15763
Szczegóły |
Tytuł |
15763 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15763 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15763 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15763 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
L^&O
ш
О
КЗ с» \£\
K'.» 1 \ф\
Лад- \*\
ЯР
сАГ* \z\
>
W^
°^ "te Ц
Л7,
о
Klasyka Literatury Dziecięcej
Laura Incjatts Wilder
NAD
ŚLIWKOWYM. STRUMIENIEM
Przekład z angielskiego Anna Duszyńska
Agencja KRIS Warszawa 1993
Tytuł oryginału On the Banks of Plum Creeh
Redaktor Bożenna Jakowiecka
Projekt graficzny okładki Barbara Opoka
ЪЪ^оЪ
ISBN 83-900756-1-Х
Agencja KRIS
Warszawa 1993
Wydanie I. Ark. wyd. 9,5.
Oddano do druku w marcu 1993 r.
Druk ukończono w marcu 1993 r.
Skład i łamanie: UK .LITERA"
Druk 1 oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne
Im. Seweryna Pieniężnego
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
Zam. nr 283/93
1<к*\ П
ъъ
Rozdział pierwszy
Drzwi w ziemi
Nikły ślad kół wozu urwał się wśród traw prerii, więc tatuś zatrzymał konie.
Gdy koła przestały się obracać, Jack ulokował się w miejscu, gdzie wóz rzucał cień. Leżał w trawie, wyciągnąwszy przednie łapy. Nos ukrył w miękkim futrzanym zagłębieniu. Całe jego psie ciało oddawało się odpoczynkowi, czuwały tylko sterczące uszy.
Dzień za dniem, od dłuższego czasu, Jack biegł truchtem między kołami wozu. Przemierzył w ten sposób drogę prowadzącą od małego drewnianego domku w Indiańskim Kraju, przez stany: Kansas, Missouri, Iowa, w głąb stanu Minnesota. Odpoczywał tylko wtedy, kiedy wóz zatrzymywał się na postój.
Laura i Mary aż podskoczyły z radości. Nogi już im zdrętwiały od zbyt długiego siedzenia.
- Jesteśmy chyba na miejscu - powiedział tatuś. -Od Nelsona miało być pół mili wzdłuż strumienia. Zrobiliśmy już co najmniej tyle, strumień też widać.
Laura jednak nie mogła nigdzie dostrzec rzeczki, widziała tylko zielony brzeg, a za nim rząd wierzb,
5
których korony chwiały się, kołysane łagodnym wietrzykiem. Wszędzie dookoła, aż po linię widnokręgu, poruszały się trawy, niby drobne fale na wodzie.
Tatuś wychylił głowę zza płóciennej budy wozu i powiedział:
- To mi wygląda na stajnię, ale gdzie jest dom? Nagle Laura zerwała się na równe nogi. Tuż obok,
przy koniach stał obcy człowiek! Do tej pory nie spotkali żywej duszy, a tu zjawił się ktoś, jakby wyrósł spod ziemi. Włosy miał jasne niby len, skórę na twarzy czerwoną jak Indianin, a oczy bezbarwne, jak gdyby przez pomyłkę osadzone w tej ciemnej twarzy. Jack zawarczał głucho.
- Spokój, Jack! - powiedział tatuś i zwrócił się do nieznajomego: - Pan Hanson, jeśli się nie mylę?
- Taa - odpowiedział mężczyzna.
- Słyszałem, że wybiera się pan na zachód i podobno chce pan sprzedać gospodarstwo? - Tatuś mówił głośno i wyraźnie.
Mężczyzna powoli zmierzył wzrokiem wóz. Potem spojrzał na dwa mustangi - Pet i Patty. Po chwili milczenia rzekł znowu:
- Taa...
Tatuś zeskoczył z kozła, a mama powiedziała:
- Możecie wysiąść, dziewczynki, i pobiegać sobie trochę. Zmęczyłyście się pewnie tym siedzeniem.
Laura, zeskakując z wozu, oparła nogę na kole. Jack natychmiast podniósł się z ziemi, lecz tatuś kazał mu zostać na miejscu. Piesek więc odprowadził ją tylko wzrokiem, gdy biegiem ruszyła ścieżką wijącą się tuż obok. Ścieżka wiodła nad sam brzeg strumienia, przecinając łączkę, gdzie zieleniła się niewysoka trawa. Niżej, w dole, płynęła woda, marszcząc się i połyskując w słońcu. Na drugim brzegu rosły wierzby. Dalej dróżka biegła ukośnie w dół, po trawiastej skarpie, wznoszącej się nad wodą niczym ściana.
6
Laura zaczęła ostrożnie schodzić po stromym zboczu. Za jej plecami brzeg był coraz wyższy, wkrótce wóz zniknął jej z oczu. Wysoko w górze jaśniało niebo, a w dole płynęła woda, cicho szemrząc, jakby mówiła sama do siebie. Laura zrobiła jeden krok do przodu, a potem następny. W tym miejscu brzeg robił się płaski, ścieżka skręcała i opadała schodkami ku samej wodzie.
Nagle oczom Laury ukazały się drzwi. Tkwiły pionowo w skarpie, dokładnie tam, gdzie skręcała dróżka. Zdaje się, że prowadziły do domu, lecz wszystko, co znajdowało się za tymi drzwiami, pozostawało ukryte pod ziemią. Były zamknięte, a przed nimi leżały dwa wielkie psy o szpetnych pyskach. Na widok Laury oba brytany zaczęły się z wolna podnosić. Dziewczynka rzuciła się do ucieczki. Pobiegła dróżką w kierunku wozu, który teraz wydał się jej najbezpieczniejszym miejscem na świecie.
Mary stała na dworze, więc Laura podeszła do niej i szepnęła:
- Widziałam w ziemi drzwi, a przed nimi dwa ogromne psiska... - Laura obejrzała się za siebie. Psy właśnie się zbliżały.
Spod wozu doszło głuche warczenie. Jack pokazał obcym przybyszom swoje ostre kły.
- To pańskie psy? - spytał tatuś pana Hansona. Pan Hanson odwrócił się i wymówił parę słów, których Laura nie zrozumiała. Psy, jeden za drugim, zsunęły się chyłkiem ze skarpy i zniknęły.
Tatuś i pan Hanson ruszyli wolnym krokiem w kierunku stajni. Niewielka szopa porośnięta była trawą, na jej dachu także wyrastały kępy traw i chwiały się na wietrze.
Laura i Mary stanęły przy wozie, w pobliżu Jacka. Przyglądały się trawom na prerii, które gięły się i falowały, i żółtym kwiatom, chylącym ku ziemi swe główki. Patrzyły, jak ptaki wznoszą się w powietrze, biją skrzydełkami, a potem znów nurkują w trawie. Niebo rozpo-
7
ścierało się wysoko nad głowami sióstr, jego skraj łączył się łagodnie z dalekim widnokręgiem.
Niebawem tatuś i pan Hanson wrócili. Dziewczynki usłyszały, jak tatuś mówi:
- W porządku, Hanson. Jutro pojedziemy do miasta i załatwimy formalności. A dziś w nocy rozbijemy w pobliżu obóz.
- No tak, no tak - zgodził się pan Hanson.
Tatuś podsadził Mary i Laurę na wóz i ruszyli na otwartą prerię. Powiedział mamie, że pan Hanson oddał swą ziemię, dwa woły i całe plony w zamian za Pet, Patty, źrebaka oraz płócienną plandekę od wozu.
Gdy wóz się zatrzymał, tatuś wyprzągł oba mustangi i zaprowadził je do strumienia, żeby się porządnie napity. Potem uwiązał je na postronkach, a sam poszedł pomagać mamie w przygotowaniu obozowiska. Laurę ogarnęła nagle dziwna niemoc. Nie miała ochoty na zabawę i nie czuła zupełnie głodu, kiedy zasiedli do kolacji przy ognisku.
- To nasza ostatnia noc na dworze - powiedział tatuś. - Jutro znów się osiedlimy. Nasz dom stoi nad brzegiem strumienia, Caroline.
- Charles! - zawołała mamusia. - Przecież to nie dom, tylko zwykła ziemianka. Jeszcze nigdy nie mieszkaliśmy w czymś takim.
- Zobaczysz, jak tam czysto - odparł tatuś. - Norwegowie to bardzo porządni ludzie. W zimie będzie nam przytulnie i ciepło, a przecież do zimy wcale nie tak daleko.
- To prawda - zgodziła się mama. - Dobrze by było się gdzieś zatrzymać, zanim spadną pierwsze śniegi.
- Tylko do pierwszych żniw - powiedział tatuś. -Potem znów będziemy mieli piękny dom, konie, a może nawet mały powóz. Jesteśmy w wielkiej pszenicznej krainie, Caroline. Ziemia tu żyzna i płaska, bez kamieni i drzew, z którymi jest tyle męki. Pojąć nie mogę, dlaczego
8
Hansen obsiał takie małe pole. Może była susza, a może z niego marny rolnik? Ta jego pszenica jest jakaś mała i lekka.
Na skraju ogniska pasty się Pet, Patty i Bunny. Z głośnym chrupaniem rwały zębami trawę, a potem stawały nieruchomo i żuty ją, zapatrzone w ciemność i gwiazdy nisko połyskujące nad ziemią. Wymachiwały ze spokojem ogonami, jakby zupełnie nie zdawały sobie sprawy, że zostały sprzedane.
Laura, która była już dużą dziewczynką - skończyła bowiem siedem lat - wiedziała, że nie wypada płakać. Nie potrafiła się jednak powstrzymać, by nie zapytać tatusia:
- Czy musiałeś oddać Pet i Patty, tato? Czy musiałeś? Tatuś objął ją ramieniem i przytulił mocno do siebie.
- Widzisz, moja kruszynko - powiedział - Pet i Patty lubią podróże. Takie małe indiańskie koniki, Lauro, nie nadają się do pługa, za ciężka to dla nich praca. Będą znacznie szczęśliwsze w drodze, gdy pobiegną przed siebie, na zachód. Nie chciałabyś chyba trzymać ich tutaj i patrzeć, jak im serce pęka z żalu przy pługu. Tak, Pet i Patty będą sobie dalej wędrowały, a ja tymczasem, przy pomocy tych wielkich wołów, zaorzę ogromne pole pod zasiew na przyszłą wiosnę. Dobry zbiór pszenicy, Lauro, przyniesie nam więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek widzieliśmy na własne oczy. A wtedy znowu kupimy sobie konie, masę nowych ubrań i wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Laura milczała. Owszem, poczuła się trochę lepiej w ramionach taty, lecz wciąż dręczyło ją pragnienie, żeby zatrzymać Pet, Patty i Bunny'ego - długouchego młodziutkiego źrebaczka.
■
Rozdział drugi
Ziemianka
Wczesnym rankiem tatuś pomógł panu Hansonowi przenieść pałąki i plandekę z jednego wozu na drugi. Z ziemianki wyniesiono wszystkie rzeczy i ustawiono na brzegu, a następnie załadowano je na wóz pana Han-sona.
Uprzejmy Norweg chciał pomóc tacie w przenoszeniu rzeczy, ale mama zaprotestowała:
- Nie, Charles. Wprowadzimy się, gdy wrócisz.
Wówczas tatuś zaprzągł Pet i Patty do wozu ich nowego właściciela. Źrebaczka uwiązał z tyłu i ruszyli razem z panem Hansonem w kierunku miasta.
Laura patrzyła w ślad za Pet, Patty i Bunnym, które oddalały się coraz bardziej. Łzy ją piekły, a w gardle coś ściskało. Koniki biegły wesoło, wyginając szyję, a wiatr rozwiewał ich grzywy i ogony. Nie wiedziały przecież, że nigdy już nie wrócą do domu.
Między wierzbami strumyk szemrał, jakby sam sobie nucił radosną melodię. Łagodny wietrzyk poruszał trawami na skarpie. Słońce jasno świeciło, a wokół wozu
10
rozciągała się ogromna przestrzeń, która aż się prosiła, by ją poznać.
Najpierw należało odwiązać psa od koła wozu. Pupilów pana Hansona już nie było, więc Jack mógł teraz hasać sobie do woli. Tak się tym uradował, że skoczył na Laurę i zaczął ją gwałtownie lizać po twarzy, aż musiała usiąść na ziemi. Po chwili biegł już przed siebie wąską ścieżką, a dziewczynka za nim.
Mama wzięła Carrie na ręce i powiedziała:
- Chodź, Mary. Obejrzymy sobie ziemiankę.
Jack pierwszy dotarł do drzwi ziemnego domku. Stały otworem. Zajrzał do środka, lecz nie wszedł, postanowił zaczekać na Laurę.
Drzwi ziemianki okrywało kolorowe pnącze, które wyrastało z traw na brzegu. Czerwone, niebieskie, fioletowe, w paski, różowe i białe kwiaty otwierały swe kielichy, podobne do ptasich gardziołek, jakby miały ochotę śpiewać piosenkę na chwałę tego cudownego poranka. Były to kwiaty powoju, zwane tutaj jutrzenkami.
Laura przeszła ostrożnie pod rozśpiewanym kwieciem i znalazła się wewnątrz ziemianki. Ujrzała izbę o gładkich, dokładnie pobielonych ścianach i równo ubitym klepisku.
Kiedy mama i Mary stanęły w drzwiach, w izdebce pociemniało. Wprawdzie tuż obok drzwi znajdowało się okno, zaklejone pergaminowym papierem, lecz wnęka okienna była tak głęboka, że promienie słońca, wpadając do środka, oświetlały tylko mały fragment izby.
Przednia ściana ziemianki była zbudowana z darni. Pan Hanson najpierw wykopał w skarpie jamę, a potem pociął darń na długie paski i poukładał jeden na drugim. W ten sposób powstała frontowa ściana. Była gruba i mocna, bez jednej szczeliny. Nawet najmniejszy zimny powiew nie mógł dostać się przez nią do środka.
Mama miała bardzo zadowoloną minę.
- Mała izdebka, ale jaka czysta i przyjemna - powie-
11
działa. Potem spojrzała na sufit i zawołała: - Dziewczynki, patrzcie!
Sufit w ziemiance był zrobiony z siana. Grube gałęzie wierzbiny leżały poprzecznie, a na małych, posplatanych wierzbowych gałązkach ułożone było siano, które tu i ówdzie wystawało ze szpar między nimi.
- Jak ładnie! - powiedziała mamusia. Następnie wszystkie trzy wyszły na ścieżkę i stanęły
na dachu domku. Nikomu zresztą nie przyszłoby do głowy, że to dach. Rosła na nim trawa, jak wszędzie na brzegu strumyka, a jej źdźbła chwiały się na wietrze.
- Mój Boże - odezwała się mama - każdy może sobie tędy przejść i nawet się nie domyśli, że pod spodem jest dom.
Laurze udało się jednak coś wypatrzyć. Pochyliła się nad ziemią, rozgarnęła trawę dłońmi i zawołała:
- Otwór do rury piecyka! Patrz, Mary, patrz! Mama i Mary zatrzymały się, żeby tam zajrzeć. Carrie
wysunęła się z objęć mamy i też zerknęła. Nawet Jack zaczął się pchać, bo także chciał zobaczyć. Przez otwór w dachu z siana i gałęzi można było zajrzeć prosto do pobielonej izdebki.
Dziewczynki, jedna po drugiej, zerkały do środka, dopóki mama się nie odezwała:
- Zamieciemy zaraz nasz domek i wniesiemy, co się da, nim tatuś wróci. Mary, Lauro, biegnijcie po wiadra.
Siostry znów powędrowały ścieżką w dół strumienia. Mary niosła duże wiadro, a Laura małe. Jack biegł przed nimi, a po chwili ponownie zajął miejsce u progu domu.
W kącie izby mama znalazła wierzbową miotłę i zaczęła ostrożnie omiatać ściany. Mary zajęła się pilnowaniem Carrie, żeby mała nie wpadła do strumyka, a Laura wzięła małe wiaderko i poszła po wodę.
Skacząc ze schodka na schodek, dotarła wreszcie do kładki łączącej brzegi strumyka. Była to szeroka deska, jej koniec znajdował się u stóp wysokiej wierzby o
12
wąskich listeczkach drżących na wietrze. Pod dużymi drzewami zgromadziły się małe wierzbinki, okrywające cieniem ziemię, która w tym miejscu była chłodna i zupełnie naga. Tędy też biegła ścieżka prowadząca do źródełka. Tryskała z niego czysta, zimna woda, która spadała w niewielkie zagłębienie terenu, a stamtąd ciurkiem spływała do rzeczki.
Laura napełniła wiaderko, przeszła z powrotem przez oświetloną słońcem kładkę i wspięła się na górę po schodach. Wędrowała tak wiele razy; wodę z wiaderka przelewała do dużego wiadra, stojącego na ławie u wejścia.
Później pomogła mamie zdjąć z wozu to, co tylko dało się unieść. Gdy tatuś pojawił się na ścieżce, prawie wszystkie rzeczy były już w ziemiance. On zaś trzymał w rękach mały blaszany piecyk i dwie rury.
- Uff! - westchnął, pozbywając się ciężaru. - Całe szczęście, że to tylko trzy mile. Caroline, pomyśl! Miasto leży zaledwie trzy mile stąd! Zwykły spacer, nic więcej. Niech sobie Hanson pędzi na zachód, za to my będziemy mieli gdzie mieszkać. Jak ci się podoba nasz domek?
- Podoba mi się - odparła mama - lecz nie wiem, jak przygotować miejsce do spania. Nie chcę słać wprost na klepisku.
- Jak to? Przecież już nieraz spaliśmy na ziemi.
- To co innego. Jakoś nie mam ochoty spać w domu na gołej podłodze.
- Nie ma sprawy. Zetnę trochę wierzbowych gałązek i na nich rozłoży się posłania, zresztą tylko na dzisiejszą noc. Jutro poszukam prostych gałęzi i zrobię z nich ramy do łóżek.
To powiedziawszy, tatuś wziął siekierę i, pogwizdując wesoło, ruszył przed siebie: najpierw po dachu ziemianki, a potem ścieżką w dół, ku wodzie. Nad brzegiem strumyka, w małej dolince, wokół dużych drzew rosły kępami małe wierzbinki.
13
Laura pobiegła szybko za tatą. Prawie deptała mu po piętach.
- Tatusiu, pozwól, pomogę ci - prosiła zdyszanym głosem. - Będę razem z tobą nosiła gałęzie...
- Czemu nie - odparł tatuś, spoglądając ku niej z wesołym błyskiem w oczach. - Nie ma to jak pomoc przy ciężkiej pracy.
Tatuś nieraz zresztą powtarzał, że nie wie, jak by sobie bez Laury dał radę. Już raz pomogła mu przy zbijaniu drzwi w domku na prerii. A teraz nosiła razem z nim wierzbowe gałęzie i układała je na klepisku w izdebce pod ziemią. Gdy robota była skończona, poszli oboje do stajni.
Wszystkie cztery ściany tej szopy zrobione były z darni. Dach z gałązek i siana także pokrywała z wierzchu darń. Dach ten leżał tak nisko, że tatuś, stojąc prosto, dotykał go głową. Wewnątrz znajdowały się dwa woły uwiązane do żłobu. Jeden - większy - miał szarą sierść, krótkie rogi i łagodne oczy. Drugi - mniejszy - miał rogi dłuższe i grubsze, wejrzenie całkiem dzikie, a sierść w kolorze czerwonobrązowym.
- Cześć, Bright - przywitał go tatuś. - Jak się masz Pete, stary chłopie - rzekł do większego wołu i klepnął go lekko po grzbiecie. - Nie zbliżaj się do nich, Lauro, dopóki ich lepiej nie poznamy - ostrzegł dziewczynkę. -A teraz trzeba je pognać do wodopoju.
Tatuś okręcił rogi wołów sznurem i wyprowadził zwierzęta na dwór. Kroczyły za nim powoli w dół po zboczu, a potem wyszły na dróżkę, która biegła wzdłuż zielonych szuwarów i kończyła się na płaskim brzegu. Laura podążała za wołami krok w krok. Widziała ich nogi poruszające się niezdarnie, ich rozdwojone racice. Woły miały szerokie, wilgotne nosy.
Później tatuś zaprowadził zwierzęta do stajni i przywiązał je do żłobu. Laura czekała na niego w progu. Wreszcie oboje ruszyli do ziemianki.
14
- Tato, czy Pet i Patty naprawdę chciały pojechać na Zachód? - spytała Laura cichutko.
- Tak, Lauro - zapewnił ją tatuś.
- Tato - odezwała się znów Laura, a głos jej zadrżał lekko - woły nie są ładne.
Tatuś wziął jej małą rączkę w swoją wielką dłoń i poklepał delikatnie.
- Widzisz Lauro, trzeba robić, co się da, nie można narzekać. A to, co i tak musi być zrobione, lepiej czynić z radością. Przyjdzie taki dzień, że znów będziemy mieli konie.
- Ale kiedy to będzie, tato?
- Po pierwszych zbiorach pszenicy.
Weszli do ziemianki. Na twarzy mamy malowała się radość, Mary i Carrie siedziały umyte i uczesane, w izdebce panował porządek. Na wierzbowych gałęziach leżały posłania, kolacja czekała.
Po jedzeniu wszyscy usiedli przed drzwiami, na ścieżce. Tatuś i mamusia usadowili się na skrzynkach, Carrie zwinęła się w kłębek na kolanach mamy, a Mary i Laura usiadły wprost na samym brzegu twardej dróżki, spuściwszy nogi w dół. Jack najpierw obrócił się trzy razy, a w końcu i on ułożył się na ziemi, opierając pysk na kolanach Laury.
Siedzieli tak wszyscy w milczeniu i patrzyli na Śliwkowy Strumień, na wierzby i na słońce, które chyliło się ku zachodowi i gasło daleko, daleko na horyzoncie, tam gdzie kończyła się preria.
W końcu mama westchnęła głęboko i powiedziała:
- Jak tu cicho i spokojnie. Ani wilki, ani Indianie nie wyjdą po nocy. Nie pamiętam już, kiedy czułam się tak bezpiecznie.
- Tak, to prawda, tutaj nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo - rzekł tatuś.
Nad widnokręgiem skraj nieba mienił się łagodnymi barwami. Listki wierzb oddychały cichutko, a woda szep-
15
tała do siebie w gęstniejącym mroku. Ziemia ciemniała coraz bardziej, na szaroperłowym niebie zabłysły pierwsze gwiazdy.
- Czas spać - odezwała się mama. - To jeszcze nie koniec przygód na dzisiaj. Nigdy dotąd nie spaliśmy w ziemiance.
Leżąc na swym posłaniu, Laura wsłuchiwała się w szum płynącej wody i szepty wierzb. A jednak, mimo wszystko, o wiele chętniej ułożyłaby się do snu na dworze niż na klepisku, nawet gdyby musiała słuchać wycia wilków na prerii.
Rozdział trzeci
Irysy i trzciny
Każdego ranka Laura i Mary, gdy już uporały się ze zmywaniem naczyń, porządkowaniem posłań i zamiataniem podłogi, szły na dwór, żeby się pobawić.
Wokół drzwi ziemianki świeżo rozkwitłe kwiatki powoju prężyły swe kielichy między zielonymi pnącymi gałązkami. Znad strumienia dochodziło nawoływanie ptaków. Nie był to ich śpiew, tylko odgłosy ptasich pogawędek. Ćwir, ćwir, ćwir - wołał pierwszy ptaszek, a drugi mu odpowiadał: Tiu, tiu, tiu. Na to trzeci aż zanosił się od śmiechu: Hi, hi, ha, ha, hi...
Mary i Laura przeszły po dachu swego domu i znalazły się na ścieżce prowadzącej do wodopoju.
Nad wodą, wśród sitowia rosły niebieskie irysy. Każdego ranka między trzcinami rozkwitały nowe kwiaty, dumnie prostując swe ciemnoniebieskie główki. Każdy irys miał trzy podwinięte aksamitne płatki, sterczące lekko na boki niby piękna krynolina. W górę rosły trzy następne płatki, lekko przymarszczone i jedwabiste, tworząc zwarty kielich. Zajrzawszy do środka, Laura zobaczyła trzy wąskie!błade języczki, z których każdy miał
na sobie pasec;
2 — Nad śliwkowym..
go futerka.
17
Zdarzało się nieraz, że do kielicha wpadał gruby, aksamitny, czarno-złoty bak i głośno bzycząc, trzepotał się tam i z powrotem.
Wzdłuż brzegu strumienia ciągnął się ciepły, grząski muł. W powietrzu fruwały żółte i niebieskie motyle, które raz po raz opadały na połyskującą w słońcu taflę, by napić się wody. Błyszczące ważki unosiły się wokół na swych przezroczystych skrzydełkach. Muł wciskał się dziewczynkom między palce. Tam, gdzie Laura lub Mary postawiły krok, a także we wgłębieniach po kopytach wołów gromadziła się woda, tworząc malutkie kałuże.
W płytkiej wodzie strumyka ślady stóp znikały bardzo szybko. Najpierw unosiły się nad nimi małe wiry, podobne do smużek dymu, rozpływające się na powierzchni wody. Zaraz potem odciski stóp zaczynały niknąć. Wgłębienie po palcach stawało się coraz gładsze, a ze śladu po pięcie zostawał wkrótce tylko mały dołek.
W wodzie pływały ławice ledwie widocznych, maleńkich rybek. Gdy poruszały się szybciej, ich srebrzyste brzuszki błyskały w promieniach słońca. Laura i Mary przystawały nieruchomo, a wówczas małe rybki gromadziły się wokół ich stóp i szczypały je leciutko, co było podobne do delikatnego łaskotania.
Na powierzchni strumyka ślizgało się mnóstwo wodnych owadów. Miały one długie odnóża i zostawiały na wodzie ślady w postaci drobniutkich dziurek. Trudno było śledzić wzrokiem takiego owada. Nim się człowiek spostrzegł, owad już był gdzie indziej - tak szybko poruszał się na wodnej tafli.
Wiatr wydobywał z trzcin dzikie, tęskne odgłosy. Sitowie nie było miękkie i płaskie jak źdźbła traw, lecz twarde i krągłe, z obrączkowatymi zgrubieniami. Pewnego razu Laura, brodząc w głębszym miejscu, chwyciła ręką za trzcinę, żeby wydostać się na brzeg. Wówczas z grubej łodygi wydobył się głośny pisk.
Dziewczynka aż zamarła z wrażenia, lecz po chwili
18
pociągnęła za następną trzcinę. Usłyszała taki sam pisk, a kawałek piszczącej łodygi został jej w ręce.
Te puste rurkowate łodygi, połączone ze sobą zgrubiałymi kolankami, tworzyły nadrzeczne szuwary. Gdy próbowało się trzciny rozdzielić, rurki piszczały. Gdy się chciało połączyć je z powrotem, wydobywał się z nich taki sam piskliwy dźwięk.
Mary i Laura specjalnie ciągnęły za trzciny, żeby posłuchać tego pisku. Nauczyły się łączyć mniejsze rurki i robić z nich naszyjniki. Z dużych trzcin dawało się składać długie rury, przez które można było dmuchać prosto do wody i robić w niej bańki, strasząc w ten sposób małe rybki lub, gdy się miało pragnienie, pić wodę długimi łykami wprost ze strumyka.
Na widok Laury i Mary, które przychodziły na obiad lub kolację całe zachlapane błotem, ubrane w zielone naszyjniki, z długimi zielonymi rurami w dłoniach, mama wybuchała śmiechem. Dziewczynki często przynosiły całe naręcza niebieskich irysów, które mama wstawiała do wazonu, i w ziemiance od razu robiło się przyjemniej.
- Słowo daję - śmiała się mamusia - ryle siedzicie w tej wodzie, że tylko patrzeć, a zamienicie się w dwie zielone żabki!
Prawdę mówiąc, ani mamie, ani tatusiowi wcale nie przeszkadzało, że Mary i Laura spędzają tyle czasu nad wodą. Nie wolno im jednak było brodzić dalej niż do wierzbowej dolinki. W tym właśnie miejscu strumień skręcał i wpadał do ciemnej głębiny. Nie wolno im było zbliżać się pod żadnym pozorem do tego miejsca, nawet gdyby chciały tylko na nie popatrzeć.
- Któregoś dnia zabiorę was tam - obiecywał tata. Pewnego niedzielnego popołudnia tatuś oznajmił, że
nadszedł czas wyprawy nad głęboką wodę.
Rozdział czwarty
Głębina
Dziewczynki zdjęły ubrania i założyły na gołe ciała swoje stare, połatane sukienki. Mama zawiązała pod brodą tasiemki od swego kapturka, tatuś posadził sobie Carrie na ramionach i wszyscy ruszyli w drogę.
Minęli ścieżkę wiodącą do wodopoju, szuwary, wierzbową dolinkę i gęsty gaj śliwkowy. Zeszli ze stromego zielonego brzegu na płaską łąkę, gdzie rosły wysokie i szorstkie trawy. Zostawili za sobą nagą, prawie pionową skarpę.
- Gdzie teraz jesteśmy, tato? - spytała Laura.
- Na płaskowzgórzu, córeczko - odparł.
Tatuś brnął w wysokiej, gęstej trawie, torując drogę mamie i dziewczynkom. Nagle łąka się skończyła i oczom wszystkich ukazał się strumień.
Po białych drobnych kamyczkach płynęła połyskująca w słońcu woda, która wpadała do szerokiego zagłębienia o niskich brzegach, porośniętych niewielką trawką. Miejsce to otaczały z obu stron wierzby. Ich odbicie leżało płasko na wodzie, a każdy obity w niej listeczek drżał leciutko.
20
Mama usiadła na brzegu, trzymając Carrie na kolanach, a Mary i Laura podeszły do strumyka.
- Dziewczynki, nie oddalajcie się za bardzo od brzegu - wołała mama. - I nie wchodźcie na głębinę.
W strumieniu woda sięgała skraju ich sukienek, które rozłożyły się szeroko na jej powierzchni. Po chwili perkal nasiąknął wodą i sukienki przylepiły się dziewczynkom do nóg. Laura brnęła coraz dalej i dalej, wkrótce woda sięgała jej do pasa. Gdy przykucnęła, mogła jej dotknąć podbródkiem.
Czuła chłód i falowanie otaczającej ją toni. Miała wrażenie, że robi się bardzo lekka, że jej stopy za chwilę oderwą się od dna. Zaczęła skakać i chlapać na wszystkie strony.
- Lauro, przestań - błagała Mary.
- Lauro, dalej; już nie chodź - wołała mama. Laura jednak nie przestawała machać rękami na lewo
i prawo. Nagle pod wpływem gwałtownego ruchu ramion oderwała się od dna. Jej ręce same uniosły się w górę, a głowa zniknęła pod wodą. Laurę ogarnęło przerażenie. Wokół niej nie było nic, czego mogłaby się uchwycić. Na szczęście po chwili udało się jej znów stanąć na nogach. Była cała mokra, lecz przynajmniej jej stopy trzymały się dna i nikt nie spostrzegł jej zniknięcia. Mary poruszała się ostrożnie, aby nie zmoczyć bardziej sukienki, mama bawiła się z Carrie, a tatuś zniknął gdzieś między wierzbami. Laura ruszyła przed siebie, jak tylko mogła najszybciej, brnąc coraz dalej i głębiej. Wkrótce woda sięgała jej wyżej pasa, a po chwili do ramion.
Raptem na głębinie coś złapało ją za nogę i szarpnęło, tak że wraz z głową zanurzyła się pod wodę. Nie mogła złapać oddechu, nie widziała nic wokół siebie. Próbowała chwycić się czegoś, lecz ręce jej nie mogły na nic natrafić. Do oczu, uszu i ust cisnęła się woda.
Gdy wypłynęła znów na powierzchnię, ujrzała tuż przy sobie twarz taty.
21
- No, moja panno, poszłaś trochę za daleko. I co, przyjemnie było? - zapytał, trzymając ją mocno w objęciach.
Laura nie mogła wykrztusić ani słowa, z trudem łapała powietrze, szeroko otwierając usta.
- Słyszałaś, co mama mówiła? Że nie wolno odchodzić daleko od brzegu? Dlaczego się nie słuchasz? To przeze mnie dałaś nura, to ja złapałem cię za nogę, ale zasłużyłaś sobie na to. Na przyszłość słuchaj, co się do ciebie mówi.
- Do-dobrze, tatusiu - obiecała pospiesznie Laura. - Tylko proszę, zróbmy to jeszcze raz!
Wtedy tatuś roześmiał się na cały głos.
- A niech cię - zawołał - i jego gromki śmiech poniósł się echem między wierzbami. - Dlaczego nie krzyknęłaś, kiedy cię wciągałem pod wodę? Nie przestraszyłaś się?
- Ba-bardzo się bałam - odparła słabym głosem Laura. - Ale zrobisz to jeszcze raz, dobrze? - A potem spytała: - Tato, tato, skąd ty się tam wziąłeś?
Wytłumaczył jej, że przepłynął pod wodą, od strony wierzb. Nie można już było dłużej tak stać na głębinie. Tatuś kazał Laurze wracać na brzeg i pobawić się z Mary.
Długo jeszcze - całe popołudnie - tatuś, mama i dziewczynki pluskali się w wodzie. Brodzili w niej, urządzali bitwy wodne, a gdy tylko Laura lub Mary zbliżyły się do głębiny, tatuś wciągał je pod wodę. Mary zdarzyło się to jeden jedyny raz, potem już się starannie pilnowała. Laura natomiast często dawała, przy pomocy taty, porządnego nurka.
Nadeszła wreszcie pora gospodarskich zajęć i trzeba było ruszyć w drogę powrotną do domu. Znów szli ścieżką między wysokimi trawami, cali mokrzy, aż dotarli do płaskowzgórza. Laura miała wielką ochotę wspiąć się na samą górę.
Tatuś poszedł pierwszy, Mary i Laura tuż za nim.
22
Spod ich nóg usuwał się skawalony pył i spadał w dół. Splątane korzenie traw zwisały ze sterczącego nad ich głowami skraju wzniesienia.
Wzgórze wyglądało zupełnie jak stół, miało okrągły, płasko ścięty wierzchołek, na którym rosła miękka, króciutka trawa.
Tatuś, Mary i Laura stanęli na szczycie wzniesienia i rozejrzeli się wokoło, ogarniając wzrokiem głębinę oraz łąki ciągnące się aż po samą linię widnokręgu. Potem wrócili na nizinę i skierowali się w stronę domu. Ach, jaki piękny był ten dzień, spędzony nad wodą!
- Mieliśmy wspaniałą zabawę - powiedział tatuś. -Ale pamiętajcie, dziewczynki, nigdy, przenigdy nie zbliżajcie się beze mnie do głębokiej wody.
Rozdział piąty
Dziwne stworzenie
Przez cały następny dzień Laura oddawała się wspomnieniom. Wciąż przypominała sobie chłód głębokiej wody w cieniu wysokich wierzb. Dobrze zapamiętała słowa taty i wiedziała, że nie wolno się nawet zbliżać do tej głębiny.
Rano tatuś gdzieś zniknął, mama i Mary siedziały w ziemiance, a Laura bawiła się samotnie w gorącym słońcu. Niebieskie kwiaty irysów więdły wśród zrudzia-łego sitowia. Laura ruszyła w kierunku wierzbowej dolinki, minęła ją i dotarła do polanki, gdzie roiło się od czarnookich kwiatków, zwanych suzankami, i złotych rózeg. Słońce prażyło niemiłosiernie, bez przerwy dmuchał upalny wiatr.
Laurze przypomniało się nagle płaskowzgórze. Poczuła ogromną chęć, by wspiąć się tam raz jeszcze. Była ciekawa, czy uda się jej wejść na sam szczyt bez niczyjej pomocy. Tatuś przecież nie zabronił jej podchodzić do płaskowzgórza.
Zbiegła szybko ze stromego brzegu i przeszła przez łąkę, na której rosła wysoka, kłująca trawa. Wzgórze
24
wznosiło się tuż przed nią. Wcale nie było łatwo wdrapać się na nie. Sucha ziemia osypywała się Laurze spod nóg. Dziewczynka zabrudziła sobie sukienkę, kiedy opierała się kolanami o zbocze i pełzła w górę, chwytając się kęp trawy. Swędziała ją spocona i zakurzona skóra. W końcu Laura, oparłszy się na brzuchu, podciągnęła się na rekach i przeturlała na szczyt wzgórza.
Gdy wstała, spostrzegła w dole, w cieniu drzew, głębinę. Jej rozpalone ciało miało tylko jedno pragnienie: zanurzyć się w chłodnej wodzie. Wciąż jednak pamiętała, że do głębiny nie wolno się jej zbliżyć.
Płaskowzgórze sprawiało wrażenie pustego, rozległego i zupełnie nieciekawego. W towarzystwie taty Laura czuła radość i podniecenie, a teraz otaczający ją krajobraz wydawał się nudny. Pomyślała więc, że najlepiej będzie wrócić jak najszybciej do domu i napić się czegoś. Od dłuższego już czasu męczyło ją ogromne pragnienie.
Zsunęła się po zboczu i ruszyła w powrotną drogę. W dole, między wysokimi trawami, powietrze było duszne i gorące, od ziemianki dzielił ją jeszcze kawał drogi, a tymczasem pragnienie stawało się nie do zniesienia.
Powtarzała sobie w kółko, że nie wolno jej się zbliżać do głębiny, lecz nagle, nie wiedząc czemu, zawróciła i ruszyła pędem w kierunku wody. Przemknęło jej przez myśl, że chciałaby jedynie chwileczkę popatrzeć, że wystarczy jej tylko rzucić okiem na strumień, by poczuć się lepiej. Potem przyszło Laurze do głowy, że mogłaby pobrodzić tuż przy samym brzegu, nie wchodząc wcale na głębinę.
Znajdowała się teraz na ścieżce wytyczonej przez tatę i szła przed siebie coraz szybciej.
Wtem, na samym środku dróżki, tuż przed nią, pojawiło się dziwne stworzenie.
Laura uskoczyła do tyłu i stanęła jak wryta. Nigdy przedtem nie widziała podobnego zwierzęcia. Było mniej więcej długości Jacka, lecz miało króciutkie nóżki. Całe
25
jego ciało pokrywała długa, szara szczecina. Na płaskiej głowie sterczały małe uszka. Zwierzątko uniosło powoli swój płaski pyszczek, przekrzywiając go lekko na bok, i obrzuciło Laurę badawczym spojrzeniem. Dziewczynka też wpatrywała się w jego śmieszną mordkę.
Kiedy tak trwali oboje nieruchomo, spoglądając na siebie, zwierzątko nagle jakby zgrubiało, skróciło się i padło plackiem na ziemię, robiąc się coraz bardziej płaskie, aż wreszcie na ścieżce została tylko sama szara szczeciniasta skórka, niczym nie przypominająca żywego stworzenia. Jedynie pomiędzy szczeciną połyskiwały dwa bystro patrzące oczka.
Bardzo ostrożnie i powoli Laura schyliła się i sięgnęła po wierzbowy kijek. Od razu poczuła się lepiej. Stała pochylona, mierząc wzrokiem płaskie, szare futerko. Nie drgnęło nawet. Ona również trwała w bezruchu. Zaczęła się zastanawiać, co by się stało, gdyby lekko dotknęła stworka samym koniuszkiem patyka. Mógłby na przykład zmienić swój kształt na jakiś inny. Nie namyślając się wiele, leciutko dźgnęła leżące na ścieżce stworzenie.
Zwierzątko wydało z siebie przerażające warknięcie, jego oczka zabłysły groźnie, a ostre białe zęby kłapnęły nagle tuż przy nosie Laury. Dziewczynka umiała szybko biegać, więc rzuciła się do ucieczki i tak pędząc bez wytchnienia, dotarła do ziemianki.
- Lauro, na Boga - zawołała mama - rozchorujesz się w końcu, jeśli będziesz się tyle włóczyć w takim upale.
Mary przez cały ten czas siedziała grzecznie w domu, jak przystało na prawdziwą małą damę, zajęta sylabizowaniem słów z książeczki, którą mama dała jej do czytania. Tak, Mary bez wątpienia była grzeczną i porządną dziewczynką. Niestety, nie można było tego powiedzieć o Laurze, która zresztą dobrze o tym wiedziała. Złamała przecież obietnicę, jaką dała tatusiowi. Co prawda, nikt jej nie widział, nikt nie wiedział o tym, że zamierzała wejść do wody. Jeśli sama się nie przyzna,
26
sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw. Tylko mały stworek był świadkiem jej samowoli, ale on przecież nie może jej zdradzić. Niestety, całe to rozmyślanie nie przyniosło Laurze żadnej ulgi.
Wieczorem, leżąc obok siostry, nie mogła zmrużyć oka. Mama i tatuś siedzieli w progu, w świetle gwiazd. Tatuś przygrywał na skrzypkach.
- Lauro, śpij - powiedziała cichym głosem mama. W tej samej chwili cichutko zakwiliły skrzypki taty.
Tatuś wyglądał jak wielki cień na tle rozgwieżdżonego nieba, jego smyczek oddawał się pląsom między ogromnymi gwiazdami.
Wszystko tchnęło dobrocią i pięknem, tylko w niej jednej, w Laurze, tkwiło zło - złamała słowo dane tatusiowi. A niedotrzymanie obietnicy to jest to samo, co najgorsze kłamstwo. Ach, jak bardzo Laura żałowała swego uczynku, lecz niczego nie można już było cofnąć. Gdyby tatuś dowiedział się o wszystkim, z pewnością ukarałby ją jak najsurowiej. Skrzypki wciąż grały cichutko pod niebem rozjaśnionym światłem gwiazd. Słały melodię pełną radości i słodyczy. Tatuś przecież wierzył, że Laura jest dobrą i grzeczną dziewczynką. Nie, to już było nie do zniesienia.
Wysunęła się spod kołdry, na palcach przeszła po chłodnym klepisku. W nocnej koszuli i czepeczku stanęła przy tacie. Wyciągał właśnie smyczkiem ostatnie nutki ze strun swych skrzypek. Laura poczuła, że przygląda się jej z uśmiechem.
- Co się znowu stało, moja mała kruszynko? - spytał. - Wyglądasz jak duszek, cała biała w tej ciemności.
- Tato - zaczęła Laura drżącym głosem - ja chciałam wejść do głębokiej wody.
- Niemożliwe! - krzyknął tatuś, a potem spytał: -I co cię zatrzymało?
- Nie wiem - szepnęła. - Miało szare futerko, leżało na dróżce i warczało na mnie.
27
- Jakiej było wielkości?
Laura opowiedziała tatusiowi o dziwnym stworku.
- Przecież to był borsuk - powiedział tatuś. Potem milczał przez dłuższą chwilę, Laura też nic nie mówiła. W ciemności nie widziała twarzy taty, ale kiedy oparła się o jego kolano, poczuła całą jego siłę i dobroć.
W końcu tatuś odezwał się:
- Sam nie wiem, co z tobą począć, Lauro. Zawsze ci wierzyłem. A wiesz, co się robi, gdy się do kogoś traci zaufanie?
- Co-o? - szepnęła drżącym głosem dziewczynka.
- Trzeba takiego człowieka cały czas pilnować - odparł tatuś. - Więc i ciebie też nie można będzie spuścić z oka. Mama się tym zajmie, bo ja muszę pracować u pana Nelsona. Jutro masz się trzymać blisko mamy i ani na chwilę nie możesz jej zniknąć z oczu. Jeżeli przez cały dzień będziesz się dobrze sprawować, pozwolimy ci znów spróbować być grzeczną dziewczynką, której można ufać. Co o tym sądzisz, Caroline? - zwrócił się tatuś do mamy.
- Masz rację, Charles - dobiegł z ciemności głos mamy. - Jutro będę pilnowała jej cały dzień. Jestem pewna, że będzie się dobrze sprawowała. A teraz, Lauro, wracaj do łóżka i śpij.
Następny dzień był po prostu straszny.
Mama cały czas była zajęta szyciem i cerowaniem, więc Laura nie mogła ani na krok ruszyć się z domu. Nie wolno jej było nawet iść po wodę do źródełka, ponieważ i to oznaczałoby jej zniknięcie. Po wodę chodziła Mary i ona też poszła na spacer z Carrie.
Jack kładł się na ziemi, z nosem na łapach, a potem w podskokach wybiegał na ścieżkę, zerkając na Laurę i strzygąc uszami, jakby prosił, aby wyszła z nim na dwór. Pojąć nie mógł, co się stało. Laura zaś przez cały dzień pomagała mamie. Posłała najpierw łóżka, potem pozmywała naczynia, zamiotła podłogę, nakryła do stołu.
28
W czasie obiadu siedziała na swojej ławeczce, ze spuszczona głową, posłusznie zjadając wszystko, co mama przed nią postawiła. Po obiedzie powycierała umyte naczynia. Następnie przedarła dziurawe prześcieradło na pół, a mama, złożywszy oba kawałki materiału, spięła je szpilkami. Laura miała zeszyć muślin na nowo, drobniutkim ściegiem.
Czuła, że szew i dzień nigdy się nie skończą.
W końcu jednak, gdy nadszedł czas kolacji, mama uprzątnęła szycie.
- Zachowywałaś się bardzo grzecznie, Lauro - stwierdziła. - Powiemy o tym tatusiowi. A jutro rano obie poszukamy twojego borsuka. Jestem pewna, że uratował ci życie. Gdybyś dotarła do głębiny, na pewno weszłabyś do wody. A gdy człowiek raz zacznie źle postępować, to później nie może się powstrzymać i, prędzej czy później, zdarza się coś strasznego.
- Tak, wiem, mamo - powiedziała Laura. Teraz już o tym wiedziała.
Wreszcie dzień dobiegł końca. Tego dnia Laura nie zobaczyła ani wschodu słońca, ani cieni obłoków na prerii. Powoje zwiędły, a z rozkwitłych rankiem irysów również opadły płatki. Ani razu nie popatrzyła na wodę płynącą w strumieniu, ani na małe rybki, ani na owady ślizgające się na wodnej tafli. Laura zrozumiała tego dnia, że łatwiej się grzecznie zachowywać, niż być przez kogoś pilnowaną.
Nazajutrz wybrała się z mamą na poszukiwanie borsuka. Znalazła na ścieżce miejsce, gdzie zwierzątko leżało w trawie. Mamie udało się odnaleźć borsuczą norkę. Była to okrągła jamka na skraju łąki, ukryta pod kępką trawy. Laura próbowała wywołać zwierzątko z norki, wsadzając tam patyk. Ale gdyby nawet borsuk siedział w swym domku, to i tak nie wyszedłby na zewnątrz za żadne skarby. Laura nigdy więcej nie spotkała owego dziwnego stworka.
Rozdział szósty
Różany wieniec
Za stajnią na prerii znajdował się wielki szary kamień. Wznosił się ponad falującymi trawami i dzikimi kwiatami, chylącymi ku ziemi swe kielichy. Wierzchołek miał płaski, gładki i tak szeroki, że Mary i Laura mogły swobodnie po nim biegać, i tak długi, że mogły na nim urządzać wyścigi. Było to doskonałe miejsce do zabawy.
Kamień porastały szaro-zielone rośliny o postrzępionych brzegach. Wzdłuż i wszerz przemierzały go wędrujące dokądś mrówki. Nieraz przysiadał na nim motyl, kiedy chciał odpocząć. Laura lubiła się przyglądać jego aksamitnym skrzydełkom, które składały się i rozkładały wolniutko, jakby w rytm oddechu motyla. Lubiła też przypatrywać się cieniutkim motylim odnóżom, uczepionym skały, drżącym czułkom, a nawet okrągłym oczkom pozbawionym powiek. Nigdy jednak nie próbowała wziąć motyla do ręki. Wiedziała bowiem, że na jego skrzydełkach znajduje się delikatny pyłek, który mógłby zetrzeć się przy lada dotknięciu i wówczas motyla spotkałaby wielka krzywda.
Wielki szary kamień zawsze był ciepły od słońca. Słoneczny blask opromieniał też kołyszące się trawy,
30
ptaki i motyle. Nad prerią stale wiał ciepły wiatr, pełen zapachu rozgrzanej trawy. W dali, tam gdzie niebo stykało się z ziemią, widać było poruszające się sylwetki. To bydło pasło się na dzikich pastwiskach.
Rankiem i o zachodzie słońca dziewczynki bały się same chodzić do szarego kamienia. W tych porach dnia przeciągało tamtędy bydło. Szło w stadzie, bijąc kopytami o ziemię, potrząsając rogami. Za stadem wędrował pastuch, Johnny Johnson. Był to chłopak o pucułowatej, czerwonej twarzy, okrągłych, niebieskich oczach i jasnych, prawie białych włosach. Uśmiechał się do Laury i Mary, lecz nigdy się do nich nie odzywał. Nie miał odwagi, a także nie rozumiał ich języka.
Pewnego późnego popołudnia tatuś zawołał dziewczynki znad strumienia. Miał zamiar udać się do wielkiej skały, by tam spotkać się z Johnnym Johnsonem i jego stadem. Mary i Laura mogły, jeśli miały ochotę, iść razem z nim.
Laura biegła przed siebie, skacząc z radości. Nigdy jeszcze nie widziała z bliska prawdziwego stada. Towarzyszyła tatusiowi, nie czując żadnego strachu, Mary zaś szła wolniutko, nie odstępując taty ani na krok.
Stado znajdowało się całkiem blisko. Ryk bydła stawał się coraz głośniejszy. Widać było wysoko uniesione rogi i kłęby złotego pyłu, wzniecanego bijącymi o ziemię kopytami.
- Idą! - krzyknął tatuś. - Właźcie na górę! - I podsadził obie dziewczynki na wysoki szary kamień. Dopiero stamtąd mogły bezpiecznie przyglądać się stadu.
Przed nimi kołysały się czerwone, czarne, brązowe, białe i łaciate grzbiety. Łypiąc oczami na wszystkie strony, krowy i byki oblizywały swe płaskie nosy; trącały się łbami jak szalone, aż sczepiały się ich rogi. Mary i Laura tkwiły bezpiecznie na kamieniu, a tatuś, oparłszy się o niego plecami, bacznie się wszystkiemu przyglądał. Ostatnie byki i krowy mijały skałę, gdy nagle oczom
31
Mary i Laury ukazała się najpiękniejsza na świecie krowa. Była ona niewielka i biała, z czerwonymi uszami i czerwoną plamką na środku czoła. Jej małe różki zawijały się do środka, w kierunku czerwonego znamienia. Na bielutkim boku, dokładnie w samym środku, znajdował się wianuszek czerwonych łatek, a każda z nich była wielkości róży.
Nawet Mary zaczęła skakać z radości.
- Popatrz, tato! - zawołała Laura. - Popatrz, krowa z wiankiem róż!
Tatuś roześmiał się. Pomagał właśnie Johnny'emu Johnsonowi odłączyć krówkę od reszty stada.
- Dziewczynki, pomóżcie mi zaprowadzić ją do stajni - zawołał.
Laura zeskoczyła ze skały i pobiegła ku niemu, wołając:
- Jak to, tatusiu? Będziemy mogli ją zatrzymać? Mała biała krówka została wprowadzona do stajni i
tatuś powiedział:
- Krowa jest nasza!
Laura zakręciła się na pięcie i ruszyła pędem przed siebie, najszybciej jak tylko potrafiła. Wpadła do ziemianki i krzyknęła od progu:
- Mamo, mamo! Chodź prędko coś zobaczyć! Mamy krowę! Takiej pięknej jeszcze w życiu nie widziałaś!
Mama wzięła Carrie na ręce i wyszła na dwór, żeby przyjrzeć się krowie.
- Charles! - zawołała.
- Jest nasza - powiedział tatuś. - Podoba ci się?
- Ależ Charles! - rzekła mamusia.
- Dostałem ją od Nelsona - odparł tatuś. - Odpłacę mu robotą. Nelson nie obejdzie się bez pomocy przy sianie i żniwach. Popatrz na nią tylko. Porządna, mleczna krówka. Będziemy mieli mleko i masło, Caroline.
- Ależ, Charles! - znów powiedziała mama. Laura nie miała ochoty przysłuchiwać się dłużej tej
32
rozmowie. Odwróciła się i raz jeszcze pobiegła ścieżką do ziemianki. Schwyciwszy stojący na stole blaszany kubek, pędem ruszyła z powrotem.
Piękna biała krówka została uwiązana we własnej małej przegrodzie, nie opodal Pete'a i Brighta. Stała tam sobie spokojnie, żując pokarm, gdy Laura przykucnęła tuż obok i trzymając ostrożnie w jednej ręce kubek, drugą ręką chwyciła za wymię i ścisnęła je, dokładnie tak samo jak robił to tatuś, kiedy doił. Do blaszanego kubka spłynął strumień białego, ciepłego mleka.
- Na Boga - krzyknęła mamusia. - Cóż to dziecko wyprawia!
- Doję, mamo - odpowiedziała Laura.
- Nie z tej strony - ostrzegła ją pospiesznie mama.
- Krowa może cię kopnąć.
Łagodna krówka odwróciła tylko głowę i obrzuciła Laurę dobrotliwym spojrzeniem. Była nieco zdziwiona, lecz wcale nie zamierzała nikomu dać kopniaka.
- Trzeba zawsze ustawiać się z prawej strony, Lauro
- rzekła mama.
A tato dodał:
- Patrzcie no na tę małą! Kto cię nauczył doić, smarkulo?
Laura sama się nauczyła, kiedy przyglądała się, jak to robi tatuś. Teraz wszyscy stali i patrzyli na nią i na mleko, którego pierwsze strumyczki uderzyły dźwięcznie o dno blaszanego kubka, a następne wpadały z głośnym pomrukiem i wzbijały białą pianę, aż sięgnęła brzegów naczynia.
Najpierw tatuś, potem mamusia, a potem Mary i Laura pociągnęli z kubka duży łyk ciepłego, pysznego mleka. Resztę zostawili dla Carrie. Stali tak i z radością przyglądali się ślicznej krówce.
- Jak ona się nazywa? - spytała Mary.
- Wiana - odpowiedział tatuś, zaśmiawszy się donośnie.
3 — Nad śliwkowym...
33
- Wiana? - powtórzyła mama. - A cóż to za dziwne imię?
- Nelson tak ją nazwał. To po norwesku - wytłumaczył tato. - Spytałem, co to imię oznacza, i pani Nelson wyjaśniła mi, że Wiana znaczy: wiana.
- Co to takiego? - spytała mama.
- Właśnie sam próbowałem się dowiedzieć - odparł tatuś - a ona tylko w kółko powtarzała „wiana" i „wiana". Wreszcie, widząc moją głupią minę, powiedziała „wiana z róż".
- Wianek! - krzyknęła Laura. - Wieniec z róż! Śmiali się i śmiali, aż im zabrakło tchu, i w końcu
tatuś rzekł:
- To niesamowite, w Wisconsin przebywaliśmy wśród Niemców i Szwedów, w Indiańskim Kraju mieszkaliśmy z Indianami, a tu, w Minnesocie, mamy za sąsiadów samych Norwegów. To mili ludzie, szkoda tylko, że nasi rodacy należą tutaj do rzadkości.
- No tak, ale my nie nazwiemy tej krowy Wiana ani tym bardziej Wieniec. Nazwiemy ją Kropka - powiedziała mama.
/
Rozdział siódmy
Wół na dachu
Teraz dziewczynkom przybył jeszcze jeden obowiązek. Każdego ranka, nim jeszcze słonko wstało, musiały zaprowadzić Kropkę do wielkiego szarego kamienia na spotkanie ze stadem. Johnny zabierał ją wraz z innymi krowami, żeby mogła paść się przez cały dzień. Każdego popołudnia Laura i Mary wychodziły stadu naprzeciw i wracały z Kropką do stajni.
Rankami trawę pokrywała chłodna rosa, która moczyła nagie stopy dziewczynek i skraj ich sukienek. Ach, jak lubiły biegać po takiej trawie i patrzeć, jak słońce wschodzi nad ziemią, na samym krańcu świata.
Z początku, o świcie, wszystko wydawało się spowite szarością i ciszą. Szare było niebo, szara murawa, uper-lona rosą, i szare światło, a wiatr jakby wstrzymywał oddech.
Nagle po wschodniej stronie nieboskłonu ukazywało się zielonkawe pasemko i pierwsza mała chmurka nasycała się różową barwą. Mary i Laura siadały na mokrym, zimnym kamieniu i obejmowały rękami zmarznięte
35
nogi. Z podbródkami opartymi na kolanach patrzyły przed siebie. Przy kamieniu siedział Jack i też patrzył. Nigdy nie udało im się zauważyć momentu, w którym niebo zaczynało różowieć. Znienacka robiło się leciutko różowe, a zaraz potem nieco różowsze. Różana barwa wędrowała coraz wyżej, stawała się coraz wyraźniejsza i nabierała głębi. Po chwili wydawało się, że niebo płonie ogniem. Zabłąkany obłok lśnił jak złoto. W samym środku jaśniejących barw, nad horyzontem, błyskały nagle srebrem pierwsze promienie słońca, podobne do białych ogni. Wreszcie ukazywała się na niebie cala słoneczna tarcza, ogromna, znacznie większa niż normalne słońce, pulsująca światłem z taką siłą, iż zdawało się, że og