, zachowywał się bardzo dziwnie. - On zawsze się dziwnie zachowuje - rzekł Geronimo. Berta mówiła dalej: - Mógł pomyśleć, że ja i Niedźwiedź stanowimy parę, i pewnie dlatego krępował się otwarcie ze mną porozma wiać. Ale dowie się, iż jesteśmy tylko dobrymi kumplami! Chyba się zdziwi! - A... to o to chodzi - skwitował Indianin. - Już nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę - tęsk nie powiedziała Berta. - Chciałbym być w pobliżu, kiedy tych dwoje się spot ka! Nie mogę przegapić takiej okazji! - mruknął do Bla de^ Geronimo. - Zamierzasz zrobić notatki dla potomności z tego wiekopomnego wydarzenia? - To świetny pomysł! Czemu nie wpadłem na niego sam. Sporządzę dokładny opis spotkania, a po powrocie do domu oddam go bibliotekarzowi. - Powiedz mi tylko, jakie kwiaty chciałbyś mieć na swoim grobie? - zapytał Blade z wyszukaną grzeczno ścią. - O czym szepczecie? - zagadywała Berta. Przez chwilę była zajęta wspomnieniami o ubóstwia- nym mężczyźnie. Pierwszy raz zobaczyła go, gdy wyra- tował ją z rąk żołnierzy w Thief River Falls. Ciągle się z nią sprzeczał, a w akcji wyciągał kolty przeciw nowo- czesnej broni żołnierzy! O, rety! Ten facet mógł każdej zawrócić w głowie! - Nie należy, oczywiście, stawać na drodze prawdzi wej miłości, ale czy nie mamy ważniejszych spraw do omówienia? - sarkastycznie zauważył Zahner. - Rzeczywiście - zgodził się Blade. - Hickok dał wam w imieniu Rodziny słowo, że wrócimy pomóc wam w ewakuacji z Dwumiasta. No i jesteśmy. - Trochę się spóźniliście, prawda? - zauważył Niedźwiedź. - Minęły dwa miesiące! Dwa! Hickok obie cał zjawić się najpóźniej za trzydzieści dni. - To nie nasza wina - odparł Blade. - Jest nam strasz nie przykro, ale nie było sposobu, żebyśmy wcześniej przybyli. - Szkoda - zauważył Zahner, patrząc w stronę ogro dzenia. - Mogliście zapobiec tej sytuacji. - Przeszłość jest przeszłością - filozoficznie stwier- dził Blade. - Nie możemy jej zmienić, ale przyszłość za- leży od nas. Wyprowadzimy was stąd i pomożemy wam rozpocząć nowe życie w pobliżu naszego Domu. Niedźwiedź wskazał na druty kolczaste. - Nie zapominasz przypadkiem o tej małej przeszko dzie? - Bynajmniej - zapewnił Blade. - Ale zanim cokol wiek zaczniemy, wyjaśnijcie mi, kogo wśród nas brakuje. - Kogo? - zdziwił się Zahner. - Ty jesteś przywódcą Nomadów, Niedźwiedź rządzi Pornami, a gdzie podział się wódz Rogasów? Hickok i Joshua nazywali go Wielebnym Paulem. Zahner, Niedźwiedź i Berta wymienili szybko spojrze- nia. - Został zamordowany przez tych drani! - wyjaśnił ściszonym głosem Zahner. - Jak to się stało, że was wszystkich złapali? - spytał Geronimo. - Łatwo im przyszło - zaczął Zahner, od razu potwier dzając przechwałki Jarvisa. - Jeden z Pornów... - Szczur - wtrącił Blade. - ... wprowadził żołnierzy do Bliźniaczych Miast w środku nocy, korzystając z bocznych ulic i rzadko uczęszczanych miejsc, które nie były strzeżone. Wszy stko sobie dokładnie zaplanowali! - mówił Zahner z nutą goryczy. - Zaskoczyli nas podczas spotkania. - Jakiego spotkania? - zapytał Blade. - Wszystkie trzy frakcje zgodziły się rokować podczas trwania rozejmu - tłumaczył Zahner. - Nie zaprosiliśmy oczywiście Czubków. Byliśmy już znużeni czekaniem na was i zaczynaliśmy wątpić, że w ogóle wrócicie. Zde cydowaliśmy się to przedyskutować i głosować, czy ma my nadal czekać, czy próbować wydostać się z Dwumia- sta o własnych siłach. - Zahner westchnął. - To była ma- sakra! Nie dali nam najmniejszej szansy! Okrążyli nas i otworzyli ogień z automatów... Zahner przerwał, smutek i gorzkie wspomnienia nie pozwoliły mu mówić dalej. - Wyglądało, jakby nie mieli nigdy przestać! - podjął opowieść Niedźwiedź. - Ludzie padali jak muchy! A ci zbrodniarze strzelali i strzelali! - Kiedy wreszcie skończyli - uzupełniła Berta - usta wili nas wszystkich w dużym kole na polu. Potem usunęli ciała i zaczęli budować ogrodzenie. Przywieźli tam cięża rówkami drut kolczasty i inny sprzęt. Wiedzieli, co mają robić. - Kiedy to się stało? - zapytał Blade. - Cztery dni temu - odparł Zahner. - Dają nam tylko jeden posiłek dziennie. Podsłuchałem wczoraj rozmowę żołnierzy. Sugerowali, że długo już tu nie zostaniemy. Najwyraźniej chcą wkrótce nas stąd wywieźć. Geronimo spojrzał na Blade'a. - Zastanawiam się, dlaczego czekali prawie dwa mie siące, zanim tu przyszli. Kiedy Szczur nas zdradził? Co im zabrało tyle czasu? - Być może kłopoty organizacyjne - odpowiedział Blade. - Po uzyskaniu informacji od Szczura, kiedykol wiek to było, musieli ją przekazać Samuelowi II. On z ko lei potrzebował czasu, żeby obmyślić plan akcji. Pamię taj, że Szczur spodziewał się naszego powrotu do Bliźniaczych Miast po miesiącu. Może dyktator chciał nas zaskoczyć w drodze między Dwumiastem a Domem. Ale nie wróciliśmy w wyznaczonym terminie, więc pier wotny plan przeciwnika spalił na panewce. Wyprowadze nie dalszych wniosków to czysta spekulacja. Jeśli będę miał okazję, spróbuję coś wycisnąć z Jarvisa. - Skąd wiecie, że Szczur nas zdradził? - dociekała Berta. - Widzieliśmy go z żołnierzami, nim nas tu zamknęli - powiedział Blade. Po zachodniej stronie dał się słyszeć jakiś hałas. - A to co? - zapytał Niedźwiedź. - Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić - odparł Za hner i ruszył w tamtym kierunku. Berta trzymała się blisko Blade'a. - Naprawdę myślisz, że Hickok tu się zjawi? - zapytała. - Nie mam żadnych wątpliwości. Wie, że zostaliśmy pojmani i przetrząśnie całe miasto, żeby nas znaleźć. - A co zrobi potem? - Będzie chyba tak samo zaskoczony jak my, kiedy odkryje, że jesteśmy tu uwięzieni razem z wami. - Ale czy on może walczyć z całym oddziałem? - Hickok przeciwko stu żołnierzom? - odpowiedział pytaniem Blade. - Zdaje mi się, że szansę są wyrównane. ROZDZIAŁ X Jestem już okropnie znudzony łażeniem w kółko wo- kół tej kupy złomu - narzekał młody strażnik. - Uważaj, żeby oficer cię nie usłyszał - powiedział je den z jego towarzyszy. - Na sądzie wojskowym nie bę dziesz się nudził. - Jak długo będziemy tu sterczeli? - nie przestawał py tać młody. - Robi się ciemno. - O co chodzi? Boisz się duchów? - Przecież one nie istnieją. - Czekajcie! A to co? - zapytał trzeci żołnierz. Czterej strażnicy, wyznaczeni do pilnowania pojazdu Wojowników, odwrócili się jak na komendę patrząc na in- truza, który stał dwadzieścia stóp za nimi, koło jednego z namiotów Nomadów. - Kto to jest, u diabła? - zdziwił się młody żołnierz. - To nasz wróg! - krzyknął drugi. - Nazywa się Hi- ckok. Rewolwerowiec stał z opuszczonymi rękoma. Jego dłonie spoczywały na perłowych rękojeściach pytonów. Karabiny zabitych przez siebie żołnierzy ukrył już wcześ- niej za jednym z namiotów. Czterej mężczyźni wymieniali nerwowe spojrzenia i ściskali broń. Dwóch z nich miało M-16 przewieszone przez ramię, trzeci trzymał karabin pod pachą, a ostatni wymierzył do przeciwnika. - Sie macie, chłopaki! - powitał ich Hickok. - Tęskni liście za mną? - Czego szukasz? - odważnie zapytał jeden z żołnie rzy. - Co się stało z resztą jeńców? Hickok uśmiechnął się. - Zamierzam dostać się do pojazdu, który stoi za wa mi, i ruszyć na małą przejażdżkę. Chyba że potraficie mnie przed tym powstrzymać. - Co robimy? - niepewnie zapytał młody. Żołnierz, który trzymał w ręku M-16, zaczął powoli przesuwać palec, by odbezpieczyć broń. - Wiesz, jak powinniśmy zareagować - powiedział. - Nie słyszałeś, co Hickok zrobił w Thief River Falls? - rzucił inny. - Podobno - dodał trzeci - pokonał dwudziestu na szych, używając tylko koltów. - To chyba przesada. - Niedawno - włączył się znów najmłodszy - pewien stary człowiek opowiadał kapitanowi, jak Hickok i jego kumple wykończyli Trolli. We trzech zabili ich wszy stkich. Przez krótką chwilę, widząc przestraszone twarze żoł- nierzy rewolwerowiec pomyślał, że uda mu się skłonić wrogów do kapitulacji. Mylił się jednak. - Pomyśl tylko, jacy będziemy sławni - powiedział mężczyzna z M-16 w ręku -jeśli go sprzątniemy. Nasze nazwiska zostaną wydrukowane w gazetach. Może nawet dostaniemy awans! Żołnierze mieli dylemat: poddać się bez walki czy zdo- bywać sławę. Marzenia o sławie zwyciężyły. Najbardziej wojowniczy mężczyzna uniósł do góry lu- fę karabinu, myśląc, że szybko strzeli, ale w ostatniej se- kundzie swojego życia przekonał się, że w porównaniu z rewolwerowcem był powolny jak żółw. Hickok niewiarygodnie szybko wyciągnął kolty z ka- bur, odwiódł kurki, wycelował i wystrzelił. Dwaj strażnicy konali; najbardziej palący się do walki dostał kulą w sam środek czoła, drugi został trafiony w prawe oko. Kiedy dwóch pozostałych próbowało użyć karabinów, rę- ce Hickoka lekko zmieniły pozycję i pytony znów zagrały, nie pozwalając przeciwnikom nacisnąć spustu. Rów- nocześnie padli na ziemię, trafieni w głowy. Hickok włożył pytony do kabur i pokiwał głową. - Ciastko z kremem - powiedział, sprawdzając, czy wrogowie nie żyją. Coś trzasnęło z prawej strony. Wojownik znów wyciąg- nął kolty, ugiął kolana, uskakując w bok, by ukryć się przed przeciwnikiem. Ale to tylko Joshua ukazał się w otwartych drzwiach FOKI, ze smutkiem spoglądając na martwych żołnierzy. - Niewiele brakowało chłopie, bym strzelił - uświado mił mu Hickok. - Następnym razem nie pojawiaj się tak znienacka. Joshua machinalnie skinął głową, wciąż patrząc na le- żące ciała. - Znowu zabiłeś - rzekł. - Nie miałem wyboru - powiedział Hickok. - Albo ci faceci, albo ja. Jest tu gdzieś więcej tych głupków? - Raczej nie - odparł Joshua. - Od kiedy was zabrali, nie widziałem nikogo poza tymi czterema. - Dlaczego jeszcze tu tkwisz? Szef kazał ci zwiewać, jeśli coś nam się stanie. - Nie mogłem was tak po prostu zostawić! - I co robiłeś przez cały ten czas? - Modliłem się. Hickok podniósł brwi ze zdumienia. - Co takiego? - Modliłem się, by Stwórca wskazał mi drogę- objaś nił Josh. - Pytałem o Jego wolę. Chciałem się dowiedzieć, jakie mam podjąć działania. Czy powinienem przeciwsta wić się tym czterem strażnikom, czy... - Dobrze, że nie próbowałeś z nimi walczyć - prze rwał mu Hickok. - Na pewno by cię roznieśli. Josh ze smutkiem spojrzał na cztery trupy. - Już nigdy nikogo nie rozniosą. - Pewnie, że nie! - zawołał Hickok. - Posłuchaj, ma my przed sobą trudną podróż. Ostatnio żołnierze wlekli Blade'a i Geronimo na południe. Pojedziemy za nimi i uwolnimy naszych przyjaciół. - Tak po prostu? - Oczywiście - potwierdził Hickok. - Jak tego dokonasz? Jesteś tak optymistycznie nasta wiony do życia. Nie pojmuję, jak ci się to udaje. - Ja też cię nie rozumiem. - Dlaczego? - Masz być duchowym przywódcą Rodziny, no nie? Kimś, kto zna prawdę na temat życia i śmierci? I umie się zbliżyć do Boga? Dlaczego więc nie jesteś zawsze opty mistycznie i umie usposobiony? - zapytał Hickok. To pytanie zbiło Josha z tropu. Zaczął mówić, potem przerwał. - Daj spokój, chłopie. Nie mamy czasu na takie rozwa żania. Bierzmy broń wrogów i spływajmy stąd - zapropo nował Hickok. - Nie pochowamy ich? - zapytał Joshua. - Nigdy nie poddajesz się, co? - zaśmiał się rewolwe rowiec. - Oczywiście. - Josh patrzył, jak strzelec zbiera broń. - Nie oddamy im ostatniej posługi? - Nie. Kręci się tu mnóstwo dzikich zwierząt szukają cych pożywienia. Czyż to nie Duch stworzył je, żeby zja dały padlinę? Nie chciałbym pozbawiać ich obiadku, tak jak nie ośmieliłbym się odmawiać sensu porządkowi świata, a ty? Joshua uśmiechnął się. - Nie jesteś taki tępy, jakiego udajesz. - O rany! - wykrzyknął rewolwerowiec. - Co jest? - Nie ma tu tego cholernego Indiańca, żeby usłyszał! - Twarz Hickoka pojaśniała. - Daj mi to na piśmie, co? Geronimo nigdy mi nie uwierzy, jeśli nie dostarczę mu dowodu. Co ty na to, chłopie? - Chyba że zgodzę się ze zdaniem Geronima. Ty na prawdę jesteś wariatem! ROZDZIAŁ XI - To mi się nie podoba - stwierdził Geronimo. - Racja - rzekł Blade. Stali koło zachodniej bramy z Zahnerem, Niedźwie- dziem i Bertą, spoglądając na liczną grupę więźniów. Żołnierze pod dowództwem Jarvisa przez kilka godzin oddzielali od reszty jeńców kilkuset ludzi i ustawiali ich gęsto na niewielkiej przestrzeni, kilkadziesiąt stóp od pa- lisady. Brali w tym udział wszyscy żołnierze. Pięćdziesię- ciu strażników skierowało karabiny w wyselekcjonowaną gromadę, a reszta pilnowała porządku. - Co oni chcą zrobić? - niespokojnie zapytał Zahner. - Myślicie, że zamierzają partiami wywozić nas do Strefy Cywilizowanej? - Czy nikt tego nie zauważył? - odezwała się Berta. - Ci dranie oddzielili najstarszych i trochę młodzieży mię dzy dziesiątym a dwudziestym rokiem życia. Nie widzie liście tego? Blade wstrzymał się od komentarzy, gdyż nie chciał wzbudzać trwogi w sercach więźniów. O czym to Jarvis mówił? Zdaje się to, że mają dwustu jeńców za dużo? „Co zrobić z nadwyżką?" - pytał przecież pułkownik. Co za- mierzał zrobić ze stojącymi na zewnątrz biedakami? Jarvis i Rice podeszli do drutu kolczastego. - Idzie ich chrzaniony szef- mruknęła Berta. - Panie! Jak bardzo bym chciała powybijać mu te wyszczerzone zęby! - Nieodmiennie przyciągam twoją uwagę - odezwał się Jarvis na powitanie. - Nie czyń zła - miękko powiedział Blade. - Muszę. Wiesz, że muszę to zrobić. - Ale co? - wtrącił Zahner. - Co zamierzasz? Pułkownik splótł ręce za plecami, wypiął pierś i rzekł dumnie: - Możecie to traktować jako drugą lekcję pokazową. Pierwszą otrzymaliście, kiedy niektórym z was udało się prześlizgnąć pod ogrodzeniem. Było ich zdaje się pięć dziesiąt dwoje, tak? - Odwrócił się do Blade'a. - Czyżby im się to nie udało? - Zahner złapał Wojow nika za ramię. Ten spuścił wzrok i przecząco potrząsnął głową. Przy- wódca Nomadów obrócił się, jego oczy błyszczały niena- wiścią. - A niech cię wszyscy diabli! - krzyknął i rzucił się w kierunku Jarvisa, wyciągając ręce przez drut kolczasty. Pułkownik zręcznie uniknął ciosu i uśmiechnął się pod wąsem. - Na twoim miejscu uważałbym, co robię. Chyba że mam poprosić na zewnątrz więcej twoich ludzi? Zahner, nie zważając na ból, zacisnął dłonie na drucie, jego ramiona zadrżały, a z piersi dobył się przerażający jęk. - Świetnie! - zawołał Jarvis. - Jesteś pojętny. Chcę ci pokazać, że umiem to docenić. Patrz. Dał znak ręką i trzej żołnierze poprowadzili w stronę oddzielonej gromady pozbawionego broni i bladego jak ściana strażnika. - Zasnął na posterunku, pozwalając tamtym uciec - wyjaśnił Jarvis. Berta zrobiła krok do przodu i mocno zacisnęła pięści. - Lepiej nie rób tego, co zamierzasz - zagroziła. Jarvis wzruszył ramionami. - Strasznie się ciebie boję, dziwko! Może chcesz się do nich przyłączyć? - W każdej chwili! - Czemu nie? Ale cię rozczaruję, złotko! Pozostaniesz na widowni. - Nie musisz tego robić - radził Blade. - Możesz prze cież uwolnić część jeńców. Nikt się o tym nie dowie. - Bądź poważny! - obruszył się Jarvis. - Za kogo mnie bierzesz? Jestem żołnierzem i muszę wypełniać rozkazy. - Próbujesz się usprawiedliwiać? Jarvis uśmiechnął się tylko, po czym odwrócił się w stronę wyselekcjonowanej grupy jeńców, otoczonej przez pięćdziesięciu żołnierzy. - Proszę! - zawołał Zahner. - Błagam! Miej litość! Pułkownik spojrzał przez ramię. - Litują się tylko słabi. Jeżeli jeszcze tego nie zauwa żyłeś, powiem ci, że prawo do przetrwania mają tylko naj silniejsi! I my nimi jesteśmy! - stwierdził i skinął na ka pitana Rice'a. W momencie gdy więźniowie zorientowali się, co się zaraz stanie, zapadła zupełna cisza. - Ładuj! - krzyknął Rice. Blade wysunął się do przodu. - Jarvis, jeśli tylko będę miał okazję, dopilnuję osobi ście, żebyś otrzymał wszystko, na co zasłużyłeś! - Nie bierz sobie tego do serca - mruknął pułkownik przez ramię. - Zawodowcy powinni mieć całkiem obo jętny stosunek do prostaków. Musisz nauczyć się obiekty wizmu, Blade. Trochę mnie rozczarowałeś. Tyle słysza łem o twoich umiejętnościach, a teraz widzę, że nie jesteś wiele lepszy od tych żałosnych słabeuszy. - Cel! - wrzasnął Rice. Blade nigdy nie czuł się bardziej bezsilny. Wiedział, co ma się stać, i nie mógł temu zapobiec, nie potrafił ocalić bezbronnych ludzi przed śmiercią. Przez moment zdawało mu się, że będzie to typowa egzekucja wykonana przez pięćdziesięciu żołnierzy. Naraz usłyszał dochodzący z góry metaliczny trzask. Podniósł głowę i spojrzał na jedną z wież. Stało tam czte- rech żołnierzy. Jeden z nich wycelował karabin maszyno- wy do stojących na dole ludzi. Blade nie mógł z tej odle- głości rozpoznać rodzaju broni, ale wiedział, że najpra- wdopodobniej była ona okrutnie skuteczna. Jeżeli ta zbrodnicza machina ma zostać użyta, to żołnierze stoją tylko po to, by powstrzymać uciekinierów. - Panie oficerze - mamrotała Berta - nie pozwól im te go uczynić! - Ognia! - krzyknął Rice. Rozpoczęło się piekło. Uwięzieni za drutami ludzie bezsilnie patrzyli na prze- rażającą masakrę. Żołnierz otworzył ogień z wieży, rażąc długimi seriami stłoczonych na dole nieszczęśników. Wielu z nich roz- biegło się w panicznym strachu, chcąc ratować życie. Wy- dawało się, że przenikliwe krzyki nigdy nie umilkną. Otaczający gromadę strażnicy beznamiętnie strzelali do tych, którym udawało się oddalić choćby na dziesięć jardów. Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, byli bezli- tośnie mordowani. Kule bez przerwy trafiały w ofiary. Cierpienie wykrzywiało im twarze. Rozrywani długimi seriami nieszczęśnicy wili się w bólu, zanim padli na zie- mię martwi. Żołnierze nie wstrzymali ognia, strzelali do rannych. Pod wpływem siły pocisków ciała drgały i pod- skakiwały. Odnosiło się wrażenie, że masa trupów wciąż jeszcze żyje. A żołnierze ciągle strzelali i strzelali. W końcu zapadła cisza. Żołnierze podziwiali rezultaty rzezi, a więźniowie z przerażeniem patrzyli na krwawiące ciała krewnych i przyjaciół. - Teraz widzicie, że ze mną nie ma żartów! - krzyknął do jeńców pułkownik Jarvis. - Jeśli ktokolwiek będzie mi sprawiał kłopoty, potraktuję go dokładnie tak samo! - za groził, zwracając się do Zahnera i Niedźwiedzia: - Jeste ście przywódcami i w razie czego pociągnę was do odpo wiedzialności. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? - Jaśniej niż kiedykolwiek - odrzekł Zahner. - W porządku. - Jarvis kiwnął głową. - Blade, za go dzinę przyślę po ciebie kapitana Rice'a. Moi ludzie właś nie rozstawiają namiot, w którym podadzą nam obiad. - Skąd wiesz, że mam ochotę z tobą jeść? Jarvis już odchodził w stronę ciężarówki, ale jeszcze rzucił: - Przyjdziesz na pewno, choćby z ciekawości. Do zo baczenia za godzinę. - No dobra, chłopcy! - krzyknął Rice. - Robimy tu po rządek. Obiad będzie dopiero, gdy skończymy! - zawołał i zaczął wydawać odpowiednie rozkazy. - Jak ktokolwiek może coś wziąć do ust po... czymś takim? - spytał Blade. Wojownik po chwili odpowiedział: - Jarvis mówił mi, że mają około dwustu więźniów więcej, niż mogą pomieścić samochody. Teraz wszyscy się zmieszczą i armia nie będzie musiała trudzić się dwa razy. - Zabiję tego łajdaka! - poprzysięgła Berta. - Będziesz musiała stanąć w kolejce - odezwał się Blade. - Co to za historia z obiadem? - zapytał go Zahner. - Żebym to ja wiedział! Jarvis koniecznie chce się ze mną spotkać przy stole. Może chce się jeszcze czymś po- chwalić. - To dziwne... - Geronimo zmarszczył brwi. - Nad czym się zastanawiasz? - spytał Blade. - Może się mylę - wyjaśnił Indianin - ale mam wraże nie, że Jarvis traktuje nas, a zwłaszcza ciebie, jak byśmy byli jakimiś znakomitościami. - Nie zgadłeś - oznajmił Blade. - Jeszcze żyjemy, bo Samuel II ma ochotę osobiście nas uśmiercić. - Czy nie zauważyłeś, jak bardzo Jarvis stara się zro bić na tobie wrażenie? Jak bardzo zależy mu na tym, byś zaaprobował jego działania? Blade uśmiechnął się. - Czyżbyś ostatnio czytał podręczniki psychologii z naszej biblioteki? - Zamierzasz zjeść obiad z tym sukinsynem? - wtrąci ła się Berta. - Tak. - Zdrajca! - Nie mam wyboru. Jeśli odmówię, wyciągną mnie stąd siłą. Poza tym Jarvis miał rację. Jestem ciekawy. Mo że dowiem się czegoś, co pomoże nam w ucieczce. Niedźwiedź wskazał ręką ogrodzenie. - Jak można się stąd wydostać? Gdy tamci uciekli, żoł nierze podwoili straże. Popatrz na ich uzbrojenie! Nie da się ominąć tych drani! - Coś wymyślimy - zapewnił go Blade. - Jeśli się bar dzo chce, zawsze można znaleźć jakieś wyjście. - Wy, ludzie z Rodziny, uwielbiacie pleść banały - rozzłościła się Berta. - Jeśli zdaje ci się, że Blade jest banalny - wtrącił Ge ronimo - poczekaj tylko, aż wróci Hickok. Wtedy ich po równasz. - To nie do wiary! - mruknął ze złością Niedźwiedź. - Ty sobie po prostu żartujesz. - Humor jest pokarmem dla duszy - odparł Geronimo, zdumiony wybuchem sojusznika. Niedźwiedź był bardzo poruszony tym, co się przed chwilą stało. Blade próbował go jakoś uspokoić. - Jesteśmy Wojownikami i nieraz byliśmy świadkami przerażających scen. Jestem pewien, że ty też. Jeśli bę dziesz rozmyślał o otaczającej nas przemocy, to rozterka cię zniszczy. Staniesz się cyniczny i twardy. My żartuje my zawsze, nawet w najtrudniejszej sytuacji, by chronić naszą świadomość i nie dopuścić do emocjonalnej dege neracji. Koncentracja na weselszej stronie życia pozwala pokonać stres. - Chyba cię rozumiem - odparł Niedźwiedź -jednak tak żyć nie potrafię. Nie mogę przestać nagle o czymś my śleć. - My o tym nie zapominamy - poprawił go Geronimo. - Przemoc wywiera na nas nieprzyjemne wrażenie, tak jak na tobie. Ale walka to po prostu nasze zajęcie i już dawno nauczyliśmy się podchodzić do śmierci najspokoj niej jak tylko się da. Humor bardzo nam pomaga. Inaczej można by zwariować. - Popatrzcie, co oni robią! - odezwała się nagle Berta, wskazując coś palcem. Żołnierze ładowali ciała na ciężarówki, by je gdzieś wywieźć. Bez skrupułów przeszukiwali zwłoki, chcąc zdobyć jakieś wartościowe rzeczy. Zachowywali się zu- pełnie swobodnie, gadając i śmiejąc się przez cały czas. - Odpłacę za to Jarvisowi, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię - obiecywała Berta, po czym spojrzała na Blade'a. - Czy Joshua jest z wami? Dowódca upewnił się najpierw, że żaden z żołnierzy nie podsłuchuje i powiedział: - Tak, oczywiście. Ale czemu pytasz? - Dlatego że ostatnim razem opowiadał mi o waszym Bogu... - zaczęła Berta. - Nie możesz za wszystko winić Boga - powiedział Blade. - Ludzie nie zawsze robią to, czego Duch chce. Niektórzy śmiertelnicy zupełnie wykluczają go ze swego życia. - Może masz rację, ale ja nie jestem zupełnie przeko nana. Jeśli spotkałabym Josha, a on zacząłby mi gadać o Bogu, o tym, że żyjemy w świecie miłości, jak on to na zywa, i że wszyscy ludzie są braćmi i siostrami... - prze rwała, uśmiechając się do swoich myśli -... to, do diabła, wzięłabym tego faceta na stronę i dała mu po gębie. ROZDZIAŁ XII - Nie rozumiem... - Czego, chłopie? - Najpierw mówiłeś, że musimy się stąd jak najszyb ciej wydostać. Potem zmieniłeś zdanie i powiedziałeś, że zostaniemy na miejscu, dopóki się nie ściemni. Jest już zupełnie ciemno, a my wciąż tu tkwimy. Dlaczego? - py tał Josh siedzącego przy kierownicy FOKI Hickoka. - Czy nikt ci tego nie mówił, że jesteś strasznie nie cierpliwy? Zostaliśmy tu dłużej, bo chciałem zobaczyć czy odgłos strzałów kogoś zwabi. Na szczęście nikt sienie pokazał. - Więc? - To znaczy, że w pobliżu nie ma nikogo - wyjaśnił Hickok. - Żołnierze musieli coś zrobić z Pornami, Roga- sami i Nomadami, bo inaczej ci już dawno by się tu poja wili. - Aha! - Czekaliśmy do zmierzchu również dlatego, żeby ja dąc nie zwracać na siebie uwagi. - Ale czy nie będziesz musiał włączyć świateł, żeby poruszać się w nocy? - pytał znowu Joshua. - O rany! - I czy reflektory nie będą bardziej przyciągały uwagi niż jazda w biały dzień? - No... o tym nie pomyślałem - przyznał rewolwero wiec. - No cóż, spróbujemy czegoś nowego. - Nowego? - Aha! Nie włączymy świateł. Nikt nas nie zobaczy! - Czy to nie jest niebezpieczne? Co będzie, jeśli wje dziemy na jakiś głaz albo wpadniemy do dziury? - Odpręż się. Ja prowadzę, no nie? To dla mnie ciastko z kremem - uspokajał Josha Hickok. Mimo tych zapewnień trochę się jednak denerwował. Prowadził FOKĘ tylko parę razy i myśl o zniszczeniu wo- zu bojowego Rodziny nieco go niepokoiła. Joshua wyczuł obawy strzelca. - Właściwie możemy iść pieszo. - Musimy znaleźć Blade'a i Geronimo dziś w nocy, a nie w przyszłym roku. Josh usadowił się wygodnie w fotelu i powiedział: - Jestem gotów. - Nie popędzaj mnie! - krzyknął rewolwerowiec, gdyż właśnie próbował sobie przypomnieć, jak obsługuje się FOKĘ i uwaga Josha denerwowała go. - Już się nie odzywam. Hickok przekręcił kluczyk. Motor zaczął pracować. Kierowca sięgnął ręką do dźwigni zmiany biegów. - Zapowiada się niezła zabawa. No, ruszajmy - mruk nął i przesunął dźwignię. - Jesteś gotowy? - Tak. - No to jedziemy! - krzyknął Hickok i dodał gazu. FOKA gwałtownie ruszyła z miejsca. Do tyłu. - Cholera! - Kierowca ze złością nacisnął hamulec. Josh o mało nie rozbił głowy o przednią szybę. - Nigdy nie pojmę, dlaczego człowiek zrezygnował z koni, by jeździć takimi skomplikowanymi dziwolągami - skomentował zdarzenie Hickok. - Coś nie w porządku? - niby obojętnie zapytał Josh. - Wrzuciłem nie ten bieg, co trzeba, bo nic nie widzę. Chyba będę musiał włączyć światła. - Nie mam nic przeciwko temu. Hickok pokręcił gałką kontroli światła i tablica roz- dzielcza rozbłysła mnóstwem jasnych punkcików. - O rany! Tylko popatrz! - Na co? - Nie widzisz? Te światełka się palą, a reflektory nie. Świetnie. Teraz możemy jechać tak jak chciałem. - Wciąż nie zamierzasz włączyć świateł? - Pewnie, że nie. - Hickok spojrzał na dźwignię. - Po patrz na to. Ale ze mnie ciapa. Wrzuciłem wsteczny bieg, zamiast ruszyć do przodu. Co za numer! Joshua pomyślał tylko, że na szczęście z tyłu nie było żadnego drzewa i kiwnął głową. - Rzeczywiście. Tym razem strzelec zrobił wszystko jak trzeba. Uśmie- chnął się do swego kompana i ruszyli. Josh był przerażony i pragnął tylko znaleźć się w Domu z rodzicami i przy- jaciółmi. Czemu zgodził się na wariacką propozycję Pla- tona i został ambasadorem Rodziny? Hickok manewrował między namiotami Nomadów, kierując się na południe, wzdłuż jeziora. Jazda nie była tak trudna, gdyż będący w pełni księżyc nieźle oświetlał teren. Joshua odprężył się, podziwiając zręczność i refleks nowego kierowcy FOKI. - Nieźle ci idzie - powiedział. - Oczywiście - odparł Hickok, a po chwili opuścił szybę i usłyszał w niedalekich zaroślach charakterystycz ne pohukiwanie sowy. - Co zrobimy, gdy już odnajdziemy Blade'a i Geroni mo? - Uwolnimy ich - odparł rewolwerowiec. - A jeśli żołnierzy będzie więcej niż nas? - Od kiedy liczba wrogów powstrzymuje Wojownika? Josh z przerażeniem spojrzał na swego towarzysza. - Czy mogę ci coś powiedzieć? - zapytał bardzo po ważnym głosem. - No pewnie. Coś tak spochmurniał? - Nie zawsze się z sobą zgadzaliśmy. - To prawda. - Ale bardzo się cieszę, że jesteś taki, jaki jesteś. Być może stałeś się najlepszym Wojownikiem Rodziny. Wiele razy krytykowałem twoją obojętność na niektóre sprawy, często ganiłem cię za zbyt pochopne odbieranie ludziom życia. Ale doszedłem do wniosku, że nie chciałbym, byś był inny. - Czy to ma znaczyć, że mnie lubisz? - Oczywiście - potwierdził Josh. - Dzięki, chłopie! - Hickok pojaśniał. - Doceniam to. - Właściwie - ciągnął Joshua - nigdy nie było tak, że bym cię nie lubił. Po prostu nie mogłem zaakceptować rzeczywistości istniejącej poza naszym Domem. - Wiem, wiem. - Obawiam się, że szok, który przeżyłem w zetknięciu z przemocą, wpłynął niekorzystnie na moje kontakty z ludźmi, zwłaszcza z tobą. - Po co mi mówisz to wszystko? - Żebyś wiedział, jak się czuję. Nie chcę, byś mną gar dził, bo byłem czasami taki... głupi. - Nikt z nas tobą nie gardzi. Przyznaję, czepiałem się ciebie, gdyż nie mogłem znieść twojego biadolenia za każdym razem, kiedy kogoś zabiliśmy. Inaczej patrzymy na świat, ale to nie znaczy, że któryś z nas nie ma racji. Ty jesteś idealistą i podchodzisz do ludzi, nawet do nieznajo- mych, jak do braci i sióstr. Zawsze jesteś gotów wyciągnąć ku nim przyjazną dłoń. Dlatego Platon wyznaczył ciebie na ambasadora Rodziny. Ja natomiast jestem Wojownikiem i patrzę podejrzliwie na obcych, których spotykam poza Domem. Nie wierzę nikomu, dopóki nie przekonam się, że zasługuje na moje zaufanie. Jako Wojownik, który ma bronić Rodziny, muszę być taki. Prędzej zastrzelę kogoś, kto na mnie krzywo spojrzy, niż dam mu szansę, żeby mnie zaszedł od tyłu. Moje poglądy stanowią dokładne przeciwieństwo twojego spojrzenia na świat, ale mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. - Nigdy nie miałem do ciebie pretensji. - W porządku. Teraz, kiedy już wszystko wyjaśnili śmy, ruszajmy wytłuc tych padalców. ROZDZIAŁ XIII Kolumna samochodów wiozących żołnierzy znajdo- wała się pięć mil od Cytadeli, gdy do jednego z pojazdów nieoczekiwanie wsiadł dodatkowy pasażer. Po opuszczeniu rancza Masonów, Yama ruszył na po- łudnie, aż dotarł do autostrady numer osiemdziesiąt. Ruch był tam niewielki, najwyraźniej mieszkańcy Strefy Cywi- lizowanej nie mieli ochoty podróżować na zachód od Cheyenne. Wojownik szedł więc spokojnie, kierując się na południowy wschód, gdyż zamierzał dostać się do Cy- tadeli od strony południowej, żeby trudniej było odgad- nąć, skąd przybył, gdyby został pojmany. Gdy doszedł do autostrady numer dwadzieścia pięć, słońce skryło się już za horyzontem. Hałas, jaki robiły pojazdy, był niewiarygodny. Konwój składał się z rozmaitych samochodów. Były tam dżipy, transportery pełne żołnierzy, ciężarówki z amunicją i za- pasami, kilka hałaśliwych furgonetek i dwa czołgi, a także tuzin platform wiozących działa. Yama zastanawiał się, w jaki sposób niepostrzeżenie przyłączyć się do tego konwoju. Samochody jechały z prędkością czterdziestu mil na godzinę. W związku z tym próba wskoczenia w biegu na jeden z wozów była niezmiernie ryzykowna. Wojownik ponad godzinę sie- dział w ukryciu przy drodze i właśnie doszedł do wniosku, że musi jednak podjąć ryzyko, gdy Duch zaczął mu sprzyjać. Drugi czołg właśnie przejeżdżał koło Yamy. Motor warczał i zgrzytał ze starości, aż zakrztusił się, a nastę- pnie rozległ się głośny trzask. Czołg zadrżał, wydobywał się spod niego gęsty dym. Maszyna stanęła natychmiast, całkowicie blokując ruch. Jadące z przodu pojazdy nie za- trzymały się, nawet nie wiedząc o awarii czołgu. Jadące za nim platformy z wyrzutniami od razu zwolniły i stanęły. W ten sposób Yama znalazł się w pobliżu jednej z nich. W kabinie siedziało tylko dwóch ludzi, a na przyczepie stała jedynie wyrzutnia, okryta brezentową plandeką. - Co się dzieje, do diaska? - zapytał kierowca pier wszej platformy. Jeden z żołnierzy wyskoczył z czołgu i zawołał: - Zdaje się, że zatarliśmy silnik! Do diabła z tą kupą złomu! - Ze złości kopnął gąsienicę stalowego potwora. - Jeśli wkrótce nie oddadzą do użytku nowej fabryki broni, armia nie będzie warta funta kłaków. - Czy możecie przesunąć ten czołg na pobocze, żeby śmy mogli was objechać. - Oczywiście. Wrzucę tylko luz. Kiedy krzyknę, po pchnij trochę czołg. - W porządku. Yama spoglądał na drogę za pojazdem i z zadowole- niem zobaczył, że była pusta. Jednak korzystna sytuacja wkrótce się zmieni, bo nadjadą z południa kolejne wozy. Wielka szansa przepadnie. Czołgista krzyknął i pierwsza platforma ruszyła powoli do przodu, aż dotknęła czołgu zderzakiem. Powoli spy- chała kolosa na prawą stronę drogi, umożliwiając prze- jazd reszcie samochodów. - Dzięki! - zawołał człowiek z załogi czołgu, otwiera jąc klapę. - Kiedy już dojedziecie do Cytadeli, zawiadom ekipę techniczną, żeby łaskawie się do nas pofatygowali. Ta maszynka powinna być na chodzie podczas ataku. - Od razu powiadomię kogo trzeba - obiecał kierowca i ruszył naprzód, a za nim reszta kolumny. Yama czekał. Pierwsza platforma przejechała obok czołgu, ostro dodając gazu. Jeszcze nie teraz. Drugi samo- chód minął uszkodzonego kolosa. Wojownik wciąż cze- kał. Kolejne trzy wozy ruszyły z miejsca. Teraz! Yama wyskoczył zza drzewa. Spojrzał jeszcze przez ramię i do- strzegł w oddali zbliżające się światła. Biegł przez jakiś czas za samochodem, mając nadzieję, że żołnierzom nie przyjdzie do głowy spoglądać we wsteczne lusterko. Szybkość pojazdu dochodziła już do dziesięciu mil na go- dzinę, kiedy Wojownik wskoczył na brezentową plandekę, przykrywającą przewożoną wyrzutnię. Schował się pod brezent. Gdy dotarł do brzegu plandeki, uniósł go lekko i spojrzał w górę. Tylne okienko kabiny było otwarte. - ...żal mi załogi czołgu. Mechanicy będą dziś wie czór zajęci, więc ci biedacy zostaną poza Cytadelą aż do rana - mówił jeden z żołnierzy. - Dlaczego aż tyle wojska i sprzętu bierze udział w tej operacji? - odezwał się drugi, prawdopodobnie kierowca. - Angażuje się taką masę ludzi, żeby sprzątnąć bandę bał wanów na paru koniach. To zupełnie bez sensu. - Ci z Kawalerii mają więcej niż kilka koni. Słysza łem, że armia tych dzikusów składa się z siedmiuset jeźdźców. - O rety! A co może poradzić siedmiuset konnych przeciw naszemu uzbrojeniu, nawet gdybyśmy mieli zły dzień? - Znasz Samuela. Zawsze woli się zabezpieczyć. Zda je mi się, że tym razem planuje wybić Kawalerię do nogi za jednym zamachem. Nie chce pewnie, żeby powtórzyła się historia z Montany. - Niewiele brakowało, żeby nas tam pokonano. Gdyby nie Doktor i jego gaz... - Nie wiem, czy ci Indianie pobiliby nas, ale z pewno ścią utrzymaliby się w Kalispell o wiele dłużej. - Ciekawe, czy Samuel posłał Doktorowi list z po dziękowaniem. - Nie gadaj głupot. - Co cię ugryzło? - Nie żartuj sobie z nich. Oni wszędzie mają uszy. Mo gli nawet w naszym samochodzie zainstalować podsłuch - mówił żołnierz zalęknionym głosem. - Nie bądź babą. Zbadałem każdy centymetr kwadra towy tego wozu, zanim opuściliśmy Denver. Jest czysty jak łza. - Miejmy nadzieję. - Jestem tego pewny. - Słuchaj, nie możemy mówić o czymś innym? Gada nie o Samuelu i Doktorze działa mi na nerwy. - Dobra. Zdaje się, że dzisiejszej nocy sobie odpo czniemy, bo nie zamierzają nas nigdzie przerzucać aż do rana... - Gdzieś to usłyszał? - Mam swoje źródła informacji. W każdym razie, jeśli mamy wolną noc, może odwiedzilibyśmy pewną moją znajomą? Na pewno udzieliłaby nam zniżki. - No, nie wiem... - Co z tobą? Nerwy nie w porządku? Nie martw się, ona co miesiąc chodzi na badania do kliniki, zgodnie z rozporządzeniem rządu. Mówię ci, będzie nieźle! Ma największe... Yama przestał słuchać i wrócił myślą do zdobytych przed chwilą informacji. Samuel II gromadził siły prze- ciwko Kawalerii z Południowej Dakoty. Realizował swój plan podbicia wszystkich ziem, stanowiących kiedyś Sta- ny Zjednoczone Ameryki, Kawalerzyści zaś byli ostatnio głównymi sprzymierzeńcami Rodziny. Trzeba ich konie- cznie ostrzec! Ale jak? Samochód jechał coraz szybciej. Ze słów żołnierzy Yama wywnioskował, że armia używa bardzo starego sprzętu, może nawet sprzed trzeciej wojny światowej. Dlaczego rząd posługuje się takimi wra- kami? Czyżby Strefa Cywilizowana nie miała odpowie- dnio rozwiniętego przemysłu zbrojeniowego? Może brak tu złóż bogactw naturalnych? Yama odtwarzał w myśli obecny zasięg Strefy Cywilizowanej. Wiedział, że w jej skład wchodzą dawne stany Kansas, Nebraska, prawdo- podobnie duża część lub nawet całość stanów Wyoming i Colorado, wschodnia Arizona, Nowy Meksyk, Oklaho-ma, pomocna połowa Teksasu i od niedawna, po wypędzeniu Płaskich Głów, również większa część Montany. Całkiem duże terytorium. Ale jakie bogactwa naturalne tam są? Samuel potrzebuje różnych metali, żeby wytwarzać czołgi i inną broń. Czy takie surowce można wydobywać w Strefie Cywilizowanej? Yama uśmiechnął się sam do siebie. Być może trafił na informację, która ma decydujące znaczenie dla losów Rodziny. Samuel i Doktor nie są pewnie tak silni militamie, jak uważano w Rodzinie. Okazało się, że armia Strefy ma braki w uzbrojeniu. Yama znów spojrzał spod brezentu. Według stojącego przy autostradzie drogowskazu, konwój znajdował się dokładnie milę od Cytadeli. Czy każdy pojazd będzie dokładnie sprawdzony przy bramach? Przed podjęciem szpiegowskiej misji, Yama spędził wiele czasu w ogromnej bibliotece Rodziny i przejrzał wszystkie książki dotyczące tego regionu, a zwłaszcza Cheyenne. Niestety po trzeciej wojnie światowej miasto zostało zupełnie przebudowane. Masowo napływali ucie- kinierzy i przesiedleńcy. Przemieniono Cheyenne w pra- wdziwą twierdzę. Zbliżali się do pierwszych umocnień, które zrobiły na Yamie niesamowite wrażenie. Inżynierowie wznieśli masywny kamienny mur. Ota- czał on dokładnie całe miasto i miał wysokość czterdziestu, a grubość trzech stóp. Nad murem górowały działa i wieże obserwacyjne, umożliwiające żołnierzom lustro- wanie terenu do czterech mil w każdą stronę podczas do- brej pogody. Dostać się do Cytadeli można było przez cztery żelazne bramy. Armia miała nadzieję, że potężny mur wytrzyma nawet najsilniejszy atak. Do tej pory jednak nikt nie próbował zdobyć Cheyenne. Miasto nie zostało bezpośrednio rażone pociskiem nu- klearnym, a przewidywany atak lądowy Rosjan nie do- szedł do skutku. Cała Strefa Cywilizowana nie była ska- żona czerwoną zarazą. Nikt nie wiedział, dlaczego. Krą- żyły co prawda pogłoski, że armia rosyjska zamierzała zdobyć i okupować tylko wschodnią część kraju, docho- dząc do Missisipi. Te plotki jednak nie potwierdziły się, ponieważ wysłane na wschód patrole nigdy stamtąd nie wróciły. Konwój skręcił w prawo. Znak oznajmiał, że jadą po College Drive. Yama wyciągnął szyję i spoglądał na po- tężny mur, wznoszący się tuż przy drodze. Ciągnął się on kilka mil na zachód, otaczając też bazę sił powietrznych imienia Francisa Warrena i stację badawczą armii Stanów Zjednoczonych. Północna część muru biegła wzdłuż Four Mile Road, a wschodnia dwie mile za North College Drive. Kolumna znacznie zwolniła i wszystkie platformy sta- nęły rzędem przed bramą. Kierowca pierwszego samo- chodu rozmawiał ze strażnikiem. Yama z zadowoleniem spostrzegł, że następny pojazd znajdował się w odległości pół mili. - Lubię tu przyjeżdżać - mówił kierowca. - Denver jest przeludnione i zatłoczone. Tu ludzie mają trochę wię cej luzu. Wojownik zastanawiał się, o co chodzi żołnierzowi. - Pewnie - rzekł drugi. - Słyszałem, że na stałe miesz ka tu tylko sto tysięcy ludzi. Chciałbym kiedyś przepro wadzić się do Cheyenne, jeśli władza na to się zgodzi. - Ja też - powtórzył kierowca. Yama przeczołgał się do przodu i wyjrzał ostrożnie zza rogu kabiny. Kierowca pierwszego wozu wciąż jeszcze żartował ze strażnikiem. Ileż oni mogą gadać? Czas działał na niekorzyść Wojownika. Musi się przecież wydostać z Cytadeli przed świtem. W nocy może uda mu się wy- ślizgnąć, ale za dnia raczej nie przedostałby się przez ścisłą kontrolę. W końcu pierwszy wóz ruszył. Yama uśmiechnął się. Duch nadal mu sprzyjał. Strażni- cy nie sprawdzali pojazdów. Czemu mieliby to robić? Przez ponad sto lat Cytadela ani Strefa Cywilizowana nie zostały zaatakowane. Dlaczego mieliby spodziewać się kłopotów? Właśnie teraz? Drugi samochód wjechał do miasta. Wojownik ukrył się szybko, naciągając na siebie bre- zent. Wilkinsona trzymał w pogotowiu. Chwilę później ostatnia platforma powoli ruszyła. Pochyliła się lekko, gdy kierowca skręcił w lewo, by wjechać przez bramę do Cytadeli. - Hej! Jak się masz, Buck? - zapytał kierowca. - W porządku. Masz ochotę na piwko? - Przykro mi, nie dzisiaj. - No to umówimy się innym razem. Najwyraźniej jeden ze strażników był znajomym kie rowcy. Yama policzył do dwudziestu i podniósł brzeg plandeki. Był w Cytadeli! Platformy jechały na północ szeroką aleją pełną samo- chodów, głównie wojskowych. Po obu stronach biegły chodniki, którymi przewalały się tłumy ludzi. W każdym mieście tłok na chodniku jest niejednakowy o różnych po- rach dnia. Kiedy Yama przebywał w Domu, musiał jako Wojownik pracować na zmiany. Wyglądało na to, że taki sam system stosowano również w Cytadeli. To ułatwiało zadanie. W tłumie łatwo się ukryć. Konwój jechał przez jakiś czas na północ, często zwal- niając ze względu na duży ruch. W końcu samochody ostro skręciły w prawo i wjechały na bulwar Pershinga. Yama drgnął. Był prawie na miejscu, w pobliżu Cen- trum Biologicznego, królestwa nikczemnego Doktora. Je- den z wytworzonych tam stworów, Gremlin, przyłączył się do Rodziny i opisał dokładnie wnętrze Cytadeli. Stwór polemizował z Platonem, czy jest sens wysyłać Wojownika ze szpiegowską misją, ponieważ istnieją nikłe szansę, że uda mu się wydostać z Cheyenne. Kiedy Gremlin zro- zumiał, że Platona nie da się przekonać, powiedział mu, iż Wojownik powinien omijać Centrum Biologiczne. - O ile to będzie możliwe, tak? - Platon ostrzegł Yamę, gdy wyciągnął on krótką słomkę. Losowanie zdecydowa ło, który z Wojowników ma ruszyć na tę wyprawę. To tutaj jest Centrum Biologiczne! Siedmiopiętrowy budynek, zbudowany z czarnej syntetycznej substancji, znajdował się obok szpitala. Tak jak i reszta miasta, mocno oświetlony przez dziesiątki lamp ulicznych i reflekto- rów stojących na rogach ulic. Po czterech stronach Cen- trum rozciągały się wielkie parkingi, gdzie armia koncen- trowała swe siły, przygotowując się do ataku na Kawalerię z Południowej Dakoty. Rzędy samochodów zapełniały wszystkie cztery place. Dżipy, transportery, ciężarówki i inne pojazdy zgromadzono tu przed wyruszeniem na wyprawę. Platformy ustawiono na zachodnim parkingu. Yama przyczaił się pod brezentem i czekał. Usłyszał, że kierowca i jego towarzysz opuścili kabinę, następnie trzaskając drzwiami i gadając o niczym, odeszli. Do Wojownika do- chodził gwar ruchu ulicznego Cheyenne i jakieś krzyki, ale nie można było zrozumieć poszczególnych słów. Tak cicho, jak to tylko możliwe, Wojownik wyłonił się spod plandeki, by przeczołgać się na koniec wozu. Par- king dobrze oświetlono, ale na szczęście łatwo było ukryć się w cieniu samochodu. Yama rozejrzał się uważnie. W pobliżu nie widział nikogo, tylko ogromne ilości róż- norakiego sprzętu wojskowego. Wojownik wstał i ruszył w stronę kabiny. Gdzie się wszyscy podziali? Korzystali z ostatniej okazji do odpo- czynku przed wyruszeniem przeciw Kawalerii? Yama był zdumiony, jak nisko armia oceniała swoich przeciwni- ków. Dowódcy musieli być niezwykle pewni siebie. Ktoś jednak wciąż krzyczał. Yama ruszył w kierunku Centrum Biologicznego. Przypomniał sobie ostrzeżenie Gremlina, ale całkowicie je zlekceważył. To tu Doktor dokonywał operacji, produ- kował fantomy, swoją bandę morderców i monstrów. Wy- wierał przerażający wpływ na Sferę Cywilizowaną. Mó- wiło się, że jest prawie tak silny jak Samuel II. Niektórzy twierdzili nawet, że to on faktycznie sprawuje władzę, a Samuel jest tylko marionetką w jego ręku. Yama uważał, że nie może nie obejrzeć Centrum Bio- logicznego. Minął już kilka rzędów pojazdów i właśnie wychodził na otwartą przestrzeń, gdy zatrzymał go jakiś głos: - Hej! Poczekaj! Yama mocno ścisnął wilkinsona. - Hej! Do ciebie mówię! Wojownik odwrócił się, przygotowany do strzału. Pięt- naście jardów od niego stało pięciu żołnierzy. - Głuchy jesteś, czy co? - odezwał się jeden z nich. - Moim uszom nic nie dolega - odparł Yama, rozglą dając się uważnie, czy w pobliżu nie ma więcej intruzów. - Skąd się tu wziąłeś, dupku? ROZDZIAŁ XIV - Mam nadzieję, że ci smakowało. - Moje uznanie dla twojego kucharza. Co to było? Nigdy nie jadłem takiego mięsa. Pułkownik Jarvis rozparł się wygodnie na krześle, splótł dłonie na swym okrągłym brzuchu i powiedział: - Nigdy jeszcze nie jadłeś steku? Blade, siedzący po drugiej stronie stołu, odparł: - W Domu zwykle jadamy dziczyznę. Kiedyś, już dość dawno, jeden z naszych koni został rażony piorunem i przez krótki czas żywiliśmy się koniną, ale takiego mię sa jeszcze nie próbowałem. Z jakiego to zwierzęcia? - Z krowy. - Przywieźliście ją z Denver? Jarvis roześmiał się. - Nie. Bydło wszędzie się tu pęta. Spore stado pasie się nie dalej niż dziesięć mil od Dwumiasta. Dziś rano kaza łem moim ludziom ubić jedną sztukę. Wiesz, ranga ma swoje przywileje. - Teraz rozumiem. Pułkownik wyciągnął z kieszeni koszuli cienkie cygaro. - Zapalisz? - zapytał i wziął do ręki pudełko zapałek. - Nie. Nie palę. - Oczywiście. Jak zawsze nienaganny Wojownik, co? Nie masz żadnych nałogów? - A po co miałbym je mieć? Złe przyzwyczajenia osła biają sprawność i powodują zerwanie duchowej jedności ze Stwórcą. W Rodzinie nikt nie pali ani nie pije alkoholu, chociaż przed Wielkim Wybuchem było to popularne. - Wielki Wybuch? - powtórzył Jarvis i zaraz pokiwał głową. - Zapomniałem, że tak nazywacie trzecią wojnę światową. Całkiem ładnie. Chciałbym cię o coś zapytać. Chodzi o tego Stwórcę. Czy naprawdę wierzycie w Boga? Oczy Jarvisa zwęziły się. Z uwagą przypatrywał się Wojownikowi. - Chcesz mi powiedzieć, że jesteście ateistami? - Bóg nie istnieje. Wszyscy to wiedzą. Wiara w istoty nadprzyrodzone została zakazana. Za samo gadanie o Bo gu można wylądować w więzieniu. Blade był wyraźnie zdumiony. - Nie wiedziałem o tym. - Wiesz o Strefie Cywilizowanej mniej, niż ci się zdaje. - Ale jak można zakazać ludziom wierzyć w Stwórcę? - Po prostu ustala się takie prawo. - Przecież tak nie można! - Dlaczego nie? Rząd ma władzę, a kto ją sprawuje, może robić, co mu się podoba. Osiemdziesiąt lat temu zdelegalizowano wszelkie religie. Naukowcy ostatecznie dowiedli, że Bóg nie istnieje. Wybuch trzeciej wojny światowej dobitnie świadczy, że we wszechświecie nie ma miłości. Jak Bóg mógłby pozwolić na unicestwienie tylu ludzi? Nie, nie ma żadnego absolutu. - Nie możesz winić Boga za obłęd, w jaki popada lu dzkość! - Nie wiedziałem, że jesteś takim filozofem. - W Rodzinie mamy całkowitą wolność wyboru wiary. - Czy u was wszyscy wierzą w istotę nadprzyrodzoną? Blade skinął głową. - Zdumiewające! - wykrzyknął Jarvis. Wejście kapitana Rice'a gwałtownie przerwało rozmowę. - Pułkowniku! - O co chodzi? - zapytał Jarvis, obracając się na sie dzeniu. Rice podszedł bliżej, zasalutował i powiedział: - Właśnie wrócił patrol. - I...? - Znaleziono ludzi wysłanych za Hickokiem. Byli martwi. Doszli tylko do obozu Nomadów. Pozostawieni tam strażnicy również nie żyją, a dziwny wehikuł gdzieś przepadł - meldował kapitan. - Odnaleźliście jakieś ślady? - Nie. Wysłałem na poszukiwania dwa dżipy, ale nie ma jeszcze żadnych wiadomości. - Dobrze. Informuj mnie o wszystkim. - Jarvis odesłał swego podwładnego skinieniem ręki. - Okazuje się - mruknął, gdy Rice opuścił namiot - że Hickok sprawia więcej kłopotów, niż się spodziewałem. Dokąd mógł po jechać? - Mnie o to nie pytaj. - Znajdziemy go. Znając Hickoka, można domyślić się, że będzie próbował was ratować. Musimy czuwać. Myśli przelatywały przez głowę Blade'a jak wicher. A więc Hickok dotarł do FOKI! Świetnie! Jarvis miał ra- cję: rewolwerowiec przybędzie uwolnić przyjaciół. Żoł- nierze mają co prawda przewagę liczebną, ale żaden z wrogów nie zna możliwości bojowych FOKI. - O czym tak rozmyślasz? - Jarvis przerwał myśli Bla dej. - Myślałem o waszych dżipach - skłamał Wojownik. - Nie wiedziałem, że je macie. - Aż trzy. Wciąż patrolują okolicę. - Chciałem jeszcze o coś zapytać. W Thief River Falls zdobyliśmy wasze radio. Próbowaliśmy odbierać trans- misje, ale bezskutecznie. Dlaczego? Pułkownik roześmiał się. - Zmieniliśmy częstotliwość i czas nadawania, zgod nie z tajnym kodem. Tak więc szansę złapania odpowied niej fali są minimalne. - Rozumiem - potwierdził Blade. - Nie jesteśmy tacy tępi, za jakich nas uważacie - z dumą oświadczył Jarvis. - Teraz będę was zawsze doceniał - odparł Blade, my śląc o niedawnej masakrze. Pułkownik spojrzał przez ramię na ciemne już niebo. - Robi się późno, a mam jeszcze trochę pracy. Dzięku ję za przyjemną pogawędkę. Nieczęsto można porozma wiać na przyzwoitym poziomie. Właśnie przypomniałem sobie, że miałem ci coś pokazać - powiedział Jarvis, pod szedł do otworu namiotu i rozkazał coś jednemu ze straż ników. Blade rozglądał się bacznie. Na głównym maszcie na- miotu zawieszona była lampa, w jednym kącie leżał zwi- nięty śpiwór, a w drugim wymięty koc. Wojownik zasta- nawiał się, czy nie zabrać noża stołowego, ale szybko od- rzucił ten pomysł. - Poczekaj chwilę - odezwał się znów Jarvis, wciąż stojąc przy przejściu i czekając na powrót strażnika. - Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy je znalazłem. Chyba uzyskam za nie niezłą cenę. W pewnej chwili usłyszeli tupot i pułkownik wysunął rękę na zewnątrz. Blade spokojnie położył łokcie na stole i oparł brodę na dłoniach. - Popatrz no tylko! Czyż to nie cacka? Wojownik aż wyprostował się ze zdumienia. Pułkow nik trzymał w prawej ręce automatyczny karabinek com- mando z dziewięćdziesięcionabojowym magazynkiem, a w lewej dwie automatyczne vegi 45. - Widziałeś kiedyś coś takiego? Blade omal nie przytaknął. Była to jego broń wzięta ze zbrojowni Rodziny na poprzednią wyprawę Triady Alfy do Bliźniaczych Miast. Dostała się w ręce Czubków i uważał ją za straconą bezpowrotnie. - Skąd to masz? - zapytał Jarvisa. - Nie uwierzysz! Po pokonaniu Czubków przetrząsnę liśmy wszystkie kąty głównej kwatery tych wariatów. Je den z moich ludzi znalazł tę broń gdzieś na drugim piętrze szpitala. Nie mam zielonego pojęcia, skąd się tam wzięła, ale po powrocie do Strefy Cywilizowanej dostanę za nią niezłą sumkę. - Kto to kupi? - Ktokolwiek. Nie mogę oferować broni cywilom, bo im nie wolno jej posiadać, ale z wojskowymi to zupełnie inna sprawa. Wielu oficerów chciałoby mieć coś takiego. Wiesz, nie możemy teraz produkować broni. - Nic mi o tym nie mówiłeś. Pułkownik odłożył pistolet na koc i mruknął: - Moje konto w banku powiększy się o jakieś pięć dziesiąt tysięcy. Będę mógł... - Jarvis nagle przerwał. - To dziwne - dodał po chwili. - Co? - zapytał Blade, patrząc na wejście. Nie było widać strażników, pewnie stali gdzieś z boku. - Ten automat - powiedział w zamyśleniu Jarvis. Ukląkł, dokładnie obejrzał commando, po czym pod- niósł koc. Podekscytowany Wojownik chwycił się krawę- dzi stołu. A-l, dan wesson, arminius, henry Hickoka i re- szta broni Wojowników leżała na jednym stosie. - Spójrz! Automat, który wam zabraliśmy, i ten ze szpitala Czubków są prawie takie same. Czy to nie dziwne? - Oba wyglądają jak pistolet maszynowy thompson. - Pistolet maszynowy thompson? Tak, zdaje się, że czytałem o nim jakiś artykuł. O ile dobrze pamiętam, to cenny zabytek. Na pewno dużo wiesz na ten temat. - W bibliotece Rodziny cały dział dotyczy broni. - Nic dziwnego - odparł Jarvis i znów schował broń pod koc. - Lepiej już wracaj, bo twoi przyjaciele pomyślą, że ich zdradziłeś. - Wiedzą, że nigdy bym tego nie zrobił. Pułkownik dokładnie owijał broń kocem, odwrócony plecami do Blade'a. To była szansa! Mógłbym po cichu zabić ofiarę, odzy- skać broń... - Pułkowniku! - Ktoś krzyknął i zaraz potem Szczur wpadł do namiotu. Jarvis szybko wstał. Był najwyraźniej zły. - Jak śmiesz tu wchodzić bez pozwolenia! Jeden ze strażników zajrzał do środka. - Przepraszam, panie pułkowniku, ale prześlizgnął się koło nas, zanim zdążyłem zareagować. Oficer skinął strażnikowi ręką, a ten pospiesznie wy- szedł z namiotu. - Pytam raz jeszcze! Jak śmiesz pojawiać się tu bez mojej zgody!? Szczur nie zważał na groźny ton głosu oficera. - Właśnie dowiedziałem się, że ludzie wysłani za Hi- ckokiem nie żyją! Wiesz, co to znaczy? On tu przyjdzie! Już jest w drodze! - I co z tego? Co może zdziałać w pojedynkę przeciw ko wszystkim moim ludziom? Dlaczego nie poprosisz ka pitana Rice'a o drinka? Napij się, żeby trochę uspokoić nerwy, chłoptasiu. Zdrajca nerwowo zaciskał pięści. - Robisz wielki błąd, Jarvis! Powinieneś był zabić Hickoka i jego kompanów od razu, gdy tylko wpadli ci w ręce. A ty jesz sobie obiadek z Bladem! - Szczur zrobił krok w kierunku pułkownika. - Głupcze! Nie wiesz, jacy oni są niebezpieczni? Tylko czekają na okazję! - Ja też - warknął Jarvis i chwycił Szczura za koszulę, prawie podnosząc go z ziemi. - Jeśli chcesz zobaczyć, jak ją wykorzystam, mogę ci to zaraz zademonstrować! Wyglądało na to, że zdrajca stracił wigor. Zbladł i skulił się pod wpływem wściekłego wzroku oficera. - Puść mnie! Nie miałem nic złego na myśli! Napra wdę! - Zapamiętaj sobie moje słowa, mięczaku. Jeśli jesz cze raz wejdziesz mi w drogę, będzie to twoja ostatnia czynność w życiu! Czy wyrażam się dostatecznie jasno? Szczur trzy razy kiwnął głową. Jarvis pchnął go w kie- runku wyjścia. - Wynoś się! I pamiętaj, co mówiłem! - Tak jest! Bardzo przepraszam, panie pułkowniku! - mamrotał zdrajca wychodząc. - Obrzydliwy typ! - powiedział oficer ze złością. - Ten zarozumiały głupiec śmiał zepsuć mi humor! Moi lu dzie cię odprowadzą - zwrócił się do Blade'a A jutro rano wybierzemy się na małą przejażdżkę. Straż! Dwóch żołnierzy weszło do namiotu. - Zabrać tego człowieka z powrotem do obozu. Pilnuj cie go! Jeśli ucieknie, zapłacicie za to głową! - Chciałbym podziękować za... interesujący... wie czór. - Wykorzystaj czas, jaki ci pozostał - poradził puł kownik. - Mam przeczucie, że nie pożyjesz długo po wi zycie u Samuela. Blade zdumiał się nieostrożnością wroga. Jeśli tylko dwóch żołnierzy będzie prowadziło Wojownika do obozu, bez trudu ich pokona, wróci do namiotu i odzyska broń. - Stój! - krzyknął jeden ze strażników. Zza pobliskiej ciężarówki wyszło czterech żołnierzy. - Weźcie tego gada do obozu - rozkazał im. Jeden z eskortujących Blade'a ludzi pchnął go lufą ka- rabinu. - Naprzód! Wojownik szedł posłusznie, mając nadzieję, że zwie- dzie eskortę niewinnym zachowaniem. Bezmyślnie gapił się na księżyc, potem na ciężarówki, które stały w odle- głości piętnastu jardów i były najbliższym możliwym schronieniem. Gdyby udało się jeńcowi dostać do samo- chodów, miałby dobrą okazję do ucieczki. Przecież żoł- nierze nie strzelaliby do swoich własnych pojazdów. Dwaj szeregowcy szli obok niego, dwóch pozostałych tuż za nim. Blade zawahał się, przystanął i spojrzał na swoją lewą stopę. - Dlaczego się zatrzymujesz? - zapytał żołnierz, idący z lewej strony, po raz drugi popychając jeńca lufą. Blade poruszył nogą i podniósł stopę w górę. - Coś mi wpadło do mokasyna. Pewnie jakiś kamyk. - Ojej! Biedne dziecko! Malutki kamyczek rani stopkę wielkiego Wojownika? - zakpił żołnierz, a reszta eskorty wybuchnęła śmiechem. Blade uśmiechnął się pod nosem i uważnie lustrował okolicę. Obóz był doskonale oświetlony reflektorami z wież. Wielu żołnierzy piekło coś przy ogniskach lub po prostu odpoczywało. Ci, którzy stali najbliżej drutu kol- czastego, wyglądali najwyraźniej na znudzonych. Tylko strażnicy na wieżach bacznie obserwowali więźniów. Te- raz albo nigdy! - Ruszaj się! - warknął żołnierz z lewej. - Zdejmiesz sobie mokasyny za ogrodzeniem. Myślisz, że mamy ochotę przesiąknąć twoim smrodem? - Chyba nie - odparł Blade, stawiając nogę z powro tem na ziemi. - Chociaż byłoby to korzystne umocnienie waszego własnego odoru - dodał, licząc, że ta uwaga spowoduje kolejne pchnięcie lufą M-16. Tak się też stało. Wojownik wkroczył do akcji w tym samym momencie, kiedy poczuł dotknięcie karabinu. Lewym łokciem ude rzył żołnierza w nos, jednocześnie mocno chwycił lufę karabinu i wyrwał ją wrogowi, a jego towarzysza uderzył kolbą w twarz. Dwóch przeciwników miał z głowy. Idący z tyłu próbowali użyć broni. Blade rzucił się na jednego z nich. Kiedy padł, otaczając przeciwnika silnymi ramionami i przygniatając go do ziemi, zdążył jeszcze zauważyć obok namiotu dwóch żołnierzy. Byli oddaleni może o dziesięć jardów. Jeden z nich nagle spostrzegł, co się dzieje. Automatycznie zareagował, podniósł broń i strzelił krótką serię. Rozległ się urwany jęk, i ostatni z czterech eskortujących upadł na ziemię. Leżący pod Bladem żołnierz wciąż bezskutecznie pró- bował użyć M-16. Wojownik żelazną pięścią silnie ude- rzył wroga w twarz. Żołnierz momentalnie rozluźnił uchwyt, a Blade złapał karabin, ukląkł i nacisnął spust. Strażnicy namiotu ruszyli w stronę Wojownika, ale dłu- gie serie z M-16 trafiły ich prosto w piersi. Ciała aż od- rzuciło do tyłu, a po chwili padły na ziemię martwe. Blade wciąż klęczał, żeby trudniej go było trafić. Od strony ogrodzenia zbliżało się trzech żołnierzy. Ustawił lufę ukośnie, żeby nie trafić którego z jeńców i wystrzelił krótką serię. Wszyscy trzej wrogowie zostali trafieni w głowy i padli nieżywi. Nagle otworzył ogień karabin maszynowy z zachod- niej wieży. Blade przekoziołkował do tyłu; w miejsce, gdzie znajdował się przed chwilą, trafiały pociski, wznie- cając tumany kurzu. Huk wystrzałów zwabił coraz więcej żołnierzy. Wojownik czołgał się w stronę samochodów, zastana- wiając się, czy umknął obserwatorowi z wieży. Niestety tak się nie stało. Karabin znów zawarczał, a długie serie trafiały w ziemię cztery cale od Wojownika. Cholera! Blade podniósł się i pognał w kierunku ciężarówki. Dzieliło go od niej siedem jardów. Odwrócił się i strzelił celnie do jednego z czterech zbliżających się żołnierzy. Zobaczył, że wróg pada na ziemię. Obrócił się, dobiegł do samocho- dów i ukrył się pod jednym z nich. Wokół grzmiał nie- ustanny huk wystrzałów. - Nie mierzyć w ciężarówki, idioci! - wrzasnął Jarvis. - Bez nich nie będziemy mogli wrócić do domu! Otoczyć tego dupka i wykurzyć go stamtąd! Przeszukajcie wszy stkie samochody, jeśli będzie trzeba, ale złapcie go! Blade skulił się pod drugim pojazdem, kiedy żołnier- skie buty zatupały wokół niego. Otaczali go! Był w pułapce! - Przynieście latarki! - ktoś krzyknął. - Uważajcie - ostrzegł inny. Wojownik widział dookoła wiele butów! Niech to szlag trafi! A wolność była już tak blisko! - Słuchajcie! - wydzierał się pułkownik. - Słuchajcie! Nie obchodzi mnie, czego chce Samuel. Ale tamten drań, musi zginąć. Miesiąc płatnego urlopu dla tego, kto go znajdzie! - Słyszałeś? - spytał młody głos, dochodzący zza ka biny ciężarówki. - Pewnie! - odparł inny. - Ten cwaniak jest cholernie mocny. - Masz rację! ROZDZIAŁ XV Yama już zamierzał strzelić do nadchodzącego żołnie- rza, gdy ten nagle stanął, wyprostował się i zasalutował. - Przepraszam, panie poruczniku. Bardzo przepra szam! - powiedział i rzucił przez ramię do swoich towa rzyszy: - Oficer! To oficer! Grupka wojskowych natychmiast stanęła w postawie zasadniczej. - Nie wiedziałem, że jest pan porucznikiem - wyjaś niał jeden z nich - zanim się nie zbliżyłem. Nie śmiałbym nazwać pana dupkiem. - Mam nadzieję, że nie - Yama nie wyprowadzał męż czyzny z błędu - bo wiesz, gdzie byś wylądował. - Tak jest, panie poruczniku -wykrztusił żołnierz i z tru dem przełknął ślinę. - Jak się nazywasz? - Kapral Gardner, panie poruczniku. - Zdawało ci się, że kim jestem, co? - Po prostu jednym z nas, zwyczajnym żołnierzem! Myślałem, że mógłby pan nam pomóc ładować ciężarów kę, żebyśmy to mieli szybciej z głowy. Nie zauważyłem pańskich dystynkcji, do chwili kiedy już było za późno, panie poruczniku. Yama udawał, że podejmuje szybką decyzję. Przygryzł dolną wargę i potarł ręką brodę. - No tak, kapralu Gardner. Tym razem wam daruję, bo wszyscy mamy mnóstwo roboty przed wyprawą do Połu- dniowej Dakoty. Macie szczęście. Nie pociągnę cię do odpowiedzialności za niesubordynację. Kapral odetchnął głęboko. - Dziękuję, panie poruczniku. To się więcej nie powtó rzy. - Mam nadzieję - mruknął Yama i już chciał odcho dzić, kiedy jego uwagę przyciągnęły stojące w samocho dzie skrzynie. - Co wy tu ładujecie? - Materiały wybuchowe, panie poruczniku - wyjaśnił posłusznie Gardner. - To już ostatni wóz i będziemy mo gli trochę odpocząć. Do tej pory załadowaliśmy już cztery ciężarówki. Wie pan: granaty, nitrogliceryna, dynamit, miny oraz kilka rzadkich pocisków taktycznych z głowi cami termonuklearnymi o zasięgu dwóch kilometrów. Zdziwiony tymi nazwami Yama chciał dalej wypyty- wać. Zrezygnował jednak, by nie okazać ignorancji, która nie przystoi oficerowi. - Coś jeszcze, panie poruczniku? - zapytał Gardner, najwidoczniej chcąc czym prędzej zakończyć niemiłe dla niego spotkanie. - Nie, wracajcie do pracy - powiedział Yama. Ruszył znowu w kierunku Centrum Biologicznego, przystając w cieniu samochodów, by zmniejszyć pra- wdopodobieństwo kolejnego spotkania z żołnierzami. Na szczęście nie wpadł już na nikogo i zanim ochłonął, zna- lazł się koło wieżowca. Komuś, kto był przyzwyczajony do spokojnego życia w Domu, to miejsce wydawało się domem wariatów. Tłumy ludzi sunęły we wszystkich kierunkach, niektó- rzy przepychali się, chcąc szybciej dostać się do celu. Mężczyźni, kobiety i dzieci, cywile i wojskowi, niektórzy elegancko ubrani, inni w łachmanach, tworzyli jednolitą masę istot ludzkich, poruszających się tam i z powrotem, zajętych tylko i wyłącznie sobą. Yama ze zdumieniem przypatrywał się tłumowi. Dla- czego ci ludzie tak się spieszą? Speszony spojrzał na swoje buty, potem na chodnik. Popatrzył na prawie pusty parking, po którym między samochodami kręciło się jeszcze kilku żołnierzy. Nie mógł tego pojąć, dlaczego ludzie tłoczyli się na ciasnym chodniku, zamiast po prostu obejść go przez parking? To przecież jest zupełnie bez... Yama poczuł, że ktoś go obserwuje, więc powoli obró- cił się. Uważnie wpatrując się w przechodniów, mocno trzymał wilkinsa. Czy mu się tylko wydawało, czy... ? Tam! Wysoki mężczyzna w niebieskim mundurze i z pał- ką przy boku stał na niewielkim podwyższeniu, około trzech stóp nad chodnikiem. Piesi musieli przechodzić obok tego człowieka, który uważnie wpatrywał się w su- nący poniżej jego stanowiska tłum. Yama czuł, że ten policjant wpatruje się w niego i za- stanawiał się, czy popełnił jakiś błąd. Nie mógł przecież wszystkiego zepsuć, nie teraz, kiedy był już blisko celu! Czy powinien tak po prostu wejść na chodnik i ukryć się w tłumie przed wzrokiem policjanta? A jeśli funkcjona- riusz podniesie alarm? Problem wkrótce się rozwiązał. Jakiś żołnierz pojawił się po lewej stronie parkingu i podążył w kierunku chod- nika. Wojownik śledził jego ruchy kątem oka i ruszył w tę samą stronę, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Żołnierz nie wahał się, wszedł na trotuar i zatrzymał się niedaleko policjanta. W tym miejscu chodnik zwężał się. Szeregowiec przystanął, cierpliwie czekając, aż będzie mógł przejść. Nagle strumień przechodniów zatrzymał się, robiąc wolne miejsce. Żołnierz znikł Yamie z oczu. Wojownik odkrył w ulicznym ruchu pewną prawidło- wość. Ludzie, którzy szli dalej od niego, podążali w lewo, a stojący na bliższej połowie chodnika w prawo. Przemie- szczali się więc zgodnie z pewnym porządkiem, choć na początku trudno było go odkryć. Wojownik zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Krzyk, zasłyszany wcześniej, wciąż dochodził do jego uszu. Ya- ma zaczął w końcu rozróżniać poszczególne słowa. Ro- zumiał je teraz doskonale, a nawet zauważył, skąd dobie- gają. Jakieś trzydzieści jardów od niego stał wysoki meta- lowy słup z umieszczonym na szczycie głośnikiem. - .. .aresztowany za zaśmiecanie miejsc publicznych - oznajmiał chrapliwy głos - obywatel Alfred E. Bradbury. Aresztowana za zakłócanie ruchu drogowego - obywatel ka Norma T. Putz. Aresztowani za palenie - obywatele: T.S. Doyle, Mary B. Martin i Werren O. Sanderson. Na tym kończymy dzisiejszy „Kącik Kryminalny". Następne wiadomości za trzydzieści minut. Pamiętajcie! „W Sa muelu nasza nadzieja". Yama, jak gdyby nigdy nic, szedł w stronę chodnika rozważając w myślach wszystkie te nowe widoki i dźwięki. - ...czas na „Wiadomości Strefy Cywilizowanej" - skrzeczał głośnik. - Prosto z Denver mówi wasz reporter Walter Carruthers! Potem nastąpiła chwila przerwy i zaraz rozległ się głę- boki, męski głos: - Dobry wieczór, drodzy obywatele. Za- pamiętajcie ten dzień, gdyż przejdzie on do historii. Sa- muel w swej nieskończonej mądrości zdecydował się resocjalizować barbarzyńców z dawnej Południowej Da- koty. Jak wiecie, gdyż słuchacie wszystkich raportów, re- negaci z bandy Kawalerzystów zostali już zresocjalizo-wani dla ich własnego dobra. Cała Strefa Cywilizowana zgadza się z naszym znakomitym przywódcą. Pokój i sta- bilizacja mogą przyjść dopiero wtedy, gdy odzyskamy to, co było nasze. Jednakże z powodu rosnących kosztów kampanii zmniejszone zostaną przydziały żywności i in- nych produktów. Każdy obywatel będzie otrzymywał jedną uncję czekolady co trzy, a nie co dwa miesiące. Karty wstępu do kina będą wydawane po sumiennym przepra- cowaniu osiemdziesięciu godzin, nie zaś po siedemdzie- sięciu pięciu... Yama doszedł do chodnika i przystanął. Wciąż starał się znaleźć jakiś sens w zasłyszanych informacjach. - .. .a teraz Diana Evans i najświeższe wiadomości! Policjant wciąż nie spuszczał wzroku z Wojownika. - ...z Topeki w stanie Kansas donoszą o nikczemnej zbrodni, popełnionej dziś wieczór! Policja do spraw mo ralności doniosła, że aresztowano dziewięć osób zaanga żowanych w ruch antyaborcyjny, znany jako „Oddech ży cia" - pięciu mężczyzn i cztery kobiety. Oskarżeni przy znają się do przerażających działań przeciwko Strefie Cywilizowanej. Ich przestępstwa polegały na anonimo wym rozprowadzaniu pism antyaborcyjnych wśród cię żarnych kobiet, na wypisywaniu anarchistycznych sloga nów na budynkach publicznych i prywatnych. Zbrodnia rze zaszczepiali zbrodniczy obłęd przez wysyłanie pism religijnych pocztą publiczną. Oskarżyciel stwierdził, że z pewnością cała dziewiątka zostanie skazana na karę śmierci. Z kolei w Tulsie, Oklahoma, czworo dzieci z ra dością odbierze od władz miasta Obywatelską Nagrodę Miesiąca. Te dzielne maluchy skontaktowały się z Od działem Zapobiegania Zbrodniom i zadenuncjowały ro dziców, którzy stale odmawiali modlitwę przed jedze niem, co jest przestępstwem dziewiątej kategorii. Mali obywatele dostaną do podziału całe dwa tysiące! Gratula cje dla dzieci z Tulsy, które mają odwagę szanować pra- wo. Pamiętajcie: zapobieganie zbrodniom rozpoczyna się w domu! Yama przestał słuchać. Zupełnie zgubił się w tym beł- kocie. Policja pilnująca moralności? Denuncjowanie własnych rodziców? To było takie obce jego doświadcze- niom, że czuł się jak na innej planecie. Nie mógł jednak marnować czasu na rozmyślania. Niepokoił się zachowa- niem gapiącego się policjanta. Wojownik nie mógł już dłużej zwlekać, musiał wreszcie ruszyć z miejsca, bo po- licjant może chcieć zbadać, dlaczego oficer zachowuje się tak dziwnie. Yama wziął głęboki oddech i czekał na wolne przejście. Policjant pochylił się, uważnie przypatrując się siwemu mężczyźnie. Głośnik nagle zamilkł. Yama zobaczył w tłumie zmianę. Z głośnika wydobył się niesamowity wrzask. Jeden, drugi, trzeci. Ludzie na chodniku natychmiast na to zare- agowali. Zatrzymali się i zaczęli się tłoczyć po obu stro- nach schodów prowadzących do Centrum Biologicznego, robiąc szerokie przejście między jego drzwiami a parkin- giem. Wojownik wpatrywał się w czarny budynek instytutu. Kiedy wreszcie drzwi się otworzyły, ukazały koszmarną grupę stworów, dwoma rzędami równo maszerujących w dół. Dziesięciu, dwudziestu trzydziestu... Yama w końcu przestał liczyć. Dziwolągi zeszły spokojnie na chodnik i bez przeszkód skręciły w lewo. Jak Doktor je stworzył? Wojownik dobrze znał Grem-lina, przyjaźnił się z nim, ale nie mógł przyzwyczaić się do wytworów inżynierii genetycznej, zwłaszcza że mogły one z nim rozmawiać lub jeść. Albo go pożreć. Wszystkie stworzenia z Genetycznego Ośrodka Roz- poznawczego - w skrócie GOR - poruszały się w postawie wyprostowanej, ale inne podobieństwa między nimi trudno było zauważyć. Stwory wysokie i niskie, owłosione i pokryte łuską! Większość z nich bardziej przypominała zwierzęta niż istoty ludzkie. Niektóre miały ogromne uszy albo wystające kły, jeszcze innym złowrogo błyszczały czerwone oczy lub sterczały pazury. Każdy stwór, zwany GOREM nosił na biodrach przepaskę ze skóry lub tkaniny, a na szyi miał metalową obręcz, przez którą Doktor kontrolował czynności GORÓW i karał ich wstrząsami elektrycznymi w razie nieposłuszeństwa. Wszystkie stwory były niezwykle silne, a ich zmysły działały jak u zwierząt. Zgodnie z tym, co mówił Gremlin, w GOR żyło tysiąc pięćset takich fantomów. Z tłumu wydobył się cichy pomruk. Na szczycie scho- dów stanęła imponująca postać. Szczupły, wysoki męż- czyzna górował wyraźnie nad otoczeniem. Ubrany był w długi biały płaszcz, okrywający go od stóp do głów. Głęboko osadzone oczy błyszczały jakimś wewnętrznym blaskiem. Uśmiechał się szeroko, ukazując dwa rzędy drobnych, niezwykle ostrych zębów, a ciemne gęste włosy opadały mu lekko na czoło. Nikt nie musiał go Yamie przedstawiać. Wojownik instynktownie wyczuł, że to Do- ktor. Obok niego szła młoda kobieta w brązowym płaszczu. Miała oryginalną urodę, żółtą skórę i oczy koloru lawendy. Doktor i jego świta zeszli po schodach i podążyli w le- wo. Za nimi maszerowała duża grupa gorowców. Pochód zamykało czterdziestu żołnierzy, uzbrojonych w karabiny M-16. Z głośnika znów dobyły się jakieś wrzaski. Tymczasem ostatni żołnierz zniknął za rogiem. Yama pomyślał, że tej szansy nie może stracić. Prze- chodnie wracali na chodniki w zupełnym nieładzie. Wo- jownik szybko wszedł w tłum i dotarł do schodów. Jeszcze mocniej ścisnął w ręku wilkinsona, poczuł, jak scimi-tar przesuwa mu się lekko pod koszulą, i skierował się w stronę drzwi. - Obywatelu, proszę poczekać! - krzyknął ktoś za j ego plecami. Yama obrócił się powoli i zobaczył idącego ku niemu policjanta. Jak powinien zachować się wojskowy w obe- cności stróża porządku? Chyba nie powinien traktować go z góry. - Czym mogę służyć? - grzecznie zapytał Wojownik. Niebieska czapka policjanta zsunęła się nieco, siwiejące bokobrody falowały na lekkim wietrze. Brązowe oczy z uwagą wpatrywały się w nieznajomego. - Właśnie zauważyłem, że pan zawrócił. Czy mogę w czymś pomóc? Coś nie w porządku? Yama w myśli karcił się za brak samokontroli. - Nie, skądże. Trochę źle się czuję, to wszystko. Boli mnie żołądek. - Radziłbym pójść do lekarza. - Mam właśnie taki zamiar. Dziękuję. Policjant skinął głową na pożegnanie i odszedł. Yama stanął pod drzwiami instytutu. - Proszę mi jeszcze powiedzieć, obywatelu, z jakim oddziałem przybyliście? Jak oni nazywają swoje formacje? Wojownik przypo- mniał sobie rozmowę z Sethem. - Zostałem przydzielony do oddziałów pomocniczych Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego - odparł i ze złością spojrzał na policjanta. - Po co te głupie pytania? Mam tu sprawy do załatwienia, a tracę tylko czas. Wyczuł, że policjant go o coś podejrzewa, choć nie mo- że niczego dowieść. Usilnie próbował dojść, co mu w tym dziwnym oficerze nie pasuje, ale bez skutku. Przeprosił go więc i odszedł. Wojownik od niechcenia skinął głową, podszedł do drzwi, pchnął je i znalazł się w osławionym Centrum Bio- logicznym. ROZDZIAŁ XVI FOKA stała wśród drzew, około sto jardów od obozu. - Mamy szczęście, że te dżipy na nas nie wpadły - odezwał się Josh. - Widzisz? Jesteś teraz zadowolony, że jechałem bez świateł? - To był niezwykle pomyślny zbieg okoliczności. - Josh - mruknął Hickok - jak znów będziemy się gdzieś razem wybierali, przypomnij mi, żebym zabrał z sobą słownik. - Dlaczego? - Żebym, do cholery, mógł zrozumieć chociaż połowę tego, co mówisz. - Nie rób ze mnie wariata. Przecież uczyłeś się w tej samej szkole, co Blade, Geronimo i ja. Jestem pewny, że dysponujesz takim samym słownictwem jak my. - Tylko tego nie rozpowiadaj. Nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli, jaki jestem mądry. Josh spojrzał w kierunku obozu. - Co robimy? Hickok podparł brodę. - Właśnie o tym myślę. Nasi przyjaciele są tam uwię zieni. Wszędzie kręci się mnóstwo żołdaków i musimy dokładnie zaplanować, jak się ich pozbyć. - Co możemy im zrobić? - Mamy to maleństwo - Hickok pogłaskał tablicę roz dzielczą. - Słyszałem o wielkim odkryciu - rzekł Joshua. - Pla ton powiedział mi, że Carpenter uzbroił FOKĘ i pozostawił tajną, zaszyfrowaną instrukcję obsługi. Czy to prawda? - No pewnie! Blade ją odczytał. - Nawet ten cud techniki został skażony tchnieniem wojny - westchnął Josh. - To niezłe! Masz ołówek, żebym mógł sobie zapisać twoją złotą myśl? Josh zupełnie zignorował tę uwagę. - Jakie uzbrojenie posiada FOKA? Strzelec wskazał cztery przyciski pośrodku tablicy roz- dzielczej. - Pamiętasz? Platon nigdy nie pozwalał nam ich doty kać, bo nie wiedział, do czego służą, a nie chciał, żeby śmy przypadkiem zniszczyli pojazd. - Pamiętam. - Świetnie. Guzik z literą „M" może uruchomić pięć- dziesięciokalibrowe karabiny maszynowe, ukryte w ru chomych komorach pod oboma przednimi światłami. Jed no naciśnięcie i metalowe osłony zaczną się rozsuwać. - I co się wtedy stanie? - Karabiny automatycznie otworzą ogień. Więc nie ru szaj tego guzika, kiedy wychodzę na dwór się wysikać! - Postaram się. - Drugi przycisk, z oznaczoną literą „P", kontroluje działanie pocisku ziemia-powietrze, który jest zamonto wany na dachu, nad głową kierowcy. Możemy nim na przykład... zestrzelić wrony lub strącać orzechy z drzew. - Nie żartuj! - O co ty mnie posądzasz! - obruszył się Hickok. - Kolejny przycisk „O" uruchamia miotacz ognia. Ta zaba wka ukryta jest za przednim zderzakiem. Potrafi pluć og niem na odległość dwudziestu stóp. - Niesamowite! - Tak mówili. Ostatni guzik„R" służy do uruchomie nia wyrzutni rakietowej. To cudo znajduje się gdzieś nad miotaczem, pośrodku maski. Znaleźliśmy cały magazyn amunicji, rakiet i zbiorników paliwa do miotacza oraz je szcze kilka instrukcji. - Masz niezłą pamięć, ale może byśmy już ruszyli? - O co ci chodzi? Nie rozumiem. - W naszej bibliotece są rozmaite książki dotyczące uzbrojenia - powoli mówił Josh. - Jak te rakiety mieszczą się w FOCE? - Chciałbyś mieć tu rakietę na Marsa? Sprzęt w FOCE jest zminiaturyzowany. Czytałem, że przed Wielkim Wy buchem rozwinęła się taka technologia, że terrorysta mógł schować bombę atomową do kieszeni. Wyobrażasz sobie? - Mam nadzieję, że Fundator nie umieścił pocisku nu klearnego. Jak myślisz? - niewinnie zapytał Josh. Hickok wyprostował się gwałtownie. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - powiedział, wpatrując się uważnie we wszystkie przyciski. - Nie. To niemożliwe. Wiedzielibyśmy, gdyby znajdowało się tu coś takiego. - Innego sprzętu też przedtem nie umieliśmy używać - zauważył Josh. Rewolwerowiec nie chciał odpowiedzieć, gdyż jego uwagę przykuło zamieszanie koło ogrodzenia. - O, rany! Popatrz tam! Josh spojrzał we wskazanym kierunku. Był najwyraźniej zaniepokojony. - Co tam się dzieje? Słychać wystrzały! - To Blade. - Skąd wiesz? - Ty jesteś Wróżem, więc powiedz mi, kto tam działa?! - Teraz mam niewłaściwe warunki. Do prawidłowego odbioru fal potrzebna mi cisza. - Zdaje się, chłopie, że nieprędko będzie tu cicho - stwierdził Hickok, a następnie włączył silnik i światła. - Co robisz? Zobaczą nas! - Nieważne. Wreszcie rozpoczyna się zabawa! - Zabawa? Rewolwerowiec wyjechał zza drzew na drogę. - Pokażemy tym żartownisiom, co potrafią Wojownicy! - A co ja mam robić? - nerwowo zapytał Josh. - Siedź spokojnie i odpręż się. Karoseria FOKI jest kuloodporna, więc raczej nas nie postrzelą. Fundator twierdził, że i opony są prawie niezniszczalne, bo wyko nano je z jakiejś syntetycznej mazi. To będzie ciastko z kremem - dodał rozgorączkowany Hickok. Josh skulił się na siedzeniu. - Dobry Ojcze - zaczął się cicho modlić - chroń Twe dzieci w godzinie walki... Hickok przeciął drogę i dodał gazu. - ... i prowadź nas w tej trudnej chwili. Nie chcemy tego robić... - Zetrzemy ich na proch! - krzyknął rewolwerowiec. - ... ale pozostajemy zawsze, we wszystkich naszych poczynaniach wykonawcami Twojej woli. Amen. FOKA podążała w stronę obozu z prędkością pięćdzie- sięciu mil na godzinę. - Czy mamy jakiś plan? - zapytał Josh. - To jest to! - wrzeszczał Hickok, pełen energii i entu zjazmu. - My albo oni! Wróż potrząsnął głową. - Dobry Duchu! - szeptał po cichu. - Zostałem za mknięty w wojskowym pojeździe z zupełnym wariatem! ROZDZIAŁ XVII Blade usłyszał dochodzący z północy odgłos strzału i zaraz potem ziemia zadrżała od potężnego wybuchu. Otaczające Wojownika buty rozproszyły się, żołnierze biegali we wszystkich kierunkach. Ktoś wydawał rozkazy. W miarę jak wzmagał się huk wybuchu, ludzie krzyczeli coraz głośniej. Co tu się dzieje? Blade ostrożnie doczołgał się do pier- wszej ciężarówki i wyjrzał zza koła. Był świadkiem ogól- nego zamieszania i zniszczenia. Dookoła unosił się gęsty dym. Żołnierze strzelali na oślep. Północna wieża strażni- cza stała w płomieniach. Wojownik wypełz z ukrycia i uważnie się rozejrzał. W najbliższym otoczeniu nie było nikogo. Żołnierz przy karabinie maszynowym na zachod- niej wieży strzelał do jakiegoś niewidocznego wśród dymu celu. Nagle ukazała się FOKA w całej okazałości. Jej karabiny ostrzeliwały teren na zachód od ogrodzenia, kładąc żołnierzy pokotem. Tego mógł dokonać tylko Hickok! Blade podniósł się i pobiegł w stronę namiotu. Strzelec z rozmysłem ściągał na siebie cały ogień, by żołnierze skupili uwagę wyłącznie na FOCE. Sądząc po huku wystrzałów, osiągnął to, o co mu chodziło. Ale kiedy Blade dobiegł już do namiotu, dym nieco się przerzedził i ukazał pułkownika Jarvisa, z determinacją dzierżącego w dłoniach potężne commando. Nie było gdzie się przed nim ukryć. Wojownik rzucił się na oficera z wy- ciągniętymi rękoma, nie zważając, że Jarvis próbował strzelić. - Ty draniu! - warknął pułkownik, gdy obaj wpadli do wnętrza namiotu. Polecieli prosto na stół, który przewrócił się pod ich ciężarem. Za chwilę tarzali się już po ziemi. Jarvis wciąż trzymał commando i próbował kolbą uderzyć Wojownika w głowę. - Ty draniu! - powtarzał wciąż niskim, chrapliwym głosem. Oczy wychodziły mu na wierzch, żyły na skro niach nabrzmiały z wysiłku. Gdy Blade upadł na plecy, Jarvis z całej siły przygniótł go do ziemi. Gdzie jest ten zielony koc? Na prawo czy na lewo? Wo- jownik naprężył mięśnie i z całej siły odepchnął Jarvisa. Ten wpadł na jakieś krzesło i runął na ziemię. Teraz! Blade przeturlał się przez prawe ramię i znalazł się blisko koca. Odchylił go. Tak! Były tam! Jego drogo- cenne noże bowie błysnęły w świetle lampy. Jarvis wyjął je z pochew, by podziwiać niezwykle precyzyjną robotę rzemieślnika, i położył obok reszty zdobytej broni. Groźne w skutkach zaniedbanie. Jarvis podniósł sięjuż na kolana, wycelował do Blade'a i położył palec na spuście. Wojownik złapał jeden z noży i ukląkł. Za późno. Pułkownik z wyraźnym zadowoleniem mierzył prosto w pierś przeciwnika. Ten zastygł w bezruchu, przewidując, że za chwilę seria pocisków przeszyje jego ciało. - Myliłem się co do ciebie - szydził Jarvis, delektując się zwycięstwem. -Nie potrafisz mi dorównać! Jesteś taki sam jak wszyscy! Dzika świnia! Jakaś ostatnia wiado mość dla Samuela? Blade uparcie wpatrywał się w lufę commando. Czy to możliwe? - Mam wiadomość dla ciebie - oznajmił. Jarvis był zdumiony. - Dla mnie? O co chodzi? - Wyczyściłeś go? - Nie rozumiem - pułkownik był najwyraźniej zakło potany. - O co ci chodzi? Blade ruchem głowy wskazał commando. - Czy go wyczyściłeś? Zaciął się, kiedy ostatni raz go używałem - powiedział. Jarvis skrzywił się. - Głupcze! Myślisz, że tak łatwo mnie nabierzesz? Masz mnie za idiotę? Wojownik uśmiechnął się i skinął głową. Oficer po- czerwieniał i nacisnął spust. Bez skutku. - Czy taka odpowiedź ci wystarczy? - szydził Blade. Pułkownik z wściekłością raz po raz naciskał spust. Jeniec podniósł się, trzymając nóż w prawej ręce. Ofi- cer rzucił commando na ziemię i patrzył na zbliżającego się Wojownika szeroko otwartymi oczyma, bezgłośnie poruszając wargami. - Żałuję, że nie mogę cię potraktować tak, jak na to za sługujesz - twardym głosem powiedział Blade. - Ten cios musi wystarczyć. Jarvis spróbował podnieść ręce w obronnym geście, ale potężny Wojownik silnym pchnięciem rozpruł mu brzuch. Pułkownik zacharczał i chwycił rękojeść noża. - To za wszystkich niewinnych ludzi, których dzisiaj zamordowałeś! - oznajmił Blade i wyjął nóż z rany. Ostatnim widokiem, jaki oficer miał przed oczyma, za- nim zapadł w ciemność, były jego własne wnętrzności wypływające na ziemię. Blade rozejrzał się. Dochodzące z zewnątrz krzyki przywróciły go do rzeczywistości. Pomyślał o Hickoku. Zbierał szybko broń zgromadzoną pod kocem. Jego wzrok padł na commando. - Pułkowniku Jarvis! - ktoś krzyczał na zewnątrz. - Pułkowniku Jarvis! Blade przyklęknął i wziął karabin. Wyjął magazynek i znalazł blokującą strzały kulę. - Panie pułkowniku! Commando naładowano amunicją do A-l i dlatego broń się zacięła. - Pułkowniku Jarvis! - głos zabrzmiał jeszcze bliżej. Gotowy do akcji Blade stanął na wprost wejścia, non- szalancko trzymając commando w jednej, a A-l w dru- giej ręce. - Pułkowniku! Jakiś żołnierz wpadł z krzykiem do namiotu. Zauważywszy Wojownika, próbował użyć M-16, ale nie zdążył. Commando zawarczało, drżąc w ręce Blade'a, a długie serie przeszły ciało przybysza na wylot. Zwy- cięzca czym prędzej wypadł na zewnątrz. Dwie wieże strażnicze - północna i zachodnia - stały w ogniu. FOKA znalazła się w kręgu żołnierzy, którzy strzelali i rzucali w pojazd czym popadło. Blade przebiegł przez pole. Strzelał szybko do poja- wiających się przed nim żołnierzy. Nie mogli się oni na- wet zorientować, kto ich atakuje. Czterech szeregowców zajętych było ładowaniem broni. Jeden z nich spostrzegł Wojownika i ostrzegł swych towarzyszy. Wszyscy czterej obrócili się i zostali ścięci serią pocisków. Przez następne kilka sekund kolejnych dziewięciu przeciwników padło w kałuże własnej krwi. Coś uderzyło Blade'a w lewe ramię, powodując okro- pny ból i upływ krwi. Wojownik nie miał czasu przejmo- wać się raną, był skoncentrowany na swojej akcji. Na wzgórzu po lewej pojawiła się kolejna grupka żoł- nierzy, więc ugiął kolana, przygotował commando, choć wątpił, że uda mu się pokonać wrogów, strzelając tylko jedną ręką. Zbliżało się przynajmniej dziesięciu męż- czyzn. Gdy mijali FOKĘ, rozległ się syk i błękitny pod- much objął całą grupkę płomieniem. Przedśmiertne okrzyki były przerażające. Blade rozejrzał się i był zdumiony, że żołnierze wyco- fali się i nie walczyli do końca. Ziemia była usłana dzie- siątkami trupów. Z niektórych, mocno podziurawionych ciał, wciąż obficie płynęła krew, inne przypominały upie- czone na rożnie mięso. Okropny smród unosił się nad po- bojowiskiem. Wojownik wyprostował się. Brzęczało mu w uszach. Słyszał przerażające jęki dochodzące ze wszystkich stron. Widział już wiele bitew i walk, ale jeszcze nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. Po raz pierwszy poczuł smak wojny totalnej i czuł się dziwnie nieswojo, podchodząc do FOKI. Drzwi pojazdu otwarły się gwałtownie i wypadł z nich Hickok z pytonami w dłoniach. - Cieszę się, że ci się udało - powiedział Blade. - My ślałem już, że pojechałeś na wakacje. Rewolwerowiec ostrożnie podszedł do przyjaciela, wciąż gotów odeprzeć niespodziewany atak. Miał zaciś- nięte usta i dziwny wyraz twarzy. - Coś nie tak? - odezwał się znowu Blade. - Tak - odrzekł Hickok. - Nie podoba mi się to. - Co ci się nie podoba? Strzelec wskazał ręką FOKĘ. - To nie była uczciwa walka. Nie daliśmy przeciwni- kom żadnej szansy! Musiałem tylko siedzieć tam i naci- skać guziki, a sprzątnąłem dziesiątki ludzi! Masakra... Widziałeś miotacz ognia? Ci faceci zostali zmasakrowani! - powtórzył. - Lubię stanąć z wrogiem twarzą w twarz i walczyć jeden na jednego. To mój ideał uczciwej walki. A tu była zwyczajna rzeź. Dowódca rozumiał, o co chodziło strzelcowi. Podzielał jego zdanie. Trzasnęły drzwi i pojawił się Josh. - Blade! - krzyknął. - Nic ci nie jest? Zapytany potarł lewe ramię. - Niezupełnie. Dostałem w rękę- odparł. - Zaraz ci opatrzę - powiedział Josh i zawrócił. - Moja apteczka jest w FOCE. Widziałeś to? - zapytał, uśmiecha jąc się i wskazując pole. - Ale co? - Widziałeś akcję Hickoka? - dopytywał się Josh. - Czyż nie był nadzwyczajny? Prowadził FOKĘ jak facho wiec! Te wszystkie strzały i wybuchy to jego dzieło! Wro gowie nawet nas nie tknęli! Zdumiewające! Z tymi słowy Josh wszedł do FOKI. Blade pytająco spojrzał na Hickoka. - Nie gap się tak na mnie, chłopie! - krzyknął strzelec. - Ja nie mam z tym nic wspólnego. Nasz prorok sam stwierdził, że mnie lubi. - Lubi cię? - Pewnie! Właśnie takiego, jakim jestem - powiedział Hickok i przerwał, obserwując jedno z leżących nie opo dal ciał, czy aby się nie ruszy. Oczywiście, nawet nie drgnęło. - Jak tam skrzydełko? - zapytał swego dowódcę. - Zdaje się, że kula przeszyła je na wylot - odparł Bla de, spoglądając na ranę. - Z tobą wszystko w porządku? - Nawet nas nie tknęli! Fundator wpadł na dobry po- mysł, projektując FOKĘ. Te pieniądze zostały dobrze wy- korzystane. Plastykowa karoseria wozu jest praktycznie niezniszczalna. Pociski jej nie drasnęły. Słyszeliśmy, jak się odbijały, brzmiało to jak brzęczenia roju wściekłych szerszeni, ale na naszym pudle nie został ani jeden ślad. - Na wieżach mieli trochę cięższej broni. - Widziałem! Nieźle zakołysało FOKĄ po paru se riach, dlatego najpierw zaatakowałem wieże. Mieliśmy szczęście. Gdyby wrogowie użyli granatów lub wyrzutni przeciwpancernych, wszystko mogło wyglądać inaczej. Blade spojrzał w kierunku FOKI, zastanawiając się, co tak długo zatrzymuje Wróżą wewnątrz pojazdu. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że Joshowi spodobała się walka - powiedział w końcu. - Pewnie trochę blaguje. - Dlaczego? Hickok upewnił się, że prorok wciąż przebywa w FO- CE i zaczął wyjaśniać sytuację: - Wydaje mu się, że może nam udowodnić, jak bardzo jest nam potrzebny. Zauważył, iż trochę działał nam na nerwy i w ten sposób próbuje się zrehabilitować. Cicho! Idzie. Josh biegł do nich ze skórzaną apteczką w prawej ręce. - W końcu ją znalazłem! - krzyknął radośnie. - Zsu nęła się pod siedzenie. Pokaż to ramię. Nad polem walki snuły się cienkie smużki dymu. Hi- ckok spojrzał w stronę obozu. - Czy ona tam jest?-zapytał. - Tak - odparł Blade. - Czeka na ciebie z utęsknie niem. - Może zostawmy tam jeńców przez całą noc? - za proponował strzelec. - Wytłumaczymy, że byliśmy zbyt zajęci identyfikacją ciał. Blade parsknął śmiechem, ale zaraz syknął i odrucho- wo cofnął ramię, gdy Josh dotknął rany. - To się nie uda - powiedział. - Dlaczego? - spytał Hickok. W tym momencie z obozu doleciał ich donośny, męski głos: - Jeśli pewna osoba nie ruszy swojego grubego tyłka, żeby nas w tej chwili uwolnić, opowiem komuś historyj kę, którą nasz wybawca wolałby zachować w tajemnicy. Dotarło?! - Przeklęty Indianiec! - krzyknął Hickok, ale ruszył pędem w stronę obozu. Joshua przecierał ranę Blade'a czystym płótnem, umo- czonym w ziołowym wywarze. - Czy dobrze domyślam się, kto krzyczał? - Tak - potwierdził dowódca. Josh roześmiał się szczerze. - Co cię tak bawi? - zapytał Blade. - Ostatnio zauważyłem, że jesteście, chłopaki, strasz nie rozrywkowi. ROZDZIAŁ XVIII Wokół wieżowca nie było straży. Yama zawahał się, wchodząc do Centrum Biologiczne- go. Zupełny brak ochrony mógł zdziwić każdego. Wo- jownik pomyślał, że trudno by znaleźć kogoś tak głupiego, kto napadłby na Doktora i jego Genetyczny Oddział Rozpoznawczy - GOR. Sądząc po urządzeniu parteru, budynek musiał być skomplikowanym labiryntem. Z małego holu recepcyjne- go wiodło we wszystkie strony jedenaście szerokich ko- rytarzy. Niedaleko drzwi stało biurko, a przy nim krzesło, ale nikt na nim nie siedział. Gdzie się podziali ludzie? Coś zawyło, więc Yama obrócił się natychmiast. Pomyślał, że nie należy oceniać Strefy Cywilizowanej kryteriami myślenia członków Rodziny. Po lewej stronie zauważył czworo drzwi bez klamek lub gałek. Nad każdym wejściem widniał podświetlany pasek z napisem składającym się z liter i cyfr: P-S-P-l-2-3-4-5-6-7-D. Co to znaczy? Litera „P" nad drugimi drzwiami nagle rozbłysła. Dał się słyszeć szmer, drzwi rozsunęły się i ukazał się w nich genetyczny mutant. Yama zauważył tablicę informacyjną i ruszył w jej kie- runku, próbując zachowywać się jak najbardziej naturalnie. Gremlin nazywał takie stwory gorowcami. Potwór mierzył sześć stóp. Jego skóra pokryta była brązowymi łuskami, a pomiędzy palcami nóg miał błonę pławną. Para ogromnych czerwonych oczu patrzyła tępo spod krza- czastych brwi, a małe, wąskie usta nieustannie się wy- krzywiały. Wojownik podszedł do tablicy i ustawił się tak, by móc obserwować ruchy mutanta. Stwór doszedł do drzwi, ro- zejrzał się wokół i zatrzymał wzrok na Yamie. - Czy Doktor już wyszedł? - zapytał grzmiącym głosem. - Tak, przed chwileczką - grzecznie odparł Yama, ma jąc nadzieję, że jego słowa brzmiały zupełnie zwyczajnie. - Do diabła! Będę musiał go złapać, gdy wróci z ban kietu! - Monstrum zakręciło się na pięcie i zniknęło w jednym z korytarzy. Bankiet? Yama spojrzał teraz na duże ogłoszenie wy- wieszone na tablicy: „DO CAŁEGO PERSONELU: WSZYSCY ZOBOWIĄZANI SĄ DO UCZESTNIC- TWA W OFICJALNYM BANKIECIE NA CZEŚĆ NA- SZEGO WSPANIAŁEGO PRZYWÓDCY DZIŚ WIE- CZOREM O DWUDZIESTEJ PIERWSZEJ. KOLUM- NA POWITALNA USTAWIA SIĘ O GODZINIE DWUDZIESTEJ. WSZYSCY POWINNI BYĆ NA SWOICH MIEJSCACH NIE PÓŹNIEJ NIŻ O DWU- DZIESTEJ TRZYDZIEŚCI. MIEJSCE: CENTRUM KULTURY. OBECNOŚĆ OBOWIĄZKOWA!" Pod tym ogłoszeniem widniało kolejne: „DO CAŁE- GO PERSONELU! PARADA ZACZYNA SIĘ O SZÓ- STEJ. NA CZEŚĆ WIZYTY SAMUELA II, JAKO CZĘŚĆ PRZYGOTOWAŃ DO WYPRAWY NA KA- WALERIĘ. WSZYSTKIE SŁUŻBY WOJSKOWE, TAKŻE POMOCNICZE, POWINNY SIĘ STAWIĆ W PEŁNYM UMUNDUROWANIU. OBECNOŚĆ OBOWIĄZKOWA!" Yama w zamyśleniu potarł brodę. O ile dobrze zrozu- miał, Samuel II bawił właśnie w Cheyenne na bankiecie w Centrum Kultury. Ta wizyta była związana z atakiem na Kawalerię, który miał rozpocząć się następnego dnia. Jeśli cały personel Centrum Biologicznego zobowiązano do uczestnictwa w uroczystościach, mogło to znaczyć, że w budynku prawdopodobnie nie ma służb specjalnych Doktora. Im mniej ludzi będzie kręciło się po budynku, tym łatwiej Wojownik wykona zadanie. Yama zaczął za- stanawiać się, w którą stronę ruszyć. Spojrzał przypad- kiem za siebie i zamarł. Natrętny policjant wrócił w asyście sześciu żołnierzy. Znajdowali się już w połowie schodów. Wojownik ruszył w stronę recepcji, dziękując w duchu twórcom, że drzwi były zrobione z materiału podobnego do tworzywa, z jakiego wykonano FOKĘ. Ze środka tak zabezpieczonego pomieszczenia można patrzeć na zew- nątrz, gdy z zewnątrz nic nie widać. Dokąd uciekać? Zde- cydował przypadek. Yama chciał iść na lewo, ale usłyszał dochodzącą z tej strony głośną rozmowę. Ktoś nadchodził. Wojownik czuł się jak w pułapce. Znalazł się w dziwnym labiryncie ko- rytarzy, między prowadzonymi przez policjanta żołnie- rzami a tablicą informacyjną. A po lewej stronie... No właśnie! Yama rzucił się w kierunku drzwi bez klamek. Jedne z nich były otwarte i wciąż świeciła się nad nimi li- tera „P". Nagle Wojownikowi coś przyszło do głowy. Przypo- mniał sobie szkolne czasy i lekcje na temat życia przed trzecią wojną światową, zwłaszcza opisy maszyn kon- struowanych przez człowieka. Książka z biblioteki leżała zwykle otwarta na stole nauczyciela, ukazując zdjęcia rozmaitych cudów techniki. W ten sposób uczniowie po- znali samoloty odrzutowe, autobusy, pociągi, samochody osobowe i ciężarowe, motocykle i skutery śnieżne oraz coś całkiem nieprawdopodobnego -jeżdżące szafki. Ya-ma próbował sobie przypomnieć, jak one się nazywały. Termin zaczynał się na literę „W"... Windy! Wojownik wpadł do otwartej windy. Zauważył na gu- ziczkach taką samą serię liter i cyfr, jaka widniała na zew- nątrz. Ciekawe, czy urządzenie działa? Policjant i żołnierze już dochodzili do wejścia. Yama szybko nacisnął najniższy guzik, oznaczony literą „P". Drzwi natychmiast zasunęły się, a winda drgnęła i zaczęła zjeżdżać w dół. Dokąd go wiozła? Poruszała się cicho i spokojnie. Gdy drzwi zamknęły się, górne „P" zaświeciło jaśniej. Zgasło jednak po kilku sekundach, gdy zapalił się przycisk oznaczony literą „S". Potem rozbłysło najniżej położone „P". Co te litery ozna- czały? Winda nagle stanęła i drzwi otworzyły się same. Yama, spodziewając się jakiegoś niebezpieczeństwa, szybko podniósł broń. Przed nim ciągnął się długi korytarz, roz- widlający się na końcu. Ściany były zrobione z żużlo- wych bloków. Sufit pomalowano na biało, a na ziemi leżał czerwony dywan. W pobliżu nikt się nie kręcił. Yama wyszedł z windy i spostrzegł po obu stronach ko- rytarza pozamykane drzwi. Pierwsze, które minął, miały wywieszkę informującą, że rezyduje za nimi dozorca. Zdaje się, że nie jego Wojownik szukał. Na kolejnych drzwiach widniał napis „Laboratorium". Yama nacisnął klamkę. Ostrożnie zajrzał do środka, nie bardzo wiedząc, czego ma się spodziewać. Zobaczył wielką salę ze stołami, na których leżały roz- maite przyrządy medyczne. Pracowało przy nich wiele osób, głównie tworów Genetycznego Oddziału Rozpo- znawczego. Mutanci robili doświadczenia. Niektórzy ob- serwowali dymiące probówki, inni mieszali chemikalia, a grupka pracująca najbliżej wejścia właśnie dokonywała sekcji zwłok pudla. Yama cichutko zamknął drzwi, zanim ktokolwiek zdążył go zauważyć. Zdał sobie sprawę, że znalazł się najpra- wdopodobniej w samym sercu imperium Doktora. Następne drzwi prowadziły do małego pokoiku, w któ- rym stały tylko biurko, dwa krzesła i szafka na dokumenty. Nikogo nie było w środku, a tabliczka informowała, że biuro należy do jakiejś Klarysy. Wojownik bez przeszkód dotarł do kolejnych drzwi. Były zamknięte na klucz, a na wysokości wzroku widniał jasnoczerwony prostokąt z napisem: „Nie wchodzić!" Ciekawe, co też mogło znajdować się w środku? Yama przyklęknął i sprawdził zamek. Mógłby go przestrzelić, ale to niepotrzebnie zwróciłoby uwagę pracowników in- stytutu. Użycie wytrycha zabrałoby zbyt dużo czasu, a na dodatek zostawiłoby ślady. Nagle Wojownik usłyszał ra- dosne pogwizdywanie. Podniósł się i wbiegł do pokoju Klarysy, pozostawiając niewielką szparę w drzwiach, by móc obserwować, co się dzieje. Na korytarzu pojawił się mężczyzna w białym far- tuchu, w ręku trzymał butelkę wypełnioną czerwonym płynem. Doszedł do tajemniczych drzwi, wyjął z kieszeni klucz i wszedł do środka. Yama odczekał chwilę, opuścił kryjówkę i powoli wślizgnął się do otwartego teraz pokoju. Ani śladu czło- wieka w białym fartuchu. Pomieszczenie było ogromne i wypełnione rzędami stołów. Stały na nich wielkie szklane naczynia, wypełnione przezroczystą cieczą i czymś je- szcze. .. Co to mogło być? Wojownik podszedł do najbliż- szego stołu, patrząc uważnie na dochodzące do naczynia rurki, które biegły w górę wzdłuż jakiegoś pręta, a znajdo- wały ujście we wnętrzu dziwnego urządzenia, ustawione- go na środku. Sięgało ono prawie do sufitu. Całe pęki ru- rek dołączono do górnej części maszyny, a dolna była peł- na dziwacznych przycisków, gałek i różnokolorowych światełek. Człowiek w białym fartuchu wciąż się nie pojawiał. Yama zajrzał do wnętrza najbliżej stojącego naczynia. Pomimo że ciecz była przezroczysta, na brzegach tworzyła się piana, która utrudniała obserwację tego, co znajdo- wało się w środku. Dopiero po kilku sekundach Wojow- nik zdał sobie sprawę, na co patrzy. To niemożliwe! Wojownicy potrafili w każdej sytuacji zachować stoi- cki spokój, nie pozwalali sobie na publiczne okazywanie uczuć. Zwykle potrzebny był wielki szok, by wywołać u przeszkolonych do walki ludzi jakąś widoczną reakcję. Tym razem Yama otworzył usta i wytrzeszczył oczy. Ma- chinalnie cofnął się dwa kroki. Opanowało go obrzydze- nie i o mało nie dostał mdłości. Straszliwy widok wstrząs- nął dzielnym człowiekiem. Jak każdy członek Rodziny był on bardzo religijny. Za- łożyciel Domu i jego Fundator, Kurt Carpenter, także głę- boko wierzył w Boga. Opracował program wychowania religijnego dla wszystkich członków Rodziny. Doszedł bowiem do wniosku, że wiara jest niezbędna, by człowiek osiągnął rozwój moralny i duchowy. Chciał jednak omi- nąć sformalizowane dogmaty doktryny powierzchownej wiary, tak częstej w przedwojennym społeczeństwie. W związku z tym każdy miał prawo do własnego świato- poglądu, a ustalenie oficjalnej religii Rodziny zostało su- rowo zabronione. Pomimo to istniały pewne ogólne zasady wiary. Głoszono istnienie Boga, Istoty Nadprzyrodzonej, Boskiego Światła, Drogi, Allaha czy jak tam każdy według swojego uznania nazywał Stwórcę wszechświata. Wszyscy godzili się z faktem, że śmiertelnik jest w du- chowy sposób związany z innymi ludźmi i należy do wielkiej, powszechnej rodziny. Dlatego uznawano życie za cenny dar, który należy traktować z niezwykłym sza- cunkiem. Tak też został wychowany Yama. Nic więc dziwnego, że wstrząsnął nim widok zawartości naczynia. Znajdowało się tam niemowlę, może sześciomiesięczne. Podłączone do sześciu rurek unosiło się na powierzchni cieczy. Yama nie mógł się przemóc, by spojrzeć na nie jeszcze raz. O czym to mówił Seth Mason? Że Doktor pije krew? Czyżby nie była to tylko plotka? W jednej z rurek łączą- cych niemowlę z maszyną bulgotała czerwona ciecz! Co to wszystko miało znaczyć? Doktor... - Co tu robisz, do diabła? Wojownik obrócił się. Trzy stopnie za nim stał mężczy- zna w białym fartuchu. Oparł ręce na biodrach i patrzył na intruza ze złością. - Co ty tu robisz? - powtórzył pytanie. - Cholera, do brze wiesz, że osobom postronnym przebywanie na tym terenie jest surowo wzbronione! Pokaż mi swoją przepu stkę! - Już pokazuję - odparł pokornie Yama i podszedł do przeciwnika z wilkinsonem w wyciągniętej ręce. - Mo żesz to na chwilę potrzymać? Mężczyzna wziął broń i wciąż uważnie wpatrywał się w nieznanego oficera. - Wiem, że gdzieś ją tu miałem - powiedział Wojow nik, lewą ręką sięgając do kieszeni spodni, a prawą dra piąc się w głowę. - Pospiesz się! - wrzeszczał tamten. Yama położył prawą rękę na karku, odwiązał pasek przytrzymujący scimitar i złapał rękojeść, zanim broń zdążyła się osunąć niżej. Cały czas szperał drugą ręką w kieszeni. - Masz przepustkę czy nie? Wojownik wyjął z kieszeni monetę. - Mam coś takiego - powiedział. - Dolara? - zapytał ze zdziwieniem mężczyzna. - Słu chaj, człowieku! Lepiej szybko wyciągnij przepustkę, bo te żarty źle się dla ciebie skończą! - Kto wie, dla kogo - mruknął pod nosem Yama i rzu cił monetę. Człowiek w fartuchu spojrzał na toczący się w jego kierunku krążek. - Podnieś to... - zaczął, próbując znów wyrazić swój gniew. Yama trzymał już miecz nad głową laboranta. Zamach- nął się, ostrze ze świstem opadło, prawie odcinając głowę od reszty ciała. Mężczyzna chciał jeszcze złapać powie- trze, zamachał rękoma i upadł, a krew obfitym strumie- niem lała się na podłogę. Yama wytarł scimitar w fartuch zabitego i umieścił broń z powrotem pod koszulą, przywiązawszy rękojeść skórzanym paskiem. Co zrobić z ciałem? Rozejrzał się uważnie, ale nie znalazł odpowiedniego miejsca na ukry- cie zwłok. Szafki były zbyt małe, by wepchnąć do którejś z nich dorosłego mężczyznę. Wrzucić ciało do jednego z naczyń? To też nie był zbyt dobry pomysł. W końcu Wojownik zaciągnął trupa za stojącą po środku sali wielką machinę. To musiało wystarczyć. W kieszeniach ofiary Yama znalazł pęk kluczy na me- talowym kółku oraz garść monet z napisami: „W imię Sa- muela", „W Samuelu nasza nadzieja". Na metalowych krążkach wybito różne liczby: jedynkę, piątkę i dziesiąt- kę. Wyjął też portfel, ale schował go do kieszeni, postana- wiając przejrzeć zawartość, gdy znajdzie chwilę czasu. Co powinien zrobić z tymi niemowlętami? W zamyśleniu sięgnął po swojego wilkinsona. Doszedł do wniosku, że teraz nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji. Otarł karabin z krwi. Jeśli będzie kontynuował poszukiwania, to może trafić na pokój, w którym Doktor trzymał papiery. Gdzieś tu muszą być przecież dokumenty wyjaśniające, co się dzieje w tej przerażającej sali! Yama ostrożnie opuścił pomieszczenie i zamknął drzwi na klucz. Na korytarzu nie spotkał nikogo. Sąsiednie drzwi nie były oznaczone ani zamknięte. Wojownik cichutko wślizgnął się więc do pokoju pełnego stołów za- stawionych klatkami. Znajdowały się w nich myszy, szczury, króliki, wiewiórki, skunksy, szopy, nietoperze, małe koty dzikie i domowe, węże, jaszczurki, żółwie, ali- gatory, żaby, salamandry, traszki i ropuchy. W tyle stały dużo większe klatki. Jazgot i smród były nie do zniesienia. Yama szedł powoli, rozglądając się uważnie i zastana- wiając się, po co zgromadzono tu te zwierzaki? Do czego były potrzebne Doktorowi? Doszedł wreszcie do klatek na drugim końcu pokoju. Dwie były puste, a w trzeciej siedział mały czarny nie- dźwiadek, zaś w ostatniej leżał na słomie jakiś dziwaczny kot. Yama przyglądał się zwiniętemu w kłębek mutantowi. Miał on grube szarobrązowe futro, spiczaste uszy, ale brakowało mu ogona. W pewnym momencie otworzył ogromne, zielone oczy i zaczął obserwować przybysza. Wojownik stwierdził, że nie ma tu nic ciekawego, więc odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. - Już idziesz, sieroto? Drgnął, położył palec na spuście karabinu, myśląc, że przeoczył jakieś drugie wyjście i ktoś go znowu przyłapał. - Jesteś trochę nerwowy, co? Ostro i nieprzyjemnie brzmiący głos wydobywał się z... gardła... kota! Yama stanął jak wryty, gdy mutant stanął na dwóch no- gach i bezczelnie popatrzył mu prosto w oczy. - Co jest? Kota nie widziałeś? - zapytało dziwne stwo rzenie i zaśmiało się głośno z własnego żartu. Nie był to kot, a raczej człowiek w kociej skórze. Mie- rzył cztery stopy, a ważył na oko nie więcej niż sześćdzie- siąt funtów. Tak jak wszystkie stwory Doktora miał na biodrach skórzaną przepaskę, ale brakowało mu metalo- wej obręczy na szyi. - Dobra, kończ już! - mruknął kot-człowiek. - Kończyć? Z czym? - zapytał zdziwiony Yama. - Nie żartuj sobie, żołnierzyku! Zabij mnie! - Ciebie? Kot-człowiek rozejrzał się po pokoju. - Tu gdzieś musi być echo! - powiedział. - Wiem, po co tu przyszedłeś. Doktorek powiedział, że to stanie się dzisiaj, więc kończ ze mną! Mam dość gnicia w tej klatce! - Nie przyszedłem tu, żeby cię zabić-odezwał się Yama. Kot-człowiek najwyraźniej się zdziwił. - Nie? To co tu, do diabła, robisz, bubku? Myślałem, że tylko Doktorek i jego tumany mogą tu wchodzić. - Tumany? - Yama pogubił się całkowicie. - Chłopie, jesteś tak samo ciemny jak cała ta umundu rowana banda. Tumany, idioto! Tak nazywani wszystkie szkarady Doktorka. - Przepraszam, że pytam, ale czy i ty nie jesteśjednym z nich? Kot-człowiek syknął ze złości. - Gdybym nie siedział za kratami, frajerze, rozdarł bym cię na strzępy! Moje ręce nie służą do zabawy! - warknął, pokazując długie, ostre pazury. - Kto cię tu zamknął?-zapytał Yama. - Nie wiesz? - Nie. - To znaczy, że Doktorek nie przysłał cię tu, żebyś do konał egzekucji? - Nie. Dlaczego on chce cię zabić? - Bo byłem niegrzecznym kiciusiem - sarkastycznie wyjaśnił kot-człowiek - i próbowałem sprzątnąć tego su kinsyna. - Chciałeś zabić Doktora? - Pewnie! I udałoby mi się, gdyby ta przeklęta Klarysa nie krzyknęła i nie zdradziła mnie. Dopadnę ją kiedyś! - Myślałem - odezwał się Yama - że Doktor kontroluje wszystkie swoje stworzenia dzięki metalowym obręczom. Kot-człowiek wzruszył ramionami i powiedział: - To zwykle nieźle działa, ale zdarza się czasem tu wy produkować kogoś, kto nie będzie usługiwał Doktorowi i słuchał go bez względu na to, jak często ten drań używa swojej obręczy. Jeśli nie udaje mu się nad kimś utrzymać kontroli, wykorzystuje go do swoich eksperymentów albo po prostu zabija. Yama ze zrozumieniem pokiwał głową. - Więc dlatego myślałeś, że przyszedłem cię zabić. - Wiesz co? - odezwał się znowu stwór, mocno chwy tając za pręty klatki. - Jesteś jakiś inny od nich wszy stkich. Nie bardzo wiem, w czym rzecz, ale doskonale wi dzę tę różnicę. Wojownik zaczął zastanawiać się, czy zdradzić stworowi swoją tajemnicę. Czy ten dziwoląg mówił prawdę o przyczynach uwięzienia go w klatce? - Jak się właściwie nazywasz? - zapytał Yama. - Ryś - odparł dumnie zwierzak. - Mówi ci to coś? - A powinno? - Jestem sławny - puszył się Ryś. - Moje imię było na pierwszych stronach gazet i we wszystkich wiadomo ściach radiowych przez wiele dni. Kiedy tylko ktoś pró buje zabić Doktorka albo któregoś z jego ważniaków, za wsze o tym gadają. Pokonałem czternastu drani, zanim trafili mnie strzykawką z narkotykiem. Sukinsyny! My śleli, że jestem jednym z rebeliantów. - O czym ty mówisz? Jacy rebelianci? - Powstała podziemna organizacja, ruch oporu prze ciwko rządowi. Grupa ludzi, którzy postanowili położyć kres władzy Samuela i Doktora. Wszyscy doskonale wie dzą, kim są rebelianci. Poza tobą, bubku. Na dodatek rów nież o mnie nic nie słyszałeś. Gdyby to było możliwe, przysiągłbym, że nie pochodzisz ze Strefy Cywilizowanej. - Masz rację. Ryś chwycił się prętów, uważnie studiując wygląd Wo- jownika, jakby chciał przeniknąć jego duszę. - Miło było z tobą pogadać. - Yama skinął głową na pożegnanie i chciał już odejść. - Poczekaj! - wrzasnął mutant. - Nie odchodź! Yama zatrzymał się. - Dlaczego? - Chcesz tak po prostu pójść sobie i zostawić mnie, że bym zgnił w tej cuchnącej klatce? - powiedział ze złością Ryś. - Mam zadanie do wykonania - odparł Yama. - Uwol nienie ciebie bardzo by wszystko skomplikowało. Poza tym nie jestem wcale pewien, czy mogę ci zaufać. Gdy bym cię wypuścił, mógłbyś mnie zabić... - Jak masz na imię? - Yama. - Więc słuchaj mnie, drogi Yamo. Wypuścisz mnie stąd, a ja dam ci słowo dżentelmena, że cię nie zaatakuję. W porządku? - Nie. - Co ci nie pasuje? - warknął mutant. - Co będzie, jeśli natkniemy się na żołnierzy albo na takie stworzenia jak ty? - Rozedrę ich na strzępy - z zapałem odparł Ryś. - Tak myślałem, ale to nie wystarczy. Ryś wyciągnął szyję i wydał dziwny, wibrujący dźwięk. - Ostry jesteś, no nie? W porządku. Czego ode mnie żądasz? - Uwolnię cię, jeśli przystaniesz na następujące wa runki: po pierwsze oprowadzisz mnie po Centrum Biolo gicznym. .. - Oprowadzić? - Ryś roześmiał się. - Życzy pan sobie wersję luksusową czy turystyczną? - Będziesz ponadto dokładnie wykonywał moje pole cenia i nie zaatakujesz nikogo, zanim ci nie dam znaku. Zgoda? Ryś zawahał się. - Ale mi się trafiła okazja, stary. Chyba nigdy nie mia łem takiej możliwości wyboru. No dobra, zgadzam się. Zadowolony? Yama podszedł do klatki i spojrzał mutantowi w oczy. - Jeśli mnie oszukujesz, zabiję cię - powiedział niskim głosem. Ryś znowu wydał wibrujący dźwięk. Po dłuższej chwili odezwał się: - Wyglądasz na twardziela. Nie martw się. Masz moje słowo. Yama pokiwał głową i wyciągnął zdobyty niedawno pęk kluczy. Było ich dwanaście, a dopiero siódmym udało się otworzyć drzwi klatki. Przez ułamek sekundy czło- wiek i mutant mierzyli się wzrokiem. - Jakie rozkazy, szefie? - zapytał Ryś. - Za mną! - rzucił Yama i ruszył w stronę drzwi. Prawie wszystkie zwierzęta były przerażone, gdy Ryś przechodził koło nich, warczały, pokazywały zęby lub chowały się w najdalszy kąt klatki. - Chyba czują mój oddech - powiedział w pewnym momencie Ryś. Yama wyjrzał na korytarz i zobaczył dwóch ludzi w białych fartuchach, którzy znikali właśnie za rogiem. Razem z nowym sprzymierzeńcem szybko przebiegł do opuszczonego biura. - To pokój KJarysy - rzekł Ryś. - Ta suka uratowała Doktora z moich pazurów. Po co tu weszliśmy? - Potrzebuję pewnych informacji - wyjaśnił Yama. - Zdaje się, że nikt nie powinien nam przeszkodzić. Co znajduje się obok pomieszczenia z klatkami? Ryś zmarszczył brwi. - Nazywamy tę salę Pokojem Dziecinnym. Założę się, że już widziałeś te niemowlaki w naczyniach. - Do czego służą znajdujące się tam urządzenia? - Doktor pracuje nad techniką odmładzania. - Nie rozumiem. Ryś oparł się o stół. - Co wiesz o Doktorze? - Niewiele - przyznał Yama. - Ile ma lat? - Nie wiem, ale widziałem go, nim wszedłem tutaj. Wygląda najwyżej na czterdzieści pięć. Dlaczego o to py tasz? - Ma sto dwadzieścia siedem lat. - Ryś uśmiechnął się pod wąsem. - To niemożliwe. - Stoisz tu, rozmawiasz ze mną i mi nie wierzysz? Mó wię ci: Doktorek niedługo skończy sto dwadzieścia osiem lat. - Ale to znaczy, że urodził się przed trzecią wojną światową! Nie rozumiem, jak... - Słuchaj! - niecierpliwie krzyknął Ryś i mówił dalej: - Chciałeś dowiedzieć się czegoś o Pokoju Dziecinnym, więc ci tłumaczę. Ma on jakiś związek z długowieczno ścią Doktora. Nie pytaj mnie o szczegóły, bo nie jestem naukowcem. Każdy jednak wie, że Doktor bardzo intere suje się dziećmi posiadającymi grupę krwi „O". Jeśli chcesz wiedzieć więcej, sam go zapytaj! - Te niemowlęta w naczyniach - Yama aż wzdrygnął się na samo wspomnienie - są żywe czy martwe? - Ich narządy pracują normalnie. Kiedyś Doktor mó wił, że tylko mózgi niemowląt nie funkcjonują. Yama zadumał się na chwilę. - Jak Doktor stwarza takie istoty jak ty? Ryś wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zajmuje się inży nierią genetyczną. - Czy ktoś wie więcej? - Oczywiście sam Doktor, ale on niechętnie zdradza swoje tajemnice. Klarysa wie bardzo dużo. Przykro mi, ale na ten temat nie mogę ci więcej powiedzieć - tłuma czył się mutant. - Byłem jednym z morderców Doktora, zanim nie przejrzałem na oczy. Nie pracowałem w labo ratorium. Yama ciężko westchnął. - W porządku. Gdzie mogą przechowywać dokumen- tację? Może jest tu jakieś pomieszczenie, w którym Do- ktor trzyma osobiste notatki? - Owszem, dwa piętra nad nami. Mam cię tam zapro wadzić? - Chodźmy - powiedział Yama i otworzył drzwi. Opuścili pokój Klarysy i zaczęli iść korytarzem w kie runku rozwidlenia. - Którędy teraz? - zapytał Yama. - Tędy - odparł Ryś, wskazując na prawo. - Tam są schody, którymi pójdziemy na górę. - Pamiętaj, co ci mówiłem na temat atakowania kogo kolwiek - przypomniał Yama. Ryśjuż otworzył usta, żeby odpowiedzieć, gdy w kory- tarzu rozległ się jęk syreny. Yama ugiął kolana i wyciąg- nął przed siebie wilkinsona. - A to co... - Alarm! - krzyknął Ryś. - Chyba zorientowali się, że tu jesteś. Syreny wyły w całym budynku. - Którędy, szefie? - sarkastycznie zapytał mutant. Zanim Yama zdążył zdecydować, otwarły się drzwi Po- koju Dziecinnego i wypadło z niego dwóch mężczyzn w fartuchach. Byli uzbrojeni w pistolety. Prawie równo- cześnie z trzech wind wybiegło po czterech dobrze uzbro- jonych żołnierzy. W tym momencie mężczyźni w fartu- chach odwrócili się. Spostrzegli Yamę i Rysia na rozwid- leniu korytarza. - Czy już mogę zaatakować? - wrzasnął mutant, pró bując przekrzyczeć ryk syren. W tym momencie ze strony Pokoju Dziecinnego do- biegł odgłos strzałów. ROZDZIAŁ XIX Hickok podszedł do jednej z bram ogrodzenia, zza któ- rego wpatrywał się w niego tłum uśmiechniętych ludzi. - Wiedzieliśmy, że wrócisz! - ktoś krzyknął. - Długo cię nie było! - Wyciągnij nas stąd! - wołała jakaś kobieta. - Zgadzam się - dodał stojący u bramy Geronimo. - Wypuść nas stąd! Nie cierpię siedzieć w zamknięciu. Rewolwerowiec podniósł wzrok i spostrzegł Zahnera, Niedźwiedzia i Bertę. - Cześć, Hickok! - zawołał Zahner. - Cześć, frajerze! - Niedźwiedź rozpromienił się. - Miło znów widzieć twoją gębę. - Witaj! Kochany - powiedziała Berta, uśmiechając się od ucha do ucha - tęskniłam za tobą. - Sie macie! - odparł Hickok. - Ja też się cieszę, że was znowu widzę! Nie mamy zbyt dużo czasu na poga wędki - mówił, starając się unikać wzroku Berty. - Kilku żołnierzy uciekło. Mogą tu wrócić. Najpierw muszę wy ciągnąć was z tej zagrody. - Przestrzel kłódkę - poradził mu jakiś Rogas. - Zwariowałeś? Kula może odbić się i kogoś zranić. Poczekajcie chwilę. Muszę znaleźć coś odpowiedniego. Zaraz wrócę - powiedział Hickok i odwrócił się, napoty kając udręczone spojrzenie Berty. Niech to szlag trafi! Akurat to mu potrzebne! Szybko jednak przestał o niej myśleć. Pobiegł do Blade'a i Josha. - Muszę rozwalić kłódkę - powiedział. - Czy nie ma my w FOCE czegoś odpowiedniego? - Masz na myśli łom? - Tak, tak. Spróbuję nim wyłamać zamek. - Niezły pomysł - powiedział Blade, podczas gdy Jo- shua bandażował mu ramię. - Jeśli ci sienie uda, weź linę, przywiąż jeden koniec do zderzaka FOKI, drugi do bramy i po prostu ją wyrwij. - Dzięki - rzucił Hickok, odwracając się w stronę po jazdu. - Zaczekaj - przypomniał sobie Blade - twój henry jest w tamtym namiocie, razem z bronią Geronimo. Po wiedz mu o tym. Potem niech wszyscy zbiorą się przy sa mochodach. I uważaj cały czas, czy gdzieś nie pojawiają się żołnierze. - Czego jeszcze pan sobie życzył - złośliwie mruknął Hickok i pobiegł do FOKI. Szybko odnalazł łom i wrócił do bramy. - Odsuńcie się! - krzyknął i wsunął koniec narzędzia pod żelazną sztabę, przy której wisiała kłódka. - Jeśli zamierzasz użyć tylko swoich mięśni - zauwa żył Geronimo - życzę powodzenia. Hickok zignorował tę uwagę i wytężył wszystkie siły, ale bez skutku. Kłódka ani drgnęła. - Mówiłem przecież, żebyś użył pistoletu! - powtórzył swoją radę Rogas. Rewolwerowiec rzucił mu wściekłe spojrzenie i po- nownie chwycił łom. Napiął mięśnie do granic wytrzyma- łości. Znów bez rezultatu. - Przeklęta kłódka! - mruknął. - Może ktoś ma karty do wróżenia - niewinnie zapytał Geronimo. - Moglibyśmy sobie pospekulować, jak otwo rzyć tę kłódkę. Rewolwerowiec znów przyłożył się do łomu. - Daj, może ja spróbuję- odezwał się ktoś za jego ple cami. Hickok odsunął się na bok, a Blade złapał łom potężny- mi dłońmi. - Uważaj! - krzyknął Joshua - bo rana może znowu krwawić. Blade naparł na kłódkę z taką siłą, że pręt zaczął się zgi- nać. - Tobie się uda - powiedział z uznaniem Niedźwiedź. Wojownik sapał z wysiłku i mocno zaciskał zęby. W końcu rozległ się krótki, metaliczny chrzęst. Sztaba drgnęła, kłódka odskoczyła gwałtownie, a Blade o mało nie upadł. Rzucił łom na ziemię. - Dziękuję za popis - powiedział Hickok i klepnął przyjaciela po plecach. Dowódca otworzył bramę. - Wszystko w porządku. Słuchajcie! - krzyknął. - Ze brać się przy ciężarówkach, i to zaraz! Ruszajcie się! Nomadowie, Pornowie i Rogasi natychmiast wykonali polecenie. Razem z nimi wyszli oczywiście Geronimo, Zahner, Niedźwiedź i dziwnie milcząca Berta. - Gdzie jest Wielebny Paul? - zapytał Joshua. - Nie żyje - odparł Zahner. Ta wiadomość zaszokowała Wróżą. - Jakie to smutne - powiedział. - Bardzo go lubiłem. Kto został wodzem Rogasów. - Zdaje się, że nie wybrali jeszcze nowego przywódcy. Może Brat Timothy, będzie coś wiedział. On często zastę pował Paula. - Zaraz do niego pójdę. Hickok, wciąż unikając badawczego wzroku Berty, zbliżył się do Geronimo. - Chodź lepiej ze mną, chłopie. - Dokąd? - zapytał Indianin, idąc za przyjacielem. - Blade powiedział, że nasza broń leży w tamtym na miocie. Od razu lepiej się poczuję, kiedy będę miał w ręku henry'ego. Zahner spojrzał na Blade'a. - Co zamierzasz zrobić? - Za chwilę się dowiecie - odparł Wojownik, przyspie szając kroku. - Poczekaj na mnie! - zawołał Zahner i podążył za nim. Niedźwiedź został z Bertą, bo na jej twarzy malował się smutek. - Czegoś się spodziewała, złotko? Że rzuci ci się na szyję i da dużego buziaka? - Mniej więcej. - Mówiłem ci przecież, żebyś na niego nie czekała - przypomniał przyjaciółce Niedźwiedź. - Nie masz co li czyć na miłość białego faceta. - Nie o to chodzi - powiedziała Berta w zamyśleniu. - Jestem pewna, że on ma jakieś zmartwienie. Murzyn parsknął śmiechem. - Posłuchaj mnie, kobieto. Hickok nie jest dla ciebie. Nie zrozum mnie źle. Lubię tego gościa, nawet bardzo, ale wiem, że ten facet do ciebie nie pasuje. Prędzej czy później sama się o tym przekonasz. Kiedy to się stanie, stary Niedźwiedź będzie przy tobie, bo będziesz potrze bowała jego pomocy. Wiesz co do ciebie czuję i nic tego nie zmieni. - Przygarnął ją delikatnie do siebie. - Widzę, że jesteś w kiepskim nastroju. W razie czego służę pomo cą, jeśli tylko tego zechcesz. Berta uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Dzięki, Niedźwiedziu. Doceniam to. Na razie muszę jednak przemyśleć mnóstwo rzeczy. - Rozumiem - odparł. Kątem oka dostrzegł jakieś po ruszenie po prawej stronie. - O rany! Popatrz! Blade wdrapał się na ciężarówkę! Co on wyprawia? Wojownik usadowił się na płóciennej plandece samo- chodu i podniósł do góry ręce. Hickok i Geronimo stali poniżej dowódcy Alfy, dzierżąc odzyskaną broń. - Uwaga! Słuchajcie! To bardzo ważne! - krzyknął Blade i poczekał, aż tłum się uciszy. - Chyba wszyscy wiecie, kim jestem i po co tu przybyłem z moimi przyja ciółmi. Obiecaliśmy, że wyprowadzimy was z Bliźnia czych Miast w bezpieczne miejsce. Na początku plano waliśmy przeprowadzkę na wiosnę, przy sprzyjającej po godzie. Chodziło również o to, by zgromadzić żywność i poczynić inne przygotowania, ułatwiające wam wę drówkę. Teraz wszystko się zmieniło. Widzieliście, co żołnierze Strefy Cywilizowanej zrobili dziś z waszymi krewnymi i przyjaciółmi. Planowali zabrać was wszy stkich do Centrum Resocjalizacji koło Denver, by uczynić z was niewolników. Czy chcecie, żeby do tego doszło? Część ludzi przecząco odpowiedziało na pytanie. Blade spojrzał w dół na gromadę. - Słuchacie! - krzyknął znów. - Moi przyjaciele i ja ryzykowaliśmy dla was życie! Jeśli macie ochotę zostać w Dwumieście, proszę bardzo! Ale jeśli nie, muszę to wiedzieć teraz! Pytam więc raz jeszcze, czy chcecie żyć pod rządami dyktatora? Czy godzicie się, żeby ktoś wam mówił, co i kiedy macie robić? Tym razem nastąpiła burzliwa reakcja: - Nie! Nie! Nie! Blade uciszył tłum ruchem ręki. - W porządku! Słuchajcie więc! Wielu żołnierzy zdo- łało uciec. Mogą wrócić albo wezwać posiłki przez radio. Cokolwiek zrobią, nie możemy tu pozostać. Moglibyśmy spróbować się bronić, ale mamy za mało amunicji. W końcu i tak by nas dopadli. W Bliźniaczych Miastach nie ma takiego miejsca, gdzie bylibyśmy bezpieczni. Składam wam propozycję. Wsiądziemy do tych ciężaró- wek i ruszymy do Domu, skąd przybyliśmy wam na ratu- nek. Jest tam w pobliżu kilka małych miasteczek. Przy- rzekam wam, że Rodzina zrobi wszystko, co tylko w jej mocy, by pomóc wam się zagospodarować. Nie przyjdzie to wam łatwo. W drodze może brakować żywności, a nadchodząca zima niewątpliwie będzie ciężka. Moi ro- dacy jednak zadbają o to, żebyście mieli dach nad głową, podzielimy się też z wami zapasami żywności. Pomoże- my nowym sąsiadom przetrwać zimę, a na wiosnę poka- żemy, jak należy uprawiać ziemię, by wszyscy mogli się wyżywić. No to jak? Jedziemy? Noc rozbrzmiewała chórem głosów. - Jedziemy! Jedziemy! Jedziemy! - Świetnie! - wrzasnął Blade, gdy ucichli. - Posłu chajcie więc, co zrobimy. Najpierw chciałbym wiedzieć, kto po śmierci Wielebnego Paula został przywódcą Roga- sów? Słyszałem, że Brat Timothy. - Tak, ja! - krzyknął stojący obok Josha szczupły czło wiek, ubrany na czarno. - W porządku Timothy, zbierz tu wszystkich swoich ludzi. Zaraz do was przyjdę. A ty, Zahner - Blade zwrócił się do przywódcy Nomadów - ustaw swoją gromadkę tutaj. - Zrobi się. - Gdzie jest Niedźwiedź? - zapytał Blade. - Tutaj! - Zwołaj tu wszystkich Pomów - zarządził Wojownik, wskazując miejsce przy ciężarówkach. - Ruszajcie się! Nie mamy czasu! - A co my mamy robić? - zapytać Hickok, patrząc w górę. - Kiedy grupy już się rozdzielą, wybierzcie z każdej po pięciu ludzi. Potem obejdźcie teren, by zebrać broń i amunicję. Nie zapomnijcie też ściągnąć z wież karabi nów maszynowych. Rzućcie całą broń na stos koło FOKI, rozdzielimy ją później równo pomiędzy wszystkie trzy grupy. Pamiętajcie, nie możemy nikogo faworyzować. Najmniejsza sprzeczka spowoduje, że znowu zaczną ze sobą walczyć. - Zmieścimy się w tych samochodach? - spytał Gero- nimo. - Jarvis zamierzał zabrać wszystkich pojmanych do Denver - przypomniał mu Blade. - Sprawdź, czy w któ rymś wozie nie ma zapasów paliwa. - Jak myślisz, ile czasu nam ta przeprowadzka zajmie? - zapytał z kolei Hickok. Dowódca zaczął głośno myśleć: - Bliźniacze Miasta dzieli od Domu około trzysta sie demdziesiąt mil. Jeśli postaramy się, zrobimy sto mil dziennie, może trochę więcej, więc powinniśmy dotrzeć do celu za jakieś trzy, cztery dni. Im szybciej, tym lepiej, bo na pustej autostradzie żołnierze mogą nas wystrzelać jak kaczki. - Myślisz, że będą próbowali zatrzymać konwój? - Możesz być tego pewny - Blade potwierdził przypu szczenie Hickoka. - Tak jak mówił Jarvis, Samuel nie chce, byśmy stali się silniejsi. Nie mam pojęcia, ilu żoł nierzy uda mu się tu ściągnąć z okolicy, ale tak czy owak wrogowie rzucą się na nas. - Całkiem interesująca perspektywa. - Masz rację. - Już nie jest ci przykro? - Przykro? Dlaczego? - Dlatego, że nie posłałeś z nami Yamy, a sam zamiast niego nie udałeś się do Cheyenne z misją szpiegowską, akceptując wyniki losowania? Pomyśl tylko! Zamiast tu walczyć, robiłbyś to, czym prawdopodobnie zajmuje się teraz Yama. Nie przejmując się niczym, chodzi teraz po ulicach Cheyenne i podziwia widoki. Strzelec westchnął ciężko. - Tak, szefie. Niektórzy mają szczęście! ROZDZIAŁ XX Yama rzucił się na prawo, ciągnąc za sobą Rysia. Przy- warł plecami do ściany i pchnął dziwnego kota w stronę schodów. - Ojej! Chcę tu zostać, żeby się zabawić! - zaprotesto wał mutant. - Ruszaj! - Wojownik był nieugięty, a zarazem zasko czony beztroskim zachowaniem Rysia w tak trudnym po łożeniu. Kot westchnął i ruszył we wskazanym kierunku. Wo- jownik odliczył do trzech, a potem zawrócił do rozwidle- nia korytarza, z wilkinsonem gotowym do strzału. Dwaj mężczyźni w fartuchach zbliżyli się na odległość pięciu jardów. Karabin zawarczał, dziewięciomilimetrowe kule, lecąc z szybkością ponad dwóch tysięcy stóp na sekundę, trafiły biegnących mężczyzn prosto w piersi, zanim zdążyli zareagować. Obaj padli na ziemię, a Yama znów się ukrył. Teraz żołnierze otworzyli ogień, automaty warczały, kule uderzały w ściany, odbijając się od nich. Wojownik uciekał, trzymając się prawej strony koryta- rza. Mijał mnóstwo drzwi. Ryś wyprzedził swego wybaw- cę o dwadzieścia jardów i otworzył szeroko drzwi na klat- kę schodową, przynaglając towarzysza niecierpliwym gestem. Wycie syren ustało. Yama dobiegł właśnie do dziwnej maszyny - dużego pudła ze zdjęciem jakiegoś napoju u góry i rzędem świe- cących guzików pośrodku - kiedy musiał się zatrzymać z dwóch powodów. Żołnierze dobiegli już do rozwidlenia i zaczęli strzelać. W tym samym momencie otwarły się drzwi i weszła nimi starsza pani. Wojownik nie zdążył zatrzymać się. Kobieta zatoczyła się, gdy wpadł wprost na nią. Siła zderzenia rzuciła go prosto na automat do napojów. Upadł na kolana i podniósł wzrok na staruszkę, która już otworzyła usta, by krzyknąć, ale nie zdążyła, gdyż w tym momencie została trafiona w głowę kilkoma pociskami równocześnie. - Chodź już! - krzyknął Ryś. Yama uniósł się na łokciach i obrócił w stronę rozwid- lenia. Żołnierze byli coraz bliżej. Wojownik wycelował i nacisnął spust. Trzech przeciwników runęło na ziemię, reszta jakby zawahała się, czy ponowić atak. Ryś zniknął za drzwiami. Wojownik właśnie zdążył się ukryć za automatem do napojów, gdy maszyna została podziurawiona serią z M-16. Czyżby Ryś stchórzył? Yama szybko odrzucił tę myśl. Wychylił się zza automatu i znów zaczął strzelać do żoł- nierzy. Jeden z nich padł z zakrwawioną twarzą. Czterech wrogów zostało zabitych. W grze o życie uczestniczyło jeszcze ośmiu. Wojownik znów ukrył się za maszyną, gdy żołnierze nasilili ogień. Spojrzał w kierunku schodów. Jeśli spróbuje się tam dostać, rozwalą go, zanim zrobi trzy kroki. Odgłos uderzających w maszynę kul brzmiał jak stukanie gi- gantycznego dzięcioła. Yama przygotował się do odparcia kolejnego ataku. - Naprzód! - padł rozkaz. - Musimy go dostać! Żołnierze starali się wykonać polecenie. Osaczony próbował wychylić się i strzelać, ale zmaso- wany ogień powstrzymał go. - Czołem, głupki! - ktoś krzyknął od strony schodów. Ryś stał w drzwiach i trzymał w ręku coś okrągłego. - Padnij! Yama posłuchał i legł płasko na podłodze, gdy nad głową przeleciał mu dziwny metalowy przedmiot. Korytarz zadrżał od ogłuszającej detonacji i wypełnił się gryzącym dymem. Wokół rozbrzmiewały jęki dogorywających żoł- nierzy. Wojownik podniósł się i pędem pobiegł w kierunku schodów. Ryś czekał tam na niego. - Zdążyłem w porę - powiedział. - Wiedziałem, że masz ochotę na wycieczkę, ale nic nie mówiłeś o dodatko wych atrakcjach! Yama obejrzał się. Ani śladu pościgu. - Co to było? - zapytał. - Granat. Piętro wyżej znajduje się zbrojownia służb pomocniczych. Mają tam karabiny, pistolety, amoniak i parę granatów. Ryś wciąż nie był uzbrojony. - Dlaczego nie wziąłeś sobie choćby pistoletu? - To nie w moim stylu. Poza tym broń działa mi na nerwy. - Twoja sprawa. Prowadź mnie teraz do pokoju z no tatkami, i to szybko! Ruszyli schodami na górę. - Nieźle sobie radziłeś- zauważył mutant. - To kwestia wprawy. - Chociaż nie tak dobrze, jak ja bym potrafił. Yama uśmiechnął się tylko i wciąż biegł za swym no- wym kompanem, aż dotarli na właściwe piętro. Ryś za- trzymał się przy drzwiach. - Będzie tu pętało się mnóstwo różnych typków. Mają nad nami liczebną przewagę, ale my posiadamy dwa moc ne atuty. Bez rozkazów Doktorka jego głupki będą biegać bez ładu i składu. Tu go nie ma, bo wybrał się na wielkie żarcie do Samuela. Na dodatek znam budynek lepiej niż większość tych potworów. Trzymaj się mnie, stary. Po prowadzę cię, aż wydostaniemy się stąd. - Idźmy prosto do pokoju z dokumentacją - rzekł Yama. - Proszę bardzo - odpowiedział Ryś i otworzył drzwi; wszedł na korytarz. Wojownik ruszył za nim, ocierając się plecami o ścianę. Korytarz miał około czterdziestu jardów długości. Na drugim jego końcu stała gromada ludzi i stworów z Gene- tycznego Oddziału Rozpoznawczego. - Idziemy jak gdyby nigdy nic - rzucił Ryś przez ramię i z niewinną miną wyszedł na sam środek korytarza. Yama kroczył obok kota, oczekując, że lada moment ktoś podniesie alarm. Ten i ów spojrzał na nich, ale nikt nawet nie przerwał rozmowy. Nie wzbudzali żadnego zainteresowania. Właściwie czemu ktoś miałby ich o coś podejrzewać? Wyglądali jak stwór genetyczny w towa- rzystwie żołnierza. Ryś zatrzymał się przy czwartych z kolei drzwiach i złapał za gałkę. - No nie, stary, zapomniałem kluczy. Masz swoje przy sobie? - powiedział i nie czekając na odpowiedź, przekrę cił ostro gałkę. Yama usłyszał trzask i dość głośne zgrzytanie. Ryś wy- łamał zamek. - Pan pierwszy - powiedział, spoglądając na światełko nad głową. Wojownik wszedł do pokoju. - Masz krzepę - stwierdził. - Jeśli nie kąpię się przez tydzień - mówił Ryś, zamy kając drzwi - mogę zabić muchę za dziesiątym uderze niem. Pokój, do którego weszli, nie był zbyt duży, miał może dwadzieścia stóp na dwadzieścia. Pod ścianami stało pełno szafek na dokumenty, a na środku potężne dębowe biurko. - Zapach Doktorka przyprawia mnie o mdłości - po wiedział Ryś, kręcąc nosem. Yama podszedł do biurka i zaczął przeglądać leżące na nim papiery: korespondencja Doktora, czasopisma i ga- zety, wyniki badań ilorazu inteligencji mutantów oraz ja- kieś kartki pełne matematycznych obliczeń. Ryś przyłożył ucho do drzwi. - Nie baw się tu do rana - poradził. Wojownik podniósł jakiś papier z napisem „Ściśle taj- ne". Był to donos o rebelii mającej nastąpić w małym miasteczku w stanie Wyoming. Znalazła się tam też wia- domość o przywódcy spisku, Tolandzie, który miał ukry- wać się gdzieś w mieście. Yama wsadził papier do kieszeni spodni i rozejrzał się po pokoju. Jego uwagę przyciągnęła czarna skórzana torba, leżąca na jednej z szafek. Otworzył ją i wyjął cztery grube notesy w błękitnych oprawkach. - Zdaje się, że mamy towarzystwo, stary - odezwał się Ryś. Przerzucając kartki notesów, Yama zauważył, że wszy- stkie strony były zapełnione starannym pismem. Próbował znaleźć nazwisko właściciela zapisków, ale bezskutecznie. - Sprawdzają każdy pokój po kolei - informował Ryś. Wojownik w zamyśleniu patrzył na notesy. Miał niejas ne przeczucie, że zawierają one bardzo ważne informacje. Kierując się instynktem, włożył je z powrotem do torby, a następnie przewiesił ją sobie przez ramię. - Chyba nasz czas się kończy - zauważył Ryś. Yama podszedł do drzwi. - Słyszę ich - szepnął mutant. - Są dwa pokoje obok. Kiedy dojdą tutaj, ja działam. Nie zgub się tylko - prze rwał na chwilę. - Dokąd chcesz teraz iść? - Skoro całe Centrum Biologiczne jest w pogotowiu, nie ma sensu pozostawać dłużej w tym budynku. Może my się stąd jakoś wydostać? - A co potem? - Będziemy improwizować. - W porządku, stary - powiedział Ryś i westchnął. - Szkoda, że wziąłem tylko granat! Mam ochotę wysadzić to wszystko w powietrze! Gdybym miał mały pocisk ter- monuklearny... Yama przypomniał sobie, że niedawno słyszał to dziw- ne słowo. Termonuklearny. Co to... Nagle drzwi otwarły się z hukiem i rozpoczęło się piekło. Zanim żołnierze zdążyli wejść, Ryś wskoczył między nich tak szybko, że ledwo można było śledzić jego ruchy. Ręce stwora migały w oczach, pazurami drapał i szarpał żołnierzy na strzępy, nim zdążyli zorientować się, co na nich napadło. Rozdzierał twarze i przegryzał gardła, wy-łupywał oczy, warcząc i mrucząc, gdy potężne pazury wbijały się w ciała przeciwników. Wojownik rzucił się na jednego z żołnierzy i przycisnął go do ściany. Reszta przeciwników została już odepchnięta na lewo. - Trzymać ich! - ktoś krzyknął. Nagle Ryś złapał Yamę za rękę i pociągnął go za sobą na korytarz. Biegli szybko w stronę schodów. Zaatakowanych przez Rysia trzech żołnierzy leżało na ziemi w kałużach krwi. Rozległ się strzał z pistoletu i kula przeleciała tuż nad głową Yamy. Dobiegli wreszcie do schodów. Stwór sko- czył na pierwsze stopnie. - Pospiesz się, ślamazaro! - ponaglił Wojownika. - Nie zwalniaj ze względu na mnie. - Słuchaj - rzucił Ryś przez ramię - gdybym biegał tak szybko, jak umiem, nigdy byś mnie nie dogonił, stary. Nie mam ochoty zgubić cię właśnie wtedy, gdy zaczynasz mi się podobać! Stwór roześmiał się przyjaźnie. Pokonali już dwie kondygnacje, gdy na schodach zatu-potały buty wrogów. - W którą stronę uciekli? - zapytał jakiś żołnierz. - Rozdzielmy się. - Połowa niech biegnie w górę, re szta na dół - zaproponował inny. Ponownie rozległ się głośny tupot. Ryś natychmiast pociągnął Yamę za sobą i wpadli na ja- kiś pusty korytarz. Gdy byli mniej więcej w jego połowie, mutant otworzył kolejne drzwi i znaleźli się na innej, mniejszej klatce schodowej. - Miałeś rację. To prawdziwy labirynt - powiedział Yama. Szli nieprawdopodobnie krętą drogą. Najpierw jednymi schodami w górę, potem drugimi w dół. Biegli jakimś korytarzem, potem następnym w przeciwnym kierunku. Ryś wybierał takie przejścia, które były rzadko używane. Kiedy spotkali kogoś na schodach lub na korytarzu, za- chowywali się naturalnie, nawet witali się z ludźmi i z róż- nymi stworami. Yama zupełnie stracił poczucie czasu. Niekiedy Ryś przystawał i nasłuchiwał. W końcu dotarli do wąskich schodów z drewnianą balustradą. - Trzymaj kciuki - powiedział kot, schodząc w dół. Ukazały się metalowe drzwi z napisem: „Wyjście awa ryjne". - Nikt ich nie używa - oznajmił Ryś. - Zgodnie z prze pisami przeciwpożarowymi powinny być otwarte. Yama zaczął się zastanawiać, co to są przepisy przeciw- pożarowe. .. Przyczaił się, gdy Ryś otwierał drzwi, które przeraźliwie zaskrzypiały. Za nimi znajdował się betono- wy chodnik. Najwyraźniej nie używano go, bo nikogo nie było widać w zasięgu wzroku. - A nie mówiłem? - Ryś uśmiechnął się triumfalnie. Idąc spokojnie ulicą, dotarli do parkingu, pełnego roz maitych wojskowych pojazdów. Yama spojrzał w górę. Z położenia księżyca wywnio- skował, że znajdowali się na północnym parkingu Cen- trum Biologicznego. - Co teraz, stary? - zagadnął Ryś. Wojownik przez chwilę zastanawiał się. - Wspomniałeś niedawno o czymś, co nazywa się „po cisk termonukleamy". Co to takiego? - Chłopie! Czy tam, skąd pochodzisz, niczego was nie uczą? To po prostu bomba atomowa. - Chcesz zrzucić bombę na Cheyenne? - Nie, baranie! - Ryś potrząsnął głową. - Myślałem o niedużej wyrzutni taktycznej broni jądrowej. To coś w rodzaju moździerza. Miota niewielkie pociski z małą głowicą nuklearną. Taką broń trzeciej wojny światowej. Promieniowanie jest minimalne, ale siła wybuchu niesa mowita! Yama popatrzył na wysoki budynek, który przed chwilą opuścili. - Co by się stało, gdyby taki pocisk uderzył w Cen trum Biologiczne? - Instytut przestałby istnieć - stwierdził Ryś z widocz nym zadowoleniem. - Pozostałaby po nim tylko wielka dziura w ziemi. - Jak duży obszar zostałby zniszczony? - Całe Centrum i obszar w promieniu około pół mili. Rozwaliłoby przynajmniej wszystkie parkingi. Powiedz mi, dlaczego zadajesz takie głupie pytania? - Wiem, gdzie moglibyśmy zdobyć coś takiego. - Niczego już nie zdobędziecie, frajerzy! - odezwał się jakiś głos z prawej strony. Yama obrócił się, ganiąc w duchu swą lekkomyślność. Niedaleko stał jeden z wychodowanych przez Doktora stworów. Miał ogromne cielsko, pokryte jasnobrązowym włosem, sześć stóp wysokości, a jego twarz przypominała wilczą mordę. - Zastanawiałem się, kiedy wreszcie się pojawisz - powiedział Ryś. - Tak? - spytała zdziwiona kreatura. - Wiedziałem, Shep, że wpadniesz na mój trop. Tylko tobie mogło się to udać. Shep pochylił się i ruszył naprzód. - Łatwo się stąd nie wydostaniesz, obiecuję ci. - Może pozwolisz nam odejść, jakbyś nas nigdy nie spotkał, co? - zapytał z nadzieją Ryś. - Dobrze wiesz, że nie! Zamierzam zatrzymać was tu taj, aż nadejdą inni. Wysłali mnie przodem, bo mam naj lepszy węch. - Pierwszy po moim - poprawił Ryś. Shep spojrzał na Yamę. - Powiedz temu głupkowi, żeby rzucił broń, bo nie zdąży się obejrzeć, a będzie trupem. Ryś stanął między Wojownikiem a Shepem. - Nie potrzebuję ochrony - stwierdził Yama. - Właśnie, że tak - powiedział kot, nie patrząc nawet w jego stronę. - Nasze ciała posiadają zdolność przyspie szonej regeneracji. Jesteśmy prawie niezniszczalni. Chy ba że trafisz któregoś prosto w mózg lub w serce. Może pokonasz Shepa, ale zajęłoby ci to dobrą chwilę, a czas ucieka. On jest mój, stary. Stwór wykrzywił psią mordę w nieprzyjemnym uśmie- chu. - Miałem nadzieję, że stawisz opór, konusie. Nigdy nie lubiłem twojej parszywej gęby! - Wzajemnie - odparł Ryś. Yama podniósł wilkinsona, by strzelić wrogowi w gło- wę, ale był zbyt wolny. Dwa mutanty rzuciły się na siebie, wydając złowiesz- cze pomruki. ROZDZIAŁ XXI Wyjazd z Bliźniaczych Miast opóźniał się. Na początku wszystko szło bardzo sprawnie. Znaleźli w ciężarówce spory zapas paliwa i dwa tuziny skrzyń peł- nych konserw. Blade rozdzielił sprawiedliwie zdobytą broń. Ludzie zostali przydzieleni do ciężarówek, wypadło mniej więcej po trzydzieści trzy osoby na jedną. Wszyscy byli już gotowi do drogi. Wtedy pojawił się problem. - Kto pokieruje samochodami? - zapytał Zahner, gdy przygotowywali się do wsiadania. - Nikt z Nomadów nie umie prowadzić? - z niedowie rzaniem zapytał Blade. - Bądź poważny! - odparł Zahner. - Gdzie mieli się te go nauczyć? W Dwumieście nie znajdziesz ani jednego sprawnego pojazdu. Dowódca, zirytowany nieoczekiwaną przeszkodą, zwołał spotkanie przywódców trzech grup i Wojowników. Po krótkiej debacie zadecydowali, że samochody poprowadzą Zahner, Niedźwiedź, Brat Timothy oraz Jo-shua. Zaproponowano to również Bercie, ale ona stanowczo odmówiła. Blade polecił przywódcom wybrać pozostałych czterech kierowców spośród najbardziej zaufanych oficerów. Zahner, Niedźwiedź i Brat Timothy odeszli więc do swoich ludzi. - Pojedziemy ciężarówką czy FOKĄ? - zapytał Gero- nimo. - My dwaj zostaniemy w FOCE - odpowiedział Blade. - Kontrolujemy cały konwój, żeby w razie czego pomóc, i oczywiście obserwujemy, czy gdzieś nie czają się żołnie- rze. - Policzyłem ciała - wtrącił się Hickok. - Jeśli można zaufać moim matematycznym umiejętnościom, zdołało uciec około trzydziestu żołnierzy. Nie licząc dżipów, któ re Jarvis wyprawił z obozu. - Trzydziestu żołnierzy i dżipy - powtórzył Blade. - Mogą nas zaskoczyć w każdej chwili. Będą próbowali po wstrzymać nas przed opuszczeniem Bliźniaczych Miast, póki nie przybędą posiłki od Samuela. To mi się nie po doba. Weź dziesięciu uzbrojonych ludzi i ustaw ich przy autostradzie. Jeśli pojawią się dżipy, to prawdopodobnie z tej samej strony nadciągnie reszta wrogów. W razie cze go natychmiast dajcie nam znać. - Robi się, szefie - powiedział Hickok, przewieszając przez ramię karabin. - Co będziecie robić, kiedy odejdę? - Musimy z Geronimem uczyć osoby wyznaczone na kierowców prowadzenia pojazdów - wyjaśnił Blade. - Będzie to pasjonujące zajęcie, ponieważ żaden z nas nie ma doświadczenia w kierowaniu takimi wozami. - Nie musicie się spieszyć - poradził Hickok. - Bę dziemy czuwać - obiecał. Ruszył w kierunku grupki ludzi stojących przy namiocie. - Potrzebuję paru ochotników! - obwieścił i wybrał dziesięć osób. - W drogę! - zakomenderował, wskazując ręką kierunek. - Co będziemy robić? - zapytał jeden z ochotników. - Idziemy na polowanko - odparł rewolwerowiec. - Co? - Będziemy wytrzeszczać patrzałki, żeby odpowie dnio powitać nieproszonych gości. Odeszli już dwadzieścia jardów od namiotu, gdy po- wstrzymał ich kobiecy głos: - Zaczekajcie! - O rany! - mruknął Hickok i uśmiechnął się do swo ich towarzyszy. - Idźcie naprzód. Zaraz was dogonię. Miejcie oczy szeroko otwarte. Ochotnicy pokiwali głowami ze zrozumieniem i ode- szli w stronę autostrady. Wojownik odetchnął głęboko i odwrócił się. Berta była już niedaleko. Zbliżała się z nie- pewnym uśmiechem na ustach. Przez ramię miała prze- wieszony automat. - Sie masz, Czarnulko - Hickok przywitał ją wesoło. - Musimy porozmawiać - powiedziała dziewczyna bezbarwnym głosem. - Myślę, że to odpowiednia chwila. - Blade wyznaczył mi posterunek na drodze - próbo wał wykręcić się Hickok. - Nie mogę już dłużej czekać! - Berta spojrzała mu prosto w oczy. - Musisz mi coś wyjaśnić. Doprowadzasz mnie do szału! - O co chodzi? - Doskonale wiesz! - krzyknęła Berta. - Unikasz mnie jak zarazy. Dlaczego? Nie widzieliśmy się od miesięcy, a ty nawet nie raczyłeś podać mi ręki na powitanie. - Ja... - zaczął Hickok, ale dziewczyna natychmiast mu przerwała. - Miałam dużo czasu na myślenie - powiedziała. - Za stanawiałam się nad naszym ostatnim spotkaniem. Byłeś wtedy zimny jak lód. Pamiętasz? - Tak,ale... - Po rozmowie z Niedźwiedziem domyślam się, dla czego. Myślałeś, że jestem jego dziewczyną, prawda? - Tak, ale... - On nic dla mnie nie znaczy! - powiedziała Berta tro- chę łagodniej. - Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, to wszy- stko. Coś do mnie czuje, ale ja nie odwzajemniam jego uczuć. Czy mnie rozumiesz? - Myślę, że tak, ale... - Kiedy zobaczyłam cię znowu - kolejny raz przerwa ła Hickokowi - domyśliłam się, że jest jakaś inna przy czyna twojego dziwnego zachowania. O co chodzi? Nie bój się powiedzieć prawdy. Już nieraz życie dało mi ko pniaka. Przywykłam do tego. No więc? Hickok objął ją ramieniem. W jego niebieskich oczach widać było rozterkę. - Przepraszam, że cię unikałem - powiedział łagodnie. - Znasz mnie. Ucieczka przed czymkolwiek nie jest w moim stylu. Nie wiedziałem, jak z tobą rozmawiać, że by nie zranić uczuć. - Wiedziałam! - powiedziała Berta ze smutkiem. - Czułam to! Nie zależy ci na mnie tak bardzo, jak mi na to bie. Czy tak? - To niezupełnie zgodne z prawdą - rzekł Hickok. - Zależy mi na tobie, ale tak jak na dobrym przyjacielu. - To nie do wiary! Twój stosunek do mnie jest taki sam, jak mój do Niedźwiedzia! To złośliwość losu! — stwierdziła i spojrzała czule na Hickoka. - Ale to przecież jeszcze nie koniec świata! Mam jeszcze szansę! Za jakiś czas może będziemy razem! Prawda? - Nie - zaprzeczył Hickok i zaraz tego pożałował. - Dlaczego? - Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego - odparł, życząc sobie w duchu, by mógł nagle stać się niewidzialny. - Jeszcze nie? - Berta cofnęła się o krok i podparła pod boki. - Co jeszcze masz w zanadrzu? Znalazłeś sobie jakąś dziewczynę tam daleko? - zapytała ze złością. - Niezupełnie. - Więc co? Stara miłość opętała cię na nowo? - Nie całkiem. - Do diabła, co takiego mogło się stać w ciągu dwóch miesięcy, że powstrzymuje nas przed pokazaniem całemu światu, jak wygląda prawdziwa miłość? Co?! - wrzasnęła. - Związałem się - odpowiedział potulnie. - Co zrobiłeś? - Związałem się na stałe. - Związałeś się? - powtórzyła Berta, nic nie pojmując. - Związałem się węzłem małżeńskim. - Ożeniłeś się...? - No właśnie - przyznał Hickok. - Z najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek... Berta gwałtownym ruchem chwyciła go za koszulę. - Stoisz tak spokojnie i mówisz, że masz żonę? Hickok pokiwał tylko głową. - Żonę! - Berta opuściła bezsilnie ręce. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz sobie tego do serca. Patrzyła na niego z rosnącą wściekłością. Zanim zdążył powstrzymać dziewczynę, zdjęła broń z ramienia i przyłożyła kochanemu mężczyźnie lufę do skroni. ROZDZIAŁ XXII Yama nie mógł interweniować. Musiał stać z boku i przyglądać się najbardziej niezwykłej walce, jaką kiedy- kolwiek widział. Stwory poruszały się tak szybko, zmie- niały pozycję tak nagle, że nie było sposobu oddać strzału, nie ryzykując postrzelenia Rysia. Przeciwnicy odczuwali do siebie instynktowną wro- gość. Jeden został wyhodowany jako krzyżówka człowieka z psem, drugi stanowił ucieleśnienie kociej natury. Shep był dużo większy i silniejszy. Powalił Rysia na ziemię i rzucił się na niego z pazurami. Kot zwinnie prze- turlał się na lewo, machając, ile się da, lewą ręką. Udało mu się dosięgnąć pazurami łydek Shepa, który jęknął z bólu i wściekle cofnął się kilka kroków. Ryś skorzystał z okazji i wstał. Yama mógł wtedy wystrzelić, ale zanim zdążył zare- agować, stwory znów rzuciły się na siebie. Warcząc i pod- skakując, futrzana kula toczyła się ulicą. Żaden z przeciw- ników nie zyskał zdecydowanej przewagi, za to obaj byli już porządnie poranieni. Yama odwrócił wzrok i rozejrzał się. Ta część parkingu była najwyraźniej mało uczęszczana, a najbliższa zatło- czona ulica biegła jakieś siedemdziesiąt pięć jardów dalej. Niewielki żywopłot i kilka drzew osłaniało pole tej osob- liwej walki przed oczyma ciekawskich. Wojownik znów spojrzał na walczących. Na parkingu toczyła się walka na śmierć i życie. Żaden z przeciwników się nie poddawał. Wokół nich unosiły się powyrywane kłaki. Yama zaczął się zastanawiać, jak długo to potrwa. Każda stracona chwila zwiększała ryzyko, że zostaną schwytani. Nagle Shep zaczął zyskiwać przewagę nad Rysiem, ra- nił go w skroń. Uwolnił się ze zwarcia i usiadł przeciwni- kowi na klatce piersiowej, nogami przytrzymując jego ręce. - Nareszcie! - syknął i zacisnął łapy na szyi Rysia. Yama był gotów użyć broni, ale kot nieoczekiwanie zmienił pozycję. Jego ręce, które Shep blokował nogami, były niewidoczne i Wojownik mógł się tylko domyślać, dlaczego wróg Rysia nieoczekiwanie się wyprostował, krzywiąc psią twarz z bólu. Wydał chrapliwy dźwięk i zgiął się wpół, chwytając za skórzaną przepaskę. Ryś silnym pchnięciem zrzucił z siebie przeciwnika. Błyskawicznie zatopił w jego gardle swe ostre zęby, po- tem szarpnął nimi mocno, bezlitośnie rozdzierając szyję przeciwnika. Odszedł potem na bok, wypluwając energi- cznie krew i kawałki futra. Shep drgnął w przedśmiertnych konwulsjach, jedną ręką trzymał się za krocze, drugą za gardło. Poruszał ustami, nie wydając żadnego dźwięku, aż w końcu zadrżał gwał- townie, zamrugał oczami i wyzionął ducha. - Tyle czasu, Shep - powiedział łagodnie Ryś, bardziej do siebie niż do Yamy. - Nigdy jeszcze nie walczyłem z takim twardzielem. Kolejny punkt dla mnie w grze z Doktorem. Wojownik podszedł do Rysia i położył mu rękę na ra- mieniu. - Musimy już iść - powiedział. Kot podniósł wzrok i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać jakieś smutne myśli. - Masz rację, stary. Prawie zapomniałem. Mówiłeś coś o pocisku termonuklearnym. - Czy umiałbyś go użyć, gdybyśmy zdobyli coś takie go? - zapytał Yama. - Myślę, że tak. Doktorek kazał wszystkim swoim zwierzakom brać lekcje obsługi uzbrojenia wszelkiego typu. Nie bardzo ufa Samuelowi i wie, że bez broni nawet my nie możemy stawiać oporu armii. Gdzie jest ta zabawka? - Możesz iść? - Jeszcze cię prześcignę. - To chodźmy. Yama skierował się na północ, wybierając taką trasę, by ominąć chodnik, gdzie ostatnio miał trochę kłopotów. Niestety układ ulic trochę pokrzyżował mu plany. Cen- trum Biologiczne otoczone było ze wszystkich stron ogromnymi parkingami, pełnymi sprzętu wojskowego. Chodnik znajdował się na zachód od Centrum, prowadził z północy na południe. Nie było więc sposobu dostać się z parkingu północnego na zachodni, nie przechodząc przez zatłoczony trotuar. - Co jest, stary? - zapytał Ryś, gdy Yama przystanął. Wojownik opowiedział mu o spostrzegawczym poli cjancie. - Tylko tyle? - spytał z uśmiechem Ryś. - Trzymaj się mnie, dzieciaku. Może czegoś się nauczysz. Chodź! To mówiąc, ruszył prosto w kierunku chodnika. - Straciłeś rozum w tej walce? - zapytał Yama. - Nie możemy tam iść, bo nas zobaczą. Coś ty wymyślił? - Zaraz zobaczysz. Kiedy zbliżali się do kipiącego życiem chodnika, Yama znowu zaczął się zastanawiać, dlaczego ludzie tłoczyli się na tak małej przestrzeni, zamiast wykorzystać puste par- kingi. Zapytał o to Rysia. - Muszą zachowywać się zgodnie z prawem. - Prawa regulują, którędy obywatele mogą chodzić, a którędy nie? - Nie ja je ustaliłem, stary. Rozporządzenia wydaje rząd i to on kontroluje każdy aspekt bycia w Strefie Cywi lizowanej. Nie wiem, czy o tym słyszałeś, ale władza ma dokumentację dotyczącą każdego mieszkańca. Zapisuje, kiedy się urodziłeś, do jakiej chodziłeś szkoły, czy jesteś żonaty, ile masz dzieci, ile zarabiasz i jakie płacisz podat ki, czy kiedykolwiek złamałeś prawo, twoją wagę, wzrost oraz kolor włosów. Rząd wie wszystko. Sammy nie prze oczy niczego. Cywilom pod żadnym pozorem nie wolno korzystać z parkingów wojskowych, a nawet przejść przez nie na skróty. To piekło, Yamo. Ustalono nawet, którą stroną tego cholernego chodnika wolno ci iść. Wejść na niego też można tylko w wyznaczonych miejscach. Jeśli ktoś splunie na płytki i zostanie to zauważone, winnnemu grozi kara pięciu lat ciężkich robót. Są nawet specjalni gli niarze do pilnowania przechodniów - powiedział Ryś i wes tchnął ciężko. - Urodziłem się w zwariowanym świecie. - Nie wiedziałem, że jesteś filozofem - zauważył Yama. - Trudno nie myśleć o tym, jaki jest świat - rzekł Ryś, gdy mijali rząd dżipów. - Jeśli posiada się rozum... - Jestem zdumiony, że ludzie zgadzają się na takie zniewolenie. - A jaki mają wybór? - Ryś zadał retoryczne pytanie. - Całą broń posiada wojsko. Doktor wspiera Samuela si łami Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego, nie mó wiąc o innych zabawkach. Większość ludzi nie może tego ścierpieć, ale niewiele mogą zdziałać. Kapujesz? - Arebelianci? Znajdowali się już dziesięć jardów od chodnika. - Jest ich za mało. Zrobią tyle, co pszczoły kąsające niedźwiedzia. Mogą go drażnić bez końca, ale nie ma spo- sobu, by zwyciężyły. Ryś zwolnił, gdyż zbliżali się do chodnika. Nikt nie zwracał na nich uwagi. - Idź za mną - poradził. - Powinno nam się udać, o ile żaden z tych kretynów nie widział w gazecie mojego zdjęcia. - Będę szedł koło ciebie - obiecał Yama. Na wszelki wypadek wymienił magazynek w wilkinso-nie. Ryś spokojnie wskoczył na chodnik, przyłożył ręce do ust i krzyknął: - Zrobić przejście! Wojownik był zdumiony zachowaniem pieszych. Lu- dzie na chodniku przystanęli, a kilka osób z rozpędu wpadło na tych, którzy zdążyli szybciej się zatrzymać. Utworzyło się wąskie przejście. Ryś i Yama bez trudu znaleźli się po drugiej stronie, a tłum znów zafalował i ru- szył naprzód. - Niewiarygodne - stwierdził Yama. - To nic takiego - odparł Ryś. - Musisz po prostu zro zumieć stosunek ludzi do menażerii Doktora. Śmiertelnie się nas boją. Możemy chodzić wszędzie, gdzie tylko ma my ochotę. Nawet żołnierze ustępują nam z drogi. Za sto lat staniemy się bogami. - I chcesz stracić taką okazję? - Yama roześmiał się. - Niewolnik zawsze pozostanie niewolnikiem - szor stko powiedział Ryś. - Dość gadania. Gdzie ten pocisk? - Ciężarówki, których szukamy, powinny stać na po łudniowym wschodzie. Szli przez chwilę w całkowitej ciszy. Ryś pilnował, czy gdzieś nie pojawią się żołnierze, Yama rozglądał się w po- szukiwaniu ciężarówek. - Nie możesz ich znaleźć? - zapytał po chwili Ryś. - Są tak do siebie podobne! Widziałem pięciu żołnie rzy ładujących materiały wybuchowe. Jeden z nich po wiedział, że mają pociski taktyczne. - Szukaj uważnie. Jeśli je znajdziemy, Doktorek tak szybko o nas nie zapomni. Kilku wojskowych snuło się jeszcze po parkingu. Wię- kszość żołnierzy poszła wyspać się przed jutrzejszym ata- kiem albo korzystała z nocnych szaleństw w mieście. Ostatni wyskok przed walką. Wojownik przystanął. - Co jest? - zapytał Ryś. - Jesteśmy już blisko - odparł Yama, uważnie przypa trując się stojącym najbliżej pojazdom. - Mam wrażenie, że już widziałem te ciężarówki - dodał. - Nie spiesz się. Nie zaplanowałem na dzisiaj żadnej randki. Yama odwrócił się i dostrzegł wreszcie samochody, których szukał. - To chyba one. - Ubezpieczaj mnie - rzucił Ryś i wskoczył pomiędzy dwie ciężarówki. Yama słyszał, jak mutant szpera w przyczepach, prze- szukując jedną po drugiej. Nagle w odległości mniej wię- cej trzydziestu jardów pojawił się żołnierz. Szedł w stronę Centrum Biologicznego. W jednej z ciężarówek rozległ się jakiś rumor. - Wszystko w porządku? - zapytał jak najciszej Yama. - Tak. Cholera, potknąłem się o skrzynię! Wojownik uśmiechnął się lekko. Spojrzał na wieżo- wiec, szczęśliwy, że wydostał się z przerażającego Insty- tutu i zastanawiał się, czy pościg wciąż trwa. Prawdopo- dobnie tak. Ciekawe, czy zawiadomiono Doktora i czy opuścił on bankiet, by osobiście kierować nagonką? Być może. Jeśli tak, to... Od strony ciężarówek doleciało głośne westchnienie. Chwilę później pojawił się Ryś. Na prawym ramieniu dźwigał metalową skrzynię. Miała długość około pięciu, a szerokość dwóch stóp. W lewej ręce niósł jakieś podłużne, drewniane pudło. - Znalazłeś? - zapytał Yama. - Tak. Mamy to, stary. Poszukajmy teraz jakiegoś dżi- pa. Umiesz prowadzić? - Tak. - Świetnie. Znikajmy stąd. Prawdopodobnie niedługo znajdą Shepa, o ile już to się nie stało i będą wiedzieli, że przebywamy w pobliżu. Mogą ogłosić alarm, a jeżeli to zrobią, zaroi się tu od żołnierzy, glin i mutantów. Skierowali się na południe. Mijali ciężarówki, platfor- my, czołgi i transportery, ale nie mogli znaleźć dżipów. - One muszą tu gdzieś być - irytował się Ryś. - Zaczy na mnie denerwować to błądzenie. Po pokonaniu kolejnych pięćdziesięciu stóp dotarli wreszcie do tuzina równo zaparkowanych dżipów. - Zobacz, czy któryś nie ma kluczyka w stacyjce - po radził Ryś. - Na pewno przynajmniej jeden kierowca za pomniał je wyjąć. Domysł potwierdził się. Siódmy sprawdzony przez Ya-mę samochód - zielony dżip - miał w stacyjce kluczyk, jakby czekał gotowy do drogi. Kot wsiadł do pojazdu, ułożywszy z tyłu zdobyte paczki. - Uff! Nie miałem pojęcia, że to tyle waży! Yama zajął miejsce za kierownicą. - Dokąd jedziemy?-zapytał. - Wiesz, gdzie jest bulwar Pershinga? - Chyba trzeba ruszyć na południe. - Jedź w tamtą stronę. Trzymaj się prawej strony jezdni. Yama ruszył wolno, a po opuszczeniu parkingu włą czył światła. Ostrożnie manewrował między pojazdami. - Nie jedź zbyt szybko ani też bardzo wolno - radził Ryś - bo ściągniemy sobie gliny na głowę. Przestrzegaj ograniczeń prędkości. - Co to takiego? - Wojownik znów nie znał terminu. Ryś wskazał stojący przy drodze biały znak z czarnymi cyframi. - Widzisz to? Oznacza ograniczenie prędkości do czterdziestu pięciu mil na godzinę. Nie możesz tu jechać szybciej. Rozumiesz? - Oczywiście - odparł Yama. Widział kilka podobnych znaków podczas podróży z Domu do Wyoming i był ciekaw, po co na pustkowiu ustawiono jakieś tablice z cyframi. Większość znaków drogowych uległa zniszczeniu w ciągu ostatnich stu lat. Od czasu wojny nikt ich nie konserwował ani nie wymieniał. Wkrótce znaleźli się na bulwarze Pershinga. Ruch sa- mochodów i pieszych był wciąż bardzo duży, choć Yamie zdawało się, że nieco zmalał od jego przybycia do Che-yenne. - Kieruj się na razie na zachód - powiedział Ryś. Dżip oddalił się już milę od Centrum Biologicznego, gdy Ryś kazał Wojownikowi wjechać w boczną uliczkę. Liczba samochodów zmniejszyła się, choć ruch pieszych wcale nie osłabł. - Hej, Yamo! - zawołał Ryś w pewnym momencie. - O co chodzi? - Co zamierzasz zrobić, gdy wysadzimy Centrum Bio logiczne i wydostaniemy się z Cytadeli? - Zabiorę stąd paru moich przyjaciół i razem z nimi wrócę tam, skąd przybyłem - powiedział Yama, wciąż nie chcąc udzielać dokładniejszych informacji o Rodzinie i Domu. - Jeśli ujdziemy stąd żywi - powiedział Ryś - w całej Strefie Cywilizowanej nie będzie dla mnie bezpiecznego miejsca. Czy myślisz... - Kot zawahał się na chwilę. - Czy wydaje ci się, że mógłbym... - Wyduś to wreszcie - ponaglił Yama jąkającego się towarzysza. - Czy mógłbym zamieszkać wśród twoich rodaków? Przyjęliby mnie? Yama zauważył, że Ryś jest zakłopotany. Dlaczego? Czyżby bał się odrzucenia? - Znasz Gremlina? - zapytał Wojownik. Mutant wyglądał na zaskoczonego. - Jasne! Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale parę razy z sobą gadaliśmy. Dawno go nie widziałem. Dlacze go pytasz? - On mieszka u nas. - Gremlin? Mieszka z wami? - Ryś potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Niemożliwe! Doktor zdjął mi z szyi obręcz, bo wiedział, że będę próbował ją zacisnąć, popeł niając w ten sposób samobójstwo, ale nigdy nie uwolnił z niej Gremlina. Słyszałbym o tym. Gdyby Gremlin był nieposłuszny, Doktorek usmażyłby go jednym naciśnię ciem guzika. Yama spojrzał na Rysia przez ramię. - Nie mam zwyczaju kłamać - powiedział poważnym głosem. - Nie nazwałem cię kłamcą. Nie mam na myśli nic wię cej niż to, co powiedziałem. Po prostu jestem zaskoczony. - Tym bardziej więc będzie ci trudno uwierzyć, że Gremlin nie jest jedynym gorowcem mieszkającym z na mi. Przebywa u nas także Ferret... - To mój kumpel! - wykrzyknął Ryś. - Słyszałem, że nie żyje. - To nieprawda. Obaj twoi znajomi żyją wśród nas i żaden z nich nie nosi metalowej obręczy. Yama nie wspomniał, że Ferreta trzymano w areszcie domowym, ponieważ Rodzina nie była jeszcze pewna, czy może mu zaufać. - Gremlin i Ferret... wolni - powiedział łagodnym i przejętym głosem Ryś. - Marzenie się spełniło - dodał i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. - Może mimo wszy stko Bóg gdzieś istnieje... - szepnął. - Daleko jeszcze? - spytał Yama. Kot chwycił Wojownika za ramię. - Skręcaj! Skręcaj wprawo! Teraz! Wjechali w cichą, pustą uliczkę, prowadzącą do małego parku. Mimo późnej pory przebywało tam jeszcze sporo ludzi - przytulające się pary, starsze osoby, zajęte po- gawędką lub siedzące na ławkach, by pooddychać rześkim nocnym powietrzem. Nikt nie zwrócił uwagi na dżipa ani na jego pasażerów. Yama zaparkował przy krawężniku i wyłączył motor. Ryś położył Wojownikowi rękę na ramieniu. - Zanim przystąpimy do akcji, stary, dam ci pewną ra dę. Jeśli coś mi się stanie, wal do zachodniej bramy Cyta deli. Prawdopodobnie po pokazie sztucznych ogni zosta ną zablokowane wszystkie wyjścia z Cheyenne, ale może uda ci się przedostać przez zachodnią bramę albo oszukać żołnierzy swoim ubiorem, lub... - Ryś spojrzał w zamy śleniu na skrzynki - możesz nastraszyć żołnierzy, że jak cię nie wypuszczą, wystrzelisz ten pocisk. Uwierz mi, dwa razy się zastanowią, zanim otworzą do ciebie ogień. - Doceniam twoją troskę, ale chyba trochę przesa dzasz. Wydostaniemy się stąd razem. Ryś opuścił pojazd, zabierając większą skrzynkę. - Weź to drewniane pudło, słoneczko - powiedział, wchodząc na trawnik. Ludzie, którzy znaleźli się w pobliżu, zaczęli pośpiesz- nie się oddalać. - To tu - oznajmił Ryś, kładąc skrzynię na ziemi. Yama uczynił to samo ze swoją. - Tutaj to ustawimy, ale naj pierw. .. - Ryś spojrzał na parę starszych ludzi siedzących na pobliskiej ławeczce. - Hej, wy tam! Tak! Wy! Chodź cie tutaj! - Co robisz? - spytał Yama. - Zostawiam wizytówkę. Para staruszków zbliżyła się, próbując ukryć przerażenie. - Czym mogę służyć? - nieśmiało zaczął mężczyzna. Ryś obnażył w uśmiechu swe ostre kły. - Obywatelu, proszę was o oddanie mi przysługi. - Jestem do dyspozycji. - Świetnie. Chcę, żebyście z powrotem usiedli na wa szej ławce i nie ruszali się z miejsca. Kiedy stąd odjedziemy, zjawią się żołnierze i będą zadawać mnóstwo pytań. Proszę, abyście im przekazali wiadomość ode mnie. Zrobicie to? - Co to za wiadomość? - zapytała kobieta. - Proszę im przekazać takie słowa: Yama i Ryś przesy łają serdeczne pozdrowienia. Zrozumieliście? - „Yama i Ryś przesyłają serdeczne pozdrowienia" - powtórzył mężczyzna. - Zapamiętam to - obiecał. - Dobrze, obywatelu. Dziękuję. Teraz wracajcie na waszą ławkę i podziwiajcie pokaz sztucznych ogni. - O! Będzie pokaz sztucznych ogni! - żywo zaintere sowała się staruszka. - Najgłośniejszy i najjaśniejszy, jaki kiedykolwiek wi dzieliście - potwierdził Ryś. - Teraz wracajcie na miejsce. - Nikt ci jeszcze nie powiedział, że masz wypaczone poczucie humoru? - zauważył Yama, gdy para staruszków odeszła. - No, to do dzieła! Ukląkł i zaczął przygotowywać pociski do wystrzele- nia. Yama spojrzał na górujące nad otoczeniem Centrum Biologiczne. Ryś szybko poruszał się w świetle stojącej nie opodal latarni. Najpierw rozstawił trójnóg, przymocował do nie- go metalową skrzynię, ustawiając pocisk w pozycji pio- nowej. Zaraz potem obrócił go w stronę Centrum Biologi- cznego. W górnej części skrzyni umieszczona była wysu- wana rura czy lufa długości około trzech stóp. Boczne ścianki otwarły się, ukazując otwory po obu stronach. Ryś ściągnął dolną pokrywę, odsłaniając zminiaturyzowany pulpit sterowniczy, pełen kolorowych światełek, liczni- ków, srebrnych pokręteł i guzików. - Wygląda to na bardzo skomplikowaną maszynerię - zauważył Yama. - Trzymaj kciuki, stary! - Ryś nacisnął guzik, liczniki rozbłysły i rozległ się cichy szum. - Udało ci się. - Jeszcze nie skończyłem - poprawił Ryś. Wziął teraz drugą skrzynkę. Z trzaskiem otworzył ją silnymi pazurami. Odrzucił szczątki pokrywy na bok i wziął w ręce połyskujący pocisk, który miał dwie stopy długości i sześciocalową średnicę. - To on! - mruknął Ryś. - Mamy naszą szansę. - Co teraz? - Wpakujemy go w nasz cel! - potwierdził kot, wrę czając pocisk Yamie. - Włóż go do rury ostrym końcem w górę. Te cztery lotki pasują do rowków w dolnej części wyrzutni. Wojownik wziął pocisk i zajrzał do wnętrza rury. Do- skonale widział wyżłobienie, o którym mówił Ryś. Powoli, ostrożnie wsunął ładunek do otworu. - Gotowe - oznajmił. Ryś pochylił się nad urządzeniem. - Niech no popatrzę. Jeśli nacisnę ten guzik, poznamy zasięg rażenia. Zrobił to i na pulpicie sterowniczym zaczęły migać cyferki. - Jesteśmy ponad półtorej mili od Centrum Biologicz nego - mówił do siebie i wcisnął kilka kolejnych guzi ków. Na pulpicie rozbłysł rząd sześciu czerwonych świa tełek. - W porządku - powiedział Ryś do Yamy i przysu nął palec do żółtego przycisku. - Kiedy tu nacisnę, nie będzie już odwrotu. Włączę w ten sposób zegar. Ustawi łem go tak, że za dziesięć minut ładunek zostanie wystrze lony automatycznie. - A co z nimi? - Yama wskazał ludzi znajdujących się w parku. - Nie martw się. Są zbyt daleko, by zostali poszkodo wani. Gotów? Pal! Ryś nacisnął żółty guzik i uśmiechnął się tajemniczo. - Mam nadzieję, że kiedy nasza niespodzianka dotrze na miejsce, Doktorek będzie u siebie. - Jeśli mowa o niespodziankach - zauważył Yama - to mamy towarzystwo. Mutant wyprostował się gwałtownie, odwracając się w stronę ulicy, którą jechał właśnie biało-czarny wóz pa- trolowy. - Gliny! - Ryś syknął ze złości. - Nie teraz! Musimy się stąd ulotnić! Samochód patrolowy zatrzymał się tuż koło dżipa. ROZDZIAŁ XXIII Strzał Berty zagwizdał Hickokowi koło ucha. Wojow- nik skrzywił się mimo woli. Wykonał od razu szybki zwrot, podnosząc henry'ego. Wiedział, że dziewczyna jest zbyt doświadczona, by strzelać bez powodu. Tym ra- zem udało się. Trafiła prosto w serce wroga, stojącego nie dalej niż dziesięć stóp od nich i szykującego się właśnie do strzału. Kilku żołnierzy biegło w stronę samochodów. Hickok zorientował się, co się dzieje i wystrzelił. Usły- szał krzyk trafionego żołnierza. Berta strzelała bez opa- miętania. Rewolwerowiec powalił ją na ziemię. - Padnij! Mogą cię zobaczyć. Przeciwnicy zaczęli odpowiadać ogniem, kierowali go jednak na ludzi znajdujących się przy namiotach. - Zajdę wroga z boku - krzyknęła Berta i zaczęła się czołgać. Kiedy odezwały się pierwsze strzały, grupa ochotników właśnie wchodziła na autostradę. Ze swego miejsca Hickok zauważył zbliżające się światła trzech pojazdów. Były nie dalej jak dwadzieścia jardów od jego ludzi. Nagle trzy pięćdziesięciokalibrowe karabiny maszynowe otworzyły ogień z dżipów. - Uciekajcie! - krzyknął z całych sił Hickok, ale było za późno wycofać ludzi spod śmiercionośnego ostrzału. Trzy samochody terenowe, dodając ostro gazu, zjechały z autostrady prosto w stronę obozowiska. Hickok znalazł się dokładnie na ich drodze. Wycelował karabin tam, gdzie przypuszczalnie mógł znajdować się kierowca pier- wszego dżipa i nacisnął spust. Rezultat był lepszy, niż re- wolwerowiec oczekiwał. Kierowca stracił ponowanie nad samochodem, który nagle skręcił gwałtownie w lewo, zderzając się z drugim pojazdem. Rozległ się potężny trzask, siła uderzenia prze- wróciła drugiego dżipa na bok. Trzeci ledwo uniknął ko- lizji. Hickok podniósł się na kolana, wycelował i wystrzelił, mając nadzieję powtórzyć swój wyczyn sprzed kilku chwil. Niestety nie trafił. Ostatni wóz sunął wprost na Wojownika. Z karabinu maszynowego błyskał strumień ołowiu i płomieni. Kule trafiały w ziemię wokół Hickoka, który opuścił henry'ego i wyprostował się. W rękach rewolwerowca kolty pytony zagrały z niesamowitą precyzją, jeden po drugim. Osiem, dziewięć, dziesięć podwójnych strzałów szybko następo- wało po sobie. Dżip zbliżał się już na odległość sześciu stóp. Karabin maszynowy podejrzanie ucichł, choć samochód wciąż je- szcze jechał. Wojownik nagle poczuł silne uderzenie w bok. Został przez kogoś powalony na ziemię, gdy dżip przejeżdżał tuż obok. Szczęśliwiec obrócił głowę i zoba- czył uśmiechniętą twarz Berty. - Uważaj! Chcę, żebyś cało wrócił do twojej damy. Pocałowała go szybko w policzek, uśmiechnęła się i zniknęła. Hickok uśmiechnął się wstając. Bitwa toczyła się teraz bliżej obozu, gdzie pozostali żołnierze atakowali obroń- ców ciężarówek. Czyżby próbowali zniszczyć środki transportu? Napastników było niewielu. Posiadali mało broni, więc pokonanie ich wydawało się kwestią czasu. Po zderzeniu dwa dżipy stanęły w płomieniach, trzeci zatrzymał się na środku pola. Jego motor wciąż warczał. Hickok schował pytony do kabur i chciał podnieść z trawy swojego henry'ego, ale obok rozległ się wysoki, piskliwy głos. - Jeśli dotkniesz broni, zabiję cię. Wojownik powoli wyprostował się i odwrócił w stronę, skąd dochodził głos. - Zastanawiałem się, kiedy cię spotkam - powiedział Hickok. Szczur stał obok płonących dżipów, trzymając w rę- kach M-16. - Wciąż mnie pamiętasz? - Jak mógłbym zapomnieć takiego robala? - Tak! Masz rację! Ciesz się, póki możesz! - Szczur zachichotał. - Długo czekałem na tę okazję! Odpłacę ci za Maggota, skurczybyku! - Szkoda, że nie zdążyłem zrobić tego samego z tobą - prowokująco rzekł Hickok. Zdrajca roześmiał się. - Uwielbiam to! Po prostu uwielbiam! Zaraz cię za strzelę! Boisz się? Trzęsiesz się, bo zaraz pociągnę za spust? Rewolwerowiec udał, że ziewa. - Wcale nie. Jestem okropnie znudzony. - Kantujesz! Chcesz mnie pozbawić przyjemności! - Skądże. Po prostu czekam, aż mój przyjaciel, Gero- nimo, wpakuje kulkę w twój zakuty łeb. Stoi właśnie za tobą - powiedział Hickok i wstrzymał oddech w nadziei, że Szczur połknie haczyk. To był najstarszy trik pod słońcem. - Gówno prawda! - burknął Szczur. - Myślisz, że je stem idiotą i dam się nabrać na takie sztuczki? - Nie masz nawet pojęcia, co myślę na temat twojej bezdennej głupoty. - Nikogo za mną nie ma. Hickok znowu ziewnął. - Załóżmy się o twoje życie. Wyraz twarzy Szczura odzwierciedlał jego rozterkę. Ani przez chwilę nie wierzył strzelcowi. Mimo wszystko nie był pewny swego. Bo dlaczego Hickok zachowuje się tak spokojnie? Dżipy płonęły. Jedno z lusterek, ogarnięte ogniem, eks- plodowało nagle bardzo głośno. Szczur przeczuwając naj- gorsze, odwrócił się i strzelił na oślep. Kilka sekund wy- starczyło, by się przekonał, że został oszukany. Za jego plecami nie było Geronima! Odwrócił się z powrotem w stronę Hickoka, nie przerywając strzelania. Strzelec leżał na ziemi z karabinem przy ramieniu. Szczur otworzył usta i wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Świetnie! Henry zagrzmiał i głowa zdrajcy została po- dziurawiona kulami. Krew wraz z kawałkami mózgu i kępkami włosów trysnęła na wszystkie strony. M-16 wysunął się z rąk Szczura, gdy padł na ziemię. - Dostałem cię! - mruknął Hickok wstając. Podszedł do wroga i spojrzał w jego nieruchome oczy. Wokół zapadła śmiertelna cisza. Blade i Geronimo wyłonili się nagle z ciemności. - Nic ci nie jest? - zapytał dowódca. - Wszystko w porządku - odparł Hickok. Geronimo szturchnął trupa czubkiem buta. - Sprawił ci jakieś problemy? - Ciastko z kremem!... A co u was? Skończyliście z tamtymi żołnierzykami? - Dostaliśmy ich wszystkich - mówił Blade. - Potem usłyszeliśmy twoje strzały i natychmiast przybiegliśmy. Nie możemy stracić więcej czasu. Zbierz znowu dziesię- ciu ludzi i idź obserwować drogę. Odjeżdżamy najdalej za godzinę. W tym momencie do Wojowników podbiegła Berta. - Musimy już iść - stwierdził Blade, ciągnąc za sobą Geronima. Hickok spojrzał na dziewczynę. Wyczytał w jej oczach troskę i smutek. - Żadnej urazy? - zapytał. Berta potrząsnęła głową, kryjąc niewypowiedziany żal w głębi serca. - Żadnej urazy. Mężczyzna wyciągnął do niej prawą dłoń. - Zgoda? Ręka dziewczyny była chłodna i wilgotna. - Wracajmy już-zaproponował Hickok. W ciszy ruszyli w kierunku namiotów. Rewolwero- wiec odczuwał wyrzuty sumienia. - Pamiętaj jedno - odezwała się w końcu Berta, uśmiechając się demonicznie. - Tak? - Jeśli kiedykolwiek twoje małżeństwo się rozpadnie - obiecała - będę przy tobie jak muchy na śmieciach! - Przypomnij mi kiedyś, Berto, żebyśmy porozmawia li o twoich porównaniach. ROZDZIAŁ XXIV Dziewięćdziesiąt mil na północny zachód od cytadeli Cheyenne rodzina Masonów odpoczywała na ganku swo- jego domu po nocy spędzonej na pośpiesznym pakowaniu dobytku. - Wolałabym, żebyśmy nie opuszczali naszego domu - powiedziała Gail ze smutkiem. - Już o tym rozmawialiśmy - odezwał się Seth. - Nie mamy wyboru. Przedstawiciele rządu znajdą nas, jeśli spróbujemy pozostać w Strefie Cywilizowanej. Yama jest naszą jedyną nadzieją. - O ile wróci. - Wróci - wtrącił się Adam. - Wiem o tym. - Nic o nim nie wiesz, synku - zauważyła Gail. - Żad ne z nas go dobrze nie zna, ale mimo to musieliśmy mu zaufać. - Nie mamy wyboru - powtórzył Seth. - Przestań już! - krzyknęła Gail. Adam wstał ze swojego miejsca. - Nie martw się tak bardzo, mamo - powiedział. - Ya ma się nami zaopiekuje. On wróci. Zobaczysz. - Mam nadzieję, że w Cytadeli nie wpadł w żadne ta rapaty - dodał Seth. - On umie poradzić sobie w każdej sytuacji - zapew niał Adam. - Przecież sami widzieliście. Nikt nie może go zabić. Nagle Gail wyciągnęła szyję i zaczęła nasłuchiwać. - Cśśś... Bądź cicho! -powiedziała. - Coś usłyszałem - potwierdził Seth. - Ja też - dodał Adam. - Co to takiego? - Brzmi jak burza - stwierdziła Gail. - To zabawne, przecież na niebie wcale nie ma chmur - zauważył Seth. Adam, wsłuchując się w odległy grzmot, podszedł do ogrodzenia. - Patrzcie! - krzyknął. - Chodźcie zobaczyć! Seth i Gail pędem pobiegli do syna. - O, Panie! - wykrzyknęła Gail. Nad południowo-zachodnią stroną horyzontu unosiła się jasna, ognista kula. - Co to takiego? - zapytał chłopiec. - Nie mam pojęcia - przyznał ojciec. - Ale cokolwiek to jest, pojawiło się po stronie Cytadeli. Adam z przerażeniem spojrzał na rodziców. - Czy być może Yama tego dokonał? - zapytał. Nikt chłopcu nie odpowiedział. ROZDZIAŁ XXV Atak armii, mimo że był przewidywany, nastąpił z zu- pełnie niespodziewanego kierunku i całkiem zaskoczył uciekinierów. Konwój, składający się z szesnastu ciężarówek, lekko uszkodzonego dżipa i FOKI znajdował się już dwa dni w drodze i zatrzymał się na południowy postój nad jezio- rem Floyd, nieco na wschód od autostrady numer pięć- dziesiąt dziewięć. FOKA zaparkowała nad brzegiem, a jej załoga posilała się wędzoną dziczyzną, popijając świeżą wodą. - Nie podoba mi się to - powiedział Blade między jed nym a drugim kęsem. - Za często się zatrzymujemy. Po winniśmy być już o wiele dalej. - Czegoś ty się spodziewał po tej gromadzie kobiet i dzieci? - odezwał się Geronimo. - Maluchy częściej po trzebują przerw na siusiu niż dorośli. Poza tym wszyscy muszą nabrać wody do picia. - Wiem - odparł Blade, ale nie mogę pozbyć się dziw nego uczucia, że ktoś ciągle nas obserwuje i że zaraz coś się stanie. - Nie ty jeden masz takie wrażenie - przyznał Hickok. - Nie mogę pojąć, dlaczego armia Strefy jeszcze nas nie zaatakowała. Miała już przecież mnóstwo okazji. Od dawna nie widzieliśmy marnego żołdaka, a przecież po winni mieć niedaleko swoje posterunki. O co tu chodzi? - Sam chciałbym wiedzieć - odparł Blade. - Jestem odpowiedzialny za życie tych ludzi i czekanie działa mi na nerwy. - O, mamy towarzystwo - wtrącił Geronimo. Berta i Zahner zbliżyli się do nich. - Jak długo tu zostaniemy? - zapytał Zahner. - Aż wszyscy zjedzą i wykąpią się - odpowiedział Blade. - Chcę dziś w nocy zajechać tak daleko, jak tylko się da. Im szybciej będziemy w Domu, tym lepiej. Berta oparła się o maskę FOKI i zawadiacko mrugnęła do Hickoka. Rewolwerowiec udał, że tego nie widzi i uparcie wpatrywał się w leniwie sunące po niebie chmury. - Czy domyślacie się, czemu armia jeszcze nas nie za atakowała? - pytał Zahner. - Właśnie o tym rozmawialiśmy - poinformował go Blade. - Wiemy tyle, co ty. - Hej! - krzyknęła Berta, pokazując na niebo. - Spó jrzcie tam! Wszyscy podnieśli głowy, by popatrzeć we wskaza- nym przez nią kierunku. Spostrzegli na niebie jasny, po- łyskujący punkcik. - Słyszałem o czymś takim w Montanie - wyjaśnił Blade. - To satelita. Strefa Cywilizowana używa takich urządzeń do celów szpiegowskich. Kilka z nich krąży po orbitach dookoła Ziemi jeszcze od czasu Wielkiego Wy buchu. - Pamiętacie? - wtrącił Geronimo. - Widzieliśmy już satelitę, kiedy pierwszy raz byliśmy w Dwumieście. Na wet go słyszałem. Zahner roześmiał się. - Jego nie można usłyszeć. - Skąd wiesz? - zapytał Blade. - Niewiele o tym słyszałem - przyznał Zahner - ale pamiętam rozmowy z moim tatą. Gawędziliśmy o techni- ce sprzed trzeciej wojny światowej. Opowiadał mi o sate- litach. Mówił, że krążą bardzo, bardzo wysoko. Nie można ich usłyszeć ani zauważyć. Zdziwiony Geronimo wciąż patrzył w niebo. Punkcik widoczny w górze najwyraźniej się powiększał. - Ale tego słyszę - powiedział w końcu. - Ja też - przyznał Hickok. - I ja - potwierdził Zahner. - To zabawne. Tata zapew niał mnie, że ludzkie ucho nie jest w stanie odebrać tych dźwięków. Blade patrzył na rosnący jasny punkt. Czy Zahner miał rację? Może rzeczywiście nie da się usłyszeć satelity? Do- wódca ganił się w duchu za to, że po powrocie z Montany nie chciało mu się wyszukiwać w bibliotece wiadomości na ten temat. Obiekt nagle zmienił kierunek. Z hałasem zaczął spa- dać w dół. W tej samej sekundzie Blade przypomniał sobie książkę o historii lotnictwa. Zwłaszcza jedna fotografia utkwiła Wojownikowi w pamięci. Teraz wiedział, czym był ten dziwny obiekt. To nie szpiegowski satelita! Na niebie po- jawiło się coś innego, śmiercionośnego, zabytek przeszło- ści wysłany przez Samuela II z poselstwem zniszczenia. Był to myśliwiec o napędzie odrzutowym. Przeleciał nisko nad jeziorem, wzniósł się nieco wyżej nad samochodami zaparkowanymi w pobliżu południo-wo-zachodniego brzegu, zawrócił i skierował się na zachód. - Co to jest, do cholery? - krzyknął Hickok. - Odrzutowiec - odpowiedział Blade, obserwując sa molot. Od razu zdał sobie sprawę, że znaleźli się w bardzo ciężkim położeniu. Ciężarówki, dżip i FOKA były dosko- nałym celem. Stały bez żadnej osłony, a większość ludzi przebywała w pobliżu jeziora lub, zwłaszcza dzieci, kąpały się. Wszystkie oczy podniosły się w górę. - Znowu nadlatuje! - wrzasnął Geronimo. - Wychodzić z wody! - krzyczał Blade. - Ukryć się! Zabrakło czasu. Samolot otworzył ogień z szybko- strzelnych działek. Wielu uchodźców padło na ziemię bez życia. W mgnieniu oka maszyna nadleciała drugi raz, szy- kując się do kolejnego ataku. Ludzie w panice biegli w stronę najbliższych drzew. - Musimy stąd zabrać samochody! - powiedział Gero nimo. - Za późno! - stwierdził Zahner, pokazując coś palcem. Wszyscy padli twarzą do ziemi, gdy samolot zbliżył się po raz kolejny. Tym razem zawisł nad jednym z samocho- dów i strzelał w niego ze wszystkich działek. Kiedy odle- ciał, ciężarówka eksplodowała, a jej szczątki rozleciały się we wszystkich kierunkach. Na szczęście żaden inny pojazd nie znalazł się w zasięgu wybuchu. - Za mną! - zarządził Blade i biegiem ruszył do FOKI. Wskoczył do środka na swoje miejsce i spojrzał uważ- nie na cztery przyciski pośrodku tablicy rozdzielczej, uru- chamiając broń. Hickok, Geronimo oraz Zahner z Bertą wsiedli za nim. Rewolwerowiec zajął swoje stałe miejsce, a reszta usado- wiła się z tyłu. - Co chcesz zrobić? - zapytał Hickok. Zanim Blade zdążył odpowiedzieć, usłyszeli znowu warkot silnika. Tym razem pilot celował w FOKĘ i cała piątka pasażerów poczuła silny wstrząs, spowodowany uderzeniami pocisków. Pojazd był w stanie wytrzymać bardzo silny atak, gdyż miał kuloodporną karoserię. Blade starał się przypomnieć sobie wszystko na temat drugiego guzika, który odpalał pocisk przeciwlotniczy, umieszczony w skrytce na dachu. Jeśli naciśnie się przy- cisk, odsuwa się osłona i ukazuje się kierowany podczer- wienią stinger; jak mówi instrukcja, ma zasięg rażenia do dziesięciu mil. - Znowu leci! - krzyknęła Berta. Blade dotknął dłonią guzika. Pamiętał dobrze wszy- stkie instrukcje, ale przecież nigdy nie wypróbował tej broni i nie miał pojęcia, czy wszystko zadziała zgodnie z przewidywaniami. - Bierz go! - ponaglał Hickok. Dowódca spojrzał przez okno. Samolot ponownie na- dlatywał z zachodu. Czy odrzutowiec, poza działkami, był uzbrojony jeszcze w jakieś pociski lub rakiety? Jeśli tak, FOKA może nie przetrwać bezpośredniego uderzenia. Powinni jeszcze zdążyć się ukryć! Blade włączył silnik i dodał gazu akurat w momencie, gdy samolot nad nimi przelatywał. Przemieszczenie się FOKI najwyraźniej zdezorientowało pilota, bo na chwilę przestał ostrzeliwać swój cel. - Geronimo, obserwuj go! - rozkazał Blade. - Daj znać, gdy zbliży się do nas na milę. - Robi się. Blade, oddalając się od konwoju, poprowadził FOKĘ na północ w poszukiwaniu odpowiedniej kryjówki. - Zawraca szerokim łukiem - oznajmił Geronimo. Blade zauważył między pagórkami szeroki wąwóz i tam skierował FOKĘ. - Zbliża się bardzo szybko - informował Geronimo. - Jest około pięciu mil od nas. Dowódca nacisnął gaz do dechy. - Cztery mile. Potężne opony FOKI pokonały małe wzniesienie. - Trzy mile. Blade wprowadził pojazd do wąwozu i wyłączył sil- nik. .. - Dwie. Położył prawą dłoń na przycisku... - Mila. - Teraz! - wrzasnął Hickok. Wojownik nacisnął guzik dokładnie w momencie, gdy samolot przelatywał piętnaście stóp nad FOKĄ. Usłyszeli potężny wybuch, gdy coś uderzyło w wąwóz. Na pojazd spadł grad kamieni, a wokół unosiła się chmura kurzu. A jednak! Samolot był uzbrojony nie tylko w działka. Ale co się stało ze stingerem? - Pudło - powiedział Geronimo, gdy FOKĘ odrzuciło do tyłu. Coś uderzyło mocno w dach. Blade pochylił się nad kierownicą i spostrzegł pocisk, który leciał w ślad za samolotem. Otworzył gwałtownie drzwi i wyskoczył z pojazdu, a za nim cała reszta. Pilot najwyraźniej zauważył, że stinger leci za nim. Zwiększył szybkość lotu tak szybko, jak tylko się dało, zostawiając pocisk coraz dalej w tyle. - Stinger ma zasięg dziesięciu mil - martwił się Gero nimo. - Jeśli samolotowi uda się uciec... Blade podziwiał nadzwyczajne umiejętności pilota, starającego się uniknąć przed rakietą. Samolot gwałtownie skręcił na zachód. Stinger zbliżał się już do niego, lecz w ostatniej chwili pilot poderwał maszynę i pocisk minął go dołem. Odrzutowiec ostro zanurkował z przeraźliwym jękiem. Co teraz zrobi przeciwnik? Pocisk zawrócił i znów podążył za swoim celem. Z doskonałym wyczuciem pilot wyprowadził samolot z nurkowania, gdy zdawało się już, że spadnie na ziemię. Reakcja stingera nie była tak szybka. Jego sensory zare- jestrowały, że obiekt podniósł się w górę, a system kon- troli zadziałał o ułamek sekundy za późno i pocisk o mało nie uderzył w drzewo. Silnik samolotu pracował na pełnych obrotach. Maszy- na wznosiła się teraz szybko w górę, znów zostawiając pocisk w tyle. - Uda mu się! - powiedział Geronimo. Blade spojrzał na FOKĘ i zastanawiał się, jak zdołają uciec, jeśli samolot powróci. Z góry doleciał nagle jakiś dziwny dźwięk. Odrzutowiec miał poważne kłopoty. Wydawał takie odgłosy jakby się krztusił. Zostawiał za sobą smugę dy- mu. W końcu zawisł w jednym miejscu na kilka sekund. Stinger szybko nadrabiał straconą odległość. - Popatrzcie! - krzyknęła Berta. Klapa w samolocie otworzyła się i ujrzeli niewielką fi- gurkę, próbującą wydostać się ze środka. - Skacz! - wrzasnął Zahner. - Skacz, do cholery! Blade złapał się na tym, że pomyślał to samo. W duchu dopingował pilota, by udało mu się uniknąć śmierci. Ten człowiek stoczył tak wspaniałą walkę, że zasługiwał na to, by przeżyć. Stinger jednakże, jako sztuczna inteligencja, nie odczu- wał litości ani nie miał szacunku dla odwagi. Działał zgodnie z zaprogramowanym zadaniem i właśnie je wy- konał. Pilot już miał wyskoczyć z samolotu, gdy stinger osiąg- nął cel. Wybuch rozerwał maszynę w drobne kawałki. - Do wozu! - rozkazał Wojownikom dowódca i po czekał, aż wszyscy wsiądą. - Zabawne, że wysłali tylko jeden samolot - rzekł Hi- ckok, gdy Blade usiadł na swoim miejscu. - Może to wcale nie jest śmieszne - powiedział, wyco- fując wóz z wąwozu. - Doszedłem do wniosku, że Samuel nie jest tak silny, jak mu się wydaje. - Dlaczego tak sądzisz? - zainteresował się Geronimo. - Pomyśl tylko! Czemu czekali aż sto lat, żeby rozpo cząć ponowne jednoczenie ziem Ameryki? Dlaczego nie zrobili tego pięć, dziesięć lub dwadzieścia pięć lat po Wielkim Wybuchu? Jest tylko jedno logiczne wyjaśnie nie: nie byli dostatecznie silni. - Teraz chyba czują się bardzo mocni - zauważył Hi- ckok. - Pewnie tak. Samuel zamierza w najbliższych latach podbić cały kraj, ale spójrz, jak on to robi. Powoli. Kawa łek po kawałku. Jedna grupa wojsk tu, druga tam. Co robi w międzyczasie? Szpieguje wszystkich ludzi żyjących poza Strefą Cywilizowaną, ale ich nie tyka; aż zaczynają mu wydawać się groźni, jak nasza Rodzina. Nawet teraz, kiedy próbuje nam przeszkodzić w powrocie do Domu, co robi? Wysyła samolot. Jeden odrzutowiec. Nie dwa al bo dziesięć, tylko jeden. Dlaczego? Jeżeli zatrzymanie nas tutaj jest takie ważne, to dlaczego nie pojawiło się więcej samolotów? Odpowiedź zdaje się prosta. Samuel miał tylko jeden odrzutowiec i nawet ten nie był sprawny, bo inaczej pilot umknąłby przed pociskiem. To nie żoł nierz zawiódł. Nie wierzę w potęgę Strefy Cywilizowa nej. Samuel II i Doktor mogą zostać pokonani. Musimy tylko znaleźć ich słaby punkt. Kiedy wrócimy do Domu, zamierzam przeprowadzić z Platonem poważną rozmowę i zaproponować, żebyśmy rozpoczęli walkę, zamiast cze kać na wrogów. - Podoba mi się to - ucieszył się Hickok. - Zawsze mówiłem, że najlepszą obroną jest atak. - Czy ja gdzieś tego nie słyszałem? - zapytał z uśmie chem Geronimo. FOKA dojechała do konwoju. Trafiona ciężarówka wciąż jeszcze płonęła. Ludzie zebrali się koło samocho- dów i opatrywali rannych. Gdy Blade zahamował i wy- siadł z pojazdu, Joshua wybiegł naprzeciwko. - Mów! - rozkazał Blade. - Wstępne obliczenia - zaczął zgaszonym głosem Josh - wskazują, że mamy dwudziestu dziewięciu zabi tych i czternastu rannych. - Duże straty! - podsumował Zahner. - Siedem osób jest w stanie krytycznym. Myślę, że nie uda się ich dowieźć do Domu. - Może powinniśmy tu z nimi zostać? - zaproponowa ła Berta. Blade wiedział, że wszystkie oczy spoczęły na nim w oczekiwaniu ostatecznej decyzji. Wdrapał się na naj- bliższą ciężarówkę i krzyknął: - Cisza! Zamachał rękoma, by skupić na sobie uwagę tłumu. - Widzieliście przed chwilą, na jakie niebezpieczeń stwo jesteśmy narażeni. Jak długo jedziemy tymi samo chodami, mogą na nas uderzyć, kiedy im się spodoba. Ma ją przewagę. Nie pozwolę, by coś takiego zdarzyło się je szcze raz! Słuchajcie więc, co zrobimy! Wszyscy, łącznie z rannymi, pakujemy się do ciężarówek i zaraz odjeżdża my. Jeśli jesteście głodni, zjedzcie teraz. Radzę również wziąć szybką kąpiel, ponieważ nie zatrzymujemy się wię cej, nim nie dojedziemy do Domu! Właśnie tak! Będzie my zmierzać prosto do celu, chyba że wydarzyłoby się coś nadzwyczajnego. Jeśli zajdzie taka potrzeba, pojedziemy bez odpoczynku przez całą noc, ale rano znajdziemy się już w Domu. W ciągu kilku dni rozlokujecie się w wybra nym przez siebie miasteczku. Zgadacie się? - Tak! Tak! Tak! - W porządku! Ruszamy więc! - zakończył i zesko czył na ziemię. Hickok zaśmiał się cicho. - Co cię tak bawi? - zapytał Blade. - Nic takiego. Pomyślałem tylko, że jesteś urodzonym przywódcą. - Nie zaczynaj - ostrzegł dowódca. - Wiem, co myślisz o sprawowaniu władzy. Mówiłeś setki razy, że nie chcesz brać na siebie odpowiedzialności za Rodzinę, i zgadzam się z tobą w stu procentach. - Tak? - Oczywiście, chłopie. Komu potrzebna Rodzina? To takie nic. Gdybyśmy zdobyli Strefę Cywilizowaną i odbi li Samuela, mógłbyś zostać prezydentem. ROZDZIAŁ XXVI W małym zielonym dżipie siedziało między pakunka- mi pięć osób. Samochód jechał na wschód pustą autostra- dą numer piętnaście. - Opowiedz jeszcze raz - najmłodszy pasażer poprosił futrzanego stwora. - Adamie, nie męcz pana Rysia! - upomniała chłopca matka. - Proszę! - nalegał dzieciak. - Słyszałeś, co powiedziała matka? - zapytał Seth Ma son, siedzący obok kierowcy. Swoją rodzinkę miał za plecami. Ryś leżał zwinięty w kłębek wśród bagaży. - Nie ma sprawy - powiedział kot i uśmiechnął się do chłopca. - Dwaj głupi gliniarze podeszli do nas i zapytali, co robimy. Powiedziałem im, że właśnie ustawiamy mo nitor, badający zanieczyszczenie powietrza. Prawda, sze fie? - Tak było - potwierdził przebrany w swój błękitny strój Yama. - I tak nie wiedzieli, czy mówię prawdę, bo nie odróż niliby takiego urządzenia od... mhm... własnego łokcia! Mimo to jeden z policjantów cały czas się na nas gapił. Zdaje się, że mnie rozpoznał, bo jestem sławny. Czyż nie, Yama? Zapytany uśmiechnął się i spojrzał przez ramię. Był za- chwycony, jak dobrze Ryś i Adam dogadują się z sobą, choć Masonowie wciąż z pewną rezerwą patrzyli na mu- tanta. Nie chcieli na początku zgodzić się, żeby go zabrać. Na widok kota, Gail po prostu zemdlała. Yama ponad go- dzinę przekonywał Masonów, aż w końcu wszyscy wsiedli do dżipa. - Tak, jesteś sławny - powiedział Yama - i niezwykle skromny. Ryś zignorował tę uwagę i kończył swoją opowieść: - Jeden z nich domyślił się w końcu, kim jestem, i obaj sięgnęli po broń... - O rety! I co wtedy zrobiliście? - pytał zafascynowa ny Adam. Ryś zawahał się, chcąc ominąć bardziej krwawe sceny. - Było ich dwóch, więc nie mieli żadnych szans! Ja... zaatakowałem jednego, Yama drugiego. W mgnieniu oka wsiedliśmy do naszego dżipa i ruszyliśmy pędem w stro nę zachodniej bramy. Mówię ci! Jeszcze nigdy nie widzia łem, żeby ktoś prowadził samochód tak jak stary Yama. Przejechaliśmy po drodze setkę ludzi. - Oj! To nieprawda! - krzyknął malec. - Bystry jesteś! No, dobrze. O mały włos nie potrąci liśmy ze stu osób. Przejeżdżaliśmy przez bramę w mo mencie, gdy nasza bomba wybuchła. To wszystko! Resztę znasz. Wróciliśmy, zabraliśmy was i po krzyku! Udało się - dodał Ryś i zaczął kontemplować widok. - O, rany! Pobiłeś tych żołnierzy! Musisz być wielkim wojownikiem! Ryś dumnie wypiął pierś. - No tak, malutki, chyba masz rację. - Czy zniszczyliście całe Centrum Biologiczne? - za pytał Yamę Seth. - Mam nadzieję. Najprawdopodobniej również sporą część wyposażenia armii. - Jeżeli nie zabiliście Doktora, będzie starał się ode grać za wszystko, co mu zrobiliście. - Może być też zupełnie odwrotnie! - Nie rozumiem. Yama poklepał torbę, którą wciąż miał z sobą. - Prawdopodobnie zdobyłem informacje, których Ro dzina potrzebuje, by zadać Doktorowi ostateczny cios. - Modlę się, żebyście posiadali wszystko, co do tego potrzebne. - Czegoś jeszcze nie mam -zauważył Yama. - A czego ci brakuje? - dociekał Seth. Wojownik spojrzał w lusterko na nowego przyjaciela o kociej fizjonomii. - Porządnej pary „stoperów" do uszu - rzekł. DAVID ROBBINS CIEŃ ZAGŁADY Minęło stulecie od nuklearnego piekła, rozpętane- go przez nieodpowiedzialnych polityków. Tereny dawnych Stanów Zjednoczonych stały się miejscem zdominowanym przez oszalałych mutantów i grupy zdegenerowanych przestępców. W takim świecie przy- szło żyć szlachetnej Rodzinie, bronionej przez od- dział nieustraszonych Wojowników. Przywódca Wo- jowników, Blade, prowadzi swoich ludzi do boju z siłami zła i szaleństwa, dążącymi do niepodzielnego panowania nad zdewastowaną planetą. 4 KTO ZAGRAŻA KALISPELL? Blade z grupą przyjaciół musi dotrzeć do Kali-spell i zdobyć ukryte tam zapasy medyczne. Po drodze czeka ich walka na śmierć i życie z polującymi na ludzi mutantami. To zadanie samo w sobie jest niemal niewykonalne. Lecz co się stanie z Wojownikami, gdy padną ofiarą zdrady? DAVID ROBBINS CIEŃ ZAGŁADY Ameryka po wojnie jądrowej była stosem żużlu i zwęglonych szczątków... Niewielu mieszkańców przeżyło. Tylko garstka spośród nich, zwana Rodziną, poświęciła się odbudowie cywilizacji - większość zdecydowana była zepchnąć ludzkość jeszcze głębiej w otchłań. Czy tym razem zwycięży dobro i zdrowy rozsądek? Historia świata nie skłania do optymizmu... SZARŻA NA DAKOTĘ Po Strefie Śmierci grasuje Legion - konne oddziały bojowe, będące postrachem wszystkich, którzy mieli nieszczęście zbłądzić w te strony. Jak zachowa się w tej straszliwej krainie odważny Indianin Gero-nimo? Przybył tu w poszukiwaniu szczęścia i bogactwa, ale czy wyjdzie stąd żywy? Sto lat po wojnie atomowej. Tereny należące do byłych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Po bezkresnych pustkowiach włóczą się nieliczne grupy pozostałych przy życiu mieszkańców. Zło nie umarło jednak z chwilą zagłady ludzkości - są ludzie próbujący na gruzach dawnej cywilizacji zbudować nowe totalitarne imperia. One właśnie mogą zagrozić planecie. Jedyną nadzieją na utrzymanie porządku i ocalenie Ziemi jest Federacja Wolności, unia plemion, kierowana przez Ro- dzinę, której zbrojnym ramieniem są Wojownicy. Przywódca nadludzko sprawnych, doskonale wyszkolonych Wojowników, Blade, jest człowiekiem, dla którego nie istnieje słowo: „niemożliwe"... WYDAWNICTWO PHANTOM PRESS proponuje nowy, pasjonujący cykl DAVIDA ROBBINSA „CIEŃ ZAGŁADY" Miłośnicy szybkiej akcji, różnorodnych sztuk walki, fanta- styki naukowej i powieści wojennych znajdą to wszystko w tej właśnie serii! Już wkrótce pierwsze tomy do nabycia w księ- garniach i na stoiskach! Pytajcie o „CIEŃ ZAGŁADY"! JERRY AHERN MID-WAKE John Rourke i jego przyjaciele jeszcze raz muszą stawić czoło podstępnym Sowie-tom, dzikim Mongołom i wszelkim prze-ciwnościom losu. Ucieczka sprzymierzonych z bazy ra- dzieckiej będzie możliwa tylko przy pomocy amerykańskich okrętów podwodnych -Mid-Wake. JERRY AHERN LEGENDA Cały świat leży u stóp Sowietów - zwycięz- ców wojny nuklearnej. John Thomas Rourke, ostatni bojownik wolności, prowadzi swych nie- licznych zwolenników do walki z czerwonym imperium. Ten wybitny specjalista w dziedzinie uzbroje- nia i sztuki przetrwania pokonał Rosjan w krwa- wych bitwach na lądzie, wodzie i w powietrzu. Niestety, został śmiertelnie ranny w wyniku za- machu bombowego, a jedynym sposobem na przywrócenie mu życia jest zamrożenie go w płynnym helu... Podczas snu bohatera do władzy doszedł rząd neofaszystów. Zapanowały czasy terroru, jakiego jeszcze ludzie nie zaznali. Jedyną nadzieją na odzyskanie wolności jest przywołanie do życia wyzwoliciela. Jeśli to się nie uda, miliony ludzi zginą w męczarniach i ludzkość na zawsze za- pomni, co oznacza słowa „wolność". BESTSELLER PHANTOM PRESSU W TWOJEJ BIBLIOTECE DOMOWEJ! Szanowni Państwo. W związku z trudnościami dystrybucyjnymi na rynku książki pragniemy zapewnić Państwu ułatwiony dostęp do naszych publikacji. Proponujemy nową formą zakupu książek za zali- czeniem pocztowym. Oferujemy wszystkie pozycje z naszego katalogu po cenach detalicznych bez żadnych dodatkowych opłat. Za zamówione książki prosimy płacić przy odbiorze. Przy zamówieniu powyżej pięciu woluminów załączamy dodat- kową książkę niespodzianką. Nie stosujemy żadnych ograni- czeń ilościowych. Na ofertę wydawniczą Phantom Pressu składają się książki należące do wszystkich najpopularniejszych gatunków literac- kich: science fiction, sensacja, romans, kryminał, horror, erotyk Aby dokonać zakupu, należy podać tytuł książki i nazwisko autora na karcie pocztowej wysłanej na nasz adres. Każda nowość, bestseller, książka, której szukasz od dawna bez skutku - wydana przez Phantom Press - od teraz bez kłopotu w Twoim księgozbiorze! Nasz adres: PHA NTOM PRESS INTERNA TIONAL ul. CZARNY DWÓR 8 80-365 GDAŃSK Fax. Tel. (058) 53-29-68 Tel. centr. 53-00-71