15114
Szczegóły |
Tytuł |
15114 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15114 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15114 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15114 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Jurgielewicz
Sprawa Lorda Szełszele
Inspektor Wanczy Gamus sprężystym krokiem maszerował po ogromnych i niekończących się korytarzach Uniwersytetu Magicznego. Kręcił się tak już od kilku dobrych godzin. Był straszliwie znudzony. Jak zwykle nic się nie działo. Tak było zawsze, taka był specyfika tego zawodu. Nuda, nuda...i nagle, bez ostrzeżenia, wszystko mogło zacząć się walić. Wtedy zaś obowiązkiem Inspektora było chronienie uczelni. Co prawda jeszcze nigdy wszystko nie zaczęło się walić, jednak w każdej chwili mogła nadejść chwila, w której los zdecyduje się poddać tą szacowną instytucję ciężkiej próbie. Stanowisko inspektora utworzono z czystej przezorności.
Gamus akurat pokonał dziewięćdziesięciostopniowy zakręt korytarza i, co można było odgadnąć po wdzierających się do nozdrzy ostrych woniach, znalazł się na terenie Wydziału Alchemicznego. Nieomal zderzył się z rozgadaną grupą studentów, którzy zapewne przed chwilą skończyli zajęcia. Kilku z nich przywitało się z Inspektorem kiwając głowami i mówiąc: "Dzień dobry". Wanczy oczywiście nie miał pojęcia, kiedy i w jakiej sytuacji zetknął się z tymi ludźmi, ale w końcu to normalne. Kto by spamiętał każdego studenta, z którym przyszło mu się kiedyś zapoznać? Leniwie i od niechcenia odpowiedział na powitania.
Gdy Inspektor minął już całą grupę z pobliskich drzwi wysunęła się koścista ręka, która przywołała go skinieniem palca. Wanczy zbliżył się i dostrzegł, że to jego dobry znajomy, Rokan Pnierapowny. Lekko wychylił się na korytarz i marszcząc swą pociągłą twarz w szerokim uśmiechu, przywitał się z Gamusem.
-Dzień dobry, drogi Wanczy!
-A dzień dobry, dzień dobry – inspektor ujął podaną mu dłoń – Już po wykładach?
-O tak – Rokan uśmiechnął się jeszcze szerzej – Przed chwilą odprawiłem grupę bałwanów z lecznictwa. A ty gdzie zmierzasz?
-Spaceruję, kontroluję, patroluję – odparł Gamus.
-To może wpadniesz na kawkę? – Pnierapowny odsunął się nieco, robiąc przejście.
-O! Chętnie – Inspektor niezwykle zadowolony z nadarzającej się okazji do zrobienia sobie przerwy w nudnym spacerowaniu, wkroczył do ciasnego pomieszczenia, gdzie został przywitany przez zasiadającą za stołem, grubawą panią Żettę Pannać. Kobieta ta także wykładała na Wydziale Alchemicznym. Wanczy bardzo często się z nią stykał, ponieważ to ona trzymała pieczę nad podręcznym magazynkiem alchemicznych surowców, do którego kontroli Inspektor był zobowiązany przez przepisy. W końcu znajdowało się tam wiele substancji, które same w sobie lub po odpowiednich zabiegach mogły się stać chociażby śmiercionośną bronią.
Pani Żetta była niska i trochę otyła. Jej zdrowa cera sprawiała, że pulchna twarz wyglądała niczym rumiana bułeczka, rozcięta nigdy nie znikającym z pomalowanych na fioletowo ust uśmiechem. Spięte w kok, kasztanowe włosy, przeszywała wielka szpila zakończona sztucznym okiem o ognistoczerwonej tęczówce. Ubierała się w kwieciste suknie z lekkich materiałów, które fantazyjnie falowały przy każdym ruchu. Gamus bardzo lubił panią Żettę, ponieważ była ona osobą skromną, kulturalną, pracowitą, rzeczową, a zarazem nie pozbawioną uroku osobistego, ale także i humoru. Gdy podniosła się, aby go przywitać, przypadł do jej miękkiej, wypielęgnowanej dłoni, którą zdobiły długie, czarne paznokcie i złożył na niej nonszalancko wydłużony pocałunek.
– Szacunek, pani Pannać.
– Och – kobieta drugą dłonią wstydliwie zakryła usta – Pan taki szarmancki...
– Pani zaś niezwykle kobieca – odwzajemnił grzeczność.
W tym czasie Rokan rozejrzał się po korytarzu i wrócił zamykając za sobą drzwi. Podszedł do stojącego w rogu stolika i wziął z niego niewielki, porcelanowy dzbanek.
– Wyśmienita kawa, Wanczy – powiedział tajemniczo się uśmiechając.
– Coś specjalnego?
– O tak! Coś naprawdę wyjątkowego. – To powiedziawszy Rokan rozlał każdemu po filiżance parującego napoju. Odstawił dzbanek i zasiadł za stołem.
– Co u ciebie słychać stary przyjacielu? – zagadnął.
– Pracuję – Gamus uśmiechnął się i uniósłszy filiżankę, wciągnął w nozdrza aromatyczne opary – Rzeczywiście jakaś dobra kawa.
– Wyśmienita – potwierdził Rokan i upił trochę – Zajmujesz się czymś konkretnym?
– Powiedzmy. Tym nowym narkotykiem. Ale czemu pytasz?
– Tak sobie. Zresztą niepotrzebnie, ponieważ sam trafnie odgadłem twoje aktualne zajęcie – Pnierapowny szeroko się uśmiechnął. Zawsze, gdy to robił, jego twarz strasznie się marszczyła. Sprawiało to takie wrażenie, jakby miał na niej zdecydowanie zbyt dużo skóry, która składała się w koncentryczne fałdy.
– Ale robię to nieoficjalnie – wyjaśnił Inspektor – Ot tak, na własną rękę.
– Nadgorliwość jest gorsza od nietolerancji – zażartował Rokan – Może chciałbyś się skonsultować z fachowcem?
– Niezły pomysł – stwierdził Wanczy – Wiesz coś o tym specyfiku?
– Ale! Ja miałbym nie wiedzieć?! Oczywiście, że wiem. – Pnierapowny lekko przekręcił głowę i utkwił rozmyte spojrzenie w jakimś nieokreślonym punkcie. – Otóż, drogi przyjacielu, jest to mikstura nad wyraz skomplikowana. Jeśliś nie jest wybitnie tęgi z alchemii, a wiem, że nie jesteś, nie pojmiesz zapewne, na jakiej zasadzie to działa. Powiem ci jedynie, że podstawowe składniki, tworzące bazową zawiesinę to wywar ze skóry smoka dymnego, sproszkowane kości białych myshek oraz pyłek z kwiatów emdża. Gdy to to dostanie się do organizmu, a może tylko drogą pokarmową, zazwyczaj pod postacią nasączonych nim papierowych kulek, niezwykle szybko rozpoczyna działanie. Osoba pozostająca pod wpływem narkotyku, oprócz dziwnego zachowania, cechuje się rozszerzonymi źrenicami. No i efekty...-Rokan łagodnie się uśmiechnął – To już bajka. Otóż Kwazarek początkowo powoduje, iż wpadamy w głębokie halucynacje. Wizje są tak pełne i skomplikowane, że nie podobna odróżnić ich od rzeczywistości. Druga sprawa, iż całkowicie załamuje się nam poczucie czasu. W subiektywnym odbiorze, w wyimaginowanym świecie możemy spędzić nawet lata, chociaż halucynogenne działanie trwa niewiele ponad pół godziny. Jednak to nie koniec. Po tym, gdy już powrócimy do rzeczywistości, zaczyna się drugi etap działania. Tu specyfik dodaje nam energii i fantazji, a przede wszystkim, bardzo, ale to bardzo poprawia humor. Śmiać się można z naprawdę dziwnych rzeczy...- Rokan na chwilę zawiesił głos. Wyglądał teraz, jakby delektował się wypowiedzianymi przed chwilą słowami.
– No i najważniejsze – podjął po chwili – Środek nie powoduje skutków ubocznych. Żadnych choróbsk, czy uzależnienia. Rozumiesz? – tu spojrzał na Gamusa – Z tym nie da rady walczyć, drogi przyjacielu...
Wanczy lekko się uśmiechnął i upił kilka łyków kawy. Zapewne pod wpływem wspaniałego smaku, poczuł, że świat lekko zawirował. Otoczenie na chwilę rozmyło się w chaos kolorowych plam, aby po chwili znów powrócić do uporządkowanej formy.
– Interesujące – skwitował wykład – Powiedz mi jednak, skąd ty to wszystko wiesz?
Nie otrzymał jednak odpowiedzi na zadane pytanie, gdyż zagadnęła go Żetta.
– Panie Gamus, ostatnio w związku z serią prowadzonych przeze mnie wykładów, zapoznałam się z pewną pańską książką...
– Przepraszam – przerwał jej Inspektor – Czy moglibyśmy, oczywiście, jeśli pani to nie będzie przeszkadzało, przejść na "ty"?
– O tak! – kobieta wydała się z tego bardzo zadowolona – Tak będzie o wiele łatwiej i przyjemniej.
– Otóż to! – potwierdził Rokan i wychyliwszy całą filiżankę kawy, wstał i ruszył do dzbanka.
– Ta pańska książka – kontynuowała Żetta – "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy", to naprawdę wyjątkowe dzieło. Niesie w sobie niesamowity balast wiedzy, ale także posiada wspaniałe walory artystyczne. Przy tym bardzo przyjemnie się to czyta. Naprawdę wspaniałe dzieło!
– Naprawdę nie przesadzam – zachwycała się dalej Pannać – Nawet studenci wypowiadali się o tej książce w samych superlatywach, a wie pan, jak oni niechętnie czytają. Na czterdzieści osób, trzydzieści trzy wybrały ją z listy lektur, na której znajdowało się wiele książek podpisanych nazwiskami prawdziwych klasyków. Doprawdy, pańskie dzieło nie ustępuje im pod żadnym względem!
– Ba! – odezwał się Rokan, z przyjemnym, cichym stuknięciem stawiając na stole kolejną filiżankę buchającej parą kawy – Nie to, że nie ustępuje, ono je przewyższa! Żetta poleciła mi tą książkę i także się z nią zapoznałem. No i muszę przyznać, choć to całkowicie nie moja branża, że jest zachwycająca. Wanczy potrafisz w naprawdę przystępny sposób przybliżać czytelnikowi niezwykle skomplikowane problemy. Masz talent, dydaktyczny i pisarski, który nie może się zmarnować! Tak sobie przed chwilą pomyślałem, iż dam znać Arcyprzewodniczącemu, aby zainteresował się promocją tego dzieła.
Usłyszawszy to Gamus, który akurat popijał kawę, niemalże się zakrztusił. Błyskawicznie odstawił filiżankę i poderwał się na nogi.
– Najmocniej was przepraszam – powiedział całując dłoń Żetty – Właśnie sobie przypomniałem, że dzisiaj mam się stawić na posiedzenie Komisji. Co za szczęście, Rokanie, iż wspomniałeś Arcyprzewodniczącego. Inaczej pewnie bym sobie o tym nie przypomniał. – Wanczy uścisnął jeszcze rękę kolegi i wybiegł z pomieszczenia. Pędem ruszył ku sali, gdzie odbywało się posiedzenie Komisji. Zawsze starał się utrzymywać w dobrej kondycji, więc był w stanie cały czas biec i droga nie zajęła mu zbyt dużo czasu.
Wanczy uspokoiwszy oddech poprawił kołnierzyk swojej grafitowej koszuli, zapukał w drzwi i nie czekając na wezwanie, wkroczył do sali. W długim, ale dość wąskim pomieszczeniu znajdowało się jedynie olbrzymie, ustawione naprzeciw wejścia, biurko, za którym zasiadała grupa staruszków w ciemnozielonych togach. Na widok Inspektora kilku z nich pokiwało głowami, inni poopuszczali wzrok i zakryli usta dłońmi, tak jakby tamowali śmiech. Długim i zdecydowanym krokiem ruszył w ich stronę. Skłonił się przed siedzącym po środku Arcyprzewodniczącym Uniwersytetu Magicznego, po czym zajął miejsce w przygotowanym dla niego krzesełku. Bez problemu stwierdził, że Komisja zachowuje się trochę dziwnie. Składała się z siedmiu magów – samych wybitnych osobistości Uniwersytetu Magicznego, posiwiałych i pomarszczonych, o oczach zdradzających wielką mądrość, jaką zdobyli w trakcie swych długich żywotów. Z racji zajmowanych pozycji oraz wieku powinni zachowywać się dostojnie, jednak Gamus odnosił wrażenie, że oto zasiadł przed grupą podrostków, którzy skrycie się z czegoś podśmiewują, czując niestosowność sytuacji, ale nie potrafiąc się powstrzymać. Zdradzały ich pojawiające się od czasu do czasu, źle maskowane uśmieszki, rozbiegane oczy oraz przesadnie częste odwracanie głów oraz zasłanianie ust dłońmi.
-Witam Inspektorze – powiedział Arcyprzewodniczący Nape Szartnies-Żawopyn łamiącym się głosem. Widać, że ostatkiem sił powstrzymywał się od śmiechu.
– Witam lordzie Arcyprzewodniczący. Witam szanowna Komisjo – Wanczy lekko się ukłonił.
W skład gremium, przed którym zasiadał, oprócz głowy Uniwersytetu, zwyczajowo wchodziło jeszcze sześciu najbardziej zasłużonych magów. Z pewnym zdziwieniem Inspektor stwierdził obecność Libbedo Szarstnego. Człowiek ten, co było powszechnie znanym faktem, nie grzeszył inteligencją. W dodatku był najmłodszym członkiem Komisji. Co więcej – Gamus nie przypominał sobie, aby w całej historii Uniwersytetu ktoś równie szybko osiągnął tak znaczny status. Na jego szczęście przedwcześnie posiwiał i miał pomarszczoną twarz, więc pozornie wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości i nie odcinał się, przynajmniej pod tym względem, od swych towarzyszy. Dla osoby znającej tego maga, oczywistym było, iż znalazł się on tutaj za sprawą protekcji swego możnego ojca. Cóż, niegdyś Uniwersytet był placówką pozbawioną korupcji. Ale czasy się zmieniają.
Po przywitaniu zapadła kłopotliwa cisza. Trwało to dobrych kilka minut, ponieważ przepisy nie pozwalały Inspektorowi pierwszemu się odezwać, a Arcyprzewodniczący, do którego należał ten honor, milczał z głupim uśmiechem wpatrując się w sufit. Reszta Komisji przez chwilę zachowywała poważne miny. Rasty Dzianurz, który zasiadał obok Szartnies-Żawopyna, spojrzał nań badawczym wzrokiem, po czym szturchnął łokciem swego drugiego sąsiada i skinięciem głowy skierował jego wzrok na Arcyprzewodniczącego. Zaczepiony, Zagu Nybiom, wyszczerzył zęby i zaczął się trząść, aby po chwili ryknąć śmiechem. Do niego dołączyła reszta Komisji. Gamus zachowując stoicki spokój wpatrywał się w rozdziawione, pomarszczone twarze, trzęsących się staruszków. Skrzyżował spojrzenie z Szartnies-Żawopynem, który wyrwany z kontemplacji powierzchni sufitu, obrzucił swych towarzyszy nieprzytomnym wzrokiem, po czym spojrzał na Inspektora. Wanczy smutno pokiwał głową. A więc to tak! Narkotyki. Źrenice Arcyprzewodniczącego powiększyły się do tego stopnia, że nie pozostawiły ani śladu tęczówek. Gamus domyślił się, co zażyła Komisja. Kwazarek. Najnowszy produkt jakichś przeklętych alchemickich renegatów, którzy z niewiadomych względów robią wszystko, aby innym utrudnić życie. Ostatnio używka ta pojawiła się w sprzedaży. Handlarze kręcili się po całym Uniwersytecie, zapewniali dyskrecję i reklamowali swój towar, jako jedyną rzecz, która jest w stanie wyluzować maga. Z dnia na dzień coraz częściej napotykało się ludzi – studentów i kadrę naukową – pozostających pod zgubnym wpływem Kwazarka. Czasami korytarze tego szacownego przybytku wyglądały niczym małpi gaj – rwetes, zamieszanie, dziwne okrzyki i chaos, pośród którego można było wyłowić wykonujących dziwne czynności narkomanów. Nie dalej jak pięć dni temu Przewodniczący Katedry Magii Leczniczej obraził się na Arcyprzewodniczącego i stwierdził, że odchodzi z Uniwersytetu. Chwilę później biegał z niewielkim kilofem kując ściany swego wydziału. Zatrzymany stwierdził, że odchodzi wraz ze swoją częścią budynku. Badania wykazały, że był pod wpływem Kwazarka. Wczoraj zaś zdarzył się nad wyraz przykry incydent, którym Wanczy zajmował się osobiście. Po wykładzie z Mocologii Stosowanej, jeden ze studentów otworzył okno i wziąwszy rozpęd, wyskoczył z niego. Ku przerażeniu wykładowcy w jego ślady poszła reszta grupy. Znikali za oknem, machając rękoma niczym skrzydłami. Z czterdziestu młodych, uzdolnionych i inteligentnych osób ocalała jedna i to w dodatku w stanie, który skazywał ją na spędzenie reszty życia w pozycji horyzontalnej. Badania wykazały, że wszyscy studenci byli pod wpływem silnych dawek Kwazarka. Jedyna ocalała, zeszłoroczna Księżna Piękność Uniwersytetu Magicznego, powiedziała, że wydawało się im, iż są gołębiami. Tego przeświadczenia nabrali już na korytarzu, przed zajęciami. Po wykładzie zaś jak najbardziej naturalnym, ba!, nawet pożądanym, wydało im się rozprostowanie skrzydeł podczas relaksującego lotu. Cały incydent pociągnął za sobą jeszcze jedną ofiarę – wykładowcę, Łanego Beduga. Świadomość i widok tragedii tak nim wstrząsnął, że człowiek ten – osoba powszechnie szanowana, mająca za sobą kilkudziesięcioletnią, może i niezbyt błyskotliwą, ale uczciwą karierę naukową – także zażył dzisiaj narkotyk. Od rana biegał po korytarzach i sypał zborze dla studentów.
Takie przykłady, mniej i bardziej drastyczne, można by mnożyć w nieskończoność. Inspektor czasami nawet odnosił wrażenie, że Uniwersytet chyli się ku upadkowi. Widok naćpanego Arcyprzewodniczącego rościł sobie pretensje do stania się przysłowiową "kropką nad i". Jednak po to istniał Wewnętrzny Inspektorat Uniwersytetu Magicznego, aby powstrzymywać wszelakie szkodliwe dla placówki procesy. Po to istniało jego stanowisko, aby utrzymywał tu porządek. Dotychczas, chociaż Uniwersytet był potężną i starą instytucją, nie zdarzało się tu nic, co poważnie mogłoby zagrozić uczelni. Jednak teraz Gamus musiał podjąć działanie. Jego uprawnienia pozwalały mu rozpocząć śledztwo i ewentualnie podjąć jakieś specjalne kroki bez wiedzy przełożonych. Póki co musiał wysłuchać tego, co mu miała do przekazania Komisja. Aby zwrócić na siebie uwagę Szartnies-Żawopyna, który zaczął akurat grać w łapki z siedzącym po jego prawej stronie Liome Waksiąx, przesunął się nieco zgrzytając krzesłem o kamienną posadzkę. Śmiechy, rozmowy i zabawy skończyły się jak ucięte nożem. Cała Komisja wpatrywała się w Wanczego. W milczeniu. Trwało to dłuższą chwilę, dopóki Libbedo Szarstny nie chrząknął znacząco, na co reszta kompanionów zareagowała nagłym wybuchem radości. Staruszkowie rechotali trzymając się za brzuchy, tudzież drąc sobie siwe brody, zaś ich szlachetne oblicza przykryły się rumieńcem i wyciśniętymi z oczu łzami.
W pewnym momencie siedzący na prawym skrajnym miejscu Kojpos Zardawyn podniósł się i ruszył ku Gamusowi. Był to nad wyraz spokojny człowiek, od niepamiętnych czasów piastujący stanowisko Opiekuna Biblioteki. Wyglądał jak typowy mol książkowy. Skromnej postury, niski i chudy, o chorobliwie bladej cerze oraz grubych binoklach spoczywających na orlim nosie. Podobno był najbardziej oczytaną personą na uczelni, a co za tym idzie, zapewne na całym świecie. Niesamowity człowiek, wspaniały kolega, niezastąpiony mentor i przyjaciel studentów. Nie było chyba osoby, która nie darzyłaby tego staruszka sympatią i szacunkiem.
Kojpos chichocząc zbliżył się do Gamusa i nachylił nad nim, po czym wystawił różowy język. Zdziwiony Inspektor obrócił ku niemu twarz, cała Komisja zaś zamarła obserwując zajście. W tym momencie Zardawyn wypuścił z siebie powietrze wydając przeciągły i głośny dźwięk kojarzący się z pierdnięciem.
-Co też pan robi, lordzie Zardawyn...? – spytał zaskoczony Gamus.
Całe towarzystwo ponownie wybuchło śmiechem, sam żartowniś zaś trzymając się za brzuch upadł tuż przy Wanczym i zaczął się tarzać rycząc w niebogłosy.
Gamus uznał, że tego już za wiele. Jeśli tak miało to przebiegać, nigdy nie dowie się, po co go wezwano. Postanowił złamać panujące na Uniwersytecie prawo i użyć magii. Wedle przepisów można to było robić jedynie w celach dydaktycznych, podczas zajęć ze studentami. Pozostałe przypadki pociągały za sobą daleko idące konsekwencje, z wydaleniem z uczelni włącznie. Jednak Inspektor dysponował pewną furtką, która pozwalała mu obejść ograniczenia. W końcu cieszył się tu specjalnym statusem. Dla dobra placówki nie mógł być krępowany czymkolwiek, czasami śledztwo mogło wymagać niestandardowych zagrań i to zostało przewidziane przez ustawodawców. Wanczy skupił niewielką ilość energii i wywołał astralny tamborek, na którym myśloniciami wyszył pożądany wzorzec. Po przepuszczeniu przez niego magicznej potencji uzyskał efekt w postaci skondensowanej witalności, którą skierował na Komisję. Działanie było natychmiastowe. Gremium w jednej chwili zostało pozbawione narkotycznych skrzydeł i boleśnie runęło na płaszczyznę rzeczywistości. Ich zdezorientowane spojrzenia wyrażały całkowite zaskoczenie tą odmianą. Gamus był z siebie zadowolony, jednak nie okazał tego w żaden sposób. Siedział spokojnie, jakby nigdy nic, bez grymasu obserwując próbujących odnaleźć się w nowych realiach starców. Jako pierwszy opanował się Arcyprzewodniczący. Spojrzał najpierw na członków Komisji, a później, zakłopotanym wzrokiem, na Inspektora. Ten zaś nie dając po sobie poznać, jakie wrażenie wywarł na nim cały eksces, niedbałym ruchem udał, że strąca ze spodni jakiś paproch. Szartnies-Żawopyn poderwał się z miejsca i podbiegł do Wanczego, po czym chwycił jego dłoń.
– Najmocniej pana przepraszam za to zajście, lordzie Inspektorze – głośno wyszeptał
– Ależ lordzie Arcyprzewodniczący, co też pan...
– Najmocniej przepraszam – starzec powrócił na swe miejsce – Niech pan posłucha, to nie była nasza wina. To jest jakiś... – zastanowił się chwilę, szukając właściwego słowa – spisek! – zakończył, jakby termin ten miał wyjaśnić całe zajście.
– Naturalnie. Nic nie podejrzewam.
Szartnies-Żawopyn zmierzył go badawczym wzrokiem, chyba nie za bardzo wierząc w tą deklarację.
– Pan zdaje sobie sprawę, co teraz dzieje się na Uniwersytecie. Zamieszanie. Chaos. Dezorganizacja. A to wszystko za sprawą tego, że ten...no... narkotyk...
– Kwazarek – podsunął Wanczy.
– Tak, Kwazarek. Otóż niech pan sobie wystawi, lordzie Inspektorze, że ten podły specyfik został nam podrzucony do napojów. Tuż przed tym jak pan tu przyszedł. Piliśmy kawę. Oto naczynia – Arcyprzewodniczący wskazał stojące na blacie biurka porcelanowe filiżanki i dzbanek – Dlatego mówię o spisku.
– Tak... – Gamus pokiwał głową – to niepokojące sygnały. Myślę, że zajmę się tym. Chętnie.
– Ooo, koniecznie, lordzie Wanczy. Koniecznie – Szartnies-Żawopyn spojrzał na niego zagadkowym wzrokiem – Ale to później. Pozostawię panu wolny czas. Póki co, mamy do przekazania inne zlecenie.
– Inne?! – Inspektor mimo całego wyrachowania, nie zdołał ukryć swego zaskoczenia. Zreflektował się jednak momentalnie i dodał, już spokojnym tonem – Jakie, lordzie?
Arcyprzewodniczący badawczym wzrokiem omiótł członków Komisji. Wszyscy, oprócz Szarstnego, wydawali się przywróceni normalności. Siedzieli z opuszczonymi głowami, smętnie wpatrując się we fragment podłogi przed biurkiem. W ich zachowaniu nie pozostał już ani ślad niepohamowanej wesołości, której ulegali jeszcze przed chwilą. Z wyjątkiem Libbedo, który z dziwnym mruczeniem i głupkowatym uśmiechem wodził palcem po blacie stołu, kreśląc jakieś niewidzialne wzory. Powoli wszyscy zwracali na niego swój wzrok i wpatrywali się weń w milczeniu, aż w końcu ten spoważniał. Kaszlnął znacząco obwieszczając swój powrót do normalności.
– Tak – zaakcentował to Arcyprzewodniczący – Myślę, że możemy już przejść do tematu naszego spotkania – wypowiadając te słowa, uśmiechnął się mimowolnie.
– Może kawy? – przerwał mu Liome Waksiąx podnosząc dzbanek – O pusty... – dodał, gdy towarzysze spiorunowali go wzrokiem.
– Zapewne orientuje się pan Inspektorze w sprawie lorda Szełszełe? – spytał Szartnies-Żawopyn.
– Jako, tako. Nie zajmowałem się tym jeszcze, jednak zawodowa, rzekłbym, że wrodzona dociekliwość, sprawiła, iż trochę wiem na ten temat.
– Ale niewiele?
– No, raczej niewiele.
– Zatem pozwolę sobie, lordzie Inspektorze, przybliżyć panu tą całą historię. Możliwe, iż dysponujemy większą ilością faktów niż pan.
– Możliwe.
– Zresztą, nieważne. Protokół spotkania wymaga, abym przedstawił panu wszystkie znane nam fakty związane ze sprawą, którą mamy zamiar panu zlecić.
Libbedo Szarstny kaszlnął znacząco.
– Lord Szełszełe – kontynuował Arcyprzewodniczący swoim łagodnym, ale zdradzającym silną naturę głosem – jest absolwentem naszej uczelni. Sześć lat temu ukończył naukę i pozostała mu jedynie certyfikacja wiedzy. Zdecydował się na zdawanie egzaminów, niech pan sobie wyobrazi, aż z dziesięciu specjalizacji – ostatnie słowa wypowiedział z przekąsem i skwitował je ironicznym uśmiechem. Wanczy nie zdziwił się tym zbytnio. Nikt z zasiadających w tej komisji nie miał ukończonych więcej jak pięciu wydziałów magii. Sam Szartnies-Żawopyn mógł się poszczycić świadectwami zdania czterech egzaminów specjalizacyjnych, co i tak wzbudzało respekt. Prawdę mówiąc opanowanie jednej dziedziny magii było niezwykle czasochłonne i trudne, niewielu ludzi mogło temu podołać. Dlatego też zrzeszeni wokół Uniwersytetu stanowili światową elitę intelektualną, śmietankę pośród towarzystwa wykształconych.
Komisja delikatnie się uśmiechając pokiwała siwymi głowami, Szarstny zaś parsknął znacząco.
– Dziesięć specjalizacji – mówił dalej Arcyprzewodniczący – Naturalnie podwinęła mu się noga, w końcu porywał się z motyką na słońce. Prawdopodobnie w skutek tego, że chciał zbyt dużo na raz, nie zdał żadnego z egzaminów. Po ostatnim z nich wywołał straszną awanturę. Uniósł się, stracił nad sobą kontrolę, znieważył komisję egzaminacyjną, a także wysunął kilka pogróżek pod adresem kadry naukowej naszego Uniwersytetu.
Arcyprzewodniczący umilkł, smutno pokiwał głową i zamarł. Zapadło milczenie. Gamus zrazu sądził, że jest to pauza akcentująca opisany przed chwilą eksces. Jednak Szartnies-Żawopyn, tak jak reszta Komisji, milczał tak długo, iż wydało się to Inspektorowi dziwne.
– Wstrząsające – stwierdził, aby powiedzieć cokolwiek. O dziwo, nie wywarło to żadnego wrażenia. Wanczy pochylił się nieco w krześle i wyszeptał – Lordzie Arcyprzewodniczący...
Na nieruchomej, pomarszczonej twarzy starca, drgnęło kilka mięśni. Zogniskował wzrok na swym rozmówcy i przez chwilę wpatrywał się w niego, jakby zdziwiony jego obecnością.
– Słucham lordzie – powiedział – W czym pana problem?
– Mówił pan o lordzie Szełszełe – podsunął Gamus.
– A tak...Rzeczywiście! – Arcyprzewodniczący rozpromienił się w uśmiechu – Tak. Lord Szełszełe...a na czym to ja skończyłem?
– Opisał pan pokrótce jego reakcję na nie zdane egzaminy.
– O! – Szartnies-Żawopyn przez chwilę zbierał myśli, marszcząc swe szerokie czoło – Jego pogróżki, lordzie, były dosyć konkretnie sformułowane. Pan Szełszełe stwierdził, że to z zazdrości o jego wybitne uzdolnienia nie pozwalamy mu zdać. Nazwał naszą uczelnię "skostniałą instytucją, rządzoną przez koleżeński układ" – tu Szarstny zaśmiał się znacząco. Arcyprzewodniczący pozwolił sobie na ciche parsknięcie i kontynuował – Lord Szełszełe groził, że udowodni nam swoją wyższość. Oznajmił, że nie spocznie dopóty, dopóki nie upokorzy ostatniego z kadry naukowej Uniwersytetu, po czym wyszedł trzaskając drzwiami. Zdarzenia te miały miejsce ponad dziesięć lat temu. Ostatnio przez przypadek, porządkując archiwum personalne podczas przeprowadzki do nowego lokum, nasz pracownik natrafił na dziwną zależność między osobami, które zaginęły podczas ostatniego dziesięciolecia. Każda z nich przed zniknięciem otrzymała zaproszenie od lorda Szełszełe, który proponował koleżeńską kolację w swym domostwie. Do dzisiaj zaginęły zaledwie cztery osoby, jednak zachodzi podejrzenie, że może to być rzeczywiście powolna realizacja jego zemsty. Dlatego też, w imieniu Komisji, deleguję pana, lordzie Inspektorze, do tej sprawy.
Arcyprzewodniczący umilkł, Libbedo zaś znacząco pokiwał głową.
– Nie do końca rozumiem, co jest moim zadaniem – stwierdził Gamus – Mam przeprowadzić standardowe dochodzenie?
– O nie. Myślę, że to było by złe rozwiązanie. To jest strasznie czasochłonne. Chcemy, aby udał się pan na miejsce, do domu lorda Szełszełe i tam przeprowadził małe śledztwo. Oczywiście w pełnej konspiracji.
– Ale przecież moja niespodziewana wizyta wzbudzi podejrzenia.
– Przewidzieliśmy to – oznajmił tryumfalnym tonem Arcyprzewodniczący – Poda się pan za wysłannika Uniwersytetu zajmującego się rekrutacją niskich rangą pracowników. Asystentów, którzy nie muszą mieć zdanej żadnej specjalizacji.
Wanczy pokiwał głową. Z trudem powstrzymując chęć skomentowania nadanego mu z góry planu, podniósł się, lekko ukłonił i pożegnał. Komisja odpowiedziała skinięciami głów. Jedynie Libbedo znacząco mrugnął oczyma.
Inspektor odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia. Gdy opuścił pomieszczenie Szartnies-Żawopyn zaklął pod nosem, wysunął wielką szufladę biurka i wyciągnął z niej skórzany woreczek, z którego na blat wysypał kilka papierowych kulek. Na twarzach członków Komisji wykwitły radosne uśmiechy.
Tymczasem Wanczy Gamus maszerował korytarzem. Na pewien czas postanowił zapomnieć o przykrej sprawie narkotyków i skupić się na lordzie Szełszełe. Podjął decyzję, że zajmie się tym już dzisiaj. Chciał tylko jeszcze wstąpić do domu i przebrać się. Jak na zawołanie nieopodal dostrzegł swą sąsiadkę, Pessur Badu, która akurat stworzyła portal. Inspektor przyśpieszył kroku i potrąciwszy kilku studentów, wsunął się w słup bladoniebieskiego światła.
– Dzień dobry – przywitał się z nieco zaskoczoną kobietą – Pani do domu?
– Tak – odparła i uśmiechnęła się tajemniczo. Była bardzo seksowna. Większość adeptek magii cechowała się albo wyjątkową szpetotą, albo pięknem. Przeciętnych prawie nie było. Wanczy po wbiegnięciu w teleport stanął tak blisko swej sąsiadki, że zetknęły się ich ciała. Przez chwilę zaświtała mu nadzieja, że dziwny uśmiech wyraża napięcie seksualne, jakie powinno powstać w tej sytuacji. Jednak za chwilę dostrzegł rozpierane działaniem Kwazarka źrenice maga.
– Można się zabrać? – spytał odsuwając się tyle, na ile pozwalała mu mocno ograniczona powierzchnia portalu.
– Oczywiście, drogi Wanczyku.
Gamus zastanowił się czy nie ryzykuje zbytnio korzystając z magii kreowanej przez naćpaną osobę. Jednak było już za późno, aby się wycofać. Poczuł jak przeciążenie ugina mu nogi i próbuje stłoczyć wszystkie wnętrzności gdzieś w dolnych partiach brzucha. Znak, że magiczna kapsuła mknęła już poprzez astralny wymiar.
Gdy już organizm jako tako przywykł do nowych warunków, Wanczy uśmiechnął się do swej towarzyszki. Ona także odpowiedziała uśmiechem i ku ogromnemu zaskoczeniu przywarła do niego całym swoim gorącym ciałem.
– Lordzie Inspektorze, pan jest taki podniecający – wyszeptała mu prosto w twarz – Męski, tajemniczy, mroczny... – lekko ugryzła go w szyję – Ostatnio czytałam pańską książkę, "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". Wyjątkowo pasjonujące dzieło.
Zdezorientowany Gamus stał sztywno, niczym kołek. Chciał coś powiedzieć, jednak nic nie przyszło mu na myśl. Tymczasem kobieta wędrowała swoimi pełnymi ustami po jego szyi i twarzy, co jakiś czas lekko ściskając kawałek ciała zębami. Wanczy nie był wybitnym kobieciarzem, ale nie należał też do ludzi cnotliwych. Jednak Pessur zaskoczyła go swoją bezpośrednią i zdecydowaną postawą. Czuł się nawet zakłopotany. Ta piękna kobieta, która dotychczas wydawała mu się niedostępną boginią, oto sama wykonywała pierwszy krok. No i wciąż posuwała się dalej. Pozostawiwszy kilka czerwonych śladów na jego skórze zabrała się do rozpinania koszuli. Robiła to nerwowo i szybko, coraz bardziej ponaglana rosnącą żądzą.
– Pan wie jak Kwazarek potęguje doznania? – spytała zagłębiając twarz w połach garderoby. Gamus poczuł ciepło jej oddechu gdzieś na wysokości pępka. Głośno przełknął ślinę. Chciał zaprotestować jednak wyszeptał tylko coś niewyraźnie. Zabrzmiało to bardziej jak westchnienie rozkoszy. Powoli zaczynał się poddawać pod naporem pieszczot Pessur. Stał wsparty o utworzoną z błękitnego światła ścianę portalu. W momencie, gdy chciał już odwzajemnić się partnerce, dotarli na miejsce. Osłona teleportu natychmiast stała się przepuszczalna i Wanczy straciwszy oparcie, runął do tyłu. Upadł na zielony chodniczek, wyściełający korytarze jego kamienicy, tuż u stóp mieszkającej po sąsiedzku starowinki. Ta stała przez chwilę zaskoczona, aż na jej, pomarszczonej jak wyschnięty ziemniaczek, twarzy pojawił się wyraz zatroskania.
– Panie Gamus, co panu jest? – spytała i z ogromnym trudem zaczęła się pochylać. Z obszaru niknącego już portalu, na czworaka wysunęła się Pessur. Pełen pożądania wzrok utkwiła w Inspektorze. Poruszała się sprężyście, niczym jakiś drapieżnik. Wydała z siebie przeciągłe mruknięcie.
– Niech pani go zostawi! -wrzasnęła przerażona staruszka – Pomocy! Ludzie! Pomocy!
Jej krzyk rozniósł się echem po całej kamienicy, alarmując wszystkich mieszkańców, którzy wychynęli na korytarz i coraz liczniej zaczęli się gromadzić wokół zajścia. Wanczy z żalem spojrzał na Badu. Co prawda ona nic sobie nie zrobiła z całej awantury, jednak była pod wpływem Kwazarka. On – nie i zdawał sobie sprawę, że jako pracownik Uniwersytetu musi zachować szczególną poprawność obyczajową. Wyczołgał się ze zbiorowiska, które zaabsorbowane obserwacją miauczącej teraz kobiety, nawet tego nie zauważyło. Podniósł się i zapinając koszulę ruszył do swego mieszkania. Po założeniu świeżych ubrań i zjedzeniu średnio obfitego posiłku, Gamus wykreował teleport i przeniósł się do posiadłości lorda Szełszełe. Był to potężny dom, położony na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na całe miasto. Wanczy stał na żwirowej alejce przecinającej spory, otoczony wysokim, kamiennym murem ogród, i prowadzącej prosto do wielkich, wejściowych schodów. Ponure domostwo wpatrywało się w otoczenie ciemnymi oczodołami nieskończonej ilości okien. W miarę jednolita bryła budynku u góry przemieniała się w chaos licznych wieżyczek oraz przedziwnych układów stromych płaszczyzn bordowego dachu. Inspektor z chrzęstem ruszył alejką, która po chwili doprowadziła go do szpaleru utworzonego z pozbawionych liści drzew. Nagie, niesamowicie powykręcane konary splatały się nad jego głową, tworząc posępny tunel. Nagle Gamus usłyszał coś nad sobą. Spojrzał do góry i dostrzegł, że gałęzie zaczynają się ruszać, wić niczym kłębowisko brązowych węży. Ocierały się o siebie nawzajem trzeszcząc i skrzypiąc. Kakofonia ta stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu Wanczy przestał słyszeć odgłos stawianych na drobnym żwirze kroków. Nie spodziewał się, żeby coś mu już tutaj groziło. Zapewne lord Szełszełe nie był na tyle bezczelny, pewnie by poczekał, aż gość wkroczy w progi jego domostwa. Mimo to, Inspektor wzmógł nieco swoją czujność i przyśpieszył. Za chwilę wysunął się z osobliwego korytarza żywych drzew. Tu alejka biegła pośród soczyście zielonego, króciutko przyciętego trawnika, który był wypielęgnowany w tak perfekcyjny sposób, że przypominał dywan. Kątem oka Wanczy dostrzegł jakiś ruch. Zatrzymał się i spojrzał w tamtą stronę, lecz nie dostrzegł nic poza sporym, wyglądającym jak powiększony rumianek, kwiatem. Roślina ta wyrastała z zielonej murawy w absolutnym odosobnieniu. Gamus zdziwił się tak osobliwą kompozycją. Nie śmiał podejrzewać, iż mogłaby być wynikiem niechlujności ogrodnika. Już odwracał wzrok, gdy nagle kwiat zachwiał się i...przebiegł połowę dystansu dzielącą go od alejki. Poruszał się energicznie machając cienkimi, włoskowatymi korzeniami.
– Hej! – krzyknął piskliwym głosikiem – Złap mnie!
Wanczy wybałuszył na niego oczy.
– Ani mi się śni! – odkrzyknął i mruknął pod nosem – Cwaniaczek z tego Szełszełe...
Inspektor podejrzewał, że ta dziwna istota nie pojawiła się tu ot tak sobie. Zapewne służyła jakiemuś celowi. Może dezorientacji? Zanim zdążył rozstrzygnąć tą kwestię, kwiatek pochylił się, pogmerał w trawie długimi liśćmi, po czym rzucił w Gamusa znalezionym kamyczkiem. Złośliwie zachichotał, gdy pocisk odbił się od czoła ofiary.
– No, dalej! Złap mnie!
Wanczy, mimo iż został już trochę rozdrażniony, odwrócił wzrok od napastnika i ruszył dalej udając, iż poza obserwacją drobnego żwirku nic go nie obchodzi. Widząc to, złośliwa roślina ruszyła równolegle do alejki.
– Hej! Pedale! Złap mnie! – piszczała – Ty cioto zapaprana! Debilu! Mięczaku! Kozi bobku!
Mimo tych inwektyw Inspektor parł przed siebie niewzruszony, łagodnie się uśmiechając i cichutko pogwizdując wesołą melodię. Jego stoicka postawa doprowadzała podły, przerośnięty rumianek do szaleństwa – biegał on w tę i z powrotem, skacząc, fikając koziołki, piszcząc i wykrzykując najgorsze obelgi, jakie mógł wymyślić. Gdy Gamus postawił pierwszy krok na prowadzących do wejściowych drzwi schodach, kwiat wybuchł strumieniem wulgaryzmów, w straszliwy sposób urągających godności ich adresata. Miotał się na trawniku niczym wcielona furia, rycząc i rwąc sobie białe płatki. Na koniec zaś padł na ziemię i tłukąc zaciśniętymi liśćmi, łkał w bezsilnej złości.
Inspektor zamruczał zadowolony ze zwycięstwa – cokolwiek miała na celu akcja tej istoty, nie dał się sprowokować. Stał teraz oto przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi wrotami, które zostały wykonane z jakiegoś ciemnego metalu. Cała ich powierzchnia pokryta była mrowiem płaskorzeźb, przedstawiających mityczne maszkarony. Rogate, pokryte łuską i kolcami stwory wiły się w bratobójczych walkach. Wanczy ujął umieszczoną na wysokości twarzy obręcz i kilka razy nią zastukał. Wrota zadźwięczały ponuro, a zarazem czysto jak dzwon, po czym powoli się otworzyły. Inspektorowi ukazał się ogromny hol, bijący w oczy przepychem ciemnych, bogato zdobionych, marmurowych płyt pokrywających ściany. Na wysokości każdego piętra pomieszczenie okalał drewniany balkon. Z majaczącego zaś gdzieś bardzo wysoko sufitu, trzymany przez srebrne łańcuchy, zwisał pyszniący się miriadami refleksów, kryształowy żyrandol. Gamus podziwiając wnętrze, powoli posuwał się po tłumiącym jego kroki, bordowym dywanie. Zmierzał ku szerokim, ograniczanym masywnymi poręczami schodom, które doprowadziły go do stojącego na półpiętrze biurka. Za meblem zasiadał niespełna dwudziestoletni, blondwłosy chłopak, o wyjątkowo cwaniackim wyrazie twarzy. Z cynicznym uśmiechem zmierzył inspektora swymi jasnobłękitnymi oczyma. Wanczy przystanął i się ukłonił. Domyślał się, że ma do czynienia zapewne z sekretarzem właściciela domu.
– Dzień dobry. Chciałbym spotkać się z lordem Szełszełe.
– Ciekawe...
Ta dziwna reakcja młodzieńca, trochę zbiła Inspektora z tropu. Przez chwilę zbierał myśli, aż w końcu zagadnął:
– Gdzie mógłbym go znaleźć?
– Na górze – odparł chłopak, sięgnął po leżący na blacie pilniczek i z wyrazem skupienia na twarzy rozpoczął troskliwą pielęgnację paznokci.
Gamus westchnął, cicho podziękował i ruszył dalej.
– Stop! – zatrzymał go w połowie kroku domniemany sekretarz – Niech pan się nie waży tam wchodzić!
– Czemu?
– Nie ma pan pozwolenia.
– Pozwolenia?! – Wanczy przysunął się do biurka – Jakiego pozwolenia?
– Na wejście do lorda, oczywiście.
– Jak to...? To trzeba mieć pozwolenie?
– Trzeba.
Inspektor przez chwilę wodził wzrokiem po otoczeniu.
– A skąd je można wziąć?
– Z Działu Zezwoleń, oczywiście. Chce pan?
– Czy co chcę, przepraszam...?
– No, pozwolenie, oczywiście.
– Ach! Naturalnie!
Chłopak otworzył szufladę, wyciągnął z niej arkusz czystego papieru, na którym zaczął coś bazgrolić wielkim, kaczym piórem.
– Imię?
– Wanczy.
– Nazwisko?
– Gamus.
– Zawód?
– Eee...asystent naukowy.
– Miejsce zatrudnienia?
– Uniwersytet Magiczny.
Młodzieniec podniósł głowę i obrzucił Inspektora pełnym pogardy wzrokiem. Po wydaniu z siebie przeciągłego "Pfff", powrócił do pisania.
– Imię ojca?
– Ojca?! – zaskoczony Wanczy odparł pytaniem na pytanie.
– Przecież mówię.
– Terrmon.
– Żyje?
– Nie.
– Jakieś rodzeństwo?
– Jestem jedynakiem.
– Czy będzie pan coś wnosił?
– Nnieee...nic poza ubraniami, które mam na sobie – Gamus uśmiechnął się zadowolony ze swego dowcipu.
– Mało śmieszne – skwitował to chłopak, po czym wręczył Inspektorowi upstrzone licznymi kleksami pismo – Proszę.
– Dziękuję – Wanczy odwrócił się na pięcie i ruszył.
– Stop! – powstrzymał go sekretarz.
– Co znowu?
– Nie ma pan pozwolenia.
– Jak to? A to? – Inspektor wrócił do biurka i podsunął urzędnikowi tuż przed twarz sporządzone przez niego przed chwilą pismo.
– To nie jest pozwolenie – odparł chłopak odsuwając kartkę.
– A co to niby jest?!
– Skierowanie do Działu Zezwoleń.
Gamus westchnął i w myślach zawołał do bogów o pomstę.
– A gdzie jest ten cholerny Dział Zezwoleń? – wyartykułował po chwili.
– W piwnicy.
– Mógłby mi pan dać jakieś dokładniejsze wskazówki? Zapewne piwnice są tu potężne.
– Oczywiście, że są – sekretarz wyciągnął z kieszeni koszuli mały kluczyk i zaczął otwierać stojącą obok biurka szafkę – Igor pana zaprowadzi.
Wnętrze niewielkiego mebla szczelnie wypełniała jakaś, zwinięta w pozycję embrionalną, postać. Młodzieniec szarpnął ją kilka razy za ubranie, jednak istota chyba się zaklinowała, więc zaparł się o szafkę i pociągnął z całej siły.
– Pomoże mi pan? – spytał po paru nieudanych próbach. Wanczy skinął głową i objął sekretarza w pasie. We dwóch udało im się w końcu przezwyciężyć opór, co oczywiście sprawiło, że nagle wylądowali na tyłkach. Podnieśli się i chłopak wrócił za biurko. Gamus obserwował leżącą na posadzce postać, która jęcząc, z trzaskiem zastygłych stawów powoli rozprostowywała kości. Wyglądało to niczym narodziny jakiegoś owada, którego pierwotną formą jest kokon granatowych szmat. Powoli i pośród bólu przybierał właściwą postać. Wyrwany z ciemności ciasnego, ale i bezpiecznego wnętrza szafki, włączał się w ten nowy świat. Kilka minut później na podłodze spoczywał ubrany w wytartą fufajkę i spodnie, karzeł. Podniósł się i krzywo uśmiechnął.
– Szacunek – powitał Wanczego – Igor jestem.
Istota miała niespełna półtorej metra wzrostu. Cała jej postura była jakby przekrzywiona na prawo – z tej strony tak noga, jak i ręka były krótsze. Przez moment Inspektor miał wątpliwości, czy przypadkiem nie jest tak, że to lewe kończyny są dłuższe. Jednak studium reszty tej osobliwej postaci przychyliło go do pozostania przy pierwszym wniosku. Na mocno skośnej linii barków spoczywała nieforemna, pokryta nielicznymi kępkami przetłuszczonych włosów, głowa. Wykrzywiona zgodnie z całą tendencją twarz, cechowała się różnej wielkości oczyma, ogromnym nosem, szczeciniastym zarostem oraz wiecznym grymasem goszczącym na mięsistych wargach, które nawet nie starały się ukryć niekompletnego, bo składającego się jedynie z dwóch górnych siekaczy, zgryzu.
– Inspektor Gamus... – odparł Wanczy, z lekko rozwartymi szczękami wpatrując się w dziwne stworzenie. Dopiero po chwili dotarło do niego, że popełnił gafę.
– Asystent Gamus! – poprawił się, nienaturalnie głośno i gwałtownie.
– Igorze, zaprowadzisz pana do Działu Zezwoleń – polecił kanclerz i znów zajął się manikiurem.
– Chodź pan – mruknął karzeł i kuśtykając zszedł po schodach. Inspektor podążył za nim. W połowie schodów zatrzymał go głos sekretarza:
– Czytałem pański "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". Bardzo dobra książka!
Inspektor uśmiechnął się kwaśno i skinął głową. Przez położone w rogu holu niewielkie drzwiczki dostali się na wąskie schody, o niebezpiecznie wyślizganych i małych stopniach. Igor klnąc pod nosem rozerwał zagradzającą przejście kurtynę pajęczyn i flegmatycznie zaczął czegoś szukać w kieszeniach fufajki. Po pewnym czasie odwrócił się i burknął:
– Panie, ognia nie mam.
– A na co panu ogień?
Karzeł znacząco wykrzywił wargi.
– Co? Po ciemku pan chodzić chcesz?
– Ach! Nie pomyślałem! – Gamus odruchowo klepnął się otwartą dłonią w czoło – A mam, mam ogień.
W jego subwymiarze pojawił się drewniany bęben. Na tkaninę matrycy naniósł prosty wzorzec, który filtrując przepuszczoną przez niego falę różowej energii magicznej, utworzył lewitującą kulę światła. Igor wpatrywał się w nią ciekawie.
– O! Panie, to z pana czarnoksiężnik!
– Mag – poprawił Inspektor.
– Przecież mówię, nie – karzeł chrząknął znacząco i ruszył dalej.
Wanczy polecił kuli lecieć tuż przed nimi, nieco ponad wysokością jego głowy. Obserwował teraz ciemną plamę pokracznej sylwetki przewodnika, który niebezpiecznie kiwał się na każdym kroku. Gamus zastanowił się, czy jest on wytworem magii. To naprowadziło go na myśl o uczynionym przed chwilą czarze. Zaklął, gdy uświadomił sobie, iż się zdradził. Jako asystent naukowy nie mógłby skutecznie władać magią. Nawet, jeśli byłby w stanie stworzyć coś tak prostego, jak kula światła, przepisy zabraniały mu tego. "Ale przecież ten wykoślawiony idiota nie jest w stanie do tak skomplikowanego wnioskowania" – pomyślał i od razu się uspokoił. W tym momencie Igor odezwał się:
– Panie...
– No?
– Jak ja se tam siedzę, w tej szafce, to myśle.
– O czym?
– Ano tak, o wszystkim.
– He? Wszystkim, czyli...?
– No, na przykład jak to jest z tą magią. Wie pan, se załatwiłem taką małą lampeczkę, no i zawsze jakąś książkę biorę i czytam. To i o magii trochę wiem.
– Książki – powiedział powoli Wanczy – Pewnie od lorda Szełszełe?
– Skąd tam! Panie! – karzeł rzucił mu przez ramię krótkie spojrzenie i znacząco klepnął się w biodro – Lorda to ja na oczy nie widziałem, ani jego komnat. A książki to w piwnicy znajduję, albo mi sekretarz daje. Kiedyś to nawet pana coś czytałem. Chyba "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". To pana?
– Tak.
– Dobre było. Jedna z lepszych książek, jakie czytałem.
Umilkł. Przez pewien czas szli nic nie mówiąc. Gamus obserwował osobliwą personę oświetloną bladym, mlecznym światłem lewitującej przed nimi kuli. Ciasne schody wiły się niczym serpentyna. Inspektor poczuł, że zbudowane z wielkich, czerwonych cegieł ściany, powoli zaczynają go przytłaczać. Aby odegnać od siebie to dziwne uczucie, które mogło być początkiem klaustrofobicznego ataku, zagadnął przewodnika:
– Przepraszam, a o czym pan sobie myśli w tej...szafce.
– To przecież mówiłem, o różnych rzeczach.
– No mówił pan, że o magii, dla przykładu...
– Właśnie! O magii.
– Ale, co pan o tej magii myśli?
Igor milczał przez chwilę.
– Wie pan, ja to się tak mocno ostatnio zastanawiam, jak to jest z tymi wymiarami. Bo przecież jak czarujecie, to macie jeden wymiar, gdzie jesteście wy. Drugi wymiar to te nieskończone Pramorze magicznej energii. Stamtąd czerpiecie potencję...Dobrze mówię?
– Ależ tak – wyszeptał zaskoczony wiedzą karła Gamus.
– No...To są dwa. No i jeszcze ten trzeci. Jak wy to mówicie – subwymiar. Panie, właśnie nie wiem...Te sub, to od ukryty, czy subiektywny?
– To i to.
– Ehe. To patrz pan, tak se ostatnio myślałem, jak to z nimi jest, z tymi egowymiarami. Niby to każdy ma swój taki mały, gdzie wywołuje tamborek, wyszywa wzorzec, i formuje energię. Tak?
– No tak, to jest absolutnie pewne.
– No. To dalej. Każdy ma swój wymiar, ale się mówi, że są tylko trzy wymiary – Rzeczywistość, Pramorze i subwymiar. Czemu?
– To nie jest zbyt oczywista sprawa. Subwymiar to jedno miejsce, które jest wielością, zmienia się zależnie od tego, kto tam przebywa. Jest to jedność w nieskończenie wielu postaciach i częściach. Coś jak plaster miodu...
– Ta. Takie tam gadanie. Ja wiem, czemu nie możecie tego wyjaśnić.
– Tak?
– Tak. Bo, panie, wy macie złe założenia. Uparliście się, że są trzy wymiary. Rzeczywistość – no jest, teraz sobie w niej maszerujemy. Pramorze – też jest, nieskończenie wiele różowej energii. Ale subwymiar, panie kochany, nie istnieje. Ot, co!
– Jak to, nie istnieje?! Przecież w każdej chwili mogę się tam znaleźć! Mogę przywołać tamborek, szyć na matrycy, przepuszczać potencję...
– E tam! Może pan, ale to o niczym nie świadczy. Ja panu wytłumaczę i niech pan tym zakutym łbom na Uniwersytecie wyjaśni. Jest tak, że subwymiar to nasza psychika. Nie istnieje tak jak pozostałe wymiary. Jest tylko wyobraże