Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14778 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Helen Fielding
Po tęga
sławy
Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek
s
tiłerałura
Hf szpilkach
Tytuł oryginału: CAUSE CELEB
Copyright © by Helen Fielding 2004
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.j., Poznań 2005
Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek
Przygotowanie do druku: Brandy
Redakcja techniczna i łamanie tekstu: Piotr Sztandar-Sztanderski
Korekta: Maciej Tutak
Opracowanie graficzne i projekt okładki: Wioletta Wiśniewska
G+J Gruner+Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa
02-677 Warszawa
ul. Wynalazek 4
oraz
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j.
61-774 Poznań
ul. Wielka 10
Dystrybucja:
tel. (22) 607 02 49 (50)
[email protected]
Informacje o serii „Literatura w szpilkach"
tel. (22) 640 07 19 (20)
strona internetowa: www.szpilki.bizz.pl
ISBN 83-89221-24-1
ISBN 83-7298-823-4
Project Management: BroadMind/Mindshare Polska
Printed in Poland
Warszawa 2005
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach prze-
twarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wy-
stąpieniach publicznych — również częściowe — tylko za wyłącznym zezwoleniem
właściciela praw autorskich.
Mojemu ojcu, Michaelowi Fieldingowi
Podziękowania
Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby:
Gillon Aitken, dr John Collee, Richard Coles, Adrienne Connors,
Will Day z Comic Relief, Nellie Fielding i rodzina, Paula, Pierś
i Sam Fletcherowie, dr Ósma Galal, Georgia Garrett, Kathrin
Grunig z Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, Roger
Hutchings, Mick Imlah, Tina Jenkins, Paul Lariviere z UNHCR,
John Lloyd, John Magrath z OXFAM, Judith Marshall z Wy-
działu Entomologii Muzeum Historii Naturalnej, Harry Ritchie,
dr John Seaman z Fundacji Pomocy Dzieciom, Jane Tewson
z Comic Relief, Sarah Wallace, Jane Wellesley za pomoc, radę,
doświadczenie i wielką dobroć. Składam również wyrazy wdzię-
czności Comic Relief, Lekarzom bez Granic, OXFAM, Czerwo-
nemu Krzyżowi, Fundacji Pomocy Dzieciom i Sudańskiej Komi-
sji do spraw Uchodźców. ^
Z wyrazami podziwu dla A Year in the Death of Africa Petera
Gilla (Paladin), Grasshoppers and Locusts: The Plague of the Sahel
Johna Rowleya (Panos), Poverty and the Planet Bena Jacksona
(Penguin) i Cultivating Hunger Nigela Twose'a (OXFAM).
Szczególne podziękowania składam Richardowi Curtisowi.
>
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niezmiennie się dziwiłam, że ktoś taki jak Henry istnieje rze-
czywiście. Nie mieściło mi się w głowie, że można znaleźć się
w środowisku tak krańcowo sobie obcym i w najmniejszym na-
wet stopniu nie ulec wpływowi otoczenia. Zupełnie jakby Hen-
ry'ego chroniła jakaś niezwykle silna powłoka, podobna do tych,
którymi pokrywane są oceaniczne jachty.
Henry rozsmarowywał właśnie na nambulańskim przaśnym
chlebie „Przysmak dżentelmena".
— Wstaję dzisiaj rano i własnym oczom nie wierzę — obok
mojej chaty ośmioosobowa rodzina chce przesunąć swój namiot
bliżej rzeki. Mówię facetowi: „Myślałem, że to cholerny obóz
dla uchodźców, a nie jakiś luksusowy kemping, ale nie krępuj
się, stary, i rób, jak uważasz. Co tam głód — nie ma to jak
piękny widok".
Henry wyglądał jak Jezus i miał dwadzieścia trzy lata.
W Safili śniadania jadało się wcześnie, tuż po brzasku. Była
to spokojna pora, ostatnia godzina przed nastaniem nieznośnego
gorąca, której ciszę zakłócał tylko kogut i Henry, milknący do-
piero, gdy usypiał. Tego ranka Henry wyjątkowo działał mi na
nerwy, podejrzewałam bowiem, że wdał się w romans z jedną
z naszych bardziej kochliwych pielęgniarek, Sian. W tej chwili
siedziała przy nim i wpatrywała się w niego maślanym wzro-
kiem. Sian była przemiłą dziewczyną, która przyłączyła się do
nas dwa miesiące temu, po tym, jak wróciwszy z nocnej zmiany
w Derby zastała swojego męża — pobrali się półtora roku wcześ-
niej — w łóżku z cypryjskim taksówkarzem. Już po przyjeździe
do Afryki leczyła się, korzystając z korespondencyjnego kursu
terapeutycznego.
Betty jak zwykle mówiła o jedzeniu.
7
— Wiecie, co bym teraz zjadła? Tarte z dżemem i kremem.
Serio, dałabym się za to posiekać. Zresztą z tarty mogłabym od
biedy zrezygnować, wystarczyłby sam krem. Albo pudding.
Oooch, pychotka, z rodzynkami i odrobiną gałki muszkatołowej.
Zastanawiam się, czy Kamal umiałby przyrządzić pudding, gdy-
byśmy z tej puszki na herbatniki zrobili piekarnik?
Było pół do szóstej rano. Wstałam od stołu, wyszłam na ze-
wnątrz i głęboko westchnęłam. Śmieszne, jak skupialiśmy się
na małych niedogodnościach życia codziennego, nie dopuszcza-
jąc do świadomości prawdziwych potworności. Nabrałam do kub-
ka wody ze zbiornika i podeszłam na skraj wzgórza, żeby umyć
zęby.
Za mną znajdował się ogrodzony teren z naszymi glinianymi
chatami, prysznicami, latrynami i świetlicą, w której jedliśmy
posiłki. Przede mną rozciągał się teren obozu Safila, piaszczysta
niecka wyglądająca jak wielka blizna na pustyni albo odcisk gi-
gantycznej stopy na nieskończenie wielkiej plaży. O tej porze
wszystko zalewał łagodny blask bladego jeszcze słońca, ledwie
wyłaniającego się zza horyzontu. Wśród niewielkich pagórków
i ścieżek prowadzących do zbiegu dwóch błękitnych rzek wid-
niały skupiska chat, w których gnieździli się uchodźcy. Pięć lat
temu, w połowie lat osiemdziesiątych, obóz liczył sześćdziesiąt
tysięcy ludzi, z których codziennie stu umierało. Teraz nie było
ich więcej niż dwadzieścia tysięcy. Reszta przekroczyła^.granicę
i wróciła do Kefti, w góry i sam środek wojny.
Gorący powiew wiatru wprawił trawy w szeleszczący ruch.
Tego ranka nie tylko Henry mnie martwił. W obozie pojawiły
się plotki o pladze szarańczy zagrażającej zbiorom w Kefti.
Wśród mieszkańców tego regionu ciągle krążyły jakieś mrożące
krew w żyłach opowieści, lecz trudno było ocenić, którym należy
dać wiarę. Doszły nas słuchy o zmierzającej ku nam kolejnej
fali uchodźców, których liczba szła być może w tysiące.
Obóz budził się do życia. Beczały wyprowadzane na pastwisko
kozy, słychać było śmiech i krzyki bawiących się dzieci, świad-
czące o zadowoleniu odgłosy porannej krzątaniny. Kiedyś docho-
dziły stamtąd rozpaczliwe krzyki głodujących i umierających lu-
dzi. Ich wspomnienie było tak bolesne, że aż przygryzłam kciuk.
Nie chciałam o tym znowu myśleć. Od strony świetlicy dobiegły
mnie czyjeś kroki. Nie śpiesząc się, Henry szedł do swojej chaty.
8
Miał na sobie swój ulubiony podkoszulek, na którym widniał
rfapis wyglądający jak kwestionariusz wielokrotnego wyboru dla
pracowników misji charytatywnej:
(a) Misjonarz?
(b) Najemnik?
(c) Nieudacznik?
(d) Złamane serce?
Henry zaznaczył odpowiedź (b), co było oczywistym żartem,
ponieważ do jego rodziny należała połowa Leicestershire. A ja?
Ja byłam hybrydą (c) + (d), na dodatek głupią jak but.
W Londynie latem 1985 roku fatalnie się zakochałam, co dla
kobiety jest prawdziwą tragedią. Na galowym przedstawieniu
Glorii Vivaldiego w Royal Albert Hall, które swoją obecnością
zaszczycił książę Kentu, Michał, spotkałam Oliyera, przedmiot
moich nieokiełznanych marzeń. W owym czasie byłam tak zwa-
ną pufetką, to znaczy publicystką w firmie wydawniczej Gins-
berg & Fink. Paradowałam w minispódniczkach i na spotkaniach
układałam we wdzięcznych pozach obleczone w czarne rajstopy
nogi, po czym afiszowałam się z ludźmi, których poziom mojego
intelektu nic a nic nie obchodził. Zabawne, że mając dwadzieścia
pięć lat, martwimy się, że nikt nie traktuje nas poważnie, i za
rzecz oczywistą przyjmujemy, że postrzega się nas jako przed-
mioty seksualnego zainteresowania. Z biegiem czasu zaczynamy
za rzecz oczywistą przyjmować, że traktuje się nas poważnie,
natomiast martwimy się, że nikt nas już nie pożąda.
Prezes naszej firmy, sir William Ginsberg, lubił organizować
spotkania ludzi utalentowanych i artystów z różnych kręgów,
do końca trzymając w tajemnicy listę zaproszonych gości. Dla
niezorientowanych — jak ja — te wydarzenia towarzyskie były
prawdziwą udręką. Strach było kogokolwiek zapytać, czym się
zajmuje, zawsze bowiem istniało niebezpieczeństwo, że może
okazać się autorem Miłości w czasach zarazy albo członkiem ze-
społu Beach Boys.
Byłam na trzech organizowanych w domu sir Williama przy-
jęciach. Wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie wiedział,
kim jestem. Zatrudniał kilka młodych dziewcząt i zawsze za-
9
praszał jedną lub dwie dla ożywienia atmosfery. Za każdym ra-
zem byłam śmiertelnie przerażona i starałam się możliwie jak
najmniej odzywać. Ale lubiłam te spotkania z interesującymi,
twórczymi ludźmi. Na wydarzenie towarzyskie tej rangi, jakim
było przedstawienie Vivaldiego, otrzymałam zaproszenie po raz
pierwszy, tym bardziej więc byłam podniecona.
Przed koncertem miało się odbyć skromne przyjęcie: drinki
dla jakichś stu osób w jednej z sal gościnnych Albert Hall.
Sir William na koszt firmy wynajął z tej okazji piętnaście lóż.
Ukoronowaniem wieczoru miała być kolacja dla kilkunastu wy-
brańców; reszta z nas mogła spokojnie zniknąć.
W Royal Albert Hall zjawiłam się celowo późno, krytycznym
okiem oceniłam swoje odbicie w lustrze w toalecie dla pań, po
czym pokonałam długi, wyłożony czerwonym dywanem korytarz
wiodący do Elgar Room. Pracownik w uniformie sprawdził moje
nazwisko na liście i zamaszyście otworzył ciemne drewniane
drzwi, zza których buchnęło jaskrawe światło. Sala skrzyła się
od złoceń i kunsztownych ozdób, a wyelegantowani goście kłę-
bili się na wznoszących się ze środka zdobionych schodach bądź
wychylali się przez złocone balustrady na wyższym poziomie.
Ponad nimi, w unoszących się spiralnie smużkach dymu, mi-
gotały dyskretnie kryształowe żyrandole.
Dech mi w piersiach zaparło. Miałam wrażenie, jakby w tym
jednym miejscu zgromadziły się wszystkie kukiełki ze^pitting
Images*: Frank Bruno, Jeffrey Archer, Anneka Rice, Neil Kinnock,
Terry Wogan, Melvyn Bragg, Kate Adie, Koo Stark, Bob Geldof,
Nigel Kennedy, Richard Branson. Gorączkowo szukałam w tłu-
mie kogoś z mojego biura, niestety bezskutecznie. Czułam się
przedziwnie w sali pełnej ludzi sławnych — ja znałam wszyst-
kich, lecz mnie nie znał nikt. Ruszyłam w stronę stołu z na-
pojami i przeciskając się przez tłum, łowiłam po drodze strzępy
konwersacji.
— Muszę całkiem szczerze stwierdzić, że się nie udało...
— Rozumiesz więc, na czym polega problem z Melvynem...
* Spitting Images — brytyjski satyryczny program telewizyjny, nada-
wany w latach 80. i na początku lat 90., w którym gumowe kukiełki,
będące podobiznami znanych osobistości, występowały w skeczach na
temat bieżących wydarzeń. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).
10
— Jerome, masz komórkę?
— Widzisz, zawsze twierdziłam, że za mało się stara...
— Naprawdę mam problem z Toscą...
— ...problem Melvyna... nie robi wystarczająco...
— Jerome...
Poczułam czyjś dotyk na swoim łokciu.
— Mmmm. Najwspanialsza dziewczyna na świecie. Wielkie
nieba, wyglądasz absolutnie bosko. Tym razem moje serce tego
nie wytrzyma, przysięgam. Jestem o tym absolutnie przekonany.
Daj buziaka, kotku, błagam.
Dopadł mnie Dinsdale Warburton, jeden z najważniejszych
pisarzy, którymi się zajmowałam, dinozaur gigant angielskiej
sceny. Ostatnio spisał dla nas swoje wspomnienia. Zawsze wy-
glądał, jakby się czymś martwił, był prawdziwym cudakiem, ale
za to niezwykle uprzejmym.
— Ojej, kochanie moje. — Brwi Dinsdale'a zbiegły się nieomal
w jedną linię, dając wyraz jego przerażeniu. — Przecież ty nie masz
nic do picia. Natychmiast musimy coś z tym zrobić. Natychmiast!
W tym momencie dostrzegł coś ponad moim ramieniem.
— Och, ależ to najwspanialszy chłopak pod słońcem. Drogi
chłopcze, drogi chłopcze, wyglądasz absolutnie bosko. Niezwyk-
le podobało mi się to, co niedawno zrobiłeś. Wyglądałeś tak
niesamowicie inteligentnie i prześlicznie.
OHver Marchant był redaktorem i prezenterem popularnego
i bardzo na czasie programu o sztuce nadawanego przez Channel
Four, zatytułowanego Soft Focus. Cieszył się sławą niczym ko-
bieta myśląca, nie miałam jednak pojęcia, że w rzeczywistości
okaże się aż tak oszałamiający. Dinsdale mówił teraz do mnie:
— Kochanie, miałaś już przyjemność poznać tego wspaniałego
człowieka? Znasz 01ivera Marchanta?
Wpadłam w panikę. Jak można odpowiedzieć na takie pytanie,
zwłaszcza jeżeli dotyczy osoby powszechnie znanej? Tak, widzia-
łam pana w telewizji. Nie... co oznaczałoby, że nigdy o nim
nie słyszałam.
— Tak, to znaczy... nie. Proszę mi wybaczyć... to takie żałosne.
OHver ujął moją rękę.
— Z kim mam przyjemność?
— Och, kochany chłopcze, najwspanialsza dziewczyna pod
słońcem, prawdziwa bogini.
11
— Oczywiście, Dinsdale, ale jak się nazywa? — spytał Oli-
ver.
Dinsdale wyraźnie się zmieszał. To nie do wiary, że zapo-
mniał, jak się nazywam. Przecież współpracowaliśmy od ponad
dwóch miesięcy.
— Jestem Rosie Richardson — powiedziałam przepraszająco.
— Miło mi cię poznać... Rosie Richardson — uśmiechnął się
OHver.
Był wysoki, smukły i ciemny. Miał na sobie granatowy gar-
nitur i zwykły krawat zamiast muszki, luźno zawiązany pod szy-
ją. Bardzo dokładnie zauważyłam, jak ciemne włosy opadają mu
na kołnierz, i dostrzegłam cień zarostu na twarzy.
— Rosie, kochanie moje. Zaraz przyniosę ci drinka. Już idę.
Na pewno umierasz z pragnienia — oświadczył Dinsdale i za-
kłopotany oddalił się pośpiesznie.
Odwróciłam się do Oliyera, ale on rozmawiał już z jakimś
siwowłosym prezenterem wiadomości, któremu towarzyszyła na-
stoletnia córka.
— Jak leci, stary? — spytał prezenter, klepiąc OHvera po ra-
mieniu.
— Och, to samo gówno, co zawsze. Sarah, co u ciebie?
01iver uśmiechał się czarująco do dziewczyny, która zdawała
się jeszcze bardziej podekscytowana ode mnie. 01iver rzucił mi
przez ramię spojrzenie, jakby mówił: „Poczekaj". *&
— Pa, pa, Sarah — rzekł słodko, gdy dziewczyna wraz z ojcem
zbierała się do odejścia. — Powodzenia na egzaminach. — Po-
machał jej ręką. — Wredna suka — dodał już do mnie, spo-
glądając na oddalającą się nastolatkę. — Dałaby się za to zabić.
Roześmiałam się.
— Jak tam? — spytał. — Dobrze się bawisz?
— Cóż, dość dziwnie się czuję. Nigdy nie przebywałam w jed-
nym pomieszczeniu z taką masą sławnych ludzi. Wygląda, jakby
wszyscy się znali. Zupełnie jak w jakimś klubie. Rzeczywiście
znają się tak dobrze?
— Masz rację. Zawsze myślałem, że to coś w rodzaju nowej
arystokracji, ale nie mylisz się. Działają na bardziej otwartych
zasadach. To Klub Sławnych i jedyny warunek, by zostać jego
członkiem, to być rozpoznawanym przez maluczkich — powie-
dział, obrzucając tłum lekceważącym spojrzeniem.
12
— Nie, nie, to ty masz rację. Rzeczywiście są arystokracją
-T- zaprotestowałam gorąco. — No wiesz, wiejskie posiadłości,
polowania. Nawet ich sława jest już dziedziczna: Julian Lennon,
Keifer Sutherland.
— A to zbiegowisko tutaj jest jak globalny teren polowań na
kuropatwy, do którego zaliczyć można każdą poczekalnię pierw-
szej klasy na lotnisku czy którąkolwiek ceremonię wręczania na-
gród — stwierdził OHver. — Ale rzeczywiście, to jest swoisty
klub, rządzący się własnymi prawami. Trzeba znać etykietę. Oso-
ba mniej sławna musi zaczekać, aż ta bardziej sławna sama do
niej podejdzie.
W tym momencie przerwała mu lady Hilary Ginsberg, żona
sir Williama, w pewnym sensie obalając teorię, którą przed
chwilą mi wyłożył.
— Ołiver, tak bardzo się cieszę, że cię widzę. Jak tam Lorca?
01iver zgłupiał. Najwyraźniej jej nie poznał.
— Jestem Hilary Ginsberg i bardzo się cieszę, że przyszedłeś
— dodała pośpiesznie. Ustawiła się do mnie nieco bokiem, wy-
kluczając mnie tym samym z rozmowy. — Poznałeś już Martina?
Lady Hilary miała okropny zwyczaj rzucania niby mimocho-
dem różnych imion i nazwisk. Nieraz zdarzało mi się ślęczeć
wraz z nią nad listą zaproszonych na obiad znakomitości, wy-
glądającą jak wskaźnik sławy Dow Jonesa, na której nazwiska
artystów, aktorów, pisarzy i dziennikarzy przesuwały się w górę
bądź w dół, w zależności od mody, woli boskiej albo po prostu
ich własnej chciwości na wystawianie się na widok publiczny.
Lady Hilary uznała ów wskaźnik za podstawowe kryterium ży-
ciowe. Kiedyś słyszałam, jak z zapałem perorowała — bez śladu
ironii — dlaczego pewnego nazwiska nie należy wymieniać. Na-
wet jej najbliższe przyjaciółki zapraszane były na wydawane
przez sir Williama przyjęcia tylko wówczas, gdy ich notowania
stały wysoko. W przeciwnym razie musiały się zadowolić pry-
watnym lunchem w towarzystwie lady Hilary.
Ohver zapoznawał ze swoją teorią Klubu Sławnych przedsta-
wionego mu właśnie przez lady Hilary powieściopisarza. Nagle
podekscytowana zauważyłam, że przyłączyli się do nich Noel
Edmonds i Damien Glit, piszący o modzie dziennikarz, z którym
kiedyś miałam do czynienia, w szerokich kręgach znany jako
Damien Głupek.
13
— Wpuść dwóch z nich do pomieszczenia pełnego zwykłych
śmiertelników, a jak amen w pacierzu koniec końców rozmawiać
będą tylko ze sobą, nawet jeśli wcześniej się nie znali. Pod wa-
runkiem, rzecz jasna, że ten bardziej sławny pierwszy podszedł
do tego drugiego — kontynuował OHver. Teraz śmiali się już
wszyscy. — Martin, ty, jako wielka sława, musisz przyznać, że
to prawda. — Ohver umilkł, spojrzał na mnie i jakoś nie mógł
oderwać wzroku.
— O mój Boże, cóż za niezwykły pogląd. Czy jest szansa, że
odegrasz dla nas jakąś małą scenkę? — odezwał się Damien Glit.
Z odsieczą przyszedł OHverowi gong wzywający nas do za-
jmowania miejsc. Drgnęliśmy wszyscy, gdy niespodziewanie wy-
rósł nad nami sir William.
— Chodźcie, chodźcie, wielkie nieba, jesteśmy spóźnieni, nie
zdążymy na uwerturę! — wykrzyknął i ujmując OHvera oraz pi-
sarza pod łokcie, powiódł ich ze sobą niczym stara kwoka. Za-
pomniana lady Hilary wyglądała, jakby zniosła jajko i nieszczęś-
liwie je stłukła.
Ruszyłam za nimi, gdy pojawił się Dinsdale z moim drinkiem.
— Kochanie moje, bardzo, bardzo przepraszam. Czuję się po-
twornie, umieram. Cóż ze mnie za stary, zapominalski głupiec.
Był taki słodziutki.
W loży 01iver siedział obok mnie. Całe przedstawienie trwa-
łam w stanie trudnego do zniesienia podniecenia. Wydawało mi
się, że czuję jego oddech na szyi i plecach, odsłoniętych przez
głęboki dekolt mojej sukni. W pewnej chwili niby przypadkiem
musnął mi skórę, a ja byłam bliska orgazmu.
Gdy muzyka umilkła i skończyła się owacja, nie miałam od-
wagi na niego spojrzeć. Wstałam i patrzyłam na pustoszejący
Albert Hall, usiłując się uspokoić. Usłyszałam, że na schodach
za mną ktoś się poruszył. To był on. Nachylił się i pocałował
mnie w kark. Przynajmniej miałam nadzieję, że to on.
— Wybacz — powiedział Ołiver zduszonym głosem — ale
nie mogłem się powstrzymać.
Obejrzałam się, próbując unieść jedną brew.
— Mógłbym pożreć pizzę — wyszeptał namiętnie. — Czemu
nie zamienisz się w pizzę?
— Bo nie chcę, żeby ktoś mnie pożarł.
— Nie o to mi chodziło... w zasadzie.
14
I to był początek obsesji, pierwsze ogniwo łańcucha wydarzeń,
który zaprowadził mnie nieodwołalnie, choć nieco okrężną drogą
do glinianej chaty w Afryce. Są ludzie, którzy — zwłaszcza
w okresie szczególnie potężnej klęski głodu — traktują nieomal
z szacunkiem każdego, kto przyzna się do pracy w organizacji
humanitarnej. Lecz prawda jest taka, że moje zainteresowanie
Afryką miało swój początek w zadurzeniu się. Taka ze mnie
święta. Gdyby po przedstawieniu w Royal Albert Hall OHver
gdzieś mnie zaprosił, pewnie nawet nie miałabym pojęcia, że
istnieje jakaś Nambula. Ale przeszkodził nam sir William.
— 01iver, Ołiver, gdzie się podziewałeś? Chodź już, chodź,
pora na nas.
Jak zwykle, mnie mój pracodawca zignorował. Ołiver pożegnał
się ze mną w zasadzie elegancko, ale i tak nie dało się zaprze-
czyć, że pocałowawszy mnie wcześniej w szyję, poszedł na kola-
cję w towarzystwie kilku wybrańców, nie udając nawet, że in-
teresuje go mój numer telefonu.
Przez cały tydzień od przedstawienia tkwiłam w stanie nad-
miernego seksualnego podniecenia, całkowicie pewna, że 01iver
jakoś mnie odnajdzie i zadzwoni. Po cóż by mnie całował
w szyję, gdyby nie był mną zainteresowany? Zaczęły mnie
prześladować różne związane z nim fantazje. Najbardziej lubi-
łam tę, w której wzywał mnie i kilka innych osób do swego
biura. Pod koniec spotkania, gdy wszyscy się już rozchodzi-
li, poprosił, żebym została, zamknął drzwi i namiętnie zaczął
całować.
W innej z kolei zapraszał mnie na drinka. Pod koniec wie-
czoru, gdy żegnaliśmy się na ulicy, zbliżył się i namiętnie zaczął
całować. Następnie odprowadził mnie do samochodu, otworzył
drzwiczki od strony kierowcy i wepchnął do środka. Byłam za-
łamana i zrozpaczona, jak się okazało niepotrzebnie, ponieważ
sam obszedł samochód dookoła i WSIADŁ.
— Jedź — rozkazał, zapinając pas.
— Dokąd? — spytałam słabym głosem.
— Do ciebie — rzucił gardłowo.
— Ale... ale... — zaczęłam protestować.
— Posłuchaj — rzekł. — Jestem człowiekiem z pozycją. I nie
mam zwyczaju wystawać na ulicy z erekcją jak średniej wielkości
słup. A teraz ruszaj.
15
Jednak 01iver nie zadzwonił. Nie zadzwonił. Szukałam każdej
możliwej formy kontaktu. Na siłę zaczęłam umawiać się ze zna-
jomym, który pracował dla niego przed czterema laty. Trzy razy
w tygodniu oglądałam Soft Focus. Wydzwaniałam do redakcji Soft
Focus, prosząc o trzymiesięczną listę programów, mając nadzieję,
że choć jeden jakoś łączy się z którymś z naszych pisarzy.
W niedziele chodziłam na wystawy. Zaczęłam czytać nudne jak
flaki z olejem artykuły o artystach ze wschodniej Europy ma-
lujących techniką spryskiwania. Bez powodzenia. Zero. Nie za-
nosiło się na seksualne spełnienie.
16
ROZDZIAŁ DRUGI
Leżałam naga, przykryta jedynie prześcieradłem. Ciało miałam
idealne, gładkie, jedwabiste. 01iver ukląkł na łóżku, powoli zsu-
nął prześcieradło i spojrzał na mnie. Dotknął moich piersi, jakby
były rzadkimi, kruchymi okazami, łagodnie przesunął dłoń w dół
po moim brzuchu, aż wstrzymałam oddech.
— Jezu, Rosie — wyszeptał. — Tak bardzo pragnę się z tobą
pieprzyć.
Wtedy otworzyły się drzwi i do biura z impetem wpadła Her-
mione Hallet-McWilliam.
— Masz to memo? Sir William się o nie dopytuje.
Mimo pochodzenia o odpowiednich koneksjach, w zakresie
dobrych manier Hermione miała poważne braki.
— Już je prawie skończyłam, Hermione — odpowiedziałam
dziarsko, nachylając się nad komputerem.
— Więc co robiłaś tyle czasu? — spytała. — Kazałam ci się
tym zająć godzinę temu.
Podniosła słuchawkę i wykręciła jakiś numer.
— Candida? Cześć. To ja. Słuchaj, przyjedziesz na weekend do
Larkfield? Fantastycznie. Będzie Ophelia z Hero i Perpetuą. No,
chyba nieźle. Absolutnie. W zupełności się z tobą zgadzam. Nie,
nie, masz rację. Dobra, pozdrów ode mnie Lucretię. Na razie.
Jestem pewna, że lada dzień zadzwoni do kogoś o imieniu
Belzebub.
Nagle cała byłam promienną miękkością otuloną w błękitny
dezabil. Skąpani w porannym blasku słonecznym siedzieliśmy
przy moim kuchennym stole. Jedliśmy właśnie nasze pierwsze
wspólne śniadanie.
— Ludzie potrafią się tak bardzo od siebie różnić, nie sądzisz,
Oliyerze? — spytałam.
17
— Wybacz, kochanie?
— Na przykład ja lubię na śniadanie cieple jagodzianki, tobie
natomiast bardziej mogłyby odpowiadać muesli lub jajka sadzo-
ne z wędzonym łososiem, albo bagietki z różnymi serami. — Po-
wiedziawszy to, otworzyłam moją lśniącą jak kryształ lodówkę,
pełną przeróżnych kuszących smakołyków.
— Rosemary. — Nade mną stała Hermione i mierzyła mnie
wściekłym wzrokiem. — Nie. Zamierzam. Zapytać. Cię. Znowu.
Czy mogę prosić o memo dla sir Williama?
Pod surowym spojrzeniem Hermione pochyliłam się nad kla-
wiaturą i szybciutko zaczęłam wklepywać napisane ręcznie
memo, leżące przede mną na biurku. Kolejna podjęta przez
sir Williama próba rozsławienia siebie samego.
23 lipca 1985
Do: wszyscy pracownicy działu reklamy
Od: sir William Ginsberg
Dot.: poprawa wizerunku firmy
Wszyscy bardzo, bardzo usilnie poszukujemy nowych sposo-
bów, aby zwiększyć wiedzę opinii publicznej na temat aspektów
świadomości społecznej firmy i mnie samego jako jej prezesa.
W świetle ostatniego koncertu Live Aid jest bardzo, bardzo waż-
ne, aby Ginsberg & Fink byli postrzegani jako mający swój
wkład w tego typu działalność.
Nagle w moim umyśle zaświtał pewien pomysł. Sięgnęłam
po listę zaplanowanych na najbliższą przyszłość programów Soft
Focus, która leżała na stercie papierów na moim biurku. Prze-
leciałam ją wzrokiem. I znalazłam to, czego szukałam:
Program 25: Zainspirowany Band Aid i Live Aid Soft Focus bada
nowe zjawisko dobroczynności w powiązaniu z kulturą masową i przy-
gląda się, jak różne sfery świata artystycznego uczestniczą w akcji po-
mocy głodującej Etiopii.
Uznałam, że być może udałoby się wkręcić sir Williama do
programu, choć — co najzupełniej zrozumiałe — wymagałoby
to wielu konsultacji z producentem.
18
— Książki. — Sir William grzmotnął pięścią w swoje wielkie
niahoniowe biurko. — Doskonały pomysł. Zawieziemy im książ-
ki. Cały sklep zawalony książkami. Zawieziemy je samolotem.
Pasuje jak ulał. Idealnie nadaje się do programu o sztuce.
— Nie sądzi pan, że Etiopczykom bardziej przydałoby się coś
do jedzenia? — wtrąciłam.
— Nie, nie, nie. Książki. Wszyscy naokoło posyłają tylko je-
dzenie. Muszą mieć coś do czytania, żeby lepiej im się czekało
na żywność.
— W zasadzie, choć oczywiście żywność jest bez wątpienia
najbardziej palącą potrzebą, pomysł z książkami jest dla nas dość
interesujący — stwierdził Eamonn Salt, rzecznik prasowy orga-
nizacji charytatywnej SUSTAIN, i poskubał się po brodzie.
Sir William także poskubał się po brodzie.
— Naprawdę? — spytałam.
— W rzeczy samej. Staramy się odejść od dehumanizacji
tubylczej Afryki w doniesieniach prasowych o klęsce głodu —
ciągnął Eamonn monotonnym głosem. — Chcemy ukazać wy-
kształconego Afrykanina, Afrykanina spragnionego wiedzy, prze-
ciwieństwo tego, co nazywamy mitem głodującej małpy. Wasz
pomysł może przyczynić się do wzrostu społecznej empatii, choć
oczywiście wielu moich kolegów się z tym nie zgodzi. To od-
mienna szkoła myślenia. Naturalnie, musimy się liczyć z obu-
rzonymi głosami twierdzącymi, że to marnotrawstwo, dobro-
czynność luksusowa. Zapewne te argumenty nie są wam obce.
— Doskonale. Argumenty. Przepustka do Soft Focus — powie-
dział sir William.
— Czy jednak Etiopczycy będą potrafili czytać książki po an-
gielsku? — spytałam.
— Och, proszę nie zapominać, że głód zaatakował cały Sahel.
Najlepiej byłoby wysłać książki do obozów na granicy Abouti
i Nambuli. Przebywają w nich uchodźcy z Kefti, bardzo wykształ-
ceni. Keftianie mają doskonałe szkolnictwo oparte na wzorcach
brytyjskich.
— Gdzie jest Kefti? — spytałam.
— To zbuntowana prowincja Abouti, granicząca z Nambulą,
w północnej Afryce. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat Keftianie
toczą krwawą wojnę o wyzwolenie się spod marksistowskiego
reżimu Abouti. Mają wysoko rozwiniętą kulturę. Sahelska klęska
19
głodu dotknęła ich prawdopodobnie bardziej niż innych, a or-
ganizacje pozarządowe nie mogą dostarczać im żywności z po-
wodu wojny. Są też trudności natury dyplomatycznej. Obecnie
trwa masowy exodus ludności Kefti na tereny Nambuli. Ludzie
są tam bardzo, bardzo wycieńczeni głodem.
— Może więc wraz z książkami dostarczylibyśmy też trochę
żywności? — zaproponowałam.
— Fenomenalny pomysł — ucieszył się sir William. — Pierw-
sza klasa. Dobrze myślisz, dziewczyno.
Wiedziona niesłychanym zapałem, wystąpiłam do wszystkich
pracowników firmy z apelem nawołującym do zbiórki żywności,
zaczęłam gromadzić książki i szukać sponsorowanych lotów. Za-
dzwoniłam do Soft Focus i ustaliłam spotkanie Ołivera Marchanta
z sir Williamem i ze mną. Miało odbyć się za kilka tygodni.
Oczami wyobraźni widziałam kuszące obrazy Afryki, z jej ple-
mionami, bębnami, ogniskami i lwami. Myślałam o Geldofie,
celu i sensie. Myślałam o kierujących się pasją pracownikach
misji, biednych i pełnych poświęcenia, śpieszących z pomocą
nieszczęsnym Afrykanom. Przede wszystkim jednak myślałam
o Oliyerze.
20
ROZDZIAŁ TRZECI
— Gdzie jest mój kitekat?
Henry stal przed świetlicą i rozglądał się wokół oburzony.
Personel skończył śniadanie i kręcił się po obozowisku, szykując
się do wyruszenia na teren obozu. Do Henry'ego podbiegła Sian.
— Mój cholerny Karol Kitekat. Zostawiłem go w Lusi Lodów-
ce i ktoś mi go Zyziowo Zwędził.
Sian mówiła do niego coś przyciszonym głosem, starając się
go udobruchać.
— Henry, nie dość, że jesteś głupi, to do tego jeszcze ślepy!
— krzyknęłam. — Jest pod antybiotykami. Idź i poszukaj dobrze.
— Ding dong! — powiedział, odwracając się w moją stronę
z uniesionymi wymownie brwiami. — Uwielbiam, kiedy stajesz
się taka zasadnicza.
Ruszył z powrotem do świetlicy, a Sian szybciutko podreptała
za nim.
Słońce paliło coraz mocniej. Nad obozem zaczynały się unosić
pierwsze smużki dymu, a na ścieżkach pojawiły się poruszające
się wolno figurki: chłopiec prowadzący osiołka obładowanego
dwoma pękatymi skórzanymi workami z wodą, kobieta z wiązką
drewna na głowie, mężczyzna w białej galabii z kijem na ra-
mionach i swobodnie przewieszonymi przez niego rękami. Za
kilka godzin słońce rozpraży wszystko do białości i upał stanie
się klaustrofobiczny. Człowiek wyobraża sobie wtedy, że lada
moment przestanie oddychać i się udusi.
Podbiegła do mnie zaaferowana Betty.
— Kochanie, nie chciałabym ci zawracać o tej porze głowy
— zaczęła. — Chociaż... — Otworzyła szerzej oczy i wskazała
na swój zegarek. — Jest już szósta. Może jednak mogłybyśmy
zamienić słówko na osobności.
21
Betty była okrąglutka i zbliżała się do pięćdziesiątki. Wie-
działam, o czym chciała zamienić ze mną słówko: chodziło jej
zapewne o Henry'ego i Sian. Ale nie zrobi tego wprost. Nie
powie: „Uważam, że nie powinnaś przymykać oczu na cudzo-
lożne związki twojego asystenta z pielęgniarkami". Raczej za-
serwuje mi historyjkę o kimś, kogo nie znam, a kto prowadził
obóz akcji humanitarnej w Zanzibarze albo, dajmy na to,
w Czadzie. Osoba owa, a to niespodzianka, nie protestowała,
kiedy jej asystenci sypiali z pielęgniarkami — i cóż się stało?
Wszystko skończyło się wielką aferą, trzęsieniem ziemi, ist-
nym tsunami i postanowiono, że odtąd każdy ma spać we
własnej glinianej chacie.
— Nie mogłybyśmy odłożyć tego na później? — spytałam,
przypomniawszy sobie nagle o szczoteczce do zębów, którą wy-
mownie pomachałam jej przed oczami. — Kiedy skończę myć
zęby?
Po skończonej toalecie z chrzęstem powędrowałam przez wy-
sypany żwirem plac do swojej chaty. Czekało mnie wiele pracy.
Byłam administratorem obozu i prowadziłam go z ramienia SUS-
TAIN, organizacji humanitarnej, która zatrudniała nas wszyst-
kich. A w Safili spędziłam już cztery lata. Przez pierwsze dwa
byłam asystentką administratora, potem sama nim zostałam, za
swojego asystenta mając Henry'ego. Do moich obowiązków na-
leżało ustalanie dostaw żywności, lekarstw i sprzętu mgdycznego
— a także nadzór nad personelem, co pochłaniało lwią część
czasu.
Otworzyłam płytę z falistej blachy, pełniącą rolę drzwi, i we-
szłam do chaty. Moim domem w Safili była okrągła, kryta strze-
chą budowla z drewna i gliny, o średnicy jakichś dwudziestu
stóp, której podłogę stanowiła ubita twardo ziemia przykryta
matami z sitowia. Pachniało w niej kurzem. Na umeblowanie
składało się metalowe łóżko z moskitierą, biurko, półki na książ-
ki i segregatory, dwa metalowe fotele z gumowymi poduszkami
w koszmarny wzorek i stolik z laminowanym blatem. Wszystko
pokrywał piach. Właził między zęby, do uszu, kieszeni, majtek.
Lubiłam swoją chatę, choć myślę, że raczej z powodu prywat-
ności, jaką mi zapewniała, niż z jakichś innych względów.
Mówiłam o prywatności, a tu już po dwóch minutach rozległo
się delikatne pukanie i w drzwiach ukazała się twarz Betty okra-
22
szona przepraszającym uśmiechem. Nie czekając na zaproszenie,
Betty weszła, uścisnęła mnie i rozsiadła się na łóżku. Na suficie
zrobionym z wielkiego prześcieradła, broniącym dostępu do
wnętrza chaty stworzeniom żyjącym w słomianym dachu, rozległ
się szelest.
— Witajcie, mali przyjaciele — powiedziała Betty, spoglądając
w górę.
Och, nie, nie, nie. Pora była zdecydowanie za wczesna na
goszczenie Betty.
— Martwisz się, Rosie, prawda? I wiesz co? Myślę, że masz
po temu całkiem uzasadnione powody.
Zaczyna się, pomyślałam. Henry i Sian.
— Przypomina mi to czasy, kiedy w siedemdziesiątym czwar-
tym obóz w Mikabele prowadziła Judy Elliot. Zjawiło się kilku
uchodźców w bardzo złym stanie, zgłosiła to w centrali, prosząc
o wsparcie, i urwali jej głowę za to, że przesadza. Dwa miesiące
później rozpoczął się masowy napływ, w najgorszym okresie
dziennie umierała setka, a oni oczywiście nie mieli ani perso-
nelu, ani sprzętu.
Nie chodziło więc o Henry'ego i Sian. Tym razem martwiła
się szarańczą.
— Słyszałaś coś? Myślisz, że coś się kroi?
Przez te cztery lata, które spędziłam w Safili, kilka razy po-
jawiała się groźba klęski głodu i przez granicę ściągały hordy
uchodźców, przynosząc ze sobą epidemie cholery, słoniowacizny,
zapalenia opon i Bóg wie czego jeszcze, ale nigdy od mojego
przyjazdu sytuacja nie była tak naprawdę dramatyczna. Czasami
podejrzewaliśmy, że był to zwykły podstęp uchodźców, którzy
chcieli po prostu dostać więcej jedzenia.
Betty pokręciła głową, najwyraźniej urażona.
— Nie myśl, że mówię ci, co masz robić, moja kochana Rosie.
Wiesz, że ogromnie podziwiam wszystkie twoje poczynania, na-
prawdę ogromnie. Ale sama rozumiesz, że musimy słuchać Af-
rykanów, głosu Afryki.
Nagle zapragnęłam ugryźć Betty albo przynajmniej przez jakiś
czas pookładać jej gębę pięściami.
— Betty, ja też się martwię, ale nie możemy wzniecać alarmu,
jeśli nic konkretnego się nie dzieje. Czy doszły cię słuchy
o czymś, o czym ja nie wiem?
23
— Wiesz, że oni, ludzie, są naszym barometrem. Że Zęby
Wiatru, jak nazywają je Afrykanie... — przerwała, czekając na
aprobatę — ...Zęby Wiatru potrafią być naprawdę przerażające.
Lecą przez cały dzień. Rozciągają się na cale mile, tysiące mil.
— Wiem, mówili o tym wczoraj w dystrybucji, ale czy sły-
szałaś coś jeszcze?
— Kiedy Mavis Enderby był w Etiopii w pięćdziesiątym ós-
mym, plaga zniszczyła zbiory, które wystarczyłyby do wykarmie-
nia miliona ludzi przez rok. Oczywiście — mówiłam o tym Lin-
dzie — najbardziej martwią mnie żniwa. Te roje, czarne jak
smoła, rozciągają się na mile, zasłaniają słońce...
— Wiem — powiedziałam, może głośniej niż to konieczne,
co było głupotą, bo nie należało o tej porze drażnić Betty.
— Czy ktoś ci coś mówił?
— Dziennie potrafią zjeść osiem razy więcej niż same ważą,
co jest tym bardziej przerażające, że lada dzień zaczną się żni-
wa, a one przemieszczają się tak szybko, jak wielkie czarne
chmury...
Tyle miałam dzisiaj do zrobienia. Musiałam jakoś pozbyć się
Betty.
— Betty, bardzo ci dziękuję. Dziękuję ci za pomoc i wsparcie.
Rzeczywiście, mamy poważny powód do zmartwienia... dobrze
jest się z kimś podzielić tym, co nasz dręczy... Ale teraz na-
prawdę muszę już lecieć. Jeszcze raz dziękuję ci, że o Q«n wspo-
mniałaś.
Podziałało. Cudownie. Betty skromnie przewróciła oczami
i rzuciła się, żeby mnie uściskać.
— Chyba powinniśmy już pojechać do obozu, tym bardziej
że musimy wrócić, aby zdążyć powitać nowego lekarza Lindy
— powiedziała, uścisnęła mnie raz jeszcze i wyszła.
No właśnie, jeszcze to. Dzisiaj miał do nas przyjechać nowy
lekarz, Amerykanin. Betty za trzy tygodnie wyjeżdżała i on miał
ją zastąpić. Zamierzaliśmy przyrządzić specjalny lunch na jego
powitanie. Linda, jedna z naszych pielęgniarek, może trochę zbyt
łatwo wpadająca w irytację, pracowała z nim w Czadzie dwa
lata temu, ale nie chciała nic nam o nim powiedzieć. Nie kryła
jedynie, że korespondują ze sobą, i za każdym razem, gdy za-
stanawialiśmy się, gdzie go ulokować, podejrzanie milkła. Mia-
łam nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Stanowiliśmy niewiel-
24
ką zamkniętą grupkę, w której wzajemne układy trwały w sta-
nie delikatnej równowagi. I niewiele trzeba było, żeby ją zbu-
rzyć.
Usiadłam na łóżku, myśląc o tym, co powiedziała Betty. Choć
może nieco denerwująca jako człowiek, lekarzem była bardzo
dobrym i jeśli chodzi o Afrykę, naprawdę znała się na rzeczy.
Czasem mi się wydawało, że przebywa tu od początku dziewięt-
nastego wieku. Wszystkie te plotki miały w sobie jakąś prze-
rażającą logikę. Po raz pierwszy od kilku lat w Kefti wystąpiły
porządne opady deszczu. Jedną z ironii Afryki jest to, że pierw-
sze obfite deszcze po okresie suszy stwarzają idealne wprost
warunki do rozwoju szarańczy. A ponieważ rzeczywiście potrafi
się ona przemieszczać błyskawicznie, plaga w okresie żniw była
jedną z przyczyn, która — poza wojną — mogła wywołać nagły
masowy napływ uchodźców.
Wstałam, znalazłam segregator i zaczęłam go przeglądać. Pró-
bowaliśmy stworzyć system wczesnego ostrzegania dla Kefti, nie
na wiele jednak się to zdało, ponieważ i tak nikt nie mógł się
tam przedostać. Organizacja SUSTAIN zabroniła nam się tam
wybierać z powodu toczącej się wojny. Podobnie postąpił rząd
nambulański, który chciał zachować dobre stosunki z Aboutia-
nami, a Kefti z nimi właśnie toczyło wojnę. Wszystkie posiadane
przez nas informacje znajdowały się w tym segregatorze. Były
w nim wykresy cen zboża na przygranicznych targowiskach, ta-
bele wzrostu i wagi dzieci, dane dotyczące liczby ludzi przekra-
czających granicę. Zaglądałam do niego dwa dni temu. Żadnych
powodów do niepokoju, ale wolałam się upewnić.
Musiałam szybko się na coś zdecydować, ponieważ o jedenas-
tej miał się u nas zjawić Malcolm z nowym lekarzem. Malcolm
pracował w SUSTAIN i miał pod swoją kontrolą całą Nambulę.
W zasadzie był głupcem, ale gdybym chciała podnosić alarm,
nadarzała się ku temu idealna okazja. Postanowiłam, że pojadę
do obozu i porozmawiam z Muhammadem Mahmoudem. On
będzie wiedział, co się święci. Czułam, że ogarnia mnie panika.
Musiałam napić się wody i spróbować się uspokoić.
Wyszłam na zewnątrz i dostrzegłam Henry'ego, pogrążonego
w intymnej rozmowie z Sian przed jej chatą. Muskał dziewczynę
pod brodą w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości.
Sian mnie zauważyła, zaczerwieniła się i uciekła do chaty. Henry
25
1
tylko uniósł brwi i złośliwie się uśmiechnął — cóż za arogancki 1
chłopak.
— Henry Montague — powiedziałam ostro. — Natychmiast I
idź do siebie.
Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Miał uśmiech zde-
cydowanie za duży jak na swoją twarz, szeroki i trochę wyniosły. 1
Zawsze wyglądał elegancko, z ciemnymi włosami opadającymi ]
wystrzępioną grzywką na czoło, co zapewne było na topie, gdy
po raz ostatni oglądał południowy Kensington. Zwykle próbo- ]
wałam mu ją jakoś ujarzmić za pomocą spinki.
— Później porozmawiamy — dodałam. — A tymczasem mo-
żesz załadować do toyoty dwie lodówki ze świetlicy. Wybieram
się do obozu i chcę wrócić przed przyjazdem Malcolma.
— Hej-o-hej! Ding! Dong! Pani Wydajność Doskonała! — wy-
krzyknął i objął mnie ramieniem w sposób niezdradzający naj-
mniejszych oznak szacunku. W tej chwili rozmowa z nim ną
temat Sian nie miałaby żadnego sensu. Każdą krytykę czy ostrze-
żenie strząsnąłby z siebie jak rozradowany psiak wodę po ką-
pieli.
W przyjaznym milczeniu zaczęliśmy iść w stronę toyoty.
Uznałam, że przed rozmową z Muhammadem nie wspomnę
Henry'emu o szarańczy. Muhammad Mahmoud nie był oficjal-
nym zwierzchnikiem obozu, był po prostu mądrzejszy od innych.
Nie wyłączając nas. Zresztą w czasie jazdy i tak nie można roz-
mawiać. Należało bardzo uważać, nawet jeśli nie siedziało się *
za kierownicą. Na wyboistej drodze trzęsło i rzucało jak w bęb-
nie pralki, i trzeba było mieć ciało rozluźnione, ale gotowe w każ-
dej chwili obronić się przed walnięciem głową w sufit albo wy-
padnięciem z siedzenia.
— O rany! Mam nadzieję, staruszko, że stanik masz mocny!
— wrzasnął Henry. Powtarzał to za każdym razem, wyobrażając
sobie, że dopiero co to wymyślił.
Zjeżdżaliśmy stromą, piaszczystą drogą wiodącą do obozu.
Przed nami rozciągał się widok na chaty, plastikowy łuk szpitala,
kwadratowe kształty z sitowia, kryjące w sobie klinikę, stano-
wisko wydzielania żywności, targ i szkołę. Przez ostatnie cztery
lata miejsce niedoli i cierpienia stopniowo zajęło zwykłe, co-
dzienne życie, zarówno uchodźców, jak i nas samych. Byliśmy '
sobie nawzajem potrzebni — dawni zbawcy i uchodźcy. Wie-
26
cZorami chodziliśmy na ich zabawy przy ogniskach i wtórze bęb-
nów, podekscytowani, że oto materializują się nasze dziecięce
marzenia o Afryce. Oni od nas brali jedzenie, leki, korzystali
i naszej, tak im potrzebnej, wiedzy medycznej. Wiosłowaliśmy
razem po rzece, bawiliśmy się z ich dziećmi, przeżywając naj-
większą przygodę życia. Ich natomiast cieszył nasz zapał i naiw-
ne podniecenie pobytem w Afryce.
— Wyszliśmy z tunelu naszej rozpaczy i ujrzeliśmy, że mo-
żemy nie tylko żyć, ale i tańczyć — powiedział mi kiedyś Mu-
hammad w swój absurdalnie poetycki sposób.
Razem przetrwaliśmy kryzys i teraz byliśmy szczęśliwi. Ucho-
dźcy jednak byli całkowicie uzależnieni od dostaw żywności
z Zachodu, co czyniło ich całkowicie bezradnymi.
— Jasna cholera! — wrzasnął Henry, gdy przed samochód
wyskoczyło dwóch chłopców i zaczęło dla zabawy przed nami
uciekać. Nie wolno było im tego robić. Gdy droga zaczęła biec
prosto i zbliżaliśmy się do centrum obozu, ruszyła za nami
chmara dzieci, które machały i krzyczały:
— Hawadga! — Biały człowiek!
Gdy otworzyłam drzwi i wysiadłam z samochodu, skwar ude-
rzył we mnie jak gorąco z otwartego nagle piekarnika i otoczyły
nas dzieci. Boże, jakie one były piękne: rozbrykane biegały w kół-
ko, pokrzykując i śmiejąc się. Te bardziej nieśmiałe stały, jak
stoją dzieci na całym świecie, z jedną nóżką założoną za drugą,
trąc oczy i wsadzając kciuk do buzi, mimo że przez ostatnie
pięć lat medycy robili, co mogli, ucząc je, że tak nie wolno.
Dwoje dzieci miało na nosie okulary uplecione ze słomy, na
wzór naszych okularów przeciwsłonecznych. Nachyliłam się
i przymierzyłam jedną parę. Dzieci wybuchły śmiechem, jakby
to była najzabawniejsza rzecz, jaką zdarzyło im się w życiu oglą-
dać.
Lunch zwykle jedliśmy o dwunastej, ale dzisiaj poprosiłam,
żeby wszyscy stawili się w świetlicy o jedenastej trzydzieści, by
przed posiłkiem powitać Malcolma i nowego lekarza. Piętnaście
po dziesiątej uporałam się ze swoją pracą i mogłam porozma-
wiać z Muhammadem, ale nagle pojawił się problem w klinice
okulistycznej Sian, bo kilku pacjentów zaczęło domagać się pię-
C]u nambulańskich sous za wywrócenie im powiek. Mówili, że
w Wad Danazen, drugim, większym obozie, odległym od nas
27
o pięćdziesiąt mil, tyle właśnie płaci się pacjentom za podobne
badanie.
— Mówią, że u nas powinno być tak samo — powiedziała
zrozpaczona Sian.
— Typowe dla Wad Danazen — stwierdziłam.
W tamtym obozie pracowało kilku Włochów, zdecydowanie
za bardzo przeczulonych i leniwych. Francuzi byli okropni, ale
Włochom nie dorastali nawet do pięt.
— Co mam zrobić? To straszne, że chcą od nas pieniędzy,
przecież staramy się im pomóc.
— Powiedz im, że jeśli nie pozwolą sobie zbadać oczu, nie
będziesz wiedziała, co im jest, i oślepną. A potem umrą. W mę-
czarniach.
— Nie mogę im czegoś takiego powiedzieć. — Sian patrzyła
na mnie wielkimi z przerażenia oczami.
— Po prostu nie ustępuj — odrzekłam. — Tak naprawdę wca-
le nie liczą na pieniądze. Sprawdzają tylko, na ile mogą sobie
pozwolić.
— Ale to okropne...
— Są tylko ludźmi. Robiłabyś tak samo, gdybyś była biedna.
Spojrzałam na jej zmartwioną minę. Zresztą, może by i nie
robiła. O Boże. Przypomniało mi się, jak się czułam świeżo po
przyjeździe. Tyle rzeczy rozkładało mnie dosłownie na łopatki.
Chciałam zostać i podtrzymać ją na duchu, ale musjałam iść.
Przybiegł ktoś ze szpitala z wieścią, że na gwałt potrzebne
są płyny infuzyjne, z niewiadomych przyczyn zamknięte w dru- f
gim samochodzie, do którego kluczyki miała tylko Sharon. Sha-
ron była postawną dziewczyną z Birmingham, traktującą życie
obojętnie. Kiedy pierwszy raz zjawiłam się w Safili, ona już tam
była. Świetnie sobie radziła z uchodźcami. Kiedy spoglądając na \
zegarek, biegłam na poszukiwanie Sharon, usłyszałam za pleca-
mi czyjś głos:
— Rhozee.
Wołał mnie Liben Alye, który siedział pod drzewem z Hazawi
w ramionach, uśmiechając się do mnie czule i z nadzieją. Dźgnę-
ło mnie poczucie winy za to, że na jego widok poczułam lekką
irytację. Uwielbiałam Libena Alye, lecz on nigdy nie potrafił
zrozumieć, że ktoś może się śpieszyć. Po raz pierwszy ujrzałam
go w złych czasach, gdy siedział wraz z innymi starcami. Od
28
razu zwróciłam na niego uwagę, bo tulił do siebie to dziecko,
sfaszcząc je pieszczotliwie po policzkach i włosach. Okazało się,
ze cała szóstka jego dzieci, a także wszystkie wnuki, z wyjątkiem
Hazawi, zmarły i dlatego z jedynym ocalałym maleństwem nigdy
się nie rozstawał. Kucnęłam obok niego i uścisnęłam jego dłoń.
Zachęcił mnie, bym dotknęła policzka Hazawi, i przyznałam, że
rzeczywiście jest niezwykle delikatny. Podziwiałam jej długie
rzęsy, zgadzając się, że w istocie są nadzwyczaj długie. Prze-
kręciłam rękę, żeby popatrzeć na zegarek, i wiedziałam, że nie
zdążę na spotkanie z Malcolmem. A niech to.
Wieki trwało, zanim znalazłam Sharon, która jednak nie mog-
ła przerwać tego, co robiła, ponieważ była w trakcie usuwania
nitkowca z czyjejś nogi.
— Nie mogę przerwać — powiedziała — bo to cholerstwo
mi się ześlizgnie.
Patrzyłam, jak owija wokół zapałki żółtego, podobnego do
sznurka robala i ostrożnie wyciąga go spod skóry.
— Cholernie długie paskudztwo — przemówiła do kobiety,
która uśmiechnęła się z dumą.
Tłustymi palcami delikatnie wykręcała robala, aż wreszcie wy-
szedł cały i wijąc się kurczowo, zwisał z zapałki.
— Proszę bardzo — powiedziała Sharon i wręczyła kobiecie
stworzenie. — Możesz go sobie usmażyć z soczewicą na odro-
binie oliwy.
Udała, że je, na co kobieta zaniosła się śmiechem.
— Co sądzisz o Lindzie i tym nowym lekarzu? — spytała
Sharon, gdy biegłyśmy do samochodu. — Będzie się z nim piep-
rzyć czy jak?
— A niby skąd mam wiedzieć?