Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 01 Koszmar zblizal sie ku koncowi, lecz mialem wrazenie, ze trwal cala wiecznosc. Spróbowalem poruszyc palcami u nóg - udalo mi sie. Lezalem na szpitalnym lózku i mialem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciaz je mialem. Trzykrotnie zacisnalem i otworzylem powieki. Pokój przestal mi wirowac przed oczami. Gdzie, u diabla, bylem? Po chwili zacmienie zaczelo ustepowac i wrócila mi czesciowo pamiec. Przypomnialem sobie dlugie noce, pielegniarki i igly. Za kazdym razem, kiedy zaczynalo mi sie nieco rozjasniac w glowie, ktos wchodzil i cos mi wstrzykiwal. Tak to wygladalo, dokladnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedlem juz troche do siebie, beda musieli z tym skonczyc. Ale czy skoncza? I naraz jak obuchem uderzyla mnie mysl: niekoniecznie. Wrodzony sceptycyzm co do szlachetnosci ludzkiej natury nie pozwolil mi na zbytni optymizm. Zrozumialem, ze od dluzszego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie mialem pojecia dlaczego, ale tez nie widzialem powodu, dla którego miano by zaprzestac tych praktyk, jesli im za to placono. Musisz zachowac zimna krew i udawac, ze jestes nadal zamroczony - podpowiedzialo mi moje drugie, gorsze, choc zapewne i madrzejsze ja. Tak tez uczynilem. Kiedy w jakies dziesiec minut pózniej zajrzala przez drzwi pielegniarka, oczywiscie wciaz slodko chrapalem. Odeszla. Przez ten czas zdazylem juz czesciowo zrekonstruowac, co zaszlo. Uprzytomnilem sobie niejasno, ze mialem jakis wypadek. To, co bylo potem, pamietalem jak przez mgle, a tego, co bylo przedtem, nie pamietalem zupelnie. Ale przypomnialem sobie, ze najpierw przebywalem w szpitalu, a dopiero pózniej przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie mialem pojecia. Czulem, ze nogi mi sie juz zrosly i sa na tyle silne, ze moge spróbowac stanac. Nie zdawalem sobie sprawy, ile czasu uplynelo od ich zlamania, ale wiedzialem, ze byly zlamane. Usiadlem. Kosztowalo mnie to sporo wysilku, gdyz bolaly mnie wszystkie miesnie. Na dworze bylo juz ciemno i zza okna mrugalo na mnie kilka gwiazd. Odmrugnalem im i przerzucilem nogi przez krawedz lózka. Zakrecilo mi sie w glowie, ale tylko przez chwile; wstalem i trzymajac sie poreczy u wezglowia zrobilem ostroznie pierwszy krok. W porzadku. Trzymalem sie na nogach. A wiec teoretycznie moglem wyjsc stad o wlasnych silach. Wrócilem do lózka, wyciagnalem sie i zaczalem rozmyslac. Cialo mialem zlane potem i trzaslem sie jak w febrze. Przed oczami migotaly mi kolorowe plamki. Cos sie psuje w panstwie dunskim... To byl wypadek samochodowy, uzmyslowilem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek... Wtem drzwi sie otworzyly wpuszczajac troche swiatla i przez wpólprzymkniete powieki zobaczylem pielegniarke ze strzykawka. Miala szerokie biodra, ciemne wtosy i muskularne rece. Kiedy zblizala sie do lózka, usiadlem. - Dobry wieczór - powiedzialem. - Alez... dobry wieczór - odparla. - Kiedy stad wychodze? - spytalem. - Bede musiala zapytac lekarza. - Swietnie, niech pani zapyta. - Prosze podwinac rekaw. - Nie, dziekuje. - Musze zrobic panu zastrzyk. - Nic podobnego. Nie potrzebuje zadnego zastrzyku. - O tym decyduje lekarz. - Wiec niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego. - Przykro mi, ale musze sluchac polecen moich przelozonych. - Tak samo tlumaczyl sie Eichmann i sama pani wie czym sie to dla niego skonczylo - pokrecilem wolno glowa. - Skoro tak - oswiadczyla - bede musiala zameldowac o tym... - Doskonale. I prosze przy okazji powiedziec, ze jutro rano sie wypisuje. - To niemozliwe. Nie moze pan nawet chodzic... i mial pan obrazenia wewnetrzne... - Zobaczymy - powiedzialem. - Do widzenia. Odwrócila sie i wyszla bez odpowiedzi. Lezalem i rozmyslalem. Bylem chyba w jakiejs prywatnej klinice - a wiec ktos musial pokrywac rachunek. Kto? Przed oczami nie staneli mi zadni krewni. Ani przyjaciele. Któz wiec pozostawal? Wrogowie? Usilowalem przywolac ich w pamieci. Pustka. Nie zglosil sie zaden kandydat do tego miana. Nagle przypomnialem sobie, ze auto, którym jechalem, spadlo ze skaly prosto do jeziora. I to bylo wszystko, co pamietalem. Jestem... Wytezylem pamiec i znów poczulem, ze oblewa mnie pot. Nie wiedzialem, kim jestem. Zeby sie czyms zajac, usiadlem i odwinalem bandaze. Wygladalo na to, ze pod spodem wszystko jest w porzadku i ze postapilem slusznie. Za pomoca metalowego preta, wyjetego z wezglowia lózka, zerwalem teraz gips z prawej nogi. Mialem nieodparte wrazenie, ze musze sie szybko stad wydostac, ze czekaja na mnie jakies nie cierpiace zwloki sprawy. Sprawdzilem, jak spisuje sie moja prawa noga. Byla zdrowa. Zerwalem gips z lewej nogi, wstalem i podszedlem do szafy. Nie wisialo w niej zadne ubranie. Wtem uslyszalem kroki. Wrócilem do lózka i przykrylem sie, zaslaniajac zerwany gips i zdarte bandaze. Drzwi ponownie sie otworzyly. Rozblyslo swiatlo - przy scianie z reka na kontakcie stal muskularny osilek w bialym fartuchu. - Podobno wojuje pan z pielegniarka? I co zrobimy z tym fantem? - zapytal i trudno juz bylo udawac, ze spie. - No wlasnie - odparlem. - Co z nim zrobimy? Zmarszczyl brwi skonsternowany, a potem oznajmil: - Pora na zastrzyk. - Czy jest pan lekarzem? - spytalem. - Nie, ale otrzymalem polecenie, zeby zrobic panu zastrzyk. - A ja sie nie zgadzam - powiedzialem - do czego mam pelne prawo. I co pan na to? - Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej - oswiadczyl i podszedl z lewej strony do lózka. Trzymal w rece strzykawke, która dotad chowal za plecami. Wymierzylem mu paskudny cios, jakies dziesiec centymetrów ponizej pasa, który rzucil go na kolana. - ...! - zaklal, kiedy odzyskal glos. - Spróbuj podejsc do mnie Jeszcze raz, kochasiu - zagrozilem - to dopiero zobaczysz. - Juz my mamy swoje sposoby na takich pacjentów - wysapal. Zrozumialem, ze najwyzszy czas dzialac. - Gdzie moje ubranie? - spytalem. - ...! - powtórzyl. - Wobec tego bede musial wziac panskie. Prosze mi je dac. Trzecia wiazanka juz mnie znudzila, zarzucilem mu wiec koldre na glowe i stuknalem go metalowym pretem. Nie minely dwie minuty, a bylem od stóp do glów w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydlistwo. Wepchnalem osilka do szafy i wyjrzalem przez okno. Zobaczylem ksiezyc w nowiu wiszacy nad rzedem topoli. Trawa byla srebrzysta i polyskujaca. Noc przekomarzala sie niemrawo ze switem. Nie dostrzeglem niczego, co by mi pomoglo zlokalizowac to miejsce. Stalem na drugim pietrze jakiegos budynku, a kwadratowa plama swiatla w dole na lewo wskazywala, ze na parterze ktos pelni dyzur. Wyszedlem z pokoju i rozejrzalem sie po korytarzu. Na lewo konczyl sie sciana z oknem i mial jeszcze czworo drzwi, po parze z kazdej strony. Zapewne prowadzily do podobnych pokoi jak mój. Podszedlem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc - nic nowego. Odwrócilem sie i skierowalem w druga strone. Drzwi, drzwi, drzwi, spod zadnych smugi swiatla, a jedyny odglos to moje kroki w za duzych, pozyczonych butach. Zegarek osilka wskazywal piata czterdziesci cztery. Za paskiem, pod bialym kitlem sanitariusza, mialem metalowy pret, który przy kazdym ruchu ocieral mi sie o biodro. Z sufitu co jakies piec metrów padalo blade, czterdziestowatowe swiatlo zarówki. Schody skrecaly w prawo w dól, byly puste i wylozone chodnikiem. Pierwsze pietro wygladalo tak samo jak drugie: rzedy pokoi, nic wiecej; schodzilem wiec dalej. Kiedy znalazlem sie na parterze, skierowalem sie w prawo szukajac drzwi, spod których saczylo sie swiatlo. Znalazlem je tuz przy koncu korytarza i nie zadalem sobie trudu, zeby zapukac. Za wielkim lsniacym biurkiem siedzial facet w jaskrawym plaszczu kapielowym przegladajac jakas kartoteke. Spojrzal na mnie ze zloscia i usta juz zlozyly mu sie do krzyku, który jednak uwiazl mu w gardle, moze z powodu mojej groznej miny. Wstal szybko zza biurka. Zamknalem drzwi za soba, podszedlem i powiedzialem; - Dzien dobry. Narobil pan sobie klopotów. Najwyrazniej klopoty zawsze budza ciekawosc, bo juz po trzech sekundach, jakie zajelo mi przejscie przez pokój, padly slowa: - Co to znaczy? - To znaczy - wyjasnilem - ze czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i naduzywanie narkotyków. Jesli o mnie chodzi, to juz cierpie na glód narkotyczny i moge zrobic cos nieobliczalnego... Stal i patrzyl na mnie. - Prosze stad wyjsc - zazadal. Zobaczylem na biurku paczke papierosów. Poczestowalem sie i powiedzialem: - Niech pan siada i zamknie buzie. Mamy pare spraw do omówienia. Usiadl, ale buzi nie zamknal. - Przekroczyl pan caly szereg przepisów - stwierdzil. - Wobec tego sad rozstrzygnie, po czyjej stronie lezy wina - zareplikowalem. - Prosze oddac mi ubranie i wszystkie rzeczy. - W panskim stanie zdrowia nie moze pan... - Nikt pana nie pytal o zdanie. Albo sie pan pospieszy, albo bedzie pan odpowiadal przed sadem. Siegnal do dzwonka na biurku, ale trzepnalem go w reke. - Trzeba to bylo zrobic, kiedy wszedlem. Teraz jest juz za pózno. Poprosze ubranie - powtórzylem. - Panie Corey, panskie zachowanie jest doprawdy... Corey? - Nie ja wybieralem sobie te klinike i z pewnoscia mam prawo w kazdej chwili zrezygnowac z waszych uslug. Teraz wlasnie ta chwila nadeszla. - Alez panska forma w zadnym razie nie pozwala mi pana wypisac. Nie moge do tego dopuscic. Musze wezwac kogos, zeby odtransportowal pana do pokoju i polozyl do lózka. - Niech pan tylko spróbuje - powiedzialem - a przekona sie pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytan: kto mnie tu umiescil i kto za mnie placi? - Jak pan sobie zyczy - westchnal, a jego rzadkie, rudawe wasy opadly jeszcze nizej. Otworzyl szuflade i siegnal do niej, ale ja mialem sie na bacznosci. Wytracilem mu rewolwer z reki, zanim zdazyl go odbezpieczyc - byl to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. Sam odbezpieczylem zamek, wycelowalem w niego i powiedzialem: - Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyrazniej uwaza mnie pan za kogos niebezpiecznego. Byc moze ma pan racje. Usmiechnal sie niewyraznie i zapalil papierosa, co bylo bledem, jesli chcial mi udowodnic, ze zachowal zimna krew. Rece mu sie trzesly. - Niech bedzie, Corey - powiedzial. - Skoro ma to pana uszczesliwic: umiescila tu pana panska siostra. ? - pomyslalem. - Która siostra? - spytalem. - Evelyn - odparl. Nic mi to nie mówilo. - Alez to nonsens - zaprotestowalem. - Nie widzialem jej od lat. Nie wiedziala nawet, gdzie jestem. Wzruszyl ramionami. - Niemniej... - Gdzie ona teraz mieszka? Chcialbym ja odwiedzic - powiedzialem. - Nie mam jej adresu pod reka. - To niech go pan wyszuka. Wstal, podszedl do kartoteki, otworzyl ja, przejrzal, wyciagnal karte. Przeczytalem ja uwaznie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres równiez byl mi nie znany, ale wbilem go sobie do glowy. Jak wynikalo z karty, mialem na imie Carl. Swietnie. Coraz wiecej danych. Wsadzilem rewolwer za pasek obok preta, oczywiscie uprzednio go zabezpieczywszy. - No dobra - powiedzialem. - A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zaplacic? - Panskie ubranie zostalo zniszczone podczas wypadku - odparl - i nie ulega najmniejszej watpliwosci, ze mial pan zlamane obie nogi, lewa nawet w dwóch miejscach. Prawde mówiac nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o wlasnych silach. Minely zaledwie dwa tygodnie... - Zawsze szybko wracalem do zdrowia - wyjasnilem. - Przejdzmy teraz do kwestii pieniedzy... - Jakich pieniedzy? - W ramach ugody, dzieki której nie zaskarze pana do sadu za niezgodne z etyka lekarska praktyki i te inne sprawy. - Niech pan nie bedzie smieszny. - Kto tu jest smieszny? Zgodze sie na tysiac, w gotówce, do reki. - Nie ma nawet o czym mówic. - Niech sie pan lepiej zastanowi, czy to sie panu oplaci, niech pan pomysli o szumie, jaki sie podniesie wokól kliniki, jesli nadam sprawie rozglos jeszcze przed procesem. Z cala pewnoscia skontaktuje sie ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasa, z... - To szantaz - powiedzial. - Nie zamierzam sie przed tym ugiac. - Bedzie pan musial zaplacic teraz albo potem, po procesie - ciagnalem. - Mnie jest wszystko jedno. Ale teraz bedzie taniej. Wiedzialem, ze jesli zmieknie, to znaczy, iz moje podejrzenia byly sluszne. Patrzyl na mnie ponuro, sam nie wiem jak dlugo. W koncu powiedzial: - Nie mam przy sobie tysiaca dolarów. - To niech pan wymieni jakas rozsadna sume. Znów zamilkl, a potem rzekl: - To zlodziejstwo. - Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No wiec, ile pan proponuje? - Mam w sejfie jakies piecset dolarów. - Niech bedzie. Po zbadaniu zawartosci malego sejfu w scianie oznajmil, ze znalazl tylko czterysta trzydziesci dolarów, a ja nie zamierzalem zostawiac tam odcisków palców tylko po to, zeby sprawdzic, czy mówi prawde. Przyjalem wiec te sume i wepchnalem banknoty do kieszeni. - Gdzie jest najblizsze przedsiebiorstwo taksówkowe obslugujace te okolice? Podal mi nazwe, wyszukalem ja w ksiazce telefonicznej i przekonalem sie, ze jestem w stanie Nowy Jork. Kazalem mu wezwac taksówke, bo nie znalem nazwy kliniki, a nie chcialem sie zdradzac przed nim z lukami w pamieci. Ostatecznie jeden z bandazy, które zdjalem, byl okrecony wokól mojej glowy. Kiedy zamawial taksówke, uslyszalem adres: Szpital Prywatny w Greenwood. Zgasilem papierosa, wyjalem nastepnego i ulzylem moim nogom o jakies sto kilogramów, siadajac w brazowym fotelu przy pólce z ksiazkami. - Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi - powiedzialem. Nie odezwal sie juz ani slowem. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 02 Bylo okolo ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadzil mnie na pierwszym lepszym rogu najblizszego miasta. Zaplacilem mu i przez jakies dwadziescia minut walesalem sie bez celu. W koncu wszedlem do restauracji, usiadlem przy stoliku i zamówilem sok pomaranczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filizanki kawy. Boczek byl za tlusty. Poswiecilem na sniadanie dobra godzine, a potem poszedlem na poszukiwanie sklepu z odzieza i poczekalem do dziewiatej trzydziesci, az go otworza. Kupilem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bielizne i pare wygodnych butów. A takze chusteczke do nosa, portfel i grzebien. Nastepnie znalazlem dworzec autobusowy i wsiadlem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie próbowal mnie zatrzymac. Nikt mnie nie sledzil. Podczas drogi obserwowalem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowalem w myslach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji. Zostalem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moja siostre Evelyn Flaumel. Stalo sie to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzyl sie jakies pietnascie dni temu i w którym polamalem sobie obie nogi, obecnie juz zrosniete. Nie pamietalem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, zeby utrzymywac mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli sie konsekwencji prawnych, kiedy zagrozilem im sadem. Dobrze. Ktos z jakichs przyczyn sie mnie boi. Rozegram te gre do konca i zobaczymy, co z tego wymknie. Zmusilem sie, zeby wrócic pamiecia do wypadku samochodowego i rozpamietywalem to az do bólu. To nie byl wypadek. Odnioslem takie nieodparte wrazenie, choc nie wiedzialem dlaczego. Ale dowiem sie, jak bylo naprawde, i ktos mi zaplaci. Ktos mi drogo zaplaci. Gniew, straszny gniew chwycil mnie za gardlo. Kazdy, kto podniósl na mnie reke, kto próbowal zrobic mi krzywde, czynil to na wlasne ryzyko i teraz otrzyma stosowna zaplate; kimkolwiek by byl. Ogarnela mnie zadza mordu, zadza unicestwienia przeciwnika i czulem, ze zdarza sie to nie po raz pierwszy i ze ulegalem juz tej zadzy w przeszlosci. I to nieraz. Patrzylem przez okno na opadajace liscie. Po przyjezdzie do metropolii przede wszystkim poszedlem do fryzjera ogolic sie i ostrzyc, a potem zmienilem w toalecie koszule i podkoszulek, bo nie cierpie drapiacych resztek wlosów na plecach. Automat kaliber 32, nalezacy do bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywal w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktos z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiloby dobry pretekst. Mimo to postanowilem go nie wyrzucac. Najpierw musieliby mnie znalezc i miec ku temu powód. Zjadlem szybki lunch, przez godzine jezdzilem po miescie metrem i autobusami, a potem wzialem taksówke i kazalem sie zawiezc do Westchester, pod adres Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak sie ludzilem, wplynie ozywczo na moja pamiec. Jeszcze zanim dojechalem, przemyslalem cala taktyke, jaka zamierzalem obrac. Totez kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichs trzydziestu sekundach otworzyly sie drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedzialem, co powiedziec. Przemyslalem to idac dlugim, kretym, wysypanym bialym zwirem podjazdem, miedzy ciemnymi debami i jasnymi klonami; liscie szelescily mi pod stopami, a wiatr chlodzil swiezo podgolony kark pod podniesionym kolnierzem marynarki. Zapach mojego plynu do wlosów mieszal sie z duszaca wonia bluszczu, który oplatal sciany tego szarego ceglanego domostwa. Nie bylo tu nic znajomego. Mialem wrazenie, ze jestem tu po raz pierwszy. Zapukalem i w srodku rozleglo sie echo. Wpakowalem rece do kieszeni i czekalem. Kiedy drzwi sie otworzyly, usmiechnalem sie i skinalem glowa obsypanej pieprzykami pokojówce o sniadej cerze i portorykanskim akcencie. - Tak? - spytala. - Chcialbym sie widziec z pania Evelyn Flaumel. - Kogo mam zaanonsowac? - Jej brata. Carla. - Och, prosze wejsc - powiedziala. Hall, do którego wszedlem, mial mozaikowa podloge z malenkich lososiowo-turkusowych plytek i mahoniowe sciany, a na lewo stala dluga, wielka donica, pelna zielonych lisciastych roslin. Z góry szklano-emaliowany szescian rzucal zólte swiatlo. Dziewczyna odeszla, a ja rozgladalem sie za czyms znajomym. Nic. Czekalem wiec. W koncu pokojówka wrócila, usmiechnela sie, dygnela i powiedziala: Prosze za mna. Pani przyjmie pana w bibliotece. Poszedlem za nia trzy stopnie w góre, a potem korytarzem obok dwojga zamknietych drzwi. Trzecie na lewo byly otwarte i te wlasnie pokojówka mi wskazala. Wszedlem i zatrzymalem sie na progu. Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, byla pelna ksiazek. Wisialy w niej takze trzy obrazy, dwa przedstawiajace sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podlodze lezal gruby zielony dywan. Obok duzego biurka stal wielki globus zwrócony do mnie Afryka, a z tylu ciagnelo sie na cala sciane okno, osiem wielkich tafli szkla. Ale nie dlatego zatrzymalem sie w progu. Kobieta za biurkiem byla ubrana w turkusowa suknie z szeroka kreza i dekoltem w szpic, miala fryzure z dluga grzywka i wlosy koloru posredniego miedzy barwa obloków o zachodzie slonca a drgajacym plomieniem swiecy w ciemnym pokoju. Jej oczy - co jakims cudem wiedzialem - skryte za okularami, których chyba nie potrzebowala, byly blekitne jak jezioro Erie o trzeciej po poludniu w bezchmurny, letni dzien; a kolor jej powsciagliwego usmiechu pasowal do wlosów. Ale nie to sprawilo, ze stanalem w progu jak wryty. Skads ja znalem, ale nie wiedzialem skad. Podszedlem, przykleiwszy do twarzy usmiech. - Jak sie masz - powiedzialem. - Siadaj, prosze - wskazala mi przepastny, pomaranczowy fotel z rodzaju tych, w jakie czlowiek z luboscia sie zaglebia. Usiadlem, a ona uwaznie mi sie przyjrzala. - Ciesze sie, ze znów jestes na chodzie - powiedziala. - Ja tez - odparlem. - A co u ciebie? - Wszystko dobrze, dziekuje. Musze przyznac, ze nie spodziewalam sie twojej wizyty. - Wiem - zablefowalem - ale przyszedlem podziekowac ci za twoja siostrzana pomoc i opieke. - Nadalem temu lekko ironiczny ton, zeby zobaczyc jej reakcje. W tym momecie do pokoju wszedl ogromny pies - wilczarz irlandzki - i polozyl sie przed biurkiem. Tuz za nim wsunal sie drugi okaz i wolno okrazyl dwa razy globus. - No cóz - odparla z równa ironia - przynajmniej tyle moglam dla ciebie zrobic. Powinienes jezdzic ostrozniej. - Na przyszlosc bede bardziej uwazal, przyrzekam. - Nie wiedzialem, jaka gra sie tu toczy, ale poniewaz ona nie wiedziala, ze ja nie wiem, postanowilem wyciagnac z niej jak najwiecej informacji. - Pomyslalem sobie, ze bedziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, wiec przyjechalem sie pokazac. - Tak, oczywiscie - odpowiedziala. - Czy jadles cos? - Lunch kilka godzin temu. Zadzwonila na pokojówke i kazala podac posilek. - Podejrzewalam, ze sam zechcesz wyniesc sie z Greenwood, jak tylko poczujesz sie na silach - oznajmila. - Ale nie przypuszczalam, ze nastapi to tak szybko i ze sie tutaj zjawisz. - Wiem - odparlem. - I dlatego tu jestem. Poczestowala mnie papierosem, podalem jej ogien i sam zapalilem. - Zawsze byles nieobliczalny - oswiadczyla w koncu. - I chociaz w przeszlosci czesto ci to pomagalo, w tej chwili bym na to nie liczyla. - Co masz na mysli? - spytalem. - Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego wlasnie próbujesz, przychodzac tu sobie jakby nigdy nic. Zawsze podziwialam twoja odwage, Corwin, ale nie badz glupcem. Znasz sytuacje. Corwin? Trzeba zanotowac to w pamieci pod "Corey". - Niekoniecznie - odparlem. - Nie zapominaj, ze ostatnio dluzszy czas przespalem. - Chcesz przez to powiedziec, ze sie z nikim nie kontaktowales? - Nie mialem okazji, odkad odzyskalem przytomnosc. Przechylila glowe na ramie i zmierzyla mnie swoimi cudownymi oczami. - Niezbyt to roztropne - powiedziala - ale mozliwe. Calkiem mozliwe. Zwlaszcza jesli chodzi o ciebie. Zalózmy, ze mówisz prawde. W takim razie postapiles madrze i bezpiecznie. Niech no pomysle. Zaciagnalem sie papierosem z nadzieja, ze powie cos jeszcze, Ale milczala, wobec tego postanowilem wykorzystac punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumialej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem. Sam fakt, ze tu przyszedlem, cos znaczy - powiedzialem. - Tak - odparla - wiem. Ale poniewaz jestes sprytny, moze to znaczyc niejedno. Poczekamy i zobaczymy. Poczekamy na co? Co zobaczymy? Przyniesiono steki i dzban piwa, zostalem wiec na chwile zwolniony od czynienia ogólnikowych i metnych uwag, które ona mogla interpretowac jako subtelne lub wieloznaczne. Stek byl doskonaly, krwisty w srodku i soczysty; z przyjemnoscia zaglebilem tez zeby w swiezym, chrupiacym chlebie i pociagnalem lyk piwa, zaspokajajac glód i pragnienie. Evelyn smiala sie, obserwujac mnie i dziubiac widelcem w talerzu. - Lubie patrzec, jak umiesz cieszyc sie zyciem - powiedziala. - I dlatego wolalabym, zebys nie musial sie z nim rozstawac. - Ja tez - przyznalem z pelnymi ustami. Jadlem i przygladalem sie jej. Zobaczylem ja naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, tanców, glosów... Ja bylem w srebrno-czarnym stroju i... Obraz sie rozplynal. Ale wiedzialem, ze wspomnienie bylo prawdziwe i klalem w duchu, ze trwalo tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówila, kiedy stala w swojej szmaragdowej sukni przede mna ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyka, tancami i szmerem glosów w tle? Dolalem piwa i zdecydowalem sie zapuscic sonde. - Pamietam pewna noc - powiedzialem - kiedy bylas w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie to byly szczesliwe chwile... i ta muzyka... Na jej twarzy pojawil sie cien melancholii, a rysy zlagodnialy. - Tak... - powiedziala. - To byly czasy, prawda...? Rzeczywiscie z nikim sie nie kontaktowales? - Slowo honoru - przysiaglem, nie bardzo wiedzac, o co chodzi. - Sprawy przybraly jeszcze gorszy obrót - mówila - a Cienie kryja okropnosci, o jakich sie nam nawet nie snilo... - I...? - pytalem dalej. - On nadal ma klopoty - skonczyla. - Och! - Tak - dodala - i bedzie chcial wiedziec, gdzie stoisz. - Tutaj - odparlem. - To znaczy...? - Na razie - dopowiedzialem, moze zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyly sie troche za bardzo - dopóki nie poznam caloksztaltu sprawy. - Cokolwiek to mialo znaczyc. - Och! Skonczylismy nasze steki i piwo, a kosci rzucilismy psom. Przy kawie poczulem przyplyw braterskich uczuc, ale je zdusilem. - A co z reszta? - spytalem, starajac sie, by brzmialo to neutralnie i bezpiecznie. W pierwszej chwili wystraszylem sie, ze spyta, co mam na mysli, ale ona wyciagnela sie wygodniej w fotelu, wlepila wzrok w sufit i powiedziala: - Jak zwykle, od nikogo nie slychac nic nowego. Moze ty postapiles najrozsadniej. Mnie sie to w kazdym razie podoba. Ale jak mozna zapomniec... czasy swietnosci? Spuscilem oczy, bo nie bylem pewien, co powinny wyrazac. - Nie mozna - powiedzialem. - Nigdy nie mozna. Nastapila dluga, niezreczna cisza, która przerwala pytaniem; - Czy mnie nienawidzisz? - Oczywiscie, ze nie - odparlem. - Jak móglbym cie nienawidzic... zwazywszy na okolicznosci? Chyba ja to ucieszylo, bo pokazala w usmiechu piekne biale zeby. - To dobrze, dziekuje ci - rzekla. - Cokolwiek by mówic, jestes dzentelmenem. Sklonilem sie z emfaza. - Zawrócisz mi w glowie. - Watpie - powiedziala. - Zwazywszy na okolicznosci... Zrobilo mi sie nieswojo. Wciaz palil mnie gniew i ciekaw bylem, czy ona wie, kto na ten gniew zasluzyl. Mialem wrazenie, ze tak. Poczulem nieodparte pragnienie, aby ja o to zapytac wprost, ale sie powstrzymalem. - No wiec, co proponujesz? - zagadnela w koncu. Przyparty w len sposób do muru odrzeklem: - Oczywiscie, nie ufasz mi... - Jak moglibysmy ci ufac? Postanowilem zapamietac to "my". - Cóz, na razie jestem gotów oddac sie w twoje rece. Z checia pozostane u ciebie, co pozwoli ci miec mnie na oku. - A potem? - Potem? Zobaczymy. - Sprytnie - powiedziala. - Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezrecznej sytuacji. (Zaproponowalem to tylko dlatego, ze nie mialem gdzie sie podziac, a reszta wymuszonych szantazem pieniedzy nie na dlugo by mi starczyla). Naturalnie, mozesz zostac. Ale ostrzegam cie - tu pokazala wisiorek na lancuszku, który nosila na szyi - to jest ultradzwiekowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen maja czterech braci, a cala szóstka swietnie radzi sobie z niepozadanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj wiec myszkowac tam, gdzie cie nie prosza. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzieki tej wlasnie rasie w Irlandii nie ma juz wilków, wiesz. - Wiem - przyznalem i uzmyslowilem sobie, ze to prawda. - Tak - ciagnela. - Erykowi sie to spodoba, ze jestes moim gosciem. To powinno go sklonic do zostawienia cie w spokoju, a przeciez o to ci wlasnie chodzi, n'est-ce pas? - Oui - przyznalem. Eryk! To imie cos mi mówilo! Znalem jakiegos Eryka i byla to bardzo wazna znajomosc. Ten Eryk, którego znalem, nadal najwyrazniej kreci sie gdzies w poblizu, i to tez bylo wazne. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, ze go nienawidzilem. Nienawidzilem go tak bardzo, ze móglbym go zabic. I niewykluczone, ze próbowalem. Uswiadomilem tez sobie, ze laczy nas pewna wiez. Rodzinna? Tak, wlasnie tak. Zaden z nas nie byl tym zachwycony, ze jestesmy... bracmi! Tak, teraz sobie przypomnialem: potezny, wladczy Eryk o kretej, lsniacej brodzie i oczach - dokladnie takich samych jak oczy Evelyn! Zalala mnie nowa fala wspomnien, zaszumialo mi w skroniach, poczulem cieplo rozlewajace sie na karku. Zachowalem jednak kamienna twarz i jakby nigdy nic zaciagnalem sie papierosem popijajac piwo, choc jednoczesnie uzmyslowilem sobie, ze Evelyn jest rzeczywiscie moja siostra! Tylko ze nie nazywa sie Evelyn. Nie moglem sobie przypomniec, jak sie naprawde nazywa, ale nie Evelyn. Postanowilem byc ostrozny i nie zwracac sie do niej po imieniu, dopóki sobie nie przypomne. A kim ja jestem? I co sie wlasciwie wokól mnie dzieje? Nagle poczulem, ze Eryk musial miec cos wspólnego z moim wypadkiem. Mial to byc wypadek smiertelny, ale udalo mi sie przezyc. I to on byl sprawca? Tak - podpowiedzialo mi przeczucie. To musiala byl sprawka Eryka. A Evelyn z nim wspólpracowala, oplacajac szpital, zeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to niz smierc, ale... Równoczesnie zdalem sobie sprawe, ze przychodzac do Evelyn oddalem sie niejako w rece Eryka i jesli tu zostane, bede jego wiezniem, wystawionym na kolejny atak. Niemniej ona twierdzila, ze jako jej gosc moge liczyc na spokój z jego strony. Nalezalo sie nad tym zastanowic. Nie wolno mi o niczym decydowac pochopnie, musze miec sie nieustannie na bacznosci. Moze byloby lepiej, gdybym stad odszedl i poczekal, az stopniowo wróci mi pamiec. Ale zzerala mnie jakas straszna, goraczkowa niecierpliwosc. Musialem jak najszybciej poznac cala prawde i zaczac odpowiednio dzialac. Popychal mnie do tego nieodparty przymus wewnetrzny. Jesli nawet za odzyskanie pamieci przyjdzie mi poniesc koszty ryzyka i niebezpieczenstwa, to trudno. Zostane. - Pamietam tez... - mówila Evelyn i uprzytomnilem sobie, ze opowiada cos od dluzszej chwili, a ja nie slucham. Moze przyczyna byl refleksyjny ton jej slów, nie wymagajacy odpowiedzi, moze mój wlasny natlok mysli. - Pamietam, jak kiedys zwyciezyles Juliana w jego ulubionej grze; a on zaklal i rzucil w ciebie kielichem pelnym wina. Wtedy ty chwyciles z wsciekloscia swoje trofeum i zamierzyles sie, a on sie przestraszyl, ze posunal sie za daleko. Ale ty sie nagle rozesmiales i przepiles do niego. Bylo mi przykro, ze ty, zawsze taki chlodny i opanowany, wpadles w taki gniew, a w Julianie wzbudziles tego dnia zawisc. Pamietasz? Wydaje mi sie, ze od tej pory pod wieloma wzgledami usiluje cie nasladowac. Ale ja nadal go nienawidze i mam nadzieje, ze go wkrótce diabli wezma... Cos czuje, ze tak bedzie... Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakas gra, klótnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej krwi. Bylo w tym cos znajomego, lecz nie, nie moglem sobie przypomniec, o co wlasciwie chodzilo. - A Caine, jego to dopiero wystrychnales na dudka! Wciaz cie nienawidzi, wiesz... Zrozumialem, ze nie jestem osoba szczególnie lubiana. Ale to uczucie w dziwny sposób sprawialo mi przyjemnosc. A imie Caine takze zabrzmialo swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te imiona dudnily mi w uszach i rozsadzaly czaszke. - To bylo tak dawno temu - powiedzialem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawda. - Corwin, nie bawmy sie w ciuciubabke. Chcesz czegos wiecej niz bezpiecznego kata, wiem o tym. I jestes wciaz dosc silny, zeby zdobyc cos dla siebie, jesli odpowiednio to rozegrasz. Nie mam pojecia, co knujesz, ale moze moglibysmy dojsc do porozumienia z Erykiem. - Teraz slówko "my" przeszlo najwyrazniej na nasza strone. Musiala uznac, ze jestem cos wart w tej grze, o cokolwiek sie ona toczy. Zobaczyla szanse osiagniecia wlasnych korzysci. Usmiechnalem sie kacikiem ust. - Czy dlatego tu przyszedles? - ciagnela. - Masz jakas propozycje dla Eryka i szukasz kogos, kto móglby posluzyc jako posrednik? - Moze... - powiedzialem. - Ale musze sie najpierw zastanowic. Ledwo wrócilem do zdrowia i mam sporo spraw do przemyslenia. Jednak na wszelki wypadek wolalem ulokowac sie w miejscu, z którego móglbym szybko dzialac, gdybym doszedl do wniosku, ze w moim interesie jest zawrzec pakt z Erykiem. - Uwazaj - powiedziala. - Wiesz, ze powtórze kazde twoje slowo. - Oczywiscie - przytaknalem, wcale o tym nie wiedzac i szukajac szybkiego wyjscia z sytuacji - chyba ze w twoim interesie bedzie wspólpracowac ze mna. Sciagnela brwi, miedzy którymi pokazaly sie leciutkie zmarszczki. - Nie bardzo wiem, co mi proponujesz. - Jeszcze nic. Jestem tylko z toba calkiem szczery i mówie ci, ze na razie sam nie wiem, co dalej. Nie mam pewnosci, czy chce dochodzic do porozumienia z Erykiem. - W koncu... - specjalnie zawiesilem glos, bo czulem, ze powinienem cos zaproponowac, a nie wiedzialem co. - Masz inna propozycje? - zerwala sie nagle na równe nogi, chwytajac za gwizdek. - Bleys! Oczywiscie! - Siadaj - powiedzialem - i nie badz smieszna. Czy oddalbym sie tak chetnie i bez namyslu w twoje rece, zeby zostac rzuconym na pozarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do glowy Bleys? Odprezyla sie, a nawet jakby troche skulila, a potem usiadla. - Moze i nie - przyznala w koncu. - Ale wiem, ze lubisz stawiac wszystko na jedna karte, i wiem tez, ze jestes podstepny. Jesli przyszedles tu z zamiarem pozbycia sie przeciwnika, to szkoda fatygi. Nie jestem taka znów wazna. Powinienes juz tyle wiedziec. Poza tym zawsze myslalam, ze mnie lubisz. - Lubilem cie i lubie - zapewnilem ja - wiec nie masz sie czego obawiac. Ciekawe, ze wspomnialas akurat to imie. Zeby tylko polknela przynete! Tylu rzeczy musialem sie dowiedziec! - Dlaczego? Czyzby rzeczywiscie skontaktowal sie z toba? - Wolalbym o tym nie mówic - odparlem majac nadzieje, ze da mi to jakas przewage i teraz, znajac juz plec owego Bleysa, dorzucilem: - Nawet gdyby tak bylo, odpowiedzialbym mu to samo, co Erykowi: "Musze to przemyslec". - Bleys - powtórzyla, a ja dodalem w myslach; Bleys, lubie cie. Nie pamietam dlaczego i moze nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale cie lubie. Tyle wiem. Siedzielismy przez chwile w milczeniu i poczulem, ze ogarnia mnie zmeczenie, ale nie chcialem tego po sobie pokazac. Powinienem byc silny. Wiedzialem, ze musze byc silny. Usmiechnalem sie wiec i powiedzialem: - Ladna masz biblioteke. A ona odparla: - Dziekuje. - Bleys - powtórzyla znów po chwili. - Naprawde uwazasz, ze ma szanse? Wzruszylem ramionami. - Kto to moze wiedziec? Na pewno nie ja. Moze ma, a moze nie. Oczy jej sie rozszerzyly, spojrzala na mnie z otwartymi ustami. - Chyba nie zamierzasz... nie zamierzasz sam spróbowac? Rozesmialem sie, glównie po to, zeby ja uspokoic. - Nie badz niemadra. Ja? - Ale wiedzialem, ze mówiac to, poruszyla we mnie jakas strune, jakies gleboko ukryte pragnienie, które odpowiedzialo poteznym: "Czemu nie?" I naraz ogarnal mnie wielki strach. Ona w kazdym razie wygladala na uspokojona moim odzegnaniem sie od tego, od czego sie odzegnalem. Usmiechnela sie i ruchem glowy wskazala wbudowany w sciane barek na lewo ode mnie. - Napilabym sie troche Irish Mist - powiedziala. - Ja tez, skoro juz o tym mowa - przyznalem, podnioslem sie i nalalem nam po kieliszku. - Wiesz - powiedzialem, usadowiwszy sie znów wygodnie w fotelu - przyjemnie jest tak pobyc znów razem, nawet jesli to tylko na krótko. Od razu nasuwa sie tyle wspomnien. Odpowiedziala usmiechem, z którym jej bylo bardzo do twarzy. - Masz racje - przyznala, pociagajac lyczek. - Czuje sie przy tobie niemal jak w Amberze - a ja omal nie wypuscilem kieliszka z reki, Amber! To slowo uderzylo we mnie jak grom! W tym momencie ona zaczela plakac, podszedlem wiec i objalem ja pocieszajaco ramieniem. - Nie placz, siostrzyczko, prosze cie, nie placz. Sprawiasz mi ból. - Amber! Cos sie w tym krylo, cos porywajacego i poteznego, - Jeszcze znów nadejda dobre czasy - dodalem pocieszajaco. - Czy naprawde w to wierzysz? - spytala. - Tak - potwierdzilem z moca. - Wierze! - Jestes szalony - powiedziala. - Moze wlasnie dlatego zawsze byles moim ulubionym bratem. Niemal wierze w to, co mówisz, choc wiem, ze jestes szalony. - Chlipnela jeszcze raz i drugi, i przestala. - Corwin - ciagnela - gdyby ci sie udalo... gdyby jakims nieprawdopodobnym cudem ci sie udalo, bedziesz pamietac o swojej siostrze Florimel? - Tak - obiecalem, zdajac sobie sprawe, ze to jej prawdziwe imie. - Tak, bede o tobie pamietal. - Dziekuje ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomne ani slowem o Bleysie i zatrzymam dla siebie swoje najnowsze podejrzenia. - Dziekuje, Floro. - Ale pamietaj, ze ci nie ufam ani na jote - dodala. - To sie rozumie samo przez sie. Wezwala pokojówke, która zaprowadzila mnie do pokoju, gdzie ledwo zdolalem sie rozejrzec, a potem padlem na lózko i spalem przez jedenascie godzin. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 03 Rano jej nie bylo i nie zostawila dla mnie zadnej wiadomosci. Pokojówka podala mi w kuchni sniadanie i wrócila do swoich obowiazków. Zrezygnowalem z pomyslu, zeby starac sie wyciagnac z niej jakies informacje, bo albo nic nie wiedziala, albo nic by mi nie zdradzila, a za to z pewnoscia powiedzialaby o moich indagacjach Florze. Ale poniewaz mialem dom do swojej dyspozycji, postanowilem wrócic do biblioteki i rozejrzec sie troche. Poza tym lubie biblioteki. sciany pelne pieknych i madrych slów daja mi poczucie komfortu i bezpieczenstwa. Zawsze przyjemniej jest wiedziec, ze mozna czyms sie obronic przed Cieniami. Donner czy Blitzen, czy tez którys z ich krewnych pojawil sie skads w hallu i weszac kroczyl sztywno moim sladem, Próbowalem sie z nim zaprzyjasnic, ale przypominalo to wymiane uprzejmosci z policjantem, który kazal ci zjechac na pobocze. Po drodze zagladalem do innych pokoi - wygladaly normalnie i niewinnie. Wszedlem do biblioteki, z której nadal spogladala na mnie Afryka. Zamknalem za soba drzwi przed psami i ruszylem wzdluz scian czytajac tytuly tomów na pólkach. Najwiecej bylo ksiazek historycznych. Znalazlem takze sporo ksiazek o sztuce w albumowych, drogich wydaniach i pare z nich przekartkowalem. Zwykle najlepiej mi sie mysli, kiedy pozornie jestem zajety czyms innym. Zastanawialem sie nad zródlem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jestesmy krewnymi, znaczylo to, ze i ja ciesze sie pewna zamoznoscia? Usilowalem przypomniec sobie swoja sytuacje materialna i socjalna, zawód, pochodzenie. Odnosilem wrazenie, ze nigdy nie musialem martwic sie o pieniadze, ze zawsze jakims cudem mialem ich pod dostatkiem. Czy bylem takze wlascicielem równie wspanialego domu? Nie pamietalem. Jaki byl mój zawód? Usiadlem za biurkiem i staralem sie uprzytomnic sobie, czy znam tajniki jakiejs szczególnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminowac samego siebie, totez niewiele z tego wyniklo. Nasza wiedza jest czastka nas samych, integralnym elementem calosci i trudno ja oddzielic. Lekarz? Przyszlo mi to do glowy, kiedy przegladalem anatomiczne rysunki Leonarda da Vinci. Niemal bezwiednie zaczalem przebiegac w mysli poszczególne fazy operacji chirurgicznych. Zdalem sobie sprawe, ze kiedys w przeszlosci musialem operowac. Ale nie bylo to jeszcze to, czego szukalem. Z chwila gdy uswiadomilem sobie, ze odebralem wyksztalcenie medyczne, zrozumialem, ze byla to tylko czesc jakiejs ogólniejszej wiedzy. Wiedzialem, ze nie jestem chirurgiem. Kim wiec? Co jeszcze wchodzilo w rachube? Cos przyciagnelo mój wzrok. Siedzac za biurkiem mialem przed soba przeciwlegla sciane, a na niej, obok innych rzeczy, wisiala antyczna szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauwazylem. Wstalem, podszedlem do niej i zdjalem ja z uchwytów. Syknalem w duchu gniewnie na jej oplakany stan. Chetnie przywrócilbym jej nalezyta swietnosc za pomoca zwyklej oselki i kawalka naoliwionej szmatki. Znalem sie na starodawnej broni, zwlaszcza bialej. Szabla lezala mi w dloni jak ulal i czulem, ze potrafie sie nia poslugiwac. Odparowalem i natarlem pare razy. Tak, umialem sobie z nia radzic. O czym to moglo swiadczyc? Rozejrzalem sie po pokoju w poszukiwaniu czegos jeszcze, co by pobudzilo mi pamiec. Nic nie znalazlem, odwiesilem wiec szable i wrócilem do biurka. Siadajac za nim, postanowilem je przejrzec. Zaczalem od srodkowej szuflady poprzez te po lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie az do samego dolu. Papier listowy, koperty, znaczki, spinacze, resztki olówków, gumki - nic nadzwyczajnego. Wyciagalem kazda szuflade na cala dlugosc i opieralem ja na kolanach przegladajac zawartosc. Nie byl to mój pomysl. Postepowalem tak na skutek otrzymanego niegdys przeszkolenia, które kazalo mi badac kazde scianki i dno. A jednak pewna rzecz omal nie uszla mojej uwagi i spostrzeglem ja dopiero w ostatniej chwili: tyl nizszej szuflady po prawej stronie nie siegal tak wysoko, jak tyly innych szuflad. To musialo cos oznaczac - kiedy uklaklem i zajrzalem w glab, zobaczylem u góry cos na ksztalt malego pudeleczka. Byla to osobna szufladka, schowana na samym tyle i zamknieta. Spróbowalem sie do niej dobrac spinaczem, agrafka, a w koncu metalowa lyzka do butów, znaleziona w innej szufladzie; okazala sie najbardziej pomocna i po jakiejs minucie zamek puscil. Szufladka zawierala pudelko z talia kart. A jego wierzch zdobil herb, na którego widok zesztywnialem, oblal mnie zimny pot i nie moglem zlapac oddechu. Herb przedstawial bialego jednorozca na zielonym polu, wzniesionego na tylnych nogach, zwróconego na prawo. Wiedzialem, ze znam ten herb, i zaklulo mnie bolesnie, ze nie potrafie go nazwac. Otworzylem pudelko i wyjalem karty. Byly to karty tarokowe, przedstawiajace zwykle dla nich berla, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe - Wielkie Arkana - byly calkiem inne. Wsunalem najpierw obie szuflady, nie zamykajac tej mniejszej, i dopiero potem przystapilem do blizszych ogledzin. Figury Atutowe wygladaly niemal jak zywe, mialo sie wrazenie, ze zaraz zejda z lsniacego obrazka na ziemie. Karty byly przyjemne i chlodne w dotyku. Naraz zrozumialem, ze i ja sam bylem kiedys posiadaczem takiej talii. Rozlozylem karty na blacie. Pierwsza przedstawiala usmiechnietego drobnego mezczyzne, o chytrym wyrazie twarzy, ostrym nosie, ze strzecha slomianych wlosów na glowie. Byl ubrany w cos w rodzaju kostiumu renesansowego w kolorach pomaranczowym, czerwonym i brazowym. Nosil dlugie ponczochy i obcisly, haftowany kubrak. Znalem go. Mial na imie Random. Z nastepnej karty patrzylo na mnie beznamietne oblicze Juliana; dlugie, ciemne wlosy opadaly mu do ramion, niebieskie oczy byly zimne i bez wyrazu. Od stóp do glów skrywala go biala luskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedzialem jednak, ze mimo na pozór odswietnego i dekoracyjnego wygladu byla twarda i odporna na ciosy. Tego wlasnie czlowieka pobilem w jego ulubionej grze, za co rzucil we mnie kielichem. Znalem go i nienawidzilem. Teraz przenioslem wzrok na sniada, ciemnooka twarz Caine'a, ubranego w czarno-zielony atlas oraz w ciemny, zalozony z fantazja, trójgraniasty kapelusz z zielonym pióropuszem splywajacym na plecy. Stal profilem, podparlszy sie jedna reka pod bok, a u pasa mial wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywolal we mnie mieszane uczucia. Potem byl Eryk. Nalezalo mu przyznac, ze byl przystojny. Wlosy mial tak czarne, ze niemal granatowe, broda wila mu sie wokól stale usmiechnietych ust, a ubrany byl po prostu w skórzana kurtke, peleryne, wysokie czarne botforty i spiety rubinem czerwony pas, u którego wisial srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kolnierz oslaniajacy szyje obszyty byl na czerwono, podobnie jak rekawy. Stal z kciukami zatknietymi za pas - jego rece wygladaly na bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczaly zza pasa czarne rekawice. Bylem teraz pewien, ze to wlasnie on próbowal mnie zabic tego dnia, kiedy omal nie zginalem. Przyjrzalem mu sie uwaznie i nie bez trwogi. Nastepny byl Benedykt, wysoki i surowy, o pociaglej twarzy i szczuplym ciele, ale tegim umysle. Ubrany byl na pomaranczowo-zólto-brazowo i nasuwal mi na mysl stogi siana, dynie, strachy na wróble i legendy o zapadlych miasteczkach. Mial dluga, mocno zarysowana szczeke, piwne oczy i proste, brazowe wlosy. Stal obok gniadego konia, opierajac sie na lancy oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko sie usmiechal. Lubilem go. Zastyglem, kiedy odkrylem nastepna karte i serce o malo nie wyskoczylo mi z piersi. To bylem ja. Znalem te twarz, która codziennie przy goleniu patrzyla na mnie z lustra. Zielone oczy, ciemne wlosy, czarno - srebrny strój. Mialem na sobie peleryne, lekko wzdeta jakby przez wiatr. Mialem tez czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko mój byl ciezszy, choc nieco krótszy. Nosilem rekawice, srebrne i luskowe. Klamra przy szyi byla w ksztalcie srebrnej rózy. Oto ja, Corwin. Z nastepnej karty spojrzal na mnie wysoki, potezny mezczyzna. Byl do mnie bardzo podobny, tylko mial silniej zarysowana szczeke i wiedzialem, ze jest wyzszy ode mnie, lecz bardziej ociezaly. Jego sila byla legendarna. Byl ubrany w niebiesko-szary strój spiety na srodku szerokim, czarnym pasem i stal z wesola, rozesmiana mina. Z szyi zwisal mu na sznurze srebrny róg mysliwski. Mial wystrzepiona bródke i maly wasik. W prawej rece trzymal kielich wina. Poczulem do niego nagla sympatie i wtedy przypomnialem sobie jego imie. Nazywal sie Gerard. Teraz przyszla kolej na mezczyzne o ognistej brodzie i plomiennych wlosach, z mieczem w prawej dloni i pucharem bialego wina w lewej, w czerwono-pomaranczowych jedwabiach. W jego oczach, równie blekitnych jak oczy Flory i Eryka, igral diablik. Mial drobny podbródek, ale przykryty broda. Jego miecz byl kunsztownie inkrustowany zlotem. Na prawej rece blyszczaly dwa ogromne pierscienie, a na lewej jeden: szmaragd, rabin i szafir. Wiedzialem, ze to Bleys. Nastepna postac nosila w sobie podobienstwo zarówno do Bleysa, jak i do mnie. Mezczyzna mial moje rysy, choc drobniejsze, moje oczy, wlosy Bleysa, byl bez brody. Mial na sobie zielony strój jezdziecki i siedzial na bialym koniu zwróconym na prawo. Byla w nim sila i slabosc, niepokój i rezygnacja. Odpychal mnie i pociagal, budzil zarówno moja sympatie, jak niechec. Wystarczylo mi rzucic na niego okiem, by wiedziec, ze nazywa sie Brand. Zdalem sobie teraz jasno sprawe, ze znam ich wszystkich, pamietam ich, a wraz z nimi ich mocne i slabe trony, zwyciestwa i porazki. - Byli to moi bracia. Zapalilem papierosa, którego podkradlem Florze z pudelka na biurku, wyciagnalem sie w fotelu i podsumowalem zebrane w pamieci fakty. Tych osmiu dziwnych mezczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czulem jednak, ze ich sposób ubierania sie byl dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czern i srebro. W tym momencie zakrztusilem sie dymem, zdajac sobie sprawe, co mam na sobie, co kupilem w tym malym sklepiku w miasteczku, w którym sie zatrzymalem po opuszczeniu Greenwood. Bylem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzystoszarych koszul i czarnej marynarce. Powrócilem do kart. Zobaczylem Flore w turkusowej sukni koloru morza, w której przypomniala mi sie poprzedniego wieczoru, a po niej brunetke o podobnych blekitnych oczach i dlugich rozpuszczonych wlosach, ubrana cala na czarno, przepasana srebrnym paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok lzy zakrecily mi sie w oczach. Miala na imie Deirdre. Dalej przyszla kolej na Fione, o wlosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze jak masa perlowa. Poczulem do niej nienawisc od pierwszego spojrzenia. Pózniej byla Llewella, której odcien wlosów pasowal do oczu koloru nefrytu. Ubrana byla w migotliwa, szarozielona suknie z lawendowym paskiem i patrzyla smutno, jakby przez lzy. Przeczucie mówilo mi, ze jest jakas inna od reszty z nas. Ale ona takze byla moja siostra. Ogarnelo mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozlaki z nimi wszystkimi, choc jednoczesnie mialem jakby wrazenie ich fizycznej bliskosci. Karty byly tak zimne w dotyku, ze je odlozylem, aczkolwiek niechetnie wypuszczalem je z reki. Wiecej Figur Atutowych nie bylo, reszte stanowily zwykle karty. Skads mimo to wiedzialem - i znów: skad? - ze kilku Atutów brakuje. W zaden sposób nie moglem sobie jednak przypomniec, kogo te Atuty reprezentowaly. Dziwnie mnie to zasmucilo, wzialem nastepnego papierosa i zamyslilem sie. Dlaczego wszystko tak latwo do mnie wracalo, kiedy patrzylem na karty? Wracalo bez koniecznosci wygrzebywania z pamieci jednej informacji po drugiej? Znalem juz teraz twarze i imiona mojego rodzenstwa - ale nic wiecej. Nie moglem zrozumiec, dlaczego zostalismy wszyscy umieszczeni na kartach do gry, niemniej czulem przemozna chec posiadania takiej talii. Gdybym wzial te Flory, zaraz by to spostrzegla i znalazlbym sie w tarapatach. Odlozylem wiec karty do malej szufladki za duza szuflada i zamknalem jak poprzednio. A potem zaczalem sobie znów usilnie lamac glowe nad wlasna przeszloscia, lecz niewiele mi z tego przyszlo. Dopóki nie przypomnialem sobie magicznego slowa. Amber. To slowo poprzedniego wieczora tak mnie wytracilo z równowagi, ze staralem sie potem o nim nie myslec. Ale teraz je przywolalem. Obracalem je w myslach na wszystkie strony, badajac skojarzenia, jakie we mnie budzilo. Nioslo ze soba ogromna tesknote i potezna nostalgie. Bylo w nim zapomniane piekno, swietnosc i moc, straszna, niemal niezwyciezona moc. Nalezalo do mojego codziennego slownictwa. Bylo zrosniete ze mna, a ja bylem zrosniety z nim. Nagle przypomnialem sobie. Byla to nazwa miejscowosci. Miejscowosci, która niegdys znalem. Ale wraz z tym nie przyszly zadne obrazy, tylko wzruszenie. Nie wiem, jak dlugo tak siedzialem. Czas przestal istniec. W koncu wyrwalo mnie z zamyslenia delikatne pukanie do drzwi. Potem galka wolno sie przekrecila i weszla pokojówka o imieniu Carmella, pytajac, czy nie mam ochoty na lunch. Uznalem to za dobry pomysl, poszedlem wiec z nia do kuchni, gdzie zjadlem pól kurczaka i wypilem litr mleka. Potem wzialem ze soba do biblioteki dzbanek kawy, omijajac po drodze psy. Pilem wlasnie druga filizanke, kiedy zadzwonil telefon. Mialem wielka ochote go odebrac, ale bylem pewien, ze w domu jest wiecej aparatów i ze zrobi to Carmella. Mylilem sie. Telefon ciagle dzwonil. W koncu nie moglem sie dluzej oprzec. - Halo, tu rezydencja pani Flaumel - powiedzialem. - Czy móglbym mówic z pania Flaumel? - uslyszalem meski glos, urywany i troche nerwowy. Zdyszane slowa dobiegaly niewyraznie poprzez trzaski i szum glosów miedzymiastowej. - Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazac jakas wiadomosc albo prosic, zeby zadzwonila? - Z kim mówie? - chcial wiedziec mezczyzna. Zawahalem sie, lecz odpowiedzialem: - Tu Corwin. - Wielkie nieba! - wykrzyknal i zapadla dluzsza cisza. Myslalem juz, ze odlozyl sluchawke, i spytalem: - Halo? - lecz w tym momencie on znów sie odezwal. - Czy ona jeszcze zyje? - spytal. - Oczywiscie, ze zyje! Z kim, do diabla, rozmawiam? - Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Sluchaj, jestem w Kalifornii i mam klopoty. Dzwonie do Flory, zeby udzielila mi schronienia. Czy trzymasz z nia? - Chwilowo - odpowiedzialem. - Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoja opieke? - Umilkl i dodal: - Prosze cie, Corwin. - Zrobie, co bedzie w mojej mocy - obiecalem - ale nie moge podejmowac zadnych zobowiazan w imieniu Flory. - A obronisz mnie przed nia? - Tak. - To mi wystarczy. Postaram sie jakos dotrzec do Nowego Jorku. Musze wybrac okrezna trase, wiec nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Jesli uda mi sie ominac nie sprzyjajace Cienie, to predzej czy pózniej sie spotkamy. Zycz mi powodzenia. - Powodzenia - powiedzialem. Uslyszalem trzask sluchawki, a potem juz tylko odlegle echo dzwoniacych telefonów i glosów jak z zaswiatów. A wiec bunczuczny maly Random wpadl w tarapaty! Mialem wrazenie, ze nie powinienem sie tym szczególnie przejmowac. Ale teraz byl on jednym z kluczy do mojej przeszlosci, a moze i do przyszlosci. Totez postaram sie mu pomóc, w miare swoich sil, dopóki nie dowiem sie od niego wszystkiego, na czym mi zalezy. Czulem, ze wiezy braterstwa miedzy nami nie zostaly jeszcze zbytnio nadszarpniete. Ale wiedzialem tez, ze to chytra sztuka; bystry, przebiegly, a jednoczesnie dziwnie sentymentalny w najglupszych sprawach: z drugiej strony jego slowo bylo niewiele warte i zapewne bez skrupulów sprzedalby moje zwloki najblizszej akademii medycznej, gdyby mu sie to oplacalo. Owszem, pamietalem tego gnojka i nawet czulem do niego cien sympatii, zapewne w powodu paru milych chwil, które razem spedzilismy. Ale zebym mial mu ufac? Co to, to nie. Postanowilem, ze powiem Florze o jego przyjezdzie dopiero w ostatnim momencie. Moze sie zdarzyc, ze posluzy mi jako as atutowy lub przynajmniej jako walet. Dolalem sobie troche goracej kawy i wolno ja wypilem. Przed kim uciekal? Nie przed Erykiem, bo nie zwrócilby sie tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytal o zycie Flory dlatego, ze mnie tu zastal? Czyzby wiazalo ja tak silne przymierze z bratem, którego nienawidzilem, iz cala rodzina zakladala, ze i na niej wywre zemste? Wydawalo mi sie to dziwne, ale przeciez zadal to pytanie. I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie bylo zródlo tego napiecia, tej walki? Dlaczego Random uciekal? Amber. Oto odpowiedz. Amber. Klucz do wszystkiego tkwil w Amberze. Tajemnica calej historii lezala w Amberze, w jakims wydarzeniu, które mialo tam miejsce niezbyt dawno temu, jak nalezalo przypuszczac. Musze poruszac sie na palcach. Musze udawac, ze wiem to wszystko, czego nie wiem, a jednoczesnie kawalek po kawalku wyciagac informacje od innych. Bylem pewien, ze mi sie to uda. Przy tej dozie nieufnosci, jaka sobie tu wszyscy okazywali, nietrudno byc enigmatycznym. Tego sie bede trzymal. Wydusze od nich to, co mi potrzebne, zdobede, co zechce, bede pamietal o tych, którzy mi pomogli, a reszte stratuje. Wiedzialem bowiem, ze wlasnie takie zasady obowiazuja w mojej rodzinie, a ja bylem nieodrodnym synem mojego ojca... Nagle rozbolala mnie glowa, tepym, dojmujacym bólem, który niemal rozsadzal mi czaszke. Wiedzialem, czulem, bylem pewien, ze wywolala to mysl o ojcu. Ale nie mialem pojecia, jak to sie stalo i dlaczego. Po jakims czasie ból troche ustapil i zdrzemnalem sie w fotelu. Po jeszcze znacznie dluzszym czasie drzwi sie otworzyly i weszla Flora. Na dworze bylo juz ciemno, nastala kolejna noc. Flora byla ubrana w zielona jedwabna bluzke i dluga welniana spódnice koloru szarego oraz w turystyczne buty i grube skarpety. Wlosy miala sciagniete do tylu, a twarz lekko przybladla. Nadal nie rozstawala sie ze swoim gwizdkiem. - Dobry wieczór - powiedzialem wstajac. Nie odpowiedziala. Podeszla szybko do baru, nalala sobie spora porcje whisky i wypila ja jednym haustem, jak mezczyzna. Potem dopelnila szklanke i usiadla z nia w fotelu. Zapalilem papierosa i podalem jej. Podziekowala skinieniem glowy i powiedziala: - Droga do Amberu najezona jest trudnosciami. - Dlaczego? Spojrzala na mnie ze zdumieniem. - Kiedy ostatnio z niej korzystales? Wzruszylem ramionami. - Nie pamietam. - Niech ci bedzie - powiedziala. - Zastanawiam sie tylko, czy to twoja sprawka. Nie odpowiedzialem, bo nie mialem pojecia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomnilem sobie, ze jest latwiejszy sposób na znalezienie sie w miejscu zwanym Amber. - Brakuje ci kilku Atutów - oznajmilem raptem nie swoim glosem. Zerwala sie na równe nogi, wychlapujac sobie na reke polowe szklanki. - Oddaj je natychmiast! - krzyknela siegajac po gwizdek. Podszedlem i chwycilem ja za ramiona. - Nie mam ich. Powiedzialem to tylko tak sobie. Odprezyla sie i zaczela szlochac; pchnalem ja delikatnie z powrotem na fotel. - Myslalam ze wziales moja talie, a nie ze bawisz sie w glupie i niestosowne uwagi. Nie przeprosilem. Czulem, ze byloby to nie na miejscu. - Jak daleko udalo ci sie dotrzec? - Niezbyt daleko. - Raptem rozesmiala sie i spojrzala na mnie z nowym blyskiem w oczach. - Wiem juz, co zrobiles, Corwinie - oswiadczyla, a ja zapalilem papierosa, zeby nie musiec odpowiadac. - Niektóre z tych przeszkód pochodzily od ciebie, prawda? Zablokowales mi droge do Amberu, zanim tu przyszedles, tak? Wiedziales, ze udam sie do Eryka. Teraz juz nie moge, musze czekac, az on przyjdzie do mnie. Bardzo sprytnie. Chcesz go tu sciagnac, tak? Ale on przysle poslanca, nie bedzie fatygowal sie osobiscie. W glosie tej kobiety, która przyznawala, ze wlasnie miala zamiar wydac mnie w rece wroga i to zrobi przy pierwszej okazji, brzmiala nuta podziwu, kiedy mówila o rzekomym pokrzyzowaniu przeze mnie jej planów. Jak mozna okazywac tak jawny makiawelizm w obliczu niedoszlej ofiary? Odpowiedz nasunela mi sie sama: tacy juz jestesmy. Nie musimy bawic sie w subtelnosci miedzy soba. Niemniej pomyslalem, ze Florze brak finezji prawdziwego mistrza. - Czy sadzisz, ze jestem az tak glupi, Floro? - spytalem. - Uwazasz, ze zjawilem sie tu tylko po to, zebys mogla wydac mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stanelo na drodze, ale dobrze ci tak. - Pamietaj, ze nie gram w twojej druzynie! A poza tym ty tez jestes na wygnaniu! A wiec nie byles znowu taki sprytny! W jej zapalczywych slowach wyczulem falsz. - Nie mów bzdur! - powiedzialem ostro. Rozesmiala sie. - Wiedzialam, ze cie to rozzlosci. Dobrze, niech ci bedzie, masz wlasne powody, zeby zamieszkiwac Cienie. Jestes szalencem. Wzruszylem ramionami. - Czego chcesz? Po co naprawde tu przyszedles? - pytala dalej. - Bylem ciekaw, jakie sa twoje plany - odparlem. - To wszystko. Nie mozesz zatrzymac mnie tu sila, jesli postanowie odejsc. Nawet Eryk nic na to nie poradzi. Moze po prostu chcialem cie odwiedzic. Moze staje sie sentymentalny na stare lata. W kazdym razie zostane tu jeszcze troche, a potem pójde na dobre. Gdybys sie tak nie spieszyla po nagrode za wydanie mnie, moglabys wyjsc na tym znacznie lepiej, mloda damo. Prosilas, zebym pamietal o tobie pewnego pieknego dnia... Uplynelo pare sekund, zanim dotarlo do niej to cos, co mialem nadzieje dac jej do zrozumienia. Wykrzyknela: - A wiec masz zamiar spróbowac! Naprawde masz zamiar spróbowac! - Swieta racja - potwierdzilem, zdajac sobie sprawe, ze rzeczywiscie mam zamiar spróbowac, cokolwiek to mialo znaczyc - i mozesz to powiedziec Erykowi, jesli chcesz, ale pamietaj, ze moze mi sie udac. Nie zapominaj, ze wtedy lepiej nalezec do moich przyjaciól. Duzo dalbym za to, zeby wiedziec, o czym mówie, ale poznalem juz kluczowe slowa i przywiazywana do nich wage, poslugiwalem sie wiec nimi bezblednie, nie majac pojecia, co wlasciwie znacza. Niemniej czulem, ze brzmia calkiem naturalnie, az nadto naturalnie... Naraz Flora objela mnie i pocalowala. - Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawde! Mysle, ze moze ci sie udac. Z Blyesem beda klopoty, ale Gerard pewno ci pomoze, a moze i Benedykt. Caine tez sie przylaczy, jak zobaczy, co sie swieci... - Planowanie zostaw mnie - przerwalem. - Odsunela sie. Nalala dwa kieliszki wina i podala mi jeden. - Wypijmy za przyszlosc - powiedziala. - Z przyjemnoscia. Spelnilismy toast. Nalala mi drugi kieliszek i przyjrzala mi sie uwaznie. - To musi byc którys z was trzech: Eryk, Bleys albo ty - stwierdzila. - Jedynie wy macie dosc odwagi i rozumu. Ale zniknales z horyzontu na tak dlugo, ze przestalam brac cie pod uwage. - To tylko dowodzi, ze nigdy nic nie wiadomo. Saczylem wino marzac, zeby choc na chwile umilkla. Mialem wrazenie, ze troche zbyt nachalnie próbuje rozwijac kazdy pomysl, jaki jej przychodzi do glowy. Cos mnie zaniepokoilo i chcialem to w spokoju przemyslec. Ile mialem lat? Ta kwestia wyjasniala po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozlaki z osobami przedstawionymi na kartach taroka. Bylem starszy, nizby na to wskazywal mój wyglad. (Patrzac w lustro dawalem sobie okolo trzydziestki, ale wiedzialem, ze to dlatego, iz Cienie mnie oklamuja. Bylem znacznie, znacznie starszy i uplynelo juz bardzo duzo czasu, odkad widzialem swoje rodzenstwo zyjace zgodnie, razem, w dobrej komitywie, bez napiec i tarc - jak na owej talii kart. Uslyszelismy dzwiek dzwonka i kroki Carmelli idacej do drzwi. - To nasz brat, Random - powiedzialem pewien, ze sie nie myle. - Jest pod moja opieka. Jej oczy rozszerzyly sie, a potem sie usmiechnela. Jakby wyrazajac uznanie dla madrego posuniecia, które wykonalem. Oczywiscie nie bylo w tym zadnej mojej zaslugi, ale nie mialem nic przeciwko temu, zeby tak myslala. Dawalo mi to wieksze poczucie bezpieczenstwa. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 04 Nowo zdobyte poczucie bezpieczenstwa towarzyszylo mi wszystkiego moze trzy minuty. Przescignalem Carmelle w drodze do drzwi i otworzylem je na osciez. Random wpadl do srodka, natychmiast zamykajac je za soba i zasuwajac zasuwe. Jego jasne oczy byly podkrazone i nie mial na sobie kolorowego kubraka ani dlugich ponczoch. Byl nie ogolony i ubrany w brazowy welniany garnitur. Przez ramie mial przerzucony gabardynowy plaszcz, a na nogach ciemne zamszowe buty. Ale byl to bez watpienia Random, ten sam Random, którego widzialem na karcie tarokowej, tylko jego smiejace sie usta wykrzywial teraz grymas zmeczenia, a pod paznokciami mial obwódki brudu. - Corwin! - powiedzial i objal mnie. Uscisnalem go za ramie. - Chyba przydalby ci sie lyk czegos mocniejszego - zauwazylem. - Tak. Tak. Tak... - zgodzil sie i pociagnalem go do biblioteki. Jakies trzy minuty pózniej, kiedy usiadl ze szklanka w jednej rece, a papierosem w drugiej, powiedzial: - Gonia mnie. Za chwile tu beda, Flora wydala stlumiony okrzyk, który zignorowalismy. - Kto? - spytalem. - Jacys faceci z Cieni. Nie wiem, kim sa ani kto ich naslal. Jest ich czterech albo pieciu, moze nawet szesciu. Byli ze mna w samolocie. Lecialem odrzutowcem. Spostrzeglem ich kolo Denver. Kilka razy zmienialem samolot, zeby sie ich pozbyc, ale nic z tego, a nie chcialem za bardzo zbaczac z trasy. Zgubilem ich dopiero na Manhattanie, ale to tylko kwestia czasu. Sadze, ze wkrótce tu beda. - I nie domyslasz sie, kto ich naslal? Usmiechnal sie leciutko. - Cóz, mysle, ze mozemy bez wiekszego ryzyka ograniczyc krag podejrzanych do rodziny. Moze Bleys, moze Julian, moze Caine. A moze nawet ty, zeby mnie tu sciagnac. Ale mam nadzieje, ze nie. To nie ty, prawda? - Nie ja - zapewnilem go. - Czy wygladaja bardzo groznie? Wzruszyl ramionami. - Gdyby bylo ich tylko dwóch albo trzech, móglbym spróbowac wciagnac ich w zasadzke, ale z cala ta banda... Byl drobnym mezczyzna, liczacym niewiele ponad metr szescdziesiat wzrostu i wazacym najwyzej szescdziesiat pare kilo. Mimo to mówil najwyrazniej serio. Bylem przekonany, ze rzeczywiscie, bez wahania stawilby sam czolo dwóm lub trzem napastnikom. Zaciekawilo mnie nagle, czy i ja dysponuje podobna sila fizyczna bedac jego bratem. Czulem sie pod tym wzgledem nie najgorzej. Bez wiekszych obaw bylbym gotów zmierzyc sie w równej walce z kazdym przeciwnikiem. Jaki moglem byc silny? W tej chwili zrozumialem, ze juz niedlugo bede mial okazje sie przekonac. Do drzwi frontowych rozleglo sie pukanie. - Co robimy? - spytala Flora. Random rozesmial sie, rozwiazal krawat i rzucil go na plaszcz lezacy na biurku. Potem zdjal marynarke i rozejrzal sie po pokoju. Jego wzrok padl na szable - w jednej chwili byl przy niej i trzymal ja w reku. Wymacalem rewolwer w kieszeni marynarki i odbezpieczylem. - Co robimy? - powtórzyl. - Istnieje prawdopodobienstwo, ze sforsuja wejscie - ciagnal - i wobec tego zaraz sie tu znajda. Kiedy walczylas po raz ostatni, siostro? - Wieki temu. - Wiec lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy duzo czasu. Mówie wam, ktos nimi steruje. Ale nas jest trójka, a ich najwyzej dwa razy tyle. O co wiec tu sie martwic? - Nie wiemy, co to za jedni - zauwazyla Flora. - Co za róznica? - Zadna - odparlem. - Czy mam ich wpuscic? Oboje nieco zbledli. - Równie dobrze mozemy poczekac... - A moze by tak wezwac policje? - zaproponowalem. W odpowiedzi wybuchneli niemal histerycznym smiechem. - Albo Eryka - dodalem, patrzac na nia badawczo. Ale ona tylko potrzasnela glowa. - Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zdazy powiedziec, jesli w ogóle zechce, bedzie juz za pózno. - A moze to jego sprawka, co? - mruknal Random. - Watpie - odparla. - Bardzo watpie. To nie w jego stylu. - To prawda - dorzucilem dla zasady, zeby dac im znac ze sie orientuje. Znowu rozleglo sie pukanie, tym razem znacznie glosniejsze. - A Carmella? - spytalem, tkniety nagla mysla. Flora potrzasnela glowa. - To malo prawdopodobne, zeby ona poszla otworzyc. - Nie wiesz, co ryzykujesz! - krzyknal Random i wypadl z pokoju. Wyszedlem za nim do hallu i sieni w sama pore, zeby powstrzymac Carmelle przed otwarciem drzwi. Wystalismy ja do jej pokoju z nakazem, zeby sie zamknela, a Random zauwazyl; - Oto dowód, jaka sila dysponuja nasi przeciwnicy. Kto tu wlasciwie za kim stoi, Corwin? Wzruszylem ramionami. - Gdybym wiedzial, nie omieszkalbym ci powiedziec. W kazdym razie my w tej chwili stoimy ramie w ramie. - Cofnij sie. - I otworzylem drzwi. Najblizszy napastnik usilowal odsunac mnie na bok, ale unieruchomilem mu reke w zelaznym uscisku i odepchnalem go. Bylo ich szesciu. - Czego chcecie - spytalem. W odpowiedzi nie padlo ani jedno slowo, tylko ujrzalem lufy. Blyskawicznie zatrzasnalem drzwi i zaciagnalem zasuwe. - Okay, rzeczywiscie tam sa - powiedzialem. - Ale skad moge wiedziec, ze to nie jakis twój podstep? - To prawda - przyznal - niemal sam zaluje, ze tak nie jest. Wygladaja na skonczonych oprychów. Mial racje. Faceci na progu byli poteznie zbudowani i mieli kapelusze naciagniete gleboko na oczy. Ich twarze pozostawaly w cieniu. - Chcialbym wiedziec, kto tu za kim stoi - powtórzyl Random. W tym momencie poczulem w bebenkach uszu przerazliwa wibracje. Zrozumialem, ze to Flora zrobila uzytek ze swojego gwizdka. Dobiegl mnie brzek rozbijanej szyby i nie zdziwilem sie, gdy po chwili uslyszalem gluche warczenie i ujadanie. - Wypuscila na nich psy - powiedzialem. - Szesc przerazliwych, dzikich bestii, które w innych okolicznosciach mogly byc poszczute na nas. Random kiwnal glowa i ruszylismy w kierunku, skad dobiegal halas. Kiedy weszlismy do salonu, dwóch mezczyzn juz tam bylo i obaj mieli bron. Jednym strzalem polozylem pierwszego z nich i padlem na podloge celujac do drugiego. Random przeskoczyl nade mna wywijajac szabla i zobaczylem, jak glowa tamtego spada z ramion. Tymczasem dwaj inni juz drapali sie przez okno. Wypróznilem do nich magazynek, slyszac warczenie psów i jakies obce strzaly. Trzech mezczyzn lezalo juz martwych na podlodze i tylez psów Flory. Z satysfakcja pomyslalem, ze zalatwilismy juz polowe napastników i gdy nadbiegla reszta, zabilem jeszcze jednego w sposób, który mnie samego zdumial. Bez namyslu chwycilem ciezki fotel i rzucilem nim jakies dziesiec metrów przez pokój, przetracajac facetowi kregoslup. Skoczylem do pozostalych dwóch, ale Random juz zdazyl przeszyc jednego szabla, zostawiajac reszte roboty psom, i wlasnie zabieral sie do nastepnego, kiedy tamtego powalil jeden z wilczarzy. Wilczarz padl, ale jego zabójca nigdy juz nikogo nie zabil - zginal uduszony przez Randoma. Okazalo sie, ze dwa psy sa martwe, a jeden ciezko ranny. Random dobil go jednym ruchem i skierowalismy teraz uwage na mezczyzn. W ich wygladzie bylo cos dziwnego. Weszla Flora (wspólnie ustalilismy co. Po pierwsze, wszystkich szesciu mialo bardzo mocno nabiegle krwia oczy, co jednak w ich przypadku wydawalo sie czyms normalnym. Po drugie, przy palcach u rak mieli o jeden staw wiecej, a na wierzchu dloni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szczeki byly kwadratowe i wydatne, po rozwarciu ust zas naliczylem u jednego z nich czterdziesci cztery zeby, na ogól dluzsze niz u ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciala mialy szarawy odcien, byly twarde i lsniace. Z pewnoscia daloby sie zauwazyc wiecej róznic, ale juz te zdawaly sie potwierdzac jakies przypuszczenie. Wzielismy ich bron i z przyjemnoscia zatrzymalem sobie trzy male, plaskie pistolety. - Wypelzli z Cieni, to jasne - powiedzial Random, a ja skinalem glowa. - Musze przyznac, ze mialem szczescie. Nie spodziewali sie, ze wespra mnie takie posilki: waleczny brat i pól tony psów. - Podszedl i wyjrzal przez zbite okno; nie kwapilem sie, aby mu towarzyszyc. - Nic i nikogo - powiedzial po chwili. - Z pewnoscia zalatwilismy juz wszystkich. - Zaciagnal ciezkie pomaranczowe zaslony i przysunal do nich pare mebli o wysokich oparciach, podczas gdy ja sprawdzalem kieszenie zabitych. Jak mozna sie bylo spodziewac, nie znalazlem w nich nic, co pomogloby ich zidentyfikowac. - Wracajmy do biblioteki - powiedzial Random. - Chcialbym skonczyc swojego drinka. Zanim usiadl, wyczyscil starannie szable i odwiesil ja na sciane. Ja tymczasem nalalem Florze kieliszek czegos mocniejszego. - No cóz, zapewne teraz, kiedy trzymamy sie w trójke, dadza mi na razie swiety spokój - stwierdzil Random. - Zapewne - zgodzila sie Flora. - Boze, od wczoraj nie mialem nic w ustach! - oznajmil. Wobec tego Flora poszla powiedziec Carmelli, ze moze juz wyjsc ze swojego pokoju, tylko ma trzymac sie z daleka od salonu i przyniesc do biblioteki solidny posilek. Ledwo wyszla za próg, Random zwrócil sie do mnie z pytaniem: - Jak jest teraz miedzy wami? - Lepiej miej sie przed nia na bacznosci. - Nadal trzyma z Erykiem? - O ile mi wiadomo. - To co tutaj robisz? - Próbowalem zwabic Eryka, zeby sam sie po mnie pofatygowal. Wie, ze tylko w ten sposób moze mnie dosiegnac, i chcialem sprawdzic, jak bardzo mu na tym zalezy. Random potrzasnal glowa. - Nic z tego nie bedzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jestes tutaj, a on tam, po co mialby wychylac nosa? Przeciez ma nadal silniejsza pozycje. Jesli chcesz sie z nim zmierzyc, to ty bedziesz musial udac sie do niego. - Wlasnie doszedlem do takiego samego wniosku. Jego oczy zalsnily, a na ustach pojawil sie znajomy usmieszek. Przeciagnal reka po jasnej czuprynie i nie spuszczal ze mnie wzroku. - Czy naprawde zamierzasz to zrobic? - zapytal. - Moze - odparlem. - Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam mialbym ochote sie do ciebie przylaczyc. Ze stosunków miedzyludzkich najbardziej odpowiada mi seks, a najmniej stosunki rodzinne z Erykiem. Zapalilem papierosa rozwazajac w duchu jego slowa. - Zastanawiasz sie, jak widze - ciagnal Random zgodnie z prawda. - Myslisz: "Na ile moge mu tym razem ufac? Jest przebiegly, klamliwy, nieobliczalny i gotów sprzedac mnie za miske soczewicy". Tak? Skinalem glowa. - Pamietaj jednak, braciszku Corwinie, ze jesli nawet nie zrobilem ci niczego dobrego, to i nie wyrzadzilem ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych figli. Wszystko razem wziawszy mozna powiedziec, ze stosunki miedzy nami ukladaly sie najlepiej z calej rodziny, to znaczy nie wchodzilismy sobie w droge. Przemysl to. Chyba nadchodzi juz Flora albo jej pokojówka, wiec zmienmy temat... Ale zaraz! Pewno nie masz przy sobie talii ulubionych kart rodzinnych, co? Potrzasnalem przeczaco glowa. Weszla Flora i oznajmila: - Carmella zaraz przyniesie cos do jedzenia. Wypilismy z tej okazji i Random mrugnal do mnie za plecami Flory. Nazajutrz rano ciala z salonu juz uprzatnieto, nie bylo plam na dywanie, a szyby zostaly wstawione. Random wyjasnil, ze "zajal sie, czym trzeba". Nie wypytywalem go dalej. Pozyczylismy mercedesa Flory i pojechalismy na przejazdzke. Okolica byla dziwnie zmieniona. Nie potrafilem sprecyzowac, na czym to polegalo, ale mialem wrazenie, ze jest jakos inaczej. Przy próbie rozwiazania tej zagadki znów rozbolala mnie glowa, postanowilem wiec na razie o tym nie myslec. Siedzialem przy kierownicy, a Random obok. Mimochodem rzucilem, ze chcialbym znalezc sie znów w Amberze, po prostu, zeby sie przekonac, co mi odpowie. - Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemste, czy o cos wiecej - powiedzial, odrzucajac w ten sposób pileczke i zostawiajac mi z kolei pole do odpowiedzi, jesli uznam to za stosowne. Uznalem. Ucieklem sie do ogólnikowego stwierdzenia: - Sam sie nad tym zastanawialem, próbujac ocenic swoje szanse. Moze jednak zaryzykuje... Odwrócil sie do mnie (do tej pory patrzyl przez okno) i powiedzial: - Mysle, ze wszyscy mielismy podobne ambicje lub przynajmniej podobne mysli. W kazdym razie ja mialem, choc dosc wczesnie, wycofalem sie z gry. Tak czy owak uwazam, ze warto spróbowac. Jak rozumiem, pytasz mnie, czy ci pomoge. Odpowiedz brzmi: "Tak", chocby po to, zeby zrobic na zlosc reszcie. - Potem dodal: - A co z Flora? Myslisz, ze stanie po naszej stronie? - Bardzo watpie - odparlem. - Przylaczylaby sie, gdybysmy byli pewni swego. Ale jak tu mozna byc czegos pewnym w tej sytuacji? - Czy w kazdej innej - dorzucil. - Czy w kazdej innej - powtórzylem, jakbym sie wlasnie takiej odpowiedzi spodziewal. Wolalem nie zwierzac mu sie z utraty pamieci. Balem sie mu zaufac. Musialem sie dowiedziec tylu rzeczy, a nie mialem od kogo! Rozmyslalem nad tym prowadzac samochód. - No to kiedy zaczynamy? - spytalem. - Kiedy bedziesz gotów. Masz ci los! Co mam teraz z tym fantem zrobic? - A moze by tak od razu? - zaproponowalem. Milczal. Zapalil papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedlem w jego slady. - Dobrze - powiedzial w koncu. - Kiedy byles tam po raz ostatni? - Tak cholernie dawno temu - odparlem - ze nawet nie jestem pewien, czy trafie. - W porzadku, wobec tego musimy najpierw odjechac, zanim bedziemy mogli wracac. Ile masz benzyny? - Trzy czwarte baku. - Na nastepnym rogu skrec w lewo i zobaczymy, co sie stanie. Skrecilem i po chwili wszystkie chodniki wzdluz ulicy zaczely sie iskrzyc. - Do diaska! - zaklal Random. - Nie robilem tego od jakichs dwudziestu lat i teraz za szybko przypominam sobie rózne rzeczy. Jechalismy dalej, a ja sie zastanawialem, co sie, u diabla, dzieje. Niebo stalo sie zielonkawe, potem porózowialo. Zagryzlem usta powstrzymujac sie od zadawania pytan. Przejechalismy pod mostem, a kiedy wynurzylismy sie po drugiej stronie, niebo mialo znów normalny kolor, wszedzie wokól nas staly wielkie zólte wiatraki. - Nie martw sie - powiedzial szybko Random, - Moglo byc gorzej. Zauwazylem, ze ludzie, których mijalismy, mieli dziwne stroje, a droga byla brukowana. - Skrec w prawo. Skrecilem. Slonce zakryly purpurowe chmury i zaczelo padac. Blyskawice przecinaly niebo, a nad naszymi glowami przetaczal sie gluchy grzmot. Moje wycieraczki pracowaly pelna para, lecz niewiele to pomagalo. Zapalilem reflektory i jeszcze bardziej zwolnilem. Bylbym przysiagl, ze minalem jezdzca na koniu jadacego w przeciwna strone, ubranego od stóp do glów na szaro, z wysoko podniesionym kolnierzem i glowa pochylona przed deszczem. Pózniej chmury rozeszly sie i jechalismy wzdluz morza. Wysokie fale rozbijaly sie o brzeg, a nisko nad nimi krazyly olbrzymie mewy. Deszcz ustal, wylaczylem wiec swiatla i wycieraczki. Teraz nawierzchnia drogi byla tluczniowa, ale okolica wydawala mi sie calkiem obca. W lusterku wstecznym nie bylo ani sladu miasta, które wlasnie minelismy. Zacisnalem mocniej rece na kierownicy, widzac nagle na skraju szosy szubienice, z której zwisal szkielet szarpany przez wiatr. Random palil papierosa i wygladal przez okno, a tymczasem droga odeszla od brzegu morza i skrecila w bok, pnac sie wokól wzgórza. Po prawej mielismy bezdrzewna równine porosla trawa, a po lewej pietrzyl sie rzad wzgórz. Niebo mialo teraz intensywny ciemonofioletowy kolor, jak woda w glebokim, czystym, krytym basenie. Nigdy dotad czegos podobnego nie widzialem. Random otworzyl okno, zeby wyrzucic niedopalek, i wpuscil podmuch zimnego powietrza, który przyniósl ze soba zapach morza, wilgotny i ostry. - Wszystkie drogi prowadza do Amberu - stwierdzil sentymentalnie, jakby wyglaszal stara prawde. Wtedy przypomnialem sobie, co powiedziala mi Flora poprzedniego dnia. I mimo obaw, aby nie wzial mnie za durnia lub nie posadzil o zatajenie waznych informacji, uznalem, ze dla naszego wspólnego dobra musze mu to powtórzyc. - Wiesz - zaczalem ostroznie - mam wrazenie, ze kiedy zadzwoniles wczoraj podczas nieobecnosci Flory, ona w tym czasie starala sie dotrzec do Amberu, lecz okazalo sie, ze droga jest zablokowana. Rozesmial sie na to. - Ta kobieta nie ma krzty wyobrazni - odrzekl. - Oczywiscie, ze w takiej chwili droga bedzie zablokowana. Z pewnoscia my tez bedziemy w koncu musieli isc pieszo i wytezac wszystkie sily i cala pomyslowosc, zeby sie przedrzec, o ile nam sie to w ogóle uda. Czy ona myslala, ze wróci sobie jak ksiezniczka po dywanie z kwiatów? Glupia baba. Nie zasluguje na to, aby zyc, ale nie mnie o tym decydowac, przynajmniej na razie. Na skrzyzowaniu skrec w prawo - polecil nagle. Co sie dzialo? Zdawalem sobie sprawe, ze Random jest w jakis sposób odpowiedzialny za egzotyczne zmiany zachodzace wokól nas, ale nie mialem pojecia, jak on to robi ani dokad nas prowadzi. Duzo dalbym za to, zeby zglebic jego sekret, a nie moglem go przeciez zapytac wprost, bo zdradzilbym sie ze swoja niewiedza. I bylbym wtedy zdany na jego laske. Pozornie siedzial calkiem bezczynnie, palil tylko papierosa i patrzyl przez okno, lecz gdy pokonalismy niewielkie wzniesienie, znalezlismy sie raptem na blekitnej pustyni pod rózowym sloncem na migotliwym niebie. W lusterku wstecznym widac bylo za nami cale mile tej pustyni ciagnacej sie az po horyzont. Niezla sztuczka, trzeba przyznac. Naraz silnik zaharczal, uspokoil sie i po chwili powtórzyl swój wystep. Kierownica zmienila ksztalt w moich rekach. Stala sie pólokragla, a siedzenie jakby odsunelo sie do tylu, samochód przywarl do ziemi, szyby okienne zrobily sie bardziej skosne. Nic nie powiedzialem, nawet kiedy rozpetala sie wokól nas lawendowa burza piaskowa. A kiedy opadla, zaparlo mi dech. Na drodze przed nami wyrósl gigantyczny, ciagnacy sie na jakies pól mili korek samochodowy. Wszystkie auta staly nieruchomo i trabily. - Zwolnij - powiedzial Random. - To pierwsza przeszkoda. Zwolnilem i w tym momencie ogarnal nas nastepny podmuch burzy piaskowej. Zanim zdazylem zapalic swiatla, juz bylo po wszystkim i ze zdumieniem zamrugalem pare razy oczami. Samochody zniknely i ucichl ryk klaksonów. Ale droga iskrzyla sie teraz jak przedtem chodniki i slyszalem, ze Random przeklina kogos lub cos pod nosem. - Jestem pewien, ze ominalem te pulapke wlasnie tak, Jak tego chcial ten, co nam ja zastawil - powiedzial. - I wsciekam sie, ze zrobilem to, czego sie spodziewal: rzecz oczywista. - Eryk? - spytalem. - Zapewne. Jak myslisz, co powinnismy teraz zrobic? Zatrzymac sie i spróbowac trudniejszej drogi czy jechac dalej i czekac na nastepna przeszkode? - Jedzmy dalej - zdecydowalem. - W koncu to byla dopiero pierwsza. - Dobrze - zgodzil sie, ale dodal: - Kto wie, jaka bedzie ta druga? Druga byla rzecz - nie wiem, jak inaczej to nazwac. Rzecz, która wygladala jak piec hutniczy z ramionami, przycupniety na srodku drogi, siegajacy po auta i pozerajacy je. Gwaltownie zahamowalem. - Co robisz? - spytal Random. - Jedz dalej. Jak inaczej go wyminiesz? - Troche mna to wstrzasnelo - przyznalem, a on spojrzal na mnie dziwnie z ukosa, i znów owiala nas chmura piasku. Zrozumialem, ze powiedzialem cos niewlasciwego. Kiedy pyl opadl, jechalismy znów po pustej drodze. A w oddali widac bylo wieze. - Mysle, ze go zalatwilem - odezwal sie Random. - Polaczylem kilka w jedna i chyba na tej sie nas nie spodziewal. W koncu nikt nie moze zagrodzic wszystkich dróg do Amberu. - To prawda - przyznalem z nadzieja, ze uda mi sie zatrzec zle wrazenie wywolane moim nieswiadomym faux pas. Zerknalem spod okna na Randoma. Drobny, niepozorny czlowieczek, który mógl równie latwo jak ja zginac poprzedniego wieczoru. Na czym polegala jego moc? I co znaczylo to cale gadanie o Cieniach? Cos mi mówilo, ze poruszam sie wsród nich nawet teraz. W jaki sposób? Dzialo sie to za sprawa Randoma, a poniewaz nie bylo najwyrazniej zwiazane z wysilkiem fizycznym, gdyz jego rece spoczywaly bezczynnie na kolanach, doszedlem do wniosku, ze robi to sila umyslu. Ale jak? Mówil o "dodawaniu" i "odejmowaniu", jakby swiat, w którym sie porusza, byl jednym wielkim równaniem. Nagle ogarnela mnie dziwna pewnosc, ze dodaje on i odejmuje rózne elementy otaczajacej nas rzeczywistosci, zeby zblizyc sie do tego osobliwego miejsca, zwanego Amberem, do którego sie przedzieral. Ja tez kiedys to umialem. I w przeblysku olsnienia zrozumialem, ze klucz do wszystkiego lezy w przypomnieniu sobie Amberu. Ale nie moglem sobie nic przypomniec. Szosa nagle skrecila, zostawiajac pustynie z tylu i wjezdzajac w pola porosle wysoka, niebieska, ostra trawa. Po chwili teren stal sie pagórkowaty, a u stóp trzeciego wzgórza dobra nawierzchnia sie skonczyla i wjechalismy w waska polna droge. Byla ubita i wila sie miedzy coraz wyzszymi wzgórzami, na których zaczely sie teraz pojawiac niskie krzewy i podobne do bagnetów osty. Po jakiejs pólgodzinie wzgórza zostaly w tyle i wjechalismy w las rozlozystych drzew o grubych pniach i romboidalnych lisciach w jesiennych kolorach purpury i zólci. Zaczal padac drobny deszcz, wsród krzewów przesuwaly sie cienie. Nad kobiercem mokrych lisci unosila sie warstewka mgly. Gdzies na prawo rozlegl sie skowyt. Kierownica zdazyla juz trzy razy zmienic ksztalt w moich rekach, na ostatek przyjmujac postac drewnianego osmiokata. Samochód mial teraz wysokie podwozie, a na masce figurke w ksztalcie flaminga. Powstrzymalem sie od wszelkich komentarzy, dostosowujac sie do zmian polozenia siedzenia i coraz to nowych warunków prowadzenia pojazdu. Znów rozlegl sie skowyt. Random zerknal na kierownice, potrzasnal glowa i nagle drzewa staly sie o wiele wyzsze, oplecione pnaczami winorosli i blekitna woalka hiszpanskiego mchu, a samochód niemalze wrócil do normy. Spojrzalem na wskaznik paliwa i zobaczylem, ze mamy polowe baku. - Posuwamy sie do przodu - zauwazyl Random, a ja przytaknalem. Droga raptownie sie poszerzyla i zrobila asfaltowa. Po obu stronach staly rowy pelne blotnistej wody. Plywaly w nich liscie, galezie i kolorowe piórka. Nagle zakrecilo mi sie w glowie i poczulem sie jakby odurzony. - Oddychaj wolno i gleboko - powiedzial szybko Random, zanim zdazylem sie do tego stanu przyznac. - Jedziemy na skróty, wiec atmosfera i grawitacja beda przez jakis czas nieco inne. Mielismy do tej pory sporo szczescia; chce to wykorzystac i jak najszybciej dostac sie jak najblizej. - Swietna mysl - pochwalilem go. - Moze tak, a moze nie - odparl - ale warto spróbo... Uwazaj! Wjechalismy na szczyt wzgórza; raptem z przeciwnej strony wylonila sie ciezarówka i toczyla prosto na nas. Skrecilem, aby ja wyminac, ale i ona skrecila. W ostatniej chwili zdolalem zjechac z drogi na miekkie pobocze na lewo tuz przy skraju rowu. Ciezarówka po prawej zahamowala. Usilowalem wrócic z pobocza z powrotem na szose, lecz utknelismy w rozmoklej glinie. Uslyszalem trzask drzwiczek i zobaczylem, ze kierowca wyskakuje z kabiny po prawej stronie, co znaczylo, ze to jednak on jechal zapewne po wlasciwym pasie, a nie my. Bylem pewien, ze nigdzie w Stanach nie ma ruchu lewostronnego, ale jednoczesnie mialem przeczucie, ze juz dawno opuscilismy Ziemie, która znalem. Ciezarówka okazala sie cysterna. Duzymi, czerwonymi literami miala wypisane na boku: "ZUNOCO", a pod spodem slogan reklamowy: "Jestesmy wszedzie". Kierowca obrzucil mnie wyzwiskami, ledwo wysiadlem z wozu, zeby go przeprosic. Byl równie wysoki jak ja, gruby jak beczka loju i trzymal w reku lewarek. - Przeciez mówie, ze bardzo mi przykro - powtórzylem. - Co jeszcze mam zrobic? Ostatecznie nic sie nikomu nie stalo. - Takich pieprzonych kierowców nie powinno sie puszczac na szose! - wrzeszczal. - To smierc w oczach! Random wysiadl z samochodu i warknal: - Zjezdzaj pan! - W rece mial rewolwer. - Odlóz to - powiedzialem, ale odbezpieczyl bron i wycelowal. Facet odwrócil sie i zaczal biec, oczy mial rozszerzone z przerazenia i opadnieta szczeke. Random podniósl rewolwer i wycelowal mu w plecy - zbilem mu reke w chwili, gdy naciskal cyngiel. Pocisk uderzyl w bruk i odbil sie rykoszetem. Random odwrócil sie do mnie z pobielala twarza. - Ty cholerny glupcze! Moglem trafic w cysterne! - Mogles tez trafic w czlowieka, do którego mierzyles. - No to co? Nigdy wiecej sie tu nie znajdziemy, w kazdym razie za zycia tego pokolenia. Ten bydlak mial czelnosc obrazic ksiecia Amberu! Stanalem w obronie twojego honoru! - Sam potrafie zadbac o swój honor - powiedzialem i nagle zawladnelo mna poczucie sily, które wlozylo mi w usta slowa: - Decyzja, czy go zabic, nalezala do mnie, nie do ciebie - co mówiac poczulem autentyczna wscieklosc. Drzwi szoferki zatrzasnely sie i ciezarówka czym predzej ruszyla, a Random sklonil przede mna glowe i rzekl: - Przepraszam, bracie. Nie chcialem wkraczac w twoje prawa. Poczulem sie urazony slyszac, jak jeden z nich mówi do ciebie w ten sposób. Wiem, ze powinienem poczekac, az sam zrobisz, co uznasz za stosowne, albo przynajmniej cie spytac. - No dobra - powiedzialem - postarajmy sie jakos dostac z powrotem na szose i ruszyc w droge. Tylne kola ugrzezly w blocie az po osie. Patrzylem na nie, zastanawiajac sie, co zrobic z tym fantem, gdy Random zawolal: - Podniose przedni zderzak, a ty wez tylny i wyniesiemy wóz na szose. Ale lepiej postawmy go tym razem na lewym pasie. Wcale nie zartowal. Mówil cos przedtem o mniejszej sile przyciagania, ale ja nie czulem sie znów az taki lekki. Wiedzialem, ze jestem silny, lecz mialem niejakie watpliwosci, czy bede w stanie udzwignac mercedesa. Musialem jednak spróbowac, bo Random najwyrazniej tego po mnie oczekiwal, a nie moglem dac mu okazji do podejrzen, ze mam luki w pamieci. Przykucnalem wiec, zaparlem sie, chwycilem zderzaki i zaczalem powoli sie prostowac. Tylne kola z klasnieciem wydobyly sie z mokrej gliny. Trzymalem tyl samochodu pól metra nad ziemia. Byl ciezki - do diaska! byl porzadnie ciezki - lecz dalem mu rade! Przy kazdym kroku zapadalem sie gleboko w ziemie. Ale go nioslem! A Random pomagal mi z drugiego konca. Postawilismy samochód na szosie. Zdjalem buty, opróznilem je z blota i wyczyscilem kepkami trawy, wykrecilem skarpetki, wrzucilem je wraz z butami na tylne siedzenie, otrzepalem nogawki i usiadlem boso za kierownica. Random zajal miejsce przy mnie i rzekl: - Posluchaj, chcialem cie raz jeszcze przeprosic... - Nie mówmy juz o tym - ucialem. - Bylo, minelo. - Ale nie chcialbym, zebys zywil do mnie uraze. - Nie mam zamiaru. Prosze cie tylko, zebys na przyszlosc trzymal na wodzy swoja popedliwosc, jesli chodzi o odbieranie ludziom zycia w mojej obecnosci. - Dobrze - obiecal. - No to w droge - powiedzialem i ruszylismy. Jechalismy przez skalisty kanion, a potem przez miasto, które wygladalo, jakby bylo zrobione cale ze szkla albo szklopodobnej materii, przez jego mieszkanców zas przeswiecalo rózowe slonce, ukazujac ich organy wewnetrzne i resztki ostatniego spozytego posilku. Przygladali sie nam i gromadzili na rogach ulic, ale nikt nie próbowal nas zatrzymac ani nam przeszkodzic. - Tutejsi naukowcy beda z pewnoscia opisywac to wydarzenie przez wiele lat - powiedzial mój brat. Przytaknalem. Pózniej w ogóle nie bylo drogi i jechalismy po czyms w rodzaju gladkiego silikonu bez poczatku i konca. Po jakims czasie zwezil sie i stal nasza droga, a jeszcze potem po obu stronach rozlaly sie moczary, zaroslo, brunatne i cuchnace. I przysiaglbym, ze widzialem diplodoka, który podniósl glowe i uwaznie nam sie przygladal. Potem przelecial nam nad glowami olbrzymi cien o skrzydlach nietoperza. Niebo bylo teraz granatowe, a slonce koloru zlotej ochry. - Mamy juz mniej niz jedna czwarta baku - zauwazylem. - Dobra - powiedzial Random. - Zatrzymaj sie. Stanalem i czekalem. Przez dluzszy czas - okolo szesciu minut - milczal, a potem powiedzial. - Jedz dalej. Po jakichs trzech milach dojechalismy do ogrodzenia z bali, wzdluz którego ruszylem. Wreszcie trafilismy na brame i Random rzekl; - Stan i zatrab. Po chwili wielkie zelazne zawiasy zaskrzypialy i drewniane wrota otworzyly sie do srodka. - Mozesz wjechac - powiedzial Random. - Nic nam nie grozi. Na lewo staly trzy kopulaste pompy benzynowe, a za nimi maly budyneczek z rodzaju tych, które widywalem niezliczona ilosc razy w bardziej przyziemnych okolicznosciach. Zatrzymalem sie przy jednym z dystrybutorów i czekalem. Facet, który do nas wyszedl, mial jakies póltora metra wzrostu, talie jak beka, nos przypominajacy truskawka i bary szerokie na metr. - Do pelna? - spytal. Skinalem glowa. - Niech pan podjedzie troche blizej - zarzadzil. Podjechalem i spytalem Randoma: - Czy moje pieniadze sa tutaj wazne? - Obejrzyj je sobie - zaproponowal. Mój portfel byl wypchany plikiem pomaranczowych i zóltych banknotów z rzymskimi cyframi w rogach, po których nastepowaly litery D.R. Random usmiechnal sie zadowolony z siebie. - Widzisz, zadbalem o wszystko. - Wspaniale. A propos, jestem glodny. Rozejrzelismy sie wokól i zobaczylismy tablice z facetem znanym mi skadinad z reklamy kurczaków z rozna, a tu polecajacym pobliska knajpe. Truskawkowy Nos strzepnal reszte benzyny na ziemie dla równego rachunku, odwiesil weza, podszedl i powiedzial: - Osiem Drachae Regums. Znalazlem pomaranczowy banknot oznaczony V D.R. i trzy inne oznaczone I D.R. i podalem mu. - Dziekuje - rzekl i wsadzil je do kieszeni. - Sprawdzic olej i wode? - Tak. Dolal troche wody, powiedzial, ze poziom oleju jest w porzadku, i maznal brudna scierka przednia szybe. Potem nam pomachal i zniknal w budyneczku. Podjechalismy do reklamowanej knajpy i kupilismy kilkanascie porcji jaszczurki z rozna i galon slabego, slonawego w smaku piwa. Potem umylismy sie w przybudówce, zatrabilismy przed brama i poczekalismy cierpliwie, az przyszedl czlowiek z halabarda przewieszona przez prawe ramie i nas wypuscil. Znów ruszylismy w droge. W pewnej chwili wyskoczyl nam przed maske tyranosaurus, zawahal sie przez moment i ruszyl swoja droga, na lewo. Nad naszymi glowami przelecialy kolejne trzy pterodaktyle. - Niechetnie porzucani niebo Amberu - powiedzial Random, cokolwiek to mialo znaczyc, a ja mruknalem cos potwierdzajaco w odpowiedzi. - Ale boje sie próbowac wszystkiego naraz - ciagnal. - Moglibysmy zostac rozerwani na strzepy. - Zgoda - przyznalem. - Z drugiej strony, nie podoba mi sie to miejsce. Kiwnalem glowa i jechalismy dalej, az silikonowa równina sie skonczyla i rozciagnal sie przed nami goly kamien. - Co zamierzasz dalej? - zaryzykowalem. - Teraz, kiedy mam juz niebo, nastawie sie na teren - powiedzial. Kamienna pustynia zaroila sie skalami, miedzy którymi przeswitywala ciemna ziemia. W miare uplywu czasu ziemi bylo coraz wiecej, a skal coraz mniej. W koncu zobaczylem plamy zieleni. Najpierw tu i ówdzie kepki traw. Ale byla to bardzo, bardzo jasna zielen, koloru nie spotykanego na Ziemi. Wkrótce bylo jej wiecej. Pózniej pokazaly sie drzewa, rosnace gdzieniegdzie przy drodze. I wreszcie las. Ale jaki! Nigdy nie widzialem takich drzew - poteznych i majestatycznych, o glebokiej, soczystej zieleni ze zlotym polyskiem. Piely sie ku niebu, wznosily do chmur. Byly tu wielkie sosny, deby, klony i wiele innych, których nazw nie znalem. Kiedy opuscilem troche szybe, owional mnie podmuch wspanialego, wonnego powietrza. Odetchnalem pare razy gleboko i postanowilem jechac dalej przy otwartym oknie. - Las Ardenski - powiedzial czlowiek, który byl moim bratem i którego zarówno kochalem, jak i zazdroscilem mu jego wiedzy i madrosci. - Bracie - zwrócilem sie do niego - spisujesz sie swietnie. Lepiej, niz sie spodziewalem. Dziekuje. Byl najwyrazniej zdumiony. Jakby po raz pierwszy uslyszal dobre slowo od kogos z rodziny. - Staram sie, jak moge - powiedzial. - I dalej bede sie staral, obiecuje. Spójrz tylko! Mamy juz niebo i mamy las! Az za dobre, zeby bylo prawdziwe! Minelismy juz polowe drogi i nic sie nam na razie specjalnego nie dalo we znaki. Mysle, ze mamy duzo szczescia. Czy dasz mi wlasne ksiestwo? - Tak - odparlem, nie wiedzac, o co mu chodzi, ale gotów zaspokoic jego zachcianke jesli bedzie to lezalo w granicach moich mozliwosci. Skinal glowa i rzekl: - Jestes w porzadku. Krwiozerczy maly gnojek, który zawsze, jak pamietalem, mial dusze buntownika. Rodzice starali sie go jakos utemperowac, ale bez wiekszych rezultatów. Zdalem sobie w tym momencie sprawe, ze mielismy wspólnych rodziców, w przeciwienstwie do mnie i Eryka, do mnie i Flory, Caina, Bleysa i Fiony. I moze jeszcze innych, ale co do tych bylem pewien. Jechalismy po twardej, ubitej drodze lesnej posród nawy ogromnych drzew. Ciagnely sie bez konca. Czulem sie tu bezpiecznie. Raz i drugi sploszylismy jelenia i wystraszyli zajaca przy drodze. Gdzieniegdzie widac bylo odciski konskich kopyt. Promienie slonca przeswiecaly tu i ówdzie przez liscie, przypominajac napiete zlote struny jakiegos hinduskiego instrumentu muzycznego. Powietrze bylo wilgotne i ozywcze. Zaswitala mi mysl, ze znam to miejsce, ze w przeszlosci czesto przebywalem te droge. Jezdzilem po Lesie Ardenskim na koniu, chodzilem pieszo, polowalem, lezalem na plecach pod tymi poteznymi konarami, z rekami pod glowa, wpatrujac sie w niebo. Wspinalem sie na niektóre z tych gigantów, patrzac z góry na ruchomy, zielony swiat. - Kocham ten las - powiedzialem bezwiednie na glos, a Random odpowiedzial: - Zawsze go kochales. - W jego glosie kryla sie jakby nuta rozbawienia, ale nie bylem pewien. Wtem z oddali uslyszalem dzwiek, który instynktownie rozpoznalem jako glos rogu. - Jedz szybciej - rzekl nagle Random. - To chyba róg Juliana. Posluchalem go. Róg zabrzmial znowu, tym razem blizej. - Te jego cholerne psy rozszarpia nasz samochód na strzepy, a ptaszysko wydziobie nam oczy! - powiedzial Random. - Wolalbym nie spotykac sie z nim akurat w chwili, kiedy jest w pelnej gotowosci bojowej. Nie wiem, na co poluje, ale z pewnoscia chetnie porzuci te zwierzyne dla lupu w postaci dwóch swoich braci. - Zyj i daj zyc innym, oto moja najnowsza dewiza - oznajmilem. Random zachichotal. - Co za osobliwy pomysl. Zaloze sie, ze przetrwa nie dluzej niz piec minut. Róg odezwal sie ponownie, jeszcze blizej, i Random zaklal: - Niech to diabli! Szybkosciomierz wskazywal siedemdziesiat piec mil na godzine, w dziwnych, runicznych cyfrach, i balem sie jechac szybciej na tej lesnej drodze. Znów wyraznie uslyszelismy róg z lewej strony, trzy dlugie sygnaly, którym towarzyszylo ujadanie psów. - Jestesmy bardzo blisko prawdziwej Ziemi, chociaz wciaz daleko od Amberu - powiedzial mój brat. - Ucieczka przez sasiednie Cienie na nic sie nie zda, bo jesli to Julian nas goni, podazy za nami. Albo jego Cien. - Co robimy? - Dodaj gazu i miejmy nadzieje, ze nie nas sciga. Tym razem róg zabrzmial tuz-tuz. - Na czym on tak pedzi, na lokomotywie? - spytalem. - Raczej na swoim poteznym Morgenstemie, najszybszym koniu, jakiego stworzyl. Obracalem to ostatnie slowo w myslach, starajac sie je rozszyfrowac. Jakis glos wewnetrzny mówil mi, ze to prawda, ze rzeczywiscie stworzyl Morgensterna, czerpiac z Cieni, wyposazajac bestie w predkosc huraganu i sile kafara. Przypomnialem sobie, ze mam swoje powody bac sie tego zwierza - i wlasnie w tym momencie go zobaczylem. Morgenstem byl o szesc piedzi wyzszy od kazdego innego konia, mial oczy martwego koloru, jak wyzel weimarski, szara masc i kopyta z polerowanej stali. Pedzil jak wiatr za naszym samochodem, a w siodle siedzial Julian, taki, jakim go pamietalem z talii kart - mial dlugie czarne wlosy, blekitne oczy i luskowa biala zbroje. Usmiechnal sie do nas i pomachal, a Morgenstem podrzucil w góre leb i jego wspaniala grzywa zafalowala na wietrze jak flaga. Nogi smigaly mu jak blyskawice. Przypomnialo mi sie, ze Julian ubral kiedys swojego pacholka w moje ubranie i kazal mu dreczyc to zwierze. Oto dlaczego Morgenstem próbowal mnie stratowac podczas pewnego polowania, kiedy zsiadlem z konia, zeby oprawic jelenia. Zamknalem okno, aby zapach nie zdradzil mojej obecnosci. Ale Julian wypatrzyl mnie juz i wiedzialem, co to znaczy. Wokól niego biegla sfora krwiozerczych ogarów o niezwyklej wytrzymalosci i zebach jak stal. One tez pochodzily z Cieni, bo zaden normalny pies nie móglby tak biec. Ale wiedzialem, ze slowo "normalny" tak czy owak nie ma tu zastosowania. Julian dal mi znak, zebysmy sie zatrzymali. Spojrzalem pytajaco na Randoma, a on kiwnal glowa. - Jesli go nie posluchamy, to nas stratuje. Nacisnalem hamulce, zwolnilem, stanalem. Morgenstem zarzal, stanal deba, zaryl wszystkimi czterema kopytami w ziemie i zaczal tanczyc w miejscu. Psy dreptaly wokól z wywieszonymi jezykami, ciezko dyszac. Kon byl pokryty lsniaca warstwa potu. Spuscilem okno. - Co za niespodzianka! - powital nas Julian swoim rozwleklym, lekko zacinajacym sie glosem, a gdy to mówil, wielki sokól o czamo-zielonkawym upierzeniu zatoczyl w powietrzu kolo i usiadl mu na lewym ramieniu. - Tak, rzeczywiscie niespodzianka - przyznalem. - Jakze sie miewasz? - Doskonale, jak zawsze. A ty i nasz drogi brat Random? - Jestem w dobrej formie - powiedzialem, a Random skinal mu glowa i zauwazyl: - Sadzilem, ze w dzisiejszych czasach znajdziesz sobie inna rozrywke niz polowanie. Julian pochylil sie i spojrzal na niego drwiaco przez przednia szybe. - Lubie zabijac dzikie bestie - powiedzial - a przy tym dzien i noc mysle o swoich krewnych. Zimny dreszcz przeszedl mi po plecach. - Przerwalem polowanie slyszac w oddali warkot samochodu - ciagnal. - Nie sadzilem jednak, ze jada nim takie dwie osobistosci. Przypuszczam, ze nie wybraliscie sie na przejazdzke dla czystej przyjemnosci, lecz macie przed soba jakis cel, na przyklad Amber. Zgadza sie? - Zgadza - przyznalem. - Moge spytac, dlaczego jestes tutaj, a nie tam? - Eryk kazal mi pilnowac tej drogi - odparl, a moja reka automatycznie powedrowala do pistoletu zatknietego za pasek. Mialem jednak wrazenie, ze kula nie przebije jego zbroi. Rozwazalem, czyby nie zastrzelic Morgensterna. - Cóz, bracia - rzekl Julian z usmiechem - witam was i zycze dobrej podrózy. Z pewnoscia zobaczymy sie wkrótce w Amberze. Do widzenia. - Zawrócil konia i zniknal w lesie. - Uciekajmy stad czym predzej - powiedzial Random. - Na pewno planuje zasadzke albo pogon. - Co mówiac wyciagnal pistolet zza pasa i polozyl na kolanach. Prulem przed siebie z calkiem przyzwoita predkoscia. Po jakichs pieciu minutach, kiedy juz bylem gotów odetchnac, uslyszalem róg. Nacisnalem pedal gazu, wiedzac, ze Julian i tak nas dogoni, ale chcialem zyskac na czasie i odjechac jak najdalej. scinalismy zakrety, pokonywalismy z rykiem wzgórza i doliny, w pewnej chwili omal nie potracilismy jelenia, ale szczesliwie udalo nam sie go wyminac nie wytracajac predkosci. Róg brzmial coraz blizej i Random klal pod nosem. Cos mi mówilo, ze mamy przed soba jeszcze dluga droge przez las, i nie dodawalo mi to ducha. Trafil nam sie jeden dlugi, prosty odcinek, kiedy moglem przycisnac pedal do deski i trzymac przez prawie minute. Dzwiek rogu Juliana nieco sie oddalil. Ale polem wjechalismy w teren, gdzie droga wila sie i krecila, i musialem zwolnic. Julian znów zaczal nas doganiac. Po jakichs szesciu minutach pokazal sie we wstecznym lusterku, pedzac galopem w otoczeniu zazartej, ujadajacej sfory. Random otworzyl okno, a po chwili wychylil sie i zaczal strzelac. - Niech diabli porwa te jego zbroje! - zaklal. - Jestem pewien, ze trafilem go dwukrotnie i nic mu sie nie stalo. - Niechetnie mysle o zabiciu tej bestii - powiedzialem - ale spróbuj wycelowac w konia. - Juz próbowalem, nawet kilkakrotnie - odparl, rzucajac pusty pistolet na podloge i wyjmujac drugi - i albo jestem gorszym strzelcem, niz sadzilem, albo to prawda, co wiesc niesie: ze Morgenstena mozna zabic tylko srebrna kula. Pozostalymi nabojami polozyl szesc psów, ale jeszcze zostalo ich ze dwa tuziny. Podalem mu jeden z moich pistoletów i zalatwil dalszych piec bestii. - Ostatni nabój zostawilem na glowe Juliana, jesli podjedzie dostatecznie blisko - rzekl. Byli juz kilkanascie metrów za nami i szybko sie zblizali, nacisnalem wiec hamulce. Nie wszystkie psy zdazyly sie zatrzymac, ale Julian nagle zniknal, tylko nad glowami przelecial nam czarny cien. Morgenstern przeskoczyl samochód! Odwrócil sie w miejscu i w chwili, gdy kon wraz z jezdzcem staneli przed nami, nacisnalem gaz zrywajac wóz do przodu. Morgenstern blyskawicznie uskoczyl na bok. W lusterku zobaczylem, ze dwa psy porzucaja blotnik, który oderwaly, i ruszaja w dalsza pogon. Przylaczylo sie do nich jeszcze pietnascie czy szesnascie sztuk, reszta lezala na drodze. - Niezly numer - powiedzial Random - ale miales szczescie, ze nie rozszarpaly opon. Pewno nigdy dotad nie polowaly na samochód. Podalem mu mój drugi pistolet z poleceniem: - Celuj w psy. Strzelajac dokladnie i precyzyjnie polozyl jeszcze szesc. Julian byl juz przy samochodzie, w prawej rece trzymal miecz. Nacisnalem klakson, zeby sploszyc Morgensterna, lecz ten ani drgnal. Skrecilem prosto na nich, a wtedy kon sie usunal. Random pochylil sie w siedzeniu, zlozony do strzalu, oparlszy prawa reke z pistoletem o lewe przedramie. - Poczekaj - powiedzialem. - Spróbuje wziac go zywcem. - Oszalales - zaprotestowal, kiedy hamowalem. Ale opuscil bron. - W chwili gdy stanelismy, otworzylem blyskawicznie drzwi i wyskoczylem - zapomnialem, ze wciaz jestem na bosaka, niech to diabli! Dalem nura pod jego mieczem, chwycilem go za reke i wysadzilem z siodla. Zdazyl uderzyc mnie tylko raz swoja opancerzona lewa reka, ale poczulem potworny ból i zobaczylem wszystkie gwiazdy. Lezal bez ruchu na ziemi, nieco zamroczony, a ja opedzalem sie od szarpiacych mnie psów, które Random na prawo i lewo raczyl kopniakami. Podnioslem miecz Juliana i przytknalem mu szpic do gardla. - Kaz im sie uspokoic! - zazadalem. - Albo przyszpile cie do ziemi. Wychrypial rozkaz i psy sie cofnely. Random tymczasem trzymal za cugle niespokojnego Morgensterna. No wiec, drogi bracie, co masz do powiedzenia na - swoja obrone? - spytalem. W jego oczach pojawil sie zimny niebieski blysk, ale twarz pozostala nieruchoma. - Jesli masz zamiar mnie zabic, to na co czekasz - powiedzial. - Wszystko w swoim czasie - odparlem, nie bez przyjemnosci patrzac na jego nieskazitelna zbroje, teraz utytlana w blocie. - A na razie powiedz mi, ile jest dla ciebie warte twoje zycie? - Wszystko co mam, oczywiscie. Cofnalem sie. - Wstawaj i siadaj na tylne siedzenie samochodu - zarzadzilem, zabierajac mu jednoczesnie sztylet. Random zajal swoje poprzednie miejsce i trzymal pistolet z ostatnim nabojem wymierzonym w glowe Juliana. - Dlaczego go po prostu nie zabijesz? - spytal. - Moze nam sie przydac - wyjasnilem. - Jest pare rzeczy, których chcialbym sie dowiedziec. A przed nami jeszcze dluga droga. Ruszylem. Psy wciaz krazyly w poblizu, a i Morgenstern pocwalowal za samochodem. - Obawiam sie, ze niezbyt wam sie przydam jako jeniec - odezwal sie Julian. - Nawet na torturach moge zdradzic tylko to, co wiem, a wiem niewiele. - To moze od tego zacznijmy - zaproponowalem. - Eryk ma obecnie najsilniejsza pozycje jako ten, który byl na miejscu w Amberze, gdy wszystko sie rozpadlo. W kazdym razie ja tak to widze, dlatego ofiarowalem mu swoje poparcie. Gdyby to byl którys z was, pewno zrobilbym to samo. Eryk wyznaczyl mi straz w Ardenie, gdyz tedy wiedzie jedna z glównych tras, Gerard ma pod kontrola poludniowe szlaki morskie, a Caine pólnocne. - Co z Benedyktem? - spytal Random. - Nie wiem. Nic o nim nie slyszalem. Moze jest z Bleysem. Moze przebywa w któryms z Cieni i w ogóle jeszcze o niczym nie slyszal. A moze nawet nie zyje. Juz od lat nic o nim nie wiadomo. - Ilu masz ludzi w Ardenie? - ciagnal Random. - Ponad tysiac. Niektórzy z nich pewno caly czas was obserwuja. - I jesli wolisz zostac przy zyciu, lepiej, zeby sie do tego ograniczyli - stwierdzil Random. - Niewatpliwie masz racje - odparl Julian. - Musze przyznac, ze Corwin postapil sprytnie biorac mnie jako zakladnika. Moze dzieki temu uda sie wam wydostac z lasu. - Mówisz tak, bo chcesz zyc - odparowal Random. - Oczywiscie, ze chce zyc. Moge? - Jak to? - W zamian za informacje, których wam dostarczylem. Random rozesmial sie. - Twoje informacje sa niewiele warte, jestem pewien, ze mozna by wydrzec z ciebie znacznie wiecej. Przekonamy sie, jak tylko nadarzy sie okazja, zeby stanac, co, Corwin? - Zobaczymy - powiedzialem, - Gdzie jest Fiona? - Chyba gdzies na poludniu - odparl Julian. - A Deirdre? - Nie wiem. - Llewella? - W Rebmie. - W porzadku. Mam wrazenie, ze powiedziales mi wszystko, co wiesz. - Owszem. Jechalismy dalej w milczeniu i w koncu las zaczal sie przerzedzac. Dawno juz stracilem z oczu Morgensterna, choc krazyl jeszcze nad nami sokól Juliana. Droga wiodla teraz do góry ku przeleczy pomiedzy dwoma purpurowymi szczytami. Mielismy juz zaledwie cwierc baku benzyny. Po godzinie przejezdzalismy miedzy wysokimi skalnymi grzbietami. - To idealne miejsce na zablokowanie drogi - powiedzial Random. - Zupelnie mozliwe - zgodzilem sie. - Co na to powiesz, Julianie? Julian westchnal. - Macie racje - przyznal. - Zaraz bedzie zapora. Wiecie, jak sie przedostac. Wiedzielismy. Kiedy podjechalismy do bramy i wyszedl do nas straznik w zielono-brazowym skórzanym stroju i z odslonietym mieczem, wskazalem kciukiem na tylne siedzenie i spytalem: - Czy cos ci to mówi? Poznal nie tylko Juliana, ale i nas. Czym predzej podniósl szlaban i zasalutowal, kiedy przejezdzalismy. Czekaly nas jeszcze dwie zapory, zanim minelismy przelecz; po drodze zgubilismy sokola. Bylismy teraz na wysokosci kilkuset metrów - zatrzymalem samochód na waskim odcinku biegnacym po golej pólce skalnej. Na prawo nie bylo nic tylko ziejaca przepasc. - Wysiadaj - powiedzialem. - Czeka cie maly spacer. Julian zbladl. - Nie mam zamiaru sie przed toba plaszczyc - rzekl. - Nie sadz, ze bede cie blagal o litosc. - I wysiadl. - Szkoda - stwierdzilem. - Dawno nikt sie przede mna nie plaszczyl... A teraz podejdz do krawedzi. Jeszcze troche blizej. - Random caly czas trzymal mu pistolet przy glowie. - Niedawno oswiadczyles, ze stanalbys po stronie kazdego, kto mialby taka pozycje jak Eryk. - To prawda. - Spójrz pod nogi. Posluchal. Oko nie siegalo dna. - Zapamietaj swoje slowa w razie, gdyby sytuacja sie zmienila. I zapamietaj, kto darowal ci zycie, choc moze nie kazdy by tak postapil. Chodz, Random, jedziemy. Zostawilismy go nad przepascia; stal ze sciagnietymi brwiami, ciezko dyszac. Wjechalismy na szczyt na resztkach benzyny. Wlaczylem jalowy bieg, zgasilem silnik i puscilem sie w dluga droge w dól. - Jak widze, nie straciles nic z dawnej przebieglosci - odezwal sie Random. - Ja bym go na pewno zabil za kare. Ale mysle, ze postapiles slusznie. Zapewne nas poprze, jesli uda nam sie uzyskac przewage nad Erykiem. Tymczasem jednak oczywiscie o wszystkim mu zamelduje. - Oczywiscie - przyznalem mu racje. - Poza tym miales wlasne powody, zeby go usmiercic. Usmiechnalem sie. - W polityce i w interesach nie nalezy kierowac sie emocjami. Random zapalil dwa papierosy i jednego mi podal. Patrzac w dól przez mgle ujrzalem morze. Jego wody pod granatowym niebem, na którym wisialo zlote slonce, byly tak intensywnej barwy - fioletowopurpurowe, geste jak farba i pofaldowane niczym kawalek materialu - ze od tego widoku niemal rozbolaly mnie oczy. Nagle zlapalem sie na tym, ze mówie cos na glos w jezyku, który nawet nie wiedzialem, ze znam. Recytowalem "Ballade o wilku morskim", a Random sluchal, dopóki nie skonczylem, i spytal: - Czy to prawda, ze sam ja napisales? - To bylo tak dawno - powiedzialem - ze juz nie pamietam. Gran skrecila w lewo i jadac jej zboczem w dól ku zadrzewionej dolinie mielismy coraz wiekszy obszar morza przed oczami. - Spójrz, latarnia morska w Cabrze - powiedzial Random, pokazujac ogromna szara wieze wyrastajaca posród morza. - Calkiem o niej zapomnialem. - Ja tez - przyznalem. - To bardzo dziwne uczucie, wracac do domu - dodalem i zdalem sobie naraz sprawe, ze nie mówimy po angielsku, lecz w jezyku zwanym thari. Po jakiejs pólgodzinie bylismy na dole. Jechalem sila rozpedu, jak dlugo moglem, a potem wlaczylem silnik. Na jego dzwiek z pobliskiego krzaka zerwalo sie stadko czarnych ptaków. Szary cien, podobny do wilka, wypadl z kryjówki i pomknal w strone zarosli, jelen zas, którego podchodzil, dotad niewidoczny, umykal teraz wielkimi susami. Bylismy w dolinie obfitosci - choc nie tak gesto i bujnie zalesionej jak Las Ardenski - która lagodnie opadala w strone morza. Na lewo pietrzyly sie góry. Im dalej zapuszczalismy sie w doline, tym wyrazniej widac bylo ogrom masywu skalnego, z którego pomniejszego szczytu zjechalismy. Góry poteznialy w swoim marszu ku morzu, przywdziewajac barwny plaszcz mieniacy sie zielenia, fioletem, purpura, zlotem i indygo. Ich czolo zwrócone ku morzu pozostawalo dla nas niewidoczne, ale z najwyzszego, ostatniego wierzcholka splywal leciutki welon z przejrzystych chmur, a promienie slonca rozjarzaly jego czubek zywym ogniem. Ocenilem, ze dzieli nas jeszcze jakies trzydziesci piec mil od tego pulsujacego swiatlem miejsca, a wskaznik paliwa stal na zerze. Wiedzialem, ze celem naszej podrózy jest ten najwyzszy szczyt, i zaczelo mnie ogarniac coraz wieksze podniecenie. Random patrzyl w tym samym kierunku. - Jest wciaz na swoim miejscu - odezwalem sie. - Juz prawie zapomnialem... - westchnal Random. Zmieniajac biegi zauwazylem, ze moje spodnie nabraly dziwnego polysku, którego przedtem nie mialy. Zwezaly sie tez wyraznie ku dolowi, a mankiety zniknely. Zwrócilem z kolei uwage na moja koszule. Przypominala teraz bardziej marynarke, byla czarna i lamowana srebrem, a mój pasek znacznie sie poszerzyl. Po blizszym zbadaniu okazalo sie, ze mam tez srebrne lampasy na spodniach. - Widze, ze jestem juz w odpowiednim rynsztunku - skonstatowalem, chcac sie przekonac, jaki to odniesie skutek. Random zachichotal i dopiero teraz spostrzeglem, ze ma na sobie brazowe spodnie w czerwone paski i pomaranczowo-brazowa koszule. Brazowa czapka z zólta lamówka lezala obok na siedzeniu. - Ciekaw bylem, kiedy zauwazysz - powiedzial. - Jak sie czujesz? - Zupelnie niezle - odparlem. - Ale, nawiasem mówiac, jedziemy na ostatnich kroplach benzyny. - Za pózno juz, zeby cos na to poradzic. Jestesmy teraz w prawdziwym swiecie i sztuczki z Cieniami kosztowalyby za duzo wysilku. A ponadto nie przeszlyby niepostrzezenie. Niestety, bedziemy musieli isc pieszo, kiedy wóz stanie. Stanal dwie i pól mili dalej. Zjechalem na skraj drogi i zatrzymalem sie. Slonce zegnalo sie juz z nami na zachodzie i rzucalo dlugi cien. Siegnalem za siebie na tylne siedzenie po buty, które tymczasem przeksztalcily sie w dlugie, czarne botforty, i wyjmujac je uslyszalem metaliczny brzek. Jak sie okazalo, byl to dobrze wywazony srebrny miecz wraz z pochwa. Pochwa idealnie pasowala do mojego pasa. Lezala tam takze czarna peleryna z zapinka w ksztalcie srebrnej rózy. - Myslales pewno, ze na zawsze sa stracone? - zapytal Random. - Tak jakby - odparlem. Wysiedlismy z samochodu i ruszylismy pieszo. Wieczór byl chlodny i rzeski. Na wschodzie pokazaly sie juz gwiazdy, slonce chowalo sie za horyzont. Szlismy droga, a Random zauwazyl: - Cos tu nie gra. - Co masz na mysli? - Za latwo nam poszlo. Nie podoba mi sie to. Dojechalismy do Lasu Ardenskiego niemal bez przeszkód. Co prawda Julian próbowal nas zatrzymac, ale sam nie wiem... Tak gladko dotarlismy az tutaj, ze zaczynam podejrzewac, iz nam na to pozwolono. - Mnie tez to przyszlo do glowy - sklamalem. - Jak sadzisz, co to moze znaczyc? - Obawiam sie - odparl - ze idziemy prosto w pulapke. Przez kilka minut szlismy w milczeniu. - Myslisz o zasadzce? - spytalem. - Ten las wydaje mi sie dziwnie spokojny. - Bo ja wiem. Przeszlismy jeszcze jakies dwie mile, zanim slonce zaszlo. Zapadla ciemna noc rozjarzona gwiazdami. - Niezbyt to dla nas odpowiedni sposób podrózowania - zauwazyl Random. - To prawda - przyznalem. - Ale troche sie boje zdobywac teraz rumaka. - Ja tez. - Jaka jest twoja ocena sytuacji? - zapytal Random. - W kazdej chwili moze nam grozic smiertelne niebezpieczenstwo. - Czy sadzisz, ze powinnismy zejsc z drogi? - Zastanawialem sie nad tym - znów sklamalem. - Nic nam nie zaszkodzi pójsc troche skrajem lasu. Weszlismy pomiedzy drzewa i ciemne cienie skal i krzewów. Powoli wzeszedl ksiezyc, srebrzysty, rozjasniajacy noc. - Meczy mnie przeczucie, ze nie moze nam sie udac - odezwal sie Random. - Na czym je opierasz? - Na jednej zasadniczej rzeczy. - Jakiej? - Wszystko poszlo za szybko i za latwo. Wcale mi sie to nie podoba. Teraz, kiedy jestesmy w prawdziwym swiecie, za pózno juz, zeby sie cofac. Nie mozemy igrac z Cieniami, musimy polegac na wlasnych mieczach. (Sam mial u pasa krótka, wypolerowana do polysku klinge). Podejrzewam, ze to za sprawa Eryka dotarlismy az tutaj. Nic juz na to nie mozemy poradzic, ale teraz zaluje, ze nie musielismy walczyc o kazdy cal przebytej drogi. Przeszlismy jeszcze mile i zatrzymalismy sie na papierosa. Palilismy, oslaniajac dlonmi zarzacy sie czubek. - Co za piekna noc - powiedzialem do Randoma i chlodnego wietrzyku. - Tak, zapewne... Co to takiego? Za nami zaszelescilo cos w krzakach. - Moze to jakies zwierze... Random juz trzymal miecz w reku. Zamarlismy w bezruchu, ale nic wiecej nie uslyszelismy. Random schowal miecz i ruszylismy w dalsza droge. Z tylu nie dobiegaly juz zadne dzwieki, lecz po chwili uslyszalem cos przed nami. Na moje spojrzenie Random odpowiedzial skinieciem glowy i zaczelismy isc jeszcze ostrozniej. W oddali widac bylo delikatna lune, jaka daje ognisko. Nie slyszelismy zadnych glosów, ale porozumiawszy sie bez slów zgodnie skierowalismy sie w tamta strone. Minela prawie godzina, zanim dotarlismy do obozowiska. Wokól ognia siedzialo czterech mezczyzn, dwóch innych spalo w cieniu. Dziewczyna przywiazana do pala miala wprawdzie odwrócona glowe, lecz na jej widok serce zabilo mi zywiej. - Czyzby to byla...? - szepnalem do Randoma. - Tak, to moze byc ona - przyznal. Dziewczyna zwrócila twarz w nasza strone i wtedy ja rozpoznalem. - Deirdre! - Ciekawe, co ta lala zmalowala? - powiedzial Random. - Sadzac po ich barwach, zabieraja ja z powrotem do Amberu. Mezczyzni mieli stroje czarno-czerwono-srebrne, które to zestawienie, jak pamietalem z kart tarokowych i jeszcze skads, bylo charakterystyczne dla Eryka. - Skoro Eryk chce ja miec, to wystarczajacy powód, aby jej nie dostal - oswiadczylem. - Nigdy nie zywilem szczególnych uczuc do Deirdre - powiedzial Random - ale wiem, ze ty wrecz przeciwnie, wobec tego... - I wyciagnal miecz z pochwy. Poszedlem w jego slady. - Szykuj sie - polecilem, gotujac sie do skoku. Spadlismy na nich jak piorun. W dwie minuty bylo juz po wszystkim, Deirdre obserwowala nas z napieciem, jej twarz w swietle ognia wygladala jak wykrzywiona maska. Krzyczala, smiala sie i powtarzala nasze imiona wysokim i przestraszonym glosem, dopóki nie rozcialem jej wiezów i nie pomoglem wstac. - Badz pozdrowiona, siostro. Czy przylaczysz sie do nas w naszej Drodze do Amberu? - Nie - odpowiedziala. - Dziekuje za uratowanie mi zycia, ale wolalabym od razu go nie stracic. Po co wlasciwie idziecie do Amberu? - Jest tam pewien tron do zdobycia - odparl Random, co bylo dla mnie nowoscia - a my jestesmy nim zainteresowani. - Jesli macie choc odrobine oleju w glowie, to radze wam trzymac sie z daleka i nie nadstawiac karku - powiedziala. Byla naprawde urocza, choc wymeczona i umorusana. Wzialem ja w ramiona i uscisnalem. Random tymczasem znalazl buklak wina i napilismy sie wszyscy po lyku. - Eryk jest jedynym ksieciem w Amberze - ciagnela Deirdre - i wojsko jest mu oddane. - Nie boje sie Eryka - oswiadczylem, choc w glebi duszy wcale nie bylem tego taki pewien. - Nigdy nie wpusci was do Amberu - mówila dalej. - Sama bylam tam wiezniem, dopóki dwa dni temu nie udalo mi sie wydostac sekretnym przejsciem. Myslalam, ze schronie sie posród Cieni, dopóki wszystko sie jakos nie ulozy, ale nielatwo tam przejsc tak blisko od rzeczywistego swiata. Totez dzis rano jego ludzie mnie znalezli i wiezli z powrotem do Amberu. Mozliwe, ze po powrocie kazalby mnie zabic, choc nie jestem tego pewna. W kazdym razie i tak bylabym nic nie znaczaca kukielka. Wydaje mi sie, ze Eryk moze byc oblakany, ale tego tez nie jestem pewna. - A co z Bleysem? - zapytal Random. - Wysyla rózne stwory z Cieni i Eryk jest mocno zaniepokojony. Ale nigdy dotad nie zaatakowal wprost, wiec Eryk nie wie, co o tym myslec, a sprawa sukcesji korony dalej jest nie rozstrzygnieta, choc Eryk dzierzy teraz berlo w garsci. - Rozumiem. Czy mówil cos o nas? - O tobie nie, ale o Corwinie owszem. Nadal boi sie jego powrotu do Amberu. Jeszcze przez jakies piec mil nic wam nie grozi, potem jednak na kazdym kroku czyha na was smiertelne niebezpieczenstwo. Kazde drzewo i kazda skala kryja pulapke lub zasadzke, wszystko na czesc Bleysa i Corwina. Eryk chcial, zebyscie dotarli az tutaj, gdzie Cienie wam nie pomoga i bedziecie w jego mocy. To absolutnie niemozliwe, aby udalo sie wam ominac niezliczone pulapki i dostac sie do Amberu. - A jednak ty ucieklas... - To co innego. Ja staralam sie wydostac, a nie wtargnac do srodka. Zapewne tez z powodu mojej plci i braku ambicji nie poswiecal mi tyle uwagi, co wam. A poza tym, jak widzicie, i tak mi sie nie udalo. - Teraz to sie zmieni, siostro - obiecalem. - Póki mam miecz w garsci, jestem na twoje uslugi. - A ona ucalowala mnie i uscisnela mi reke, na co zawsze bylem lasy. - Jestem pewien, ze nas sledza - powiedzial Random i wszyscy troje dalismy nura w ciemnosci. Lezelismy bez ruchu za krzakiem, obserwujac, czy ktos sie nie pokaze. Po pewnym czasie z pospiesznej, przeprowadzonej szeptem narady wyniklo jasno, ze oczekuja ode mnie podjecia jakiejs decyzji. Pytanie bylo proste: co dalej? Na tak lapidarnie postawiona kwestie nie moglem juz dac wykretnej odpowiedzi. Wiedzialem, ze nie nalezy im ufac, nawet drogiej Deirdre, a jesli juz mialem zwiazac z kims swoje losy, to Random byl przynajmniej wraz ze mna pograzony po uszy, a Deirdre zawsze darzylem szczególna sympatia. - Kochane rodzenstwo - zaczalem - musze wam cos wyznac... - i reka Randoma natychmiast spoczela na rekojesci miecza: oto jak przedstawialy sie nasze braterskie stosunki. Slyszalem niemal, jak mówi do siebie: Corwin uknul zdrade. - Jesli uknules zdrade - powiedzial - to zywcem mnie nie wezmiesz. - Zwariowales? - odparlem. - Potrzebna mi jest twoja pomoc, a nie twoja glowa. A moje wyznanie sprowadza sie do tego, ze nie mam pojecia, o co, u diabla, w tym wszystkim chodzi. Domyslilem sie pewnych rzeczy, ale tak naprawde to nie wiem, gdzie jestesmy, co to jest Amber, co robi Eryk, kim jest Eryk i dlaczego chowamy sie po krzakach przed jego ludzmi, no i przede wszystkim kim ja wlasciwie jestem. Zapadla nieznosnie dluga cisza, przerwana wreszcie szeptem Randoma: - Co to znaczy? - Wlasnie, co to znaczy? - zawtórowala mu Deirdre. - To znaczy, ze udalo mi sie wywiesc cie w pole, Random. Nie wydawalo ci sie to dziwne, ze przez cala droge moja rola sprowadzala sie wylacznie do prowadzenia samochodu? - Ty kierowales cala wyprawa. Sadzilem, ze dzialasz wedlug jakiegos planu. Poza tym wykonales kilka calkiem sprytnych posuniec. No i badz co badz, jestes Corwinem. - Ja sam dowiedzialem sie o tym dwa dni temu - powiedzialem. - Wiem tyle, ze jestem kims, kogo nazywacie Corwinem, ale niedawno mialem wypadek, podczas którego doznalem obrazen glowy - jak sie rozjasni, to pokaze wam blizne - i od tej pory cierpie na amnezje. Nie pojmuje calego tego gadania o Cieniach. Nie przypominam sobie nawet, jak wyglada Amber. Pamietam tylko moje rodzenstwo i fakt, ze nie bardzo moge mu ufac. Oto cala historia. I co teraz zrobimy? - Do diaska! - zaklal Random. - Tak, teraz rozumiem. To wyjasnia rózne drobiazgi, które mnie dziwily podczas drogi... Ale jak ci sie udalo tak kompletnie omamic Flore? - Kwestia szczescia i podswiadomej przebieglosci. Chociaz nie! Ona po prostu jest glupia. Teraz jednak naprawde was potrzebuje. - Czy sadzisz, ze zdolamy przedrzec sie do Cieni? - spytala Deirdre, lecz nie zwracala sie z tym do mnie. - Tak, ale jestem temu przeciwny - odparl Random. - Chcialbym ujrzec Corwina w Amberze, a glowe Eryka na palu. I nie cofne sie przed ryzykiem, zeby to zobaczyc, nie zamierzam wiec wracac do Cieni. Ty oczywiscie rób, co chcesz. Zawsze uwazaliscie mnie za mieczaka i pozera; teraz sie przekonacie, ze potrafie przeprowadzic raz powzieta sprawe do konca. - Dzieki, bracie - powiedzialem. - Masz zle w glowie - stwierdzila Deirdre. - Ciesz sie, ze juz nie tkwisz przywiazana do pala - wypomnial jej i wiecej sie nie odezwala. Odpoczywalismy w trawie jeszcze przez chwile, gdy wtem na polane wkroczylo trzech mezczyzn. Rozejrzeli sie dokola i dwóch z nich pochylilo sie, wachajac ziemie. Pózniej spojrzeli w naszym kierunku. - Ciekawe - szepnal Random, kiedy zaczeli sie zblizac. Zobaczylem to wyraznie, choc tylko odbite w Cieniu. Mezczyzni opuscili sie na czworaki, a ich szare stoje ulegly w swietle ksiezyca dziwnemu przeobrazeniu. I raptem spojrzalo na mnie szescioro plonacych oczu naszych tropicieli. Przeszylem pierwszego wilka mieczem i rozlegl sie ludzki jek. Random jednym ruchem scial glowe drugiemu i ze zdumieniem zobaczylem, ze Deirdre podnosi trzeciego i z suchym, krótkim trzaskiem lamie mu kregoslup na kolanie. - Chodz tu, szybko! - krzyknal Random. Przebilem jeszcze cialo jego ofiary, a potem przetraconego wilka Deirdre, czemu towarzyszyly dalsze rozdzierajace krzyki. - Uciekajmy! - zarzadzil Random. - Tedy! Podazylismy za nim i po jakiejs godzinie przemykania sie posród zarosli Deirdre spytala: - Dokad wlasciwie idziemy? - Do morza - odparl Random. - Po co? - Bo tam sie kryje pamiec Corwina. - Jak to? - W Rebmie, oczywiscie. - Zabija cie tam i rzuca rekinom na pozarcie. - Nie pójde do samego konca. Od brzegu ty go poprowadzisz i porozmawiasz z siostra twojej siostry. - Chcesz, zeby jeszcze raz przeszedl Wzorzec? - Tak. - To niebezpieczne. - Wiem... Posluchaj, Corwinie - zwrócil sie do mnie - musze przyznac, ze zachowywales sie ostatnio w stosunku do mnie bardzo przyzwoicie. Jesli przypadkiem nie jestes Corwinem, to bedzie po tobie. Chociaz musisz nim byc, nie mozesz byc nikim innym sadzac po tym, jak sobie radziles mimo braku pamieci. Nie, glowe dam, ze to ty. Zaryzykuj i przejdz droge wyznaczona przez Wzorzec. Istnieje szansa, ze przywróci ci to pamiec. Czy jestes gotów? - Chyba tak - odparlem. - Ale co to takiego ten Wzorzec? - Rebma to miasto widmo. Stanowi odbicie zatopione w morzu. Jak w zwierciadle odbija sie w nim caly swiat. Zyja tam ludzie Llewelli, tak jakby zyli w Amberze. Nienawidza mnie za kilka grzeszków z przeszlosci, wiec nie moge ci towarzyszyc, ale jesli wyjasnisz im, co cie sprowadza, i napomkniesz o swojej misji, to chyba pozwola ci przejsc przez Wzorzec Rebmy, który bedac odwrotnoscia tego z Amberu, powinien odniesc ten sam skutek. To znaczy dac synowi naszego ojca moc przebywania posród Cieni. - Co przez to zyskam? - Zyskasz wiedze o sobie samym. - Wobec tego jestem gotów - oswiadczylem. - Brawo! Skoro tak, to idziemy na poludnie. Zajmie nam to pare dni, zanim dotrzemy do schodów - Zejdziesz z nim, Deirdre? - Tak, zejde tam z moim bratem Corwinem. Wiedzialem, ze tak odpowie, i ucieszylem sie, choc jednoczesnie ogarnal mnie lek. Szlismy cala noc. Wyminelismy trzy zbrojne oddzialy, a nad ranem przespalismy sie w jaskini. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 05 Dwie doby szlismy do rózowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano dotarlismy na plaze, uniknawszy szczesliwie spotkania z kolejnym oddzialem. Nie chcielismy wychodzic na otwarta przestrzen, dopóki nie wypatrzymy miejsca, w którym znajduje sie Faiella-bionin, czyli Schody do Rebmy, i nie bedziemy mogli szybko do nich podbiec. Wschodzace slonce rzucalo tysieczne refleksy na spienione fale i oslepieni ich migotliwym tancem nie moglismy dostrzec, co sie dzieje pod powierzchnia wody. Przez ostatnie dwie doby zywilismy sie owocami, bylem wiec wsciekle glodny, ale zapomnialem o tym patrzac na szeroka, opadajaca ku morzu plaze, na jej krete brzegi porosniete czerwonym, pomaranczowym i rózowym koralowcem, na zloza muszelek i wypolerowanych kamyków, na zloto-blekitno-purpurowe fale z cichym pluskiem slace w dal swoja piesn zycia, niczym blogoslawienstwo spod rózowej zorzy porannej. Jakies dwadziescia mil na lewo w kierunku pólnocnym, zwrócona ku wschodowi, wznosila sie góra Kolvir, matczynym gestem chroniaca Amber w objeciach, a budzace sie slonce oswietlalo ja zlota poswiata, rozpinajac nad miastem welon teczy. Random spojrzal w tamta strone i zazgrzytal zebami - mozliwe, ze i ja bezwiednie uczynilem to samo. Deirdre dotknela mojej reki, wskazala przed siebie ruchem glowy i zaczela isc na pólnoc, równolegle do brzegu. Random i ja podazylismy za nia. Najwyrazniej wypatrzyla jakis znak. Przeszlismy moze cwierc mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadrzala. - Jezdzcy na koniach! - syknal Random. - Spójrzcie! - powiedziala Deirdre. Glowe zadarla do góry i patrzyla w niebo. Poszedlem za jej wzrokiem. Nad nami krazyl jastrzab. - Jak daleko jeszcze? - spytalem. - Tam, przy tym kopcu - odparla. Wznosil sie jakies sto metrów przed nami, wysoki na ponad dwa metry, zbudowany z duzych szarych kamieni, wytartych przez piasek, wiatr i wode, usypanych na ksztalt scietego stozka. Odglos kopyt rozlegl sie blizej i towarzyszyl mu dzwiek rogu, ale nie byl to róg Juliana. - Biegiem! - krzyknal Random i rzucilismy sie naprzód. Po jakichs dwudziestu pieciu krokach spadl na nas jastrzab. Runal na Randoma, ale ten opedzil sie trzymanym w reku mieczem. Wtedy ptaszysko rzucilo sie na Deirdre. Blyskawicznie wyciagnalem miecz z pochwy i cialem. Polecialy pióra. Ptak uniósl sie i znów opadl - tym razem ostrze trafilo celnie i mysle, ze jastrzab spadl na ziemie, ale nie moge przysiac, bo nie mialem zamiaru zatrzymywac sie i ogladac. Tetent slychac bylo juz calkiem blisko i wyraznie, a sygnal rogu przewiercal nam uszy. Dobieglismy do stozka. Deirdre zwrócila sie pod katem prostym do morza i ruszyla przed siebie. Nie bylem w nastroju, zeby kwestionowac decyzje tej, która zdawala sie doskonale wiedziec, co robi. Poszedlem w jej slady; katem oka widzialem juz jezdzców. Byli jeszcze dosc daleko, ale pedzili galopem po plazy posród ujadania psów i kakofonii rogów. Na ten widok Random i ja rzucilismy sie czym predzej do wody za nasza siostra. Bylismy juz po pas w morzu, kiedy Random powiedzial: - Czeka mnie smierc, czy zostane, czy pójde dalej. - Ale tu grozi ci natychmiast, a tam mozna jeszcze próbowac negocjacji. Chodz szybko! Bylismy na czyms w rodzaju kamiennego chodnika, który schodzil w morze. Nie mialem pojecia, jak oni sobie wyobrazaja oddychanie pod woda, ale Deirdre najwyrazniej sie tym nie przejmowala, wiec i ja staralem sie nie okazywac niepokoju, choc mocno mnie to nurtowalo. Kiedy woda zaczela nam podchodzic do gardla, bylem bliski paniki. Jednakze Deirdre szla prosto przed siebie, a ja z Randomem za nia. Co pare kroków byl stopien w dól. Schodzilismy po ogromnych schodach, które nazywaly sie Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytomnilem. Przy nastepnym stopniu woda zamknie mi sie nad glowa - Deirdre juz zeszla ponizej linii morza! Wciagnalem wiec gleboko powietrze i zanurzylem sie. Stopnie schodzily coraz nizej. Nie moglem sie nadziwic, ze woda nie wypycha mnie w góre, lecz ide sobie zupelnie swobodnie jak po normalnych schodach, choc moje ruchy sa nieco spowolnione. Zaczalem sie martwic, co zrobie, kiedy nie bede mógl dluzej wstrzymywac oddechu. Widzialem pecherzyki nad glowa Deirdre i Randoma i staralem sie podpatrzec, jak oni to robia, ale nic szczególnego nie rzucalo mi sie w oczy. Ich piersi unosily sie w normalnym rytmie oddechu. Kiedy bylismy juz jakies trzy metry pod woda, dobiegl mnie z lewej strony glos Randoma - jego slowa rozlegaly sie jakby z glebi studni, ale byly calkiem wyrazne. - Nie sadze, aby psy poszly za nami, chocby nawet udalo im sie zmusic konie - powiedzial. - W jaki sposób jestes w stanie oddychac? - spróbowalem zapytac i jakby z oddali uslyszalem wlasne slowa. - Nie martw sie - powiedzial szybko. - Jesli wstrzymujesz powietrze, to je wypusc i odprez sie. Dopóki jestes na schodach, mozesz normalnie oddychac. - Jak to mozliwe? - Jesli nasz plan sie uda, sam zrozumiesz - odpowiedzial, a jego glos zadudnil glucho w zimnej, plynnej zieleni. Bylismy juz jakies siedem metrów pod woda - wypuscilem odrobine powietrza i spróbowalem leciutko wciagnac oddech. Nie odczulem zadnych przykrych nastepstw, wciagnalem wiec oddech glebiej. Polecialo jeszcze troche babelków, ale oprócz tego nic szczególnego nie nastapilo. Nie czulem tez parcia wody, a schody, po których schodzilem, widzialem jak przez zielona mgle. Wiodly coraz nizej i nizej, prosto przed siebie. Gdzies z dolu saczylo sie nikle swiatlo. - Kiedy miniemy luk, bedziemy bezpieczni - powiedziala moja siostra. - Wy bedziecie bezpieczni - poprawil ja Random. Zastanawialem sie, co takiego mógl zrobic, zeby zasluzyc sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebma. - Jesli jada na koniach, które nigdy tedy nie szly, to beda musieli scigac nas pieszo - ciagnal Random. - Wtedy mamy szanse im uciec. - W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnuja z pogoni - zauwazyla Deirdre. Przyspieszylismy kroku. Kiedy bylismy juz kilkanascie metrów pod powierzchnia, zrobilo sie ciemno i zimno, ale poswiata dobiegajaca z dolu byla coraz jasniejsza i po kolejnych paru stopniach zobaczylem jej zródlo. Na prawo wznosila sie kolumna. Jej szczyt wienczylo cos na ksztalt jarzacego sie klosza. Jakies piec metrów dalej stala druga taka kolumna, tym razem na lewo, a potem nastepna, znów na prawo i tak dalej. Kiedy sie do nich zblizylismy, woda stala sie cieplejsza, a schody wyrazniejsze; byly biale, w rózowe i zielone zylki; przy pominalyby marmur, gdyby nie to, ze nie byly sliskie mimo oplywajacej je wody. Mialy jakies pietnascie metrów szerokosci i po obu stronach ogradzala je balustrada z tego samego materialu. Wokól nas plywaly ryby. Obejrzalem sie przez ramie, lecz nie dojrzalem zadnych sladów poscigu. Robilo sie coraz jasniej. Weszlismy w krag pierwszego swiatla i zobaczylem, ze to wcale nie klosz zwiencza czubek kolumny. Musialem dodac sobie ów szczegól, próbujac jakos zracjonalizowac w myslach to zjawisko. Tymczasem okazalo sie, ze byl to pólmetrowy plomien, tanczacy jak na wielkiej pochodni. Postanowilem, ze spytam o to pózniej, a teraz zachowam oddech - jesli tak to mozna nazwac - na szybki marsz w dól. Kiedy weszlismy w aleje swiatla i minelismy szesc duzych pochodni, Random powiedzial: - Gonia nas. Obejrzalem sie ponownie i zobaczylem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach. To dziwne uczucie smiac sie pod woda i slyszec wlasny smiech. - Prosze bardzo - oswiadczylem, dotykajac rekojesci - teraz, kiedy doszlismy az dotad, wstapila we mnie dziwna moc! Przyspieszylismy jednak kroku - na prawo i na lewo otaczaly nas wody czarne jak atrament. Oswietlone byly tylko schody, po których zbiegalismy w dól co sil, az wreszcie dostrzeglem w oddali cos jakby wielki luk. Deirdre przeskakiwala po dwa stopnie naraz, ale juz czulismy wibracje tworzone przez staccato kopyt konskich za nami. Daleko z tylu widac bylo zbrojny oddzial wypelniajacy cala szerokosc schodów. Czterej jezdzcy na koniach wysforowali sie do przodu i powoli nas doganiali. Biegnac za Deirdre, nie zdejmowalem reki z rekojesci. Trzy, cztery, piec. Dopiero minawszy piate swiatlo odwrócilem sie znowu i zobaczylem, ze jezdzcy sa kilkanascie metrów nad nami. Pieszego oddzialu nie bylo juz prawie widac. W dole majaczyl luk, od którego dzielilo nas jeszcze kilkadziesiat metrów. Duzy, lsniacy jak alabaster, zdobiony rzezbami trytonów, nimf morskich, syren, delfinów. A po drugiej stronie stali chyba ludzie. - Musza sie dziwic, po co tu przychodzimy - powiedzial Random. - Jesli nie zdolamy tam dotrzec, ta kwestia pozostanie bez odpowiedzi - odparlem, biegnac ile sil, gdyz katem oka dojrzalem, ze jezdzcy zblizyli sie jeszcze o kilka metrów. Wyciagnalem miecz z pochwy - jego ostrze blysnelo w swietle pochodni. Random poszedl za moim przykladem. Jeszcze pare stopni i wibracje dochodzace z zielonej toni staly sie tak potezne, i musielismy stanac i zmierzyc sie z przeciwnikiem, by nie dac sie zarabac w biegu. Napastnicy byli tuz-tuz. Od bramy dzielilo nas nie wiecej niz trzydziesci metrów, ale póki nie pokonamy czterech jezdzców, równie dobrze moglo to byc trzydziesci mil. Zrobilem unik przed ciosem nacierajacego na mnie mezczyzny. Z prawej strony, nieco za nim, zblizal sie nastepny napastnik, wobec tego przesunalem sie w lewo, blizej balustrady. Zmuszalo go to do ciecia po przekatnej, jako ze trzymal miecz w prawej rece. Jego cios sparowalem en quatre i zripostowalem. Byl mocno wychylony z siodla i czubek miecza przeszyl mu szyje po prawej stronie. Silny strumien krwi niczym szkarlatny dym uniósl sie wirujac w zielonej poswiacie. Pomyslalem idiotycznie, ze powinien to zobaczyc Van Gogh. Kon przeszedl bokiem, a ja skoczylem do drugiego napastnika i zaatakowalem go od tylu. Odwrócil sie i odparl cios. Ale sila inercji w wodzie i moje uderzenie wysadzily go z siodla. Kiedy spadal, kopniakiem podrzucilem go w góre i gdy dryfowal nade mna, znów cialem. I tym razem sparowal, lecz wypchnelo go to poza balustrade. Uslyszalem jeszcze tylko jego krzyk, kiedy wessalo go ogromne cisnienie wody. Potem zapadla cisza. Zwrócilem sie teraz do Randoma, który zabil juz jednego jezdzca wraz z koniem i wlasnie walczyl z drugim. Zanim do niego dobieglem, zabil i jego i smial sie w glos. Krew falowala nad cialami zabitych i nagle zdalem sobie sprawe, ze naprawde dawno temu znalem szalonego, smutnego, nieszczesnego Vincenta van Gogha, i to wielka szkoda, iz nie mógl tego namalowac. Oddzial pieszych znajdowal sie teraz jakies trzydziesci metrów za nami, rzucilismy sie wiec biegiem w kierunku luku. Deirdre byla juz po drugiej stronie. Po chwili i my przekroczylismy brame. Mielismy obecnie do dyspozycji las mieczy i goniacy cofneli sie. Schowalismy bron, a Random powiedzial: - Dostane teraz za swoje - po czym podeszlismy do grupy ludzi, którzy staneli w naszej obronie. Randomowi kazano natychmiast oddac bron - wzruszyl ramionami i odpial miecz. Dwóch mezczyzn stanelo po jego bokach, a trzeci z tylu i w ten sposób schodzilismy dalej po schodach. Stracilem poczucie czasu w tym wodnym królestwie, ale musielismy chyba isc jakis kwadrans do pól godziny, zanim doszlismy na miejsce. Staly przed nami zlote wrota Rebmy. Weszlismy przez nie i znalezlismy sie w miescie. Wszystko widac bylo przez zielona mgielke. Budynki, delikatnej konstrukcji i w wiekszosci wysokie, tworzyly regularne wysepki, a ich kolory ranily mi oczy, wwiercajac sie w mózg i natretnie domagajac sie miejsca w mojej pamieci. Niestety, skonczylo sie na znanym mi juz bólu glowy, który odzywal sie, ilekroc dawaly o sobie znac rzeczy zapomniane lub na wpól zapomniane. Wiedzialem jednak, ze chodzilem juz kiedys po tych ulicach lub w kazdym razie po bardzo podobnych. Random nie wypowiedzial ani slowa, odkad go aresztowano. Deirdre zapytala jedynie o nasza siostre, Llewelle, Upewniono ja, ze Llewella jest w Rebmie. Przyjrzalem sie eskortujacym nas mezczyznom. Ich wlosy byly zielonkawe, purpurowe lub czarne, a oczy zielone, tylko jeden mial oczy piwne. Ubrani byli w luskowate pantalony i peleryny, mieli skrzyzowane na piersiach szelki i krótkie klingi u pasów nabitych muszelkami. Wszyscy byli dosc skapo owlosieni. Nic do mnie nie mówili, ale przypatrywali mi sie ciekawie - Pozwolono mi zatrzymac bron. W miescie poprowadzono nas szeroka aleja, jeszcze gesciej oswietlona plonacymi kolumnami niz Faiella-bionin. Ludzie patrzyli na nas zza osmiokatnych przyciemnionych okien, a wokól plywaly barwne ryby. Kiedy skrecilismy na rogu, ogarnal nas zimny prad, niczym podmuch pólnocnego wiatru, a po kilku krokach prad cieply, jak wiosenny zefirek. Doprowadzono nas do palacu w srodku miasta, który znalem jak wlasna kieszen. Byl odbiciem palacu w Amberze, zamglonym przez zielona ton i znieksztalconym przez niezliczone lustra umieszczone w najdziwniejszych miejscach. W szklanej sali, tez mi znajomej, siedziala na tronie kobieta o szmaragdowych wlosach przetykanych srebrem, ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydla Jaskólki. Miala male usta, okragly podbródek i wysokie, wyraznie zarysowane kosci policzkowe. Przez jej czolo biegla obrecz z bialego zlota, a szyje zdobil krysztalowy naszyjnik ze wspanialym szafirem rzucajacym blyski spomiedzy jej pieknych, golych piersi, których czubki tez byly jasnozielone. Ubrana byla w niebieskie luskowe spodnie i srebrny pasek, w reku trzymala berlo z rózowego korala, a na kazdym palcu miala pierscionek z kamieniem w innym odcieniu blekitu. Powitala nas bez usmiechu. - Czego tu szukacie, wygnancy z Amberu? - spytala melodyjnym miekkim glosem. Odpowiedziala jej Deirdre. - Uciekamy przed gniewem ksiecia, który rzadzi w prawdziwym miescie, czyli przed Erykiem. Prawde mówiac, chcemy go obalic. Jesli mu sprzyjacie, to znaczy, ze oddalismy sie w rece wroga i jestesmy zgubieni. Ale przeczucie mi mówi, ze tak nie jest. Przyszlismy prosic o pomoc szlachetna Moire... - Nie dam wam posilków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajda swoje odbicie i w moim królestwie. - Nie o to nam chodzi, droga Moire - odparla Deirdre - ale o niewielka przysluge, która ani ciebie, ani twoich poddanych nie bedzie nic kosztowala. - Slucham wiec. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojacy po twojej lewej rece. - I wskazala na mojego brata, który patrzyl jej prosto w oczy z zuchwalym usmieszkiem w kacikach ust. Jesli nawet przyjdzie mu zaplacic wysoka cene za to, co zrobil, to wiedzialem, ze zaplaci ja z godnoscia, jak prawdziwy ksiaze Amberu - podobnie jak to niegdys uczynilo trzech naszych niezyjacych braci, co sobie nagle uswiadomilem. Zaplaci ja drwiac ze smierci i smiejac sie ustami pelnymi krwi, a umierajac rzuci klatwe, która sie niechybnie spelni. Zrozumialem, ze ja tez mam taka moc i uzyje jej, gdy okolicznosci beda tego wymagac. - Przysluga, o która prosze - ciagnela Deirdre - dotyczy mojego brata Corwina, a zarazem brata lady Llewelli, która mieszka tu z toba. O ile wiem, on sam nigdy w niczym ci nie uchybil... - To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie? - W tym caly problem, pani. Nie moze, bo nie wie, o co prosic. Utracil pamiec po wypadku, jaki mu sie przytrafil, gdy zyl posród Cieni. Przybylismy tu wlasnie po to, zeby mógl ja odzyskac i stawic czolo Erykowi. - Prosze cie, mów dalej - zachecila ja kobieta na tronie patrzac na mnie spod rzes ocieniajacych oczy. - Tu, w tym budynku - ciagnela Deirdre - jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W tej komnacie, odtworzony na podlodze gorejaca linia, miesci sie duplikat tego, co nazywamy Wzorcem. Bez utraty zycia przebyc go moze tylko syn lub córka ostatniego wladcy Amberu. Daje im to wladze nad Cieniami. - W tym miejscu Moire zamrugala pare razy oczami, a ja zadalem sobie pytanie, ile tez osób wyslala na te sciezke, zeby zdobyc czastke owej wladzy dla Rebmy. Oczywiscie bez rezultatu. - Uwazamy, ze przejscie przez Wzorzec powinno wrócic Corwinowi pamiec i wspomnienie dawnych dni, gdy byl ksieciem Amberu. O ile nam wiadomo, to jedyne miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog'th, dokad naturalnie nie mozemy sie w tej chwili udac. Moire zwrócila spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyla zimnym wzrokiem Randoma i znów utkwila oczy we mnie. - Czy Corwin jest gotów poddac sie tej próbie? - spytala. Sklonilem przed nia glowe. - Jestem gotów, pani. - Doskonale - powiedziala z usmiechem. - Wobec tego udzielam ci mojego pozwolenia. Nie moge jednak zapewnic ci bezpieczenstwa poza granicami mojego królestwa. - Jesli o to chodzi, wasza wysokosc - wtracila Deirdre - nie oczekujemy zadnych przywilejów; po wyjsciu stad sami bedziemy sobie radzic. - Z wyjatkiem Randoma - oswiadczyla Moire - który bedzie mial tu zapewniona opieke. - Co to znaczy? - spytala Deirdre, gdyz w tej sytuacji Random oczywiscie milczal. - Z pewnoscia przypominasz sobie, ze pewnego razu ksiaze Random przybyl do mojego królestwa jako przyjaciel, a potem w pospiechu je opuscil z moja córka Morganthe. - Slyszalam cos o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy. - Tak wlasnie bylo. W miesiac pózniej moja córka do mnie wrócila. Popelnila samobójstwo w pare miesiecy po wydaniu na swiat syna, Martina. Co masz nam na to do powiedzenia, ksiaze Randomie? - Nic - odparl Random. - Kiedy Martin doszedl do pelnoletniosci - ciagnela Moire - jako ze plynela w nim krew wladcy Amberu, uparl sie przejsc przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi sie to udalo. Oddalil sie potem do Cieni i wiecej go nie widzialam. Co masz na to do powiedzenia, lordzie Randomie? - Nic - powtórzyl Random. - Wobec tego wymierze ci kare - oznajmila Moire. - Ozenisz sie z kobieta, która ci wskaze, i zostaniesz z nia w moim królestwie przez okragly rok albo pozegnasz sie z zyciem. Co ty na to, Randomie? Random nic nie rzekl, ale gwaltownie pokiwal glowa. Moire uderzyla berlem o porecz swojego turkusowego tronu. - Dobrze - oswiadczyla. - Niech wiec tak bedzie. I tak sie stalo. Udalismy sie teraz do komnat goscinnych, zeby sie troche odswiezyc. Wkrótce potem Moire pojawila sie w moich drzwiach. - Witaj, Moire - powiedzialem. - Lord Corwin z Amberu we wlasnej osobie - rzekla. - Zawsze chcialam cie poznac. - A ja ciebie - sklamalem. - Twoje bohaterskie czyny przeszly juz do legendy. - Dziekuje, ale sam niewiele z nich pamietam. - Czy moge wejsc. - Oczywiscie - usunalem sie na bok. Weszla do pieknie urzadzonej komnaty, która mi przydzielila, i usiadla na brzegu pomaranczowej sofy. - Kiedy chcesz spróbowac swoich sil na Wzorcu? - Jak najszybciej. Zamyslila sie chwile, potem spytala: - Gdzie byles przebywajac wsród Cieni? - Bardzo daleko stad - odparlem. - W miejscu które pokochalem. - To dziwne, ze ksiaze Amberu posiada taka zdolnosc. - Jaka zdolnosc? - Do milosci. - Moze uzylem niewlasciwego slowa. - Nie sadze - odparla. - Ballady Corwina potrafia poruszyc strune serca. - Pani, jestes bardzo laskawa. - Tylko prawdomówna. - Pewnego dnia poswiece ci ballade. - Czym sie zajmowales mieszkajac wsród Cieni? - Mam wrazenie, ze bylem zawodowym zolnierzem. Walczylem dla tych, którzy mi placili. A takze pisalem slowa i muzyke do popularnych piosenek. - Obie te rzeczy wydaja mi sie w twoim przypadku logiczne i naturalne. - Powiedz mi, prosze, co bedzie z moim bratem, Randomem? - Ozeni sie z moja poddana, dziewczyna imieniem Vialle. Jest niewidoma i nie ma konkurenta. - Czy jestes pewna - spytalem - ze wyrzadzasz jej tym przysluge? - W ten sposób osiagnie wysoka pozycje, nawet jesli on po roku odejdzie i nigdy nie wróci. Bo cokolwiek by o nim mówic, jest jednak ksieciem Amberu. - A co bedzie, jesli sie w nim zakocha? - Czy jego w ogóle mozna pokochac? - Ja, na swój sposób, kocham go jak brata. - Chyba po raz pierwszy syn powiedzial cos podobnego i przypisuje to twojej poetyckiej naturze. - Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co mozna dla niej uczynic? - Przemyslalam to i jestem pewna, ze tak. Wyleczy sie z wszelkich ran, jakie on jej moze zadac, a po jego odejsciu zostanie jedna z moich dam dworu. - Niech wiec bedzie, co ma byc - ustapilem, nie patrzac na nia i czujac dziwny smutek na mysl o biednej dziewczynie. - Cóz moge dodac? - powiedzialem jeszcze. - Moze postepujesz slusznie. Mam nadzieje, ze tak. - I pocalowalem ja w reke. - Lordzie Corwinie, jestes jedynym ksieciem Amberu, który moze liczyc na moja pomoc - rzekla. - Moze oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie slyszal od dwunastu lat i Lir jeden wie, gdzie sa pochowane jego kosci. Szkoda. - Nic o tym nie wiedzialem - odparlem. - Wszystko przez te moja pamiec. Musze cie prosic o wyrozumialosc. Bedzie mi brakowac Benedykta, jesli rzeczywiscie nie zyje. Byl moim nauczycielem szermierki i nauczyl mnie wladac wszelka bronia. Lecz mimo to mial w sobie duzo delikatnosci. - Tak jak i ty, Corwinie - powiedziala, biorac mnie za reke i przyciagajac do siebie. - Nie, wcale nie - zaprotestowalem, siadajac obok niej na kanapie. - Mamy duzo czasu do kolacji - rzekla i oparla sie o mnie kraglym ramieniem. - Kiedy zasiadamy do stolu? - zapytalem. - Wtedy, gdy to zarzadze - odparla, przylegajac do mnie calym cialem. Wzialem ja w ramiona i znalazlem zapinke szaty skrywajacej slodycz jej wdzieków. Jej cialo bylo miekkie i ulegle, a wlosy zielone. Na tej kanapie dalem jej obiecana ballade. Jej usta odpowiadaly mi bez slów. Po kolacji - nauczylem sie jesc pod woda, która to sztuke moze opisze kiedys dokladniej, jesli okolicznosci beda tego wymagac - wstalismy od stolu w dlugim marmurowym hallu, udekorowanym siecia i czerwonobrazowymi linami, i wyszlismy na waski korytarzyk na tylach, który zawiódl nas na spiralne schody zarzace sie w absolutnej ciemnosci i biegnace pionowo w dól az pod dno morza. Po jakichs dwudziestu krokach mój brat zaklal, zszedl ze schodów i dal nura w glab. - Rzeczywiscie w ten sposób jest szybciej - zauwazyla Moire. - A to dluga droga - dodala Deirdre, która znala te odleglosc z Amberu. Opuscilismy wiec wszyscy schody i poplynelismy wzdluz ich jarzacej sie spirali. Minelo jakies dziesiec minut, zanim dotknelismy podlogi, ale stanelismy na niej mocno i pewnie. Wokól nas zarzyly sie blade swiatelka pochodni umieszczonych w niszach. - Dlaczego ta czesc oceanu otaczajaca sobowtóra Amberu tak sie rózni od innych wód? - spytalem. - Bo tak jest - odparla Deirdre, co mnie zirytowalo. Bylismy w ogromnej grocie, z której w rózne strony rozchodzily sie wydrazone tunele. Poszlismy jednym z nich. Po bardzo dlugim marszu zaczely sie po bokach pokazywac wneki, jedne chronione drzwiami lub kratami, inne nie. Przed siódma wneka stanelismy. Zamykaly ja ogromne szare drzwi, pokryte jakby luska wykuta z metalu i dwa razy wyzsze od mnie. Na ten widok przypomnialo mi sie cos na temat wysokosci trytonów. Moire usmiechnela sie patrzac prosto na mnie, wybrala ogromny klucz z kólka wiszacego przy pasie i wlozyla do zamka. Nie mogla go jednak przekrecic. Moze zbyt dlugo drzwi nie byly otwierane. Random sarknal niecierpliwie, odtracil ja i sam chwycil za klucz. Rozlegl sie szczek. Otworzyl drzwi kopniakiem i weszlismy do srodka. W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdowal sie Wzorzec. Podloga byla czarna i gladka jak szklo, a na niej rozposcieral sie Wzorzec. Iskrzyl sie jak zimne ognisko, migotal, nadawal calej komnacie nierealny wymiar. Byl to skomplikowany, promieniujacy dziwna energia ornament, zlozony glównie z linii kretych, choc blizej srodka bylo tez pare linii prostych. Przypominal mi fantastycznie zagmatwana, wyolbrzymiona wersje jednego z tych labiryntów, po których wedruje sie olówkiem (czy tez dlugopisem), zeby znalezc wyjscie lub wejscie. Niemalze widzialem slowo: "Poczatek" wypisane z boku. Mial jakies sto metrów szerokosci i chyba sto piecdziesiat metrów dlugosci. Zaszumialo mi w glowie i krew uderzyla do skroni. Cale moje jestestwo wzdragalo sie przed bezposrednim kontaktem z tym przerazliwym tworem. Ale jesli bylem ksieciem Amberu, to ten wzór byl zakodowany gdzies w moich genach, w moim systemie nerwowym, gwarantujac odpowiednia reakcje, która umozliwi mi przejscie. - Szkoda, ze nie mam przy sobie papierosa - powiedzialem, na co kobiety zachichotaly, ale jakby zbyt nerwowo i za wysoko. Random wzial mnie pod ramie i powiedzial: - To ciezka próba, ale mozliwa do przebycia, inaczej bysmy cie tu nie przyprowadzali. Idz bardzo wolno i nie mysl o niczym innym. Nie bój sie fontanny iskier, która bedzie tryskac ci spod nóg przy kazdym kroku. Jest niegrozna. Poczujesz przebiegajacy cie lekki prad, a po chwili ogarnie cie radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj sie i pamietaj - przez caly czas posuwaj sie naprzód. Pod zadnym pozorem nie przestawaj i nie schodz z wyznaczonej sciezki, bo zginiesz! Szlismy wzdluz sciany po prawej rece, okrazajac Wzorzec, zeby znalezc sie na jego drugim koncu. Panie szly za nami. - Próbowalem wyperswadowac jej ten plan w stosunku do ciebie, ale bez skutku - szepnalem do Randoma. - Tak tez myslalem, ze spróbujesz - odparl. - Ale nie martw sie. Rok moge spedzic nawet stojac na glowie, a poza tym moze wypuszcza mnie wczesniej, jesli wykaze sie wystarczajaco przykrym charakterem. - Dziewczyna, która ci wybrala, nazywa sie Vialle. Jest niewidoma. - Wspaniale - rzekl. - swietny kawal. - Pamietasz to ksiestwo, o którym mówilismy? - Jasne. - Wobec tego badz dla niej mily i zostan przez caly rok, a ja bede hojny. Zadnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnal mnie w bok. - Jakas twoja przyjacióleczka, tak? - zarechotal. - Jaka ona jest? - A wiec zalatwione? - spytalem dobitnie. - Zalatwione. Stanelismy w miejscu, skad zaczynal sie Wzorzec, w rogu pokoju. Przysunalem sie blizej i przyjrzalem sie ognistej linii biegnacej tuz obok mojej prawej nogi. Wzorzec stanowil jedyne oswietlenie pokoju. Przemknal mnie zimny dreszcz. Postawilem lewa stope na sciezce. Obrysowala ja linia blekitnych iskierek. Teraz dostawilem prawa stope i przeszyl mnie prad, o którym mówil Random. Zrobilem krok do przodu. Rozlegl sie trzask i poczulem, ze wlosy staja mi deba. Nastepny krok. Raptem sciezka gwaltownie skrecila zawracajac. Zrobilem jeszcze dziesiec kroków i natrafilem na jakis opór, jakby wyrosla przede mna niewidzialna zapora odpierajaca wszelkie moje próby jej pokonania. Forsowalem ja wytrwale. Nagle uprzytomnilem sobie, ze jest to Pierwsza Zaslona. Przedostanie sie za nia bedzie juz stanowilo pewne zwyciestwo, dobry znak, dowodzacy, ze istotnie jestem czescia Wzorca. Kazde podniesienie i opuszczenie stopy wymagalo teraz nadludzkiego wysilku, a z moich wlosów lecialy iskry. Skoncentrowalem sie caly na ognistej linii. Szedlem ciezko dyszac. Wtem opór zelzal. Zaslona rozchylila sie przede mna równie nagle, jak przedtem zapadla. Przeszedlem na druga strone i cos osiagnalem. Zdobylem czastke wiedzy o sobie samym. Zobaczylem wychudle, obleczone papierowa skóra szkielety ludzi pomordowanych w Oswiecimiu. Bylem obecny na procesie w Norymberdze. Slyszalem glos Stephena Spendera recytujacego "Wieden" i widzialem Matke Courage przemierzajaca scene podczas premiery sztuki Brechta. Patrzylem na rakiety strzelajace w niebo z takich miejsc, jak Peenemiinde, Yandenberg, Przyladek Kennedy'ego, Kyzyl-kum w Kazachstanie, i dotykalem reka Chinskiego Muru. Pilismy piwo i wino, w pewnym momencie Szapur powiedzial, ze jest pijany, i odszedl na bok zwymiotowac. Bladzilem po zielonych lasach Zachodniego Rezerwatu i w ciagu jednego dnia zdobylem trzy skalpy. Podczas marszu nucilem melodie, która inni podchwycili, i w ten sposób powstala piosenka "Auprós de ma Blonde"... Przypominalem sobie coraz wiecej szczególów z mojego zycia w Cieniu, który jego mieszkancy nazywali Ziemia. Jeszcze trzy kroki, a trzymalem w reku zakrwawiona szpade i umykalem na koniu przed rewolucja francuska, zostawiajac za soba zwloki trzech mezczyzn. Nasuwaly mi sie coraz to nowe obrazy, az wrócilem pamiecia... Jeszcze jeden krok. Wrócilem pamiecia... Trupy. Lezaly wszedzie wokól, a w powietrzu unosil sie straszliwy fetor: odór rozkladajacych sie cial. Z jakiegos zaulka dolatywalo rozpaczliwe wycie batozonego na smierc psa. Niebo zasnuwaly kleby czarnego dymu, a wokól mnie hulal lodowaty wiatr niosac kilka kropli deszczu. Gardlo mnie pieklo, rece mi sie trzesly, glowe mialem w ogniu. Kustykalem niepewnie przed siebie, widzac wszystko jak przez mgle na skutek goraczki, która mnie trawila. Rynsztoki byly pelne smieci, zdechlych kotów i odchodów. Z turkotem i dzwiekiem dzwonka przetoczyl sie obok wóz wypelniony trupami, ochlapujac mnie blotem i zimna woda. Nie wiem, jak dlugo tak sie blakalem, lecz w pewnej chwili chwycila mnie za ramie jakas kobieta z pierscionkiem w ksztalcie trupiej czaszki na palcu. Powiodla mnie do swojej izby i tam dopiero odkryla, ze nie mam pieniedzy i jestem na wpól przytomny. Na jej wymalowanej twarzy pojawil sie wyraz strachu, wymazujac usmiech z karminowych warg. Uciekla, a ja padlem na jej lózko. Po jakims czasie - lecz znów nie wiem po jakim - pojawil sie jej sutener, uderzyl mnie w twarz i wyciagnal z lózka. Uczepilem sie jego prawego bicepsu, a on na pól ciagnac, na pól niosac, dowlókl mnie do drzwi. Kiedy zdalem sobie sprawe, ze chce mnie wyrzucic na ulice, zacisnalem w protescie reke, sciskalem go resztka sil mamroczac cos blagalnie. Nagle przez lzy i pot zalewajacy mi oczy zobaczylem jego szeroko otwarte usta i uslyszalem krzyk wydobywajacy sie spomiedzy zepsutych zebów. Zlamalem mu kosc w miejscu, gdzie go sciskalem. Odepchnal mnie lewa reka i upadl na kolana, lkajac. Usiadlem na podlodze i na chwile rozjasnilo mi sie w glowie. - Zostaje - tutaj... - wymamrotalem - dopóki nie poczuje sie lepiej. Wynos sie. Jesli wrócisz, zabije cie. - Jest pan chory na zaraze! - krzyknal. - Przyjda tu jutro po panskie kosci! - Splunal, wstal i wyszedl chwiejnie. Dowloklem sie do drzwi i zaryglowalem je. Pózniej doczolgalem sie z powrotem do lózka i zasnalem. Jesli przyszli nazajutrz po moje kosci, to sie rozczarowali. Albowiem jakies dziesiec godzin pózniej obudzilem sie w srodku nocy zlany potem i poczulem, ze goraczka minela. Bylem oslabiony, ale zdolny do racjonalnego dzialania. Zrozumialem, ze przemoglem zaraze. Wzialem meskie okrycie, które znalazlem w szafie, oraz troche pieniedzy z szuflady. I wyszedlem w noc na ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukajac czegos... Nie pamietalem, kim jestem ani co robie. Oto jak sie to wszystko zaczelo. Przeszedlem juz dobrych pare metrów Wzorca, a iskry wciaz tryskaly mi spod stóp na wysokosc kolan. Nie orientowalem sie juz, w która strone ide ani gdzie stoja Random, Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegal przeze mnie prad, a galki oczne zdawaly sie wibrowac. Naraz poczulem mrowienie w policzkach i chlód na karku. Zacisnalem zeby, zeby nimi nie szczekac. To nie wypadek samochodowy spowodowal moja amnezje. Mialem czesciowy zanik pamieci od czasu panowania Elzbiety I. Flora musiala uznac, ze na skutek wypadku zostalem uleczony. Wiedziala o moim stanie. Nagle uderzyla mnie mysl, ze przebywala na Cieniu zwanym Ziemia glównie po to, zeby miec mnie na oku. Czyzby trwalo to od szesnastego wieku? Nie potrafilem odpowiedziec na to pytanie. Ale wkrótce sie dowiem. Zrobilem szesc szybkich kroków dochodzac do konca luku i poczatku linii prostej. Ledwo postawilem na niej noge, poczulem, jak z kazdym moim ruchem rosnie przede mna nowa zapora. Byla to Druga Zaslona. Skret na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A wiec bylem ksieciem Amberu. Tak przedstawiala sie prawda. Bylo nas pietnastu braci i osiem sióstr, z czego nie zylo szesciu braci i dwie, a moze nawet cztery siostry. Spedzalismy duzo czasu przebywajac posród Cieni albo w swoich wlasnych swiatach. To czysto akademickie, choc z punktu widzenia filozofii doniosle pytanie: czy osoba majaca moc nad Cieniami moze stworzyc swój wlasny swiat? Nie wglebiajac sie w meritum, praktycznie biorac, moze. Wkroczylem na kolejna kreta linie i sunalem po niej krok po kroku, wolno, jak w smole. Raz... dwa... trzy... cztery... Podnosilem z trudem gorejace buty, brnac naprzód. W glowie mi huczalo, a serce walilo jak mlotem. Amber! Teraz, kiedy przypomnialem sobie Amber, droga znów byla wolna. Amber to najwieksze miasto, jakie kiedykolwiek istnialo lub bedzie istniec. Od zawsze bylo i zawsze bedzie, a wszelkie inne miasta sa tylko odbiciem cienia którejs z faz Amberu. Amber, Amber, Amber... Pamietam cie i juz nigdy cie nie zapomne. Mysle, ze gdzies w glebi serca zawsze cie pamietalem, przez wszystkie te wieki, które spedzilem na Cieniu-Ziemi, gdyz czesto w nocy widzialem w snach twoje zielone i zlote iglice i rozlegle tarasy. Pamietam twoje szerokie promenady i kolorowe, zólto-czerwone klomby kwiatów. Pamietam wonne powietrze, swiatynie, palace i niewyslowiony urok, który cie otacza, otaczal i zawsze bedzie otaczac. Amber, niesmiertelne miasto dajace poczatek wszystkim innym miastom. Nigdy cie nie zapomne, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzalem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, posród twoich odbitych scian. I choc bylem przyjemnie syty po uczcie i milosci z Moire, nic nie moglo sie równac rozkoszy, jaka poczulem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoje kontemplujac Dworce Chaosu i opowiadajac te historie jedynemu obecnemu swiadkowi, zeby mógl ja powtórzyc po mojej smierci, nawet teraz przepelnia mnie milosc na mysl o tym miescie, do rzadzenia którym zostalem stworzony... Jeszcze dziesiec kroków i wyrosly przede mna wirujace jezyki ognia. Wszedlem w nie, a fale natychmiast zmywaly tryskajacy ze mnie pot. Lecz oto czekala mnie nowa, diabelska zaiste sztuczka: w wodzie wypelniajacej pokój powstaly nagle silne prady, grozace zepchnieciem mnie z Wzorca. Walczylem z nimi, opierajac sie z calych sil. Instynktownie czulem, ze zejscie ze sciezki przed jej ukonczeniem równa sie smierci. Nie smialem podniesc oczu znad ognistej linii pod nogami, zeby zobaczyc, jaki dystans juz przeszedlem i ile mi jeszcze zostalo. Prady ustapily i opadly mnie nowe wspomnienia, wspomienia z mojego zycia jako ksiecia ... Nie, prosze nie pytac, jakie - one naleza tylko do mnie; niektóre sa zle i okrutne, inne piekne - wspomnienia z dziecinstwa w wielkim palacu w Amberze, nad którym powiewal zielony sztandar mojego ojca, Oberona, z bialym jednorozcem, uniesionym na tylnych nogach, zwróconym na prawo. Random przeszedl przez Wzorzec, a nawet Deirdre, totez wiedzialem, ze i ja, Corwin, musze tego dokonac mimo wszelkich przeszkód. Wyszedlem z ognia i wkroczylem na Wielki Luk. Wszystkie zywioly wszechswiata rozpetaly sie wokól mnie. Mialem jednak pewna przewage nad innymi, którzy próbowali przebyc te droge. Wiedzialem, ze juz raz ja pokonalem, wobec czego jestem w stanie zrobic to po raz drugi. To pomoglo mi zwalczyc smiertelne obawy, które opadly mnie jak czarne chmury, odplynely i powrócily ze zdwojona sila. Szedlem po Wzorcu i przypomnialem sobie cala przeszlosc, przypominalem sobie dni sprzed tych paru wieków spedzonych na Cieniu-Ziemi i rozmaite miejsca na tym Cieniu, które byly mi drogie i bliskie, zwlaszcza zas jedno, które szczególnie ukochalem, najbardziej po Amberze. Przemierzylem jeszcze trzy luki, linie prosta i szereg ostrych zakretów, znów w pelni swiadom swej mocy, której nigdy nie stracilem: mocy panowania nad Cieniami. Kolejnych dziesiec zakretów przyprawilo mnie o zawrót glowy, pózniej przyszla kolej na krótki luk, linie prosta i Ostatnia Zaslone. Kazdy krok stanowil meke. Wszystko sprzysieglo sie przeciwko mnie. Woda byla raz zimna, raz wrzaca. Fale napieraly bezlitosnie. Walczylem z nimi, idac stopa za stopa. Iskry tryskaly mi teraz az do piersi, wreszcie do ramion. Siegaly oczu, byly wszedzie wokól. Ledwo widzialem przez nie sam Wzorzec. Teraz jeszcze krótki luk, konczacy sie w ciemnosci. Raz... dwa... Ostatni krok byl jak próba przebicia sie przez betonowy mur. Ale wyszedlem z niej zwyciesko. Dopiero wtedy sie odwrócilem sie wolno i spojrzalem za siebie, na droge, która przebylem. Nie pozwolilem sobie na luksus osuniecia sie na kolana. Przeciez bylem ksieciem Amberu i nic nie moglo mnie zmusic do okazania slabosci przed równymi sobie. Nawet Wzorzec! Pomachalem wesolo w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to juz inna sprawa. Zadalem sobie teraz pytanie, co dalej. Znalem juz moc Wzorca. Wrócic ta sama droga to zadna sztuka - Ale po co? Nie mialem swojej talii kart, lecz przeciez moglem sie posluzyc Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój brat i siostra, i Moire o udach toczonych z marmuru... Lecz z drugiej strony Deirdre mogla od tej pory radzic sobie sama - w koncu uratowalismy jej zycie. Nie czulem sie w obowiazku opiekowac sie nia na stale. Random byl na rok uwiazany do Rebmy, chyba ze zbierze sie na odwage i skoczy na Wzorzec, którego magiczna moc pomoze mu uciec. Jesli chodzi o Moire, to milo mi bylo ja poznac i moze los znów nas ze soba zetknie, co powitam z radoscia. Zamknalem oczy i sklonilem glowe. Jednakze ulamek sekundy wczesniej mignal mi z dala jakis cien. Czyzby Random próbowal szczescia? Tak czy owak nie dowie sie, dokad sie udalem. Nikt sie nie dowie. Otworzylem oczy. Stalem w srodku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Bylo zimno, a ja czulem sie piekielnie zmeczony, ale bylem w Amberze - w prawdziwym pokoju, którego tamten, przed chwila opuszczony, stanowil tylko odbicie. Z Wzorca moglem przeniesc sie do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem moga jednak byc klopoty. Stalem tak ociekajac potem i zastanawialem sie, co robic. Jesli Eryk zamieszkal w apartamentach króla, moge go tam poszukac. Albo w sali tronowej. Ale wtedy bede musial znów przejsc przez Wzorzec, zeby dotrzec do punktu, skad mozliwa jest ucieczka. Przenioslem sie do znanego mi tajnego pomieszczenia w palacu. Byla to ciemna klitka bez okna, do której wpadalo troche swiatla przez judasza wysoko w górze. Zamknalem sie od srodka na zasuwe, wytarlem z kurzu drewniana prycze przy scianie, rozciagnalem na niej peleryne i ulozylem sie do drzemki. Gdyby ktos schodzil tu z góry, uslysze go znacznie wczesniej, nim dotrze do drzwi. Zasnalem. Po jakims czasie obudzilem sie. Wstalem, wytrzepalem peleryne i znów ja wlozylem. Potem zabralem sie za pokonywanie dlugiego szeregu kolków w scianie wiodacych w góre do palacu. Wiedzialem, na jakim poziomie sie znajduje, dzieki oznaczeniom na murze. Na drugim pietrze wskoczylem na niewielki podest i zajrzalem przez judasz, sladu zywego ducha. W bibliotece bylo pusto. Przesunalem wiec ruchoma czesc sciany i wszedlem. W pierwszej chwili porazila mnie ogromna liczba ksiazek. To zawsze robi na mnie wrazenie. Pózniej przejrzalem caly pokój, lacznie z gablotami, i w koncu podszedlem do krysztalowej szkatuly, w której - jak zartowalismy - kryl sie caly zjazd rodzinny. Zawierala bowiem cztery talie rodzinnych kart i zaczalem sie teraz zastanawiac, jak wydobyc jedna z nich nie wzniecajac alarmu, który uniemozliwi mi jej uzycie. Po dziesieciu minutach powiodlo mi sie, choc nie byla to latwa sztuczka. Pózniej, z talia w reku, usadowilem sie w wygodnym fotelu, zeby pomyslec. Karty byly takie same jak te Flory, wiezily nas pod szklem i byly zimne w dotyku. Teraz juz wiedzialem dlaczego. Potasowalem je i rozlozylem przed soba w nalezytym porzadku. Odczytalem z nich, ze cala rodzine czekaja w najblizszych czasach klopoty. Zebralem je z powrotem, zostawiajac jedna karte. Byl na niej Bleys. Zapakowalem pozostale karty do pudelka i wlozylem za pasek. Potem zaczalem sie przygladac Bleysowi. Wlasnie w tym momencie uslyszalem szczek klucza w zamku. Cóz mi pozostawalo? Poluzowalem miecz w pochwie i czekalem pochyliwszy sie nisko za biurkiem. Po chwili wyjrzalem ostroznie i zobaczylem, ze to sluzacy imieniem Dik, który najwyrazniej przyszedl posprzatac, gdyz zabral sie do oprózniania popielniczek i koszy na smieci oraz do odkurzania pólek. Nie chcialem, zeby mnie odkryl w tej ponizajacej pozycji, wstalem wiec i powiedzialem: - Dzien dobry, Dik. Pamietasz mnie? Poszarzal, zbladl i omal nie uciekl. W koncu wyjakal: - Oczywiscie, panie. Jak móglbym zapomniec? - Sadze, ze po tak drugim czasie byloby to calkiem mozliwe. - Nigdy, lordzie Corwinie - zapewnil mnie. - Przybylem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach - powiedzialem mu. - Jesli Eryk rozzlosci sie na wiesc, ze mnie widziales, to przekaz mu, prosze, ze korzystam po prostu ze swoich praw i ze niebawem sam mnie zobaczy. - Zrobie, co pan kaze - uklonil sie. - Siadz ze mna na chwile, przyjacielu, a powiem ci cos jeszcze. Byl czas - zaczalem, patrzac w jego sedziwe oblicze - ze uwazano mnie za zmarlego i bezpowrotnie straconego. Poniewaz jednak wciaz zyje i jestem w pelni wladz fizycznych i umyslowych, obawiam sie, ze musze zakwestionowac pretensje Eryka do tronu. Nie jest ani pierworodnym synem, ani nie moze liczyc na powszechne poparcie, gdyby zjawil sie inny kandydat. Z tych to oraz innych, glównie osobistych wzgledów mam zamiar wystapic przeciwko niemu. Nie wiem jeszcze, jak i kiedy, ale, na Boga!, najwyzszy czas, zeby ktos to zrobil! Powtórz mu to. Jesli chce mnie poszukac, niech wie, ze mieszkam posród Cieni, lecz innych niz poprzednio. Moze sie domysli, co przez to rozumiem. Nie pójdzie mu ze mna latwo, bo bede sie strzegl co najmniej tak, jak on tutaj. Ma we mnie wroga na smierc i zycie i nie spoczne, póki jeden z nas nie zginie. Co ty na to, stary slugo? Uniósl moja reke do ust i pocalowal. - Badz pozdrowiony, lordzie Corwinie - powiedzial i otarl lze z oka. W tym momencie skrzypnely drzwi. Wszedl Eryk. - Witaj - powiedzialem wstajac, tonem najmniej przyjemnym z mozliwych. - Nie spodziewalem sie spotkac cie w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak sie maja rzeczy w Amberze? Oczy mu sie rozszerzyly ze zdumienia, lecz odpowiedzial mi glosem nabrzmialym sarkazmem: - Rzeczy sie maja dobrze, Corwinie. Gorzej, jesli chodzi o inne sprawy. - Szkoda - odparlem. - A jak moglibysmy temu zaradzic? - Znam sposób - rzekl i lypnal na Dika, który natychmiast wyszedl i zamknal za soba drzwi. Eryk siegnal do miecza. - Chcesz zdobyc tron - oswiadczyl. - Czyz nie chcemy tego wszyscy? - Zapewne - przyznal z westchnieniem. - To prawda, ze kazdy z nas ma glowe zaprzatnieta jedna mysla. Nie wiem, co za sila pcha nas do walki o te smieszna pozycje. Ale musisz pamietac, ze juz dwukrotnie cie pokonalem, za drugim razem wielkodusznie darowujac ci zycie na Cieniu-Ziemi. - Nie bylo to znowu takie wielkoduszne. Zostawiles mnie na smierc podczas Wielkiej Zarazy. A za pierwszym razem, jak sobie przypominam, skonczylo sie remisem. - A wiec musimy to teraz rozstrzygnac, Corwinie - oznajmil. - Jestem od ciebie starszy i lepszy. Jesli chcesz zmierzyc sie ze mna, z przyjemnoscia stawie ci czolo, Zabij mnie i tron jest twój. Spróbuj. Nie sadze jednak, zeby ci sie udalo. Wolalbym tez od razu odeprzec twoje pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego sie nauczyles na Cieniu-Ziemi. Obaj mielismy juz miecze w garsci. Wyszedlem zza biurka. - Alez ty masz niebywala czelnosc! - powiedzialem. - Dlaczego niby masz byc lepszy od nas i bardziej predestynowany do rzadzenia? - Bo to ja zajalem tron - odpowiedzial. - Spróbuj mi go odebrac. Spróbowalem. Zaczalem od ciecia w glowe, które sparowal, ja zas odpowiedzialem na jego pchniecie w serce cieciem w nadgarstek. Obronil sie i pchnal miedzy nas stolek, który odrzucilem kopniakiem, majac nadzieje, ze rabne go w twarz, ale nie trafilem. Odparlem jego natarcie, a on moje. Walczylismy zaciekle bez wiekszego skutku. Zastosowalem teraz bardzo wymyslny atak, którego nauczylem sie we Francji, a który skladal sie z natarcia, zaslony czwartej i szóstej oraz wypadu zakonczonego niespodziewanym cieciem w nadgarstek. Drasnalem go i poplynela krew, - Piekielny bracie! - powiedzial cofajac sie. - Jak mi donosza, towarzyszy ci Random. - To prawda. Wiecej jest takich, którzy sprzysiegli sie przeciwko tobie. Natarl gwaltownie zmuszajac mnie do cofniecia sie i zrozumialem, ze przy calym moim kunszcie jest nadal lepszy. Byl jednym z najwiekszych szermierzy, z jakimi przyszlo mi walczyc, i odczulem nagle, ze nie dam mu rady, parowalem jak wsciekly i z równa wsciekloscia cofalem sie krok po kroku pod jego naporem. Obaj mielismy za soba wieki treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których najwiekszym byl mój brat, Benedykt - w obecnej chwili jednak nie moglem liczyc na jego pomoc. Chwytalem rozmaite przedmioty z biurka i rzucalem nimi w Eryka, lecz on stale uchylal sie i nacieral nieublaganie. Staralem sie zajsc go od lewej strony, ale nie moglem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto w moje lewe oko. I balem sie. Eryk byl wspanialy. Gdybym nie czul do niego takiej nienawisci, wyrazilbym mu uznanie za jego artyzm. Tymczasem wciaz sie cofalem, coraz jasniej ze strachem uswiadamiajac sobie, ze nie zdolam go pokonac. W walce na miecze byl lepszy ode mnie. Przeklinalem go w duchu, ale nic nie moglem na to poradzic. Jeszcze trzy razy próbowalem bardziej wymyslnych ataków, lecz bez skutku. Parowal kazde pchniecie i przeciwnatarciami wciaz zmuszal mnie do odwrotu. Chcialbym byc dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawde niezlym szermierzem. Tyle ze on byl lepszy. Uslyszalem w hallu halas i szczek broni. Nadchodzila swita Eryka. Jesli nawet Eryk nie zabije mnie wczesniej, to z pewnoscia zrobi to którys z jego ludzi - chocby strzalem z kuszy. Prawy nadgarstek Eryka wciaz krwawil. Reka nadal wladal pewnie, mialem jednak wrazenie, ze w innych okolicznosciach, walczac defensywnie, móglbym go dzieki tej ranie zmeczyc i potem wykorzystac najmniejszy moment nieuwagi. Zaklalem pod nosem, a on sie rozesmial. - Byles glupi, zjawiajac sie tutaj - powiedzial. Nie zorientowal sie, do czego zmierzam, az do chwili, kiedy bylo juz za pózno. Cofajac sie, znalazlem sie tuz przy drzwiach - bylo to ryzykowne, bo nie zostawialo mi pola manewru, ale lepsze niz pewna smierc. Lewa reka zdolalem zasunac rygiel. Drzwi byly wielkie i ciezkie, beda musieli je teraz wywazyc, aby wejsc. Zyskalem dzieki temu jeszcze pare minut, lecz jednoczesnie otrzymalem pchniecie w lewe ramie, które moglem tylko czesciowo odparowac podczas zamykania rygla. Na szczescie, prawa reka, która walczylem, pozostala nietknieta. Usmiechnalem sie, dodajac sobie animuszu. - A moze to ty byles glupcem, wchodzac tutaj - powiedzialem. - Idzie ci coraz gorzej, sam widzisz - i przypuscilem gwaltowny, bezlitosny atak. Odparowal go, ale musial sie przy tym cofnac o dwa kroki. - Ta rana daje juz o sobie znac - dodalem. - Reka ci mdleje. Chyba sam czujesz, ze opuszczaja cie sily... - Zamknij sie! - warknal i zrozamialem, ze powiedzialem prawde. To zwiekszylo moje szanse o pare procent, natarlem wiec z nowym impetem, wiedzac, ze niezbyt dlugo bede mógl utrzymac takie tempo. Ale Eryk tego nie wiedzial. Zasialem w nim ziarno niepokoju i cofal sie teraz przed moim niespodziewanym zacieklym atakiem. Rozleglo sie walenie do drzwi, ale jeszcze przez pare minut nie musialem sie o to martwic. - Zaraz z toba skoncze, Eryku - powiedzialem. - Jestem twardszy niz dawniej i juz po tobie, bracie. Zobaczylem w jego oczach strach, który odbil sie grymasem na twarzy i wplynal na zmiane stylu walki. Walczyl teraz defensywnie; cofajac sie przed moim atakiem i bylem pewien, ze nie udawal. Najwyrazniej mój blef sie udal, choc dotad Eryk zawsze byl lepszy ode mnie. A moze to przekonanie tez wynikalo glównie z mojego nastawienia psychicznego? Moze omal nie dalem sie poskromic tym mitem, który Eryk pielegnowal? Moze bylem równie dobry jak on? Z dziwnym przyplywem pewnosci siebie spróbowalem tego samego natarcia co poprzednio i tym razem trafilem go, zostawiajac jeszcze jeden krwawy slad na jego przedramieniu. - To bylo dosc naiwne, Eryku, zeby dac sie po raz drugi nabrac na ten sam trik - powiedzialem, podczas gdy on cofal sie za fotel. Walczylismy przez chwile ponad oparciem, a tymczasem walenie w drzwi ustalo i pytajace glosy zamilkly. - Poszli po siekiery - wysapal Eryk. - Zaraz tu beda. - Zajmie im to pare minut - odparlem nie przestajac sie usmiechac - a to wiecej, niz mi potrzeba. Juz ledwo stoisz na nogach i krew ci plynie coraz obficiej, spójrz tylko! - Zamknij sie! - Zanim tu wejda, w Amberze bedzie tylko jeden ksiaze, i to nie ty! Raptem lewa reka zgarnal z pólki caly rzad ksiazek, obsypujac mnie nimi jak gradem. Nie skorzystal jednak z okazji do ataku, lecz przebiegl przez pokój chwytajac po drodze krzeslo. Zaklinowal sie w rogu, trzymajac przed soba w jednej rece, krzeslo, a w drugiej miecz. W hallu daly sie slyszec szybkie kroki, a potem lomot siekier o drzwi. - No chodz! - rzekl Eryk. - Spróbuj mnie teraz dostac! - Boisz sie, co? Rozesmial sie. - Daj spokój! Nie mozesz mi nic zrobic, zanim drzwi nie puszcza, a potem i tak juz po tobie. Musialem przyznac mu racje. W tej pozycji mógl bronic sie skutecznie przed kazdym przeciwnikiem przynajmniej dobrych pare minut. Przeszedlem szybko przez pokój do sasiedniej sciany. Lewa reka otworzylem ukryte drzwiczki, przez które wszedlem. - Dobra - powiedzialem. - Udalo ci sie... na razie. Masz szczescie. Nastepnym razem, kiedy sie spotkamy, nic ci juz nie pomoze. Splunal i obrzucil mnie gradem wyzwisk, a nawet odstawil krzeslo, zeby zrobic obrazliwy gest. Dalem nura w otwór i zasunalem drzwiczki, a gdy je ryglowalem, rozlegl sie trzask i tuz przy moim ramieniu zalsnilo dwadziescia centymetrów stalowej klingi. Rzucil we mnie mieczem, co bylo ryzykowne, gdybym zechcial wrócic. Ale wiedzial, ze to malo prawdopodobne, gdyz glówne drzwi do biblioteki juz pekaly pod naporem sil. Schodzilem po kolkach w scianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio spalem. Jednoczesnie myslalem o kunszcie, do jakiego doszedlem we wladaniu mieczem. Poczatkowo w trakcie walki mimo woli czulem lek przed czlowiekiem, który dwukrotnie mnie pobil. Teraz jednak przyszlo mi do glowy, ze moze te stulecia spedzone na Cieniu-Ziemi nie poszly calkiem na marne. Moze rzeczywiscie czegos sie przez ten czas nauczylem. Czulem, ze jestem nie gorszy od Eryka. Bylo to bardzo przyjemne uczucie. Jesli sie jeszcze kiedys zmierzymy, co niechybnie nastapi, i jesli nie przyjda mu z pomoca okolicznosci zewnetrzne, to kto wie? Nalezaloby szybko poszukac takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyla go, bylem pewien. To moze sprawic, ze nastepnym razem zadrzy mu reka, ze zawaha sie na jedna smiertelna chwile... Puscilem sie kolka i zeskoczylem z ostatnich pieciu metrów ladujac na ziemi na ugietych kolanach. Byla to juz przyslowiowa ostatnia chwila, ale nie tracilem nadziei, ze zdaze umknac przesladowcom: Mialem bowiem za paskiem talie kart. Wyciagnalem karte z Bleysem i wbilem w nia wzrok. Ramie mnie pieklo, ale zapomnialem o tym czujac ogarniajacy mnie chlód. Istnialy dwa sposoby, zeby przeniesc sie z Amberu bezposrednio do Cieni... Jeden to Wzorzec, rzadko uzywany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, ze mozna bylo zaufac któremus z braci. Mój wybór padl na Bleysa. Byl moim bratem i mial klopoty, co znaczylo, ze moge mu sie przydac. Wpatrywalem sie intensywnie w jego ubrana na czerwono-pomaranczowo postac z ognista korona wlosów, z mieczem w prawem rece, a kielichem wina w lewej. W jego niebieskich oczach tanczyly diabliki, broda plonela, a ornament na klindze przedstawial - jak sobie nagle uswiadomilem - fragment Wzorca. Jego pierscienie rzucaly blyski. On sam wygladal jak zywy. Nawiazanie kontaktu zwiastowal lodowaty wiatr. Mezczyzna na karcie urósl do naturalnych rozmiarów i zmienil pozycje. Poszukal mnie wzrokiem i poruszyl ustami. - Kto to? - spytal i uslyszalem te slowa calkiem wyraznie. - Corwin - odpowiedzialem, na co wyciagnal do mnie lewa reke, w której nie bylo juz kielicha. - Wobec tego chodz do mnie, jesli chcesz. Wyciagnalem reke i nasze palce sie zetknely. Postapilem krok naprzód. Nadal trzymalem karte w lewej rece, ale stalismy obaj na skale, po prawej stronie zionela przepasc, a po lewej wznosila sie wysoka forteca. Niebo nad nami bylo koloru ognia. - Witaj, Bleys - powiedzialem, wtykajac jego karte do pozostalych za pasem. - Dzieki za pomoc. Nagle poczulem, ze slabne, i zobaczylem krew tryskajaca mi z lewego ramienia. - Jestes ranny! - zawolal, opasujac mnie reka, a ja kiwnalem glowa i zemdlalem. Pózniej tego wieczoru, wyciagniety w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówilem z Bleysem sytuacje nad butelka whisky. - A wiec zjawiles sie w Amberze? -Tak. - I zraniles Eryka w pojedynku? - Tak. - Niech to diabli! Szkoda, ze go nie zabiles! - Tu sie zreflektowal. - Choc moze to i dobrze. Wtedy ty objalbys tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, niz poszloby mi z toba. Jakie masz plany? Postanowilem zagrac w otwarte karty. - Wszyscy chcemy tronu - powiedzialem - wobec czego nie warto sie oklamywac. Nie mam zamiaru nastawac z tego powodu na twoje zycie - bylaby to glupota - ale tez nie mysle zrezygnowac z walki z wdziecznosci za twoja goscinnosc. Random chcialby tego co my, lecz nie ma szans. O Benedykcie nikt od dluzszego czasu nie slyszal. Gerard i Caine popieraja Eryka i nie zglaszaja pretensji. To samo z Julianem. Zostaja Brand i nasze siostry. Nie mam pojecia, co knuje Brand, ale wiem, ze Deirdre nic sama nie wskóra. Chyba ze wesprze ja Llewella i zgromadza jakies posilki w Rebmie. Flora jest oddana Erykowi. Co z Fiona, nie wiadomo. - Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj - skonstatowal Bleys, nalewajac nam nastepna szklaneczke. - Tak, masz racje. Nie wiem, co chodzi po glowach calej reszcie, ale oszacowalem sily kazdego z nas i mysle, ze mam najwieksze szanse. Madrze zrobiles zwracajac sie do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci ksiestwo. - Serdeczne dzieki - powiedzialem. - Zobaczymy. Pociagnelismy ze szklaneczek. - Co innego pozostaje do zrobienia? - spytal i zrozumialem, ze to wazne pytanie. - Moge jeszcze zebrac wlasna armie i przystapic do oblezenia Amberu - powiedzialem. - Gdzie posród Cieni lezy twoja armia? - zainteresowal sie. - To juz, oczywiscie, moja sprawa - rzeklem. - Nie mam zamiaru powstawac przeciwko tobie. Jesli chodzi o sukcesje, chcialbym widziec na tronie ciebie, siebie, Gerarda albo Benedykta, o ile jeszcze zyje. - Najchetniej naturalnie siebie. - Oczywiscie. - Wobec tego rozumiemy sie. I sadze, ze mozemy na razie zjednoczyc swoje sily. - Ja tez tak sadze. Inaczej nie oddalbym sie w twoje rece. Usmiechnal sie w gestwinie brody. - Potrzebowales kogos - powiedzial - a ja bylem mniejszym zlem. - To prawda - przyznalem. - Szkoda, ze nie ma z nami Benedykta. Szkoda, ze Gerard sie sprzedal. - Daremne zale. Na nic sie nie zda rozpatrywac, co by bylo, gdyby... - Masz racje. Przez chwile palilismy w milczeniu. - Jak dalece moge ci ufac? - zapytal. - Tak dalece, jak ja tobie. - Wobec tego zawrzyjmy umowe. Prawde mówiac, myslalem, ze nie zyjesz. Nie przyszlo mi do glowy, ze zjawisz sie nagle w kluczowym momencie zglaszajac wlasne pretensje. Ale skoro tu jestes, to przesadza sprawe. Zawrzyjmy sojusz, polaczmy nasze sily i razem przystapmy do oblezenia Amberu. Ten z nas, który przezyje, zdobedzie tron. Jesli zas obaj przezyjemy, to cóz, zawsze mozemy rozstrzygnac sprawe przez pojedynek. Zastanowilem sie nad tym i doszedlem do wniosku, ze to zapewne najkorzystniejsza propozycja, na jaka moge liczyc. - Chce to jeszcze przemyslec - powiedzialem. - Dam ci odpowiedz jutro rano, zgoda? - Zgoda. Wypilismy do dna i oddalismy sie wspomnieniom. Ramie troche mnie rwalo, ale whisky i masc dostarczona przez Bleysa lagodzily ból. Wkrótce ogarnal nas obu sentymentalny nastrój. To dziwne uczucie miec rodzenstwo, a zarazem go nie miec, jako ze kazde z nas szlo przez zycie osobno i wlasnymi sciezkami. Dobry Boze! Rozmawialismy az do switu, zanim zmoglo nas zmeczenie. Dopiero wtedy Bleys wstal, klepnal mnie w zdrowe ramie, powiedzial, ze zaczyna mu sie juz krecic w glowie i ze rano sluzacy przyniesie mi sniadanie. Kiwnalem glowa, objelismy sie i wyszedl. Podszedlem do okna, skad mialem dobry widok na doline. W dole jak gwiazdy jarzyly sie punkciki ognisk. Byly ich tysiace. Widzialem, ze Bleys zgromadzil potezne sily, i pozazdroscilem mu. Ale, z drugiej strony, to bardzo dobrze. Jesli ktos mógl pokonac Eryka, to wlasnie Bleys. Nie bylby tez zlym wladca Amberu - tylko po prostu wolalem sam nim zostac. Popatrzylem jeszcze przez chwile i dostrzeglem, ze postacie krecace sie miedzy ogniskami maja dziwne ksztalty. Zaciekawilem sie, z jakiego rodzaju istot sklada sie jego armia. Tak czy owak bylo to wiecej, niz ja posiadalem. Wrócilem do stolu i nalalem sobie szklaneczke. Zanim ja jednak wypilem, zapalilem lampke nocna i w jej swietle wyjalem skradziona talie kart. Rozlozylem je przed soba i wyciagnalem te z wizerunkiem Eryka. Polozylem ja na srodku stolu, a reszte odsunalem na bok. Po chwili karta ozyla, zobaczylem Eryka w stroju nocnym, z zabandazowana reka, i uslyszalem slowa: - Kto tam? - To ja, Corvin. Jak sie masz? Zaklal, a ja sie rozesmialem. Wdalem sie w niebezpieczna gre i zapewne przyczynila sie do tego whisky, ale kontynuowalem: - Chcialem cie zawiadomic, ze u mnie wszystko w porzadku. Oraz przyznac ci racje co do glów zaprzatnietych jedna mysla. Ty wszakze swojej glowy dlugo juz nie ponosisz. Do zobaczenia, bracie! Dzien, w którym ponownie przybede do Amberu, bedzie dniem twojej smierci. Pomyslalem sobie, ze lepiej cie uprzedzic, bo to juz niedlugo. - Przybywaj - odparl - i nie pros o litosc, gdy przyjdzie ci umierac. - Spojrzal mi prosto w oczy i przez chwile mierzylismy sie wzrokiem. Potem zagralem mu na nosie i przykrylem go dlonia - bo bylo to niczym odlozenie sluchawki telefonicznej - a nastepnie zmieszalem jego karte z reszta talii. Zasypiajac myslalem o armii Bleysa zgromadzonej w wawozie i o jej szansach na zdobycie Amberu. Nie bedzie to latwe. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 06 Kraina zwala sie Avernus, a zolnierze zwerbowani przez Bleysa róznili sie nieco wygladem od ludzi. Obejrzalem ich podczas lustracji nastepnego ranka idac za Bleysem. Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo czerwona skóre, skape owlosienie, kocie oczy i szesciopalczaste dlonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje lekkie jak z jedwabiu, ale utkane z czegos innego, i przewaznie szare lub niebieskie. Kazdy z nich byl uzbrojony w dwie krótkie klingi, zakrzywione na koncu. Mieli spiczaste uszy, a ich palce zakonczone byly pazurami. Klimat byl tu cieply, kolory zachwycajace i wszyscy uwazali nas za bogów. Bleys znalazl miejsce, gdzie panowala religia opierajaca sie na wierze w braci-bogów, którzy wygladali jak my i mieli swoje klopoty. Glówna role w ich mitach gral oczywiscie zly brat, który zagarnal wladze i przesladowal dobrych braci. I naturalnie towarzyszyla temu opowiesc o apokalipsie gloszaca, ze nadejdzie dzien, gdy oni sami zostana wezwani na pomoc skrzywdzonym dobrym braciom. Chodzilem z lewa reka na czarnym temblaku i przypatrywalem sie tym, którzy wybierali sie na smierc. Stanalem przed jednym z nich i spytalem: - Czy wiesz, kim jest Eryk? - Ksieciem Ciemnosci - odparl. Skinalem glowa. - Bardzo dobrze - pochwalilem go i poszedlem dalej. Bleys dostal wykonane jak na zamówienie mieso armatnie. - Z calym szacunkiem dla tych, którzy sa gotowi oddac zycie - powiedzialem mu - nie mozesz zdobyc Amberu z ta piecdziesieciotysieczna armia, nawet gdybys zdolal dotrzec z nimi wszystkimi do podnóza Kolviru, czego nie zdolasz. Sama mysl, zeby uzyc tych biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw niesmiertelnemu miastu, jest smieszna. - Wiem - przyznal - ale mam cos jeszcze. - Musisz miec znacznie, znacznie wiecej. - A co powiesz na trzy floty o polowe wieksze od tego, czym dysponuja Caine i Gerard razem wzieci? - Jeszcze nie dosc. To dopiero poczatek. - Wiem. Nadal gromadze sily. - Wiec lepiej zgromadzmy ich nieporównywalnie wiecej. Eryk bedzie siedzial sobie spokojnie w Amberze i zabijal nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostale sily dotra w koncu do podnóza Kolviru, zostana tam zdziesiatkowane. Potem trzeba jeszcze wspiac sie do Amberu. Jak myslisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy do miasta? Garstka, z która Eryk rozprawi sie w ciagu pieciu minut bez najmniejszego trudu. Jesli to wszystko, czym dysponujesz, drogi bracie, to mam zle przeczucie co do tej wyprawy. - Eryk oglosil, ze jego koronacja odbedzie sie za trzy miesiace - powiedzial Bleys. - Do tego czasu moge co najmniej potroic swoje sily lub nawet zgromadzic posród Cieni cwiercmilionowa armie. Sa inne swiaty podobne do tego, w których zbiore taka armie krzyzowców, jakiej dotad nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowadzil. - Eryk bedzie mial tyle samo czasu na przygotowanie dzialan obronnych - zauwazylem, - Sam nie wiem, Bleys... to niemal samobójstwo. Nie znalem w pelni sytuacji, kiedy sie do ciebie zwrócilem... - A ty sam, co masz do zaoferowania? - spytal. - Nic. Podobno byles dluzszy czas dowódca w wojsku. Gdzie twoje oddzialy? Odwrócilem sie. - Nic po nich nie zostalo. Wiem to na pewno. - Nie móglbys poszukac Cienia swojego Cienia? - Nawet nie chce próbowac - odparlem. - Bardzo mi przykro. - To jaki wlasciwie mam z ciebie pozytek? - Odejde wiec - oswiadczylem - skoro pragniesz ode mnie jedynie wiecej miesa armatniego... - Zaczekaj! - krzyknal. - Tak mi sie tylko wyrwalo. Zalezy mi juz chocby na twojej radzie. Zostan ze mna, prosze. Moge cie nawet przeprosic. - Nie trzeba - powiedzialem, wiedzac, co to znaczy dla ksiecia Amberu. - Zostane. Sadze, ze moge ci sie przydac. - Doskonale! - Klepnal mnie w zdrowe ramie. - I sprowadze ci posilki - dodalem. - Nic sie nie martw. Dotrzymalem slowa. Udalem sie miedzy Cienie i znalazlem rase obrosnietych sierscia stworzen, z klami i pazurami, nieco czlekopodobnych i o inteligencji studentów z pierwszego roku - przepraszam was, moi drodzy, ale mam na mysli to, ze byli lojalni, oddani, uczciwi i zbyt latwo dajacy sie omamic takim lajdakom, jak ja i mój brat, Czulem sie jak ludozerca. Znalazlem sto tysiecy wyznawców gotowych walczyc za nas z bronia w reku. Wywarlo to odpowiednie wrazenie na moim bracie, który nie robil mi wiecej zadnych uwag. Po tygodniu ramie mi sie wygoilo. Po dwóch miesiacach mielismy cwierc miliona zolnierzy, a nawet wiecej. - Corwin, Corwin! Pozostales w kazdym calu soba! - powiedzial Bleys przepijajac do mnie. Ale ja czulem sie nieszczególnie. Wiekszosc z nich musiala zginac, a ja bylem za to odpowiedzialny. Mialem wyrzuty sumienia, choc znalem róznice miedzy Cieniem, a Substancja. Ale wiedzialem tez, ze kazda smierc jest smiercia prawdziwa. Czasami w nocy siadalem nad talia kart. Byly w niej takze te Atuty, których brakowalo w poprzedniej talii. Jeden z nich przedstawial sam Amber i wiedzialem, ze móglby mnie tam przeniesc. Na innych byly wizerunki mojego zmarlego lub zaginionego rodzenstwa, a posród nich portret ojca, który szybko odlozylem. Nie bylo go juz wsród nas. Wpatrywalem sie dlugo w kazda twarz zastanawiajac sie, co móglbym, od którego z nich uzyskac. Kilka razy ukladalem karty i zawsze wskazywaly na te sama osobe. Na Caine'a. Mial na sobie zielono-czamy atlasowy strój i trójgraniasty kapelusz z dlugim zielonym pióropuszem. U pasa wisial mu wysadzony szmaragdami sztylet. Byl ciemnowlosy. - Caine - wywolalem go. Po chwili przyszla odpowiedz. - Kto to? - zapytal. - Corvin. - Corvin? Czy to jakis zart? - Nie. - Czego chcesz? - A co masz? - Dobrze wiesz. - Podniósl oczy i spojrzal prosto na mnie, lecz ja nie spuszczalem wzroku z jego reki spoczywajacej blisko sztyletu. - Gdzie jestes? - Z Bleysem. - Doszly mnie sluchy, ze pokazales sie niedawno w Amberze, dziwilo mnie tez zabandazowane ramie Eryka. - Sprawce tego masz przed soba - powiedzialem. - Jaka jest twoja cena? - Co masz na mysli? - Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sadzisz, ze Bleys i ja mozemy pokonac Eryka? - Nie, i dlatego wlasnie z nim trzymam. Nie mam tez zamiaru odstapic wam swojej armady, a podejrzewam, ze glównie o to ci chodzi. - Domyslny braciszku - usmiechnalem sie. - No to cóz, milo mi bylo z toba porozmawiac. Do zobaczenia w Amberze... moze juz wkrótce. Zrobilem ruch reka, a on krzyknal: - Poczekaj! - Na co? - Nie znam nawet twojej oferty. - Owszem, znasz. Odgadles ja i nie jestes zainteresowany. - Tego nie powiedzialem. Ale wiem, po czyjej stronie lezy slusznosc. - Czy tez sila. - Niech bedzie sila. Co masz mi do zaproponowania? Rozmawialismy przez jakas godzine, po której pomocne szlaki morskie zostaly otwarte dla floty Bleysa, mogacej po wplynieciu oczekiwac posilków. - Jesli sie wam nie uda. Amber bedzie swiadkiem trzech egzekucji - powiedzial Caine. - Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz sie tego, prawda? - Nie; sadze, ze ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów sluzyc zwyciezcy. Wlasne ksiestwo w zupelnosci mi wystarczy. Nadal jednak chetnie przyjalbym glowe Randoma jako czesc zaplaty. - Nie ma mowy. Bierz, co ci daje, albo sie wycofaj. - Biore. Usmiechnalem sie, zakrylem karte dlonia i juz go nie bylo. Gerarda postanowilem zostawic na nastepny dzien. Rozmowa z Caine'em byla meczaca. Rzucilem sie na lózko i zasnalem. Gerard, kiedy poznal stawke, zgodzil sie nas nie atakowac. Glównie dlatego, ze to ja sie do niego zwrócilem, a uznal, ze z dwojga zlego moge okazac sie potezniejszy niz Eryk. Szybko dobilem z nim targu, obiecujac mu wszystko, co chcial, jako ze nie prosil o niczyja glowe. Pózniej ponownie zrobilem przeglad wojsk i opowiedzialem im cos niecos o Amberze. Dziwnie, ale czerwonoskóre olbrzymy i owlosione karzelki wspólzyli zgodnie jak bracia. Bylo to smutne, ale prawdziwe. Uwazali nas za bogów i koniec, kropka. Zobaczylem flote plynaca po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumalem sie. W swiecie Cieni, po którym plyneli, wielu z nich zginie na zawsze. Pomyslalem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri'ik. Ich zadaniem byl marsz na Ziemie i do Amberu. Potasowalem karty i rozlozylem je. Wzialem do reki portret Benedykta. Przywolywalem go przez dluzszy czas, lecz odpowiedzia bylo tylko zimno. Siegnalem po karte Branda. Znów przez dluzsza chwile czulem tylko chlód. Potem uslyszalem krzyk. Przerazliwy, scinajacy krew w zylach krzyk. - Pomóz mi! - Jak? - Kto to? - zapytal i zobaczylem, ze jego cialo sie wije. - Corwin. - Wydobadz mnie stad, Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz! - Gdzie jestes? - Jestem... - Obraz zaklebil sie ukazujac rzeczy, które wzdrygalem sie przyjac do wiadomosci, i rozlegl sie ponowny krzyk, jakby ze smiertelnej otchlani, po czym zapadla glucha cisza. Znów ogarnal mnie chlód. Poczulem, ze sie trzese, lecz nie wiedzialem dlaczego. Zapalilem papierosa i podszedlem do zasnutego noca okna, zostawiajac na stole rozrzucone karty. Gwiazdy byly male i zasnute mgla. Nie moglem rozpoznac zadnej konstelacji. Maly, niebieski ksiezyc sunal szybko w ciemnosciach. Noc powiala naglym, lodowatym chlodem i szczelniej otulilem sie peleryna. Przypomniala mi sie nasza nieszczesna, zimowa kampania w Rosji. Dobry Boze! Omal nie zamarzlem na smierc! I do czego to wszystko prowadzilo? Do tronu Amberu, oczywiscie. Ten cel uswiecal wszystko. Ale co z Brandem? Gdzie byl? Co sie z nim dzialo, kto byl tego sprawca? Zadnej odpowiedzi. Zamyslilem sie patrzac w noc, sledzac wzrokiem blekitna elipse ksiezyca. Czy przeoczylem cos w obrazie sytuacji, jakis szczegól, który umknal mojej uwagi? Zadnej odpowiedzi. Usiadlem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w rece. Przwertowalem wszystkie karty i wyjalem wizerunek ojca. Oberon, wladca Amberu, stal przede mna w swojej zieleni i zlocie. Wysoki, dobrze zbudowany, z wlosami i broda przetykana srebrem. Na palcach pierscienie z zielonymi kamieniami w zlotej oprawie. Zloty miecz. Niegdys sadzilem, ze nic i nigdy nie odbierze mu odwiecznego panowania nad Amberem. Co sie stalo? Nadal nie wiedzialem. Ale on odszedl. Jaki koniec spotkal mego ojca? Patrzylem na karte, skupiwszy cala uwage. Nic... nic... Cos? Cos. W odpowiedzi dal sie zauwazyc ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyla sie i przeobrazila w cien czlowieka, którego reprezentowala. - Ojcze? - spytalem. Cisza. - Ojcze? - Tak... - Bardzo slaby i odlegly glos, jakby wydobywajacy sie z muszli, zatopiony w jej monotonnym szumie. - Gdzie jestes? Co sie stalo? - Ja... - Dluga pauza. - Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszlo w Amberze, ze cie nie ma? - Nadszedl mój czas. - Jego glos dochodzil z bardzo daleka. - Czy to znaczy, ze abdykowales? Zaden z braci nic mi nie powiedzial, a nie ufam im na tyle, aby pytac. Wiem tylko, ze tron stoi otworem dla wszystkich chetnych. Eryk ma teraz miasto we wladaniu, a Julian sprawuje piecze nad Lasem Ardenskim. Caine i Gerard kontroluja morze. Bleys jest gotów stawic im wszystkim czolo, a ja zawarlem z nim przymierze. Jakie sa twoje zyczenia w tym wzgledzie? - Jestes... jedynym, który o to pyta... Tak... - "Tak",co? - Tak... Stawcie im opór... - A co z toba? Jak moge ci pomóc? - Mnie... nie mozna pomóc. Wez tron... - Ja? Czy Bleys i ja? - Ty! - Tak? - Masz moje blogoslawienstwo... Wez tron... i pospiesz sie! - Dlaczego, ojcze? - Brak mi tchu... Wez tron! - I zniknal. A wiec ojciec zyl. To bylo interesujace. Co teraz robic? Popijalem whisky i rozmyslalem. Zyl gdzies i nadal byl królem Amberu. Dlaczego zniknal? Dokad sie udal? Co sie za tym krylo? Same zagadki. Nie potrafilem udzielic odpowiedzi na zadne z tych pytan, lecz sprawa nie dawala mi spokoju. Tu musze wyznac, ze moje stosunki z ojcem nigdy nie ukladaly sie zbyt dobrze. Nie czulem wprawdzie do niego nienawisci jak Random lub paru innych braci, ale nie mialem tez najmniejszego powodu, zeby darzyc go szczególna sympatia. Byl silny, potezny i okupowal tron - to chyba wystarczy? Uosabial tez niemal cala znana nam historie Amberu, a historia Amberu siega wstecz tyle tysiacleci, ze nie warto ich nawet liczyc. Co bylo robic w tej sytuacji? Jesli chodzi o mnie, dopilem whisky i poszedlem spac. Nazajutrz rano zwolalismy narade wojenna. Bleys mial czterech admiralów, z których kazdy dowodzil mniej wiecej jedna czwarta floty, i caly sztab oficerów piechoty. Razem bylo nas jakies trzydziesci osób, w polowie wielkich i czerwonoskórych, a w polowie malych i owlosionych. Narada trwala cztery godziny, po czym rozeszlismy sie cos zjesc. Uzgodnilismy, ze wyruszamy za trzy dni. Poniewaz droge do Amberu mógl otworzyc tylko ktos królewskiej krwi, ja mialem przewodzic flocie na okrecie flagowym, a Bleys mial poprowadzic piechote przez krainy Cieni. Zastanowilo mnie to i zapytalem, co by zrobil, gdybym sie nie zjawil, przychodzac mu z pomoca. W odpowiedzi uslyszalem dwie rzeczy: ze, po pierwsze, gdyby musial polegac na wlasnych silach, poprowadzilby najpierw flote i zostawil ja w odpowiedniej odleglosci od brzegu, po czym wrócilby jednym z okretów do Avernus, zeby powiesc zolnierzy na spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, ze specjalnie szukal takiego Cienia, w którym mógl liczyc na przybycie któregos z braci gotowego go wesprzec. To ostatnie wzbudzalo niejakie podejrzenia, a to pierwsze wygladalo malo realistyczne, gdyz flota stalaby zbyt daleko w morzu, aby dostrzec jakies sygnaly z brzegu, a ryzyko spóznienia sie na spotkanie bylo - przy tej liczbie wojska - zbyt duze, aby pokladac wieksze nadzieje w tego rodzaju planie. Ale jako taktyk Bleys zawsze byl, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozlozyl mapy Amberu i okolic, które sam sporzadzil, i zaczal wyjasniac taktyke, jaka zamierzal zastosowac, widzialem, ze cechuje go spryt godny ksiecia Amberu. Klopot w tym, ze naszym przeciwnikiem byl inny ksiaze Amberu, i to taki, który mial niewatpliwie silniejsza pozycje. Troche mnie to niepokoilo, lecz wobec zblizajacej sie koronacji nie pozostawalo nam nic innego, jak pójsc na calosc. Jesli przegramy, jestesmy zgubieni, a zdawalem sobie sprawe, ze Eryk ma do swojej dyspozycji czas i najpotezniejsze srodki, czego mysmy nie mieli. Przemierzalem kraine zwana Avernus podziwiajac jej zamglone doliny i przepasci, jej dymiace kratery, jaskrawe slonce na zwariowanym niebie, mrozne noce i zbyt gorace dni, skaly i wydmy ciemnego piasku, male, ale zjadliwe i niebezpieczne zwierzeta, wielkie purpurowe rosliny, jak chocby pozbawione kolców kaktusy, a po poludniu drugiego dnia, kiedy stalem na wystepie skalnym nad morzem, pod wieza sklebionych cynobrowatych chmur, doszedlem do wniosku, ze lubie ten kraj i jesli jego synowie zgina w walce za swoich bogów, postaram sie uniesmiertelnic ich pewnego dnia w poswieconym im hymnie. Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objalem dowództwo floty. Jesli zwyciezymy, moi wojownicy beda przez wieki opiewani na dworach i zamkach niesmiertelnych wladców. Ja zas bylem ich wodzem i przewodnikiem, który otwieral im droge. Poczulem radosc. Nazajutrz wyruszylismy w morze, a ja dowodzilem z okretu flagowego. Wprowadzilem flote w sztorm i wyplynelismy z niego o wiele blizej miejsca przeznaczenia. Wprowadzilem nas w ogromny wir i wyszlo nam to na dobre. Przeprowadzilem flote przez kamienna mielizne i wody oceanu poglebily sie, a ich kolor zaczal przypominac ton wokól Amberu. A wiec nadal posiadalem te umiejetnosc. Moglem ksztaltowac nasz los w czasie i przestrzeni. Moglem doprowadzic nas do domu. To znaczy, do mojego domu. Przeprowadzilem okrety obok dziwnych wysp, na których krakaly zielone ptaszyska, a zielone malpy zwisaly z drzew niczym owoce, powrzaskujac cos do siebie i rzucajac kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadzilem flote daleko w morze, a potem zawrócilem w strone brzegu. Bleys maszerowal tymczasem przez równiny swiatów. Mialem dziwna swiadomosc, ze pokona wszelkie trudnosci i poradzi sobie z pulapkami Eryka. Porozumiewalem sie z nim za pomoca kart i wiedzialem o wszystkim, co zaszlo po drodze. O tym, ze stracil dziesiec tysiecy ludzi w walce z centaurami, piec tysiecy zginelo podczas wyjatkowo silnego trzesienia ziemi, tysiac piecset zmiotla traba powietrzna, dziewietnascie tysiecy zginelo lub przepadlo bez wiesci w jakiejs dzungli, kiedy spadl na nich napalm z dziwnych huczacych obiektów na niebie; szesc tysiecy zdezerterowalo w miejscu wygladajacym jak obiecany im raj; pieciuset zginelo na piaszczystej równinie, gdy wybuchla obok wznoszac sie do góry chmura w ksztalcie grzyba; osiem tysiecy szesciuset zostalo zabitych w dolinie walczacych maszyn, które wyjechaly na gasienicach miotajac ogien; osmiuset rannych i chorych zostawiono wlasnemu losowi; dwustu porwaly wezbrane wody rzeki; piecdziesieciu czterech odnioslo smiertelne rany w pojedynkach miedzy soba; trzystu zmarlo po zjedzeniu trujacych miejscowych owoców; tysiac stratowal pedzacy tabun bawolopodobnych stworzen; siedemdziesieciu trzech zginelo podczas pozaru namiotów; tysiac pieciuset utonelo podczas powodzi; dwa tysiace padlo ofiara tornada, które nadciagnelo od blekitnych wzgórz. Bylem zadowolony, ze sam stracilem w tym czasie tylko sto osiemdziesiat szesc statków. Zasnac! Moze snic! - w tym sek caly... Eryk zabijal nas cal po calu i godzina po godzinie. Jego zapowiedziana koronacja miala sie odbyc juz za pare tygodni, a on najwyrazniej wiedzial, ze nadciagamy, bo wymieralismy jak muchy. Powiedziane jest, ze tylko ksiaze Amberu moze sie poruszac posród Cieni, choc oczywiscie wolno mu przeprowadzic ze soba, kogo chce. Wiedlismy nasze wojska i patrzylismy, jak gina, jesli zas chodzi o Cien, to moge powiedziec tyle: istnieje Cien i istnieje Substancja, i to lezy u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko Amber, prawdziwe miasto na prawdziwej Ziemi, które zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest nieskonczona liczba rzeczy. Kazda mozliwosc istnieje gdzies jako Cien tego, co prawdziwe. Amber, poprzez sama swoja egzystencje, rzuca cienie we wszystkich kierunkach. Co jeszcze mozna dodac? Cien rozciaga sie od Amberu do Chaosu i w jego granicach wszystko jest mozliwe. Sa tylko trzy sposoby na przebycie go, kazdy z nich trudny. Ksiaze lub ksiezniczka krwi moze przemierzac Cienie nadajac otoczeniu dowolne ksztalty, dopóki nie przybierze ono pozadanej postaci - wtedy tam zostaja. Cien ów staje sie ich wlasnym swiatem, w którym moga robic, co chca, o ile nie zaklóci im tego ktos z rodziny. W takim wlasnie miejscu zylem przez cale wieki. Drugim sposobem sa karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który stworzyl je na nasz obraz i podobienstwo, zeby ulatwic porozumiewanie sie czlonkom rodziny królewskiej. Byl to sedziwy artysta, dla którego przestrzen i perspektywa nie mialy tajemnic. Sporzadzil rodzinne Atuty, które umozliwialy nam bezposredni kontakt na kazda odleglosc. Mialem jednak wrazenie, ze nie zawsze uzywalismy ich zgodnie z intencja autora. Trzecim sposobem byl Wzorzec, tez narysowany przez Dworkina, po którym mógl przejsc tylko czlonek naszej rodziny. Stanowil on jakby wprowadzenie w system kart i po przejsciu dawal moc panowania nad Cieniami. Karty i Wzorzec umozliwialy natychmiastowe przeniesienie sie z Substancji przez Cien. Inny sposób, wedrówka, byl trudniejszy. Wiedzialem, co Random robil torujac nam droge do prawdziwego swiata. Jadac, dodawal w pamieci to, co zapamietal z Amberu, i odejmowal to, co sie nie zgadzalo. Kiedy wszystko ze soba korespondowalo, wiedzial, ze przybylismy na miejsce. Nie byla to jedynie sprytna sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy kazdy czlowiek móglby dotrzec do wlasnego Amberu. Nawet teraz Bleys i ja moglismy poszukac Cieni Amberu, gdzie kazdy z nas by rzadzil i spedzil na tronie cala wiecznosc. Ale to by dla nas nie bylo to samo. Bo zadne z tych miejsc nie byloby prawdziwym Amberem miastem, w którym sie urodzilismy, miastem, z którego wszystkie inne biora ksztalt. Totez dla celów naszej inwazji na Amber obralismy najciezsza droge, wedrówke przez Cien. Kazdy, kto o tym wiedzial i dysponowal dostateczna sila, mógl stawiac nam na tej drodze przeszkody. Eryk to robil i ginelismy w ich obliczu. Co z tego wyniknie? Nikt nie znal odpowiedzi na to pytanie. Gdyby Eryk zostal ukoronowany, znalazloby to swój odpowiednik, swoje odzwierciedlenie wszedzie. A kazdy z nas, pozostalych braci, kazdy z ksiazat Amberu, z checia osiagnalby ten status i pozwolil, aby odbilo sie to w dowolny sposób w Cieniach Minelismy widmowa flote, statki Gerarda - Latajacego Holendra tego swiata/tamtego swiata - i wiedzialem, ze sie zblizamy. Posluzyly mi za punkt orientacyjny. Ósmego dnia podrózy bylismy blisko Amberu. Wtedy wlasnie rozpetal sie sztorm. Morze pociemnialo, niebo zasnuly chmury, zagle opadly wskutek naglej ciszy. Slonce schowalo swoja tarcze - blekitna i ogromna - i czulem, ze Eryk w koncu nas dopadl. Zerwal sie wiatr i - jesli mozna to tak nazwac - natarl z furia na mój statek. Znalezlismy sie w szponach burzy, w samym sercu nawalnicy, jak mówia poeci. Trzewia podeszly mi do gardla, gdy uderzyly w nas pierwsze balwany. Miotalo nami od burty do burty, jakbysmy byli koscmi do gry w rekach olbrzyma. Zalewala nas woda z morza i woda z nieba, które stalo sie czarne, a deszcz ze sniegiem przeslanial oblodzony, sciagajacy pioruny takielunek. Jestem pewien, ze wszyscy krzyczeli, ja tez. Powloklem sie z trudem po szalejacym pokladzie do opuszczonego steru. Przywiazalem sie sznurami i chwycilem kolo. Eryk niewatpliwie poszedl na calego. Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia - Piec godzin. Ilu ludzi stracilismy? Nie mialem pojecia. Zadzwonilo mi w uszach, poczulem mrowienie i zobaczylem Bleysa jakby na koncu dlugiego, szarego tunelu. - Co sie dzieje? - pytal. - Nie moge sie z toba skontaktowac. - Zycie jest pelne niespodzianek - odparlem. - Wlasnie staramy sie stawic czolo jednej z nich. - Sztorm? - zapytal. - Nie inaczej. Praprzodek wszystkich sztormów. Wydaje roi sie, ze widze potwora morskiego. Jesli ma choc troche w glowie, napadnie nas od spodu... Wlasnie to zrobil. - Przed chwila nas tez zaatakowal - powiedzial Bleys. - Potwór czy sztorm? - Sztorm. Zginelo dwiescie osób. - Nie trac ducha, bron fortu, porozmawiamy pózniej, dobrze? Skinal glowa, a za jego plecami przeleciala blyskawica. - Eryk zna nasza liczbe - dodal jeszcze, zanim zniknal. Musialem sie z tym zgodzic. Dopiero po nastepnych trzech godzinach nawalnica zelzala nieco, a jeszcze pózniej dowiedzialem sie, ze stracilem polowe floty, na moim statku flagowym zas az czterdziesci osób z zalogi Uczacej sto dwadziescia. Byla to nielicha burza. Zdolalismy jednak jakos doplynac do oceanu nad Rebma. Wyjalem karty i zatrzymalem wzrok na wizerunku Randoma. Kiedy sie zorientowal, kto go wzywa, pierwsze jego slowa brzmialy: - Zawracaj! - Dlaczego? - Llewella twierdzi, ze Eryk rozbije was w proch. Radzi, zebys troche odczekal, az wszystko sie uspokoi, i dopiero wtedy uderzyl; moze za jakis rok. Potrzasnalem glowa. - Bardzo mi przykro - powiedzialem - ale nie moge. Ponieslismy zbyt wielkie straty, zeby dotrzec az tutaj. Teraz albo nigdy. Wzruszyl ramionami z mina: "Pamietaj, ze cie ostrzegalem". - Czemu mialbym sie cofac? - spytalem. - Glównie dlatego, ze jak slysze, Eryk sprawuje tu kontrole nad pogoda. - Mimo to musimy zaryzykowac. Znów wzruszyl ramionami. - Nic mów, ze cie nie uprzedzalem. - Jestes pewien, ze on o nas wie? - Czy sadzisz, ze jest kretynem? - No nie. - Wobec tego musi wiedziec. Jesli ja domyslilem sie tego w Rebmie, to tym bardziej on w Amberze. A ja odgadlem prawde po migotaniu Cienia. - Niestety, mam zle przeczucia co do tej wyprawy - powiedzialem - ale to pomysl Bleysa. - Wycofaj sie i niech on sam kladzie glowe pod topór. - Nie moge podjac takiego ryzyka. A nuz wygra. Ja stoje na czele floty. - Rozmawiales z Caine'em i z Gerardem? - Tak. - Wiec pewno sadzisz, ze na morzu masz szanse. Ale posluchaj, jak wnosze z tutejszych plotek dworskich, Eryk posiadl tajemnice Klejnotu Wszechmocy. Dalo mu to wladze nad pogoda i Bóg wie, nad czym jeszcze. - Wielka szkoda - powiedzialem. - Bedziemy musieli jakos to zniesc. Nie mozemy dac sie wystraszyc paru sztormom. - Corwin, musze ci cos wyznac. Trzy dni temu sam rozmawialem z Erykiem. - Po co? - Prosil mnie o to. Rozmawialem z nim z nudów. Nakreslil mi ze szczególami swoja linie obronna. - Dowiedzial sie od Juliana, ze przybylismy tu razem i byl pewien, ze mi wszystko powtórzysz. - Zapewne. Ale to nie zmienia faktów. - Masz racje. - Wiec niech Bleys walczy sobie na wlasna reke, a ty uderz na Eryka pózniej. - Niedlugo ma zostac ukoronowany. - Wiem, wiem. Ale równie dobrze mozna zaatakowac króla jak ksiecia, czyz nie? Co za róznica, jaki bedzie nosil tytul w chwili, gdy go pokonasz? To bedzie nadal ten sam Eryk. - To prawda, ale zwiazalem sie z Bleysem. - Wiec sie odwiaz. - Nie moge tak postapic. - Wobec tego jestes szalony. - Moze. - Cóz, powodzenia. - Dzieki. - Do zobaczenia. Na tym skonczylismy rozmowe, która zasiala jednak we mnie ziarno niepokoju. Czyzbym zmierzal prosto w pulapke? Eryk nie byl glupcem. Moze zarzucil juz na nas gigantyczna siec smierci? Wzruszylem ramionami i oparlem sie o burte, wlozywszy karty ponownie za pasek. To dumne i samotne uczucie byc ksieciem Amberu, nie mogacym nikomu zaufac. W danej chwili nie sprawialo mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada... Oczywiscie, to Eryk byl sprawca sztormu, który na nas spadl, co by sie zgadzalo z twierdzeniem Randoma, ze jest panem pogody w Amberze. Spróbowalem wiec i ja pewnej sztuczki Poprowadzilem flote w kierunku Amberu, nad którym szalala sniezyca. Byla to najstraszniejsza nawalnica sniezna, jaka moglem wywolac. Ogromne platki sniegu zaczely spadac takze na ocean. Niech Eryk spróbuje poradzic sobie ze zwyklym darem z Cienia, jesli potrafi. I poradzil sobie. W ciagu pól godziny sniezyca ustala. Amber okazal sie, praktycznie wodoszczelny - bylo to naprawde jedyne w swoim rodzaju miasto. Nie chcialem zbaczac z kursu, pozostawilem wiec bieg rzeczy wlasnemu losowi. Eryk rzeczywiscie panowal nad pogoda w Amberze. Co teraz robic? Plynelismy dalej, prosto w objecia smierci. Cóz moge dodac? Drugi sztorm okazal sie jeszcze gorszy niz pierwszy, ale udalo mi sie utrzymac kolo sterowe. Burza byla naladowana elektrycznoscia i skierowana glównie na flote. Rozproszyla nas po morzu i zabrala nam Jeszcze czterdziesci statków. Balem sie skontaktowac z Bleysem i uslyszec, co jego spotkalo. - Zostalo mi jeszcze dwiescie tysiecy wojska - powiedzial. - Mielismy potop. Powtórzylem mu, co uslyszalem od Randoma. - Gotów jestem dac temu wiare - odrzekl. - Ale nie ma co sie nad tym rozwodzic. Panuje nad pogoda czy nie, i tak go pobijemy. - Miejmy nadzieje - odparlem. Zapalilem papierosa i oparlem sie o dziób. Wkrótce powinnismy zobaczyc Amber. Umialem juz na powrót poruszac sie posród Cieni i wiedzialem, jak tam dotrzec. Wszak wszyscy miewaja zle przeczucia i zaden dzien nigdy nie wydaje sie odpowiedni... Plynelismy wiec dalej, kiedy spadla na nas nagla ciemnosc i rozpetal sie najgorszy ze sztormów. Uszlismy jakos przed jego czarnymi mackami, ale przeszyl mnie strach. Bylismy na pólnocnych wodach - jesli Caine dotrzyma slowa, to wszystko w porzadku, gdyby jednak zamierzal nas wydac, to ma nad wyraz korzystna sytuacje. Przyjalem, ze nas zdradzi. Dlaczegóz by nie? Przygotowywalem wlasnie flote do bitwy - pozostale siedemdziesiat trzy okrety - gdy zobaczylem, ze plynie w naszym kierunku. Karty klamaly - lub tez powiedzialy cala prawde - wskazujac na niego jako na kluczowa postac. Jego statek wysunal sie na czolo i poplynalem mu na spotkanie. Stanelismy burta w burte, patrzac na siebie. Moglismy skomunikowac sie przez Atuty, ale Caine zdecydowal inaczej, a poniewaz mial silniejsza pozycje, etykieta rodzinna wymagala, aby to on wybral odpowiedni srodek. Najwyrazniej chcial, zeby go wszyscy slyszeli, gdy krzyknal przez tube: - Corwin! Zlóz bron! Mamy nad wami przewage liczebna! Nie macie zadnych szans! Spojrzalem na niego przez wode i podnioslem swoja tube do ust. - Co z nasza umowa? - spytalem. - Uznaj ja za niebyla - odparl. - Twoje sily sa o wiele za slabe, zeby zdobyc Amber, oszczedz wiec swoich ludzi i poddaj sie. Obejrzalem sie przez ramie na slonce. - Zechciej wysluchac mej prosby, bracie, i pozwól, bym póki slonce nie stanie w zenicie, mógl naradzic sie z moimi kapitanami. - Dobrze - odparl bez wahania. - Jestem pewien, ze zdaja sobie sprawe ze swojego polozenia. Odwrócilem sie i wydalem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okretów. Gdybym spróbowal uciec, Caine scigalby mnie przez Cienie i niszczyl jeden statek po drugim. Proch sie nie zapalal na prawdziwej Ziemi, ale wystarczylo odplynac dosc daleko, aby i on posluzyl do naszej zguby. Gdybym uszedl sam, flota nie moglaby przebyc morza Cieni beze mnie i osiadlaby tu, na prawdziwych wodach, niczym stado kaczek. Cokolwiek bym zrobil, zaloge czeka smierc albo uwiezienie. Random mial racje. Wyciagnalem Atut z Bleysem i skoncentrowalem sie na obrazku, póki sie nie poruszyl. - Tak? - uslyszalem jego zaniepokojony glos. Z daleka dochodzily mnie jakby odglosy bitwy. - Mam klopot - powiedzialem. - Przebilem sie z siedemdziesiecioma trzema okretami, lecz Caine zazadal. abysmy do poludnia sie poddali. - Niech to diabli! - zaklal Bleys. - Nie dotarlem az tak daleko jak ty, a na dodatek jestem teraz w samym srodku bitwy. Kawaleria roznosi nas na strzepy. Nie moge ci wiec nic rozsadnego doradzic. Mam wlasne problemy. Rób, jak uwazasz za stosowne. Znowu nacieraja! - I kontakt sie urwal. Wyciagnalem teraz karte Gerarda. Kiedy rozmawialismy, zdawalo mi sie, ze dostrzegam linie brzegowa za jego plecami. To by potwierdzalo moje przypuszczenie, ze jest na morzach poludniowych. Z niechecia wspominam te rozmowe. Zapytalem go, czy moze i zechce udzielic mi wsparcia w walce przeciw Caine'owi. - Zgodzilem sie tylko cie przepuscic - odparl. - Dlatego wycofalem sie na poludnie. Nie zdazylbym przyjsc ci z pomoca, nawet gdybym chcial. Poza tym nie umawialem sie, ze bede ci pomagal w zabiciu naszego brata. I zanim zdazylem odpowiedziec, juz go nie bylo. Mial oczywiscie racje. Zgodzil sie dac mi sposobnosc do walki, a nie walczyc za mnie. Cóz mi pozostawalo? Zapalilem papierosa, chodzac tam i z powrotem po pokladzie. Robilo sie coraz pózniej. Poranna mgla dawno sie rozeszla, a slonce grzalo w plecy. Niedlugo bedzie poludnie. Za jakies dwie godziny... Obracalem w rekach karty, wazylem je na dloni. Moglem przy ich uzyciu wezwac Eryka lub Caine'a na pojedynek woli. Dawaly taka mozliwosc i zapewne jeszcze wiele innych, o których nic nie wiedzialem. Zostaly tak zaprojektowane na rozkaz Oberona, reka szalonego artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim spojrzeniu, który byl czarownikiem, ksiedzem lub medykiem - rózne wersje krazyly - z jakiegos odleglego Cienia, w którym ojciec uratowal go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotowal. Nikt nie znal szczególów, ale od tamtej pory Dworkin mial lekko pomieszane w glowie. Niemniej byl wielkim artysta i niewatpliwie posiadal dziwna moc. Zniknal wieki temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu Wzorca w Amberze. Czesto zastanawialismy sie, co sie z nim stalo, ale nikt nie potrafil udzielic odpowiedzi. Moze to ojciec kazal go zgladzic, zeby na zawsze zachowac jego sekrety w tajemnicy. Caine bedzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdolam go zlamac, choc moze uda mi sie go przetrzymac. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z pewnoscia dostali rozkaz ataku. Eryk bedzie bez watpienia gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawalo mi nic innego, to co mi szkodzi spróbowac? Nie mialem nic do stracenia oprócz duszy. Byla tez jeszcze karta przedstawiajaca Amber. Za jej pomoca moglem sie tam przeniesc i próbowac zabójstwa, ale szanse przezycia mialbym wtedy jedna na milion. Bytem gotów zginac w walce, lecz po co ciagnac za soba na smierc tych wszystkich ludzi? Moja krew zostala najwyrazniej skazona, mimo wladzy, jaka mialem nad Wzorcem. Prawdziwy ksiaze Amberu nie mialby takich skrupulów. Doszedlem do wniosku, ze musialem sie zmienic podczas tych stuleci spedzonych na Cieniu-Ziemi, które mnie zmiekczyly, sprawily, ze stalem sie inny niz moi bracia. Postanowilem, ze poddam flote, a sam przeniose sie do Amberu i wyzwe Eryka na rozstrzygajacy pojedynek. Bedzie glupcem, jesli przyjmie wyzwanie, ale cóz do diabla, i tak nie mialem nic do stracenia. Odwrócilem sie, zeby wydac rozkazy oficerom, gdy nagle chwycila mnie w swe kleszcze straszna sila, odbierajaca mi dech i mowe. Poczulem, ze ktos szuka ze mna kontaktu i w koncu udalo sie wykrztusic przez zacisniete zeby: "Kto tam?" Nie bylo odpowiedzi, tylko powolne, uporczywe wiercenie w glebi czaszki, któremu z determinacja sie przeciwstawilem. Po chwili, kiedy Eryk zorientowal sie, ze nie zlamie mnie bez dlugiej walki, uslyszalem jego glos na wietrze: - Jak ci idzie, bracie? - Niespecjalnie - odparlem czy tez pomyslalem, a on zachichotal, choc glos mial zduszony, jakby braklo mu tchu po naszej potyczce. - Wielka szkoda - powiedzial. - Gdybys wrócil mnie poprzec, hojnie bym cie wynagrodzil. Teraz jest juz oczywiscie za pózno. Pozostaje mi cieszyc sie z twojej i Bleysa porazki. Nie odpowiedzialem, lecz zaatakowalem go z cala zaciekloscia. Cofnal sie troche przed tym natarciem, ale zdolal zatrzymac mnie w miejscu. Gdyby którys z nas pozwolil sobie na moment nieuwagi, dostalby sie pod psychiczna dominacje drugiego lub wszedl z nim w kontakt fizyczny. Widzialem go bardzo wyraznie we wnetrzu palacu. Zaden z nas nie smial zrobic najmniejszego ruchu, zeby nie dac przewagi przeciwnikowi. Totez walczylismy ze soba tylko wzrokiem i wewnetrzna sila woli. Cóz, rozwiazal jeden z moich problemów atakujac mnie pierwszy. Trzymal mój Atut w lewej rece i wpatrywal sie we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Szukalem slabego punktu, ale bez rezultatu. Moi ludzie cos do mnie mówili, lecz nie slyszalem ich slów stojac oparty o burte. Która to mogla byc godzina? Poczucie czasu opuscilo mnie, odkad zaczelo sie nasze starcie. Czy mogly juz minac dwie godziny? Nie mialem pojecia. - Odgaduje, co cie dreczy - rzekl Eryk. - Tak, wspóldzialam z Caine'em. Skontaktowal sie ze mna po waszych pertraktacjach. Moge cie tu trzymac, gdy tymczasem on rozbije twoja flote i wysle ja do Rebmy rybom na pozarcie. - Poczekaj - powiedzialem. - Oni sa bez winy. Bleys i ja zwiedlismy ich i mysla, ze prawo jest po naszej stronie. Ich smierc nic ci nie da. Mialem zamiar poddac flote. - Trzeba bylo nie zwlekac z tym tak dlugo - odparl. - Teraz jest juz za pózno. Nie moge wezwac Caine'a i odwolac rozkazu nie zwalniajac cie, a w momencie kiedy cie zwolnie, dostane sie pod twoja psychiczna dominacje albo zostane przez ciebie napadniety bezposrednio. Nasze psychiki sa zbyt podobne. - A gdybym dal ci slowo, ze tego nie wykorzystam? - Latwo jest zlamac slowo, zeby zdobyc królestwo. - Czyz nie czytasz w moich myslach? Nie czujesz, ze mówie prawde? Dotrzymam slowa! - Czuje jakas dziwna litosc z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodles, i nie wiem, czemu to przypisac, ale nie moge sie zgodzic. Sam rozumiesz. Nawet jesli w tej chwili mówisz szczerze, czego nie wykluczam, to pokusa bedzie zbyt wielka w momencie, gdy zdarzy sie okazja. Sam to wiesz. Nie moge ryzykowac. Mial racje. Amber plonal zbyt silnie w naszych zylach. - Twoja sztuka wladania bronia znacznie wzrosla - zauwazyl. - Widze, ze wygnanie pod tym wzgledem ci posluzylo. Chyba ty jeden móglbys z czasem stac sie moim równorzednym przeciwnikiem, nie liczac Benedykta, o ile on zyje. - Nie pochlebiaj sobie - powiedzialem szybko. - Jestem pewien, ze moge cie pobic. Prawde mówiac... - Nie trudz sie. Nie mam zamiaru sie z toba pojedynkowac w obecnym stanie rzeczy. - I usmiechnal sie, odgadujac moja mysl, która plonela az nazbyt jasno. - Niemal zaluje, ze nie stoisz u mojego boku - rzekl. - Mialbym z ciebie wiecej pozytku niz z któregokolwiek z tamtych. Julianem gardze. Caine jest tchórzem, a Gerard jest silny, ale glupi. Postanowilem wtracic dobre slowo za Randomem. - Posluchaj - powiedzialem. - To ja namówilem Randoma, zeby tu ze mna przybyl, on sie wcale do tego nie palil. Mysle, ze bylby cie poparl, gdybys sie do niego zwrócil. - Ten lajdak! Nie powierzylbym mu nawet oprózniania nocników. Predzej czy pózniej znalazlbym w swoim piranie. Nie, dziekuje. Moze nawet darowalbym mu zycie, gdyby nie twoje wstawiennictwo. Chcialbys, zebym przycisnal go do piersi i nazwal bratem, tak? O nie! Zbyt szybko stanales w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe intencje, które niewatpliwie znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo laski. Poczulem dym i uslyszalem szczek metalu o metal. To by znaczylo, ze Caine juz nadciagnal i przystapil do dziela. - Masz racje - powiedzial Eryk, czytajac w moich myslach. - Powstrzymaj go! Prosze cie! Moi ludzie nie maja szansy przeciwko takiej sile! - Nawet gdybys sie oddal w moje rece - Urwal i zaklal. Pochwycilem jednak jego zamysl. Mógl kazac mi sie poddac w zamian za ich zycie i wcale nie przerwac rzezi. Z przyjemnoscia by tak postapil, ale w zacietrzewieniu wyniknelo mu sie tych pare zdradliwych slów. Zasmialem sie szyderczo z jego irytacji. - I tak juz wkrótce cie dostane - warknal. - Jak tylko zdobede okret flagowy. - A tymczasem masz! - krzyknalem i natarlem na niego cala sila woli, wgryzajac mu sie w mózg, bombardujac go swoja nienawiscia. Poczulem jego ból, co jeszcze dodalo mi ostrogi. Smagalem go bezlitosnie w rewanzu za wszystkie lata na wygnaniu, przynajmniej taka wyznaczajac mu zaplate. Zaatakowalem granice jego zdrowych zmyslów w odwecie za cierpienia, jakie zeslal na mnie podczas zarazy. Uderzylem go z calym impetem za wypadek samochodowy, którego byl sprawca, zadajac mu meke w zamian za wlasne udreki. Zachwial sie jakby, co jeszcze wzmoglo moja furie. Natarlem z nowa energia i poczulem, ze jego duch slabnie. - Ty diable! - krzyknal w koncu i zaslonil reka karte, która trzymal. Kontakt sie urwal; stalem na pokladzie dygoczac jak w febrze. Dokonalem tego. Pobilem go w pojedynku woli. Moglem sie juz nie obawiac mojego brata tyrana w zadnej formie walki wrecz. Bylem od niego silniejszy. Zaczerpnalem kilka glebokich oddechów i stalem wyprostowany oczekujac chlodnego powiewu zwiastujacego kolejny psychiczny atak. Wiedzialem jednak, ze to mi nie grozi, w kazdym razie ze strony Eryka. Czulem, ze przestraszyl sie mojej wscieklosci. Rozejrzalem sie wokól - wszedzie wrzala walka. Poklady juz splywaly krwia. Wrogi okret zahaczyl o nas burta, a inny próbowal zrobic to samo z drugiej strony. Kolo ucha gwizdnela mi strzala. Wyciagnalem miecz i skoczylem w wir walki. Nie wiem, ilu ludzi zabilem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym stracilem rachube. W kazdym razie juz podczas tej jednej potyczki bylo ich co najmniej dwa razy tyle. Wrodzona sila ksiazat Amberu, dzieki której moglem uniesc mercedesa, dobrze mi tego dnia sluzyla i bylem w stanie jedna reka wyrzucic mezczyzne za burte. Wybilismy do nogi zalogi wrogich statków i zatapiajac luki wyslalismy obydwa do Rebmy, zeby uradowac Randoma taka masakra. Z mojej wlasnej zalogi zostala polowa, a ja odnioslem niezliczone uklucia i zadrapania, ale zadnej powaznej rany. Pospieszylismy na pomoc bratniemu okretowi i pobilismy kolejnych napastników. Wszyscy z naszych, którzy ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów mialem pelna zaloge. - Krwi! - krzyknalem. - Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imie w Amberze nie zaginie! Jak jeden maz podniesli bron wrzeszczac: "Krwi!" I poplynely jej tego dnia juz nie galony, ale cale rzeki. Zniszczylismy jeszcze dwie jednostki Caine'a, uzupelniajac zaloge niedobitkami z naszej floty. Kiedy zmierzalismy do szóstego statku, wspialem sie na grotmaszt, zeby sie rozejrzec w sytuacji. Wygladalo na to, ze maja nad nami przewage trzy do jednego. Z mojej floty zostalo na oko czterdziesci piec do piecdziesieciu pieciu statków. Wzielismy szósty statek i nie musielismy rozgladac sie za siódmym i ósmym. Same do nas przyplynely. Pobilismy je tez, ale odnioslem pare ran podczas walki, po której znów zostalem z polowa zalogi. Otrzymalem glebokie ciecie w lewe ramie i w prawe udo, a ponadto rwalo mnie rozplatane prawe biodro. Kiedy poslalismy te dwa statki na dno, ruszyly na nas nastepne. Uszlismy przed nimi pod oslona jednej z naszych jednostek, która wlasnie zwyciesko wyszla z wlasnej potyczki. Raz jeszcze polaczylismy sily, tym razem przenoszac bandere na tamten statek, mniej zniszczony niz mój, który juz zaczal nabierac wody i mial przechyl na prawa burte. Nie mielismy niemal pola manewru, kiedy podplynal nastepny wrogi okret i jego zaloga zaczela wdzierac sie na nasz poklad. Moi ludzie byli zmeczeni i mnie tez niewiele brakowalo. Na szczescie tamci byli w nie lepszym stanie. Zanim przybyto im na odsiecz, pokonalismy ich i zawladneli pokladem, po raz kolejny przenoszac bandere na lepszy statek. Odnieslismy jeszcze jedno zwyciestwo i zostalem teraz z dobrym statkiem, czterdziestoma ludzmi i resztka sil. W zasiegu wzroku nie bylo juz nikogo, kto móglby nam przyjsc z pomoca. Kazdy z moich pozostalych okretów toczyl boje z co najmniej jednym statkiem Caine'a. Musielismy uciekac przed kolejnym napastnikiem. Zyskalismy w ten sposób jakies dwadziescia minut. Usilowalem wplynac do Cienia, ale to ciezki i powolny proces tak blisko Amberu. O wiele latwiej jest dostac sie w te strone niz z powrotem, gdyz Amber jest samym srodkiem, przyczyna wszechrzeczy. Gdybym mial jeszcze dziesiec minut, moze by mi sie udalo. Ale nie mialem. Kiedy scigajacy nas podplywali coraz blizej, zobaczylem, ze z oddali kieruje sie w nasza strone jeszcze inny statek. Oprócz barw Eryka i flagi z bialym jednorozcem dojrzalem równiez czamo-zielona bandere Caine'a. Chcial osobiscie dokonczyc dziela. Pokonalismy zaloge pierwszego okretu, lecz nie mielismy nawet czasu otworzyc grodzi, kiedy zjawil sie Caine. Stalem na zakrwawionym pokladzie z garstka mezczyzn wokól, gdy Caine z dzioba swego statku wezwal mnie, zebym sie poddal. - Czy jesli to zrobie, darujesz moim ludziom zycie? - Tak - odparl. - Inaczej sam musialbym bez potrzeby stracic paru wojowników. - Slowo ksiecia? Pomyslal chwile, potem skinal glowa. - Slowo - powiedzial, - Kaz zalodze zlozyc bron i przejsc na mój poklad, kiedy podplyne. Schowalem miecz do pochwy i zwrócilem sie do moich ludzi. - Stoczyliscie wspaniala walke i kocham was za to. Niestety, przegralismy. - Mówiac to wycieralem rece starannie w peleryne, zeby nie poplamic dziela sztuki Dworkina, po które zaraz mialem siegnac. - Zlózcie teraz bron i wiedzcie, ze wasze dzisiejsze czyny na trwale zapisza sie w pamieci. Pewnego dnia oddam wam sprawiedliwosc na dworze w Amberze. Mezczyzni, dziewieciu czerwonoskórych olbrzymów i trzech kudlatych karzelków, plakali skladajac bron. - Nie sadzcie, ze wszystko stracone, jesli chodzi o nasze miasto - pocieszylem ich. - Przegralismy tylko jedna bitwe, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys wlasnie toruje sobie droge do Amberu. Caine dotrzyma slowa i daruje wam zycie, nawet gdy zobaczy, ze odszedlem polaczyc sie z Bleysem. Przykro mi, ze nie moge wziac was ze soba. Wyjalem Atut Bleysa z talii i trzymalem go nisko, za burta, zaslaniajac przed tamtym statkiem. Wlasnie kiedy Caine sie zblizyl, poczulem ruch pod zimna powierzchnia. - Kto? - spytal Bleys. - Corwin. Co u ciebie? - Wygralismy bitwe, ale stracilismy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podjeciem marszu. A u ciebie? - Udalo nam sie zatopic chyba polowe floty Caine'a, ale on zwyciezyl. Zaraz wejdzie na mój poklad. Pomóz mi uciec. Bleys wyciagnal reke, dotknalem jej i upadlem mu w ramiona. - Zaczyna mi to wchodzic w zwyczaj - mruknalem i dopiero wtedy spostrzeglem, ze i on jest ranny. Glowe i lewa dlon mial owiniete bandazem. - Bylem zmuszony zlapac gola reka ostrze sztyletu - wyjasnil. - Piecze jak diabli. Odetchnalem gleboko i poszlismy do jego namiotu, gdzie otworzyl butelke wina i poczestowal mnie chlebem, serem i suszonym miesem. Mial wciaz spory zapas papierosów; wzialem jednego i zapalilem, podczas gdy lekarz wojskowy opatrywal mi rany. Zostalo mu jeszcze sto osiemdziesiat tysiecy zolnierzy. Kiedy tego wieczoru patrzylem ze wzgórza na rozbite namioty, ujrzalem przed soba nieskonczenie dlugi szereg obozowisk, w których koczowalem przez te wszystkie stulecia. I naraz poczulem, ze lzy mi naplywaja do oczu na mysl o ludziach, którzy w przeciwienstwie do wladców Amberu zyja tylko krótka chwile, zanim obróca sie w proch, a jeszcze tylu z nich ginie na polach bitewnych calego swiata. Wrócilem do namiotu Bleysa i skonczylismy butelke wina. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 07 Tej nocy znów rozpetal sie gwaltowny sztorm. Nie zelzal nawet, kiedy srebrzysty swit przebil sie zza chmur, lecz towarzyszyl nam uparcie przez caly dzien. Wedrówka w deszczu, i to zimnym, nie wplywa dobrze na morale. Zawsze nienawidzilem blota, po którym bylem zmuszony maszerowac przez cale wieki! Szukalismy drogi w Cieniu, na której nie padalyby deszcze, ale nasze wysilki nie przynosily zadnych rezultatów. Maszerowalismy do Amberu w ubraniach klejacych sie do ciala, do wtóru piorunów i przy blasku blyskawic. Nastepnej nocy temperatura opadla i rano powitaly nas sztywne od mrozu choragwie i bialy swiat pod olowianym, zasnutym sniezyca niebem. Nasi zolnierze, pomijajac tych malych, kudlatych, nie byli odpowiednio wyposazeni do takich okolicznosci, totez kazalismy im isc jak najszybciej, zeby zapobiec odmrozeniom. Czerwone wielkoludy cierpialy. W ich ojczyznie klimat byl bardzo cieply. Tego dnia zaatakowaly nas tygrys, niedzwiedz polarny oraz wilk. Tygrys, którego zabil Bleys, mierzyl od czubka nosa do konca ogona ponad cztery metry dwadziescia centymetrów. Maszerowalismy do pózna w noc, az do porannej rosy. Bleys poganial zolnierzy, zeby czym predzej wyjsc z zimnych Cieni. Atut Amberu ukazywal ciepla, sucha jesien, a zblizalismy sie juz do prawdziwej Ziemi. Nastepnego dnia maszerowalismy do pólnocy przez topniejacy snieg, snieg z deszczem, zimny deszcz, cieply deszcz, az do suchego ladu. Wydalismy rozkaz, zeby tu rozbic obóz, z potrójnym kordonem strazy. Biorac pod uwage zmeczenie wojska, bylismy latwym lupem. Ale ludzie juz ledwo trzymali sie na nogach i nie uszliby duzo dalej. Atak nastapil kilka godzin pózniej, pod wodza Juliana, czego sie dowiedzialem poniewczasie z opisu tych, co przezyli. Skierowal komandosów na najslabiej obstawione punkty naszego obozu, na tylach. Gdybym wiedzial, ze to Julian, móglbym spróbowac go przytrzymac za pomoca jego Atutu, ale dowiedzialem sie tego dopiero po fakcie. Przez nagly napad zimy stracilismy niemal dwa tysiace ludzi i nie wiadomo, ilu jeszcze w walce z Julianem. Wojsku zaczynala zagrazac demoralizacja, niemniej posluchali rozkazu wymarszu. Nastepny dzien byl jedna wielka pulapka. Armia naszej wielkosci miala za mala mozliwosc manewru, zeby sobie poradzic z podjazdami, które Julian przeciwko nam wysylal. Zabilismy wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, moze jednego na dziesieciu naszych. W poludnie wkroczylismy w doline biegnaca równolegle do brzegu morza. Las Ardenski znajdowal sie na pólnocy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze bylo chlodne i przesycone aromatem ziemi i jej plodów. Opadlo juz pare lisci. Amber lezal osiemdziesiat mil przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad horyzontem. Po poludniu zebraly sie chmury, spadl lekki deszcz i z nieba zaczely walic pioruny. Potem burza ucichla i wyjrzalo slonce, osuszajac swiat. Po jakims czasie poczulismy dym. A po chwili zobaczylismy wokól jezyki plomieni. I wkrótce strzelily w niebo ruchome sciany ognia, które zblizaly sie do nas z miarowym trzaskiem, niosac ze soba zar i wzniecajac panike w naszych szeregach. Rozlegly sie krzyki, kolumna rozpadla sie i rzucila do ucieczki. Zaczelismy biec. Obsypal nas deszcz popiolu, a dym robil sie coraz gestszy. Pedzilismy co sil, ale ogien byl szybszy. Plonace polacie lasu huczaly i grzmialy wokól, zalewajac nas falami goraca. Wkrótce plomienie byly juz przy nas, drzewa poczernialy, liscie sie spopielily, mniejsze drzewka zaczely sie chwiac. Droga przed nami byla jedna rzeka plomieni. Bieglismy jak szaleni, bojac sie, ze za chwile bedzie jeszcze gorzej. I nie mylilismy sie. Teraz juz i wielkie, grube drzewa padaly nam pod nogi; musielismy je przeskakiwac i okrazac. Cale szczescie, ze bylismy na szerokiej drodze lesnej... Zar stal sie nie do wytrzymania i oddychalismy z najwiekszym trudem. Mijaly nas jelenie, wilki, lisy i zajace, ignorujac nasza obecnosc i siebie nawzajem w panicznej ucieczce. Nad dymem unosil sie krzyk ptaków, które spadaly masowo na ziemie, nie zwracajac niczyjej uwagi. Spalenie tego wiekowego lasu, równie sedziwego jak Las Ardenski, wydawalo mi sie niemal swietokradztwem. Ale Eryk byl ksieciem Amberu i wkrótce mial zostac królem. Na jego miejscu moze zrobilbym to samo... Mialem osmalone brwi i wlosy, a gardlo spalone jak komin. Zadawalem sobie pytanie, ile ofiar bedzie nas ten pozar kosztowac? Miedzy nami i Amberem lezalo jeszcze siedemdziesiat mil zalesionej doliny, za nami, do konca lasu, zostalo ponad trzydziesci. - Bleys! - wykrztusilem. - Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgalezienie! Prawa odnoga prowadzi do rzeki Oisen, plynacej do morza. To nasza jedyna szansa! Cala dolina Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, ze dotrzemy do wody! Przytaknal. Bieglismy dalej, ale ogien byl szybszy. Dotarlismy jednak do rozwidlenia, gaszac plomienie na tlacym sie ubraniu, wycierajac popiól z oczu i wypluwajac go z ust, przeczesujac rekami wlosy, kiedy zagniezdzily sie w nich plomyki. - Jeszcze tylko cwierc mili - powiedzialem. Kilkakrotnie spadaly na mnie rozzarzone galezie, nie oslonieta skóra palila mnie zywym ogniem, a i te osloniete czesci ciala mialy sie nie lepiej. Bieglismy przez plonaca trawe wzdluz dlugiego zbocza i kiedy u podnóza dojrzelismy wode, jeszcze przyspieszylismy kroku, choc wydawalo sie to niemozliwe. Wskoczylismy do rzeki, z ulga zanurzajac sie w chlodna ton. Trzymalismy sie z Bleysem jak najblizej siebie, walczac z pradem, który unosil nas kretym nurtem rzeki Oisen. Splatane konary drzew nad naszymi glowami wygladaly jak strop plonacej katedry. Kiedy lamaly sie i spadaly prosto na nas, musielismy ratowac sie blyskawicznym kraulem lub glebokim nurem pod powierzchnie. Wode wokól pokrywaly syczace, czarne szczatki, a wystajace z niej glowy niedobitków naszej armii wygladaly jak plywajace orzechy kokosowe. Rzeka byla ciemna i zimna, wkrótce rozbolaly nas rany, zaczelismy szczekac zebami i dygotac. Przebylismy dobre pare mil, zanim zostawilismy z tylu plonacy las i dotarlismy do plaskiej, bezdrzewnej równiny biegnacej do morza. Pomyslalem, ze to idealne miejsce dla Juliana, aby zaczaic sie na nas z lucznikami. Podzielilem sie tym z Bleysem, który zgodzil sie z moja opinia, ale uznal, ze niewiele mozemy na to poradzic. Musialem przyznac mu racje. Tymczasem drzewa plonely wokól nas, a my posuwalismy sie naprzód plynac i brodzac. Wydawalo sie, ze minely cale godziny, ale w rzeczywistosci musialo uplynac znacznie mniej czasu, zanim moje obawy sie sprawdzily i spadl na nas pierwszy grad strzal. Zanurkowalem i poplynalem pod woda, a poniewaz plynalem z pradem, udalo mi sie przebyc calkiem niezly dystans, zanim znów wynurzylem sie na powierzchnie. W tej samej chwili zaswistaly mi kolo uszu nastepne strzaly. Nie mialem pojecia, jak dlugi moze byc ten korytarz smierci, ale nie palilem sie do tego, aby wychodzic na brzeg i sprawdzac. Wciagnalem gleboko powietrze i ponownie dalem nura. Dotknalem dna i wymacujac droge miedzy kamieniami przesunalem sie jak moglem najdalej, a potem skierowalem sie do prawego brzegu, wypuszczajac po drodze powietrze. Wychylilem sie na powierzchnie, wzialem gleboki oddech i znów sie zanurzylem, nie rozgladajac sie przy tym zbytnio na boki. Plynalem, az zaczelo rozsadzac mi pluca, wtedy znów wyjrzalem. Tym razem nie mialem szczescia i dostalem strzala w lewy biceps. Zdolalem zanurkowac i zlamac drzewce, a potem wyciagnalem grot i posuwalem sie do przodu wyrzucajac nogi zabka i pomagajac sobie ostroznymi ruchami prawej reki. Wiedzialem, ze kiedy znów sie wynurze, zastrzela mnie jak kaczke. Zmusilem sie wiec do zostania pod woda, az przed oczami zaczely mi latac czerwone plamki i pociemnialo mi w glowie. Musialem wytrzymac chyba pelne trzy minuty. Za to kiedy tym razem wyjrzalem na powierzchnie, spotkala mnie cisza. Ciezko dyszac ruszylem przez wode do lewego brzegu i chwycilem sie zwisajacych wici. Rozejrzalem sie wokól. Stalo tu niewiele drzew i ogien dotad nie dotarl. Oba brzegi byly puste, podobnie jak rzeka. Czyzbym byl jedynym, który ocalal? Wydawalo mi sie to niemozliwe, Przeciez bylo nas jeszcze tylu, kiedy przystepowalismy do ostatniego marszu... Bytem ledwo zywy z wyczerpania i obolaly na calym ciele. Czulem sie, jakbym mial spalona skóre, lecz woda byla tak zimna, ze trzaslem sie i sinialem. Wiedzialem, ze musze szybko wyjsc z rzeki, jesli chce utrzymac sie przy zyciu. Uznalem jednak, ze stac mnie na jeszcze pare podwodnych wycieczek, i postanowilem odplynac troche dalej, zanim opuszcze bezpieczne glebiny. Jakims cudem zdolalem zanurkowac jeszcze czterokrotnie, nim poczulem, ze za piatym razem moge juz nie wyplynac. Przywarlem wiec do przybrzeznej skaly, zlapalem oddech i wygramolilem sie na brzeg. Nie poznawalem tej okolicy, pozar jednak ja ominal. Na prawo stala gesta kepa krzewów, doczolgalem sie do niej, wpelzlem do srodka, upadlem na twarz i natychmiast zasnalem. Kiedy sie obudzilem, niemal tego pozalowalem. Bolal mnie kazdy centymetr ciala i bylem ciezko chory. Lezalem tak bez ruchu przez dlugie godziny, na wpól przytomny, az wreszcie z najwyzszym trudem dowloklem sie do rzeki, zeby sie napic wody. Potem wrócilem do krzaków i znów zasnalem. Bylem nadal caly obolaly, gdy wrócila mi przytomnosc, ale juz troche silniejszy. Poszedlem do rzeki i z powrotem, a potem z pomoca lodowatego Atutu przekonalem sie, ze Bleys zyje. - Gdzie jestes? - spytal, gdy nawiazalem kontakt. - Sam nie wiem - odparlem. - Ciesze sie, ze w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzies w poblizu morza. Slysze w oddali fale i rozpoznaje zapach. - Jestes nad rzeka? - Tak. - Na którym brzegu? - Na lewym, patrzac w strone morza. Pólnocnym. - Zostan tam i nie ruszaj sie z miejsca. Wysle kogos po ciebie. Zbieram nasze rozrzucone sily. Mam juz ponad dwa tysiace zolnierzy i z kazda chwila ta liczba sie powieksza. Julian zostawil nas na razie w spokoju. - Dobrze - powiedzialem i zostalem w miejscu, ulozywszy sie do snu. Uslyszalem jakis ruch w krzakach i usiadlem zaniepokojony. Rozsunalem paprocie i wyjrzalem. Byly to trzy czerwone wielkoludy. Poprawilem rynsztunek, wygladzilem ubranie, przeczesalem reka wlosy, stanalem wyprostowany, choc mialem nieco miekkie kolana, odetchnalem pare razy gleboko i wyszedlem. - Jestem tutaj - oznajmilem. Dwaj z nich az podskoczyli na dzwiek mojego glosu wyjmujac blyskawicznie bron, ale szybko sie zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu, który byl odlegly o jakies dwie mile. Przeszedlem ten dystans o wlasnych silach. Bleys powital mnie slowami: - Jest nas juz ponad trzy tysiace. - Pózniej wezwal lekarza wojskowego, oddajac mnie ponownie w jego rece. Tej nocy - która minela spokojnie - i nastepnego dnia wrócila reszta naszych zolnierzy. Bylo nas teraz jakies piec tysiecy. Z daleka widzielismy Amber. Nazajutrz rano wyruszylismy. Do poludnia zrobilismy pietnascie mil. Maszerowalismy wzdluz plazy i nigdzie nie bylo widac ani sladu Juliana. Oparzenia bolaly mnie coraz mniej. Udo mialem juz wygojone, ale reka i ramie wciaz mocno dawaly mi sie we znaki. Maszerowalismy przed siebie i wkrótce od Amberu dzielilo nas juz tylko czterdziesci mil. Pogoda byla laskawa, a las na lewo zamienil sie w wymarla, czarna pustynie. Ogien zniszczyl cala roslinnosc w dolinie i przynajmniej to jedno obrócilo sie teraz na nasza korzysc. Ani Julian, ani nikt inny nie mógl zastawic na nas pulapki - na odleglosc mili wszystko widac bylo jak na dloni. Przed zachodem slonca przeszlismy dalszych dziesiec mil, a potem rozbilismy obóz na plazy. Nazajutrz uprzytomnilem sobie, ze wkrótce ma sie odbyc koronacja Eryka, i przypomnialem to Bleysowi. Stracilismy prawie rachube czasu i teraz zrozumielismy, ze zostalo nam juz tylko pare dni. Do poludnia wiedlismy zolnierzy szybkim marszem, a potem stanelismy na odpoczynek. Bylismy dwadziescia piec mil od podnóza Kolviru. O zmroku ta odleglosc zmalala do dziesieciu mil. I szlismy dalej. Maszerowalismy do pólnocy i dopiero wtedy rozbilismy obóz. Tego dnia poczulem, ze wracaja mi sily. Spróbowalem zrobic mieczem pare ciec i wyszlo to nie najgorzej. Nazajutrz mialem sie jeszcze lepiej. Maszerowalismy, az doszlismy do stóp Kolviru, gdzie spotkaly nas polaczone sily Juliana i Caine'a, którego flota przedzierzgnela sie teraz w piechote. Bleys zagrzewal zolnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chancellorsville, i pobilismy ich. Zostalo nam trzy tysiace ludzi, kiedy skonczylismy rozprawiac sie z przeciwnikiem. Julian oczywiscie uciekl. Ale zwyciezylismy. Tej nocy bylo wielkie swieto. Zwyciezylismy. Niemniej gnebily mnie coraz powazniejsze obawy i podzielilem sie nimi z Bleysem. Trzy tysiace ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja stracilem flote, a Bleys dziewiecdziesiat osiem procent swojej piechoty. Nie bylo powodów do uciechy. I wcale mi sie to nie podobalo. Ale nazajutrz zaczelismy podejscie. Kamienne schodki miescily tylko dwóch mezczyzn idacych ramie w ramie, a wyzej jeszcze sie zwezaly, zmuszajac nas do wchodzenia w pojedynczym szeregu. Wspielismy sie sto metrów, potem dwiescie, trzysta. Wtem uderzyl w nas sztorm od morza i smagani bezlitosnie, przywarlismy ciasno do skal. Lecz mimo to stracilismy kilkuset ludzi. Podczas dalszej wspinaczki spadl na nas ulewny deszcz. Droga robila sie coraz bardziej stroma, coraz bardziej sliska. Na mniej wiecej jednej czwartej wysokosci Kolviru zderzylismy sie ze schodzaca z góry zbrojna kolumna. Pierwsze szeregi zwarly sie z nasza straza przednia i dwóch mezczyzn padlo. Zdobylismy jeszcze dwa stopnie i padl nastepny trup. I tak to sie toczylo przez przeszlo godzine, podczas której zdolalismy jednak wdrapac sie na jedna trzecia wysokosci, mimo przerzedzajacego sie szeregu. Mielismy szczescie, ze nasi czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka. Co chwile dawal sie slyszec szczek broni, krzyk i znoszono w dól kolejna ofiare. Czasem byl to którys z naszych olbrzymów lub porosnietych futrem karzelków, ale czesciej zolnierze w barwach Eryka. Weszlismy do polowy góry, walczac o kazdy stopien. Wiedzielismy, ze na szczycie czekaja na nas szerokie schody, których te prowadzace do Rebmy byly zaledwie odbiciem. Zawioda nas one do Wielkiego Luku, który stanowi wschodnie wejscie do Amberu. Nasza straz przednia liczyla teraz moze piecdziesiat osób. Potem czterdziesci, trzydziesci, dwadziescia, tuzin... Bylismy juz na dwóch trzecich wysokosci, stopnie szly zygzakiem w góre po scianie Kolviru. Wschodnie schody sa rzadko uzywane. Stanowia niemal dekoracje. Poczatkowo mielismy w planie przeciac spalona obecnie doline, okrazyc góre wspinajac sie zachodnim szlakiem i wejsc do Amberu od tylu. Przez pozar i dzialania Juliana ten projekt upadl. Nigdy nie zdolalibysmy pokonac góry, jednoczesnie ja okrazajac. Mielismy do wyboru frontalny atak albo nic. Ale nie zanosilo sie na nic. Trzech dalszych przeciwników padlo i zdobylismy cztery stopnie. Z kolei nasz czlowiek idacy na czele spadl w przepasc i stracilismy jeszcze jednego wojownika. Od morza wial ostry i chlodny wiatr, u stóp góry zbieraly sie ptaki. Slonce wyjrzalo zza chmur, czyli ze Eryk najwyrazniej zaniechal sterowania pogoda, teraz kiedy mierzylismy sie z jego silami. Zdobylismy szesc stopni i stracilismy nastepnego zolnierza. Bylo dziwnie, smutno i dziko... Bleys stal przede mna i wkrótce miala nadejsc jego kolej. A potem moja, jesli zginie. Zostalo jeszcze szesciu ludzi. Dziesiec kroków... Teraz zostalo tylko piec. Posuwalismy sie naprzód cal po calu i jak okiem siegnac wszystkie stopnie w dól poznaczone byly krwia. Gdzies w tym musi kryc sie gleboki moral. Piaty mezczyzna zabil czterech, zanim upadl, i znalezlismy sie na kolejnym zakrecie. Wspinalismy sie zakosami coraz wyzej, a nasz obecny przewodnik bil sie z bronia w obu rekach. Dobrze, ze walczyl w swietej wojnie, bo kazdy jego cios kryl prawdziwa zarliwosc. Zanim zginal, wyprawil na tamten swiat trzech przeciwników. Nastepny juz nie byl tak zarliwy lub tak dobrze wladajacy bronia. Padl natychmiast i zostalo tylko dwóch. Bleys wyciagnal swój dlugi inkrustowany miecz i jego ostrze zalsnilo w powietrzu. - Zaraz sie przekonamy - powiedzial - co potrafia zdzialac przeciwko ksieciu. - Mam nadzieje, ze jeden ksiaze wystarczy - odparlem, a on zachichotal. Bylismy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w koncu nadeszla jego kolej. Skoczyl do przodu, natychmiast rozprawiajac sie z pierwszym, który mu stanal na drodze. Drugiemu blyskawicznie przebil gardlo czubkiem miecza i niemal jednoczesnie scial glowe trzeciemu. Przez chwile walczyl z czwartym, nim go zabil. Posuwalem sie za nim krok w krok, trzymajac odkryty miecz w dloni. Byl dobry, nawet lepszy, niz pamietalem. Parl naprzód jak cyklon, a jego miecz cial jak blyskawica, zbierajac smiertelne poklosie. Cokolwiek by mówic o Bleysie, tego dnia spisal sie jak przystalo na czlowieka jego rangi. Zadawalem sobie pytanie, jak dlugo wytrzyma. W lewej rece trzymal sztylet, którym poslugiwal sie z bezwzgledna skutecznoscia, ilekroc udalo mu sie doprowadzic do bezposredniego zwarcia. Zostawil go w gardle jedenastej ofiary. Nie widzialem konca kolumny naszych przeciwników. Doszedlem do wniosku, ze musi ciagnac sie az do samego szczytu. Mialem nadzieje, ze moja kolej nigdy nie nadejdzie, i juz niemal w to uwierzylem. Obok mnie spadly jeszcze trzy ciala i stanelismy na wystepie skalnym na zakrecie. Bleys oczyscil wystep i zaczal sie wspinac. Przez pól godziny obserwowalem, jak wysylal wrogów na tamten swiat. Za soba slyszalem pelne podziwu i naboznego leku szepty naszych zolnierzy. Bylem gotów pomyslec, ze dojdzie az do szczytu. Uzywal wszelkich mozliwych sztuczek. Machal przeciwnikom przed oczami peleryna, podstawial noge, wykrecal rece. Doszlismy do nastepnej pólki skalnej. Dostrzeglem krew na jego rekawie, ale jemu usmiech nie schodzil z ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijal, mieli poszarzale strachem twarze. To tez ulatwialo mu zadanie. Moze do ich przestrachu i spowolnionej nerwami reakcji przyczynial sie fakt, ze stalem z tylu gotów w kazdej chwili wypelnic luke. Pamietali przeciez, co sie dzialo podczas naszej bitwy morskiej. Bleys stal juz na kolejnym nawisie, oczyscil go, skrecil, zaczal posuwac sie w góre. Nigdy nie przypuszczalem, ze dojdzie az tak daleko. Sam chyba nie umialbym tego dokonac. Byl to najbardziej fenomenalny pokaz sztuki szermierczej i wytrzymalosci, jaki widzialem od czasu, gdy Benedykt bronil przeleczy nad Lasem Ardenskim przed Ksiezycowymi Jezdzcami z Ghenesh. Jednak i on najwyrazniej powoli tracil sily. Gdybym tylko mógl go zluzowac, zastapic choc na chwile... Ale to bylo niemozliwe, szedlem wiec za nim, bojac sie, ze kazdy cios moze juz okazac sie ostatnim. Widzialem, ze slabnie. Bylismy w odleglosci zaledwie trzydziestu metrów od szczytu. Nagle poczulem do niego milosc. Byl moim bratem i stal u mego boku. Chyba juz nie wierzyl, ze wygra, a jednak walczyl... dajac mi w efekcie szanse na tron. Zabil kolejnych trzech mezczyzn, lecz jego miecz poruszal sie coraz wolniej. Z czwartym walczyl przez prawie piec minut, nim go pokonal. Bylem pewien, ze nastepny przeciwnik bedzie ostatnim. Ale sie mylilem. Gdy go dobijal, przelozylem miecz z prawej reki do lewej, a prawa reka wyjalem sztylet i rzucilem nim. Az po rekojesc zaglebil sie w gardle nastepnego przeciwnika. Bleys przeskoczyl dwa stopnie i podcial nogi kolejnemu mezczyznie, zrzucajac go w przepasc. Potem jednym ruchem reki rozplatal brzuch jego nastepcy. Pospieszylem wypelnic luke i stanalem tuz za nim w pelnej gotowosci. On jednak jeszcze mnie nie potrzebowal. W nowym przyplywie energii usmiercil nastepnych dwóch. Zawolalem, zeby podano mi z tylu sztylet, poczekalem, az Bleys sie odsunie, i rzucilem nim w mezczyzne, z którym walczyl. Ten wlasnie robil wypad do przodu i sztylet trafil go nie tyle ostrzem, ile rekojescia, lecz za to w glowe. Jednoczesnie Bleys przeszyl mu ramie i mezczyzna padl. Ale zza jego pleców wyskoczyl z impetem nastepny przeciwnik i nadziawszy sie na miecz, runal jak dlugi na Bleysa, pociagajac go za soba w przepasc. Instynktownie, niemal nie zdajac sobie sprawy z tego, co robie, jednak w tej jednotysiecznej czesci sekundy podejmujac decyzje, która czlowiek uswiadamia sobie dopiero po fakcie, siegnalem do pasa, wyszarpnalem moja talie Atutów i rzucilem ja Bleysowi, który zdawal sie przez moment wisiec w powietrzu - tak szybko zareagowaly moje miesnie i percepcja - krzyczac: - Lap, glupcze! Zlapal. Dalej nie mialem czasu patrzec, co sie dzieje, bo musialem zajac sie parowaniem i zadawaniem ciosów. Tak zaczal sie ostatni etap zdobywania Kolviru. Wystarczy powiedziec, ze dokonalem tego i stalem ciezko dyszac na szczycie, gdy moi ludzie jeden po drugim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowalismy sily i ruszylismy naprzód. Marsz do Wielkiego Luku zajal nam godzine. Przeszlismy pod nim. Bylismy w Amberze. Nie wiedzialem, gdzie jest Eryk, ale z pewnoscia nigdy nie przypuszczal, ze dotrzemy az tutaj. Zastanawialem sie tez, gdzie jest Bleys. Czy zdolal wyciagnac jakis Atut i zrobic z niego uzytek, zanim siegnal dna? Pewno nigdy sie nie dowiem. Przecenilismy nasze sily. Przeciwnik byl znacznie liczniejszy i jedyne, co nam teraz pozostawalo, to walczyc godnie do konca. Dlaczego postapilem tak idiotycznie i oddalem Bleysowi moje karty? Wiedzialem, ze nie ma wlasnych, i chyba to wywolalo we mnie taki odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat spedzonych na Cieniu-Ziemi. A przeciez móglbym ich uzyc do ucieczki, gdyby sprawy przyjely zly obrót. Sprawy przyjely zly obrót. Bilismy sie az do zmierzchu i z mojego wojska zostala niewielka grupka. Otoczono nas zaraz za granicami Amberu, daleko od palacu. Walczylismy juz tylko w obronie zycia i moi zolnierze jeden po drugim gineli. Przewaga wroga byla miazdzaca. Llewella albo Deirdre udzielilyby mi schronienia. Dlaczego to zrobilem? Powalilem kolejnego przeciwnika i odsunalem to pytanie na dalszy plan. Slonce zaszlo i ciemnosci zasnuly niebo. Zostalo nas tylko pare setek, lecz wcale nie bylismy blizej palacu. I wtedy zobaczylem Eryka wydajacego rozkazy. Gdybym tylko mógl sie z nim porozumiec! Ale nie moglem. Najprawdopodobniej poddalbym sie, zeby oszczedzic zycie moich zolnierzy, którzy sluzyli mi lepiej, niz na to zaslugiwalem. Lecz nie bylo komu sie poddac, nikt do tego nie wzywal. Eryk nie uslyszalby mnie, nawet gdybym wrzeszczal co sil. Byl daleko i dowodzil. Walczylismy wiec i wkrótce zostala nas tylko setka. Powiem krótko: w koncu zabili wszystkich oprócz mnie. Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przytepionych strzal. Kiedy padlem, ogluszyli mnie i skrepowali powrozem jak wieprzka, po czym wszystko odplynelo w dal prócz koszmarów, które za nic nie chcialy ustapic. Przegralismy. Ocknalem sie w lochu gleboko pod Amberem, zalujac, ze dotarlem az tak daleko. To, ze wciaz zylem, znaczylo, iz Eryk ma co do mnie jakies plany. Wyobrazilem sobie kolo tortur i kleszcze, ogien i szczypce. Lezac na mokrej slomie ujrzalem swoja hanbe. Jak dlugo bylem nieprzytomny? Nie mialem pojecia. Przetrzasnalem cele w poszukiwaniu czegos, co pomogloby mi popelnic samobójstwo. Niczego takiego nie znalazlem. Rany palily mnie zywym ogniem i bylem krancowo wyczerpany. Polozylem sie i zapadlem w sen. Po jakims czasie obudzilem sie, lecz nadal nikt sie mna nie interesowal. Nie bylo nikogo, kogo mozna by przekupic, ani nikogo, kto chcialby mnie torturowac. Nie bylo takze nic do jedzenia. Lezalem owinawszy sie w peleryne i myslalem o wszystkim, co sie zdarzylo, odkad opuscilem szpital w Greenwood, nie pozwalajac sobie zrobic nastepnego zastrzyku. Moze byloby lepiej, gdybym na to pozwolil? Poznalem, co to rozpacz. Lada chwila Eryk mial byc ukoronowany. Moze nawet juz to nastapilo. Lecz sen byl taka zbawcza rzecza, a ja bylem taki zmeczony. Po raz pierwszy od dawna nie mialem nic do roboty tylko spac i zapomniec o wszystkim. Cela byla wilgotna, ciemna i cuchnaca. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 08 - Nie wiem, ile razy sie budzilem i znów zapadalem w sen. Dwukrotnie znalazlem na tacy przy drzwiach chleb, mieso i wode. W celi panowaly ciemnosci i przejmujacy chlód. Czekalem i czekalem bez konca. Wreszcie po mnie przyszli. Drzwi sie otwarly wpuszczajac slabe swiatlo. Zamrugalem oczami i kazano mi wyjsc. Korytarz az pekal w szwach od uzbrojonych po zeby ludzi, wiec nie mialem co próbowac zadnych sztuczek. Potarlem szczecine na brodzie i poszedlem poslusznie ze straza. Po dlugim marszu doszlismy do hallu ze spiralnymi schodami, po których zaczelismy wchodzic. Nie zadawalem zadnych pytan i nikt nie spieszyl z zadnymi wyjasnieniami. Po wejsciu na góre zaprowadzono mnie do palacu, a w nim do czystego, cieplego pomieszczenia, gdzie kazano mi sie rozebrac. Czekala tam juz na mnie parujaca balia wody i sluzacy, który mnie wyszorowal, ogolil i przystrzygl mi wlosy. Polem dostalem swiezy strój w kolorze srebrnym i czarnym. Ubralem sie, a na plecy zarzucono mi czarna peleryne z zapinka w ksztalcie srebrnej rózy. - Gotowe - powiedzial dowódca strazy. - Idziemy. Ruszylem za nim, a za mna straz. Zaprowadzono mnie na tyly palacu, gdzie kowal zakul mi rece i nogi w kajdany z lancuchem tak grubym, abym nie mógl go rozerwac. Gdybym sie opieral, z pewnoscia pobiliby mnie do nieprzytomnosci i rezultat bylby taki sam. Nie mialem ochoty ponownie zostac tak pobity, wiec sie poddalem. Nastepnie kilku strazników podnioslo mój lancuch i poprowadzono mnie z powrotem do komnat palacowych. Nie mialem nawet ochoty patrzec na otaczajacy mnie przepych. Bylem wiezniem i wkrótce czekala mnie smierc lub kolo tortur. I absolutnie nic nie moglem na to poradzic. Rzut oka przez okno powiedzial mi, ze jest wczesny wieczór. Przechodzac przez komnaty, w których bawilismy sie jako dzieci, uznalem, ze nie czas teraz i miejsce na nostalgie. Poprowadzono mnie dlugim korytarzem do sali jadalnej, w której za stolami siedzialo mnóstwo ludzi, wielu mi znajomych. Najwytworniejsze suknie i stroje mienily sie wszelkimi odcieniami teczy na przybylych wielmozach, z oswietlonego pochodniami rogu pokoju rozbrzmiewala muzyka, a stoly byly juz suto zastawione, choc nikt jeszcze nie jadl. Zobaczylem znajome twarze, jak twarz Flory, i sporo nieznajomych. Byl tu tez minstrel, lord Rein, którego niegdys sam pasowalem na rycerza i którego nie widzialem przez cale stulecia. Odwrócil wzrok, kiedy nasze oczy sie spotkaly. Podprowadzono mnie do kranca ogromnego glównego stolu i tam usadzono. Straznicy staneli za mna. Przymocowali konce moich lancuchów do zelaznych kólek swiezo osadzonych w podlodze. Krzeslo u szczytu stolu bylo jeszcze puste. Nie znalem kobiety siedzacej po mojej prawej rece, ale mezczyzna po lewej byl Julian. Zignorowalem go i spojrzalem na swoja sasiadke, drobna blondynke. - Dobry wieczór - powiedzialem. - Chyba sie jeszcze nie znamy. Nazywam sie Corwin. Spojrzala w poplochu na mezczyzne po prawej, poteznego, piegowatego rudzielca, szukajac u niego pomocy, lecz on wdal sie naraz w wielce ozywiona konwersacje ze swoja druga sasiadka. - Moze pani ze mna porozmawiac, przysiegam - ciagnalem. - To nie jest zarazliwe. Usmiechnela sie niepewnie i rzekla: - Nazywam sie Carmel. Jak sie pan ma, lordzie Corwinie? - Piekne imie - odparlem. - Mam sie swietnie. Co taka mila dziewczyna jak pani robi w takim miejscu? Wypila szybko lyk wody. - Corwin - powiedzial Julian glosniej, niz to bylo konieczne - ta pani uwaza twoje zachowanie za obrazliwe i bezczelne. - Ile opinii zdazyla juz z toba wymienic tego wieczoru? - spytalem uprzejmie, a on sie nawet nie zaczerwienil. Zbielal. - Dosc juz tego! Wstalem na te slowa i zagrzechotalem lancuchami. Prócz efektu, jaki to wywolalo, mialem moznosc przekonac sie, ile zostawiono mi luzu. Oczywiscie, za malo. Eryk byl ostrozny. - Podejdz blizej i szepnij mi do ucha swoje zastrzezenia - powiedzialem. Nie posluchal. - Posadzono mnie do stolu jako ostatniego, wiedzialem wiec, ze moment kulminacyjny juz sie zbliza. I nie mylilem sie, Szesciu trebaczy dalo pieciokrotny krótki sygnal i Eryk wkroczyl do sali. Wszyscy sie podniesli. Oprócz mnie. Straznicy poderwali mnie lancuchami na nogi i tak przytrzymali. Eryk usmiechnal sie i zszedl ze schodów po mojej prawej rece. Ledwo widzialem jego barwy pod gronostajowym futrem, które mial na sobie. Podszedl do szczytu stolu i stanal za krzeslem, a za nim jego kamerdyner. Inni sluzacy zaczeli obchodzic stoly, rozlewajac wino. Kiedy skonczyli, Eryk wzniósl toast: - Zyjcie szczesliwie w Amberze, który jest wieczny! Wszyscy podniesli kieliszki. Oprócz mnie. - Wypij! - rozkazal Julian. - Udlaw sie! Spojrzal na mnie z wsciekloscia, lecz w tym momencie pochylilem sie i szybko wzialem kieliszek. Miedzy mna a Erykiem, który nie spuszczal ze mnie oczu, siedzialo kilkaset osób, a mój glos zabrzmial donosnie; - Za Eryka, który siedzi na szarym koncu stolu! Nikt sie nie poruszyl, tylko Julian wylal swoje wino na podloge i po chwili wszyscy poszli za jego przykladem, lecz ja zdolalem wziac spory lyk, zanim wytracono mi kieliszek z reki. Eryk usiadl, goscie poszli jego sladem, a i mnie pozwolono opasc na krzeslo. Zaczela sie uczta, a poniewaz bylem glodny, jadlem z równym apetytem jak wszyscy, a moze i wiekszym. Muzyka grala nieprzerwanie i biesiada trwala przeszlo dwie godziny. Nikt sie juz do mnie nie odezwal, a i ja nie powiedzialem wiecej ani slowa. Ale wszyscy czuli moja obecnosc i nasz stól byl cichszy niz inne. Caine siedzial wyzej stolu, po prawej rece Eryka, z czego wnioskowalem, ze Julian jest w nielasce. Nie bylo ani Randoma, ani Deirdre. Dojrzalem jeszcze wielu znajomych, których niegdys zaliczalem do przyjaciól, lecz nikt nie wazyl sie spojrzec mi w oczy. Zrozumialem, ze pasowanie Eryka na króla Amberu to czcza formalnosc. Która zreszta niebawem stala sie faktem. Po uczcie nie bylo zadnych mów. Po prostu Eryk wstal, znów zagrzmialy trabki i wszyscy przeszli w procesji do sali tronowej Amberu. Wiedzialem, co teraz nastapi. Eryk stanal przed tronem i wszyscy zgieli sie w niskim uklonie. Oprócz mnie, oczywiscie. Niemniej, tak czy owak, rzucono mnie na kolana. Dzisiaj byl dzien koronacji. Zapadla cisza. Potem Caine wniósl poduszke, na której spoczywala korona Amberu. Uklakl i zastygl w tej pozie, ofiarowujac ja Erykowi. Szarpnieto mnie na nogi i powleczono w strone tronu. Zrozumialem, czego ode mnie chca, uzmyslowilem to sobie w ulamku sekundy i stawilem opór. Ale zostalem pobity i rzucony na kolana przed stopniami tronu. Muzyka zabrzmiala nieco glosniej - grano "Zielony zarekawek" - i Julian stojacy za mna powiedzial: - Oto zbliza sie moment koronacji nowego króla Amberu! - A do mnie szeptem: - Wez korone i podaj ja Erykowi. On sam sie ukoronuje. Spojrzalem na korone Amberu lezaca na purpurowej poduszce, trzymanej przez Caine'a. Byla srebrna i miala siedem palek, kazda zwienczona klejnotem. Cala byla wysadzana szmaragdami i miala po dwa ogromne rubiny na kazdej skroni. Nie poruszylem sie, myslac o czasach, kiedy widzialem pod nia twarz mojego ojca. - Nie - powiedzialem krótko i poczulem uderzenie w lewy policzek. - Wez ja i podaj Erykowi - powtórzyl. Zamachnalem sie na niego, lecz lancuchy, na których mnie trzymano, byly mocno sciagniete. Uderzyl mnie ponownie. Spojrzalem na wysokie, ostre szpice korony. - Dobrze - powiedzialem w koncu i siegnalem po nia. Przez chwile trzymalem ja w obu rekach, a potem blyskawicznie wlozylem ja sobie na glowe, mówiac: - Ja, Corwin, koronuje sie królem Amberu! Zdjeto mi ja natychmiast i polozono z powrotem na poduszce. Na moje plecy spadly razy, przez sale przebiegl szmer. - Spróbujmy jeszcze raz - powiedzial Julian. - Wez ja i podaj Erykowi. Znów cios. - W porzadku - zgodzilem sie czujac, ze moja koszula wilgotnieje. Tym razem rzucilem Erykowi korone prosto w twarz, majac nadzieje, ze wykole mu oko. Chwycil ja prawa reka i usmiechnal sie do mnie patrzac, jak mnie bija. - Dziekuje ci - powiedzial. - Ale teraz sluchajcie mnie wszyscy obecni i ci, którzy pozostaja w Cieniu. W dzisiejszym dniu przejmuje tron i korone Amberu i biore do reki berlo królewskie. Wygralem tron w uczciwej walce i slusznie mi sie on z krwi nalezy. - Klamca! - krzyknalem i czyjas reka zaslonila mi usta. - Koronuje sie Erykiem Pierwszym, królem Amberu. - Niech zyje król! - zakrzykneli po trzykroc zebrani. Wtedy Eryk nachylil sie i powiedzial do mnie znizonym glosem: - Twoje oczy wlasnie ujrzaly widok, który ci bedzie musial na dlugo wystarczyc... Straz! Zaprowadzic go do miejsca kazni i wypalic oczy! Niech dzisiejsza uroczystosc na zawsze pozostanie mu w pamieci jako ostatnia rzecz, która widzial. Pózniej wrzuccie go do najglebszej ciemnicy pod Amberem i niech jego imie zostanie zapomniane. Splunalem i spadl na mnie grad razów. Opieralem sie zaciekle przez cala droge, lecz wywleczono mnie z sali. Wszystkie oczy odwracaly sie ode mnie, kiedy wychodzilem, i ostatnie, co pamietam, to usmiechniety Eryk na tronie rozdzielajacy swe laski miedzy wielmozów Amberu. Jego rozkaz wykonano i na szczescie podczas kazni stracilem przytomnosc. Nie mam pojecia, jak dlugo lezalem bez zycia, zanim ocknalem sie w absolutnej ciemnosci, z potwornym bólem rozsadzajacym mi czaszke. Moze to wtedy rzucilem klatwe, a moze zrobilem to, gdy wzarlo sie we mnie rozpalone do bialosci zelazo. Nie pamietam dokladnie, wiedzialem jednak, ze Eryk nigdy nie zazna spokoju na tronie, gdyz klatwa ksiecia Amberu, rzucona w momencie niepohamowanej furii, zawsze sie spelnia. Szarpalem w rozpaczy slome w tej najczarniejszej z cel, lecz nie wylalem ani jednej lzy. I to bylo najstraszniejsze. Po jakims czasie - tylko wy, bogowie, i ja wiemy, jak dlugim - znów zasnalem. - Kiedy sie obudzilem, glowa nadal pekala mi z bólu. Podnioslem sie na nogi i zmierzylem wielkosc celi. Miala cztery kroki szerokosci i piec dlugosci. Dziura w podlodze pelnila role ustepu, a w rogu lezal wypchany sloma materac. U dolu drzwi byla szczelina, a za nia taca ze stechlym chlebem i butelka wody. Posililem sie, ale nie przynioslo mi to ulgi. Ból pulsowal mi w skroniach i daleko mi bylo do spokoju ducha. Staralem sie jak najwiecej spac. Nikt do mnie ani razu nie przyszedl. Budzilem sie, przemierzalem cele, wymacywalem tace pod drzwiami i jadlem, co mi dawano. Potem znów szedlem spac. Po siedmiu spaniach przeszedl mi ból w oczodolach. Nienawidzilem mojego brata, który byl królem Amberu. Wolalbym, zeby mnie zabil. Ciekaw bylem reakcji ogólu, ale pozostawalo to dla mnie tajemnica. Wiedzialem jednak, ze gdy mrok obejmie sam Amber, Eryk pozaluje swojego czynu. To jedno wiedzialem na pewno i z tego czerpalem pocieche. Tak zaczely sie moje dni w ciemnosci, których nie mialem jak odmierzyc. Nawet gdybym mial oczy, nie odróznilbym dnia od nocy w tym lochu. Czas plynal sobie obok, ignorujac mnie. Czasem oblewal mnie zimny pot i drzalem jak w goraczce na mysl o tym. Jak dlugo juz tu jestem? Pare miesiecy? Moze tylko pare godzin? Tygodni? Czy lat? Przestalem sie nad tym zastanawiac. Spalem, spacerowalem (wiedzialem z najwieksza dokladnoscia, gdzie postawic stope i kiedy zawrócic), rozmyslalem o wszystkim, czego dokonalem i czego nie dokonalem. Czasem siadalem ze skrzyzowanymi nogami, oddychalem wolno i gleboko, usuwalem z glowy mysli i staralem sie wytrwac w takim stanie jak najdluzej. To pomagalo - o niczym nie myslec. Eryk byl sprytny. Mimo ze posiadalem w sobie moc, teraz byla ona bezuzyteczna. Niewidomy nie moze wedrowac przez Cienie. Broda urosla mi az do pasa, wlosy mialem dlugie i zmierzwione. Poczatkowo stale bylem glodny, ale potem stracilem apetyt. Czasem krecilo mi sie w glowie, gdy zbyt raptownie wstalem. Mialem koszmary, podczas których snilo mi sie, ze widze, i tym gorsze bylo przebudzenie. Jednakze po pewnym czasie wypadki, które mnie tu doprowadzily, wydaly mi sie czyms odleglym i nierealnym. Mialem wrazenie, ze przydarzyly sie komus innemu. I bylo to w pewnym sensie prawda. Stracilem sporo na wadze. Wyobrazalem sobie, jak wygladam, blady i wychudly. Nie moglem nawet plakac, choc pare razy próbowalem. Cos bylo nie w porzadku z moimi kanalikami lzowymi. To straszne, zeby doprowadzic czlowieka do takiego stanu. Pewnego dnia uslyszalem lekkie drapanie w drzwi. Zignorowalem to. Powtórzylo sie, lecz znów nie zareagowalem. Wtedy dobieglo mnie moje imie, wypowiedziane pytajacym szeptem. Przeszedlem przez cele. - Tak? - spytalem. - To ja, Rein. Jak sie czujesz? Rozesmialem sie na to. - Wspaniale, po prostu wspaniale! Noc w noc pije szampana i tancze z dziewczetami. Powinienes sam kiedys spróbowac. - Bardzo mi przykro, ze nie moge nic dla ciebie zrobic - powiedzial i wyczulem w jego glosie ból. - Wiem - odparlem. - Pomóglbym ci, gdybym tylko mógl. - Wiem. - Przynioslem ci cos. Masz. Klapka u dolu drzwi zaskrzypiala parokrotnie przy podnoszeniu. - Co to jest? - spytalem. - Czyste ubranie, trzy bochenki swiezego chleba, ser, mieso, dwie butelki wina, karton papierosów i mnóstwo zapalek. Scisnelo mnie w gardle. - Dziekuje, Rein. Jestes porzadnym czlowiekiem. Jak ci sie udalo to przeprowadzic? - Znam straznika, który ma dzisiaj sluzbe. On nic nie powie. Za duzo jest mi winien. - Oby nie zechcial zlikwidowac swoich dlugów za pomoca szantazu - powiedzialem. - Nie przychodz wiecej, choc nie musze ci mówic, jak bardzo ci jestem wdzieczny. Oczywiscie zniszcze wszelkie slady. - Zaluje, ze tak sie to skonczylo, Corwinie. - Ja tez. Dziekuje, zes o mnie nie zapomnial, pomimo rozkazu. - Przyszlo mi to bez trudu. - Jak dlugo tu jestem? - Cztery miesiace i dziesiec dni. - Co nowego w Amberze? - Eryk rzadzi. To wszystko. - Gdzie jest Julian? - Z powrotem w Lesie Ardenskim ze swoja straza. - Dlaczego? - Jakies dziwne rzeczy zaczety ostatnio przenikac z Cieni. - Rozumiem. Co z Caine'em? - Jest nadal w Amberze i hula, ile wlezie. Przewaznie pije i zabawia sie z dziewczetami. - A Gerard? - Jest admiralem calej floty. Odetchnalem z ulga. Balem sie, ze przyjdzie mu zaplacic za wycofanie sie na poludnie podczas naszej bitwy morskiej. - A co z Randomem? - Jest za kratkami. - Co? Schwytali go? - Tak. Przeszedl Wzorzec w Rebmie i zjawil sie tutaj z kusza. Zranil Eryka, zanim go ujeto. - Naprawde? Dlaczego nie zostal zabity? - Podobno ozenil sie w Rebmie z dama dworu. Eryk nie chce w tej chwili zadnych zadraznien z Rebma. Moire jest wladczynia pieknego królestwa i mówi sie, ze Eryk chce prosic ja o reke. To wszystko plotki, oczywiscie - Ale interesujace. - Tak - powiedzialem. - Lubila cie, prawda? - Poniekad. Skad wiesz? - Bylem obecny, kiedy sadzono Randoma. Rozmawialem z nim przez chwile. Lady Vialle, jego zona, prosila, zeby pozwolono jej zamieszkac z nim w celi. Eryk nie wie jeszcze, co odpowiedziec. Pomyslalem o niewidomej dziewczynie, której nigdy nie widzialem, i zadumalem sie. - Kiedy sie to wszystko zdarzylo? - spytalem. - Hm... Przeszlo miesiac temu. Wtedy wlasnie pojawil sie Random. A w tydzien pózniej Vialle wystapila ze swoja prosba. - Musi byc dziwna kobieta, jesli naprawde pokochala Randoma. - To samo pomyslalem. Nie moge sobie wyobrazic bardziej niezwyklej pary. - Jesli bedziesz mial okazje go zobaczyc, przekaz mu moje pozdrowienia i wyrazy wspólczucia. - Dobrze. - Jak sie maja moje siostry? - Deirdre i Llewella sa nadal w Rebmie. Lady Florimel cieszy sie laskami Eryka i zajmuje wysoka pozycje na dworze. Nie wiem nic o Fionie. - Czy sa jakies wiesci o Bleysie? Jestem pewien, ze zginal. - Musial zginac - powiedzial Rein. - Ale jego ciala nie odnaleziono. - Co z Benedyktem? - Jak kamien w wode. - A z Brandem? - Zadnego kontaktu. - To by chyba bylo cale drzewo rodzinne. Napisales jakies nowe ballady? - Nie - odparl. - Wciaz pracuje nad "Oblezeniem Amberu", lecz w najlepszym razie bedzie to mozna spiewac jedynie pokatnie. Wyciagnalem reke przez szczeline u dolu drzwi. - Chcialbym uscisnac ci prawice - powiedzialem i poczulem, ze jego dlon dotyka mojej. - Postapiles bardzo szlachetnie, ze do mnie przyszedles, ale nie rób tego wiecej. Byloby glupota narazac sie na gniew Eryka. Chwycil mnie za reke, wymamrotal cos i poszedl. Wymacalem jego pakunek z darami i zabralem sie przede wszystkim do miesa, które najlatwiej sie psuje. Zjadlem do niego mnóstwo chleba i uswiadomilem sobie, ze niemal zapomnialem juz, jak smakuje dobre jedzenie. Pózniej ogarnela mnie sennosc i polozylem sie. Chyba nie spalem zbyt dlugo, a kiedy sie obudzilem, otworzylem jedna z butelek wina. Przy moim wycienczeniu niewiele trzeba bylo, abym poczul sie na rauszu. Zapalilem papierosa, usiadlem na materacu, oparlem sie o sciane i oddalem sie wspomnieniom. Przypomnialem sobie Reina jako dziecko. Ja bylem juz dorosly, a on byl kandydatem na królewskiego blazna. Chudy, madry dzieciak, z którego wszyscy sie naigrawali. Lacznie ze mna. Komponowalem juz wtedy muzyke i pisalem ballady, on natomiast zdobyl skads lutnie i nauczyl sie na niej grac. Wkrótce spiewalismy razem unisono i na dwa glosy; bardzo szybko go polubilem i zaczalem uczyc sztuki wojennej. Niezbyt dobrze mu to szlo, ale czulem sie winny za to, jak go traktowalem przedtem, totez nie szczedzilem mu lask, nawet na wyrost, i w koncu nauczylem go calkiem znosnie wladac szabla. Nigdy tego nie zalowalem, i on zapewne tez nie. Wkrótce zostal minstrelem na dworze w Amberze. Przez caly ten czas nazywalem go swoim paziem, i kiedy ogloszono wojne przeciwko ciemnym silom przybylym z Cienia, zwanym Weirmonkenami, uczynilem go swoim giermkiem i pojechalismy razem na wojne. Pasowalem go na rycerza na polu bitewnym pod Jones Falls i w pelni na to zasluzyl. Pózniej przerósl mnie w materii ukladania piesni. Byl prawdziwie zlotoustym spiewakiem, a nosil sie w barwach szkarlatu. Kochalem go jako jednego z moich nielicznych przyjaciól w Amberze. Nie przypuszczalem jednak, ze osmieli sie zaryzykowac przemycenie mi zywnosci. Nikt by sie nie osmielil. Zapalilem drugiego papierosa i pociagnalem nastepny lyk na jego czesc i za jego zdrowie. Byl dobrym czlowiekiem. Ciekawe, jak dlugo uda mu sie zachowac skóre. Wyrzucilem niedopalki do dziury, podobnie jak pózniej pusta butelke. Nie chcialem, aby w razie naglej inspekcji cokolwiek zdradzalo, ze ktos "umilal mi zycie". Pochlonalem wszystko, co mi przyniósl, i po raz pierwszy od momentu uwiezienia najadlem sie az do przesytu. Druga butelke wina zachowalem na pózniej, aby sie upic i zapomniec. A gdy i to mialem juz za soba, znów naszla mnie fala gorzkich rozwazan. Jedyna nadzieje czerpalem z przekonania, ze Eryk nie zna do konca granic naszych mozliwosci. Byl królem Amberu, to prawda, ale nie zglebil jeszcze wszystkich tajemnic. Nie wiedzial tego wszystkiego, co ojciec. Istniala szansa, jedna na milion, ze cos moze obrócic sie na moja korzysc. Tylko tyle mialem na pocieche, zeby nie zwariowac z rozpaczy. Ale calkiem mozliwe, ze na jakis czas postradalem zmysly - nie wiem. Sa dni, których w zaden sposób nie potrafie sobie odtworzyc, teraz kiedy stoje tutaj na krawedzi Chaosu. Bóg jeden wie, co sie za nimi krylo, a ja z pewnoscia nie wybiore sie do psychoanalityka, zeby to roztrzasac. Zreszta i tak zaden lekarz nie dalby sobie rady z nikim z mojej rodziny. Spedzalem czas lezac lub chodzac w paralizujacej ciemnosci. Stalem sie bardziej wyczulony na dzwieki. Slyszalem harce szczurów w slomie, dalekie jeki innych wiezniów, echo kroków straznika, gdy zblizal sie z taca. Nauczylem sie rozpoznawac po odglosach odleglosc i kierunek. Zapewne stalem sie tez bardziej wrazliwy na zapachy, lecz staralem sie nie zwracac na to uwagi. Oprócz oczywistego mdlacego smrodu, przez dluzszy czas móglbym przysiac, ze czuje odór rozkladajacego sie ciala. Zastanawialem sie, jak dlugo by trwalo, zanim by spostrzezono, ze nie zyje? Ile kromek chleba i misek z pomyjami musialoby sie zgromadzic pod drzwiami, zeby straznik postanowil sprawdzic, co sie stalo? Odpowiedz na to pytanie mogla byc bardzo wazna. Odór smierci utrzymywal sie w powietrzu dosc dlugo. Próbujac myslec w kategoriach czasu, uznalem, ze trwalo to przeszlo tydzien. Chociaz wydzielalem sobie papierosy bardzo ostroznie, walczac z gwaltowna checia i latwa do spelnienia pokusa, nadszedl w koncu dzien, kiedy wzialem do reki ostatnia paczke. Otworzylem ja i zapalilem. Mialem karton salemów, a wiec wypalilem jedenascie paczek. Czyli dwiescie dwadziescia papierosów. Obliczylem kiedys, ze pale jednego papierosa przez siedem minut. To znaczy, ze samo palenie zajelo mi tysiac piecset czterdziesci minut, czyli dwadziescia piec godzin i czterdziesci minut. Bylem pewien, ze miedzy jednym papierosem a drugim uplywala co najmniej godzina, a raczej nawet póltorej. Powiedzmy póltorej godziny. Spalem jakies szesc do osmiu godzin na dobe, czyli zostawalo szesnascie do osiemnastu godzin czuwania. Palilem wiec dziesiec do dwunastu papierosów dziennie. Czyli to by znaczylo, ze od wizyty Reina uplynely jakies trzy tygodnie. Powiedzial mi, ze siedze tu cztery miesiace i dziesiec dni, wobec tego do chwili obecnej od dnia koronacji musialo minac okolo pieciu miesiecy. Holubilem moja ostatnia paczke papierosów, rozkoszujac sie kazdym z nich jak przygoda milosna, a kiedy sie skonczyly, ogarnela mnie depresja. Czas plynal i plynal. Myslalem o Eryku. Jak sobie radzil jako wladca? Jakie mógl miec problemy? Jakie mial plany? Dlaczego nie kazal mnie torturowac? Czy to mozliwe, by zapomniano o mnie w Amberze, nawet jesli tak nakazywal dekret królewski? Uznalem, ze niemozliwe. A co z moimi bracmi? Dlaczego zaden z nich sie ze mna nie skontaktowal? Nic latwiejszego, jak wyciagnac mój Atut i zlamac rozkaz Eryka. Ale nikt tego nie zrobil. Dlugo myslalem o Moire, ostatniej kobiecie, która kochalem. Co robila? Czy mnie wspominala? Pewno nie. Moze byla juz kochanka Eryka albo jego zona. Czy kiedykolwiek mówila z nim o mnie? Znów uznalem, ze pewno nie. Co porabialy moje siostry? Do diabla z nimi, wszystkie takie same. Stracilem juz kiedys wzrok, gdy oslepil mnie odrzut plomienia przy odpalaniu armaty w osiemnastym wieku na Cieniu-Ziemi. Ale trwalo to tylko okolo miesiaca, potem wzrok odzyskalem. Jednakze Eryk wydajac rozkaz wybral radykalny srodek. Nadal budzilem sie z krzykiem i dygotalem zlany zimnym potem, gdy wracal mi w pamieci obraz rozpalonych do bialosci pretów - i ich dotyk! Jeczalem bezglosnie i chodzilem od sciany do sciany. Nic absolutnie nie moglem zrobic i to bylo najgorsze ze wszystkiego. Bylem bezradny jak niemowle. Oddalbym dusze za to, zeby odzyskac wzrok i dac upust dlawiacej mnie nienawisci. Zeby choc na godzine móc z mieczem w dloni stanac jeszcze przeciwko bratu. Polozylem sie na materacu i zasnalem. Kiedy sie obudzilem, zjadlem swoja porcje i znów zaczalem krazyc po celi. U rak i nóg mialem szpony zamiast paznokci, broda siegala mi za pas, a wlosy bez przerwy spadaly na oczy. Bylem brudny i wszystko mnie swedzialo. Zastanawialem sie, czy mam wszy. Na mysl, ze mozna doprowadzic ksiecia Amberu do takiego stanu, trzaslem sie z bezsilnej furii, plynacej gdzies z samego srodka jestestwa. Wychowalem sie w przekoamiu, ze jestesmy niezwyciezeni, nieskazitelni, opanowani i twardzi niczym diamenty, jak nasze portrety na Atutach. Najwyrazniej tak nie bylo. Ale przynajmniej bylem na tyle podobny do innych ludzi, zeby szukac ratunku. Gralem sam ze soba w rozmaite gry, opowiadalem sobie historyjki, wspominalem rózne przyjemne chwile - a bylo ich wiele. Przywolywalem w myslach uroki przyrody: wiatr, deszcz, cieple lato, rzeskie podmuchy wiosny. Na Cieniu-Ziemi mialem maly samolot i bardzo lubilem nim latac. Teraz odtwarzalem w pamieci rozjasnione sloncem panoramy, zminiaturyzowane miasta, ogromne blekitne przestrzenie nieba, stada chmurek (gdzie one teraz sa?) i wielkie polacie oceanu pod skrzydlami. Przypominalem sobie kobiety, które kochalem, przyjecia, potyczki zbrojne. A kiedy juz nie moglem sie powstrzymac, myslalem o Amberze. Pewnego dnia, przy podobnej okazji, moje kanaliki lzowe znów zaczely funkcjonowac. Zaplakalem. Po nieskonczenie dlugim czasie, wypelnionym ciemnoscia i snem, uslyszalem kroki, które zatrzymaly sie przed drzwiami mojej celi, i zgrzytnal klucz w zamku. Bylo to tak dlugo po wizycie Reina, ze zapomnialem juz, jak smakuje wino i papierosy. Nie potrafilem okreslic, ile czasu minelo, ale bylem pewny, ze uplynelo go duzo. Na korytarzu stali dwaj mezczyzni. Poznalem to po krokach, jeszcze zanim uslyszalem ich glosy. Jeden z glosów byl mi znajomy. Drzwi sie otworzyly i Julian zawolal mnie po imieniu. Nie odpowiedzialem, powtórzyl wiec: - Corwin? Chodz tutaj. Poniewaz nie mialem wielkiej mozliwosci wyboru, wstalem i wyszedlem. Zatrzymalem sie przed nim. - Czego chcesz? - spytalem - Chodz ze mna. - I wzial mnie za ramie. Poszlismy korytarzem; on nic nie mówil, a ja predzej bym sobie jezyk odgryzl, niz zadal mu jakies pytanie. Poznalem po odglosach, ze wchodzimy do hallu. Pózniej powiódl mnie schodami w góre, a nastepnie do palacu. Tam zaprowadzono mnie do jakiegos pomieszczenia i usadzono na krzesle. Golibroda przystapil do scinania mi wlosów i brody. Nie poznalem go po glosie, kiedy spytal, czy chce miec brode równo przycieta czy zgolona. - Zgól - zaordynowalem, po czym zostalem oddany w rece manikiurzystki, która zajela sie wszystkimi moimi dwudziestoma paznokciami. Zostalem wykapany i ubrany w czysty strój, który na mnie wisial. Zostalem takze odwszawiony, ale o tym nie mówmy. Teraz zaprowadzono mnie do innego czarnego pomieszczenia wypelnionego muzyka, zapachem smakowitych potraw, smiechem i gwarem glosów. Domyslilem sie, ze to sala jadalna. Gwar nieco ucichl, kiedy Julian wprowadzil mnie i usadowil na krzesle. Siedzialem tam, az rozlegly sie dzwieki trabki i zmuszono mnie, zebym wstal. Uslyszalem toast: - Niech zyje Eryk Pierwszy, król Amberu! Niech zyje król! Nie spelnilem toastu, ale nikt nic zwrócil na to uwagi. Wniósl go Caine, to jego glos dobiegal ze szczytu stolu. Nie zalowalem sobie jedzenia, jako ze byl to najlepszy posilek, jaki dostalem od koronacji. Z dobiegajacych mnie rozmów zrozumialem, ze obchodzimy wlasnie rocznice tego wydarzenia, co znaczylo, ze spedzilem caly rok w ciemnicy. Nikt sie do mnie nie odezwal i ja nie próbowalem zagadywac do nikogo. Bylem tu obecny jedynie w charakterze ducha. Po to, aby mnie upokorzyc i unaocznic moim braciom cene, jaka trzeba zaplacic za sprzeniewierzenie sie wladcy. Poza dzisiejszym wieczorem zas zostalem skazany na zapomnienie. Trwalo to do póznej nocy. Ktos hojnie dolewal mi wina, a to juz bylo cos. Przez reszte nocy siedzialem gdzies w kacie i sluchalem muzyki przygrywajacej do tanca. Nad ranem, pijanego do nieprzytomnosci, zawleczono mnie z powrotem do celi. I juz bylo po wszystkim, zostal mi na pocieche czysty strój. Zalowalem jedynie, ze nie upilem sie dostatecznie, aby zanieczyscic podloge albo czyjes odswietne szaty. Tak skonczyl sie mój pierwszy rok w ciemnicy. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 09 Nie chce sie powtarzac, wiec powiem krótko, ze drugi rok byl bardzo podobny do pierwszego, z tym samym finalem. Podobnie jak trzeci. Podczas drugiego roku Rein przyszedl do mnie dwukrotnie, przynoszac rozmaite dobra i plotki. W obu przypadkach zabronilem mu pokazywac sie wiecej. Trzeciego roku przyszedl szesc razy, co drugi miesiac - za kazdym razem zabranialem mu tego na nowo, choc z nieklamana przyjemnoscia jadlem przyniesiona zywnosc i sluchalem jego nowin. Zle sie dzialo w Amberze. Jakies nieczyste sily przybywaly z Cieni szerzac zniszczenie. Rozprawiano sie z nimi, oczywiscie. Eryk zachodzil w glowe, skad sie braly. Nie wspomnialem nic o mojej klatwie, lecz pózniej w samotnosci czerpalem radosc z jej spelnienia. Random byl nadal wiezniem, jak i ja. Jego zona rzeczywiscie sie z nim polaczyla. Pozycja reszty mojego rodzenstwa pozostala nie zmieniona. I tak przebrnalem przez trzecia rocznice koronacji mojego brata, gdy zdarzylo sie cos, co niemal przywrócilo mnie zyciu. To cos... To cos pojawilo sie pewnego dnia i wprawilo mnie w tak doskonaly humor, ze natychmiast otworzylem ostatnia butelke wina od Reina i ostatnie zaoszczedzone pudelko papierosów. Palilem, pociagalem z butelki i rozkoszowalem sie mysla, ze jednak pobilem Eryka. Gdyby sie o tym dowiedzial, oznaczaloby to mój koniec. Ale nie wiedzial. Pilem, palilem i upajalem sie swiatelkiem, które mi zamigotalo. Tak, swiatelkiem. Dojrzalem jasna plamke gdzies na prawo. Czy macie pojecie, co to dla mnie znaczylo? Jak pamietacie, odzyskawszy przytomnosc na lózku szpitalnym dowiedzialem sie, ze kosci zrosly mi sie znacznie szybciej, niz sie ktokolwiek spodziewal. Rozumiecie juz? Zdrowieje w szybszym tempie niz inni. Wszyscy ksiazeta i ksiezniczki Amberu sa w pewnym stopniu obdarzeni ta wlasciwoscia. Przezylem zaraze, przezylem marsz na Moskwe... Regeneruje sie predzej i lepiej niz wszyscy inni. Nawet Napoleon zwrócil na to uwage. Podobnie jak general MacArthur. Tkanka nerwowa potrzebowala po prostu wiecej czasu, zeby sie odnowic, i tyle. Ta cudowna plamka swiatla na prawo oznaczala, ze odzyskiwalem wzrok. Jak sie okazalo, bylo to zakratowane okienko w drzwiach celi. Moje palce powiedzialy mi, ze mam nowe galki oczne. Trwalo to trzy lata, ale sie dokonalo. To byla ta jedna szansa na milion, o której mówilem wczesniej; szansa, której nawet Eryk nie mógl przewidziec z powodu zróznicowanych mozliwosci poszczególnych czlonków rodziny. I na tym polu go pobilem: przekonalem sie, ze moge sprawic sobie nowe oczy. Zawsze wiedzialem, ze mój organizm potrafi w stosownym czasie odnowic tkanke nerwowa. Podczas wojny francusko-pruskiej otrzymalem postrzal w kregoslup i zostalem czesciowo sparalizowany. Po dwóch latach to minelo. Zywilem cicha nadzieje - przyznaje, ze zwariowana - iz moze cos takiego stanie sie i w tym przypadku, i moje wypalone oczy sie zregeneruja. I mialem racje. Sprawialy wrazenie zdrowych i calych, a wzrok powoli mi wracal. Ile czasu zostalo do nastepnej rocznicy koronacji? Przestalem krazyc po celi i serce zabilo mi mocniej. W chwili gdy ktos zauwazy, ze odzyskalem oczy, znów je strace. Musze wiec uciec, zanim mina cztery lata. Ale jak? Do tej pory nie poswiecalem temu zagadnieniu wiekszej uwagi, gdyz nawet gdybym wymyslil sposób na wydostanie sie z celi, nigdy nie udaloby mi sie ujsc z Amberu - czy chocby z palacu - bez oczu, bez niczyjej pomocy i bez zadnych szans na jedno czy drugie. Jednakze teraz... Drzwi celi byly duze, ciezkie, okute mosiadzem, z malutkim zakratowanym okienkiem na wysokosci póltora metra, zeby mozna bylo zajrzec do srodka, czy jeszcze zyje, gdyby kogokolwiek to obchodzilo. Nawet gdybym zdolal wyrwac krate, nie siegnalbym reka do zamka po drugiej stronie. Na dole byla tylko waska szczelina oslonieta klapka, przez która mozna bylo najwyzej wziac pozywienie. Zawiasy znajdowaly sie po drugiej stronie albo miedzy drzwiami a framuga, ale tak czy owak poza moim zasiegiem. Innych drzwi nie bylo. Nadal czulbym sie jak slepiec, gdyby nie nikle, pokrzepiajace na duchu swiatelko zza kratki. Zdawalem sobie sprawe, ze nie odzyskalem jeszcze w pelni wzroku i ze to musi potrwac, lecz i tak niewiele bym dojrzal w tych egipskich ciemnosciach. Wiedzialem to, poniewaz znalem lochy pod Amberem. Zapalilem papierosa chodzac od sciany do sciany, a potem oszacowalem swój dobytek pod katem tego, co by moglo mi byc pomocne. Mialem ubranie, materac i ile dusza zapragnie przegnilej slomy. Mialem takze zapalki, ale szybko odrzucilem mysl, zeby ja podpalic. Bylo mocno watpliwe, aby ktos przyszedl i otworzyl drzwi. Juz predzej straznik odpowiedzialby mi smiechem, gdyby sie w ogóle zjawil. Mialem jeszcze lyzke, która zwedzilem na ostatnim bankiecie. Chcialem wziac nóz, ale Julian zauwazyl, ze go biore do reki, i wyrwal mi. Nie wiedzial jednak, ze byla to juz moja druga próba i ze zdazylem przedtem wetknac do buta lyzke. Czy mogla mi sie teraz do czegos przydac? Slyszalem te historie o facetach wydlubujacych tunel z celi za pomoca najnieprawdopodobniejszych rzeczy: klamerek od paska (którego nie mialem) - i tak dalej. Aleja nie moglem tracic czasu na metody hrabiego Monte Christo. Musialem byc na wolnosci w ciagu paru miesiecy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic mi sie nie przydadza. Drzwi byly drewniane. Debowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegl naokolo przy samej górze, drugi na dole, tuz nad szczelina; dwa pozostale z góry na dól po obu stronach zakratowanego okienka. Wiedzialem, ze drzwi otwieraja sie na zewnatrz i maja zamek po lewej stronie. Jak pamietalem z dawnych czasów, ich grubosc wynosila jakies piec centymetrów; staralem sie przypomniec sobie mniej wiecej polozenie zamka, co zweryfikowalem opierajac sie o drzwi i czujac w tym miejscu opór. Wiedzialem, ze sa takze zamkniete na zasuwe, ale to zmartwienie zostawilem sobie na potem. Moze uda mi sie ja podwazyc wsuwajac trzonek lyzki miedzy drzwi a framuge. Kleczac na materacu wyrylem lyzka czworokat w miejscu, gdzie powinien znajdowac sie w drzwiach mechanizm zamka. Pózniej zabralem sie do pracy i nie ustawalem przez pare godzin, dopóki reka nie odmówila mi posluszenstwa. Przejechalem paznokciem po powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapalem, ale poczatek byl zrobiony. Przelozylem lyzke do lewej reki i dlubalem dalej, dopóki i ona nie zaczela mnie bolec. Mialem nadzieje, ze moze Rein sie pokaze. Bylem pewien, ze uda mi sie namówic go do oddania mi swojego sztyletu, jesli go przycisne. Nie pokazal sie jednak, wiec nadal mozolnie scieralem drzwi lyzka. Pracowalem tak dzien po dniu, az wyzlobilem prostokat gleboki na przeszlo centymetr. Za kazdym razem, kiedy slyszalem kroki straznika, przesuwalem materac z powrotem do przeciwleglej sciany i kladlem sie na nim plecami do drzwi. Gdy straznik odchodzil, wracalem do roboty. Musialem ja jednak na jakis czas przerwac, choc z duza niechecia. Mimo ze owinalem dlonie kawalkiem materialu oddartym z ubrania, byly cale w bablach, które pekajac odslanialy zywe, krwawiace mieso. Bylem wiec zmuszony dac im sie wygoic, a ten czas postanowilem przeznaczyc na zaplanowanie, co zrobie po wyjsciu. Kiedy wydlubie juz dostatecznie gleboki otwór w drzwiach, podniose zasuwe. Lomot, jaki wyda spadajac, sprowadzi prawdopodobnie straznika. Ja bede juz wtedy na zewnatrz. Pare kopniaków powinno wylamac drzwi wokól zamka, a sam zamek moze sobie zostac na miejscu. Stane twarza w twarz ze straznikiem, który w przeciwienstwie do mnie bedzie uzbrojony, lecz bede musial go pokonac. Z jednej strony moze dzialac ze zbytnia pewnoscia siebie myslac, iz jestem slepy, lecz z drugiej strony moze tez zachowac pewna ostroznosc, pamietajac, jak wkroczylem do Amberu. Tak czy owak zginie, a ja zdobede bron. Pomacalem prawy biceps i czubki moich palców niemal sie zetknely. Boze! Alez bylem wychudzony! Ale nadal bylem ksieciem Amberu i nawet w tym stanie powinienem dac rade zwyklemu czlowiekowi. Moze sam siebie zwodzilem, ale musialem spróbowac. Jesli mi sie powiedzie, to majac miecz w reku nie cofne sie przed niczym, zeby dotrzec do Wzorca, a potem z jego centrum przeniose sie do dowolnego swiata Cieni. Tam sie wykuruje, powróce do sil i tym razem nie bede sie spieszyl. Nawet gdyby mialo mi to zajac cale stulecie, przygotuje wszystko do ostatniego szczególu, zanim znów wyrusze na Amber. Ostatecznie bylem jego legalnym wladca. Czyz nie ukoronowalem sie w obecnosci calego dworu jeszcze przed Erykiem? Mam wiec sluszne prawo do tronu! Gdyby tylko mozna bylo przejsc do Cienia prosto z Amberu! Nie musialbym wtedy zawracac sobie glowy Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie tak latwo sie go opuszcza. Po jakims miesiacu rece mi sie wygoily i wkrótce po podjeciu pracy byly znów cale w odciskach. Pewnego dnia, slyszac kroki straznika, jak zwykle przesunalem materac do przeciwleglej sciany. Klapka skrzypnela i mój posilek przesunal sie przez szczeline. Zaraz tez kroki sie oddalily. Wrócilem do drzwi. Nie patrzac na tace wiedzialem, co zawiera: kromke suchego chleba, garnek wody i w najlepszym razie jeszcze kawalek sera. Wrócilem do poprzedniego zajecia. Bylem w nim na dobre pograzony, gdy nagle uslyszalem za plecami zduszony smiech. Odwrócilem sie. Przy scianie na lewo stal jakis czlowiek i chichotal. - Kim jestes? - spytalem, a mój glos zabrzmial mi w uszach jakos dziwnie. Uswiadomilem sobie, ze to pierwsze slowa, jakie wypowiedzialem od dluzszego czasu. - Szykujemy ucieczke - odezwal sie. - Próbujemy zwiac. - I znów zachichotal. - Jak sie tu dostales? - Wszedlem. - Któredy? W jaki sposób? Zapalilem zapalke i choc zabolaly mnie oczy, nie zgasilem plomienia. Mialem przed soba niewielkiego mezczyzne. Wlasciwie nawet zupelnie malego. Mial jakies póltora metra wzrostu i byl garbusem. Jego wlosy i broda byly w nie lepszym stanie niz moje. Jedyna wyrózniajaca go cecha posród tej zmierzwionej gestwiny byl dlugi, haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmruzone przed swiatlem. - Dworkin - powiedzialem. Znów zachichotal. - Zgadza sie. A ty kim jestes? - Nie poznajesz mnie, Dworkinie? - Zapalilem druga zapalke i przysunalem ja do twarzy. - Przyjrzyj mi sie. Odejmij brode i dodaj mi jakies piecdziesiat kilo wagi. Wyrysowales mnie z cala dokladnoscia na kilkunastu taliach kart. - Corwin - powiedzial w koncu. - Przypominam sobie, tak. - Myslalem, ze nie zyjesz. - Zyje, zyje. Widzisz? - Zakrecil przede mna pirueta. - Jak sie ma twój ojciec? Widziales go ostatnio? Czy to on cie tu wpakowal? - Nie ma juz Oberona - odparlem. - W Amberze rzadzi mój brat Eryk, a ja jestem jego wiezniem. - Wobec tego Ja mam pierwszenstwo, gdyz ja jestem wiezniem Oberona. - Naprawde? Nikt z nas nie wiedzial, ze ojciec wsadzil cie do wiezienia. Uslyszalem szloch. - Owszem - powiedzial po chwili. - Nie ufal mi. - Dlaczego? - Powiedzialem mu, ze wymyslilem, w jaki sposób mozna zniszczyc Amber. Opisalem mu to, a on mnie zamknal. - Niezbyt to bylo mile z jego strony. - Wiem - przyznal Dworkin - ale dal mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do eksperymentowania. Tylko ze po jakims czasie przestal mnie odwiedzac. Przyprowadzal ze soba róznych ludzi, którzy pokazywali mi kleksy z atramentu i kazali ukladac o nich historie. To bylo nawet zabawne, ale pewnego dnia jeden kleks nie bardzo mi sie spodobal i zamienilem tego mezczyzne w zabe. Król sie rozzloscil, kiedy nie chcialem go przywrócic do poprzedniej postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widzialem, ze nawet bylbym gotów to zrobic. Raz... - Jak dostales sie tutaj, do mojej celi? - spytalem ponownie. - Powiedzialem ci, wszedlem. - Przez sciane? - Oczywiscie, ze nie. Przez sciane Cienia. - Przeciez zaden czlowiek nie moze przejsc przez Cien w Amberze. W Amberze nie ma Cieni. - No cóz, ucieklem sie do oszustwa - przyznal. - Jak to? - Narysowalem nowy Atut i przeszedlem przez niego, zeby zobaczyc, co jest po tej stronie sciany. Ojej! To mi przypomina, ze nie moge bez niego wrócic. Musze narysowac nastepny. Masz cos do jedzenia? I cos do pisania? I kawalek papieru? - Prosze, oto chleb - poczestowalem go - a do tego kawalek sera. - Dziekuje, Corwinie - polknal je z wilczym apetytem, popijajac cala moja woda. - Teraz daj mi kawalek pergaminu i olówek, bo musze juz wracac do siebie. Chce skonczyc czytac ksiazke. Milo mi bylo sie z toba zobaczyc. Szkoda, ze Eryk cie uwiezil. Wpadne do ciebie jeszcze kiedys na pogawedke. Jak zobaczysz ojca, powiedz mu, zeby sie na mnie nie gniewal, bo ja... - Nie mam olówka ani pergaminu - przerwalem. - Cos takiego! To barbarzynstwo! - Wiem, ale tez i Eryk ma barbarzynskie zwyczaje. - A co masz? Wole mój wlasny pokój od tego miejsca. Przynajmniej jest lepiej oswietlony. - Zjadles ze mna kolacje - powiedzialem - a teraz chcialbym prosic cie o przysluge. Jesli ja spelnisz, przyrzekam, ze zrobie wszystko, aby pogodzic cie z ojcem. - Co bys chcial? - Od dawna podziwiam twoja sztuke i jest cos, co bardzo chcialbym miec namalowane twoja reka. Czy pamietasz latarnie morska w Cabrze? - Oczywiscie. Bylem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywalem z nim w szachy. - Przez cale swoje dorosle zycie marzylem o tym, aby zobaczyc jeden z twoich magicznych rysunków tej wielkiej szarej wiezy - ciagnalem. - Bardzo wzruszajaca prosba - odparl - a poza tym dosc latwa do spelnienia. Robilem kiedys wstepne szkice tej latarni, ale nigdy poza nie nie wyszedlem, zawsze byla jakas pilniejsza praca. Znajde ci którys z nich, jesli sobie zyczysz. - Nie, chcialbym miec cos trwalszego, cos co dotrzymywaloby mi towarzystwa tutaj, w celi, i podtrzymywalo mnie na duchu, a potem innych, którzy zajma moje miejsce. - To pieknie, ale jak to wykonac? - Mam tu rylec - powiedzialem (lyzka byla juz dobrze wyostrzona) - i móglbys nakreslic obraz na tamtej scianie, zebym patrzyl na niego przed snem. Milczal przez chwile, a potem rzekl: - Troche tu ciemno. - Mam kilka pudelek zapalek i bede ci nimi przyswiecal. Mozemy nawet spalic troche slomy, jesli zajdzie koniecznosc. - Trudno to nazwac idealnymi warunkami do pracy... - Wiem, i bardzo cie za to przepraszam, wielki Dworkinie, ale to wszystko, czym dysponuje. Dzielo sztuki skreslone twoja reka ze wszech miar umili mi moja nedzna egzystencje. Rozesmial sie. - Dobrze wiec. Ale musisz obiecac mi dosc swiatla, zebym mógl potem naszkicowac sobie droge powrotna do siebie. - Zgoda - powiedzialem i przetrzasnalem kieszenie. Mialem trzy pelne pudelka i resztke czwartego. Wlozylem mu lyzke do reki i podprowadzilem go w strone sciany. - Czy poznajesz, jakie narzedzie trzymasz? - spytalem. - To naostrzona lyzka, prawda? - Tak. Zapale zapalke, jak tylko powiesz, ze jestes gotów. Bedziesz musial sie pospieszyc, bo mam ich ograniczony zapas. Przeznacze polowe na latarnie morska, a druga polowe dla ciebie. - Dobrze - zgodzil sie i zabral do roboty, kreslac szybko na wilgotnym, szarym murze. Najpierw zrobil pionowy prostokat jako obramowanie calosci. Polem kilkoma zrecznymi kreskami zaczal wyczarowywac obraz latarni morskiej. Jakims cudem, choc sam byl pomylony, jego sztuka nic nic ucierpiala. Trzymalem zapalki na samym koniuszku, obslinialem lewy kciuk i palec wskazujacy i kiedy juz mnie parzyly, chwytalem druga reka za zweglony czubek, aby wypalily sie do samego konca. Kiedy skonczylo sie pierwsze pudelko, latarnia juz byla gotowa i Dworkin zaczynal pracowac nad niebem i morzem. Zachecalem go, jak moglem, wyrazajac zachwyt nad kazda kreska. - Wspaniale, naprawde wspaniale - pochwalilem go, gdy dzielo bylo juz niemal skonczone. Zmusil mnie jeszcze do zmarnowania nastepnej zapalki, zeby sie podpisac. W drugim pudelku widac juz bylo dno. - Teraz mozemy podziwiac mój obraz - powiedzial. - Jesli chcesz sie dostac do siebie - zauwazylem - to lepiej zostaw podziwianie mnie. Mamy zbyt malo zapalek, zeby sie w tej chwili bawic w krytyków sztuki. Naburmuszyl sie troche, ale przeszedl pod druga sciane i zaczal szkicowac, jak tylko zapalilem zapalke. Narysowal maly pokój, czaszke na biurku, obok niej globus, wokól sciany pelne ksiazek. - W porzadku - oznajmil, wlasnie kiedy odrzucilem trzecie pudelko i zabralem sie za resztke czwartego. Dokonczenie rysunku kosztowalo mnie jeszcze szesc zapalek, a podpis siódma. Przy ósmej - zostaly mi juz tylko dwie - spojrzal na swoje dzielo, postapil krok naprzód i juz go nie bylo. Tymczasem zapalka sparzyla mnie w palce, rzucilem ja na podloge, zaskwierczala spadajac na slome i zgasla. Stalem dygocac na calym ciele, pelen sprzecznych uczuc, gdy wtem znów uslyszalem jego glos i poczulem, ze jest obok. Dworkin wrócil. - Cos mi przyszlo do glowy - powiedzial. - Jak chcesz podziwiac mój obraz, kiedy tu jest tak ciemno? - Nic nie szkodzi, nauczylem sie widziec w ciemnosci - zapewnilem go. - Zyje w niej od tak dawna, ze zdazylem ja oswoic. - Rozumiem. Po prostu bylem ciekaw. Zapal swiatlo, zebym mógl wrócic. - Dobrze - przystalem, wyjmujac moja przedostatnia zapalke - ale kiedy wpadniesz nastepnym razem, przynies lepiej wlasna pochodnie. Ja bede juz bez zapalek. Kiedy zniknal ponownie, odwrócilem sie szybko i zanim zapalka zgasla, spojrzalem na latarnie morska w Cabrze. Tak, byla w niej moc, czulem ja. Jednakze czy moja jedyna, ostatnia zapalka wystarczy? Nie, chyba nie. Potrzebowalem dluzszej chwili koncentracji, aby uzyc Atutu jako furtki. Co móglbym spalic? Sloma byla zbyt wilgotna i moglaby sie nie zajac. To straszne miec furtke - droge do wolnosci - tuz przed nosem i nie móc z niej skorzystac. Potrzebowalem ognia, który potrwa przez jakis czas. Mój siennik. Byl to zszyty kawalek zgrzebnego plótna wypchany sloma. Ta sloma powinna byc suchsza, a i material powinien sie zapalic. Uprzatnalem polowe celi do golego kamienia na podlodze. Pózniej rozejrzalem sie za wyostrzona lyzka, zeby przeciac nia poszwe. Zaklalem. Dworkin wzial ja ze soba. Targajac i szarpiac rozerwalem siennik i wyciagnalem ze srodka sucha slome. Zrobilem z niej maly kopczyk, a plótno polozylem obok, zeby je w razie potrzeby dorzucic do ognia. Ale im mniej dymu, tym lepiej. Móglby zwrócic uwage przechodzacego straznika. Nie bylo to na szczescie zbyt prawdopodobne, gdyz dopiero co dostalem jedzenie, a przynosza mi jeden posilek dziennie. Zapalilem moja ostatnia zapalke i najpierw podpalilem puste juz pudelko tekturowe, a kiedy sie zajelo, przytknalem je do slomy. Zatlila sie i omal nie zgasla - byla wilgotniejsza, niz myslalem, mimo ze wyciagnalem ja z samego srodka materaca. Ale w koncu rozjarzylo sie pare iskierek, a potem pokazal sie plomien. Musialem zuzyc do tego celu dwa pozostale puste pudelka po zapalkach, totez dziekowalem w duchu Bogu, ze nie wyrzucilem ich do dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudelko sciskalem w pogotowiu w garsci, w lewej rece trzymajac poszwe siennika i wpatrujac sie intensywnie w rysunek. Kiedy plomienie poszly w góre, a ich blask ogarnal sciane, skupilem sie na widoku latarni, wywolujac w mysli jej obraz. Zdawalo mi sie, ze slysze w dali krzyk mew i czuje slony powiew wiatru na twarzy. Im dluzej patrzylem, tym realniejszy stawal sie widok przed moimi oczami. Nie odrywajac wzroku od rysunku dorzucilem do ognia poszwe - plomienie na moment przygasly, lecz zaraz wystrzelily w góre. Reka Dworkina nie stracila swoich magicznych wlasciwosci, gdyz wkrótce latarnia morska wydawala mi sie równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stala sie jedyna rzeczywistoscia, a cela tylko Cieniem za moimi plecami. Uslyszalem plusk fal i poczulem cieplo popoludniowego slonca. Zrobilem krok naprzód, lecz moja noga nie wyladowala w ognisku. Stalem na piaszczysto-skalistym brzegu malej wyspy zwanej Cabra, na której znajdowala sie duza, szara latarnia morska, wskazujaca w nocy droge statkom plynacym do Amberu. Nad moja glowa krazylo stadko przestraszonych, wrzeszczacych mew, a mój smiech zlal sie w jedno z szumem fal i swobodna piesnia wiatru. Amber lezal czterdziesci trzy mile za moim lewym ramieniem. Ucieklem. Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 10 Poszedlem do latarni i wspialem sie po kamiennych schodach wiodacych do wejscia po zachodniej stronie. Drzwi byly wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Byly zamkniete. Za mna wychodzil w morze niewielki pomost, do którego przycumowano dwie lódki: lódz wioslowa i mala kabinowa zaglówke. Kolysaly sie lagodnie na wodzie migoczacej blaskiem slonca. Patrzylem na nie przez chwile. Tak dlugo nic nie widzialem, ze przez moment wydaly mi sie czyms nadziemskim. Zdusilem szloch, który chwycil mnie za gardlo. Odwrócilem sie tylem i zapukalem do drzwi. Po nieskonczenie dlugim czekaniu zapukalem ponownie. Wreszcie uslyszalem jakis ruch i drzwi sie otwarly, skrzypiac niemilosiernie. Jopin, latarnik, spojrzal na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywala od niego whisky. Byl niewysoki i tak zgarbiony, ze przypominal mi Dworkina. Jego broda byla równie dluga jak moja, wiec naturalnie wydawala mi sie jeszcze dluzsza i miala kolor popiolu, nie liczac paru zóltawych plamek w okolicy pomarszczonych ust. Cere mial porowata jak skórka pomaranczy, zbrazowiala na sloncu i wietrze i wysuszona na pergamin. Zamrugal pare razy oczami i w koncu udalo mu sie skoncentrowac wzrok na mojej twarzy. Jak wiele osób, które nie doslysza, mówil dosc glosno. - Kim jestescie? Czego chcecie? - spytal. Doszedlem do wniosku, ze skoro trudno mnie poznac w obecnym oplakanym stanie, to moge równie dobrze zachowac anonimowosc. - Jestem podróznikiem z poludnia - powiedzialem. - Mój statek sie rozbil, a ja dryfowalem przez wiele dni uczepiony kawalka drewna, az wreszcie morze wyrzucilo mnie tu na brzeg. Spalem na plazy przez cale rano i dopiero teraz zebralem dosc sil, zeby dowlec sie do waszej latami. Podszedl do mnie i chwycil mnie pod reke. Druga reka objal mnie wpól. - Chodzcie, chodzcie do srodka - powiedzial. - Oprzyjcie sie na mnie. Tedy. Zaprowadzil mnie do swojej izby, która byla nieprawdopodobnie zagracona i zarzucona starymi ksiazkami, wykresami, mapami i przyrzadami okretowymi. Nie szedl zbyt pewnie, totez nie opieralem sie na nim za mocno, tylko tyle, zeby uwiarygodnic wersje o moim wycienczeniu, które staralem sie zobrazowac podtrzymujac sie framugi drzwi. Podprowadzil mnie do kanapy mówiac, zebym sie polozyl, i poszedl zamknac drzwi wejsciowe oraz przyniesc mi cos do jedzenia. Zdjalem buty, ale mialem tak brudne nogi, ze wlozylem je z powrotem. Gdybym dryfowal po morzu, nie bylbym brudny. Nie chcialem zdradzac swojej historii, przykrylem sie wiec kocem i wyciagnalem wygodnie nareszcie odpoczywajac. Jopin wrócil z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, duza porcja miesa i bochenkiem chleba na drewnianej kwadratowej tacy. Jednym ruchem opróznil wierzch malego stolika, który kopnieciem przysunal do kanapy. Postawil na nim tace i zachecil mnie do jedzenia. Nie trzeba mi bylo tego dwa razy powtarzac. Rzucilem sie zarlocznie na tace, zmiatajac wszystko do ostatniej okruszynki. Opróznilem tez oba dzbanki. I poczulem, ze ogarnia mnie nieludzkie zmeczenie. Jopin widzac to, pokiwal tylko glowa i kazal mi isc spac. Zasnalem w tej samej sekundzie. Kiedy sie obudzilem, byla juz noc. Od niepamietnych czasów nie czulem sie tak dobrze. Wstalem i wyszedlem z budynku. Na dworze bylo chlodno, ale niebo bylo krystalicznie czyste i lsnil na nim milion gwiazd. Za moimi plecami latarnia zapalala sie i gada, zapalala sie i gasla. Woda byla zimna, ale musialem sie umyc. Wykapalem sie i wypralem ubranie. Zajelo mi to chyba godzine. Potem wrócilem do wiezy, rozwiesilem pranie na oparciu krzesla, wsunalem sie pod koc i zasnalem. Rano, gdy otworzylem oczy, Jopin byl juz na nogach. Przygotowal mi solidne sniadanie, które potraktowalem podobnie jak kolacje zeszlego wieczoru. Pózniej pozyczylem od niego brzytwe, lusterko i nozyczki; ogolilem sie i przystrzyglem wlosy. Ponownie wykapalem sie w morzu i kiedy wlozylem pachnace sola, sztywne i czyste ubranie, poczulem sie jak nowo narodzony. Jopia spojrzal na mnie uwaznie, gdy wrócilem znad brzegu morza, i powiedzial: - Cos mi sie widzi, jakbym was skads znal. - Wzruszylem ramionami. - No to opowiedzcie mi teraz o katastrofie waszego statku. Wiec mu opowiedzialem. Od poczatku do konca. Nie szczedzilem opisu zadnych nieszczesc. Lacznie ze zlamaniem sie grotmasztu. Poklepal mnie po plecach i nalal mi szklaneczke. Przypalil mi cygaro, którym mnie poczestowal. - Odpocznijcie tu sobie - zaprosil mnie. - Odstawie was na lad, kiedy tylko zechcecie, albo dam znac któremus z przeplywajacych statków. Skorzystalem z jego goscinnosci. Ratowala mi zycie. Jadlem i pilem zapasy z jego spizarni i przyjalem w prezencie czysta koszule, która byla dla mnie za duza. Nalezala do jego przyjaciela, który sie utopil. Zostalem z nim przez trzy miesiace, nabierajac sil. Pomagalem mu jak moglem: dogladalem latarni w te noce, kiedy mial ochote sie upic; sprzatalem wszystkie pomieszczenia, a dwa pokoje nawet odmalowalem i wymienilem piec popekanych szyb; podczas sztormów obserwowalem z nim morze. Jak sie dowiedzialem, polityka go nie interesowala. Nic go nie obchodzilo, kto rzadzi w Amberze. Jego zdaniem, cala nasza cholerna rodzina byla diabla warta. Dopóki mógl w spokoju obslugiwac latarnie morska, jesc i pic do woli oraz kreslic swoje mapy, mial gleboko w nosie, co sie dzieje na brzegu. Zapalalem do niego prawdziwa sympatia, a poniewaz znalem sie nieco na mapach i wykresach, spedzilismy na ich poprawianiu wiele przyjemnych wieczorów. Dawno temu plywalem po morzach pólnocnych i sporzadzilem mu nowy wykres oparty na moich wspomnieniach z tej wyprawy. Sprawilo mu to nieklamana radosc, podobnie jak i opis tamtych stron. - Corey (tak sie kazalem nazywac), chcialbym tam kiedys z toba poplynac - powiedzial. - Nie wiedzialem, ze dowodziles wlasnym statkiem. - Kto wie? - odparlem. - Przeciez sam byles kiedys kapitanem, prawda? - Skad wiesz? Prawde mówiac, pamietalem to z przeszlosci, ale zatoczylem reka kolo w odpowiedzi. - Po tych wszystkich przedmiotach, które zebrales, i po twoim zamilowaniu do wykresów. Poza tym nosisz sie jak ktos przywykly do dowodzenia. Usmiechnal sie. - Tak, to prawda. Dowodzilem przez przeszlo sto lat. Ale to bylo dawno temu... Napijmy sie. Pociagnalem lyk i odstawilem szklanke. Podczas tych miesiecy, które z nim spedzilem, musialem przytyc ponad dwadziescia kilo. Lada moment mógl mnie rozpoznac. Zastanawialem sie, czy wydalby mnie Erykowi. Ostatecznie nie bylismy znów az tak blisko zaprzyjaznieni - mialem jednak wrazenie, ze by mnie nie wydal. Ale wolalem tego nie sprawdzac. Pilnujac latarni zastanawialem sie, jak dlugo powinienem tu jeszcze zostac? Dolewajac krople smaru do mechanizmu obrotowego doszedlem do wniosku, ze niezbyt dlugo. Zdecydowanie niedlugo. Czas znów ruszac w droge i udac sie pomiedzy Cienie. I raptem pewnego dnia poczulem nacisk, poczatkowo delikatny i jakby sondujacy. Nie mialem pojecia, kto to moze byc. Natychmiast stanalem bez ruchu; zamknalem oczy i opróznilem umysl. Trwalo to jakies piec minut, zanim czyjas myszkujaca obecnosc sie wycofala. Zaczalem chodzic tam i z powrotem pograzony w myslach i po chwili usmiechnalem sie sam do siebie z powodu krótkiego dystansu, na jakim krazylem. Podswiadomie dostosowalem swoje kroki do wymiarów mojej celi w Amberze. Ktos próbowal sie ze mna skontaktowac poprzez Atut. Czyzby Eryk? Dowiedzial sie o mojej ucieczce i chcial mnie w ten sposób zlokalizowac? Chyba nie. Czulem, ze obawia sie naszego ponownego psychicznego zderzenia. A wiec Julian? Gerard? A moze Caine? Ktokolwiek to byl, calkowicie zamknalem mu dostep. I bylem zdecydowany odmówic kontaktu z kazdym czlonkiem mojej rodziny. Nawet gdybym mial stracic przez to wazne nowiny lub oferte pomocy, nie moglem pozwolic sobie na ryzyko. Próba kontaktu i wysilek przy jej zablokowaniu napelnily mnie chlodem. Zadrzalem. Myslalem o tym przez reszte dnia i postanowilem, ze pora odejsc. Nic dobrego dla mnie nie wyniknie z pozostawania tak blisko Amberu w sytuacji, gdy jestem calkiem bezbronny. Bylem juz dosc silny, aby udac sie miedzy Cienie i poszukac dogodnego dla siebie miejsca, jesli mam kiedykolwiek zdobyc Amber, Opieka starego Jopina pozbawila mnie czujnosci i pograzyla w niemal blogim spokoju. Przykro mi bedzie go opuszczac, bo w ciagu tych miesiecy, które spedzilismy razem, szczerze polubilem staruszka. Tego wieczoru, kiedy skonczylismy grac w szachy, powiedzialem mu, ze wyjezdzam. Nalal nam po szklaneczce whisky i podnoszac swoja powiedzial: - Powodzenia, Corwinie. Mam nadzieje, ze sie jeszcze kiedys zobaczymy. Nie zaprotestowalem, kiedy nazwal mnie moim prawdziwym imieniem, a on sie usmiechnal widzac, ze nie umknelo to mojej uwagi. - Byles dla mnie bardzo dobry, Jopinie - powiedzialem. - Jesli moje plany sie powioda, nie zapomne o tobie. Potrzasnal glowa. - Nic od ciebie nie chce. Czuje sie szczesliwy tu, gdzie jestem, robiac to, co robie. Lubie te cholerna latarnie. Jest dla mnie wszystkim. Jesli to sie powiedzie w tym, co planujesz... nie, nie mów mi o tym, nie chce nic wiedziec to wpadnij do mnie któregos dnia na partyjke szachów. - Na pewno - obiecalem. - Mozesz jutro rano wziac "Motyla", jesli chcesz. - Dzieki. "Motyl" to byla jego zaglówka. - Zanim odplyniesz, radze ci wziac moja lunete, wejsc na latarnie i obejrzec sobie Doline Garnath - dodal. - A cóz tam moze byc ciekawego? Wzruszyl ramionami. - To juz sam zobaczysz. - Dobrze. Przed pójsciem spac wypilismy jeszcze pare szklaneczek i spedzilismy mily wieczór. Wiedzialem, ze bedzie mi brak starego Jopina. Byl, obok Reina, jedyna przyjazna dusza, jaka spotkalem od chwili powrotu. Zastanawialem sie, co tez moglo zajsc w dolinie, która gdy ja ostatni raz widzialem, byla rzeka plomieni. Co takiego niezwyklego dzialo sie tam po czterech latach? Zasnalem dreczony snami o wilkolakach i sabatach czarownic, dopiero gdy ksiezyc w pelni zawisl juz wysoko nad swiatem. Wstalem o brzasku. Jopin jeszcze spal, co mi odpowiadalo, bo nie lubie pozegnan, a mialem dziwne przeczucie, ze go wiecej nie zobacze. Z luneta u boku wdrapalem sie do najwyzszego pomieszczenia na wiezy, w którym znajdowala sie latarnia. Podszedlem do okna wychodzacego na brzeg i skierowalem lunete na doline. Nad lasem wisiala mgla - zimna, szara, wilgotna, opasujaca wierzcholki karlowatych, powykrecanych drzew. Ich czarne konary splataly sie ze soba, jak palce sczepionych dlonmi zapasników. Miedzy nimi migaly jakies ciemne ksztalty, ale po ich locie widzialem, ze to nie ptaki. Raczej nietoperze. Jakies zlo zagniezdzilo sie w tym wielkim lesie... I po chwili zrozumialem: to ja sam bylem tego sprawca. Sprowadzilem to moja klatwa. Przeksztalcilem spokojna Doline Gamath w to, czym teraz byla: w symbol mojej nienawisci do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i pozwolili mu zagarnac wladze, pozwolili mu mnie oslepic. Nie podobal mi sie ten las i patrzac na niego ujrzalem jasno, jak skrystalizowala sie moja nienawisc, której sam nadalem ten ksztalt. Otworzylem nowe wejscie do prawdziwego swiata. Gamath byla teraz sciezka przez Cienie. Ciemna i grozna sciezka. Tylko Zlo mialo tedy dostep. To bylo zródlo "nieczystych sil", o których wspominal Rein, a które przyczynialy tyle zmartwien Erykowi. Poniekad to dobrze, ze go niepokoily. Ale przesuwajac lunete nie moglem oprzec sie wrazeniu, ze zrobilem cos bardzo zlego. W owym czasie nie wiedzialem, ze jeszcze kiedys ujrze swiatlo dzienne. Teraz, kiedy tak sie stalo, zrozumialem, ze otworzylem droge dla czegos, co bedzie bardzo trudno opanowac. Caly czas poruszaly sie tam jakies dziwne ksztalty. Zrobilem cos, czego nikt nie zrobil podczas calego panowania Oberona: otworzylem nowa droge do Amberu. I mozna sie po tym spodziewac tylko wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzien, kiedy wladca Amberu - ktokolwiek nim wtedy bedzie - stanie wobec problemu zanikniecia tej strasznej drogi. Wiedzialem to, patrzac na wytwór mojego bólu, gniewu i nienawisci. Jesli kiedys zdobede Amber, bede musial walczyc z wlasnym dzielem, co jest zawsze piekielnie trudna sprawa. Odjalem lunete, od oczu i westchnalem. Co bedzie, to bedzie, pomyslalem. A tymczasem Eryk ma zapewnionych kilka bezsennych nocy. Przelknalem szybko pare kesów, przygotowalem lódke, podnioslem zagle i wyplynalem. Jopin o tej porze zwykle juz nie spal, ale moze i on nie lubil pozegnan. Skierowalem sie na pelne morze, wiedzac, dokad chce sie udac, ale nie wiedzac jak. Bede plynac przez Cien i obce wody, ale to lepsze niz droga ladowa z czajacym sie wytworem mojej nienawisci. Wybralem za cel lad, który skrzyl sie prawie tak jak Amber i byl niemal równie niesmiertelny, lad, który juz nie istnial. Zniknal w Chaosie wieki temu, ale musial gdzies przetrwac jego Cien. Nalezalo go tylko znalezc, poznac i z powrotem uczynic swoim, jak to bylo dawno temu. Pózniej, wsparty wlasna armia, dokaze w Amberze jeszcze jednego, nie znanego dotad wyczynu. Nie mialem gotowego planu, ale przysiaglem sobie, ze w dniu mojego powrotu ogien z dzial wstrzasnie niesmiertelnym miastem. Kiedy wplywalem do Cienia, podfrunal do mnie bialy ptak moich pragnien i siadl mi na prawym ramieniu. Przytwierdzilem mu do nózki podpisana przez siebie wiadomosc; "Przybywam" i puscilem go w niebo. Nie spoczne, dopóki nie wywre zemsty i nie zdobede tronu, i biada temu, kto stanie mi na drodze. Slonce wschodzilo po mojej lewej rece, wiatr dal w zagle i pchal mnie na szerokie wody. Rzucilem przeklenstwo na glowe Eryka i rozesmialem sie. Bylem wolny i choc musialem uciekac, to jednak dopialem swego. Obecnie stoi przede mna nowa szansa, o której marzylem. Teraz podfrunal czarny ptak moich pragnien i siadl mi na lewym ramieniu. Napisalem druga kartke, przywiazalem mu do nogi i wyslalem go na zachód. Kartka glosila: "Eryku, wróce!" i byla podpisana: "Corwin, wladca Amberu". Demon wiatru pchal mnie na wschód od slonca.