Maciej Jurgielewicz Sprawa Lorda Szełszele Inspektor Wanczy Gamus sprężystym krokiem maszerował po ogromnych i niekończących się korytarzach Uniwersytetu Magicznego. Kręcił się tak już od kilku dobrych godzin. Był straszliwie znudzony. Jak zwykle nic się nie działo. Tak było zawsze, taka był specyfika tego zawodu. Nuda, nuda...i nagle, bez ostrzeżenia, wszystko mogło zacząć się walić. Wtedy zaś obowiązkiem Inspektora było chronienie uczelni. Co prawda jeszcze nigdy wszystko nie zaczęło się walić, jednak w każdej chwili mogła nadejść chwila, w której los zdecyduje się poddać tą szacowną instytucję ciężkiej próbie. Stanowisko inspektora utworzono z czystej przezorności. Gamus akurat pokonał dziewięćdziesięciostopniowy zakręt korytarza i, co można było odgadnąć po wdzierających się do nozdrzy ostrych woniach, znalazł się na terenie Wydziału Alchemicznego. Nieomal zderzył się z rozgadaną grupą studentów, którzy zapewne przed chwilą skończyli zajęcia. Kilku z nich przywitało się z Inspektorem kiwając głowami i mówiąc: "Dzień dobry". Wanczy oczywiście nie miał pojęcia, kiedy i w jakiej sytuacji zetknął się z tymi ludźmi, ale w końcu to normalne. Kto by spamiętał każdego studenta, z którym przyszło mu się kiedyś zapoznać? Leniwie i od niechcenia odpowiedział na powitania. Gdy Inspektor minął już całą grupę z pobliskich drzwi wysunęła się koścista ręka, która przywołała go skinieniem palca. Wanczy zbliżył się i dostrzegł, że to jego dobry znajomy, Rokan Pnierapowny. Lekko wychylił się na korytarz i marszcząc swą pociągłą twarz w szerokim uśmiechu, przywitał się z Gamusem. -Dzień dobry, drogi Wanczy! -A dzień dobry, dzień dobry – inspektor ujął podaną mu dłoń – Już po wykładach? -O tak – Rokan uśmiechnął się jeszcze szerzej – Przed chwilą odprawiłem grupę bałwanów z lecznictwa. A ty gdzie zmierzasz? -Spaceruję, kontroluję, patroluję – odparł Gamus. -To może wpadniesz na kawkę? – Pnierapowny odsunął się nieco, robiąc przejście. -O! Chętnie – Inspektor niezwykle zadowolony z nadarzającej się okazji do zrobienia sobie przerwy w nudnym spacerowaniu, wkroczył do ciasnego pomieszczenia, gdzie został przywitany przez zasiadającą za stołem, grubawą panią Żettę Pannać. Kobieta ta także wykładała na Wydziale Alchemicznym. Wanczy bardzo często się z nią stykał, ponieważ to ona trzymała pieczę nad podręcznym magazynkiem alchemicznych surowców, do którego kontroli Inspektor był zobowiązany przez przepisy. W końcu znajdowało się tam wiele substancji, które same w sobie lub po odpowiednich zabiegach mogły się stać chociażby śmiercionośną bronią. Pani Żetta była niska i trochę otyła. Jej zdrowa cera sprawiała, że pulchna twarz wyglądała niczym rumiana bułeczka, rozcięta nigdy nie znikającym z pomalowanych na fioletowo ust uśmiechem. Spięte w kok, kasztanowe włosy, przeszywała wielka szpila zakończona sztucznym okiem o ognistoczerwonej tęczówce. Ubierała się w kwieciste suknie z lekkich materiałów, które fantazyjnie falowały przy każdym ruchu. Gamus bardzo lubił panią Żettę, ponieważ była ona osobą skromną, kulturalną, pracowitą, rzeczową, a zarazem nie pozbawioną uroku osobistego, ale także i humoru. Gdy podniosła się, aby go przywitać, przypadł do jej miękkiej, wypielęgnowanej dłoni, którą zdobiły długie, czarne paznokcie i złożył na niej nonszalancko wydłużony pocałunek. – Szacunek, pani Pannać. – Och – kobieta drugą dłonią wstydliwie zakryła usta – Pan taki szarmancki... – Pani zaś niezwykle kobieca – odwzajemnił grzeczność. W tym czasie Rokan rozejrzał się po korytarzu i wrócił zamykając za sobą drzwi. Podszedł do stojącego w rogu stolika i wziął z niego niewielki, porcelanowy dzbanek. – Wyśmienita kawa, Wanczy – powiedział tajemniczo się uśmiechając. – Coś specjalnego? – O tak! Coś naprawdę wyjątkowego. – To powiedziawszy Rokan rozlał każdemu po filiżance parującego napoju. Odstawił dzbanek i zasiadł za stołem. – Co u ciebie słychać stary przyjacielu? – zagadnął. – Pracuję – Gamus uśmiechnął się i uniósłszy filiżankę, wciągnął w nozdrza aromatyczne opary – Rzeczywiście jakaś dobra kawa. – Wyśmienita – potwierdził Rokan i upił trochę – Zajmujesz się czymś konkretnym? – Powiedzmy. Tym nowym narkotykiem. Ale czemu pytasz? – Tak sobie. Zresztą niepotrzebnie, ponieważ sam trafnie odgadłem twoje aktualne zajęcie – Pnierapowny szeroko się uśmiechnął. Zawsze, gdy to robił, jego twarz strasznie się marszczyła. Sprawiało to takie wrażenie, jakby miał na niej zdecydowanie zbyt dużo skóry, która składała się w koncentryczne fałdy. – Ale robię to nieoficjalnie – wyjaśnił Inspektor – Ot tak, na własną rękę. – Nadgorliwość jest gorsza od nietolerancji – zażartował Rokan – Może chciałbyś się skonsultować z fachowcem? – Niezły pomysł – stwierdził Wanczy – Wiesz coś o tym specyfiku? – Ale! Ja miałbym nie wiedzieć?! Oczywiście, że wiem. – Pnierapowny lekko przekręcił głowę i utkwił rozmyte spojrzenie w jakimś nieokreślonym punkcie. – Otóż, drogi przyjacielu, jest to mikstura nad wyraz skomplikowana. Jeśliś nie jest wybitnie tęgi z alchemii, a wiem, że nie jesteś, nie pojmiesz zapewne, na jakiej zasadzie to działa. Powiem ci jedynie, że podstawowe składniki, tworzące bazową zawiesinę to wywar ze skóry smoka dymnego, sproszkowane kości białych myshek oraz pyłek z kwiatów emdża. Gdy to to dostanie się do organizmu, a może tylko drogą pokarmową, zazwyczaj pod postacią nasączonych nim papierowych kulek, niezwykle szybko rozpoczyna działanie. Osoba pozostająca pod wpływem narkotyku, oprócz dziwnego zachowania, cechuje się rozszerzonymi źrenicami. No i efekty...-Rokan łagodnie się uśmiechnął – To już bajka. Otóż Kwazarek początkowo powoduje, iż wpadamy w głębokie halucynacje. Wizje są tak pełne i skomplikowane, że nie podobna odróżnić ich od rzeczywistości. Druga sprawa, iż całkowicie załamuje się nam poczucie czasu. W subiektywnym odbiorze, w wyimaginowanym świecie możemy spędzić nawet lata, chociaż halucynogenne działanie trwa niewiele ponad pół godziny. Jednak to nie koniec. Po tym, gdy już powrócimy do rzeczywistości, zaczyna się drugi etap działania. Tu specyfik dodaje nam energii i fantazji, a przede wszystkim, bardzo, ale to bardzo poprawia humor. Śmiać się można z naprawdę dziwnych rzeczy...- Rokan na chwilę zawiesił głos. Wyglądał teraz, jakby delektował się wypowiedzianymi przed chwilą słowami. – No i najważniejsze – podjął po chwili – Środek nie powoduje skutków ubocznych. Żadnych choróbsk, czy uzależnienia. Rozumiesz? – tu spojrzał na Gamusa – Z tym nie da rady walczyć, drogi przyjacielu... Wanczy lekko się uśmiechnął i upił kilka łyków kawy. Zapewne pod wpływem wspaniałego smaku, poczuł, że świat lekko zawirował. Otoczenie na chwilę rozmyło się w chaos kolorowych plam, aby po chwili znów powrócić do uporządkowanej formy. – Interesujące – skwitował wykład – Powiedz mi jednak, skąd ty to wszystko wiesz? Nie otrzymał jednak odpowiedzi na zadane pytanie, gdyż zagadnęła go Żetta. – Panie Gamus, ostatnio w związku z serią prowadzonych przeze mnie wykładów, zapoznałam się z pewną pańską książką... – Przepraszam – przerwał jej Inspektor – Czy moglibyśmy, oczywiście, jeśli pani to nie będzie przeszkadzało, przejść na "ty"? – O tak! – kobieta wydała się z tego bardzo zadowolona – Tak będzie o wiele łatwiej i przyjemniej. – Otóż to! – potwierdził Rokan i wychyliwszy całą filiżankę kawy, wstał i ruszył do dzbanka. – Ta pańska książka – kontynuowała Żetta – "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy", to naprawdę wyjątkowe dzieło. Niesie w sobie niesamowity balast wiedzy, ale także posiada wspaniałe walory artystyczne. Przy tym bardzo przyjemnie się to czyta. Naprawdę wspaniałe dzieło! – Naprawdę nie przesadzam – zachwycała się dalej Pannać – Nawet studenci wypowiadali się o tej książce w samych superlatywach, a wie pan, jak oni niechętnie czytają. Na czterdzieści osób, trzydzieści trzy wybrały ją z listy lektur, na której znajdowało się wiele książek podpisanych nazwiskami prawdziwych klasyków. Doprawdy, pańskie dzieło nie ustępuje im pod żadnym względem! – Ba! – odezwał się Rokan, z przyjemnym, cichym stuknięciem stawiając na stole kolejną filiżankę buchającej parą kawy – Nie to, że nie ustępuje, ono je przewyższa! Żetta poleciła mi tą książkę i także się z nią zapoznałem. No i muszę przyznać, choć to całkowicie nie moja branża, że jest zachwycająca. Wanczy potrafisz w naprawdę przystępny sposób przybliżać czytelnikowi niezwykle skomplikowane problemy. Masz talent, dydaktyczny i pisarski, który nie może się zmarnować! Tak sobie przed chwilą pomyślałem, iż dam znać Arcyprzewodniczącemu, aby zainteresował się promocją tego dzieła. Usłyszawszy to Gamus, który akurat popijał kawę, niemalże się zakrztusił. Błyskawicznie odstawił filiżankę i poderwał się na nogi. – Najmocniej was przepraszam – powiedział całując dłoń Żetty – Właśnie sobie przypomniałem, że dzisiaj mam się stawić na posiedzenie Komisji. Co za szczęście, Rokanie, iż wspomniałeś Arcyprzewodniczącego. Inaczej pewnie bym sobie o tym nie przypomniał. – Wanczy uścisnął jeszcze rękę kolegi i wybiegł z pomieszczenia. Pędem ruszył ku sali, gdzie odbywało się posiedzenie Komisji. Zawsze starał się utrzymywać w dobrej kondycji, więc był w stanie cały czas biec i droga nie zajęła mu zbyt dużo czasu. Wanczy uspokoiwszy oddech poprawił kołnierzyk swojej grafitowej koszuli, zapukał w drzwi i nie czekając na wezwanie, wkroczył do sali. W długim, ale dość wąskim pomieszczeniu znajdowało się jedynie olbrzymie, ustawione naprzeciw wejścia, biurko, za którym zasiadała grupa staruszków w ciemnozielonych togach. Na widok Inspektora kilku z nich pokiwało głowami, inni poopuszczali wzrok i zakryli usta dłońmi, tak jakby tamowali śmiech. Długim i zdecydowanym krokiem ruszył w ich stronę. Skłonił się przed siedzącym po środku Arcyprzewodniczącym Uniwersytetu Magicznego, po czym zajął miejsce w przygotowanym dla niego krzesełku. Bez problemu stwierdził, że Komisja zachowuje się trochę dziwnie. Składała się z siedmiu magów – samych wybitnych osobistości Uniwersytetu Magicznego, posiwiałych i pomarszczonych, o oczach zdradzających wielką mądrość, jaką zdobyli w trakcie swych długich żywotów. Z racji zajmowanych pozycji oraz wieku powinni zachowywać się dostojnie, jednak Gamus odnosił wrażenie, że oto zasiadł przed grupą podrostków, którzy skrycie się z czegoś podśmiewują, czując niestosowność sytuacji, ale nie potrafiąc się powstrzymać. Zdradzały ich pojawiające się od czasu do czasu, źle maskowane uśmieszki, rozbiegane oczy oraz przesadnie częste odwracanie głów oraz zasłanianie ust dłońmi. -Witam Inspektorze – powiedział Arcyprzewodniczący Nape Szartnies-Żawopyn łamiącym się głosem. Widać, że ostatkiem sił powstrzymywał się od śmiechu. – Witam lordzie Arcyprzewodniczący. Witam szanowna Komisjo – Wanczy lekko się ukłonił. W skład gremium, przed którym zasiadał, oprócz głowy Uniwersytetu, zwyczajowo wchodziło jeszcze sześciu najbardziej zasłużonych magów. Z pewnym zdziwieniem Inspektor stwierdził obecność Libbedo Szarstnego. Człowiek ten, co było powszechnie znanym faktem, nie grzeszył inteligencją. W dodatku był najmłodszym członkiem Komisji. Co więcej – Gamus nie przypominał sobie, aby w całej historii Uniwersytetu ktoś równie szybko osiągnął tak znaczny status. Na jego szczęście przedwcześnie posiwiał i miał pomarszczoną twarz, więc pozornie wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości i nie odcinał się, przynajmniej pod tym względem, od swych towarzyszy. Dla osoby znającej tego maga, oczywistym było, iż znalazł się on tutaj za sprawą protekcji swego możnego ojca. Cóż, niegdyś Uniwersytet był placówką pozbawioną korupcji. Ale czasy się zmieniają. Po przywitaniu zapadła kłopotliwa cisza. Trwało to dobrych kilka minut, ponieważ przepisy nie pozwalały Inspektorowi pierwszemu się odezwać, a Arcyprzewodniczący, do którego należał ten honor, milczał z głupim uśmiechem wpatrując się w sufit. Reszta Komisji przez chwilę zachowywała poważne miny. Rasty Dzianurz, który zasiadał obok Szartnies-Żawopyna, spojrzał nań badawczym wzrokiem, po czym szturchnął łokciem swego drugiego sąsiada i skinięciem głowy skierował jego wzrok na Arcyprzewodniczącego. Zaczepiony, Zagu Nybiom, wyszczerzył zęby i zaczął się trząść, aby po chwili ryknąć śmiechem. Do niego dołączyła reszta Komisji. Gamus zachowując stoicki spokój wpatrywał się w rozdziawione, pomarszczone twarze, trzęsących się staruszków. Skrzyżował spojrzenie z Szartnies-Żawopynem, który wyrwany z kontemplacji powierzchni sufitu, obrzucił swych towarzyszy nieprzytomnym wzrokiem, po czym spojrzał na Inspektora. Wanczy smutno pokiwał głową. A więc to tak! Narkotyki. Źrenice Arcyprzewodniczącego powiększyły się do tego stopnia, że nie pozostawiły ani śladu tęczówek. Gamus domyślił się, co zażyła Komisja. Kwazarek. Najnowszy produkt jakichś przeklętych alchemickich renegatów, którzy z niewiadomych względów robią wszystko, aby innym utrudnić życie. Ostatnio używka ta pojawiła się w sprzedaży. Handlarze kręcili się po całym Uniwersytecie, zapewniali dyskrecję i reklamowali swój towar, jako jedyną rzecz, która jest w stanie wyluzować maga. Z dnia na dzień coraz częściej napotykało się ludzi – studentów i kadrę naukową – pozostających pod zgubnym wpływem Kwazarka. Czasami korytarze tego szacownego przybytku wyglądały niczym małpi gaj – rwetes, zamieszanie, dziwne okrzyki i chaos, pośród którego można było wyłowić wykonujących dziwne czynności narkomanów. Nie dalej jak pięć dni temu Przewodniczący Katedry Magii Leczniczej obraził się na Arcyprzewodniczącego i stwierdził, że odchodzi z Uniwersytetu. Chwilę później biegał z niewielkim kilofem kując ściany swego wydziału. Zatrzymany stwierdził, że odchodzi wraz ze swoją częścią budynku. Badania wykazały, że był pod wpływem Kwazarka. Wczoraj zaś zdarzył się nad wyraz przykry incydent, którym Wanczy zajmował się osobiście. Po wykładzie z Mocologii Stosowanej, jeden ze studentów otworzył okno i wziąwszy rozpęd, wyskoczył z niego. Ku przerażeniu wykładowcy w jego ślady poszła reszta grupy. Znikali za oknem, machając rękoma niczym skrzydłami. Z czterdziestu młodych, uzdolnionych i inteligentnych osób ocalała jedna i to w dodatku w stanie, który skazywał ją na spędzenie reszty życia w pozycji horyzontalnej. Badania wykazały, że wszyscy studenci byli pod wpływem silnych dawek Kwazarka. Jedyna ocalała, zeszłoroczna Księżna Piękność Uniwersytetu Magicznego, powiedziała, że wydawało się im, iż są gołębiami. Tego przeświadczenia nabrali już na korytarzu, przed zajęciami. Po wykładzie zaś jak najbardziej naturalnym, ba!, nawet pożądanym, wydało im się rozprostowanie skrzydeł podczas relaksującego lotu. Cały incydent pociągnął za sobą jeszcze jedną ofiarę – wykładowcę, Łanego Beduga. Świadomość i widok tragedii tak nim wstrząsnął, że człowiek ten – osoba powszechnie szanowana, mająca za sobą kilkudziesięcioletnią, może i niezbyt błyskotliwą, ale uczciwą karierę naukową – także zażył dzisiaj narkotyk. Od rana biegał po korytarzach i sypał zborze dla studentów. Takie przykłady, mniej i bardziej drastyczne, można by mnożyć w nieskończoność. Inspektor czasami nawet odnosił wrażenie, że Uniwersytet chyli się ku upadkowi. Widok naćpanego Arcyprzewodniczącego rościł sobie pretensje do stania się przysłowiową "kropką nad i". Jednak po to istniał Wewnętrzny Inspektorat Uniwersytetu Magicznego, aby powstrzymywać wszelakie szkodliwe dla placówki procesy. Po to istniało jego stanowisko, aby utrzymywał tu porządek. Dotychczas, chociaż Uniwersytet był potężną i starą instytucją, nie zdarzało się tu nic, co poważnie mogłoby zagrozić uczelni. Jednak teraz Gamus musiał podjąć działanie. Jego uprawnienia pozwalały mu rozpocząć śledztwo i ewentualnie podjąć jakieś specjalne kroki bez wiedzy przełożonych. Póki co musiał wysłuchać tego, co mu miała do przekazania Komisja. Aby zwrócić na siebie uwagę Szartnies-Żawopyna, który zaczął akurat grać w łapki z siedzącym po jego prawej stronie Liome Waksiąx, przesunął się nieco zgrzytając krzesłem o kamienną posadzkę. Śmiechy, rozmowy i zabawy skończyły się jak ucięte nożem. Cała Komisja wpatrywała się w Wanczego. W milczeniu. Trwało to dłuższą chwilę, dopóki Libbedo Szarstny nie chrząknął znacząco, na co reszta kompanionów zareagowała nagłym wybuchem radości. Staruszkowie rechotali trzymając się za brzuchy, tudzież drąc sobie siwe brody, zaś ich szlachetne oblicza przykryły się rumieńcem i wyciśniętymi z oczu łzami. W pewnym momencie siedzący na prawym skrajnym miejscu Kojpos Zardawyn podniósł się i ruszył ku Gamusowi. Był to nad wyraz spokojny człowiek, od niepamiętnych czasów piastujący stanowisko Opiekuna Biblioteki. Wyglądał jak typowy mol książkowy. Skromnej postury, niski i chudy, o chorobliwie bladej cerze oraz grubych binoklach spoczywających na orlim nosie. Podobno był najbardziej oczytaną personą na uczelni, a co za tym idzie, zapewne na całym świecie. Niesamowity człowiek, wspaniały kolega, niezastąpiony mentor i przyjaciel studentów. Nie było chyba osoby, która nie darzyłaby tego staruszka sympatią i szacunkiem. Kojpos chichocząc zbliżył się do Gamusa i nachylił nad nim, po czym wystawił różowy język. Zdziwiony Inspektor obrócił ku niemu twarz, cała Komisja zaś zamarła obserwując zajście. W tym momencie Zardawyn wypuścił z siebie powietrze wydając przeciągły i głośny dźwięk kojarzący się z pierdnięciem. -Co też pan robi, lordzie Zardawyn...? – spytał zaskoczony Gamus. Całe towarzystwo ponownie wybuchło śmiechem, sam żartowniś zaś trzymając się za brzuch upadł tuż przy Wanczym i zaczął się tarzać rycząc w niebogłosy. Gamus uznał, że tego już za wiele. Jeśli tak miało to przebiegać, nigdy nie dowie się, po co go wezwano. Postanowił złamać panujące na Uniwersytecie prawo i użyć magii. Wedle przepisów można to było robić jedynie w celach dydaktycznych, podczas zajęć ze studentami. Pozostałe przypadki pociągały za sobą daleko idące konsekwencje, z wydaleniem z uczelni włącznie. Jednak Inspektor dysponował pewną furtką, która pozwalała mu obejść ograniczenia. W końcu cieszył się tu specjalnym statusem. Dla dobra placówki nie mógł być krępowany czymkolwiek, czasami śledztwo mogło wymagać niestandardowych zagrań i to zostało przewidziane przez ustawodawców. Wanczy skupił niewielką ilość energii i wywołał astralny tamborek, na którym myśloniciami wyszył pożądany wzorzec. Po przepuszczeniu przez niego magicznej potencji uzyskał efekt w postaci skondensowanej witalności, którą skierował na Komisję. Działanie było natychmiastowe. Gremium w jednej chwili zostało pozbawione narkotycznych skrzydeł i boleśnie runęło na płaszczyznę rzeczywistości. Ich zdezorientowane spojrzenia wyrażały całkowite zaskoczenie tą odmianą. Gamus był z siebie zadowolony, jednak nie okazał tego w żaden sposób. Siedział spokojnie, jakby nigdy nic, bez grymasu obserwując próbujących odnaleźć się w nowych realiach starców. Jako pierwszy opanował się Arcyprzewodniczący. Spojrzał najpierw na członków Komisji, a później, zakłopotanym wzrokiem, na Inspektora. Ten zaś nie dając po sobie poznać, jakie wrażenie wywarł na nim cały eksces, niedbałym ruchem udał, że strąca ze spodni jakiś paproch. Szartnies-Żawopyn poderwał się z miejsca i podbiegł do Wanczego, po czym chwycił jego dłoń. – Najmocniej pana przepraszam za to zajście, lordzie Inspektorze – głośno wyszeptał – Ależ lordzie Arcyprzewodniczący, co też pan... – Najmocniej przepraszam – starzec powrócił na swe miejsce – Niech pan posłucha, to nie była nasza wina. To jest jakiś... – zastanowił się chwilę, szukając właściwego słowa – spisek! – zakończył, jakby termin ten miał wyjaśnić całe zajście. – Naturalnie. Nic nie podejrzewam. Szartnies-Żawopyn zmierzył go badawczym wzrokiem, chyba nie za bardzo wierząc w tą deklarację. – Pan zdaje sobie sprawę, co teraz dzieje się na Uniwersytecie. Zamieszanie. Chaos. Dezorganizacja. A to wszystko za sprawą tego, że ten...no... narkotyk... – Kwazarek – podsunął Wanczy. – Tak, Kwazarek. Otóż niech pan sobie wystawi, lordzie Inspektorze, że ten podły specyfik został nam podrzucony do napojów. Tuż przed tym jak pan tu przyszedł. Piliśmy kawę. Oto naczynia – Arcyprzewodniczący wskazał stojące na blacie biurka porcelanowe filiżanki i dzbanek – Dlatego mówię o spisku. – Tak... – Gamus pokiwał głową – to niepokojące sygnały. Myślę, że zajmę się tym. Chętnie. – Ooo, koniecznie, lordzie Wanczy. Koniecznie – Szartnies-Żawopyn spojrzał na niego zagadkowym wzrokiem – Ale to później. Pozostawię panu wolny czas. Póki co, mamy do przekazania inne zlecenie. – Inne?! – Inspektor mimo całego wyrachowania, nie zdołał ukryć swego zaskoczenia. Zreflektował się jednak momentalnie i dodał, już spokojnym tonem – Jakie, lordzie? Arcyprzewodniczący badawczym wzrokiem omiótł członków Komisji. Wszyscy, oprócz Szarstnego, wydawali się przywróceni normalności. Siedzieli z opuszczonymi głowami, smętnie wpatrując się we fragment podłogi przed biurkiem. W ich zachowaniu nie pozostał już ani ślad niepohamowanej wesołości, której ulegali jeszcze przed chwilą. Z wyjątkiem Libbedo, który z dziwnym mruczeniem i głupkowatym uśmiechem wodził palcem po blacie stołu, kreśląc jakieś niewidzialne wzory. Powoli wszyscy zwracali na niego swój wzrok i wpatrywali się weń w milczeniu, aż w końcu ten spoważniał. Kaszlnął znacząco obwieszczając swój powrót do normalności. – Tak – zaakcentował to Arcyprzewodniczący – Myślę, że możemy już przejść do tematu naszego spotkania – wypowiadając te słowa, uśmiechnął się mimowolnie. – Może kawy? – przerwał mu Liome Waksiąx podnosząc dzbanek – O pusty... – dodał, gdy towarzysze spiorunowali go wzrokiem. – Zapewne orientuje się pan Inspektorze w sprawie lorda Szełszełe? – spytał Szartnies-Żawopyn. – Jako, tako. Nie zajmowałem się tym jeszcze, jednak zawodowa, rzekłbym, że wrodzona dociekliwość, sprawiła, iż trochę wiem na ten temat. – Ale niewiele? – No, raczej niewiele. – Zatem pozwolę sobie, lordzie Inspektorze, przybliżyć panu tą całą historię. Możliwe, iż dysponujemy większą ilością faktów niż pan. – Możliwe. – Zresztą, nieważne. Protokół spotkania wymaga, abym przedstawił panu wszystkie znane nam fakty związane ze sprawą, którą mamy zamiar panu zlecić. Libbedo Szarstny kaszlnął znacząco. – Lord Szełszełe – kontynuował Arcyprzewodniczący swoim łagodnym, ale zdradzającym silną naturę głosem – jest absolwentem naszej uczelni. Sześć lat temu ukończył naukę i pozostała mu jedynie certyfikacja wiedzy. Zdecydował się na zdawanie egzaminów, niech pan sobie wyobrazi, aż z dziesięciu specjalizacji – ostatnie słowa wypowiedział z przekąsem i skwitował je ironicznym uśmiechem. Wanczy nie zdziwił się tym zbytnio. Nikt z zasiadających w tej komisji nie miał ukończonych więcej jak pięciu wydziałów magii. Sam Szartnies-Żawopyn mógł się poszczycić świadectwami zdania czterech egzaminów specjalizacyjnych, co i tak wzbudzało respekt. Prawdę mówiąc opanowanie jednej dziedziny magii było niezwykle czasochłonne i trudne, niewielu ludzi mogło temu podołać. Dlatego też zrzeszeni wokół Uniwersytetu stanowili światową elitę intelektualną, śmietankę pośród towarzystwa wykształconych. Komisja delikatnie się uśmiechając pokiwała siwymi głowami, Szarstny zaś parsknął znacząco. – Dziesięć specjalizacji – mówił dalej Arcyprzewodniczący – Naturalnie podwinęła mu się noga, w końcu porywał się z motyką na słońce. Prawdopodobnie w skutek tego, że chciał zbyt dużo na raz, nie zdał żadnego z egzaminów. Po ostatnim z nich wywołał straszną awanturę. Uniósł się, stracił nad sobą kontrolę, znieważył komisję egzaminacyjną, a także wysunął kilka pogróżek pod adresem kadry naukowej naszego Uniwersytetu. Arcyprzewodniczący umilkł, smutno pokiwał głową i zamarł. Zapadło milczenie. Gamus zrazu sądził, że jest to pauza akcentująca opisany przed chwilą eksces. Jednak Szartnies-Żawopyn, tak jak reszta Komisji, milczał tak długo, iż wydało się to Inspektorowi dziwne. – Wstrząsające – stwierdził, aby powiedzieć cokolwiek. O dziwo, nie wywarło to żadnego wrażenia. Wanczy pochylił się nieco w krześle i wyszeptał – Lordzie Arcyprzewodniczący... Na nieruchomej, pomarszczonej twarzy starca, drgnęło kilka mięśni. Zogniskował wzrok na swym rozmówcy i przez chwilę wpatrywał się w niego, jakby zdziwiony jego obecnością. – Słucham lordzie – powiedział – W czym pana problem? – Mówił pan o lordzie Szełszełe – podsunął Gamus. – A tak...Rzeczywiście! – Arcyprzewodniczący rozpromienił się w uśmiechu – Tak. Lord Szełszełe...a na czym to ja skończyłem? – Opisał pan pokrótce jego reakcję na nie zdane egzaminy. – O! – Szartnies-Żawopyn przez chwilę zbierał myśli, marszcząc swe szerokie czoło – Jego pogróżki, lordzie, były dosyć konkretnie sformułowane. Pan Szełszełe stwierdził, że to z zazdrości o jego wybitne uzdolnienia nie pozwalamy mu zdać. Nazwał naszą uczelnię "skostniałą instytucją, rządzoną przez koleżeński układ" – tu Szarstny zaśmiał się znacząco. Arcyprzewodniczący pozwolił sobie na ciche parsknięcie i kontynuował – Lord Szełszełe groził, że udowodni nam swoją wyższość. Oznajmił, że nie spocznie dopóty, dopóki nie upokorzy ostatniego z kadry naukowej Uniwersytetu, po czym wyszedł trzaskając drzwiami. Zdarzenia te miały miejsce ponad dziesięć lat temu. Ostatnio przez przypadek, porządkując archiwum personalne podczas przeprowadzki do nowego lokum, nasz pracownik natrafił na dziwną zależność między osobami, które zaginęły podczas ostatniego dziesięciolecia. Każda z nich przed zniknięciem otrzymała zaproszenie od lorda Szełszełe, który proponował koleżeńską kolację w swym domostwie. Do dzisiaj zaginęły zaledwie cztery osoby, jednak zachodzi podejrzenie, że może to być rzeczywiście powolna realizacja jego zemsty. Dlatego też, w imieniu Komisji, deleguję pana, lordzie Inspektorze, do tej sprawy. Arcyprzewodniczący umilkł, Libbedo zaś znacząco pokiwał głową. – Nie do końca rozumiem, co jest moim zadaniem – stwierdził Gamus – Mam przeprowadzić standardowe dochodzenie? – O nie. Myślę, że to było by złe rozwiązanie. To jest strasznie czasochłonne. Chcemy, aby udał się pan na miejsce, do domu lorda Szełszełe i tam przeprowadził małe śledztwo. Oczywiście w pełnej konspiracji. – Ale przecież moja niespodziewana wizyta wzbudzi podejrzenia. – Przewidzieliśmy to – oznajmił tryumfalnym tonem Arcyprzewodniczący – Poda się pan za wysłannika Uniwersytetu zajmującego się rekrutacją niskich rangą pracowników. Asystentów, którzy nie muszą mieć zdanej żadnej specjalizacji. Wanczy pokiwał głową. Z trudem powstrzymując chęć skomentowania nadanego mu z góry planu, podniósł się, lekko ukłonił i pożegnał. Komisja odpowiedziała skinięciami głów. Jedynie Libbedo znacząco mrugnął oczyma. Inspektor odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia. Gdy opuścił pomieszczenie Szartnies-Żawopyn zaklął pod nosem, wysunął wielką szufladę biurka i wyciągnął z niej skórzany woreczek, z którego na blat wysypał kilka papierowych kulek. Na twarzach członków Komisji wykwitły radosne uśmiechy. Tymczasem Wanczy Gamus maszerował korytarzem. Na pewien czas postanowił zapomnieć o przykrej sprawie narkotyków i skupić się na lordzie Szełszełe. Podjął decyzję, że zajmie się tym już dzisiaj. Chciał tylko jeszcze wstąpić do domu i przebrać się. Jak na zawołanie nieopodal dostrzegł swą sąsiadkę, Pessur Badu, która akurat stworzyła portal. Inspektor przyśpieszył kroku i potrąciwszy kilku studentów, wsunął się w słup bladoniebieskiego światła. – Dzień dobry – przywitał się z nieco zaskoczoną kobietą – Pani do domu? – Tak – odparła i uśmiechnęła się tajemniczo. Była bardzo seksowna. Większość adeptek magii cechowała się albo wyjątkową szpetotą, albo pięknem. Przeciętnych prawie nie było. Wanczy po wbiegnięciu w teleport stanął tak blisko swej sąsiadki, że zetknęły się ich ciała. Przez chwilę zaświtała mu nadzieja, że dziwny uśmiech wyraża napięcie seksualne, jakie powinno powstać w tej sytuacji. Jednak za chwilę dostrzegł rozpierane działaniem Kwazarka źrenice maga. – Można się zabrać? – spytał odsuwając się tyle, na ile pozwalała mu mocno ograniczona powierzchnia portalu. – Oczywiście, drogi Wanczyku. Gamus zastanowił się czy nie ryzykuje zbytnio korzystając z magii kreowanej przez naćpaną osobę. Jednak było już za późno, aby się wycofać. Poczuł jak przeciążenie ugina mu nogi i próbuje stłoczyć wszystkie wnętrzności gdzieś w dolnych partiach brzucha. Znak, że magiczna kapsuła mknęła już poprzez astralny wymiar. Gdy już organizm jako tako przywykł do nowych warunków, Wanczy uśmiechnął się do swej towarzyszki. Ona także odpowiedziała uśmiechem i ku ogromnemu zaskoczeniu przywarła do niego całym swoim gorącym ciałem. – Lordzie Inspektorze, pan jest taki podniecający – wyszeptała mu prosto w twarz – Męski, tajemniczy, mroczny... – lekko ugryzła go w szyję – Ostatnio czytałam pańską książkę, "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". Wyjątkowo pasjonujące dzieło. Zdezorientowany Gamus stał sztywno, niczym kołek. Chciał coś powiedzieć, jednak nic nie przyszło mu na myśl. Tymczasem kobieta wędrowała swoimi pełnymi ustami po jego szyi i twarzy, co jakiś czas lekko ściskając kawałek ciała zębami. Wanczy nie był wybitnym kobieciarzem, ale nie należał też do ludzi cnotliwych. Jednak Pessur zaskoczyła go swoją bezpośrednią i zdecydowaną postawą. Czuł się nawet zakłopotany. Ta piękna kobieta, która dotychczas wydawała mu się niedostępną boginią, oto sama wykonywała pierwszy krok. No i wciąż posuwała się dalej. Pozostawiwszy kilka czerwonych śladów na jego skórze zabrała się do rozpinania koszuli. Robiła to nerwowo i szybko, coraz bardziej ponaglana rosnącą żądzą. – Pan wie jak Kwazarek potęguje doznania? – spytała zagłębiając twarz w połach garderoby. Gamus poczuł ciepło jej oddechu gdzieś na wysokości pępka. Głośno przełknął ślinę. Chciał zaprotestować jednak wyszeptał tylko coś niewyraźnie. Zabrzmiało to bardziej jak westchnienie rozkoszy. Powoli zaczynał się poddawać pod naporem pieszczot Pessur. Stał wsparty o utworzoną z błękitnego światła ścianę portalu. W momencie, gdy chciał już odwzajemnić się partnerce, dotarli na miejsce. Osłona teleportu natychmiast stała się przepuszczalna i Wanczy straciwszy oparcie, runął do tyłu. Upadł na zielony chodniczek, wyściełający korytarze jego kamienicy, tuż u stóp mieszkającej po sąsiedzku starowinki. Ta stała przez chwilę zaskoczona, aż na jej, pomarszczonej jak wyschnięty ziemniaczek, twarzy pojawił się wyraz zatroskania. – Panie Gamus, co panu jest? – spytała i z ogromnym trudem zaczęła się pochylać. Z obszaru niknącego już portalu, na czworaka wysunęła się Pessur. Pełen pożądania wzrok utkwiła w Inspektorze. Poruszała się sprężyście, niczym jakiś drapieżnik. Wydała z siebie przeciągłe mruknięcie. – Niech pani go zostawi! -wrzasnęła przerażona staruszka – Pomocy! Ludzie! Pomocy! Jej krzyk rozniósł się echem po całej kamienicy, alarmując wszystkich mieszkańców, którzy wychynęli na korytarz i coraz liczniej zaczęli się gromadzić wokół zajścia. Wanczy z żalem spojrzał na Badu. Co prawda ona nic sobie nie zrobiła z całej awantury, jednak była pod wpływem Kwazarka. On – nie i zdawał sobie sprawę, że jako pracownik Uniwersytetu musi zachować szczególną poprawność obyczajową. Wyczołgał się ze zbiorowiska, które zaabsorbowane obserwacją miauczącej teraz kobiety, nawet tego nie zauważyło. Podniósł się i zapinając koszulę ruszył do swego mieszkania. Po założeniu świeżych ubrań i zjedzeniu średnio obfitego posiłku, Gamus wykreował teleport i przeniósł się do posiadłości lorda Szełszełe. Był to potężny dom, położony na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na całe miasto. Wanczy stał na żwirowej alejce przecinającej spory, otoczony wysokim, kamiennym murem ogród, i prowadzącej prosto do wielkich, wejściowych schodów. Ponure domostwo wpatrywało się w otoczenie ciemnymi oczodołami nieskończonej ilości okien. W miarę jednolita bryła budynku u góry przemieniała się w chaos licznych wieżyczek oraz przedziwnych układów stromych płaszczyzn bordowego dachu. Inspektor z chrzęstem ruszył alejką, która po chwili doprowadziła go do szpaleru utworzonego z pozbawionych liści drzew. Nagie, niesamowicie powykręcane konary splatały się nad jego głową, tworząc posępny tunel. Nagle Gamus usłyszał coś nad sobą. Spojrzał do góry i dostrzegł, że gałęzie zaczynają się ruszać, wić niczym kłębowisko brązowych węży. Ocierały się o siebie nawzajem trzeszcząc i skrzypiąc. Kakofonia ta stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu Wanczy przestał słyszeć odgłos stawianych na drobnym żwirze kroków. Nie spodziewał się, żeby coś mu już tutaj groziło. Zapewne lord Szełszełe nie był na tyle bezczelny, pewnie by poczekał, aż gość wkroczy w progi jego domostwa. Mimo to, Inspektor wzmógł nieco swoją czujność i przyśpieszył. Za chwilę wysunął się z osobliwego korytarza żywych drzew. Tu alejka biegła pośród soczyście zielonego, króciutko przyciętego trawnika, który był wypielęgnowany w tak perfekcyjny sposób, że przypominał dywan. Kątem oka Wanczy dostrzegł jakiś ruch. Zatrzymał się i spojrzał w tamtą stronę, lecz nie dostrzegł nic poza sporym, wyglądającym jak powiększony rumianek, kwiatem. Roślina ta wyrastała z zielonej murawy w absolutnym odosobnieniu. Gamus zdziwił się tak osobliwą kompozycją. Nie śmiał podejrzewać, iż mogłaby być wynikiem niechlujności ogrodnika. Już odwracał wzrok, gdy nagle kwiat zachwiał się i...przebiegł połowę dystansu dzielącą go od alejki. Poruszał się energicznie machając cienkimi, włoskowatymi korzeniami. – Hej! – krzyknął piskliwym głosikiem – Złap mnie! Wanczy wybałuszył na niego oczy. – Ani mi się śni! – odkrzyknął i mruknął pod nosem – Cwaniaczek z tego Szełszełe... Inspektor podejrzewał, że ta dziwna istota nie pojawiła się tu ot tak sobie. Zapewne służyła jakiemuś celowi. Może dezorientacji? Zanim zdążył rozstrzygnąć tą kwestię, kwiatek pochylił się, pogmerał w trawie długimi liśćmi, po czym rzucił w Gamusa znalezionym kamyczkiem. Złośliwie zachichotał, gdy pocisk odbił się od czoła ofiary. – No, dalej! Złap mnie! Wanczy, mimo iż został już trochę rozdrażniony, odwrócił wzrok od napastnika i ruszył dalej udając, iż poza obserwacją drobnego żwirku nic go nie obchodzi. Widząc to, złośliwa roślina ruszyła równolegle do alejki. – Hej! Pedale! Złap mnie! – piszczała – Ty cioto zapaprana! Debilu! Mięczaku! Kozi bobku! Mimo tych inwektyw Inspektor parł przed siebie niewzruszony, łagodnie się uśmiechając i cichutko pogwizdując wesołą melodię. Jego stoicka postawa doprowadzała podły, przerośnięty rumianek do szaleństwa – biegał on w tę i z powrotem, skacząc, fikając koziołki, piszcząc i wykrzykując najgorsze obelgi, jakie mógł wymyślić. Gdy Gamus postawił pierwszy krok na prowadzących do wejściowych drzwi schodach, kwiat wybuchł strumieniem wulgaryzmów, w straszliwy sposób urągających godności ich adresata. Miotał się na trawniku niczym wcielona furia, rycząc i rwąc sobie białe płatki. Na koniec zaś padł na ziemię i tłukąc zaciśniętymi liśćmi, łkał w bezsilnej złości. Inspektor zamruczał zadowolony ze zwycięstwa – cokolwiek miała na celu akcja tej istoty, nie dał się sprowokować. Stał teraz oto przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi wrotami, które zostały wykonane z jakiegoś ciemnego metalu. Cała ich powierzchnia pokryta była mrowiem płaskorzeźb, przedstawiających mityczne maszkarony. Rogate, pokryte łuską i kolcami stwory wiły się w bratobójczych walkach. Wanczy ujął umieszczoną na wysokości twarzy obręcz i kilka razy nią zastukał. Wrota zadźwięczały ponuro, a zarazem czysto jak dzwon, po czym powoli się otworzyły. Inspektorowi ukazał się ogromny hol, bijący w oczy przepychem ciemnych, bogato zdobionych, marmurowych płyt pokrywających ściany. Na wysokości każdego piętra pomieszczenie okalał drewniany balkon. Z majaczącego zaś gdzieś bardzo wysoko sufitu, trzymany przez srebrne łańcuchy, zwisał pyszniący się miriadami refleksów, kryształowy żyrandol. Gamus podziwiając wnętrze, powoli posuwał się po tłumiącym jego kroki, bordowym dywanie. Zmierzał ku szerokim, ograniczanym masywnymi poręczami schodom, które doprowadziły go do stojącego na półpiętrze biurka. Za meblem zasiadał niespełna dwudziestoletni, blondwłosy chłopak, o wyjątkowo cwaniackim wyrazie twarzy. Z cynicznym uśmiechem zmierzył inspektora swymi jasnobłękitnymi oczyma. Wanczy przystanął i się ukłonił. Domyślał się, że ma do czynienia zapewne z sekretarzem właściciela domu. – Dzień dobry. Chciałbym spotkać się z lordem Szełszełe. – Ciekawe... Ta dziwna reakcja młodzieńca, trochę zbiła Inspektora z tropu. Przez chwilę zbierał myśli, aż w końcu zagadnął: – Gdzie mógłbym go znaleźć? – Na górze – odparł chłopak, sięgnął po leżący na blacie pilniczek i z wyrazem skupienia na twarzy rozpoczął troskliwą pielęgnację paznokci. Gamus westchnął, cicho podziękował i ruszył dalej. – Stop! – zatrzymał go w połowie kroku domniemany sekretarz – Niech pan się nie waży tam wchodzić! – Czemu? – Nie ma pan pozwolenia. – Pozwolenia?! – Wanczy przysunął się do biurka – Jakiego pozwolenia? – Na wejście do lorda, oczywiście. – Jak to...? To trzeba mieć pozwolenie? – Trzeba. Inspektor przez chwilę wodził wzrokiem po otoczeniu. – A skąd je można wziąć? – Z Działu Zezwoleń, oczywiście. Chce pan? – Czy co chcę, przepraszam...? – No, pozwolenie, oczywiście. – Ach! Naturalnie! Chłopak otworzył szufladę, wyciągnął z niej arkusz czystego papieru, na którym zaczął coś bazgrolić wielkim, kaczym piórem. – Imię? – Wanczy. – Nazwisko? – Gamus. – Zawód? – Eee...asystent naukowy. – Miejsce zatrudnienia? – Uniwersytet Magiczny. Młodzieniec podniósł głowę i obrzucił Inspektora pełnym pogardy wzrokiem. Po wydaniu z siebie przeciągłego "Pfff", powrócił do pisania. – Imię ojca? – Ojca?! – zaskoczony Wanczy odparł pytaniem na pytanie. – Przecież mówię. – Terrmon. – Żyje? – Nie. – Jakieś rodzeństwo? – Jestem jedynakiem. – Czy będzie pan coś wnosił? – Nnieee...nic poza ubraniami, które mam na sobie – Gamus uśmiechnął się zadowolony ze swego dowcipu. – Mało śmieszne – skwitował to chłopak, po czym wręczył Inspektorowi upstrzone licznymi kleksami pismo – Proszę. – Dziękuję – Wanczy odwrócił się na pięcie i ruszył. – Stop! – powstrzymał go sekretarz. – Co znowu? – Nie ma pan pozwolenia. – Jak to? A to? – Inspektor wrócił do biurka i podsunął urzędnikowi tuż przed twarz sporządzone przez niego przed chwilą pismo. – To nie jest pozwolenie – odparł chłopak odsuwając kartkę. – A co to niby jest?! – Skierowanie do Działu Zezwoleń. Gamus westchnął i w myślach zawołał do bogów o pomstę. – A gdzie jest ten cholerny Dział Zezwoleń? – wyartykułował po chwili. – W piwnicy. – Mógłby mi pan dać jakieś dokładniejsze wskazówki? Zapewne piwnice są tu potężne. – Oczywiście, że są – sekretarz wyciągnął z kieszeni koszuli mały kluczyk i zaczął otwierać stojącą obok biurka szafkę – Igor pana zaprowadzi. Wnętrze niewielkiego mebla szczelnie wypełniała jakaś, zwinięta w pozycję embrionalną, postać. Młodzieniec szarpnął ją kilka razy za ubranie, jednak istota chyba się zaklinowała, więc zaparł się o szafkę i pociągnął z całej siły. – Pomoże mi pan? – spytał po paru nieudanych próbach. Wanczy skinął głową i objął sekretarza w pasie. We dwóch udało im się w końcu przezwyciężyć opór, co oczywiście sprawiło, że nagle wylądowali na tyłkach. Podnieśli się i chłopak wrócił za biurko. Gamus obserwował leżącą na posadzce postać, która jęcząc, z trzaskiem zastygłych stawów powoli rozprostowywała kości. Wyglądało to niczym narodziny jakiegoś owada, którego pierwotną formą jest kokon granatowych szmat. Powoli i pośród bólu przybierał właściwą postać. Wyrwany z ciemności ciasnego, ale i bezpiecznego wnętrza szafki, włączał się w ten nowy świat. Kilka minut później na podłodze spoczywał ubrany w wytartą fufajkę i spodnie, karzeł. Podniósł się i krzywo uśmiechnął. – Szacunek – powitał Wanczego – Igor jestem. Istota miała niespełna półtorej metra wzrostu. Cała jej postura była jakby przekrzywiona na prawo – z tej strony tak noga, jak i ręka były krótsze. Przez moment Inspektor miał wątpliwości, czy przypadkiem nie jest tak, że to lewe kończyny są dłuższe. Jednak studium reszty tej osobliwej postaci przychyliło go do pozostania przy pierwszym wniosku. Na mocno skośnej linii barków spoczywała nieforemna, pokryta nielicznymi kępkami przetłuszczonych włosów, głowa. Wykrzywiona zgodnie z całą tendencją twarz, cechowała się różnej wielkości oczyma, ogromnym nosem, szczeciniastym zarostem oraz wiecznym grymasem goszczącym na mięsistych wargach, które nawet nie starały się ukryć niekompletnego, bo składającego się jedynie z dwóch górnych siekaczy, zgryzu. – Inspektor Gamus... – odparł Wanczy, z lekko rozwartymi szczękami wpatrując się w dziwne stworzenie. Dopiero po chwili dotarło do niego, że popełnił gafę. – Asystent Gamus! – poprawił się, nienaturalnie głośno i gwałtownie. – Igorze, zaprowadzisz pana do Działu Zezwoleń – polecił kanclerz i znów zajął się manikiurem. – Chodź pan – mruknął karzeł i kuśtykając zszedł po schodach. Inspektor podążył za nim. W połowie schodów zatrzymał go głos sekretarza: – Czytałem pański "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". Bardzo dobra książka! Inspektor uśmiechnął się kwaśno i skinął głową. Przez położone w rogu holu niewielkie drzwiczki dostali się na wąskie schody, o niebezpiecznie wyślizganych i małych stopniach. Igor klnąc pod nosem rozerwał zagradzającą przejście kurtynę pajęczyn i flegmatycznie zaczął czegoś szukać w kieszeniach fufajki. Po pewnym czasie odwrócił się i burknął: – Panie, ognia nie mam. – A na co panu ogień? Karzeł znacząco wykrzywił wargi. – Co? Po ciemku pan chodzić chcesz? – Ach! Nie pomyślałem! – Gamus odruchowo klepnął się otwartą dłonią w czoło – A mam, mam ogień. W jego subwymiarze pojawił się drewniany bęben. Na tkaninę matrycy naniósł prosty wzorzec, który filtrując przepuszczoną przez niego falę różowej energii magicznej, utworzył lewitującą kulę światła. Igor wpatrywał się w nią ciekawie. – O! Panie, to z pana czarnoksiężnik! – Mag – poprawił Inspektor. – Przecież mówię, nie – karzeł chrząknął znacząco i ruszył dalej. Wanczy polecił kuli lecieć tuż przed nimi, nieco ponad wysokością jego głowy. Obserwował teraz ciemną plamę pokracznej sylwetki przewodnika, który niebezpiecznie kiwał się na każdym kroku. Gamus zastanowił się, czy jest on wytworem magii. To naprowadziło go na myśl o uczynionym przed chwilą czarze. Zaklął, gdy uświadomił sobie, iż się zdradził. Jako asystent naukowy nie mógłby skutecznie władać magią. Nawet, jeśli byłby w stanie stworzyć coś tak prostego, jak kula światła, przepisy zabraniały mu tego. "Ale przecież ten wykoślawiony idiota nie jest w stanie do tak skomplikowanego wnioskowania" – pomyślał i od razu się uspokoił. W tym momencie Igor odezwał się: – Panie... – No? – Jak ja se tam siedzę, w tej szafce, to myśle. – O czym? – Ano tak, o wszystkim. – He? Wszystkim, czyli...? – No, na przykład jak to jest z tą magią. Wie pan, se załatwiłem taką małą lampeczkę, no i zawsze jakąś książkę biorę i czytam. To i o magii trochę wiem. – Książki – powiedział powoli Wanczy – Pewnie od lorda Szełszełe? – Skąd tam! Panie! – karzeł rzucił mu przez ramię krótkie spojrzenie i znacząco klepnął się w biodro – Lorda to ja na oczy nie widziałem, ani jego komnat. A książki to w piwnicy znajduję, albo mi sekretarz daje. Kiedyś to nawet pana coś czytałem. Chyba "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". To pana? – Tak. – Dobre było. Jedna z lepszych książek, jakie czytałem. Umilkł. Przez pewien czas szli nic nie mówiąc. Gamus obserwował osobliwą personę oświetloną bladym, mlecznym światłem lewitującej przed nimi kuli. Ciasne schody wiły się niczym serpentyna. Inspektor poczuł, że zbudowane z wielkich, czerwonych cegieł ściany, powoli zaczynają go przytłaczać. Aby odegnać od siebie to dziwne uczucie, które mogło być początkiem klaustrofobicznego ataku, zagadnął przewodnika: – Przepraszam, a o czym pan sobie myśli w tej...szafce. – To przecież mówiłem, o różnych rzeczach. – No mówił pan, że o magii, dla przykładu... – Właśnie! O magii. – Ale, co pan o tej magii myśli? Igor milczał przez chwilę. – Wie pan, ja to się tak mocno ostatnio zastanawiam, jak to jest z tymi wymiarami. Bo przecież jak czarujecie, to macie jeden wymiar, gdzie jesteście wy. Drugi wymiar to te nieskończone Pramorze magicznej energii. Stamtąd czerpiecie potencję...Dobrze mówię? – Ależ tak – wyszeptał zaskoczony wiedzą karła Gamus. – No...To są dwa. No i jeszcze ten trzeci. Jak wy to mówicie – subwymiar. Panie, właśnie nie wiem...Te sub, to od ukryty, czy subiektywny? – To i to. – Ehe. To patrz pan, tak se ostatnio myślałem, jak to z nimi jest, z tymi egowymiarami. Niby to każdy ma swój taki mały, gdzie wywołuje tamborek, wyszywa wzorzec, i formuje energię. Tak? – No tak, to jest absolutnie pewne. – No. To dalej. Każdy ma swój wymiar, ale się mówi, że są tylko trzy wymiary – Rzeczywistość, Pramorze i subwymiar. Czemu? – To nie jest zbyt oczywista sprawa. Subwymiar to jedno miejsce, które jest wielością, zmienia się zależnie od tego, kto tam przebywa. Jest to jedność w nieskończenie wielu postaciach i częściach. Coś jak plaster miodu... – Ta. Takie tam gadanie. Ja wiem, czemu nie możecie tego wyjaśnić. – Tak? – Tak. Bo, panie, wy macie złe założenia. Uparliście się, że są trzy wymiary. Rzeczywistość – no jest, teraz sobie w niej maszerujemy. Pramorze – też jest, nieskończenie wiele różowej energii. Ale subwymiar, panie kochany, nie istnieje. Ot, co! – Jak to, nie istnieje?! Przecież w każdej chwili mogę się tam znaleźć! Mogę przywołać tamborek, szyć na matrycy, przepuszczać potencję... – E tam! Może pan, ale to o niczym nie świadczy. Ja panu wytłumaczę i niech pan tym zakutym łbom na Uniwersytecie wyjaśni. Jest tak, że subwymiar to nasza psychika. Nie istnieje tak jak pozostałe wymiary. Jest tylko wyobrażeniem. – No jak to?! – Tak to. Są panie dwa wymiary. Żeby pan zrozumiał, to obrazowo powiem. Jest klepsydra. Jeden koniec – Pramorze. Drugi koniec – Rzeczywistość. Pomiędzy nimi przelewa się moc. W pierwszym wymiarze jest energią, w drugim – materią. Jedno bez drugiego nie może żyć. Dwa wymiary to naturalny mechanizm, jedyny z możliwych. – Tak...ale co z subwymiarem? -To mówię panie. Jak jest ta klepsydra, dwie komory, to musi być i połączenie. Takim połączeniem są ludzie. Moc przepływa przez nich w tę i z powrotem. Jak człowiek coś robi, to nie to, że mu się chce, to porządek świata nim kieruje. A czarnoksiężnicy, panie, to tak się przeszkolą, że robią zaporę, zatrzymują energię z Pramorza i ją formują. A to wszystko dzieje się w środku nich. Inspektor westchnął pełen podziwu dla odważnej teorii. – No dobrze. Ale przecież nie wszystko na tym świecie jest dziełem naszych rąk. – No, nie wszystko. E, panie, to długi wywód. Ale Rzeczywistość przez wieczność poszukiwała wszystkich możliwych dróg do Pramorza, połączeń. No i znalazła takie. No, dla przykładu roślina. Rośnie w Rzeczywistości, umiera i pod postacią energii powraca do Pramorza. Ale potrafi zrobić nasionko, które znów przyciągnie moc do Rzeczywistości. – Ha! – krzyknął Gamus zauważając poważną lukę w tej frapującej koncepcji – Jak zatem powróciła moc do Pramorza? – To proste – odparł karzeł i kaszlnął znacząco – Żeby był ruch, muszą się spotykać dwie przeciwności. Coś musi się dziać, kotłować. No i cały porządek świata jest taki. Pramorze to chaos, wszystko wciąga pod postacią różowej energii, która bezwładnie kłębi się w nieskończoności. Rzeczywistość to porządek, moc ubiera w formy. Pierwszy wymiar bez problemu ściąga zwiewną, przenikającą wymiary potencję, jednak robi to zachłannie i bezmyślnie. Drugi wymiar zaś ma więcej problemów, ale potrafi wszystko zaplanować. – Rzeczywiście... – wymamrotał Wanczy – ciekawe – dodał, choć miał już ochotę powiedzieć "niesamowite". – No. Ale mnie, panie, to ciekawi w tym wszystkim, czemu człowiek nie jest jak na przykład taka roślina. Jak się wyszkoli, to mnóstwo form potrafi stworzyć z energii. Tak mi się wydaje, w tym całym porządku świata, że to czyjeś dzieło musi być. Jednego twórcy jakiegoś... Po tym stwierdzeniu zapadło długie milczenie. Schody doprowadziły karła i Inspektora do niewielkiego, bardzo niskiego korytarza. Powietrze było tu wilgotne i zatęchłe. Igor zatrzymał się. – Panie, to tam dalej. Cały czas prosto. Drzwi na końcu korytarza. Będzie tabliczka. – A co, pan zostaje? – Ta, zostałbym se. Nie chce mi się kuśtykać, a droga przecież prosta – widząc nietęgą minę Gamusa klepnął go po plecach – No, co ty? Nie bój się. Wanczy pokiwał głową i kilka razy bez sensu wymamrotał "tak", po czym ruszył. Starał się iść pewnym krokiem, jednak otoczenie nie wiedzieć czemu wywoływało w nim niepokój. Przez pewien czas słyszał jeszcze sapanie karła, aż w końcu ucichło. Teraz korytarz niósł jedynie tysiąckrotne echo kroków Inspektora. Od głównego tunelu odchodziło wiele pomniejszych – kula światła wyławiała co jakiś czas ich pogrążone w ciemności i zasnute pajęczynami wloty. Gdzieniegdzie słychać było jakieś tajemnicze odgłosy, raz bliższe, raz dalsze. Gamus także kilka razy spostrzegł wkomponowane w ceglaną ścianę, drewniane drzwi, trzymane prostymi okuciami. Nie próbował dociekać, co się za nimi znajduje. Do czasu, gdy przechodząc obok jednych, usłyszał przeciągły jęk. Musiała go wydać osoba znajdująca się bardzo blisko. Wanczy zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Przez chwilę panowała całkowita cisza, którą nagle rozdarł bolesny wrzask. Inspektor aż podskoczył. Zaintrygowany zbliżył się do drzwi i przyłożył do nich ucho. Ach, cóż musiało się tam dziać! Z tajemniczego pomieszczenia dochodziły przerażające odgłosy – jęki, krzyki i płacz, nad którymi królowało jakieś miarowe ni to zgrzytanie, ni skrzypienie. Po plecach Gamusa przeszły ciarki. Na drzwiach dostrzegł jakiś pokryty pajęczynami i pyłem ryty napis. Oczyścił go ręką i przeczytał: " Szósta sala toku badań ". Zastanowił się, co to za badania, które wywołują takie odgłosy. Tak bardzo zainteresowało go to, co się tam dzieje, że spróbował otworzyć drzwi. Były jednak zamknięte. Wanczy nie poddał się jednak i znalazł w pobliżu boczny tunel. Wszedł w niego, licząc, iż doprowadzi go do jakiegoś innego wejścia do tajemniczej sali. Ten korytarz był o wiele węższy od głównego, a poza tym zagracały go jakieś drewniane elementy. Co chwilę ściany spojone były grubą pajęczyną, do której nie przylgnęła ani jedna muszka. Inspektor posuwał się powoli, bacznie obserwując wyłaniające się z ciemności fragmenty tunelu. Dostrzegł siedzący pod ścianą szkielecik. Już zaczął się zastanawiać, czy jego obecność ma coś wspólnego z dziwną salą, gdy ten poruszył się i wyciągnął rękę. W kościstej dłoni trzymał siwy kapelusik. – Co łaska, panie – odezwał się głosem, który mógłby należeć do dziesięcioletniej, jasnowłosej dziewczynki. Takiego słodkiego aniołka, biegającego po łąkach i rwącego naręcza kolorowych kwiatów. Gamus stanął jak wryty. – Pan się nie boi – uspokoiła go istota i z klekotem zaczęła się podnosić. Szkielecik musiał należeć kiedyś do dziecka – był niski i drobny. Zbliżył się nieco do Wanczego – Dzień dobry. Jestem Kasia. – Dzień dobry – Inspektor zafascynowany obserwował ruchy szkieletu. Chociaż licznych kości i kostek nie wiązała żadna tkanka, nie rozłączały się. Sprawiały wrażenie jakby połączonych jakimiś niewidocznymi spoiwami. – Wspomoże pan sierotę? – spytała Kasia ponownie wyciągając rękę z kapeluszem. Na jego dnie Gamus dostrzegł zaschniętego pająka. Zrobiło mu się głupio i zaczął szukać w kieszeniach pieniędzy. Znalazł jedynie złotą monetę. Chociaż była to równowartość około dwóch tygodni pracy, podarował ją żebrzącej. Moneta z cichym i miękkim stuknięciem upadła na dno kapelusza i zaczęła się toczyć w kółko. W końcu zatrzymała się na zasuszonym owadzie. – Dziękuję – szkielecik ukłonił się – Chociaż to i tak nic nie da. – Jak to? – Przecież w tych piwnicach nic się nie kupi. – To, po co żebrzesz? – Nie wiem – Kasia pokręciła czaszką – Jestem sierotą, nic nie mam, to pomyślałam, że nic innego mi nie zostało. Inspektor pokiwał głową i chciał ruszyć dalej, jednak poczuł, że jest mu żal tego stworzenia. Jak by nie wyglądało, prawdopodobnie było dzieckiem. Nie powinien zostawiać go tu samego, w mrokach i wilgoci tych ogromnych podziemi. – Skąd się tu wzięłaś, Kasiu? – zagadnął. – Panowie mnie przyprowadzili. – Jacy panowie? – Nie wiem. Byłam z mamą w lesie. W taki ładny dzień. Było słoneczko i trochę wiaterka. Biegałam po łące i zbierałam naręcza kwiatów. Takich strasznie, strasznie ładnych. Pachnących i kolorowych. A jeden to nawet był taki, że jak za głośno mówiłam, to się chował! – wykrzyknęła podekscytowana. Wanczy uśmiechnął się łagodnie. – A ci panowie? – Potem przyszli. Bo moja mama to się kąpała w rzece. Tam trochę dalej. Jak już miałam dużo ładnych kwiatków, poszłam tam i zobaczyłam, że są panowie. Śmiali się, a ja spytałam czy nie widzieli mojej mamy. To oni powiedzieli, że mama popłynęła z prądem. Jak się spytałam czemu, to się znów śmiali. Tak myślałam, że mama zaraz wróci, jak już sobie popłynie i się zmęczy. Ale panowie przestali się śmiać i jeden wziął mnie na barana. Potem bardzo długo szliśmy przez las, aż do takiego dużego domu – Całą opowieść szkielecik wydukał szybko i rwącym się głosem. Zupełnie jak dziecko. Gamus zastanawiał się, jak delikatnie spytać, czemu wygląda, tak a nie inaczej. Nie przychodziło mu do głowy żadne sformułowanie, które gwarantowałoby, że Kasia nie poczuje się urażona. W końcu zagadnął: – A co potem zrobili ci panowie? Szkielecik wysunął jedną nóżkę i pokręcił stopą. – Powiedzieli, że muszą zrobić badania i zaprowadzili mnie do takiej sali...do sali...sala, gdzie – głos dziecka łamał się przy każdej próbie ujawnienia strasznej tajemnicy. Inspektor zrozumiał, że z jakichś względów nie może ono opowiedzieć, co widziało. Zagadnął więc: – Ci panowie skrzywdzili cię? Kasia smutno pokiwała głową. Z ciemności jej pustych oczodołów wyzierała niewysłowiona rozpacz. Wanczemu zrobiło się bardzo przykro. Zbliżył się do istoty i objął lekko porowatą czaszkę. – Biedne dziecko – wyszeptał, gdy szkielecik przypadł do niego, wtulając się w poły płaszcza. W tym momencie podjął decyzję. Misja misją, ale musi dowiedzieć się, co zrobiono temu niewiniątku. Kto i dlaczego je skrzywdził. Inspektor był nawet zdecydowany na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Delikatnie odsunął od siebie Kasię. – Słuchaj dziecko, na chwilę sobie pójdę i zaraz wrócę. Wtedy zabiorę cię z tej piwnicy. Dobrze? Kościana główka kiwnęła się kilka razy. Wanczy uśmiechnął się i już miał ruszyć, gdy szkielecik zapytał: – Pan jest moim wujkiem? – Tak – odparł bez namysłu i odszedł. Maszerował teraz jakby bardziej zdecydowanym krokiem. Zapewne dlatego, że przyświecał mu konkretny cel, wzbudzający silne emocje. W wyobraźni Inspektora wciąż rodziły się nowe obrazy tego, co napotka w sali oraz tego, co z tym zrobi. Widział siebie w roli herosa, ni stąd, ni zowąd pojawiającego się w przeklętych podziemiach i wymierzającego karę dla potępionych degeneratów. Wymyślił sobie nawet, że zanim jakimś efektownym zaklęciem spali swych przeciwników na popiół powie "Niosę sprawiedliwość". Odniósł wrażenie, iż cała scena, wraz z tą kwestią, będzie bardzo piękna. Niestety tylko on będzie mógł ją zapamiętać. Inspektor po chwili kluczenia w kolejnych odnogach tunelu dotarł do ciasnego wejścia. Przechodząc przez nie akurat zaczął się zastanawiać, czemu zadziałał tak impulsywnie. Dziwnym wydało mu się to, że tak zdecydowanie zareagował na spotkanie z Kasią. Nigdy nie miał zapędów do zostania altruistycznym bohaterem...Może gdyby wątpliwości te dopadły go wcześniej, wycofałby się z powrotem do głównego korytarza, zapominając o całym incydencie. Jednak oto wkroczył do sali, gdzie od razu przystąpił do niego ubrany w garnitur urzędnik. – Witamy w Dziale Zezwoleń! – przywitał się energicznie potrząsając ręką Inspektora. Był młody – jego prawie dziecinna twarz oraz blond włosy nie pasowały do obszernej, kruczoczarnej brody okrywającej drobną szczękę. Wanczy odpowiedział na przywitanie i spojrzał w jasnobłękitne oczy. Wydały mu się znajome. – Proszę, proszę – gospodarz wskazał mu ascetyczne krzesełko, które stało u równie mało fantazyjnej ławki. Obydwa meble przywodziły na myśl wyposażenie jakiejś ubogiej placówki edukacyjnej. Podczas gdy Inspektor usiadł na wskazanym mu miejscu, urzędnik udał się za stojące naprzeciw biurko. Z pokrywającego blat mentliku papierów wybrał jeden arkusz i podszedł z nim do Wanczego. – Gratuluję panu – powiedział wręczając mu jakiś dokument – Oto udało się panu pozytywnie przejść jedną z prób, które doprowadzą pana do otrzymania pozwolenia na spotkanie się z lordem Szełszełe. – Dziękuję – odparł Gamus. W gruncie rzeczy nic nie rozumiał z całego zdarzenia. Specyfika jego zawodu zaś kazała unikać takich sytuacji, przecież to całkowicie odbierało inicjatywę. Aby wyrwać się z odmętu niewiadomych Wanczy zagadnął: -Niech mi pan wyjaśni, jeśli łaska, czemu idąc do jakiejś sali badań trafiam do Działu Zezwoleń? – To proste – na częściowo przysłoniętych zarostem ustach urzędnika pojawił się cyniczny uśmiech – Aby uzyskać zezwolenie trzeba przejść kilka prób. Pan przeszedł próbę zaradności. – Jak to? Kiedy? – Przed chwilą. Od karła Igora dostał pan fałszywe wskazówki. Aby dotrzeć do tej komnaty musiał się pan wykazać samodzielnością i zaradnością. – Przecież to czysty przypadek... – Ależ! – urzędnik wyprężył się jak struna i wyszeptał – Niech pan nawet o tym nie mówi! Inspektor zamilkł. Jego rozmówca sprężystym krokiem podszedł do biurka i coś z niego podniósł. Przez chwilę ważył to w dłoni, aż nagle cisnął przedmiotem prosto w Wanczego. Ten, mimo iż całkowicie zaskoczony, uchwycił pocisk. – Brawo!!! – wybuchł entuzjastycznie urzędnik – Zdał pan kolejną próbę! – To była próba...? – Gamus wpatrzył się w trzymany w ręce przedmiot. Kałamarz. Postawił go na ławce. – Tak! Tak ! Próba! – wykrzykiwał pracownik Działu Zezwoleń – Próba...refleksu! – zakończył i szarpnął brodę, która z trzaskiem częściowo odkleiła się od skóry. Urzędnik jednak nie wydawał się tym zakłopotany. W przeciwieństwie do Inspektora, który dyskretnie przypatrywał się sztucznemu zarostowi. Dopiero teraz, gdy był świadom, że jego rozmówca występuje w przebraniu, zauważył jego niepokojące podobieństwo do sekretarza, który wysłał Wanczego po pozwolenie. Urzędnik jakby czytając w myślach Gamusa, uśmiechnął się cwaniacko, zakręcił jak fryga i przypadł do swego biurka. – Musimy teraz, drogi panie, dopełnić trochę formalności – oznajmił szperając pośród papierów – Będzie pan musiał odpowiedzieć mi na kilka pytań. Przygotował sobie czystą kartkę, zanurzył pióro w wielkim kałamarzu i zaczął: -I mię? – Wanczy. – Nazwisko? – Gamus. Urzędnik podniósł wzrok i ciekawie przyjrzał się Inspektorowi. – To pan napisał "Stopień napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy"? – Tak. – O! Wspaniała książka. Bardzo pouczająca i ciekawa. A do tego przyjemnie się ją czyta, co jest rzadkością, jeśli chodzi o opracowania naukowe. Wanczy ze sztucznym uśmiechem pokiwał głową. Wymieniona książka była jego zdaniem najsłabszą z napisanych przez niego rzeczy. Uważał to dzieło – powstałe wiele lat temu – za naukowy i literacki niewypał. Ostatnio nawet rozważał możliwość całkowitego odcięcia się od głoszonych tam teorii. Zapewne na każdym autorze kładzie się taki cień z przeszłości. Jakieś niechlubne grafomańskie widmo wyklute w chaosie twórczej niedojrzałości. Dlatego w gruncie rzeczy Gamus nie gryzł się za bardzo tym, że książka ta nadal znajduje się w obiegu. Tak było do dzisiaj, kiedy to już sześć osób o nią zagadnęło i to w dodatku wypowiadając się o tym pseudonaukowym potworku w samych superlatywach. A przecież napisał tyle innych, ciekawych i mądrych dzieł...Z zamyślenia wyrwało go kolejne pytanie: – Zawód? – Asystent naukowy. Urzędnik znów podniósł głowę i konfidencjonalnie puścił do Inspektora oko. – Miejsce zatrudnienia? – Uniwersytet Magiczny. – Rodzice żyją? – Nie. – Rodzeństwo? – Jestem jedynakiem. – Wierzy pan? – W co? – Ogólnie, w to, że świat jest dziełem jakiejś istoty lub istot. Inspektor zamyślił się. Mimo niezliczonych godzin rozważań, bo temat ten nie był mu obcy, nie zdołał jeszcze wyrobić sobie w tej kwestii ostatecznego poglądu. – Wierzę – zdecydował po chwili. Urzędnik wlepił w niego przenikliwe spojrzenie. – Jest pan pewien? Zapadła cisza, w trakcie trwania której Wanczy dokonywał błyskawicznego podsumowania swoich teologicznych przemyśleń. – Tak, jestem pewien – potwierdził poprzednią odpowiedź. Urzędnik poskubał odstający kawałek zarostu, zabębnił palcem po blacie i nagle podniósł wzrok, przeszywając nim Gamusa. – Ale czy na pewno jest pan pewien? Tego Inspektor się nie spodziewał. Zaskoczony wydukał coś, co mogło być oznaką niepewności. Oczywiście nie uszło to uwadze pracownika Działu Zezwoleń. – A więc? – ponaglił z diabelskim uśmiechem – Czy na pewno jest pan pewien, że jest pan osobą wierzącą? Wanczy przygryzł dolną wargę. Czuł, że myśli powoli rozpierzchają się na wszystkie strony. Wieloletnie doświadczenie pozostawiało go sam na sam z frapującym pytaniem. Błagalnie wpatrzył się w urzędnika, lecz ten tylko błysnął odsłoniętymi w uśmiechu zębami i ponowił pytanie. – Czy na pewno jest pan pewien? – Tak – bąknął słabym głosem Inspektor. Jego rozmówca zacisnął dłonie na poręczach fotela, w którym zasiadał i nieco się nachylił. Chwycił dyndający kawałek brody i lekko go szarpnął, odrywając od skóry kolejny fragment. Patrząc na Gamusa wydął swe drobne wargi i tonem, którym mógłby będąc sędzią obwieszczać wyrok śmierci, zapytał: – Ale czy jest pan pewien pewności tego, że jest pan pewien swej wiary? Otępiały umysł Wanczego dryfował pośród na wpół sprecyzowanych wniosków. Problem, który miał rozstrzygnąć dotarł do niego w jakiejś zubożałej, rozmytej formie. Pytanie traciło sens, jednak wciąż domagało się odpowiedzi. A te mogły być tylko dwie. Inspektor wybrał jedną na chybił trafił. – Tak, jestem pewien. Nastąpiło dosyć długie milczenie, które przerwał ryk urzędnika. – Brawo!!! – momentalnie znalazł się przy Gamusie i wręczył mu kolejny arkusz papieru – Przeszedł pan kolejną próbę! Wanczy patrzył nań bez zrozumienia, powoli porządkując chaos myśli. – To była próba wytrzymałości psychicznej i opanowania – urzędnik wyszczerzył się w kabotyńskim uśmiechu – Bardzo szybko doszedł pan do momentu uzyskania pozwolenia – powiedział i kilka razy podciągnął brwi. Nucąc pod nosem wesołą melodię wrócił za biurko i oznajmił: – Teraz wypiszę panu pozwolenie. Proszę poczekać. To rzekłszy przygryzając język zaczął coś zawzięcie gryzmolić, od czasu do czasu sięgając po kolejną kartkę. Dopiero teraz Inspektor miał czas, aby dokładniej przyjrzeć się pomieszczeniu, gdzie odbywała się ta cała dziwaczna procedura egzaminacyjna. Był to niewielki loszek, tak jak całe podziemia zbudowany z czerwonej cegły, spojonej wykruszającą się zaprawą. Sklepienie tworzyły cztery łagodnie zbiegające się łuki. W miejscu ich zetknięcia była niewielka dziura, w której, jak można było wywnioskować z pozostałości miałkiego spoiwa, kiedyś było coś wmurowane. Aktualnie można by tylko snuć nieśmiałe domysły czym zdecydował się uwiecznić sufit architekt tego pomieszczenia. Oczyma wyobraźni Wanczy dostrzegł tam metalową bryłę z płaskorzeźbą przedstawiającą twarz brodatego, długowłosego starca. Jego metaliczne, matowo odbijające światło włosy, układały się niczym fale wzburzonego morza. Inspektor nie miał pojęcia czemu przyszedł mu do głowy akurat taki pomysł. Zastanowił się chwilę i uznał, że oto pokutuje w nim mit instytucji. Dział Zezwoleń jako, jak by nie patrzeć, urzędnicza placówka podświadomie kojarzył się z nadzorem. Z kolei nadzór nierozerwalnie łączył się z sytuacją, w której istnieje ktoś, kto potrzebuje czyichś wskazówek. No i tu dochodził do archetypu ojca-opiekuna, obrazowo zakodowanego jako brodaty mędrzec, o łagodnej twarzy. Wanczy zadowolony z udanej autoanalizy wrócił wzrokiem do urzędnika. Przez chwilę obserwował go w ciszy wypełnianej skrzypieniem ślizgającego się po papierze kaczego pióra. Widząc, iż proces wypisywania tajemniczych dokumentów wciąż trwa, wrócił do oglądania pomieszczenia. Bacznie przyjrzał się ścianom. Równe rzędy wielkich, czerwonych cegieł sugerowały masywność i grubość murów. To w połączeniu ze świadomością, że znajduje się głęboko pod powierzchnią ziemi, potrafiło bardzo przytłoczyć niejednego człowieka. Nawet Inspektor czasami doświadczał tego przykrego uczucia, gdy wydaje się, że masy ziemi i murów lądują na klatce piersiowej uniemożliwiając oddychanie. Dusi się wtedy niczym żywcem zakopana ofiara. Wanczy otrząsnął się z przerażeniem. Powinien unikać takich myśli, aby nie prowokować swego umysłu do wyczyniania niebezpiecznych harców. Znów skupił się na ścianie. Cegły powoli kruszyły się łupane niewidzialnym dłutem czasu. Odpadały od nich kolejne płaskie fragmenty, pozostawiając na ich powierzchni różnorakie układy zagłębień i pęknięć. Gamus przypatrując się temu odniósł wrażenie, że całość miejscami przypomina skalisty krajobraz w wielokrotnym pomniejszeniu. Długonogi, delikatny pająk, który wychynął z ciemnej szczeliny wyglądał niczym alpinista na skalistym urwisku. Inspektor zastanowił się, czy nie jest przypadkiem tak, że i on wraz z wszystkimi ludźmi, dla jakiejś potężnej istoty jest tak nikły jak ten owad. Może gdzieś tam zasiada przepotężny obserwator, który patrzy na świat, tak jak Wanczy na ścianę. Ta myśl przypomniał mu o próbie, której został tu poddany. Spojrzał na urzędnika, lecz ten dyndając oderwanym fragmentem czarnej brody, wciąż zawzięcie skrobał coś wielkim piórem. Gamus poczuł się nieco zniecierpliwiony tą przedłużającą się procedurą. Przez chwilę dudnił palcami o blat ławki, po czym wbił wzrok w podłogę. Zrazu wydało mu się, że jest to klepisko. Dopiero kilka ruchów stopą ujawniło, iż pod warstwą udeptanego pyłu kryje się nierówna, utworzona z różnej wielkości kamieni, płaszczyzna. To odkrycie pchnęło myśli Inspektora ku jeszcze głębszym pokładom – zastanowił się co znajduje się pod kamieniami. Zapewne ziemia. Jednak czy wygląda ona tak samo, jak ta na górze? Wanczy uznał, że tak. Nie zakończyło to jego rozważań. Od razu jego umysł sięgnął głębiej, pod ziemię. Tam musiały być jakieś czeluście, zamieszkiwane przez przerażające demony. To stamtąd brały swe źródło ogniste strumienie sporadycznie wyciekające z powierzchni ziemi. Ależ to musiała być posępna kraina! Morze płomieni, pośród którego majaczą niewyraźne sylwetki krwiożerczych demonów. Wanczemu zdało się, że usłyszał nieustający ryk ogromnego ognia, z którego od czasu do czasu przebijało potępieńcze zawodzenie. Chciał się nad tym skupić, aby wyłowić jakieś poszczególne dźwięki, jednak w tym momencie w jego uszy ponownie wdarło się monotonne skrzypienie pióra. Westchnął i powrócił do rozważań. Z jego wniosków, z tego, że pod ziemią istnieją ogniste pieczary, jasno wynikało, iż świat był uporządkowaną całością. Wszystko tu się składało w ustalonym porządku – u góry życie, na dole śmierć. To nie mógł być przypadek. Słusznie czynił karzeł Igor, dopuszczając do siebie myśl o istnieniu jednego stwórcy. Gamus także doszedł do wniosku, że za całość stworzenia nie może być odpowiedzialny panteon pomniejszych bożków, którzy zachowują się nieodpowiedzialnie niczym rozwydrzone dzieci. Musiał istnieć ten jeden, jedyny i najpotężniejszy. Inspektor jak w transie uniósł głowę, chcąc wystrzelić spojrzeniem daleko, daleko przed siebie, aby dojrzeć całą prawdę. Jego zamglony wzrok trafił jedynie na pochyloną nad biurkiem postać urzędnika. Wanczy zamrugał kilka razy i dosyć głośno zaklął. To wszystko trwało naprawdę zbyt długo, czuł że kończy mu się cierpliwość. Ledwo powstrzymując się od wybuchu, uderzył zaciśniętą pięścią w blat ławki. Dosyć głośny huk nie wywołał nawet najmniejszej reakcji piszącego. Inspektor poczuł się niczym uczniak. Każąc mu tak długo czekać, pracownik Działu Zezwoleń jasno pokazywał, iż lekce sobie waży jego osobę. Wrażenie potęgowała ta nieszczęsna ławka, za którą zasiadał Gamus. Przypominała ona mu czasy młodości, gdy uczestniczył w nudnych zajęciach szkolnych, zajmując miejsce właśnie za takim meblem. Nawet niewygodne krzesełko było identyczne z tymi, które przysparzały mu mąk podczas przedłużających się w nieskończoność lekcji i wykładów. Po to przetrwał tyle okropnych lat, podczas których był nic nie znaczącym sztubakiem, aby teraz znów dać się zredukować do takiej roli? Przecież był pracownikiem Uniwersytetu Magicznego, a z tego względu – osobistością wybitną. Ścieżkę jego kariery naukowej wyznaczały liczne dzieła piśmiennicze, w których ujął część swych przemyśleń. Nieposzlakowana opinia i wyjątkowa bystrość umysłu pozwoliły mu objąć odpowiedzialne i przysparzające prestiżu stanowisko Inspektora. Niewątpliwie miał prawo oczekiwać, iż potraktuje się go zgodnie z jego statusem, tym bardziej, że urzędnik, co dał do zrozumienia, poznał jego prawdziwą tożsamość. Wanczy kaszlnął i zwrócił się do niego: – Przepraszam, czy to długo jeszcze potrwa? Ten, nie przerywając pisania, uniósł tylko dłoń, gestem polecając Gamusowi uciszenie się. Inspektor głęboko wciągnął powietrze i wlepił nienawistny wzrok w piszącego. O! Ten komediant jeden! Jakże zdawkowo go potraktował. Przecież to na pewno ten sam, który siedział na górze przy biurku. Pisał teraz nic sobie nie robiąc z tego, że częściowo odkleił mu się sztuczny zarost. Z wąskich ust nie schodził przeklęty ironiczny uśmieszek. Jego oczy wciąż pozostawały gotowe przeszyć kogoś kpiarskim spojrzeniem. Zasiadał sobie w wygodnym, skórzanym fotelu, za wielkim biurkiem, podczas gdy Wanczy męczył się na ascetycznym krzesełku przystawionym do najpodlejszej z podłych ławek. O nie! Czuł, że nie zniesie tego poniżenia ani chwili dłużej. Już się podniósł z zaczerwienioną do wściekłości twarzą, aby uczynić coś nieobliczalnego, gdy urzędnik przestał pisać i przyskoczył do niego błyskając zębami w szerokim uśmiechu. – Cudownie! Przeszedł pan ostatnią próbę! Próbę cierpliwości. Oto zaświadczenie, dyplom i zezwolenie na wejście – to rzekłszy wcisnął Inspektorowi trzy zapisane arkusze. Gamus wziął kilka głębokich oddechów i zapytał: – Jak to? To także była próba? – Tak, tak. Próba. Ale to nieważne, niech pan spojrzy – urzędnik wskazał na wejście, przez które wkroczyły dwie korpulentne, ubrane we wzorzyste suknie kobiety. Przypadły do Wanczego i poczęły go ściskać i całować, wciąż mu gratulując. W końcu przerwały i wręczyły mu bukiet kwiatów oraz arkusz papieru, które od razu zostały odebrane mu przez urzędnika. – Oto nagroda za bohaterską postawę wobec Kasi, panie Gamus – oznajmiła jedna z nich – Gratulujemy w imieniu Koła Gospodyń. – Dziękuję – odparł Inspektor. W tym momencie zza kobiet wysunął się postawny, przedwcześnie posiwiały mężczyzna w pokrytym orderami, zielonym uniformie. – Gratuluję odwagi – powiedział chwytając rękę Wanczego i energicznie nią potrząsając – Nie bał się pan samotnie wędrować po piwnicy. Imponujące. W ręce zaskoczonego Gamusa został wsunięty kolejny dyplom, a na jego piersi wykwitła srebrna odznaka. – Stop, stop, nic nie rozumiem... – zaoponował, lecz w tym momencie wokół niego zakręcił się urzędnik. – I nie musi pan – wcisnął Inspektorowi całe naręcze dyplomów, zaświadczeń i innych dokumentów, na to położył bukiet kwiatów i nie reagując na słabe protesty, szybko wypchnął go na korytarz. Skołowany Wanczy stał przez chwilę wpatrując się gdzieś w ciemność tunelu, po czym ruszył w powrotną drogę. Nawet nie zwrócił uwagi na siedzący pod ścianą szkielecik – nieostrożnie postawiona stopa z suchym trzaskiem zmiażdżyła cieniutki piszczel istoty. Zdziwiona Kasia nie zdążyła nawet zareagować, a Gamus zniknął już za rogiem. Szedł w skupieniu, bardzo powoli porządkując bezład myśli. Nie za bardzo rozumiał, co tu się dzieje i co to ma na celu. Jednak uświadamiał sobie, że jest oszukiwany. Bardzo szybko z ciemności wyłoniły się schody i stojący przy nich Igor. Inspektor, któremu omdlewały już ręce, wręczył karłowi niesione dokumenty, pozostawiając sobie tylko bukiet kwiatów. Przewodnik uśmiechnął się znacząco, błyskając parą wielkich, białych siekaczy: – Widzę, że całkiem nieźle sobie pan poradził. – Nie najgorzej – odparł Wanczy grobowym głosem. Widok tej istoty sprawił mu dojmującą przykrość. Przecież nawet ta pokraka została włączona w tryb tajemniczej machiny, mającej na celu wodzenie Gamusa za nos. Co jak co, ale świadomość, że ten przykry żart natury pozwala sobie igrać z jego osobą, sprawiła, iż krew Inspektora niemalże się zagotowała. Z drugiej strony było mu trochę żal, w końcu bardzo przyjemnie wysłuchiwało się teorii tego domorosłego filozofa. – Chodźmy – polecił karzeł i wkroczył na schody. Wanczy idąc w jego ślady, zagadnął, niby to od niechcenia: – Ciężko trafić do tego Działu Zezwoleń. – Jak to? – No...tak po prostu. Ta piwnica taka ciemna... – Ale korytarz prosty – Igor dokończył zdanie Inspektora. – No tak, prosty – potwierdził Gamus. Ta krótka wymiana zdań dowodziła, że karzeł dalej będzie próbował odgrywać tą komedię. Wanczy pokiwał głową. Nie na darmo był Inspektorem. Znalazł się w środku tego dziwnego układu, tego tandetnego przedstawienia, którego celem było skołowanie jego umysłu. Jednak nie miał zamiaru się poddawać. Oto misja stawała się dlań sprawą osobistą. Kwestią ambicji było, aby pokonał lorda Szełszełe i jego sługusów. W tym celu przypomniał sobie wszelakie szkolenia z zakresu psychologii, które pomogłyby mu odnieść zwycięstwo w tej intelektualnej rozgrywce. Co do Igora , uznał, że muszą w nim tkwić jakieś głębsze pokłady szczególnej wrażliwości. Było to normalne u istot o tak podłej powierzchowności. Na Uniwersytecie krążyła nawet maksyma: "Piękno ducha pozostaje w stosunku odwrotnej proporcjonalności względem piękna ciała". Dotychczasowe doświadczenie całkowicie potwierdzało to prawo. – Wiesz, drogi Igorze – zaczął cicho Gamus – jest mi bardzo przykro. – A czemu? – w grubiańskim tonie karła nie pobrzmiewała nawet nutka delikatności. – Ech...ze względu na te oszustwa, których ofiarą tutaj padam – Wanczy smutno pociągnął nosem. – Panie, jakie oszustwa? – Cały czas jestem oszukiwany. Od momentu, gdy moja stopa przekroczyła próg tego przeklętego domu. – E tam, zaraz przeklęty. Dobry dom, panie. – Możliwe, ale to nie o to mi chodziło – szybko wyjaśnił Wanczy – Chodzi mi o te oszustwa, matactwa, manipulacje... – Panie, za bardzo się pan przejmujesz. – Jak to za bardzo?! No weźmy, dla przykładu, ciebie Igorze. Odbyłem z tobą nad wyraz interesującą rozmowę, która pozwoliła mi wyrobić sobie o tobie jak najlepszą opinię. Przenikliwość twego umysłu wydała mi się tak wielka, że chciałem nawet podjąć z tobą regularną korespondencję. Uczyniłbym cię osobą znaną w naukowym świecie. Zapewne za kilka lat otrzymałbyś honorowy dyplom, a może nawet jakiś tytuł. Moja wyobraźnia projektowała mi obrazy tego, jak wyrwałbym ciebie z czeluści tej ciasnej szafki, w której mieszkasz; z tego domu i darowałbym ciebie łaknącej świeżych umysłów uczelni. Stałbyś się kimś. Mógłbyś napisać książkę, bywać na przyjęciach wraz ze znakomitościami Uniwersytetu Magicznego. Byłbyś panem samego siebie. Tak by mogło być, Igorze. Jednak ty, jak się okazuje, drwiłeś sobie ze mnie, oszukiwałeś mnie, zwodziłeś, cały czas odgrywałeś przedstawienie. Sprawiłeś mi bardzo wielką przykrość i nie wiem, czy kiedykolwiek ci wybaczę. – Wanczy teatralnie odwrócił głowę, jednak karzeł nawet na niego nie spojrzał. Wciąż maszerował pozostawiając Inspektorowi tylko widok swych szerokich, okrytych granatową, wypłowiałą fufajką, pleców. Zapadło dosyć długie milczenie, które przerwało znaczące chrząknięcie Igora. – Ja to zawsze mówię, nie trzeba się tak przejmować – powiedział – Drogi panie, po co to? Mało ma pan zmartwień? Życie pana rozpieszcza? Wszyscy, ja panu mówię, na tym świecie stękają, bo im niedobrze. Panu pewnie też, co? – Nie narzekam – odparł Inspektor nawet nie zastanawiając się, czy mówi prawdę. – Nie narzekasz... – karzeł parsknął znacząco – A ja tam swoje wiem. I to wiem, panie, że pan na pewno wiele zmartwień ma na głowie. Po co tu jeszcze jakimiś spiskami się przejmować? Mało to problemów? Żeby samemu sobie nowe wynajdywać, to ja już nie rozumiem...Panie kochany! Co to za życie?! Tylko nerwy i nerwy. A pan jeszcze do tego martwi się tym przedstawieniem, które tu ktoś może gra, a może nie gra. Co to za różnica, czy to komedia, czy prawda? Ja znów powtarzam, nie trzeba się przejmować. Przecież, panie kochany, może być i tak, że to wszystko to jakieś przedstawienie. Może być tak, że całe te nasze zapaprane życie to wymysł jakiegoś pisarza, a my jesteśmy tylko szeregiem wyrazów na kartce papieru. No i co by pan zaradził, jakby się okazało, iż to wszystko to taka gigantyczna drwina?! – Jałowe gadanie – stwierdził Inspektor – Wysnułeś jakieś wnioski Igorze, może i poprawne, ale na podstawie fałszywych przesłanek. Taka bzdurna hipoteza nie może posłużyć jako argument w tej dyskusji. W końcu tu się rozchodzi o rzecz, jak dla mnie, niezwykle istotną i drażliwą. Zaś ty przytaczasz jakieś niestworzone koncepcje. Nie chcę być bezczelny, ale odnoszę wrażenie, iż próbujesz mnie wymanewrować... Igor zatrzymał się i odwrócił, szeleszcząc naręczem dokumentów. Wanczy pośród rzeźbiących twarz cieni dostrzegł błysk oczu i wielkich siekaczy. – Dobra. Może i przesadziłem, ale ty nic nie zrozumiałeś. Taki z ciebie naukowiec. A ja ci powiem. Chodziło mi o to, że cała rzeczywistość może się okazać żartem, czymś całkowicie obdartym z patosu i dostojności. Dlatego mówię po raz kolejny, nie ma się co przejmować. Niczym. Trzeba zachować umiar we wszystkim, tak w radości, jak i w smutku i zmartwieniu. Oto co ci chciałem powiedzieć, drogi panie, aleś ty nie zrozumiał mego wywodu. Wanczy pokiwał głową i chciał już się odezwać sądząc, że karzeł skończył, jednak ten kontynuował podniesionym szeptem: – I jeszcze bardzo ważna sprawa. Niech mi pan, cieciu uczelniany, nie wyjeżdża z wizją mnie jako jednego z uznanych myślicieli. Wcale tego nie pragnę. Pan myśli, że wyrywając mnie stąd...Wyrywając! Co za tupet! Cóż za pragnienie bohaterstwa...zatem, że wyrywając mnie stąd zrobi mi przysługę. Jednak błądzi pan. Ta ciasna szafka i ten dom, położony z dala od głównych kanonów współczesnej myśli, to mój wolny wybór. Siedzę tu, bo tak chcę. Wcale nie pragnę wejścia w wasz światek. He! Wydaje mi się on śmiesznie nędzny w swym skostnieniu. Jest to środowisko, którego za wszelką cenę chcę unikać. Milszą mi jest obecność jakiegoś prostego człowieka, takiego jak ja, niż napompowanego myśliciela ze stertą dyplomów. Igor zakończywszy przechylił głowę i splunął siarczyście, podkreślając wagę swych słów. "A to drań!" – pomyślał Inspektor i trzasnął karła po pysku. Uderzony pisnął słabym głosikiem i pochylił zdeformowaną głowę: – Przepraszam za moje zachowanie. Poniosło mnie. – Prowadź dalej, karle – polecił pogardliwie Gamus i gdy przewodnik już się odwrócił, kopnął go w tyłek. Zanim zdążył otrząsnąć się z oburzenia w jakie wprawiła go bezczelnie harda postawa prowadzącej go pokraki, znaleźli się ponownie przy biurku sekretarza. Tym razem młodzieniec nie zajmował się manikiurem, co wcale nie oznacza, że trwał na swym stanowisku w ciągłej gotowości. Po prostu dla odmiany pogrążył się w lekturze jakiejś niewielkiej, mocno podniszczonej książki. – Już jesteśmy – oznajmił mu Igor i rzucił na biurko wszystkie niesione papiery. Sterta arkuszy, z delikatnym szumem, częściowo osunęła się na posadzkę. Urzędnik powoli podniósł wzrok i ogarnął nim najpierw zawalony dokumentami mebel, a później przybyłych. – Igorze! Szybko biegnij po wazon! – polecił dostrzegłszy trzymany przez Gamusa bukiet kwiatów. Karzeł biegiem ruszył w górę schodów – Widzę, że powiodło się panu wyśmienicie. Tyle dyplomów i jeszcze kwiaty. Musiał pan zrobić wyjątkowo dobre wrażenie – sekretarz przeszył Inspektora błękitnymi oczyma – Tak się składa, że osoba pracująca w Dziale Zezwoleń jest moim dobrym znajomym. Wiem, iż nie jest łatwo wyrobić sobie u niej pozytywne zdanie. Wanczy badawczo wpatrywał się w młodzieńca. Na jego szczęce wypatrzył kilka grudek jakiejś brązowej substancji. Jak na zawołanie urzędnik przejechał po niej ręką – maź okleiła mu palce. Wyprostował je tuż przed twarzą i przez chwilę bacznie się w nie wpatrywał, po czym posłał Gamusowi szeroki uśmiech. – Poszukajmy pozwolenia – powiedział raźnym głosem i zaczął grzebać w zalegających na jego biurku dokumentach, nic sobie nie robiąc z tego, że przy okazji sporą ich ilość strącał na podłogę. W końcu wyłowił jakiś jasnoczerwony arkusz, który wsunął do szuflady. – Znalazło się – oznajmił i zabębnił palcami w blat – Poczekajmy jeszcze, aż Igor wróci. Czy nie sprawił panu żadnych problemów? – Nic poważnego – odparł Wanczy. – A więc jednak coś! – zatryumfował urzędnik – Niech mi pan powie, jakiego występku dopuścił się ten potworny karzeł? – Przecież mówię, że nic poważnego – W rzeczywistości Inspektor wcale tak nie bagatelizował zachowania Igora, jednak sekretarz nie wydawał mu się osobą godną tego, aby dzielić się z nią całym zajściem. Co jak co, ale wiedział, iż w tym domu już zapewne nie spotka sojusznika. – Nic poważnego, nic poważnego – powtórzył kpiarsko młodzieniec i wycelował w Inspektora wskazujący palec – Wy wszyscy jesteście tacy sami. Banda tchórzy! A tu człowiek zasiada na urzędzie, wszystko na jego głowie, a z waszej strony żadnej pomocy. Przecież ja nie jestem głupi. Podejrzewam, ba!, jestem prawie pewny, iż ta pokraka dopuszcza się strasznych występków. Jednak nikt nic mi nie chce powiedzieć. Nie mam żadnych podstaw ku temu, aby go usunąć z pracy. Koszmar! Niech pan się zlituje! Niechże pan powie! – sekretarz poderwał się, wybiegł zza biurka i przypadł do kolan Inspektora – No niech pan powie! Jeśli to wszystko nie wyjdzie na jaw odpowiednio wcześnie, ja za to odpowiem. Jestem przecież jeszcze taki młody. Mógłbym tyle osiągnąć. Niech mi pan nie zamyka tej drogi ku świetlanej przyszłości! W oczach młodzieńca pojawiły się łzy. Przez chwilę gromadziły się pomiędzy powiekami, aby w końcu wyciec na policzki dwoma cienkimi strużkami. Wanczy poczuł się mocno zakłopotany. Chcąc jakoś rozwiązać tą krępującą sytuację, powiedział: – No dobrze...Igor zachował się trochę niestosownie. – A więc jednak! – urzędnik momentalnie poderwał się na nogi – Niech pan mówi ze szczegółami, dokładnie tak jak było! Będę protokółował! – to powiedziawszy wskoczył na swoje miejsce za biurkiem. – Nie mam za dużo do powiedzenia. Tylko tyle, że karzeł mógłby okazywać gościom więcej szacunku. Tym bardziej jeśli są to osoby o wysoki statusie – zakończył tak, jakby to nie było aluzją do niego samego. – O tak, zaiste! – ochoczo potwierdził młodzieniec, równocześnie wypełniając jakiś dokument – Nie wiem, czy pan uwierzy, ale ten zarzut pojawia się wyjątkowo często. – Możliwe. A więc jedyne, co mam Igorowi do zarzucenia, to brak dystansu – podsumował Wanczy i dodał z nutą dumy – Zresztą już sam wymierzyłem mu stosowną karę. – O! I tak trzeba! – sekretarz przerwał pisanie – Bił go pan? Pytanie to Inspektor chciał zbyć milczeniem, jednak młodzieniec po chwili je ponowił: – Trzasnął pan tą zaplutą pokrakę? W mordę? Prosto w ten zakazany pysk? W tą kufę przeklętą?! – Tak, uderzyłem go – oświadczył powściągliwie Gamus – Jednak nie był to akt przemocy, a jedynie skarcenie. Takie fizyczne pouczenie. – Naturalnie! To zrozumiałe. Tak jak karci się psiaka, gdy załatwi się nam na kolana. Szturamy go, bo przecież nie będziemy mu tłumaczyć, że źle zrobił. Inspektor pokiwał głową. – Wie pan, straszne są z tym karłem problemy – kontynuował urzędnik – Ot taki niewydarzony filozof. Pewnie pana zamęczał swoimi niestworzonymi koncepcjami. Ale niech się pan nie przejmuje, on tak zawsze. Naczytał się jakiś dziwnych dzieł, które naprzewracały mu w głowie no i teraz mędrca udaje. Zamiast posłusznie prowadzać ludzi, wdaje się w zbędne dyskusje i co najgorsze, często obraża gości. No, ale dzisiaj to już przesadził! – sekretarz uniósł książkę, którą czytał wcześniej – Podczas pańskiej nieobecności znów pogrążyłem się w lekturze "Stopnia napięciowej tolerancji w krytycznych punktach matrycy". Czytam to dzieło już po raz piąty i niech pan sobie wyobrazi, że wciąż jest dla mnie równie fascynujące i pouczające jak za pierwszym razem, gdy zapoznawałem się z nim w szkole. Wspominam o tym dlatego, że przypomnienie sobie tego arcydzieła piśmienniczego uświadomiło mi z jak wspaniałą osobistością mam do czynienia. Przecież pan jest jednym z kolosów środowiska myślicieli. Zapewne trwale zapisze się pan na kartach historii. Przewina Igora jest w tym przypadku tym większa. Jest wręcz zbrodnią! – Niespodziewanie urzędnik wysunął przed siebie trzymaną książkę – Przy okazji, czy mógłby mi pan podpisać ten egzemplarz? – Oczywiście – rzekł Inspektor i podanym mu piórem złożył podpis na wewnętrznej stronie okładki – Proszę bardzo – Książkę zwrócił z drwiącym uśmieszkiem. Chciał nawet złośliwie skomentować gust sekretarza, gdy obok rozległo się znaczące chrząknięcie. Wanczy odwrócił się i dostrzegł karła, który już powrócił. W ręku trzymał smukły wazon z granatowego kryształu. Podejrzliwie łypiąc na Gamusa i młodzieńca, zbliżył się do biurka i zsunąwszy trochę dokumentów na podłogę, postawił naczynie. – Igorze – zaczął poważnym tonem urzędnik – Oto dowiedziałem się, iż naraziłeś się pewnej osobie, która zapewne chce zachować anonimowość. Dlatego też nawet mnie nie proś o ujawnienie jej tożsamości – Tu zwrócił się do Wanczego – Nigdy pana nie zdradzę! – zadeklarował głośnym szeptem i mówił dalej do Igora – Po raz kolejny twoje niecne uczynki sprowadzają hańbę na ten dom. Niestety, na wniosek naszego szacownego gościa, musisz ponieść karę. – Jak to?! – zaprotestował Wanczy – Żadnego wniosku nie składałem! Sekretarz rozszerzył oczy, poderwał się i momentalnie znalazł tuż przy Gamusie: – Niech pan się nie wycofuje! – wyszeptał mu na ucho – Niech pan mi teraz tego nie robi! Proszę spojrzeć na tą kreaturę, na tą krzywą mordę, na te kaprawe oczka... czy pan nie widzi? To potwór! Zresztą niech się pan nie przejmuje, karzeł jest bliskim krewnym samego lorda Szełszełe. Już wiele razy próbowano wyegzekwować na nim sprawiedliwość za jego zachowanie na stanowisku, jednak zawsze jego silna pozycja sprawiała, iż niebawem tu powracał. – A więc po co to? – Może tym razem uda mi się go pozbyć...Muszę próbować! Proszę pana, to p przez tą pokrakę to całe zamieszanie! Niech pan sobie nie myśli, że to domostwo jest takie dziwne z jakiegoś innego powodu. Właśnie moja walka z Igorem jest przyczyną tego dezorientującego chaosu. – Ale czemu chce pan zrobić mnie inicjatorem tego...oskarżenia? – A jakże mógłbym to zrobić inaczej?! Jeśli te przeklęte monstrum ponownie wywinie się sprawiedliwości i tu powróci, byłbym przegrany, jeślibym wcześniej nazbyt przyczynił się do jego aresztowania. Pan zaś jest osobą z zewnątrz, panu nie mogą zaszkodzić koneksje tej krwiożerczej bestii! – Czy pan aby nie przesadza? Krwiożercza bestia? – O bynajmniej! Pan nawet nie wie, do czego jest zdolny ten degenerat! – sekretarz ukradkiem spojrzał na karła – Sza! – polecił Inspektorowi i powrócił na swoje miejsce. – A więc? – spytał pochylając się nad stertą dokumentów – Złożył pan wniosek oskarżający naszego pracownika, niejakiego karła Igora? Wanczy ciężko przełknął ślinę. – Tak. Urzędnik otworzył szufladę i wyciągnął z niej mały, złoty gwizdek, z którego wydobył przeciągły, głośny pisk. Gamus przypomniał sobie o trzymanych kwiatach. – Przepraszam, czy można? – spytał wskazując na wazon. – Ależ oczywiście – odparł urzędnik i podczas gdy Inspektor umieszczał bukiet w pojemniku, przywołał karła i wręczył mu jakiś papier. – Oto protokół – oznajmił. Igor szybko zlustrował dokument. – Nieważny, nie ma podpisu – oświadczył. – Zaraz się podpisze. Panie Gamus? – sekretarz wyczekująco spojrzał na Wanczego, który niechętnie pokiwał głową. – Już, podpisze – burknął karzeł i wykrzywił się w makabrycznej parodii uśmiechu – Nic nie podpisze! – To powiedziawszy podarł dokument na drobne kawałki. Sekretarz nie wydawał się tym zbytnio zaskoczony. Wykrzywił wargi w jakimś nieokreślonym grymasie i wyciągnął z szuflady kolejny dokument. – Znam cię na tyle dobrze, że protokół sporządziłem w dwóch kopiach – Przez chwilę mierzyli się z karłem nienawistnym wzrokiem, po czym urzędnik dodał – Oczywiście ten egzemplarz uzupełnimy o opis czynu, jakiego przed chwilą się dopuściłeś. – O ty taki, siaki i owaki! – uniósł się Igor. Twarz młodzieńca wygładziła się. Ze służalczą miną przyskoczył do oskarżonego. – Tylko nie myśl drogi przyjacielu, że ja to robię ze złośliwości. Niestety, ale wciąż jestem kontrolowany, muszę wzorowo wypełniać swe obowiązki. A ten tutaj – tu wskazał na Wanczego – zadenuncjował ciebie nie dając mi wyjścia. Domagał się protokołu, a teraz pozostaje tu kontrolując całą sytuację. Widzisz Igorze, co za świnia podła! Inspektor w oburzeniu uniósł palec i chciał już się wtrącić, jednak urzędnik dostrzegł to i uciszył go syknięciem, po czym przyskoczył do niego. – Niech pan nie zapomina, o czym panu mówiłem – wyszeptał – Zapewne nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że mój los spoczywa w pańskich rękach. W tym momencie rozległ się ciężki tupot wielu par stóp. Wanczy dostrzegł, że po schodach wbiega zwarty czworobok ubranych w lekkie paskowe zbroje żołnierzy. Dzierżone przez nich krótkie mieczyki o szerokich ostrzach podrygiwały w rytm prężnego kroku, od czasu do czasu migając krótkimi refleksami. Skórzane sandały, oplatające umięśnione łydki mocnym rzemieniem, przy każdym uderzeniu o posadzkę wydawały miękki, ale donośny odgłos. Włosy, które wystawały spod przykrywających głowy, miseczkowatych i zakończonych długimi szpicami hełmów, łagodnie spływały na wielkie naramienniki. Oddział dobiegłszy do stanowiska sekretarza, stanął jak wryty, chrzęszcząc metalowym ekwipunkiem, i odezwał się chóralnie: – Oddział przybył na wezwanie! – Oto już są – oznajmił smutnym głosem urzędnik – Igorze... Karzeł przejechał spojrzeniem po uzbrojonej grupie, po czym wlepił pełen nienawiści wzrok w Inspektora. – Łotr – syknął i znacząco wykrzywił wargi. Sekretarz przypadł do niego i załkał, mocno go ściskając: – Widzisz przyjacielu, taki świat, taki świat. Nikomu nie można ufać. Wszędzie czają się tacy degeneraci, świnie takie, jak ten uczelniany chłystek. Życie jest niesprawiedliwe, wiem. Ale nie trać nadziei, przyjacielu. Będę czynił wszystko, aby cię wyciągnąć. Igorze! – karzeł także objął urzędnika i wsunąwszy mu głową pod ramię, zakwilił niczym dziecko. Wanczy w osłupieniu obserwował jak po zdeformowanej twarzy ściekają łzy. – Och, mój jedyny przyjacielu – jęknął Igor – Czemu tak musi być? Czemu mnie to spotyka? Nie dość, że natura dała mi tak podłe kształty, ten oto gad sprowadza na mnie tragedię. Posyła mnie na śmierć, ale za co? – Ach, przyjacielu, to zwierzę, a nie człowiek! – O tak! Czym mu się naraziłem? Może drażnił go mój widok? Nie dość, że całe życie cierpię z tego powodu, to on jeszcze nienawidzi mnie za to...Ale przecież to nie moja wina! – wykrzyknął karzeł do Inspektora i widząc jego niewyraźną minę, oderwał się od urzędnika i podkasał rękawy. – Ty podła świnio, może i wyślesz mnie na szafot, ale najpierw ja ci się dobiorę do skóry – warknął i zaciśniętymi pięściami rzucił się na zaskoczonego Gamusa. Inspektor odskoczył do tyłu, a pomiędzy nich wsunęło się kilku żołnierzy. – Stop! – polecili atakującemu, lecz widząc, iż nie odnosi to skutku, wspólnie obalili go na podłogę. – Drań!!! – wydarł się Igor. Spróbował wstać, jednak któryś z otaczających go żołnierzy lekkim kopnięciem z powrotem przewrócił go na posadzkę. – Nie próbuj uciekać – odezwali się zgodnym chórem wojacy – Jesteś aresztowany. Pójdziesz z nami. Karzeł wydał z siebie przeciągły wrzask, który zmroził krew w żyłach Inspektora. – Ty podła świnio! Bezlitosny, pozbawiony serce potworze! – ryczał aresztowany wijąc się po podłodze – Ja ciebie jeszcze urządzę! Ja ci się dobiorę do skóry! Obiecuję, że jeszcze się spotkamy! Słyszysz mnie?! Słyszysz?! – Momentalnie poderwał się na nogi i roztrąciwszy żołnierzy nieco zbliżył się do Gamusa. Ten z przerażeniem obserwował jego wybałuszone oczy i nabrzmiałą wściekłością, wydającą się być jeszcze bardziej zdeformowaną, twarz. – Obiecuję!!!- ryknął jeszcze Igor, zanim wojacy go przewrócili. Zniknął gdzieś w środku czworoboku, który powoli zaczął się wycofywać. Po chwili nie pozostał żaden ślad po całym zajściu. Sekretarz westchnął i kpiarsko spojrzał na zszokowanego Gamusa. – Zadowolony? – spytał. – Jak to... zadowolony?! – Pytam, czy jest pan zadowolony ze swego postępku? – Przecież... – Inspektor wykonał kilka niezdecydowanych ruchów ręką, tak jakby miał zamiar wyjaśniać coś za pomocą gestykulacji – Przecież to pan mnie o to poprosił. Ja wcale nie chciałem. Wręcz byłem przeciwny... – Ta, gadka-szmatka – urzędnik odgarnął spływające mu na czoło jasne włosy – Najlepiej jest zwalić na kogoś. – No wie pan co! – parsknął oburzony Gamus. – A pan wie?! – ostro odparował młodzieniec – Niech pan siebie posłucha. Nędzny tchórz. Gada pan jak dziecko...ja wcale nie chciałem...to pan mnie namówił...I co?! Myśli pan, że tak można? Skazywać kogoś, a potem prawić takie banały. Kim pan jest? Niby znakomitością uczelnianą, a tu coś takiego...Co za postawa. Skazał pan go, więc niech pan nie próbuje już nic wyjaśniać. Świnia z pana, ot co! Podła świnia bez serca! Wanczy stał oniemiały. Chciał się tłumaczyć, ale jedynie burknął coś niewyraźnie. – Niech pan nie burczy – polecił sekretarz – Najlepiej to niech pan sobie już pójdzie. Nie mogę patrzeć na te przeklęte oblicze donosiciela. Pan już jest napiętnowany. Pan już ma jakąś gębę, a nie twarz. Niech pan sobie pójdzie, wszystkie mosty spalone... – Do lorda mogę...? – zapytał niepewnie Inspektor. – Do lorda, do piwnicy, na sufit, gdziekolwiek – urzędnik lekko odwrócił głowę – Precz!!! Wanczy spuściwszy wzrok zaczął powoli wspinać się po schodach. Czuł się naprawdę podle. Oto, jak się okazuje, skazał, może nawet na śmierć, niewinną istotę. Czemu zgodził się sygnować te doniesienie swoim nazwiskiem? To jakiś chwilowy impuls musiał nim pokierować, zapewne cała atmosfera tego domu, ten kołujący umysł chaos, przyczyniły się do podjęcia tak dziwnego kroku. Inspektor znał siebie wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że, nawet gdy wykonuje swoje zadania, w gruncie rzeczy kieruje się pozytywnym nastawieniem do świata. Dotychczas uważał siebie za osobę oświeconą wykształceniem, prawdziwego humanistę, którego boli krzywda innych. Jednak czy słusznie? Przecież epizod ze skazaniem Igora kładł cień na całe jego życie, tak przyszłe, jak i przeszłe. Bo przecież oto okazało się, że w ciągu wielu lat dotychczasowego egzystencji, gdy uważał się za osobę wrażliwą, był pogrążony w kłamstwie. W hipokryzji przed samym sobą. Przyszłość także nie przedstawiała najlepszych perspektyw. Wanczy był świadom, że piętno tego wydarzenia pozostanie z nim już na zawsze. To wszystko, ta przytłaczająca świadomość popełnionej zbrodni, odebrały Inspektorowi siły do dalszego marszu. Przystanął u szczytu schodów, do którego akurat dotarł i ciężko wsparł się na wieńczącej róg poręczy kuli. W tym momencie, gdzieś z góry, doszły do jego uszu jakieś odgłosy. Uniósł głowę i dostrzegł, że kilka pięter wyżej, po jednym z okalających hol balkonów, maszeruje grupa żołnierzy. Od razu zamajaczyło mu podejrzenie, iż są to konwojenci Igora. Zaiste, nie pomylił się. Spośród jednakowo odzianych, rosłych mężczyzn wysunęła się pokraczna sylwetka. Dopadła do poręczy i krzyknęła: – Lordzie Gamus! Lordzie Gamus! – Jestem tutaj!- odparł nieco zbyt cicho Inspektor, jednak karzeł musiał go usłyszeć, ponieważ krzyczał dalej: – Na śmierć mnie prowadzą, lordzie Gamus! Na śmierć! – O, niechże będę potępiony – jęknął Wanczy i zaciśniętą pięścią stuknął się w pierś. – Lordzie Gamus! – kontynuował Igor – Nie martw się! Nie frasuj się! Ja ci wybaczam! Wybaczam ci! – w tym momencie karzeł znów został wchłonięty przez prowadzącą go grupę. Przez chwilę coś się tam kotłowało, być może więzień walczył, aż nagle rozległ się potężny trzask i fragment balkonu, na którym stali żołnierze, zawalił się. Wanczy widział jak cała grupa, wraz z Igorem i drewnianymi odłamkami, z hukiem runęła na położoną piętro niżej platformę. Na chwilę powstało kłębowisko ciał, jednak żołnierze momentalnie ponownie ustawili się w czworobok i umieściwszy w jego wnętrzu aresztowanego, ruszyli prężnym marszem, aby za chwilę zniknąć w pobliskich drzwiach. Inspektor wlepił wzrok gdzieś przed siebie. Ogarnęło go straszne poczucie winy. Tak więc skazał biedaczynę karła na śmierć. On, przybysz z nikąd i w niewiadomym celu, wtargnął tu, wyciągnął go z bezpiecznego wnętrza szafki, aby, ostatecznie, wysłać go do kata. Wanczy czuł się podle, a na domiar złego przebaczenie, jakiego udzielił mu Igor, niezwykle go rozczuliło, nie wspominając o spotęgowaniu poczucia winy. Po policzkach Gamusa spłynęły łzy. – Kim ja jestem, aby...- załkał i uniósł wzrok – O, niechże się to już skończy. Niczego bardziej nie pragnę, jak wyrwać się z tego domu. Wyjdę, odejdę, nie skończę zadania... Najdziwniejsze w tym całym rozczuleniu było to, że Inspektor rzeczywiście myślał to, co mówił. Poważnie zamajaczył mu zamiar natychmiastowego wycofania się i nawet złożenia funkcji. W tym momencie czuł, że nie ma już sił do niczego, co więcej – zdawało mu się, iż tych sił nie odnajdzie w sobie już do końca życia. Zapewne byłby w stanie przetrwać wszystko, każdą próbę, każdą konfrontację, jednak świadomość, że skazał na śmierć niewinną istotę wprawiała go w czarną rozpacz. Ze względu na melancholijną naturę, począł jątrzyć pogrążające go wydarzenie. Po chwili oczami wyobraźni ujrzał Igora, w całej jego pokracznej okazałości. Karzeł wpatrywał się w Inspektora wybałuszonymi, przekrwionymi oczyma. Z jego zdeformowanej, wykrzywionej twarzy nie można było odgadnąć żadnych uczuć. -...ja przepraszam...- wyszeptał Wanczy. W tym momencie Igor chrząknął znacząco i uśmiechnął się, odsłaniając dwa wielkie, białe siekacze. – Nie ma się co przejmować. Niczym. – powiedział i zniknął. Gamus otrząsnął się w zdumieniu. Głos był nad wyraz rzeczywisty, tak jakby karzeł, jeszcze przed chwilą, rzeczywiście stał tuż przed nim. Jednak teraz nikogo tu nie było. – Nie ma się co przejmować. Niczym. – bezmyślnie powtórzył usłyszane przed chwilą słowa. Przez chwilę stał, głęboko nad czymś dumając, aż nagle podskoczył i krzyknął wesoło – Nie ma się co przejmować! Niczym! W niezwykłej radości okręcił się na pięcie, niczym wytrawny baletmistrz...i dostrzegł, że tuż za nim stoi jakaś kobieta. – O, przepraszam – bąknął zmieszany, a ona w odpowiedzi lekko się uśmiechnęła, wyrażając swe wybaczenie bez słów. Wanczy dopiero teraz dostrzegł, że była to dziewczyna, zapewne niespełna osiemnastoletnia, jednak ponad wiek dojrzała. Łagodnie pociągła twarz, brązowe oczy i pełne zmysłowości usta, doskonale obywały się bez makijażu. Delikatna, alabastrowa cera wyśmienicie wyglądała przykryta zwiewną, wykończoną koronkami, białą suknią. – Z kim mam przyjemność? – zapytała piękność, miękkim i pełnym ciepła głosem. – Lord Inspektor Wanczy Gamus – wyrecytował zagadnięty, którego całkowicie pochłonęła zjawiskowość dziewczyny. Ślizgał się wzrokiem po całej jej postaci, błogosławiąc w myślach idealnie piękną twarz, smukłą szyję, spływające na drobne ramiona, falowane włosy, okryte cienkimi rękawiczkami ręce, cudowne krągłości piersi, które kusiły w głębokim dekolcie, boskie proporcje talii i bioder...Inspektor westchnął i zapytał się w myślach, czemu kobiety noszą długie suknie? – Faminna Szełszełe – przedstawiła się dziewczyna i spojrzała prosto w oczy Wanczego, wywołując u niego natychmiastową słabość, która objawiła się dreszczami i ugięciem się nóg. – W czymś mogę panu pomóc? Gamus odruchowo skinął głową. – To znaczy...ja, ten tego – próbował wyjaśnić – Nie wiem, czy akurat pani, ale ja...chciałem się spotkać z lordem Szełszełe. – Z moim ojcem? – spytała lekko zdziwiona – Pan był umówiony? – Nie...no, nie za bardzo...to znaczy, wyrobiłem sobie pozwolenie, ale umówiony nie byłem – Inspektor, pod tajemniczym spojrzeniem okolonych długimi rzęsami oczu, miał poważne problemy ze sformułowaniem myśli. – Jak się domyślam z pańskiej funkcji, jest pan pracownikiem króla? -...króla?...nie! skądże znowu...jakiego króla...Jestem pracownikiem Uniwersytetu. Faminna zamyśliła się na chwilę. – Czy to może pan jest autorem "Niezwykle nudnej rozprawy o naturze mocy magicznej, wszelakich jej właściwościach i stąd wynikającej specyfiki formowania wzorcu na matrycy. Traktatu spisanego w 13 księgach"? -...no, tak...ja...- to pytanie całkowicie zbiło Wanczego z tropu. Absolutnie nie spodziewał się, aby ktokolwiek, oprócz elit Uniwersytetu, znał tą lekturę, swoją drogą, wedle samego autora, było to niedoceniane i najdoskonalsze z jego dzieł. Dziewczyna rozpromieniła się w uśmiechu, który sprawił, że Gamus poczuł rozchodzące się po całym ciele, gdzieś od brzucha, ciepło. – Cóż za przyjemność pana spotkać! Prawdziwy zaszczyt. To najwspanialsza książka jaką czytałam, pan zaś jest moim faworytem wśród autorów. To już pogrążyło Wanczego doszczętnie. Gdy usłyszał słowo "faworyt" padające z tych pięknych ust i tyczące się jego osoby, zdało mu się, że w jego głowie rozległ się uroczysty, wzniosły śpiew chóru. -...naprawdę...podoba się pani? – zapytał niedowierzając. Wciąż nie mógł się zdobyć na normalne formułowanie wypowiedzi, bąkał niewyraźnie, nie mogąc ukryć zmieszania. – Tak. Jest cudowna! – potwierdziła entuzjastycznie Faminna – Ale co pan tu robi, tak znaczna persona? -...ja...właśnie...- Gamus chrząknął, aby dodać sobie animuszu – Chciałem się spotkać z pani...ojcem. – Z moim ojcem? Ale po co? Cóż pan ma z nim wspólnego? – Otóż...ja...zostałem wysłany. Przez Uniwersytet. Faminna spojrzała na niego badawczo. – Czy może w końcu ktoś zdecydował się zareagować na to, co tu się dzieje? – Co tu się dzieje? – Wanczy rozejrzał się dookoła – A co się dzieje? – W końcu udało mu się opanować. – Pan nie wie? – dziewczyna zbliżyła się do niego, tak jakby chciała mu powierzyć jakąś tajemnicę – Mój ojciec to potwór – wyszeptała drżącym głosem, który do żywego wstrząsnął Inspektorem. – Jak to? – Czy nic dziwnego nie towarzyszyło pańskiemu tu przybyciu? – Było kilka dziwnych zdarzeń... – Widzi pan – Faminna błagalnie spojrzała mu w oczy – Niech pan mnie stąd wyciągnie! Gamus nie zdążył zareagować, gdy dziewczyna rzuciła się mu na szyję i zaczęła szeptać na ucho. – Och, lordzie. Co ja tu przechodzę! Niech pan wie, że to co pana zapewne spotkało, było ledwie ułamkiem szaleństw mego ojca, których ofiarą padam ja. Od śmierci matki pozostałam sama jak palec. Nikt już mnie nie broni przed jego zakusami. – Ale przecież ktoś z zewnątrz, może sam król, mógłby ci pomóc – podsunął Wanczy, w międzyczasie niepostrzeżenie obejmując Faminnę. – Ale tu jeszcze nikt nie dotarł! Pan jest pierwszym i zapewne ostatnim.- dziewczyna odchyliła się nieco i błagalnie spojrzała na Gamusa. Byli tak blisko siebie, że Inspektor poczuł na twarzy jej ciepły oddech. – Niech mi pan pomoże. Niech mnie pan wyprowadzi. – Dobrze. Oczywiście, że cię wyprowadzę – Wanczy doświadczył powrotu sił. Znów czuł się w stanie do heroicznych czynów, szczególnie jeśli miały one być przysługą oddaną pięknej niewieście. – Och, dziękuję – Faminna pocałowała go w policzek i wyswobodziła się z objęć – Zaprowadzę pana na wierzę. Tam mam przygotowaną linę, jednak sama bałam się uciekać. Nie wiem nawet, czy byłabym w stanie spuścić się z takiej wysokości. – Wieża? Okno? Lina? – wydukał Gamus, nieco zaskoczony tempem wydarzeń – Ale czemu nie normalnie, drzwiami? – Nie możemy! – pisnęła Faminna – Tam są jego słudzy! Zatrzymaliby nas, a później pana zapewne wtrąciliby do lochu, zaś mnie przywiedli do ojca... – dziewczyna zadrżała niczym brzozowy listek trącony lekkim podmuchem wiatru. Wanczy spojrzał najpierw na nią, potem na schody, którymi tu się dostał, wspomniał także odwiedzone podziemia i zdecydował: – Dobrze. Prowadź. Dziewczyna lekko drygnęła i nagle ruszyła bardzo szybkim biegiem. Wanczy mruknął: "Momencik", jednak nie widząc reakcji, wyrwał za prowadzącą, która już znikała w pobliskich drzwiach. Tam trafili na schody zdające się być idealną kopią tych, którymi Igor prowadził Inspektora do podziemi. Były równie ciasne, równie kręte, a stopnie – tak samo wyślizgane i niebezpiecznie wąskie. Jednak tym razem zdecydowanie zmieniło się tempo wędrówki, ponieważ Faminna pędziła jak szalona. Jej krokom, a raczej skokom ze stopnia na stopień, towarzyszył stukot wydawany przez niebieskie pantofelki, które co i rusz wyłaniały się spod wykończonej koronkami, fałdzistej sukni. Gamus utrzymywał narzucone przez dziewczynę tempo, całkiem możliwe, że gnany widokiem ukazujących się czasami jego oczom, okrytych białą pończoszką, nad wyraz kształtnych kostek i łydek. Jego przewodniczka przy każdym gwałtowniejszym ruchu, a wykonywała je co chwilę, powiewała falą jasnych włosów oraz delikatną materią sukni. Wanczemu zdawało się, że oto prowadzi go jakaś nimfa, która jest tak pełna wdzięku, że nawet, gdy biegnie, robi to nad wyraz tanecznie. Do tego wszystkiego dochodziła delikatna woń perfum, którą Faminna zostawiała za sobą. Zapach, będący subtelną mieszaniną aromatów wiosennych kwiatów i jakiejś, zdało się, leśnej świeżości, jako żywo przywoływał przed oczy sielski krajobraz, pośród którego delikatnie pląsała boska nimfa. Niespodziewanie dotarli do szczytu schodów. Inspektor nie miał zbytnio pojęcia, jak długo biegli, ponieważ dopiero zatrzymanie się przewodniczki wyrwało go z półhalucynacji w jaką popadł poruszając się jej śladem. Wanczy był tak zaskoczony, że nie zdołał się zatrzymać i z impetem wpadł na Faminnę. Odruchowo ją objął, a ich twarze niemalże się zetknęły. – Ja przepraszam – szepnął i już zaczął nieśmiało rozchylać wargi, aby wpić się w dziewczynę namiętnym pocałunkiem, gdy gdzieś ze schodów doszły ich, dalekie jeszcze, odgłosy pościgu. Spośród stukotu wielu par stóp nagle wyrwał się gniewny, zwierzęcy ryk: – Cóórrrrkooo! – To mój ojciec – jęknęła Faminna – Już nas ściga. Szybko, szybko, tutaj – odepchnęła od siebie Wanczego i nakierowała go na pobliskie drzwi. Inspektor, ponaglany delikatnymi dłońmi, ruszył, lecz nie zauważył wysokiego progu i potknął się o niego. Utraciwszy równowagę runął do pomieszczenia, prosto na twarz, tak boleśnie uderzając w kamienną posadzkę, że aż go na chwilę przyćmiło. Zdało mu się, iż za nim zatrzaśnięto drzwi. Jęknął i przekręcił się na plecy. Zapewne pod wpływem zmiany położenia, poczuł, że świat lekko zawirował. Otoczenie na chwilę rozmyło się w chaos kolorowych plam, aby po chwili znów powrócić do uporządkowanej formy. A formą tą była pulchna i rumiana twarz, która zajmowała prawie całą widzianą przestrzeń. Uśmiechała się wąską linią pokrytych fioletową szminką ust. – Żetta...? – bąknął półprzytomnie Gamus – O, już wrócił do nas – powiedziała twarz – Nawet mnie poznaje. Jakieś silne dłonie pomogły mu wstać. Obejrzał się i dostrzegł, że za nim stoi roześmiany Rokan Pnierapowny. – Co się dzieje? – zapytał zdezorientowany Inspektor – Gdzie córka lorda? Gdzie pościg? Jego przyjaciel wybuchł histerycznym śmiechem, po czym wlepił w niego spojrzenie rozszerzonych źrenic. – Widzę, że musiało być bardzo przyjemnie, co, Wanczyku? – zagadnął i puścił oko do Żetty, która w odpowiedzi parsknęła piskliwym, całkowicie nie pasującym do jej słusznej postury, śmiechem. – Jak to...? Co...? – Gamus próbował sformułować jakieś pytanie, które pomogłoby mu wydostać się z labiryntu niewiadomych – Wyciągnęliście mnie stamtąd? Rokan parsknął i poufale poklepał go po plecach. – Nie wyciągnęliśmy cię stamtąd, bo stamtąd istniało tylko w twojej znarkotyzowanej głowie – powiedział wesoło i widząc coraz większe osłupienie malujące się na szlachetnej twarzy Inspektora, kontynuował – Tak, mój drogi, to była wizja. Czegokolwiek przed chwilą doświadczyłeś, wiedz, że było to tylko halunem. To jest właśnie Kwazarek, kochany przyjacielu. Wanczy podszedł do ściany i ciężko się o nią wsparł. Wbił wzrok w punkt, gdzie równym kątem łączyła się z płaszczyzną podłogi i stęknął: – Halucynacje, to tylko halucynacje... – Nie przejmuj się – pocieszyła go Żetta, kładąc mu swoją miękką dłoń na ramieniu – Zaraz zacznie się nowa zabawa. Będzie wesoło. Jednak Inspektor nie odpowiedział jej. Odwrócił się do ściany plecami i zatoczył wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu, gdzie się znajdowali, szczególną uwagę zwracając na panią Pannać i Pnierapownego. Obydwoje obserwowani nie wytrzymali ciszy, która nastąpiła i wybuchli śmiechem. Rechotali przez pewien czas, aż w końcu przestali zwracać uwagę na Wanczego i całkowicie poświęcili się zabawie w berka. – To tylko halucynacje, to tylko halucynacje – mamrotał Gamus obserwując biegającą dookoła stołu, grubą kobietę w kwiecistej sukni oraz ganiającego ją starszawego mężczyznę, z przyklejonym do pomarszczonej twarzy, kretyńskim uśmiechem. Czuł, że w głowie ma pustkę. Żadnej myśli. Nic. Aż nagle w tej sterylnej nicości zamajaczyły mu kontury jakiejś postaci. Obraz coraz bardziej się wyostrzał, do momentu, gdy Wanczy dostrzegł, iż oto znów widzi Igora. Karzeł uśmiechnął się szeroko i znacząco, ukazując swoje, składające się z dwóch wielkich siekaczy, uzębienie. Wizja szybko się rozmyła i Gamus ponownie ujrzał pochłoniętych zabawą Rokana i Żettę. – Nie ma się co przejmować. Niczym. – powiedział dosyć raźnym tonem i poczuł, że robi mu się strasznie wesoło. Doświadczył także nieodpartej pokusy włączenia się w obserwowaną zabawę. Energicznie podniósł się spod ściany, podbiegł do Rokana i lekko klepnął go w policzek. – Berek! – krzyknął do zaskoczonego przyjaciela i, chichocząc jak opętany, rzucił się do ucieczki.