15151
Szczegóły |
Tytuł |
15151 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15151 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15151 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15151 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DR JAN ŻABIŃSKI
KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ?...
TO I OWO O ZWIERZĘTACH
RADIOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
TOM 10
WARSZAWA - KRAKÓW BIAŁYSTOK - BYDGOSZCZ - GDAŃSK KATOWICE - LUBLIN - ŁÓDŹ - OLSZTYN POZNAŃ - SZCZECIN - TORUŃ - WROCŁAW
PHblicznaSzKGła Podstawowa Specjalna łr.
DLA NIEWIDOMY*, .i] DZIECI
w ?-;???\ ?? ul Józefińs! i ^/.2. ???. 215-3
KTOZ BY PRZYPUSZCZAŁ?...
TO I OWO O ZWIERZĘTACH
RADIOWY INSTYTUT WYDAWNICZY 1 9. 4 9
-i i??\ ?^?'^?1-1
Warszawski ogród zoologiczny powstał w roku 1929.
Zaczynało się naturalnie od zwierząt mniej cennych, bo nie rozporządzaliśmy wówczas ani kapitałami, ani właściwymi urządzeniami, a i doświadczenie hodowlane nasze było dość skąpe. Bo proszę nie myśleć, że dzisiejszy dyrektor ogrodu zoologicznego zgodzi się sprowadzić rzadkie zwierzę tylko dlatego, że mu się to opłaci. To znaczy, że zwiększenie sprzedaży biletów wejściowych pokryje
7
z nadwyżkę koszt tego okazu. Tak rozumowali dawni właściciele menażerii lub cyrków wędrownych. Dyrektora Zoo natomiast interesuje to, czy zdoła zwierzęciu stworzyć takie warunki, ażeby mogło w jego ogrodzie żyć możliwie zdrowo i normalnie.
Toteż długo, bo dwa lata zastanawiałem się i przygotowywałem, zanim nastąpiła ostateczna decyzja sprowadzenia do warszawskiego Zoo szympansa. Dopiero gdy wybudowane zostało właściwe pomieszczenie, gdy zdołałem znaleźć panienkę — Wielką miłośniczkę zwierząt, która podjęła się być opiekunką i pielęgniarką szympansi^tka, nabyliśmy W 1933 roku 2-letnią małpkę tego gatunku imieniem Lusia.
Małp jest na świecie wiele gatunków. Niektóre, jak indyjskie rezusy lub makaki, afrykańskie pawiany i koczkodany, trzymają się w naszyć klimacie dobrze i łatwo — z szympansami jednak jest trudniejsza sprawa. Należą one do gatunków małp wielkich, inteligentnych, ale i najdelikatniejszych- Pochodzą z lasów podzwrotnikowej Afryki, 0 jak są mądre i pojętne — przekonacie się sami z niniejszej opowieści.
Nasza szympansiczka przyjechała bardzo zestra-szona. Po wpuszczeniu do przygotowanego pomie-
8
szczenią zaszyła się w kącik, drżąc i szczerząc zęby na każdego, kto chciał się do niej zbliżyć. Pamiętać trzeba, że szympansy dorastają w wieku lat 7—9 życia. Toteż 2 lata naszej Lusi w rzeczywistości odpowiadały mniej więcej takiemu okresowi, jaki u człowieka przypada na lat 5—6. Była ona więc jeszcze dzieckiem.
Następnego dnia panna Małgorzata, opiekunka Lusi, zdołała już doprowadzić do tego, że małpka przychodziła na zawołanie, i z ręki — wprawdzie jeszcze ostrożnie — brała banany, pomarańcze, kawałki bułki. Przyjaźń z pielęgniarką postępowała szybko, ale bo też panna Małgorzata nie odstępowała Lusi cały dzień, na noc jedynie zamykając ją do skrzynki, gdzie małpka spała, zagrzebawszy się w słomie.
To był jednak dopiero początek. Szympansy w niewoli, w naszym niewłaściwym dla nich, bo zbyt chłodnym klimacie, muszą być specjalnie przyuczane, żeby mogły tu egzystować. Na gwałt więc trzeba było Lusię nauczyć nosić ubranka. Bo przecież zdrowo jest codziennie wychodzić na spacer, a dla delikatnego zwierzęcia każda zmiana pogody mogła być niebezpieczna. Zbliżała się już jesień i zima, a wtedy byłoby nieprzezornie pozwolić Lusi bez ciepłej odzieży choćby pokazać się na dworze.
9
Panna Małgorzata zmierzyła starannie centymetrem figurkę małpy, a następnie udała się po zakupy do magazynów ubranek dziecięcych. Kupionych zostało kilka sweterków, natomiast rajtuzy trzeba było specjalnie zamawiać, ponieważ, jak pewnie wiecie, małpy odznaczają się bardzo krótkimi nogami w stosunku do swego dużego, krępego tułowia. Największy kłopot był z bucikami. Wiecie może, że nogi małp nie są nic a nic podobne do naszej ludzkiej stopy, wyglądają jak trzecia i czwarta ręka. Stąd dawniej nazywano małpy czterorękimi. Toteż żaden szewc nie posiadał odpowiednich kopyt do zrobienia bucików, zdecydowaliśmy się więc na kupno dziecinnych, obszernych, sukiennych kaloszy.
Teraz dopiero rozpoczęła się dla panny Małgorzaty prawdziwa udręka. Trzeba było przyzwyczaić oporną Lusię, by pozwoliła wkładać na siebie te wszystkie krępujące ją szmatki. Po tygodniu jednak aż przyjemnie było patrzeć, jak Lusia, która już skojarzyła sobie fakt ubierania się z wymarszem do ogrodu, przynosiła kolejno części swego ubranka i nadstawiała ręce dla wciągnięcia swetra lub podawała nogę, aby jej zapiąć kalosze. Sama jednak ubierać się nigdy nie nauczyła.
Potem przystąpiono do dalszych ulepszeń: zamiast skrzyni przyniesiono Lusi łóżeczko z kocami.
10
Lusia z Rysiem
Lusia zadziwiająco szybko pojęła wygodę tego mebla, bo łylko na pierwsze noc musiała panna Małgorzata otulić ją kocykiem, a już na następne Lusia na komendę «spać» sama wędrowała do łóżka i spowijała się w kołderkę tak gruntownie, jak nikt z nas nie potrafiłby tego zrobić. Pomagały jej w tym naturalnie chwytne palce u nóg.
Wreszcie trzeba było Lusię przyzwyczaić do porządnego jedzenia. Dość długo nie chciała siadać na krzesełku przy stoliku, wolała jak dotychczas spożywać swe posiłki na kolanach u panny Małgorzaty. Nie podobała jej się również serwetka, które zawiązywano jej pod brodą. Natomiast szybko przyzwyczaiła się do łyżki, z której znakomicie spijała pokarm dzięki swoim ruchliwym i długim wargom, a wkrótce posługiwała się nią świetnie sama. Wtedy już można było Lusię żywić jak należy. Rano piła zawsze kakao i zjadała bułeczkę z masłem. Na obiad bywała jakaś zupa mleczna, rosołek z kluseczkami albo ryżem, oraz jajka i jarzynka z odrobiną mięsa, i jako deser — kubeczek kompotu. Na podwieczorek mleko i trochę słodkiego ciasta, a wieczorem znów kakao bądź herbata z mlekiem i bułka. Ponadto w ciągu dnia Lusia zjadała 2—3 banany, pomarańczę, trochę orzechów i pół kilograma owoców w zależności od sezonu. Trudno, jeżeli się
12
chce utrzymać taką małpkę przy życiu, to na wyżywienie jej żałować nie można.
Pozostała kwestia zabawy. Otóż tutaj, dopóki nie sprowadziliśmy drugiego szympansa, co nastąpiło dopiero po dwóch latach, pomocnikiem panny Małgorzaty stał się mój 2-letni synek Ryś. Na każdym spacerze Lusia ciągnęła pannę Małgorzatę przede wszystkim do mojego domu. I tu w dziecinnym pokoju następowało oglądanie wszystkich zabawek, bieganie po pokoju, a później wędrówka do ogródka, gdzie oboje, Ryś i Lusia pod opieką panny Małgorzaty pasjami lubili się bawić w piasku. Lusia interesowała się całym moim mieszkaniem, a największą rozkoszą napawał ją syfon z wodą sodową. Oglądała go na wszystkie strony, a kiedy nacisnęła kurek, za każdym razem odskakiwała z wielkim przerażeniem przed syczącą wodą.
W czasie jesieni Lusia siłą rzeczy wychodziła rzadziej. Zawsze jednak pilnowałem, żeby chociaż przez 15 minut w ciągu dnia odetchnęła świeżym powietrzem. Za to w zimie, w najbardziej trzaskające mrozy, Lusia spacerowała po śniegu, otrzymawszy fylko dodatkowo rękawice i czapeczkę, aby nie odmroziła wielkich swoich uszu, oraz ciepły futrzany serdak. W tym stroju można ją było zawsze widzieć wraz z moim Rysiem na saneczkach ciągnio-
13
nych przez wielkiego doga Dorę, z którym pierwsze zapoznanie szympansicy odbyło się bardzo dramatycznie i dla Dory niesławnie, uciekała bowiem gdzie pieprz rośnie przed rozzłoszczone Lusię.
Dużo, bardzo dużo pisało się o inteligencji szympansów. Liczni uczeni, zoopsychologowie, robili z nimi i robię przeróżne doświadczenia, przy czym okazuje się, że te najmędrzejsze ze wszystkich małp nie tylko potrafię uczyć się rozmaitych sztuk cyrkowych. O, bo zdolność poddawania się tresurze nie jest jeszcze dowodem specjalnej inteligencji. Małpy człekokształtne umieję same rozwięzywać różne sytuacje życiowe, wymagajęce od nich rozumowej oceny, a nawet zbudowania sobie pewnych przy-rzędów. Bo to, że szympansy uczę się szybko otwierać klamki, zasuwki czy haczyki, odkręcać kurki wodociągowe, jeździć na rowerze czy żonglować
15
piłkę, można połrosze kłaść na karb zręczności i talentu do naśladownictwa. Umiejętności tych bowiem nabywają dopiero po wielokrotnym zaobserwowaniu, jak te czynności wykonywali dozorcy.
O wiele ciekawsze jednak dla badacza było zachowanie szympansa, któremu powieszono na sznurku tuż pod sufitem banan — ten ulubiony owoc wszystkich małp. Początkowo szympans, wspinając się lub podskakując, bezskutecznie próbował zdobyć smakołyk. Po pewnym czasie jednak, wobec ciągłych niepowodzeń, odszedł na bok, aby za chwilę przyciągnąć pod wiszący owoc skrzynkę, stojącą w kącie pomieszczenia. Następnie szybko wskoczył na nią i wnet zawładnął zdobyczą. «Też coś nadzwyczajnego» — pomyśli sobie czytelnik. — «Każdy przecież zrobiłby to samo». Tylko proszę pamiętać, że tak postąpiło zwierzę, a nie człowiek. Zwierzę, które wcale nie było tresowane, więc musiało własnym mózgiem wykombinować, że skrzynia je podwyższy i jeśli to podwyższenie nastąpi na właściwym miejscu, banan zostanie zdobyty.
Uczony badacz zaczął jednak coraz bardziej utrudniać zadanie. Nowy banan zawieszono w tym samym miejscu, natomiast do skrzyni włożono kilkanaście kamieni. Naturalnie uprzednio odstawiwszy ją znów w kąt klatki. Tym razem szympans nie próbował nawet z podłogi sięgać do owocu. Od razu pobiegł do skrzyni, aby jej użyć jako postumentu.
16
Dawniej już taki kostium wystarczał dla uznania szympansa za najinteligentniejszego wśród zwierząt
Jednak ciężar okazał się ponad jego siły. I znów małpa oceniła trafnie, co jej właściwie przeszkadza w przesunięciu skrzynki. Zaczęła więc wyjmować po jednym kamieniu. Jednak gdy tylko poczuła, iż skrzynka da się poruszyć, już nie trudziła się wyjmowaniem reszty balastu, tylko z wielkim wysiłkiem przeciągnęła ją na środek pokoju i wskoczywszy na nią znów zdjęła upragniony owoc.
Takich czynności nie można już tłumaczyć jakimiś instynktami czy działaniem odruchowym. Na to musiał odbyć się w mózgu małpy mniej więcej taki proces myślowy: «Jeśli zacząć wyjmować kamienie, to skrzynia będzie lżejsza. A gdy będzie lżejsza, uda się ją przesunąć». Dalszy zaś ciąg wnioskowania był taki sam, jak przy pierwszym doświadczeniu.
A teraz posłuchajcie, jak się szympans zachował, kiedy smakołyk powieszono mu tak wysoko, iż nawet stanąwszy na skrzyni nie mógł go dosięgnąć ręką. Małpa nasza, widząc znów bezowocność usiłowań, pobiegła po drugą skrzynkę, postawiła ją na pierwszej, a później wskoczywszy na ten świadomie podwyższony postument, ponownie zdobyła przedmiot pożądania.
Jeszcze raz z naciskiem podkreślam, że małpy nikt tego nie uczył, że te celowe w danej sytuacji czynności wykombinowała sobie sama.
Wykonywano też i innego typu doświadcze-
18
nia. Szympans z łatwością przyciągał do swojej klatki banan, położony na zewnątrz kraty w takiej odległości, żeby ręką przesuniętą między prętami w żaden sposób dostać go nie mógł. Posiłkował się wówczas kawałkiem kija, który mu dano do zabawy.
Ale badacz okazał się niestrudzony w komplikowaniu biednemu zwierzęciu zagadnień. Tym razem włożył mu wprawdzie do klatki kilka różnej grubości kijków bambusowych, ale za to banan umieszczono tak daleko, że żaden patyk nie był dość długi, aby nim owoc przyciągnąć. Zniechęcony szympans, jak się zdawało, zaniechał bezowocnych prób i zaczął bawić się kijkami. Po pewnym czasie jednak udało mu się wetknąć jeden kijek w drugi (przypominam, że bambusy były różnej grubości, a pręty ich są zawsze wewnątrz puste). Gdy tylko szympans ujrzał
Kiedy naweł dwie skrzynki nie wystarczyły, może kij pomoże do zdobycia smakołyku
19
się w ten sposób posiadaczem dłuższego kija, od razu przypomniał sobie banan i natychmiast pobiegł próbować, czy takim przedłużonym narzędziem nie uda się przyciągnąć pokarmu. Początkowo rzeczywiście próbował bez powodzenia, bo niedokładnie złożone kijki rozleciały się. Szympans jednak natychmiast zaczął składać je ponownie — i za chwilę już cieszył się zdobytym smakołykiem.
Tego rodzaju doświadczeń, jak mówiłem, robiono całe mnóstwo. Jednym z najefektowniejszych, które co prawda dowodzi nie tyle zdolności kombinowania szympansa, co umiejętności spostrzegania różnych faktów i kojarzenia ich sobie w myśli, było doświadczenie przeprowadzone z grupą szympansów, które nauczyły się posiłkować pieniędzmi, a nawet na nie zarabiać wykonywaniem pewnej pracy. Słyszy się czasem o dobrze tresowanych psach, które z koszyczkiem w zębach i pewną kwotą pieniędzy chodziły do zaprzyjaźnionego sklepu i codziennie przynosiły swemu panu wiktuały. Nie są to historie zmyślone, pamiętać jednak trzeba, iż pies w żadnym z tych przypadków nie orientuje się, że istnieje jakiś związek pomiędzy włożonymi do koszyczka papierkami, a przynoszoną do domu paczką i że właściwie wykonuje tylko rolę posłańca czy tragarza, przenosząc to, co kładą do koszyka ludzie poprzednio ze sobą umówieni.
20
Z małpami była sprawa inna. Rozrzucono im po klatce różnokolorowe krążki: białe, niebieskie, czerwone. Początkowo małpy bawiły się nimi jak każdym innym przedmiotem. Jednakże gdy któraś z rozbawionych małp przypadkiem podała dozorcy krążek na przykład biały, natychmiast dostawała w zamian winogrona. Za czerwony krążek otrzymywało się kubeczek lemoniady. Niebieski — uprawniał do dwuminutowego paradowania
po klatce w ramionach opiekuna, co szympansy, szczególnie gdy są młode, niesłychanie lubią.
I oto już po kilku dniach małpy przestały bawić się krążkami, natomiast zupełnie wyraźnie zrozumiały ich* wartość wymienną. Jedna z nich, trawiona widocznie pragnieniem, długo przebierała niebieskie i białe krążki, nie decydując się wziąć żadnego, gdy jednak ukradkiem podłożono jeden jedyny
Szympans próbujący przedłużyć przyrząd do przyciągnięcia owocu
21
krążek czerwony, natychmiast rzuciła sję nań i z powagę wręczyła go dozorcy, oczekując na napitek.
Później rzecz skomplikowano jeszcze bardziej. Szympansy musiały zarabiać na krążki. W pomieszczeniu ich ustawiono kołowrót i małpa, która przekręciła korbę trzy razy, dostawała biały żetonik. Za pięć obrotów płacono czerwonym, za siedem — niebieskim.
I proszę sobie wyobrazić — wszystko poszło jak z płatka. Małpa, która miała ochotę na winogrona, biegła do kołowrotu, ażeby obrócić nim trzy razy. Wtedy otrzymywała od badacza biały żeton, który z kolei u dozorcy wymieniała na winogrona. Kiedy pewnego razu w celach eksperymentalnych przez dwadzieścia cztery godziny nie dano małpom pić, a po upływie tego czasu wniesiono do klatki kołowrót, trzeba było widzieć, jaka bójka rozegrała się przy nim. Jedna przed drugą przekręcała korbę pięć razy, żeby uzyskać tak pożądany w tej chwili czerwony żeton.
Z nasze szympansiczkę Lusią tych trudnych doświadczeń nikt nie robił. Zdaje się, że nie należała ona do geniuszów szympansiego rodu. Kiedyś przez całą godzinę bawiła się laskę i wcale nie przyszło jej do głowy, że można nią przyciągnąć pomarańczę leżącą na zewnątrz klatki, chociaż miała na owoc ochotę.
22
Za to Lusia odznaczała się dobrocią, łagodnością i — jeżeli można tak powiedzieć — naprawdę pięknym charakterem. Niech zilustruje to historia, o której tylko napomknąłem w poprzedniej pogadance, dotycząca pierwszego spotkania Lusi z wielkim dogiem Dorą, który później służył jej za wierzchowca i rumaka ciągnącego saneczki. Historia ta omal nie zakończyła się bardzo tragicznie.
Mianowicie Lusia, jak już wspominałem, przez cały rok codziennie bawiła się z moim dwuletnim synkiem Rysiem, woziła go w wózeczku, nie pozwalając wówczas nikomu obcemu nawet się zbliżyć do dziecka. Otóż pewnego razu wraz ze swoją opiekunką oraz swym człowieczym małym przyjacielem wyszła na spacer po ogrodzie. Droga wiodła szeroką, kilkudziesięcioletnimi topolami obramowaną, aleją.
W kilka minut potem moja żona wyszła naprzeciw całej trójki, chcąc Rysia zabrać na śniadanie. Powtarzało się to zresztą codziennie, nikomu więc do głowy nie przyszła możliwość dramatu, jaki miał się rozegrać za chwilę. Za żoną moją bowiem wybiegła Dora, która choć od tygodnia znajdowała się w naszym domu i znakomicie, i z oddaniem bawiła małego Ryszarda, jeszcze nie miała sposobności zetknąć się z Lusią, toteż małpka nigdy «tego potwora» u nas nie widziała. I oto, nie przeczuwając nic złego, moja żona, wesoło nawołując synka i Lu-
24
¦ | ,? ^^???
"'??????''
Co one sobie «myślę»?
się, widzi nagle, jak spokojnie dotąd krocząca małpa silnym szarpnięciem wyrywa swoje dłoń z ręki opiekunki, chwyta naszego małego brzdąca i niezgrabnie, na dwóch nogach zaczyna uciekać z nim z powrotem w aleję.
Obydwu kobietom głos zamarł w gardle.
Małpa chyba oszalała!
Co zrobi z dzieckiem?!
Jeśli ją gonić, gotowa skoczyć na drzewo, a później w przestrachu upuścić małego!
Lusia rzeczywiście zmierzała do pnia grubej topoli. Najspokojniejszy ze wszystkich był w tym momencie mój dwuletni syn, który, bardzo zadowolony z zabawy, obejmował rączkami za szyję «okropne» bestię.
I oto w parę sekund nastąpiło rozstrzygnięcie całej sytuacji. Małpa postawiła dziecko za pniem drzewa, a następnie, już na czterech nogach, ze zjeżo-nym włosem, jak czarna potworna kula popędziła z powrotem ku nic nie rozumiejącemu i spokojnie przy nodze mojej żony kroczącemu psu.
Proszę się nie dziwić, iż Dora nie dotrzymała placu. Brawurowy atak dużo zresztą od niej mniejszego, ale lśniącymi kłami połyskującego «diabła», poparty był w dodatku tak rozdzierającym uszy wrzaskiem, na jaki zdobyć się może tylko do ostatnich granic rozwścieczony szympans. Aby stawić czoło takiemu wrogowi, trzeba by znacznie odważ-
26
??
niejszego zwierzęcia, aniżeli Dora, która zresztą na letnisku potratiła być postrachem włóczęgów i złodziei. Tym razem jednak ze spuszczonym ogonem umknęła z placu boju.
Wtedy dopiero żonie mojej powoli udało się uspokoić Lusię, która — jak się łatwo domyślić — dostała porcję bananów, nie płacąc za nie kolorowymi krążkami, ani nie potrzebując ich zdobywać przez ustawianie piramidy ze skrzynek.
Pancio (czytaj «panczjo») urodził się mniej więcej dwa lata temu, Teresa zaś jest od niego dwa razy starsza. Niemniej jednak jest ona jeszcze zupełnym dzieckiem, podczas gdy Pancio od dawna już stał się dorosłym ostronosem.
Urodzili się na antypodach. Pewnie nie każdy wie co to znaczy? Ten dziwny wyraz mówi mianowicie, iż miejsca przyjścia na świat Teresy i ostronosa Pańcia znajdowały się akurat na dwóch przeciwnych stronach kuli ziemskiej. Teresa ujrzała światło dzienne w Warszawie, tuż przed powstaniem, podczas gdy Pancio urodził się w dwa lata później w centrum puszczy meksykańskiej. Losy ich od samego przyjścia na świat były dość burzliwe, bo sze-ściotygodniową Teresę wraz z matką wypędzili z mieszkania rodziców — Niemcy, Pańcia natomiast
28
z kotliny pod korzeniami wielkiego drzewa, gdzie spał spokojnie razem z dwojgiem rodzeństwa, zabrali w czasie nieobecności matki — ludzie.
Teresa miała więcej szczęścia niż Pancio. Mimo, że tułała się wśród obcych, nie rozstawała się przynajmniej ze swoją mamusią, Pancio natomiast już nigdy nie zobaczył swych bliskich. Nie krzywdował sobie jednak, gdyż o gnieździe rodzinnym taki malec zapomina szybko, a ludzie, do których się dostał, opiekowali się nim czule i serdecznie. Otrzymywał w bród mleka, białego ciasta, owoców, od czasu do czasu kawałek mięsa, największą jednak ucztą dla niego było, gdy zdołał upolować jakiegoś wielkiego chrząszcza, gąsienicę lub dżdżownicę. Ostronosy bowiem nie są wybredne. Należą chyba do najbardziej wszystkożernych zwierząt na ziemi. A ponieważ opiekun jego nie znarowił go — jak to się często zdarza, gdy ktoś sztucznie przyucza wychowanka do jednego pokarmu (taka jednostronność odżywiania na każdym zwierzęciu odbija się w przyszłości fatalnie) — więc Pancio rósł szybko, tak że już w dziesiątym miesiącu życia osiągnął rozmiary dorosłego pięknego ostronosa, to jest zwierzęcia długości mniej więcej jamnika, jednak przy co najmniej o połowę większym wzroście.
Pancio oswoił się z ludźmi zupełnie. Odnosił się do nich jak do istot sobie pokrewnych, z lekceważeniem zaś traktował wszelkie zwierzęta domowe.
29
Trzeba podkreślić szczególnie, że zgodnie z tradycję ostronosów nie czynił krzywdy ptactwu domowemu. Większość zwierzęt drapieżnych, choćby nawet oswojonych — lis, wilk, kuna czy wydra zawsze tracę swoje dobre wychowanie na widok drobiu, żerujęcego na podwórku. Jeżeli już nie porwać i zamordować, to przynajmniej porozpędzać «to głupie ptactwo» — jest dla nich nieodparte pokusę. Ostronosy natomiast, które bardzo często w Meksyku i całej Ameryce Południowej trzymane sę oswojone po domach, nigdy nie zniżaję się do uganiania za indykami czy kurami. Sę zresztę w ogóle dość przyjacielskie, ale z pełnym poczuciem własnej siły, gdyż każdy bez wyjętku ostronos, zaczepiony przez nierozważnego psa, daje mu z punktu takę lekcję, że kundel wnet nauczy się szanować ród tych karłowatych przedstawicieli rodziny niedźwiedzi.
Jeżeli ktoś ujrzy na zaleczonej totografii zakończony długim ryjkiem łebek bohatera niniejszej opowieści, prawdopodobnie zdziwi się czytajęc, że takie małe, dobroduszne zwierzę może zwyciężyć w walce dużego psa. Otóż trzeba wzięć pod uwagę, że w niewinnym ryjku ostronosa kryję się cztery potężne szablaste kły, zadziwiajęce już nie tylko swoje długościę, dochodzęcę do 3 cm, ale przede wszystkim tym, że sę spłaszczone z boków i zaostrzone na przedniej i tylnej krawędzi, tak że kieł taki wbija
30
się przeciwnikowi w ciało, niczym mocny gwóźdź, a jednocześnie przy pociągnięciu pruje skórę wroga jak nożem.
Pancio jednak nie potrzebował robić użytku ze swoich zębów, dostał się bowiem w dobre ręce. Jego opiekun, obywatel polski pan Kurkiewicz, przeznaczył go dla swego synka, 10-letniego Wojtusia, zamieszkałego w Gdyni.
I w ten sposób dwie istoty, które prawdopodobnie inaczej nigdy w życiu by się nie spotkały — bo gdyby nawet kiedyś Teresa jako dorosła kobieta miała pojechać do Meksyku, to i tak Pancio nie dożyłby tego momentu, bo dawno by już zakończył swój żywot ze starości — zbliżyły się do siebie na odległość zaledwie 300 km. I to jednak wystarczy, żeby się nigdy nie spotkać — powie niejeden z Czytelników. Można przecież przez wiele lat mieszkać choćby w sąsiednich domach i nie znać się wcale. A więc chociaż ostronos na polskim statku «Bory-sław» przebył ku Teresie prawie 10.000 km, nie znaczy to jeszcze, aby się mieli kiedyś poznać.
Ostateczną przyczyną, dzięki której Pancio zyskał serdeczną przyjaciółkę, a Teresa oddanego towarzysza zabaw, był właśnie Wojtuś Kurkiewicz, który wprawdzie nie wiedział nic o istnieniu Teresy, ale mimo młodego wieku i mimo że już dość dawno mieszka w Gdyni, nie przestał być rdzennym, kochającym swą stolicę warszawiakiem. Aczkolwiek we-
32
soły i przymilny Pancio od razu chwycił go za serce, jednak chłopiec postanowił go przesłać do dźwigającego się z ruin warszawskiego Zoo. Niechaj z widoku tego pierwszego egzotyku korzysta jak najwięcej dzieci polskich — było zapewne myślą przewodnią chłopca.
Pancio przebył więc pociągiem 300-kilometrową przestrzeń, dzielącą Gdynię od Warszawy i znalazł się w Zoo.
Kiedy zobaczyłem, otwierając skrzynkę, że ostronos ma na sobie szeleczki do przyczepiania smyczy, zorientowałem się od razu, iż jest to zwierzę łagodne i oswojone, a że dla takiego osobnika, przyzwyczajonego już do współżycia z ludźmi, klatka stanowiłaby dużo większą udrękę, aniżeli dla dzikusa wprost złapanego z lasu, zdecydowałem, iż pozostanie on u nas w mieszkaniu, w charakterze zwierzęcia domowego. I od tej chwili rozpoczęła się przyjaźń Pańcia z Teresą.
Pancio prowadzi życie bardzo uregulowane. W przeciwieństwie do wielkiej ilości ssaków, które zazwyczaj przesypiają dzień, a w nocy poruszają się i żerują — nasz Pancio, tak jak i wszystkie ostronosy, rozpoczyna raźny żywot wraz ze wschodem słońca. Niestety, nie można go puszczać swobodnie po mieszkaniu, albowiem jest zbyt wszędobylski. Zrzuca doniczki z kwiatami, przewraca wazony, pewnego razu uperfumował się wodą kolońską z toaletki mo-
Któż by przypuszczał?... 3
33
jej żony. Obecnie więc, dopóki rano w domu nie zacznie się ruch, pozostaje przywiązany na długiej lince do tapczanu, na którym zaraz po przebudzeniu bawi się przede wszystkim swoim długim ogonem, chwytając go na przemian to łapami, to zębami.
Około godziny 9 Teresa zabiera go ze sobą do ogródka. I tu dopiero zaczyna się używanie na dobre. Pando myszkuje po trawnikach, rozgrze-buje kretowiny — i, jako deser do spożytego przed chwilą śniadania, składającego się przeważnie z kaszy z mlekiem i kawałków mięsa, dodaje przygodnie złapanego owada lub wygrzebaną z ziemi dżdżownicę. Raz z wielkim zadowoleniem upolował i zjadł do ostatniej kosteczki żabę, innym razem wpadła mu w łapy mysz.
Z Pańcia zrobił się już wielki wygodnicki. W ojczyźnie jego około południa, kiedy robi się bardzo gorąco, ostronosy wdrapują się na drzewo i tam ucinają sobie dwu- lub trzygodzinną drzemkę. Nasz Pancio jednak wspinanie się wśród gałęzi uważa widać za zabawę, godną tylko dzikusów spośród swego gatunku, ale nie «cywilizowanego» ostro-nosa. Woli więc wrócić na wygodny tapczan, gdzie zwija się w kłębek i zasypia, nie omieszkując nigdy ująć w przednie łapki swego długiego, ryjkowatego nosa, jak gdyby ten właśnie najczulszy swój organ zmysłowy chciał chronić przed jakimkolwiek ewentualnym niebezpieczeństwem. Bo trzeba wiedzieć, że ostronosy mają wzrok i słuch na ogół dość słabe, a tylko znakomity węch poucza je o tym, co się dzieje dookoła.
Nam ludziom, którzy poznajemy świat właśnie za pośrednictwem oczu, bardzo trudno wyobrazić sobie, jak naprawdę wszelkie otaczające przedmioty przedstawiają się Panciowi. Mimo jednak, że widzi je bardzo słabo, zupełnie mu to nie przeszkadza znakomicie odróżniać każdą osobę, która się doń zbliża. Odczuwa więc pewien respekt przede mną, okazuje zadowolenie mojej żonie, która zazwyczaj przynosi mu coś do zjedzenia — najczęściej jajka, za którymi przepada. Ale przede wszystkim radośnie przyjmuje Teresę, szczególnie gdy dziewczynka wdrapie się do niego na tapczan
35
Dowody przyjaźni
i oboje koziołkuję i tarzają się, tak jak to czyniłaby para ostronosów w momencie najlepszej zabawy.
Patrząc na beztroskie życie naszego Pańcia, łatwo sobie zdać sprawę, o ile jest ono dlań szczęśliwsze, niż gdyby pozostał w puszczy, ciągle narażony na śruciny myśliwego — gdyż mięso ostronosów jest jadalne, a nawet bardzo smaczne — lub też na niebezpieczeństwo dostania się w pazury pumy, największego obok jaguara kota drapieżnego Ameryki. Nie mówiąc już o trudach, związanych z codzienną koniecznością wyszukiwania sobie pożywienia, które w obecnych warunkach jego życia do-
36
starczane mu jest trzy razy dziennie wprost przed zabawny czarny ryjek.
Nie należy więc zbytnio żałować zwierząt, które dostały się do rąk ludzkich, naturalnie jednak tylko pod warunkiem, aby ludzie ci odnosili się do swych wychowanków serdecznie i życzliwie, a co jeszcze ważniejsze — aby dobrze wiedzieli, jak je hodować.
Akurat przed dwunastu laty, bo w 1936 roku, we wszystkich gazetach warszawskich, ba! niektórych prowincjonalnych, a nawet i zagranicznych pojawiły się wzmianki, że w warszawskim ogrodzie zoologicznym urodził się słoń. Było się rzeczywiście czym pochwalić. Przecież taka rzecz nie trafia się codziennie. Do 1910 roku, mimo z górę już stu lał istnienia ogrodów zoologicznych, nie zdarzyło się to ani razu, a i później słonie nie rodziły się «na kamieniu», gdyż w ciągu dalszych dwudziestu pięciu lat w stu istniejących ogrodach zoologicznych trafiło się to zaledwie jedenaście razy. Stąd też nowonarodzone słoniątko, jako dwunaste, otrzymało miano «Tuzinki».
Nie tylko jednak mała słoniczka cieszyła się popularnością i pewną sławą. Szczęśliwi rodzice rów-
38
nież, a szczególnie matka, byli fotografowani na wszystkie strony, tak że wizerunki ich spotkać można było w przeróżnych pismach ilustrowanych. Ale bo też i historia mamy, noszącej imię «Kasia», nie jest banalna; zanim wreszcie uzyskała rozgłos jako rodzicielka dwunastego słonia, dobijała się Kasia popularności — choć nie z własnej woli — na zupełnie innym polu, a mianowicie na polu artystycznym, ściślej mówiąc na arenie cyrkowej.
Niestety tu spotkało Kasię kompletne niepowodzenie — a bywa tak zawsze, jeśli ktoś obiera sobie zawód życiowy wbrew zamiłowaniu i przyrodzonym zdolnościom. Słonicy za to naturalnie winić nie podobna. Nie była bowiem pytana o zdanie, kiedy po przywiezieniu do Europy w wieku około czterech lat — kupił ją cyrk niemiecki i dołączył do grupy rówieśniczek, które miały się produkować jako zespół sześciu tresowanych słoni.
Kasia okazała się najgorszą uczenicą. Potulna wprawdzie i łagodna, była jednak niezwykle nerwowa i widocznie z trudnością pojmowała życzenia pracującego nad nią trenera. Toteż kiedy jej towarzyszki już dawno wyuczyły się przeróżnych występów solowych, jak: siadanie na podsuniętym pieńku, stawanie dęba i na tylnych, i na przednich nogach, ba, nawet toczenie beczki, na której stały — Kasia po dwuletniej nauce osiągnęła zaledwie to, że potrafiła na żądanie podnosić przednią lub tylną
39
nogę oraz spacerować dookoła areny, trzymając trąbę poprzedniczkę swą za ogon. A ponieważ i inne słoniczki umiały to samo, tworzył się w ten sposób zabawny łańcuch sześciu złączonych ze sobą słoni. W tych warunkach zdecydowano się na występ — występ zakończony niestety generalnym niepowodzeniem. W momencie bowiem, kiedy wszystkie słonie paradowały w wyżej opisanym «gęsim» szyku przed licznie zebrane publicznością w cyrku frankfurckim, Kasia zauważyła pióro chwiejące się na kapeluszu jednej z przyglądających się pań. To wystarczyło, aby puściła ogon poprzedniczki — i zabawnie piszcząc próbowała rzucić się do ucieczki. Takie jednak postępowanie uznała za najwyższą niestosowność krocząca za Kasią najstarsza słonica zespołu, toteż nie puściła ogona awan-
40
turnicy, a zaparłszy się nogami w piasek areny nie pozwalała na ucieczkę z widowni. Powstał tumult, który jeszcze bardziej przeraził naszą bohaterkę; oszalała ze strachu, szarpnęła się ze wszystkich sił i uwolniła się kosztem kawałka ogona, który pozostał w trąbie miłującej spokój słonicy. Oswobodzona Kasia szczęściem nie skierowała się pomiędzy przerażoną publiczność, lecz pobiegła ku wyjściu, a następnie w kierunku stajni, gdzie złapano ją i zdołano wreszcie uspokoić.
Dyrekcja cyrku zdecydowała pozbyć się niesfor-. nego słonia. Jakiż jednak ogród zoologiczny kupi zeszpeconą brakiem koniuszczka ogona słonicę?
Nadszedł dzień odjazdu cyrku na nowe miejsce przedstawień. Zwierzęta zostały już załadowane i miały noc przepędzić w wagonach. Rekwizyty cyrkowe zapakowano pośpiesznie, aby rankiem już cały transport mógł wyjechać na miejsce przeznaczenia. Gdy wtem, widocznie wskutek zbyt silnego uderzenia manewrującej lokomotywy, dwa wagony cyrkowe, stojące na wysokim nasypie, wykoleiły się i spadły w dół. Wśród ciemnej nocy rozległ się trzask, i rozpaczliwe trąbienie słoni.
Trzeba było nie lada bohaterstwa dozorców, którzy nurkowali na oślep w masy ciał miotających się kolosów, ażeby odczepić łańcuchy, którymi były one przykrępowane, i wyprowadzić słonie z ruin przewróconych wagonów. Kiedy wreszcie przyszła
41
kolej na Kasię, ta poczuwszy się wolne, wyciągniętym kłusem rzuciła się przed siebie i znikła w ciemnościach nocy. To już dopełniło miary jej nieszczęść. Dyrektor cyrku zdecydował się nie wysyłać pogoni. Zatelefonował tylko do ogrodu zoologicznego, zawiadamiając, iż nie ma zamiaru interesować się zbiegłym słoniem i jeśli tylko takowy zostanie przez miejscowych dozorców schwytany, to niechaj pozostanie własnością frankfurckiego Zoo.
Jedynymi śladami ucieczki Kasi, które zdołano stwierdzić rankiem, były dwie przewrócone uliczne budki z owocami, których właściciele skarżyli się na brak pomarańcz, a przede wszystkim wspaniałych kiści bananów. Poza tym o słoniu ani widu, ani sły-chu. Dopiero około południa zjawił się w Zoo zadyszany leśniczy z lasów o kilkadziesiąt kilometrów odległych od miasta, który nie bez przerażenia opowiedział, iż dzisiejszego ranka, kiedy w gronie rodziny siadał do śniadania, raptem przez okno wsunęło się coś, co wszyscy uznali za olbrzymiego węża, porwało ze stołu bochen chleba, obalając dzbanek z kawą, następnie zaś tą samą drogą wycofało się z powrotem. Leśniczy, który natychmiast wybiegł z domu, zdołał stwierdzić, że była to trąba słonia, który zanurzał się właśnie w gęstwinę lasu. Zwoławszy gajowych, polecił im śledzić zwierzę, nie niepokojąc go jednak, a sam przyjechał do Frankfurtu, domyślając się, iż jest to zbieg z Zoo.
42
Natychmiast zorganizowano wyprawę. Wzięło w niej udział dwudziestu dozorców, dotychczasowy opiekun Kasi — który dopiero po jej odnalezieniu miał przyłączyć się do cyrku, — dyrektor Zoo oraz leśniczy. Ale najważniejszą osobą była wielka, znakomicie wytresowana i obłaskawiona słonica «Molly», stała pensjonariuszka ogrodu.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że Kasia, skonsumowawszy prędko zrabowany bochen chleba, łamie gałęzie akacji i nie bacząc na kolce, z wielkim smakiem zjada je doszczętnie. Całe towarzystwo pozostało na szosie, jedynie trener Kasi, zaopatrzony w kilka pęków słodkiej marchwi oraz kawał grubego łańcucha, zaczął podchodzić do zbiega.
43
Kasia nie uciekała na widok znajomego człowieka, jednak przybliżyć mu się nie dała, cofając się o krok, dwa, aby zawsze pewien dystans dzielił ją od niego. Dopiero po godzinie takiej zabawy, po skonsumowaniu jednej — drugiej marchewki wezbrał w niej widać apetyt na większą porcję tego przysmaku, gdyż zajęła się rzuconym pękiem tak gorliwie, że nie zwróciła nawet uwagi na to, iż uparty trener owinął jej tylną nogę łańcuchem, a wolny koniec przywiązał do grubego pnia drzewa. Kasia nie przejęła się zbytnio pozbawieniem wolności, bowiem dawno przyzwyczajona była do takiego skrępowania w stajni. Wachlując się ogonem i uszami, zaczęła zgarniać ziemię z kreto-win i z wielkim zadowoleniem szerokimi rzutami obsypywać sobie grzbiet piaskiem.
Jednak dopiero część zadania została wykonana. Jak bowiem zmusić Kasię do odbycia kilkudziesię-ciokilometrowej podróży z powrotem? I tu z pomocą przybyła Molly. Posłuszna jak dziecko, stanęła tuż przy więźniu i pozwoliła na przykrępowanie swej prawej przedniej i tylnej nogi do odpowiednich nóg lewej połowy ciała Kasi. Wtedy dopiero, posłuszna woli siedzącego na niej kierowcy, rozpoczęła powolną wędrówkę ku szosie, gdzie oczekiwał wielki samochód ciężarowy. Chcąc nie chcąc, noga w nogę z Molly wędrowała potulnie odwiązana od drzewa Kasia. Dopiero przy szosie, widząc
44
samochód i zgromadzonych ludzi, zaczęła się niepokoić i szarpać, próbując odłączyć się od towarzyszki, ta jednak, dużo większa i silniejsza, nie zwracała na to uwagi i obydwie słonice po równi pochyłej wkroczyły na platformę samochodu.
W triumfie odwieziono Kasię do ogrodu we Frankfurcie i wpuszczono do zagrody słoni, gdzie była towarzyszką Molly przez prawie dwa lata,
Wszystko to co opowiedziałem działo się dwadzieścia lat temu.
W 1928 r. zaczęto w Warszawie przygotowania do założenia ogrodu zoologicznego. Wtedy to, któryś z pośredników w handlu zwierzęcym naraił niedoświadczonym i nieposiadającym w swym gronie wówczas żadnego zoologa organizatorom — kupno Kasi. Transakcja została dokonana i Kasia przybyła do Warszawy, ani przeczuwając, iż tu czeka ją sława jako matki Tuzinki, ale również i grób jako jednej z ofiar barbarzyńskich nalotów niemieckich na miasto, które ją tak serdecznie przyjęło i tyle lat pielęgnowało.
Jak wiadomo z poprzedniego opowiadania, Kasia, matka Tuzinki, przybyła do Warszawy mając lat około dziesięciu, po niezbyt udanych próbach kariery cyrkowej, z której wyniosła urwany koniusz-czek ogona i postrzępione uszy. Przyszły mąż Kasi przyjechał do nas z ogrodu zoologicznego w Rotterdamie, jako trzyletni brzdąc słoniowy, świeżo sprowadzony z Indii.
Nie każdy ogród zoologiczny ryzykuje trzymanie u siebie samców słoni. Jakkolwiek są one wspanialsze niż samice, gdyż zdobią je tak zwane «kły»
46
(nazywane tak niesłusznie, bo w rzeczywistości odpowiadają siekaczom innych ssaków, a istotnych kłów słoń w ogóle nie posiada), wszakże, gdy dorosną, stają się po prostu niemożliwe. Ulegają bowiem co kilka tygodni atakom tak zwanego «mu-stu», można by powiedzieć — szaleństwa, a wtedy są bardzo niebezpieczne i biada każdej istocie, która by się znalazła w zasięgu ich trąby.
Jaś — tak nazwany został przyszły małżonek Kasi — był jednak wówczas małym słonikiem i nikt wtedy nie przewidywał, że może on być kiedyś źródłem nie lada kłopotów.
Para, mimo różnicy wieku, zaprzyjaźniła się bardzo. Mały Jaś traktował przyszłą małżonkę jak matkę-opiekunkę, a więc z pewnym respektem. Ona zaś otaczała go jak największą czułością. Niedługo jednak role się zmieniły. Mimo, że Kasia była dużą samicą, dochodzącą w grzbiecie do dwóch metrów i kilkunastu centymetrów wysokości, Jaś rósł jak na drożdżach i po trzech latach zrównał się z nią wielkością.
Wtedy zaś i stosunki między tak przyjacielską dotąd parą uległy zmianie. Jaś zaczął terroryzować łagodną Kasię, używając do tego przede wszystkim swych kłów, szturchając nimi boleśnie, jeżeli tylko nie ulegała natychmiast jego woli, a kapryśny młodzieniaszek (gdyż tak można nazwać sześciolatka-słonia) wolę tę okazywał przede wszystkim w rywa-
47
lizacji z Kasię o jedzenie. Doszło do tego, że trzeba go było przywiązywać łańcuchem w czasie podawania pokarmu, gdyż inaczej wędrował do koryta Kasi i wyjadał jej obrok, później dopiero konsumując swoją porcję. Słonica była na ogół uległa. Często jednak boleśnie piszczała. Głos słonia bowiem przypomina skrzypienie zardzewiałych wierzei, czasem tylko w momentach wielkiej złości przechodząc w grzmiące bulgotanie.
Przewaga fizyczna Jasia rosła z roku na rok. Nie było jednakże specjalnej przyczyny do rozdzielania pary, gdyż ostatecznie dość brutalne wyczyny dorastającego samca, które wystarczyłyby dla zabicia prawie każdego innego ssaka, dla Kasi były co najwyżej nieco bolesnymi, ale zgoła nieszkodliwymi szturchańcami.
Sytuacja zmieniła się jednak, kiedy zauważyłem, Iż gruczoły mleczne Kasi (które samice słoni posiadają przy pachach przednich nóg, a więc nie tak jak krowy lub klacze — w pachwinach), zaczynają powoli nabrzmiewać. Oznaczało to cień nadziei, że ło co do tej pory zdarzyło się zaledwie jedenaście razy, i to w starych i mających za sobą doświadczenie ogrodach zoologicznych, przytrafić się może w młodym, zaledwie siedem lat wieku liczącym warszawskim Zoo.
Radość była wielka, ale również i poczucie odpowiedzialności, bo do chwili urodzenia, a potem
48
i odchowania młodego upłynie wiele czasu, w ciągu którego tak łatwo popełnić jakiś drobny błąd w opiece — a wtedy wszystkie nadzieje mogą pójść na marne.
Na gwałt tedy zaczęliśmy odgradzać osobny boks dla Jasia, ażeby swymi brutalnymi wybrykami nie niepokoił przyszłej matki. Był on z tego początkowo bardzo niezadowolony. Wyrywał się do wspólnych spacerów z Kasią, na które jednak nie można mu było pozwolić.
Rozpoczęły się długie miesiące czekania. Aż wreszcie z piersi Kasi pokazało się mleko. Wtedy już narodziny słonia stały się pewnikiem. Ale kiedy? Nikt z nas nie wiedział. Byliśmy wszyscy zaniepokojeni, gdyż zdawało się, że po zjawieniu się mleka narodziny nastąpią lada moment. A tymczasem był to właśnie grudzień, a zima dość sroga. Choć ciepłą i przestronną słoniarnię zdążyliśmy wybudować na czas, to jednak aż skóra cierpła na myśl, że jakiś przewiew przy otwarciu drzwi może zaziębić noworodka i za jednym zamachem unicestwić tak długo pieszczone nadzieje.
Tymczasem słonica chodziła z piersią nabrzmiałą pokarmem, a oczekiwane narodziny jakoś nie następowały. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem specjalnie odkomenderowany dozorca nocował w słoniami i codziennie rano odbierałem meldunek, że... nic ważnego nie zaszło.
Któż by przypuszczał?... 4
49
Aż wreszcie, po upływie pięciu miesięcy tego wyczekiwania, w nocy z 15 na 16 kwietnia o godzinie trzeciej i pół nad ranem obudził mnie strażnik, meldując, iż w słoniami coś się dzieje. Kasia ryczy, piszczy i bulgoce na przemian, miota się po całym boksie, a on nie wie co ma czynić, gdyż boi się zapalić światło, aby jeszcze bardziej nie rozdrażnić słonicy. Domyślacie się zapewne, z jakim uczuciem, pośpiesznie narzuciwszy na siebie ubranie, pobiegłem do budynku słoni.
Niestety i mój wzrok nie mógł przebić ciemności, i ja słyszałem tylko głos i miotanie się Kasi. Aż wreszcie wydało nam się, że wśród tego ogólnego hałasu, do którego dzielnie przyczyniał się zamknięty w oddzielnym boksie Jaś, dochodzi naszych uszu jakiś szelest wśród podścielonej słomy w innym kecie pomieszczenia, niż ten, w którym się Kasia w tej chwili znajdowała.
«Jest, jest!» — zduszonym szeptem syknął dozorca. — «Wychodzimy» — zdecydowałem, rozumiejąc, iż w tej chwili nie mamy tu nic do roboty. Główne niebezpieczeństwo polegało na tym, że zdenerwowana Kasia mogła nadepnąć na leżące bezsilne maleństwo. Nie byliśmy jednak w stanie w żaden sposób temu przeciwdziałać.
Lecz ani ja, ani dozorca ze zdenerwowania nie mogliśmy wrócić do domu. Chodziliśmy więc naokoło budynku, całą siłą naszej woli starając się od-
50
działać na Kasię, aby się jak najprędzej uspokoiła. Dopiero o siódmej rano weszliśmy znowu do słoniami — i oczom naszym przedstawił się nareszcie tak dawno wymarzony widok.
Słoniątko stało już na nogach i popiskiwało delikatnie. Kasia przestała szaleć i w budynku panował względny spokój. Mały słonik wydał mi się przezabawny. Metrowej wysokości, znacznie ciemniejszy, aniżeli dorosłe popielate słonie, dzięki dość gęsto stosunkowo na całym jego ciele rosnącym czarnym włosom, z bardzo długą trąbą i ogonem, o komicznym, głupiutkim wyrazie niebieskich oczek.
Radość była wielka, jednak natychmiast ukazała się pierwsza chmura. Słonik zrobił parę kroków i zauważyliśmy od razu, że utyka porządnie na prawą przednią nogę. Może to nic, może tylko stłuczenie, a może stały defekt? Ale ponadto inna troska zaprzątała mnie teraz. Czy aby mały będzie ssał? Czy matka przyjmie go i będzie karmiła? Tymczasem stała z dala od niego i nic nie wskazywało, aby interesowała się swym dzieckiem. Nerwy nasze wystawione zostały na ciężką próbę. Cały personel ogrodu dyskutował wówczas jedną sprawę: czy malec będzie ssał, czy nie? Wiedziałem, że raz tylko próbowano karmić sztucznie nowonarodzonego słonia, co jednak po trzech miesiącach skończyło się zupełnym niepowodzeniem, to jest śmiercią zwierzęcia.
52
Tuzinka w tydzień po urodzeniu już ssie dobrze matkę. Ssanie odbywa się jak widać pyszczkiem, a nie końcem tręby, jak to się zazwyczaj przypuszcza
Tymczasem Kasia okazała się typową matką-hi-steryczką. Bała się po prostu swego maleństwa i kiedy zgłodniały słonik podążał utykając ku niej, cofała się z piskiem, uniemożliwiając pochwycenie życiodajnej piersi.
Dwa dni oczekiwaliśmy na jej zmądrzenie lub na energiczniejsze podejście do matki małego sło-niątka, któremu od razu — jak już wiadomo z poprzedniego opowiadania — nadaliśmy imię «Tu-zinki». Słonik był wygłodniały; dłużej nie można było czekać. Trzeba było powziąć decyzję rozprawienia się z Kasią siłą. Jakaż jest jednak siła człowieka wobec siły słonia? Jak wielkie ryzyko stanowi próbowanie spętania Kasi w ciasnym boksie, gdzie jeden jej nerwowy ruch może zgnieść człowieka! Nie o tym jednak myśleliśmy. Jeden nieopatrzny ruch Kasi mógł zgnieść wygłodniałą Tuzinkę!
Dwóch dozorców, magister Landowski i ja zabraliśmy się wreszcie do dzieła. Starając się zachować jak największy spokój, zaczęliśmy ciągnąć ciężkie łańcuchy, by unieruchomić jedną po drugiej nogi Kasi, przyczepiwszy wolne końce łańcuchów do czterech narożnych słupów słoniami. Trzeba było jednocześnie pilnować, ażeby błąkająca się ciągle Tuzinka nie zaplątała się w nie, gdyż czuła a niemądra matka na najlżejszy pisk swego dziecka dostawała po prostu szału ze zdenerwowania. Po trzech godzinach dopiero robota była skończona.
54
Kasia słała rozkrzyżowana łańcuchami, nie mogąc się ruszyć z miejsca.
Włedy dwudziestu ludzi wkroczyło do boksu. Zauważyliśmy bowiem, że Tuzinka w swych usiłowaniach zbliżenia się ku małce instynktownie trzyma się ściany, toteż wszyscy zebrani sformowali szpaler, który w miarę posuwania się słoniątka wzdłuż tego żywego muru zaginał się łukiem, kierując je prosto pod lewą pachę skrępowanej Kasi. Dwu — trzykrotne podprowadzenie w ten
56
sposób zgłodniałego malca nie dało rezultatu. Tuzinka była za mała. Nie mogła dosięgnąć piersi matczynej. Być może, nadwyrężona nóżka nie pozwalała jej wspiąć się dostatecznie. Wreszcie za czwartym razem dozorca zręcznym ruchem lekko podepchnął malca, który na krótką chwilę chwycił pierś matki i pociągnął parę kropel. Wszystkim spadł kamień z serca.
Za następnym razem Tuzinka sama już dorwała się do mleka i przez kilkanaście minut ssała ciepły, ożywczy płyn.
Słonik był uratowany.
Sądzę, że ani jeden z Czytelników nie tylko nigdy nie widział likaona,.ale nawet w ogóle nie wie, jak to zwierzę wygląda. Czy to ssak, czy ptak, czy jeszcze coś innego? Proszę się jednak nie wstydzić. Ja sam o likaonie dowiedziałem się dopiero w ładne kilka lat po ukończeniu uniwersytetu, co wskazuje, jak to zwierzę było mało popularne w Europie, chociaż w Afryce jest dość pospolite. Murzyni nazywają je «diabłem stepu», a polskiej nazwy nie ma w ogóle. Niemcy mówię o nich «Hyanenhunde». Nie mam jednak zamiaru, jak to się czasem robiło, ustalać nazwy polskiej przez dosłowne tłumaczenie z niemieckiego. I to nawet z dwóch względów. Najpierw, że łańcuszkowe budowanie nowego wyrazu
58
z połączenia kilku innych, w czym się tak lubuje język niemiecki, jest zupełnie sprzeczne z charakterem naszej mowy. Po drugie, gdyby nawet próbować nazywać likaony «hieno-psami», wprowadziłoby się tylko zamieszanie pojęć zoologicznych, gdyż prawie każdy wyobrażałby sobie całkiem logicznie, że są to zwierzęta powstałe ze skrzyżowania hieny z psem, podczas gdy tego rodzaju krzyżówka nigdy jeszcze nie została dokonana i jest bardzo wątpliwe, czy byłaby w ogóle możliwa.
Dlatego też wolę je po polsku nazywać tak jak brzmi ich naukowa nazwa łacińska, a ponieważ sama przez się nic ona nam nie mówi — raczej opiszę, jak to zwierzę wygląda.
Proszę sobie wyobrazić alzackiego owczarka, psa zwanego u nas pospolicie wilkiem, może troszeczkę większego i na bardziej smukłych i cienkich nóżkach. Skróćcie mu odrobinę pysk i dodajcie wielkie, sterczące uszy. A co najważniejsze, zamiast szarej sukienki z czarnym grzbietem, upstrzyjcie go w liczne łaty białe, brązowe, bardzo ciemno szare, wpadające w odcień fioletowy. Możecie to zrobić dowolnie, gdyż barwy te rozrzucone są bez żadnego określonego desenia, tak iż nie ma chyba na świecie dwóch li