1485
Szczegóły |
Tytuł |
1485 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1485 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1485 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1485 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 01
Koszmar zblizal sie ku koncowi, lecz mialem wrazenie, ze trwal cala wiecznosc.
Spr�bowalem poruszyc palcami u n�g - udalo mi sie. Lezalem na szpitalnym l�zku i mialem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciaz je mialem.
Trzykrotnie zacisnalem i otworzylem powieki.
Pok�j przestal mi wirowac przed oczami.
Gdzie, u diabla, bylem?
Po chwili zacmienie zaczelo ustepowac i wr�cila mi czesciowo pamiec. Przypomnialem sobie dlugie noce, pielegniarki i igly. Za kazdym razem, kiedy zaczynalo mi sie nieco rozjasniac w glowie, ktos wchodzil i cos mi wstrzykiwal. Tak to wygladalo, dokladnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedlem juz troche do siebie, beda musieli z tym skonczyc.
Ale czy skoncza?
I naraz jak obuchem uderzyla mnie mysl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetnosci ludzkiej natury nie pozwolil mi na zbytni optymizm. Zrozumialem, ze od dluzszego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie mialem pojecia dlaczego, ale tez nie widzialem powodu, dla kt�rego miano by zaprzestac tych praktyk, jesli im za to placono. Musisz zachowac zimna krew i udawac, ze jestes nadal zamroczony - podpowiedzialo mi moje drugie, gorsze, choc zapewne i madrzejsze ja.
Tak tez uczynilem.
Kiedy w jakies dziesiec minut p�zniej zajrzala przez drzwi pielegniarka, oczywiscie wciaz slodko chrapalem. Odeszla. Przez ten czas zdazylem juz czesciowo zrekonstruowac, co zaszlo.
Uprzytomnilem sobie niejasno, ze mialem jakis wypadek. To, co bylo potem, pamietalem jak przez mgle, a tego, co bylo przedtem, nie pamietalem zupelnie. Ale przypomnialem sobie, ze najpierw przebywalem w szpitalu, a dopiero p�zniej przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie mialem pojecia.
Czulem, ze nogi mi sie juz zrosly i sa na tyle silne, ze moge spr�bowac stanac. Nie zdawalem sobie sprawy, ile czasu uplynelo od ich zlamania, ale wiedzialem, ze byly zlamane.
Usiadlem. Kosztowalo mnie to sporo wysilku, gdyz bolaly mnie wszystkie miesnie. Na dworze bylo juz ciemno i zza okna mrugalo na mnie kilka gwiazd. Odmrugnalem im i przerzucilem nogi przez krawedz l�zka.
Zakrecilo mi sie w glowie, ale tylko przez chwile; wstalem i trzymajac sie poreczy u wezglowia zrobilem ostroznie pierwszy krok.
W porzadku. Trzymalem sie na nogach.
A wiec teoretycznie moglem wyjsc stad o wlasnych silach.
Wr�cilem do l�zka, wyciagnalem sie i zaczalem rozmyslac. Cialo mialem zlane potem i trzaslem sie jak w febrze. Przed oczami migotaly mi kolorowe plamki.
Cos sie psuje w panstwie dunskim...
To byl wypadek samochodowy, uzmyslowilem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi sie otworzyly wpuszczajac troche swiatla i przez wp�lprzymkniete powieki zobaczylem pielegniarke ze strzykawka. Miala szerokie biodra, ciemne wtosy i muskularne rece. Kiedy zblizala sie do l�zka, usiadlem.
- Dobry wiecz�r - powiedzialem.
- Alez... dobry wiecz�r - odparla.
- Kiedy stad wychodze? - spytalem.
- Bede musiala zapytac lekarza.
- Swietnie, niech pani zapyta.
- Prosze podwinac rekaw.
- Nie, dziekuje.
- Musze zrobic panu zastrzyk.
- Nic podobnego. Nie potrzebuje zadnego zastrzyku.
- O tym decyduje lekarz.
- Wiec niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
- Przykro mi, ale musze sluchac polecen moich przelozonych.
- Tak samo tlumaczyl sie Eichmann i sama pani wie czym sie to dla niego skonczylo - pokrecilem wolno glowa.
- Skoro tak - oswiadczyla - bede musiala zameldowac o tym...
- Doskonale. I prosze przy okazji powiedziec, ze jutro rano sie wypisuje.
- To niemozliwe. Nie moze pan nawet chodzic... i mial pan obrazenia wewnetrzne...
- Zobaczymy - powiedzialem. - Do widzenia.
Odwr�cila sie i wyszla bez odpowiedzi.
Lezalem i rozmyslalem. Bylem chyba w jakiejs prywatnej klinice - a wiec ktos musial pokrywac rachunek. Kto? Przed oczami nie staneli mi zadni krewni. Ani przyjaciele. Kt�z wiec pozostawal? Wrogowie?
Usilowalem przywolac ich w pamieci.
Pustka.
Nie zglosil sie zaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomnialem sobie, ze auto, kt�rym jechalem, spadlo ze skaly prosto do jeziora. I to bylo wszystko, co pamietalem.
Jestem...
Wytezylem pamiec i zn�w poczulem, ze oblewa mnie pot.
Nie wiedzialem, kim jestem.
Zeby sie czyms zajac, usiadlem i odwinalem bandaze. Wygladalo na to, ze pod spodem wszystko jest w porzadku i ze postapilem slusznie. Za pomoca metalowego preta, wyjetego z wezglowia l�zka, zerwalem teraz gips z prawej nogi. Mialem nieodparte wrazenie, ze musze sie szybko stad wydostac, ze czekaja na mnie jakies nie cierpiace zwloki sprawy.
Sprawdzilem, jak spisuje sie moja prawa noga. Byla zdrowa. Zerwalem gips z lewej nogi, wstalem i podszedlem do szafy. Nie wisialo w niej zadne ubranie.
Wtem uslyszalem kroki. Wr�cilem do l�zka i przykrylem sie, zaslaniajac zerwany gips i zdarte bandaze. Drzwi ponownie sie otworzyly.
Rozblyslo swiatlo - przy scianie z reka na kontakcie stal muskularny osilek w bialym fartuchu.
- Podobno wojuje pan z pielegniarka? I co zrobimy z tym fantem? - zapytal i trudno juz bylo udawac, ze spie.
- No wlasnie - odparlem. - Co z nim zrobimy?
Zmarszczyl brwi skonsternowany, a potem oznajmil:
- Pora na zastrzyk.
- Czy jest pan lekarzem? - spytalem.
- Nie, ale otrzymalem polecenie, zeby zrobic panu zastrzyk.
- A ja sie nie zgadzam - powiedzialem - do czego mam pelne prawo. I co pan na to?
- Dostanie pan sw�j zastrzyk tak czy inaczej - oswiadczyl i podszedl z lewej strony do l�zka. Trzymal w rece strzykawke, kt�ra dotad chowal za plecami.
Wymierzylem mu paskudny cios, jakies dziesiec centymetr�w ponizej pasa, kt�ry rzucil go na kolana.
- ...! - zaklal, kiedy odzyskal glos.
- Spr�buj podejsc do mnie Jeszcze raz, kochasiu - zagrozilem - to dopiero zobaczysz.
- Juz my mamy swoje sposoby na takich pacjent�w - wysapal.
Zrozumialem, ze najwyzszy czas dzialac.
- Gdzie moje ubranie? - spytalem.
- ...! - powt�rzyl.
- Wobec tego bede musial wziac panskie. Prosze mi je dac.
Trzecia wiazanka juz mnie znudzila, zarzucilem mu wiec koldre na glowe i stuknalem go metalowym pretem.
Nie minely dwie minuty, a bylem od st�p do gl�w w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydlistwo.
Wepchnalem osilka do szafy i wyjrzalem przez okno. Zobaczylem ksiezyc w nowiu wiszacy nad rzedem topoli. Trawa byla srebrzysta i polyskujaca. Noc przekomarzala sie niemrawo ze switem. Nie dostrzeglem niczego, co by mi pomoglo zlokalizowac to miejsce. Stalem na drugim pietrze jakiegos budynku, a kwadratowa plama swiatla w dole na lewo wskazywala, ze na parterze ktos pelni dyzur.
Wyszedlem z pokoju i rozejrzalem sie po korytarzu. Na lewo konczyl sie sciana z oknem i mial jeszcze czworo drzwi, po parze z kazdej strony. Zapewne prowadzily do podobnych pokoi jak m�j. Podszedlem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc - nic nowego. Odwr�cilem sie i skierowalem w druga strone.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod zadnych smugi swiatla, a jedyny odglos to moje kroki w za duzych, pozyczonych butach.
Zegarek osilka wskazywal piata czterdziesci cztery. Za paskiem, pod bialym kitlem sanitariusza, mialem metalowy pret, kt�ry przy kazdym ruchu ocieral mi sie o biodro. Z sufitu co jakies piec metr�w padalo blade, czterdziestowatowe swiatlo zar�wki.
Schody skrecaly w prawo w d�l, byly puste i wylozone chodnikiem. Pierwsze pietro wygladalo tak samo jak drugie: rzedy pokoi, nic wiecej; schodzilem wiec dalej. Kiedy znalazlem sie na parterze, skierowalem sie w prawo szukajac drzwi, spod kt�rych saczylo sie swiatlo.
Znalazlem je tuz przy koncu korytarza i nie zadalem sobie trudu, zeby zapukac.
Za wielkim lsniacym biurkiem siedzial facet w jaskrawym plaszczu kapielowym przegladajac jakas kartoteke. Spojrzal na mnie ze zloscia i usta juz zlozyly mu sie do krzyku, kt�ry jednak uwiazl mu w gardle, moze z powodu mojej groznej miny. Wstal szybko zza biurka.
Zamknalem drzwi za soba, podszedlem i powiedzialem;
- Dzien dobry. Narobil pan sobie klopot�w.
Najwyrazniej klopoty zawsze budza ciekawosc, bo juz po trzech sekundach, jakie zajelo mi przejscie przez pok�j, padly slowa:
- Co to znaczy?
- To znaczy - wyjasnilem - ze czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i naduzywanie narkotyk�w. Jesli o mnie chodzi, to juz cierpie na gl�d narkotyczny i moge zrobic cos nieobliczalnego...
Stal i patrzyl na mnie.
- Prosze stad wyjsc - zazadal.
Zobaczylem na biurku paczke papieros�w. Poczestowalem sie i powiedzialem:
- Niech pan siada i zamknie buzie. Mamy pare spraw do om�wienia.
Usiadl, ale buzi nie zamknal.
- Przekroczyl pan caly szereg przepis�w - stwierdzil.
- Wobec tego sad rozstrzygnie, po czyjej stronie lezy wina - zareplikowalem. - Prosze oddac mi ubranie i wszystkie rzeczy.
- W panskim stanie zdrowia nie moze pan...
- Nikt pana nie pytal o zdanie. Albo sie pan pospieszy, albo bedzie pan odpowiadal przed sadem.
Siegnal do dzwonka na biurku, ale trzepnalem go w reke.
- Trzeba to bylo zrobic, kiedy wszedlem. Teraz jest juz za p�zno. Poprosze ubranie - powt�rzylem.
- Panie Corey, panskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
- Nie ja wybieralem sobie te klinike i z pewnoscia mam prawo w kazdej chwili zrezygnowac z waszych uslug. Teraz wlasnie ta chwila nadeszla.
- Alez panska forma w zadnym razie nie pozwala mi pana wypisac. Nie moge do tego dopuscic. Musze wezwac kogos, zeby odtransportowal pana do pokoju i polozyl do l�zka.
- Niech pan tylko spr�buje - powiedzialem - a przekona sie pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytan: kto mnie tu umiescil i kto za mnie placi?
- Jak pan sobie zyczy - westchnal, a jego rzadkie, rudawe wasy opadly jeszcze nizej. Otworzyl szuflade i siegnal do niej, ale ja mialem sie na bacznosci. Wytracilem mu rewolwer z reki, zanim zdazyl go odbezpieczyc - byl to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. Sam odbezpieczylem zamek, wycelowalem w niego i powiedzialem:
- Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyrazniej uwaza mnie pan za kogos niebezpiecznego. Byc moze ma pan racje.
Usmiechnal sie niewyraznie i zapalil papierosa, co bylo bledem, jesli chcial mi udowodnic, ze zachowal zimna krew. Rece mu sie trzesly.
- Niech bedzie, Corey - powiedzial. - Skoro ma to pana uszczesliwic: umiescila tu pana panska siostra.
? - pomyslalem.
- Kt�ra siostra? - spytalem.
- Evelyn - odparl.
Nic mi to nie m�wilo.
- Alez to nonsens - zaprotestowalem. - Nie widzialem jej od lat. Nie wiedziala nawet, gdzie jestem.
Wzruszyl ramionami.
- Niemniej...
- Gdzie ona teraz mieszka? Chcialbym ja odwiedzic - powiedzialem.
- Nie mam jej adresu pod reka.
- To niech go pan wyszuka.
Wstal, podszedl do kartoteki, otworzyl ja, przejrzal, wyciagnal karte.
Przeczytalem ja uwaznie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres r�wniez byl mi nie znany, ale wbilem go sobie do glowy. Jak wynikalo z karty, mialem na imie Carl. Swietnie. Coraz wiecej danych.
Wsadzilem rewolwer za pasek obok preta, oczywiscie uprzednio go zabezpieczywszy.
- No dobra - powiedzialem. - A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zaplacic?
- Panskie ubranie zostalo zniszczone podczas wypadku - odparl - i nie ulega najmniejszej watpliwosci, ze mial pan zlamane obie nogi, lewa nawet w dw�ch miejscach. Prawde m�wiac nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o wlasnych silach. Minely zaledwie dwa tygodnie...
- Zawsze szybko wracalem do zdrowia - wyjasnilem. - Przejdzmy teraz do kwestii pieniedzy...
- Jakich pieniedzy?
- W ramach ugody, dzieki kt�rej nie zaskarze pana do sadu za niezgodne z etyka lekarska praktyki i te inne sprawy.
- Niech pan nie bedzie smieszny.
- Kto tu jest smieszny? Zgodze sie na tysiac, w got�wce, do reki.
- Nie ma nawet o czym m�wic.
- Niech sie pan lepiej zastanowi, czy to sie panu oplaci, niech pan pomysli o szumie, jaki sie podniesie wok�l kliniki, jesli nadam sprawie rozglos jeszcze przed procesem. Z cala pewnoscia skontaktuje sie ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasa, z...
- To szantaz - powiedzial. - Nie zamierzam sie przed tym ugiac.
- Bedzie pan musial zaplacic teraz albo potem, po procesie - ciagnalem. - Mnie jest wszystko jedno. Ale teraz bedzie taniej.
Wiedzialem, ze jesli zmieknie, to znaczy, iz moje podejrzenia byly sluszne.
Patrzyl na mnie ponuro, sam nie wiem jak dlugo. W koncu powiedzial:
- Nie mam przy sobie tysiaca dolar�w.
- To niech pan wymieni jakas rozsadna sume.
Zn�w zamilkl, a potem rzekl:
- To zlodziejstwo.
- Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No wiec, ile pan proponuje?
- Mam w sejfie jakies piecset dolar�w.
- Niech bedzie.
Po zbadaniu zawartosci malego sejfu w scianie oznajmil, ze znalazl tylko czterysta trzydziesci dolar�w, a ja nie zamierzalem zostawiac tam odcisk�w palc�w tylko po to, zeby sprawdzic, czy m�wi prawde. Przyjalem wiec te sume i wepchnalem banknoty do kieszeni.
- Gdzie jest najblizsze przedsiebiorstwo taks�wkowe obslugujace te okolice?
Podal mi nazwe, wyszukalem ja w ksiazce telefonicznej i przekonalem sie, ze jestem w stanie Nowy Jork. Kazalem mu wezwac taks�wke, bo nie znalem nazwy kliniki, a nie chcialem sie zdradzac przed nim z lukami w pamieci. Ostatecznie jeden z bandazy, kt�re zdjalem, byl okrecony wok�l mojej glowy.
Kiedy zamawial taks�wke, uslyszalem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasilem papierosa, wyjalem nastepnego i ulzylem moim nogom o jakies sto kilogram�w, siadajac w brazowym fotelu przy p�lce z ksiazkami.
- Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi - powiedzialem.
Nie odezwal sie juz ani slowem.
Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 02
Bylo okolo �smej rano, kiedy taks�wkarz wysadzil mnie na pierwszym lepszym rogu najblizszego miasta. Zaplacilem mu i przez jakies dwadziescia minut walesalem sie bez celu. W koncu wszedlem do restauracji, usiadlem przy stoliku i zam�wilem sok pomaranczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filizanki kawy. Boczek byl za tlusty.
Poswiecilem na sniadanie dobra godzine, a potem poszedlem na poszukiwanie sklepu z odzieza i poczekalem do dziewiatej trzydziesci, az go otworza.
Kupilem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bielizne i pare wygodnych but�w. A takze chusteczke do nosa, portfel i grzebien.
Nastepnie znalazlem dworzec autobusowy i wsiadlem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie pr�bowal mnie zatrzymac. Nikt mnie nie sledzil.
Podczas drogi obserwowalem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowalem w myslach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.
Zostalem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moja siostre Evelyn Flaumel. Stalo sie to na skutek wypadku samochodowego, kt�ry wydarzyl sie jakies pietnascie dni temu i w kt�rym polamalem sobie obie nogi, obecnie juz zrosniete. Nie pamietalem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, zeby utrzymywac mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli sie konsekwencji prawnych, kiedy zagrozilem im sadem. Dobrze. Ktos z jakichs przyczyn sie mnie boi. Rozegram te gre do konca i zobaczymy, co z tego wymknie.
Zmusilem sie, zeby wr�cic pamiecia do wypadku samochodowego i rozpamietywalem to az do b�lu. To nie byl wypadek. Odnioslem takie nieodparte wrazenie, choc nie wiedzialem dlaczego. Ale dowiem sie, jak bylo naprawde, i ktos mi zaplaci. Ktos mi drogo zaplaci. Gniew, straszny gniew chwycil mnie za gardlo. Kazdy, kto podni�sl na mnie reke, kto pr�bowal zrobic mi krzywde, czynil to na wlasne ryzyko i teraz otrzyma stosowna zaplate; kimkolwiek by byl. Ogarnela mnie zadza mordu, zadza unicestwienia przeciwnika i czulem, ze zdarza sie to nie po raz pierwszy i ze ulegalem juz tej zadzy w przeszlosci. I to nieraz.
Patrzylem przez okno na opadajace liscie.
Po przyjezdzie do metropolii przede wszystkim poszedlem do fryzjera ogolic sie i ostrzyc, a potem zmienilem w toalecie koszule i podkoszulek, bo nie cierpie drapiacych resztek wlos�w na plecach. Automat kaliber 32, nalezacy do bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywal w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktos z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiloby dobry pretekst. Mimo to postanowilem go nie wyrzucac. Najpierw musieliby mnie znalezc i miec ku temu pow�d. Zjadlem szybki lunch, przez godzine jezdzilem po miescie metrem i autobusami, a potem wzialem taks�wke i kazalem sie zawiezc do Westchester, pod adres Evelyn, mojej domniemanej siostry, kt�rej widok, jak sie ludzilem, wplynie ozywczo na moja pamiec.
Jeszcze zanim dojechalem, przemyslalem cala taktyke, jaka zamierzalem obrac.
Totez kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichs trzydziestu sekundach otworzyly sie drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedzialem, co powiedziec. Przemyslalem to idac dlugim, kretym, wysypanym bialym zwirem podjazdem, miedzy ciemnymi debami i jasnymi klonami; liscie szelescily mi pod stopami, a wiatr chlodzil swiezo podgolony kark pod podniesionym kolnierzem marynarki. Zapach mojego plynu do wlos�w mieszal sie z duszaca wonia bluszczu, kt�ry oplatal sciany tego szarego ceglanego domostwa. Nie bylo tu nic znajomego. Mialem wrazenie, ze jestem tu po raz pierwszy.
Zapukalem i w srodku rozleglo sie echo.
Wpakowalem rece do kieszeni i czekalem.
Kiedy drzwi sie otworzyly, usmiechnalem sie i skinalem glowa obsypanej pieprzykami pokoj�wce o sniadej cerze i portorykanskim akcencie.
- Tak? - spytala.
- Chcialbym sie widziec z pania Evelyn Flaumel.
- Kogo mam zaanonsowac?
- Jej brata. Carla.
- Och, prosze wejsc - powiedziala.
Hall, do kt�rego wszedlem, mial mozaikowa podloge z malenkich lososiowo-turkusowych plytek i mahoniowe sciany, a na lewo stala dluga, wielka donica, pelna zielonych lisciastych roslin. Z g�ry szklano-emaliowany szescian rzucal z�lte swiatlo.
Dziewczyna odeszla, a ja rozgladalem sie za czyms znajomym.
Nic.
Czekalem wiec.
W koncu pokoj�wka wr�cila, usmiechnela sie, dygnela i powiedziala:
Prosze za mna. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedlem za nia trzy stopnie w g�re, a potem korytarzem obok dwojga zamknietych drzwi. Trzecie na lewo byly otwarte i te wlasnie pokoj�wka mi wskazala. Wszedlem i zatrzymalem sie na progu.
Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, byla pelna ksiazek. Wisialy w niej takze trzy obrazy, dwa przedstawiajace sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podlodze lezal gruby zielony dywan. Obok duzego biurka stal wielki globus zwr�cony do mnie Afryka, a z tylu ciagnelo sie na cala sciane okno, osiem wielkich tafli szkla. Ale nie dlatego zatrzymalem sie w progu.
Kobieta za biurkiem byla ubrana w turkusowa suknie z szeroka kreza i dekoltem w szpic, miala fryzure z dluga grzywka i wlosy koloru posredniego miedzy barwa oblok�w o zachodzie slonca a drgajacym plomieniem swiecy w ciemnym pokoju. Jej oczy - co jakims cudem wiedzialem - skryte za okularami, kt�rych chyba nie potrzebowala, byly blekitne jak jezioro Erie o trzeciej po poludniu w bezchmurny, letni dzien; a kolor jej powsciagliwego usmiechu pasowal do wlos�w. Ale nie to sprawilo, ze stanalem w progu jak wryty.
Skads ja znalem, ale nie wiedzialem skad.
Podszedlem, przykleiwszy do twarzy usmiech.
- Jak sie masz - powiedzialem.
- Siadaj, prosze - wskazala mi przepastny, pomaranczowy fotel z rodzaju tych, w jakie czlowiek z luboscia sie zaglebia.
Usiadlem, a ona uwaznie mi sie przyjrzala.
- Ciesze sie, ze zn�w jestes na chodzie - powiedziala.
- Ja tez - odparlem. - A co u ciebie?
- Wszystko dobrze, dziekuje. Musze przyznac, ze nie spodziewalam sie twojej wizyty.
- Wiem - zablefowalem - ale przyszedlem podziekowac ci za twoja siostrzana pomoc i opieke. - Nadalem temu lekko ironiczny ton, zeby zobaczyc jej reakcje.
W tym momecie do pokoju wszedl ogromny pies - wilczarz irlandzki - i polozyl sie przed biurkiem. Tuz za nim wsunal sie drugi okaz i wolno okrazyl dwa razy globus.
- No c�z - odparla z r�wna ironia - przynajmniej tyle moglam dla ciebie zrobic. Powinienes jezdzic ostrozniej.
- Na przyszlosc bede bardziej uwazal, przyrzekam. - Nie wiedzialem, jaka gra sie tu toczy, ale poniewaz ona nie wiedziala, ze ja nie wiem, postanowilem wyciagnac z niej jak najwiecej informacji. - Pomyslalem sobie, ze bedziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, wiec przyjechalem sie pokazac.
- Tak, oczywiscie - odpowiedziala. - Czy jadles cos?
- Lunch kilka godzin temu.
Zadzwonila na pokoj�wke i kazala podac posilek.
- Podejrzewalam, ze sam zechcesz wyniesc sie z Greenwood, jak tylko poczujesz sie na silach - oznajmila. - Ale nie przypuszczalam, ze nastapi to tak szybko i ze sie tutaj zjawisz.
- Wiem - odparlem. - I dlatego tu jestem.
Poczestowala mnie papierosem, podalem jej ogien i sam zapalilem.
- Zawsze byles nieobliczalny - oswiadczyla w koncu. - I chociaz w przeszlosci czesto ci to pomagalo, w tej chwili bym na to nie liczyla.
- Co masz na mysli? - spytalem.
- Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego wlasnie pr�bujesz, przychodzac tu sobie jakby nigdy nic. Zawsze podziwialam twoja odwage, Corwin, ale nie badz glupcem. Znasz sytuacje.
Corwin? Trzeba zanotowac to w pamieci pod "Corey".
- Niekoniecznie - odparlem. - Nie zapominaj, ze ostatnio dluzszy czas przespalem.
- Chcesz przez to powiedziec, ze sie z nikim nie kontaktowales?
- Nie mialem okazji, odkad odzyskalem przytomnosc.
Przechylila glowe na ramie i zmierzyla mnie swoimi cudownymi oczami.
- Niezbyt to roztropne - powiedziala - ale mozliwe. Calkiem mozliwe. Zwlaszcza jesli chodzi o ciebie. Zal�zmy, ze m�wisz prawde. W takim razie postapiles madrze i bezpiecznie. Niech no pomysle.
Zaciagnalem sie papierosem z nadzieja, ze powie cos jeszcze, Ale milczala, wobec tego postanowilem wykorzystac punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumialej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem.
Sam fakt, ze tu przyszedlem, cos znaczy - powiedzialem.
- Tak - odparla - wiem. Ale poniewaz jestes sprytny, moze to znaczyc niejedno. Poczekamy i zobaczymy.
Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono steki i dzban piwa, zostalem wiec na chwile zwolniony od czynienia og�lnikowych i metnych uwag, kt�re ona mogla interpretowac jako subtelne lub wieloznaczne. Stek byl doskonaly, krwisty w srodku i soczysty; z przyjemnoscia zaglebilem tez zeby w swiezym, chrupiacym chlebie i pociagnalem lyk piwa, zaspokajajac gl�d i pragnienie. Evelyn smiala sie, obserwujac mnie i dziubiac widelcem w talerzu.
- Lubie patrzec, jak umiesz cieszyc sie zyciem - powiedziala. - I dlatego wolalabym, zebys nie musial sie z nim rozstawac.
- Ja tez - przyznalem z pelnymi ustami.
Jadlem i przygladalem sie jej. Zobaczylem ja naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, tanc�w, glos�w... Ja bylem w srebrno-czarnym stroju i... Obraz sie rozplynal. Ale wiedzialem, ze wspomnienie bylo prawdziwe i klalem w duchu, ze trwalo tak kr�tko. Co ona wtedy do mnie m�wila, kiedy stala w swojej szmaragdowej sukni przede mna ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyka, tancami i szmerem glos�w w tle?
Dolalem piwa i zdecydowalem sie zapuscic sonde.
- Pamietam pewna noc - powiedzialem - kiedy bylas w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie to byly szczesliwe chwile... i ta muzyka...
Na jej twarzy pojawil sie cien melancholii, a rysy zlagodnialy.
- Tak... - powiedziala. - To byly czasy, prawda...? Rzeczywiscie z nikim sie nie kontaktowales?
- Slowo honoru - przysiaglem, nie bardzo wiedzac, o co chodzi.
- Sprawy przybraly jeszcze gorszy obr�t - m�wila - a Cienie kryja okropnosci, o jakich sie nam nawet nie snilo...
- I...? - pytalem dalej.
- On nadal ma klopoty - skonczyla.
- Och!
- Tak - dodala - i bedzie chcial wiedziec, gdzie stoisz.
- Tutaj - odparlem.
- To znaczy...?
- Na razie - dopowiedzialem, moze zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyly sie troche za bardzo - dop�ki nie poznam caloksztaltu sprawy. - Cokolwiek to mialo znaczyc.
- Och!
Skonczylismy nasze steki i piwo, a kosci rzucilismy psom. Przy kawie poczulem przyplyw braterskich uczuc, ale je zdusilem.
- A co z reszta? - spytalem, starajac sie, by brzmialo to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszylem sie, ze spyta, co mam na mysli, ale ona wyciagnela sie wygodniej w fotelu, wlepila wzrok w sufit i powiedziala:
- Jak zwykle, od nikogo nie slychac nic nowego. Moze ty postapiles najrozsadniej. Mnie sie to w kazdym razie podoba. Ale jak mozna zapomniec... czasy swietnosci?
Spuscilem oczy, bo nie bylem pewien, co powinny wyrazac.
- Nie mozna - powiedzialem. - Nigdy nie mozna.
Nastapila dluga, niezreczna cisza, kt�ra przerwala pytaniem;
- Czy mnie nienawidzisz?
- Oczywiscie, ze nie - odparlem. - Jak m�glbym cie nienawidzic... zwazywszy na okolicznosci?
Chyba ja to ucieszylo, bo pokazala w usmiechu piekne biale zeby.
- To dobrze, dziekuje ci - rzekla. - Cokolwiek by m�wic, jestes dzentelmenem.
Sklonilem sie z emfaza.
- Zawr�cisz mi w glowie.
- Watpie - powiedziala. - Zwazywszy na okolicznosci...
Zrobilo mi sie nieswojo.
Wciaz palil mnie gniew i ciekaw bylem, czy ona wie, kto na ten gniew zasluzyl. Mialem wrazenie, ze tak. Poczulem nieodparte pragnienie, aby ja o to zapytac wprost, ale sie powstrzymalem.
- No wiec, co proponujesz? - zagadnela w koncu.
Przyparty w len spos�b do muru odrzeklem:
- Oczywiscie, nie ufasz mi...
- Jak moglibysmy ci ufac?
Postanowilem zapamietac to "my".
- C�z, na razie jestem got�w oddac sie w twoje rece. Z checia pozostane u ciebie, co pozwoli ci miec mnie na oku.
- A potem?
- Potem? Zobaczymy.
- Sprytnie - powiedziala. - Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezrecznej sytuacji. (Zaproponowalem to tylko dlatego, ze nie mialem gdzie sie podziac, a reszta wymuszonych szantazem pieniedzy nie na dlugo by mi starczyla). Naturalnie, mozesz zostac. Ale ostrzegam cie - tu pokazala wisiorek na lancuszku, kt�ry nosila na szyi - to jest ultradzwiekowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen maja czterech braci, a cala sz�stka swietnie radzi sobie z niepozadanymi osobnikami i reaguje na m�j gwizdek. Nie pr�buj wiec myszkowac tam, gdzie cie nie prosza. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wsk�rasz. To dzieki tej wlasnie rasie w Irlandii nie ma juz wilk�w, wiesz.
- Wiem - przyznalem i uzmyslowilem sobie, ze to prawda.
- Tak - ciagnela. - Erykowi sie to spodoba, ze jestes moim gosciem. To powinno go sklonic do zostawienia cie w spokoju, a przeciez o to ci wlasnie chodzi, n'est-ce pas?
- Oui - przyznalem.
Eryk! To imie cos mi m�wilo! Znalem jakiegos Eryka i byla to bardzo wazna znajomosc. Ten Eryk, kt�rego znalem, nadal najwyrazniej kreci sie gdzies w poblizu, i to tez bylo wazne.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, ze go nienawidzilem. Nienawidzilem go tak bardzo, ze m�glbym go zabic. I niewykluczone, ze pr�bowalem.
Uswiadomilem tez sobie, ze laczy nas pewna wiez.
Rodzinna?
Tak, wlasnie tak. Zaden z nas nie byl tym zachwycony, ze jestesmy... bracmi! Tak, teraz sobie przypomnialem: potezny, wladczy Eryk o kretej, lsniacej brodzie i oczach - dokladnie takich samych jak oczy Evelyn!
Zalala mnie nowa fala wspomnien, zaszumialo mi w skroniach, poczulem cieplo rozlewajace sie na karku.
Zachowalem jednak kamienna twarz i jakby nigdy nic zaciagnalem sie papierosem popijajac piwo, choc jednoczesnie uzmyslowilem sobie, ze Evelyn jest rzeczywiscie moja siostra! Tylko ze nie nazywa sie Evelyn. Nie moglem sobie przypomniec, jak sie naprawde nazywa, ale nie Evelyn. Postanowilem byc ostrozny i nie zwracac sie do niej po imieniu, dop�ki sobie nie przypomne.
A kim ja jestem? I co sie wlasciwie wok�l mnie dzieje?
Nagle poczulem, ze Eryk musial miec cos wsp�lnego z moim wypadkiem. Mial to byc wypadek smiertelny, ale udalo mi sie przezyc. I to on byl sprawca? Tak - podpowiedzialo mi przeczucie. To musiala byl sprawka Eryka. A Evelyn z nim wsp�lpracowala, oplacajac szpital, zeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to niz smierc, ale...
R�wnoczesnie zdalem sobie sprawe, ze przychodzac do Evelyn oddalem sie niejako w rece Eryka i jesli tu zostane, bede jego wiezniem, wystawionym na kolejny atak.
Niemniej ona twierdzila, ze jako jej gosc moge liczyc na spok�j z jego strony. Nalezalo sie nad tym zastanowic. Nie wolno mi o niczym decydowac pochopnie, musze miec sie nieustannie na bacznosci. Moze byloby lepiej, gdybym stad odszedl i poczekal, az stopniowo wr�ci mi pamiec.
Ale zzerala mnie jakas straszna, goraczkowa niecierpliwosc. Musialem jak najszybciej poznac cala prawde i zaczac odpowiednio dzialac. Popychal mnie do tego nieodparty przymus wewnetrzny. Jesli nawet za odzyskanie pamieci przyjdzie mi poniesc koszty ryzyka i niebezpieczenstwa, to trudno. Zostane.
- Pamietam tez... - m�wila Evelyn i uprzytomnilem sobie, ze opowiada cos od dluzszej chwili, a ja nie slucham. Moze przyczyna byl refleksyjny ton jej sl�w, nie wymagajacy odpowiedzi, moze m�j wlasny natlok mysli. - Pamietam, jak kiedys zwyciezyles Juliana w jego ulubionej grze; a on zaklal i rzucil w ciebie kielichem pelnym wina. Wtedy ty chwyciles z wsciekloscia swoje trofeum i zamierzyles sie, a on sie przestraszyl, ze posunal sie za daleko. Ale ty sie nagle rozesmiales i przepiles do niego. Bylo mi przykro, ze ty, zawsze taki chlodny i opanowany, wpadles w taki gniew, a w Julianie wzbudziles tego dnia zawisc. Pamietasz? Wydaje mi sie, ze od tej pory pod wieloma wzgledami usiluje cie nasladowac. Ale ja nadal go nienawidze i mam nadzieje, ze go wkr�tce diabli wezma... Cos czuje, ze tak bedzie...
Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakas gra, kl�tnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej krwi. Bylo w tym cos znajomego, lecz nie, nie moglem sobie przypomniec, o co wlasciwie chodzilo.
- A Caine, jego to dopiero wystrychnales na dudka! Wciaz cie nienawidzi, wiesz...
Zrozumialem, ze nie jestem osoba szczeg�lnie lubiana. Ale to uczucie w dziwny spos�b sprawialo mi przyjemnosc.
A imie Caine takze zabrzmialo swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te imiona dudnily mi w uszach i rozsadzaly czaszke.
- To bylo tak dawno temu - powiedzialem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawda.
- Corwin, nie bawmy sie w ciuciubabke. Chcesz czegos wiecej niz bezpiecznego kata, wiem o tym. I jestes wciaz dosc silny, zeby zdobyc cos dla siebie, jesli odpowiednio to rozegrasz. Nie mam pojecia, co knujesz, ale moze moglibysmy dojsc do porozumienia z Erykiem. - Teraz sl�wko "my" przeszlo najwyrazniej na nasza strone. Musiala uznac, ze jestem cos wart w tej grze, o cokolwiek sie ona toczy. Zobaczyla szanse osiagniecia wlasnych korzysci. Usmiechnalem sie kacikiem ust. - Czy dlatego tu przyszedles? - ciagnela. - Masz jakas propozycje dla Eryka i szukasz kogos, kto m�glby posluzyc jako posrednik?
- Moze... - powiedzialem. - Ale musze sie najpierw zastanowic. Ledwo wr�cilem do zdrowia i mam sporo spraw do przemyslenia. Jednak na wszelki wypadek wolalem ulokowac sie w miejscu, z kt�rego m�glbym szybko dzialac, gdybym doszedl do wniosku, ze w moim interesie jest zawrzec pakt z Erykiem.
- Uwazaj - powiedziala. - Wiesz, ze powt�rze kazde twoje slowo.
- Oczywiscie - przytaknalem, wcale o tym nie wiedzac i szukajac szybkiego wyjscia z sytuacji - chyba ze w twoim interesie bedzie wsp�lpracowac ze mna.
Sciagnela brwi, miedzy kt�rymi pokazaly sie leciutkie zmarszczki.
- Nie bardzo wiem, co mi proponujesz.
- Jeszcze nic. Jestem tylko z toba calkiem szczery i m�wie ci, ze na razie sam nie wiem, co dalej. Nie mam pewnosci, czy chce dochodzic do porozumienia z Erykiem. - W koncu... - specjalnie zawiesilem glos, bo czulem, ze powinienem cos zaproponowac, a nie wiedzialem co.
- Masz inna propozycje? - zerwala sie nagle na r�wne nogi, chwytajac za gwizdek. - Bleys! Oczywiscie!
- Siadaj - powiedzialem - i nie badz smieszna. Czy oddalbym sie tak chetnie i bez namyslu w twoje rece, zeby zostac rzuconym na pozarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do glowy Bleys?
Odprezyla sie, a nawet jakby troche skulila, a potem usiadla.
- Moze i nie - przyznala w koncu. - Ale wiem, ze lubisz stawiac wszystko na jedna karte, i wiem tez, ze jestes podstepny. Jesli przyszedles tu z zamiarem pozbycia sie przeciwnika, to szkoda fatygi. Nie jestem taka zn�w wazna. Powinienes juz tyle wiedziec. Poza tym zawsze myslalam, ze mnie lubisz.
- Lubilem cie i lubie - zapewnilem ja - wiec nie masz sie czego obawiac. Ciekawe, ze wspomnialas akurat to imie.
Zeby tylko polknela przynete! Tylu rzeczy musialem sie dowiedziec!
- Dlaczego? Czyzby rzeczywiscie skontaktowal sie z toba?
- Wolalbym o tym nie m�wic - odparlem majac nadzieje, ze da mi to jakas przewage i teraz, znajac juz plec owego Bleysa, dorzucilem: - Nawet gdyby tak bylo, odpowiedzialbym mu to samo, co Erykowi: "Musze to przemyslec".
- Bleys - powt�rzyla, a ja dodalem w myslach; Bleys, lubie cie. Nie pamietam dlaczego i moze nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale cie lubie. Tyle wiem.
Siedzielismy przez chwile w milczeniu i poczulem, ze ogarnia mnie zmeczenie, ale nie chcialem tego po sobie pokazac. Powinienem byc silny. Wiedzialem, ze musze byc silny. Usmiechnalem sie wiec i powiedzialem:
- Ladna masz biblioteke.
A ona odparla:
- Dziekuje.
- Bleys - powt�rzyla zn�w po chwili. - Naprawde uwazasz, ze ma szanse?
Wzruszylem ramionami.
- Kto to moze wiedziec? Na pewno nie ja. Moze ma, a moze nie.
Oczy jej sie rozszerzyly, spojrzala na mnie z otwartymi ustami.
- Chyba nie zamierzasz... nie zamierzasz sam spr�bowac?
Rozesmialem sie, gl�wnie po to, zeby ja uspokoic.
- Nie badz niemadra. Ja? - Ale wiedzialem, ze m�wiac to, poruszyla we mnie jakas strune, jakies gleboko ukryte pragnienie, kt�re odpowiedzialo poteznym: "Czemu nie?"
I naraz ogarnal mnie wielki strach.
Ona w kazdym razie wygladala na uspokojona moim odzegnaniem sie od tego, od czego sie odzegnalem. Usmiechnela sie i ruchem glowy wskazala wbudowany w sciane barek na lewo ode mnie.
- Napilabym sie troche Irish Mist - powiedziala.
- Ja tez, skoro juz o tym mowa - przyznalem, podnioslem sie i nalalem nam po kieliszku.
- Wiesz - powiedzialem, usadowiwszy sie zn�w wygodnie w fotelu - przyjemnie jest tak pobyc zn�w razem, nawet jesli to tylko na kr�tko. Od razu nasuwa sie tyle wspomnien.
Odpowiedziala usmiechem, z kt�rym jej bylo bardzo do twarzy.
- Masz racje - przyznala, pociagajac lyczek. - Czuje sie przy tobie niemal jak w Amberze - a ja omal nie wypuscilem kieliszka z reki, Amber! To slowo uderzylo we mnie jak grom!
W tym momencie ona zaczela plakac, podszedlem wiec i objalem ja pocieszajaco ramieniem.
- Nie placz, siostrzyczko, prosze cie, nie placz. Sprawiasz mi b�l. - Amber! Cos sie w tym krylo, cos porywajacego i poteznego, - Jeszcze zn�w nadejda dobre czasy - dodalem pocieszajaco.
- Czy naprawde w to wierzysz? - spytala.
- Tak - potwierdzilem z moca. - Wierze!
- Jestes szalony - powiedziala. - Moze wlasnie dlatego zawsze byles moim ulubionym bratem. Niemal wierze w to, co m�wisz, choc wiem, ze jestes szalony. - Chlipnela jeszcze raz i drugi, i przestala. - Corwin - ciagnela - gdyby ci sie udalo... gdyby jakims nieprawdopodobnym cudem ci sie udalo, bedziesz pamietac o swojej siostrze Florimel?
- Tak - obiecalem, zdajac sobie sprawe, ze to jej prawdziwe imie. - Tak, bede o tobie pamietal.
- Dziekuje ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomne ani slowem o Bleysie i zatrzymam dla siebie swoje najnowsze podejrzenia.
- Dziekuje, Floro.
- Ale pamietaj, ze ci nie ufam ani na jote - dodala.
- To sie rozumie samo przez sie.
Wezwala pokoj�wke, kt�ra zaprowadzila mnie do pokoju, gdzie ledwo zdolalem sie rozejrzec, a potem padlem na l�zko i spalem przez jedenascie godzin.
Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 03
Rano jej nie bylo i nie zostawila dla mnie zadnej wiadomosci. Pokoj�wka podala mi w kuchni sniadanie i wr�cila do swoich obowiazk�w. Zrezygnowalem z pomyslu, zeby starac sie wyciagnac z niej jakies informacje, bo albo nic nie wiedziala, albo nic by mi nie zdradzila, a za to z pewnoscia powiedzialaby o moich indagacjach Florze. Ale poniewaz mialem dom do swojej dyspozycji, postanowilem wr�cic do biblioteki i rozejrzec sie troche. Poza tym lubie biblioteki. sciany pelne pieknych i madrych sl�w daja mi poczucie komfortu i bezpieczenstwa. Zawsze przyjemniej jest wiedziec, ze mozna czyms sie obronic przed Cieniami.
Donner czy Blitzen, czy tez kt�rys z ich krewnych pojawil sie skads w hallu i weszac kroczyl sztywno moim sladem, Pr�bowalem sie z nim zaprzyjasnic, ale przypominalo to wymiane uprzejmosci z policjantem, kt�ry kazal ci zjechac na pobocze. Po drodze zagladalem do innych pokoi - wygladaly normalnie i niewinnie.
Wszedlem do biblioteki, z kt�rej nadal spogladala na mnie Afryka. Zamknalem za soba drzwi przed psami i ruszylem wzdluz scian czytajac tytuly tom�w na p�lkach. Najwiecej bylo ksiazek historycznych. Znalazlem takze sporo ksiazek o sztuce w albumowych, drogich wydaniach i pare z nich przekartkowalem. Zwykle najlepiej mi sie mysli, kiedy pozornie jestem zajety czyms innym.
Zastanawialem sie nad zr�dlem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jestesmy krewnymi, znaczylo to, ze i ja ciesze sie pewna zamoznoscia? Usilowalem przypomniec sobie swoja sytuacje materialna i socjalna, zaw�d, pochodzenie. Odnosilem wrazenie, ze nigdy nie musialem martwic sie o pieniadze, ze zawsze jakims cudem mialem ich pod dostatkiem. Czy bylem takze wlascicielem r�wnie wspanialego domu? Nie pamietalem.
Jaki byl m�j zaw�d?
Usiadlem za biurkiem i staralem sie uprzytomnic sobie, czy znam tajniki jakiejs szczeg�lnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminowac samego siebie, totez niewiele z tego wyniklo. Nasza wiedza jest czastka nas samych, integralnym elementem calosci i trudno ja oddzielic.
Lekarz? Przyszlo mi to do glowy, kiedy przegladalem anatomiczne rysunki Leonarda da Vinci. Niemal bezwiednie zaczalem przebiegac w mysli poszczeg�lne fazy operacji chirurgicznych. Zdalem sobie sprawe, ze kiedys w przeszlosci musialem operowac.
Ale nie bylo to jeszcze to, czego szukalem. Z chwila gdy uswiadomilem sobie, ze odebralem wyksztalcenie medyczne, zrozumialem, ze byla to tylko czesc jakiejs og�lniejszej wiedzy. Wiedzialem, ze nie jestem chirurgiem. Kim wiec? Co jeszcze wchodzilo w rachube?
Cos przyciagnelo m�j wzrok.
Siedzac za biurkiem mialem przed soba przeciwlegla sciane, a na niej, obok innych rzeczy, wisiala antyczna szabla kawaleryjska, kt�rej poprzednio nie zauwazylem. Wstalem, podszedlem do niej i zdjalem ja z uchwyt�w.
Syknalem w duchu gniewnie na jej oplakany stan. Chetnie przywr�cilbym jej nalezyta swietnosc za pomoca zwyklej oselki i kawalka naoliwionej szmatki. Znalem sie na starodawnej broni, zwlaszcza bialej.
Szabla lezala mi w dloni jak ulal i czulem, ze potrafie sie nia poslugiwac. Odparowalem i natarlem pare razy. Tak, umialem sobie z nia radzic.
O czym to moglo swiadczyc? Rozejrzalem sie po pokoju w poszukiwaniu czegos jeszcze, co by pobudzilo mi pamiec. Nic nie znalazlem, odwiesilem wiec szable i wr�cilem do biurka. Siadajac za nim, postanowilem je przejrzec. Zaczalem od srodkowej szuflady poprzez te po lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie az do samego dolu. Papier listowy, koperty, znaczki, spinacze, resztki ol�wk�w, gumki - nic nadzwyczajnego.
Wyciagalem kazda szuflade na cala dlugosc i opieralem ja na kolanach przegladajac zawartosc. Nie byl to m�j pomysl. Postepowalem tak na skutek otrzymanego niegdys przeszkolenia, kt�re kazalo mi badac kazde scianki i dno.
A jednak pewna rzecz omal nie uszla mojej uwagi i spostrzeglem ja dopiero w ostatniej chwili: tyl nizszej szuflady po prawej stronie nie siegal tak wysoko, jak tyly innych szuflad. To musialo cos oznaczac - kiedy uklaklem i zajrzalem w glab, zobaczylem u g�ry cos na ksztalt malego pudeleczka. Byla to osobna szufladka, schowana na samym tyle i zamknieta.
Spr�bowalem sie do niej dobrac spinaczem, agrafka, a w koncu metalowa lyzka do but�w, znaleziona w innej szufladzie; okazala sie najbardziej pomocna i po jakiejs minucie zamek puscil.
Szufladka zawierala pudelko z talia kart. A jego wierzch zdobil herb, na kt�rego widok zesztywnialem, oblal mnie zimny pot i nie moglem zlapac oddechu. Herb przedstawial bialego jednorozca na zielonym polu, wzniesionego na tylnych nogach, zwr�conego na prawo. Wiedzialem, ze znam ten herb, i zaklulo mnie bolesnie, ze nie potrafie go nazwac.
Otworzylem pudelko i wyjalem karty. Byly to karty tarokowe, przedstawiajace zwykle dla nich berla, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe - Wielkie Arkana - byly calkiem inne. Wsunalem najpierw obie szuflady, nie zamykajac tej mniejszej, i dopiero potem przystapilem do blizszych ogledzin.
Figury Atutowe wygladaly niemal jak zywe, mialo sie wrazenie, ze zaraz zejda z lsniacego obrazka na ziemie. Karty byly przyjemne i chlodne w dotyku.
Naraz zrozumialem, ze i ja sam bylem kiedys posiadaczem takiej talii.
Rozlozylem karty na blacie.
Pierwsza przedstawiala usmiechnietego drobnego mezczyzne, o chytrym wyrazie twarzy, ostrym nosie, ze strzecha slomianych wlos�w na glowie. Byl ubrany w cos w rodzaju kostiumu renesansowego w kolorach pomaranczowym, czerwonym i brazowym. Nosil dlugie ponczochy i obcisly, haftowany kubrak. Znalem go. Mial na imie Random.
Z nastepnej karty patrzylo na mnie beznamietne oblicze Juliana; dlugie, ciemne wlosy opadaly mu do ramion, niebieskie oczy byly zimne i bez wyrazu. Od st�p do gl�w skrywala go biala luskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedzialem jednak, ze mimo na poz�r odswietnego i dekoracyjnego wygladu byla twarda i odporna na ciosy. Tego wlasnie czlowieka pobilem w jego ulubionej grze, za co rzucil we mnie kielichem. Znalem go i nienawidzilem.
Teraz przenioslem wzrok na sniada, ciemnooka twarz Caine'a, ubranego w czarno-zielony atlas oraz w ciemny, zalozony z fantazja, tr�jgraniasty kapelusz z zielonym pi�ropuszem splywajacym na plecy. Stal profilem, podparlszy sie jedna reka pod bok, a u pasa mial wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywolal we mnie mieszane uczucia.
Potem byl Eryk. Nalezalo mu przyznac, ze byl przystojny. Wlosy mial tak czarne, ze niemal granatowe, broda wila mu sie wok�l stale usmiechnietych ust, a ubrany byl po prostu w sk�rzana kurtke, peleryne, wysokie czarne botforty i spiety rubinem czerwony pas, u kt�rego wisial srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kolnierz oslaniajacy szyje obszyty byl na czerwono, podobnie jak rekawy. Stal z kciukami zatknietymi za pas - jego rece wygladaly na bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczaly zza pasa czarne rekawice. Bylem teraz pewien, ze to wlasnie on pr�bowal mnie zabic tego dnia, kiedy omal nie zginalem. Przyjrzalem mu sie uwaznie i nie bez trwogi.
Nastepny byl Benedykt, wysoki i surowy, o pociaglej twarzy i szczuplym ciele, ale tegim umysle. Ubrany byl na pomaranczowo-z�lto-brazowo i nasuwal mi na mysl stogi siana, dynie, strachy na wr�ble i legendy o zapadlych miasteczkach. Mial dluga, mocno zarysowana szczeke, piwne oczy i proste, brazowe wlosy. Stal obok gniadego konia, opierajac sie na lancy oplecionej wiankiem z kwiat�w. Rzadko sie usmiechal. Lubilem go.
Zastyglem, kiedy odkrylem nastepna karte i serce o malo nie wyskoczylo mi z piersi.
To bylem ja.
Znalem te twarz, kt�ra codziennie przy goleniu patrzyla na mnie z lustra. Zielone oczy, ciemne wlosy, czarno - srebrny str�j. Mialem na sobie peleryne, lekko wzdeta jakby przez wiatr. Mialem tez czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko m�j byl ciezszy, choc nieco kr�tszy. Nosilem rekawice, srebrne i luskowe. Klamra przy szyi byla w ksztalcie srebrnej r�zy.
Oto ja, Corwin.
Z nastepnej karty spojrzal na mnie wysoki, potezny mezczyzna. Byl do mnie bardzo podobny, tylko mial silniej zarysowana szczeke i wiedzialem, ze jest wyzszy ode mnie, lecz bardziej ociezaly. Jego sila byla legendarna. Byl ubrany w niebiesko-szary str�j spiety na srodku szerokim, czarnym pasem i stal z wesola, rozesmiana mina. Z szyi zwisal mu na sznurze srebrny r�g mysliwski. Mial wystrzepiona br�dke i maly wasik. W prawej rece trzymal kielich wina. Poczulem do niego nagla sympatie i wtedy przypomnialem sobie jego imie. Nazywal sie Gerard.
Teraz przyszla kolej na mezczyzne o ognistej brodzie i plomiennych wlosach, z mieczem w prawej dloni i pucharem bialego wina w lewej, w czerwono-pomaranczowych jedwabiach. W jego oczach, r�wnie blekitnych jak oczy Flory i Eryka, igral diablik. Mial drobny podbr�dek, ale przykryty broda. Jego miecz byl kunsztownie inkrustowany zlotem. Na prawej rece blyszczaly dwa ogromne pierscienie, a na lewej jeden: szmaragd, rabin i szafir. Wiedzialem, ze to Bleys.
Nastepna postac nosila w sobie podobienstwo zar�wno do Bleysa, jak i do mnie. Mezczyzna mial moje rysy, choc drobniejsze, moje oczy, wlosy Bleysa, byl bez brody. Mial na sobie zielony str�j jezdziecki i siedzial na bialym koniu zwr�conym na prawo. Byla w nim sila i slabosc, niepok�j i rezygnacja. Odpychal mnie i pociagal, budzil zar�wno moja sympatie, jak niechec. Wystarczylo mi rzucic na niego okiem, by wiedziec, ze nazywa sie Brand.
Zdalem sobie teraz jasno sprawe, ze znam ich wszystkich, pamietam ich, a wraz z nimi ich mocne i slabe trony, zwyciestwa i porazki.
- Byli to moi bracia.
Zapalilem papierosa, kt�rego podkradlem Florze z pudelka na biurku, wyciagnalem sie w fotelu i podsumowalem zebrane w pamieci fakty.
Tych osmiu dziwnych mezczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czulem jednak, ze ich spos�b ubierania sie byl dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czern i srebro. W tym momencie zakrztusilem sie dymem, zdajac sobie sprawe, co mam na sobie, co kupilem w tym malym sklepiku w miasteczku, w kt�rym sie zatrzymalem po opuszczeniu Greenwood. Bylem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzystoszarych koszul i czarnej marynarce.
Powr�cilem do kart. Zobaczylem Flore w turkusowej sukni koloru morza, w kt�rej przypomniala mi sie poprzedniego wieczoru, a po niej brunetke o podobnych blekitnych oczach i dlugich rozpuszczonych wlosach, ubrana cala na czarno, przepasana srebrnym paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok lzy zakrecily mi sie w oczach. Miala na imie Deirdre. Dalej przyszla kolej na Fione, o wlosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze jak masa perlowa. Poczulem do niej nienawisc od pierwszego spojrzenia. P�zniej byla Llewella, kt�rej odcien wlos�w pasowal do oczu koloru nefrytu. Ubrana byla w migotliwa, szarozielona suknie z lawendowym paskiem i patrzyla smutno, jakby przez lzy. Przeczucie m�wilo mi, ze jest jakas inna od reszty z nas. Ale ona takze byla moja siostra.
Ogarnelo mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozlaki z nimi wszystkimi, choc jednoczesnie mialem jakby wrazenie ich fizycznej bliskosci. Karty byly tak zimne w dotyku, ze je odlozylem, aczkolwiek niechetnie wypuszczalem je z reki. Wiecej Figur Atutowych nie bylo, reszte stanowily zwykle karty. Skads mimo to wiedzialem - i zn�w: skad? - ze kilku Atut�w brakuje. W zaden spos�b nie moglem sobie jednak przypomniec, kogo te Atuty reprezentowaly. Dziwnie mnie to zasmucilo, wzialem nastepnego papierosa i zamyslilem sie.
Dlaczego wszystko tak latwo do mnie wracalo, kiedy patrzylem na karty? Wracalo bez koniecznosci wygrzebywania z pamieci jednej informacji po drugiej? Znalem juz teraz twarze i imiona mojego rodzenstwa - ale nic wiecej.
Nie moglem zrozumiec, dlaczego zostalismy wszyscy umieszczeni na kartach do gry, niemniej czulem przemozna chec posiadania takiej talii. Gdybym wzial te Flory, zaraz by to spostrzegla i znalazlbym sie w tarapatach. Odlozylem wiec karty do malej szufladki za duza szuflada i zamknalem jak poprzednio. A potem zaczalem sobie zn�w usilnie lamac glowe nad wlasna przeszloscia, lecz niewiele mi z tego przyszlo.
Dop�ki nie przypomnialem sobie magicznego slowa.
Amber.
To slowo poprzedniego wieczora tak mnie wytracilo z r�wnowagi, ze staralem sie potem o nim nie myslec. Ale teraz je przywolalem. Obracalem je w myslach na wszystkie strony, badajac skojarzenia, jakie we mnie budzilo.
Nioslo ze soba ogromna tesknote i potezna nostalgie. Bylo w nim zapomniane piekno, swietnosc i moc, straszna, niemal niezwyciezona moc. Nalezalo do mojego codziennego slownictwa. Bylo zrosniete ze mna, a ja bylem zrosniety z nim. Nagle przypomnialem sobie. Byla to nazwa miejscowosci. Miejscowosci, kt�ra niegdys znalem. Ale wraz z tym nie przyszly zadne obrazy, tylko wzruszenie.
Nie wiem, jak dlugo tak siedzialem. Czas przestal istniec. W koncu wyrwalo mnie z zamyslenia delikatne pukanie do drzwi. Potem galka wolno sie przekrecila i weszla pokoj�wka o imieniu Carmella, pytajac, czy nie mam ochoty na lunch. Uznalem to za dobry pomysl, poszedlem wiec z nia do kuchni, gdzie zjadlem p�l kurczaka i wypilem litr mleka. Potem wzialem ze soba do biblioteki dzbanek kawy, omijajac po drodze psy.
Pilem wlasnie druga filizanke, kiedy zadzwonil telefon. Mialem wielka ochote go odebrac, ale bylem pewien, ze w domu jest wiecej aparat�w i ze zrobi to Carmella. Mylilem sie. Telefon ciagle dzwonil. W koncu nie moglem sie dluzej oprzec.
- Halo, tu rezydencja pani Flaumel - powiedzialem.
- Czy m�glbym m�wic z pania Flaumel? - uslyszalem meski glos, urywany i troche nerwowy. Zdyszane slowa dobiegaly niewyraznie poprzez trzaski i szum glos�w miedzymiastowej.
- Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazac jakas wiadomosc albo prosic, zeby zadzwonila?
- Z kim m�wie? - chcial wiedziec mezczyzna.
Zawahalem sie, lecz odpowiedzialem:
- Tu Corwin.
- Wielkie nieba! - wykrzyknal i zapadla dluzsza cisza. Myslalem juz, ze odlozyl sluchawke, i spytalem:
- Halo? - lecz w tym momencie on zn�w sie odezwal.
- Czy ona jeszcze zyje? - spytal.
- Oczywiscie, ze zyje! Z kim, do diabla, rozmawiam?
- Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Sluchaj, jestem w Kalifornii i mam klopoty. Dzwonie do Flory, zeby udzielila mi schronienia. Czy trzymasz z nia?
- Chwilowo - odpowiedzialem.
- Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoja opieke? - Umilkl i do