Helen Fielding Po tęga sławy Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek s tiłerałura Hf szpilkach Tytuł oryginału: CAUSE CELEB Copyright © by Helen Fielding 2004 Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2005 Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek Przygotowanie do druku: Brandy Redakcja techniczna i łamanie tekstu: Piotr Sztandar-Sztanderski Korekta: Maciej Tutak Opracowanie graficzne i projekt okładki: Wioletta Wiśniewska G+J Gruner+Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-677 Warszawa ul. Wynalazek 4 oraz Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j. 61-774 Poznań ul. Wielka 10 Dystrybucja: tel. (22) 607 02 49 (50) dystrybucja@gjpoland.com.pl Informacje o serii „Literatura w szpilkach" tel. (22) 640 07 19 (20) strona internetowa: www.szpilki.bizz.pl ISBN 83-89221-24-1 ISBN 83-7298-823-4 Project Management: BroadMind/Mindshare Polska Printed in Poland Warszawa 2005 Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach prze- twarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wy- stąpieniach publicznych — również częściowe — tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Mojemu ojcu, Michaelowi Fieldingowi Podziękowania Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby: Gillon Aitken, dr John Collee, Richard Coles, Adrienne Connors, Will Day z Comic Relief, Nellie Fielding i rodzina, Paula, Pierś i Sam Fletcherowie, dr Ósma Galal, Georgia Garrett, Kathrin Grunig z Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, Roger Hutchings, Mick Imlah, Tina Jenkins, Paul Lariviere z UNHCR, John Lloyd, John Magrath z OXFAM, Judith Marshall z Wy- działu Entomologii Muzeum Historii Naturalnej, Harry Ritchie, dr John Seaman z Fundacji Pomocy Dzieciom, Jane Tewson z Comic Relief, Sarah Wallace, Jane Wellesley za pomoc, radę, doświadczenie i wielką dobroć. Składam również wyrazy wdzię- czności Comic Relief, Lekarzom bez Granic, OXFAM, Czerwo- nemu Krzyżowi, Fundacji Pomocy Dzieciom i Sudańskiej Komi- sji do spraw Uchodźców. ^ Z wyrazami podziwu dla A Year in the Death of Africa Petera Gilla (Paladin), Grasshoppers and Locusts: The Plague of the Sahel Johna Rowleya (Panos), Poverty and the Planet Bena Jacksona (Penguin) i Cultivating Hunger Nigela Twose'a (OXFAM). Szczególne podziękowania składam Richardowi Curtisowi. > ROZDZIAŁ PIERWSZY Niezmiennie się dziwiłam, że ktoś taki jak Henry istnieje rze- czywiście. Nie mieściło mi się w głowie, że można znaleźć się w środowisku tak krańcowo sobie obcym i w najmniejszym na- wet stopniu nie ulec wpływowi otoczenia. Zupełnie jakby Hen- ry'ego chroniła jakaś niezwykle silna powłoka, podobna do tych, którymi pokrywane są oceaniczne jachty. Henry rozsmarowywał właśnie na nambulańskim przaśnym chlebie „Przysmak dżentelmena". — Wstaję dzisiaj rano i własnym oczom nie wierzę — obok mojej chaty ośmioosobowa rodzina chce przesunąć swój namiot bliżej rzeki. Mówię facetowi: „Myślałem, że to cholerny obóz dla uchodźców, a nie jakiś luksusowy kemping, ale nie krępuj się, stary, i rób, jak uważasz. Co tam głód — nie ma to jak piękny widok". Henry wyglądał jak Jezus i miał dwadzieścia trzy lata. W Safili śniadania jadało się wcześnie, tuż po brzasku. Była to spokojna pora, ostatnia godzina przed nastaniem nieznośnego gorąca, której ciszę zakłócał tylko kogut i Henry, milknący do- piero, gdy usypiał. Tego ranka Henry wyjątkowo działał mi na nerwy, podejrzewałam bowiem, że wdał się w romans z jedną z naszych bardziej kochliwych pielęgniarek, Sian. W tej chwili siedziała przy nim i wpatrywała się w niego maślanym wzro- kiem. Sian była przemiłą dziewczyną, która przyłączyła się do nas dwa miesiące temu, po tym, jak wróciwszy z nocnej zmiany w Derby zastała swojego męża — pobrali się półtora roku wcześ- niej — w łóżku z cypryjskim taksówkarzem. Już po przyjeździe do Afryki leczyła się, korzystając z korespondencyjnego kursu terapeutycznego. Betty jak zwykle mówiła o jedzeniu. 7 — Wiecie, co bym teraz zjadła? Tarte z dżemem i kremem. Serio, dałabym się za to posiekać. Zresztą z tarty mogłabym od biedy zrezygnować, wystarczyłby sam krem. Albo pudding. Oooch, pychotka, z rodzynkami i odrobiną gałki muszkatołowej. Zastanawiam się, czy Kamal umiałby przyrządzić pudding, gdy- byśmy z tej puszki na herbatniki zrobili piekarnik? Było pół do szóstej rano. Wstałam od stołu, wyszłam na ze- wnątrz i głęboko westchnęłam. Śmieszne, jak skupialiśmy się na małych niedogodnościach życia codziennego, nie dopuszcza- jąc do świadomości prawdziwych potworności. Nabrałam do kub- ka wody ze zbiornika i podeszłam na skraj wzgórza, żeby umyć zęby. Za mną znajdował się ogrodzony teren z naszymi glinianymi chatami, prysznicami, latrynami i świetlicą, w której jedliśmy posiłki. Przede mną rozciągał się teren obozu Safila, piaszczysta niecka wyglądająca jak wielka blizna na pustyni albo odcisk gi- gantycznej stopy na nieskończenie wielkiej plaży. O tej porze wszystko zalewał łagodny blask bladego jeszcze słońca, ledwie wyłaniającego się zza horyzontu. Wśród niewielkich pagórków i ścieżek prowadzących do zbiegu dwóch błękitnych rzek wid- niały skupiska chat, w których gnieździli się uchodźcy. Pięć lat temu, w połowie lat osiemdziesiątych, obóz liczył sześćdziesiąt tysięcy ludzi, z których codziennie stu umierało. Teraz nie było ich więcej niż dwadzieścia tysięcy. Reszta przekroczyła^.granicę i wróciła do Kefti, w góry i sam środek wojny. Gorący powiew wiatru wprawił trawy w szeleszczący ruch. Tego ranka nie tylko Henry mnie martwił. W obozie pojawiły się plotki o pladze szarańczy zagrażającej zbiorom w Kefti. Wśród mieszkańców tego regionu ciągle krążyły jakieś mrożące krew w żyłach opowieści, lecz trudno było ocenić, którym należy dać wiarę. Doszły nas słuchy o zmierzającej ku nam kolejnej fali uchodźców, których liczba szła być może w tysiące. Obóz budził się do życia. Beczały wyprowadzane na pastwisko kozy, słychać było śmiech i krzyki bawiących się dzieci, świad- czące o zadowoleniu odgłosy porannej krzątaniny. Kiedyś docho- dziły stamtąd rozpaczliwe krzyki głodujących i umierających lu- dzi. Ich wspomnienie było tak bolesne, że aż przygryzłam kciuk. Nie chciałam o tym znowu myśleć. Od strony świetlicy dobiegły mnie czyjeś kroki. Nie śpiesząc się, Henry szedł do swojej chaty. 8 Miał na sobie swój ulubiony podkoszulek, na którym widniał rfapis wyglądający jak kwestionariusz wielokrotnego wyboru dla pracowników misji charytatywnej: (a) Misjonarz? (b) Najemnik? (c) Nieudacznik? (d) Złamane serce? Henry zaznaczył odpowiedź (b), co było oczywistym żartem, ponieważ do jego rodziny należała połowa Leicestershire. A ja? Ja byłam hybrydą (c) + (d), na dodatek głupią jak but. W Londynie latem 1985 roku fatalnie się zakochałam, co dla kobiety jest prawdziwą tragedią. Na galowym przedstawieniu Glorii Vivaldiego w Royal Albert Hall, które swoją obecnością zaszczycił książę Kentu, Michał, spotkałam Oliyera, przedmiot moich nieokiełznanych marzeń. W owym czasie byłam tak zwa- ną pufetką, to znaczy publicystką w firmie wydawniczej Gins- berg & Fink. Paradowałam w minispódniczkach i na spotkaniach układałam we wdzięcznych pozach obleczone w czarne rajstopy nogi, po czym afiszowałam się z ludźmi, których poziom mojego intelektu nic a nic nie obchodził. Zabawne, że mając dwadzieścia pięć lat, martwimy się, że nikt nie traktuje nas poważnie, i za rzecz oczywistą przyjmujemy, że postrzega się nas jako przed- mioty seksualnego zainteresowania. Z biegiem czasu zaczynamy za rzecz oczywistą przyjmować, że traktuje się nas poważnie, natomiast martwimy się, że nikt nas już nie pożąda. Prezes naszej firmy, sir William Ginsberg, lubił organizować spotkania ludzi utalentowanych i artystów z różnych kręgów, do końca trzymając w tajemnicy listę zaproszonych gości. Dla niezorientowanych — jak ja — te wydarzenia towarzyskie były prawdziwą udręką. Strach było kogokolwiek zapytać, czym się zajmuje, zawsze bowiem istniało niebezpieczeństwo, że może okazać się autorem Miłości w czasach zarazy albo członkiem ze- społu Beach Boys. Byłam na trzech organizowanych w domu sir Williama przy- jęciach. Wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie wiedział, kim jestem. Zatrudniał kilka młodych dziewcząt i zawsze za- 9 praszał jedną lub dwie dla ożywienia atmosfery. Za każdym ra- zem byłam śmiertelnie przerażona i starałam się możliwie jak najmniej odzywać. Ale lubiłam te spotkania z interesującymi, twórczymi ludźmi. Na wydarzenie towarzyskie tej rangi, jakim było przedstawienie Vivaldiego, otrzymałam zaproszenie po raz pierwszy, tym bardziej więc byłam podniecona. Przed koncertem miało się odbyć skromne przyjęcie: drinki dla jakichś stu osób w jednej z sal gościnnych Albert Hall. Sir William na koszt firmy wynajął z tej okazji piętnaście lóż. Ukoronowaniem wieczoru miała być kolacja dla kilkunastu wy- brańców; reszta z nas mogła spokojnie zniknąć. W Royal Albert Hall zjawiłam się celowo późno, krytycznym okiem oceniłam swoje odbicie w lustrze w toalecie dla pań, po czym pokonałam długi, wyłożony czerwonym dywanem korytarz wiodący do Elgar Room. Pracownik w uniformie sprawdził moje nazwisko na liście i zamaszyście otworzył ciemne drewniane drzwi, zza których buchnęło jaskrawe światło. Sala skrzyła się od złoceń i kunsztownych ozdób, a wyelegantowani goście kłę- bili się na wznoszących się ze środka zdobionych schodach bądź wychylali się przez złocone balustrady na wyższym poziomie. Ponad nimi, w unoszących się spiralnie smużkach dymu, mi- gotały dyskretnie kryształowe żyrandole. Dech mi w piersiach zaparło. Miałam wrażenie, jakby w tym jednym miejscu zgromadziły się wszystkie kukiełki ze^pitting Images*: Frank Bruno, Jeffrey Archer, Anneka Rice, Neil Kinnock, Terry Wogan, Melvyn Bragg, Kate Adie, Koo Stark, Bob Geldof, Nigel Kennedy, Richard Branson. Gorączkowo szukałam w tłu- mie kogoś z mojego biura, niestety bezskutecznie. Czułam się przedziwnie w sali pełnej ludzi sławnych — ja znałam wszyst- kich, lecz mnie nie znał nikt. Ruszyłam w stronę stołu z na- pojami i przeciskając się przez tłum, łowiłam po drodze strzępy konwersacji. — Muszę całkiem szczerze stwierdzić, że się nie udało... — Rozumiesz więc, na czym polega problem z Melvynem... * Spitting Images — brytyjski satyryczny program telewizyjny, nada- wany w latach 80. i na początku lat 90., w którym gumowe kukiełki, będące podobiznami znanych osobistości, występowały w skeczach na temat bieżących wydarzeń. (Przypisy pochodzą od tłumaczki). 10 — Jerome, masz komórkę? — Widzisz, zawsze twierdziłam, że za mało się stara... — Naprawdę mam problem z Toscą... — ...problem Melvyna... nie robi wystarczająco... — Jerome... Poczułam czyjś dotyk na swoim łokciu. — Mmmm. Najwspanialsza dziewczyna na świecie. Wielkie nieba, wyglądasz absolutnie bosko. Tym razem moje serce tego nie wytrzyma, przysięgam. Jestem o tym absolutnie przekonany. Daj buziaka, kotku, błagam. Dopadł mnie Dinsdale Warburton, jeden z najważniejszych pisarzy, którymi się zajmowałam, dinozaur gigant angielskiej sceny. Ostatnio spisał dla nas swoje wspomnienia. Zawsze wy- glądał, jakby się czymś martwił, był prawdziwym cudakiem, ale za to niezwykle uprzejmym. — Ojej, kochanie moje. — Brwi Dinsdale'a zbiegły się nieomal w jedną linię, dając wyraz jego przerażeniu. — Przecież ty nie masz nic do picia. Natychmiast musimy coś z tym zrobić. Natychmiast! W tym momencie dostrzegł coś ponad moim ramieniem. — Och, ależ to najwspanialszy chłopak pod słońcem. Drogi chłopcze, drogi chłopcze, wyglądasz absolutnie bosko. Niezwyk- le podobało mi się to, co niedawno zrobiłeś. Wyglądałeś tak niesamowicie inteligentnie i prześlicznie. OHver Marchant był redaktorem i prezenterem popularnego i bardzo na czasie programu o sztuce nadawanego przez Channel Four, zatytułowanego Soft Focus. Cieszył się sławą niczym ko- bieta myśląca, nie miałam jednak pojęcia, że w rzeczywistości okaże się aż tak oszałamiający. Dinsdale mówił teraz do mnie: — Kochanie, miałaś już przyjemność poznać tego wspaniałego człowieka? Znasz 01ivera Marchanta? Wpadłam w panikę. Jak można odpowiedzieć na takie pytanie, zwłaszcza jeżeli dotyczy osoby powszechnie znanej? Tak, widzia- łam pana w telewizji. Nie... co oznaczałoby, że nigdy o nim nie słyszałam. — Tak, to znaczy... nie. Proszę mi wybaczyć... to takie żałosne. OHver ujął moją rękę. — Z kim mam przyjemność? — Och, kochany chłopcze, najwspanialsza dziewczyna pod słońcem, prawdziwa bogini. 11 — Oczywiście, Dinsdale, ale jak się nazywa? — spytał Oli- ver. Dinsdale wyraźnie się zmieszał. To nie do wiary, że zapo- mniał, jak się nazywam. Przecież współpracowaliśmy od ponad dwóch miesięcy. — Jestem Rosie Richardson — powiedziałam przepraszająco. — Miło mi cię poznać... Rosie Richardson — uśmiechnął się OHver. Był wysoki, smukły i ciemny. Miał na sobie granatowy gar- nitur i zwykły krawat zamiast muszki, luźno zawiązany pod szy- ją. Bardzo dokładnie zauważyłam, jak ciemne włosy opadają mu na kołnierz, i dostrzegłam cień zarostu na twarzy. — Rosie, kochanie moje. Zaraz przyniosę ci drinka. Już idę. Na pewno umierasz z pragnienia — oświadczył Dinsdale i za- kłopotany oddalił się pośpiesznie. Odwróciłam się do Oliyera, ale on rozmawiał już z jakimś siwowłosym prezenterem wiadomości, któremu towarzyszyła na- stoletnia córka. — Jak leci, stary? — spytał prezenter, klepiąc OHvera po ra- mieniu. — Och, to samo gówno, co zawsze. Sarah, co u ciebie? 01iver uśmiechał się czarująco do dziewczyny, która zdawała się jeszcze bardziej podekscytowana ode mnie. 01iver rzucił mi przez ramię spojrzenie, jakby mówił: „Poczekaj". *& — Pa, pa, Sarah — rzekł słodko, gdy dziewczyna wraz z ojcem zbierała się do odejścia. — Powodzenia na egzaminach. — Po- machał jej ręką. — Wredna suka — dodał już do mnie, spo- glądając na oddalającą się nastolatkę. — Dałaby się za to zabić. Roześmiałam się. — Jak tam? — spytał. — Dobrze się bawisz? — Cóż, dość dziwnie się czuję. Nigdy nie przebywałam w jed- nym pomieszczeniu z taką masą sławnych ludzi. Wygląda, jakby wszyscy się znali. Zupełnie jak w jakimś klubie. Rzeczywiście znają się tak dobrze? — Masz rację. Zawsze myślałem, że to coś w rodzaju nowej arystokracji, ale nie mylisz się. Działają na bardziej otwartych zasadach. To Klub Sławnych i jedyny warunek, by zostać jego członkiem, to być rozpoznawanym przez maluczkich — powie- dział, obrzucając tłum lekceważącym spojrzeniem. 12 — Nie, nie, to ty masz rację. Rzeczywiście są arystokracją -T- zaprotestowałam gorąco. — No wiesz, wiejskie posiadłości, polowania. Nawet ich sława jest już dziedziczna: Julian Lennon, Keifer Sutherland. — A to zbiegowisko tutaj jest jak globalny teren polowań na kuropatwy, do którego zaliczyć można każdą poczekalnię pierw- szej klasy na lotnisku czy którąkolwiek ceremonię wręczania na- gród — stwierdził OHver. — Ale rzeczywiście, to jest swoisty klub, rządzący się własnymi prawami. Trzeba znać etykietę. Oso- ba mniej sławna musi zaczekać, aż ta bardziej sławna sama do niej podejdzie. W tym momencie przerwała mu lady Hilary Ginsberg, żona sir Williama, w pewnym sensie obalając teorię, którą przed chwilą mi wyłożył. — Ołiver, tak bardzo się cieszę, że cię widzę. Jak tam Lorca? 01iver zgłupiał. Najwyraźniej jej nie poznał. — Jestem Hilary Ginsberg i bardzo się cieszę, że przyszedłeś — dodała pośpiesznie. Ustawiła się do mnie nieco bokiem, wy- kluczając mnie tym samym z rozmowy. — Poznałeś już Martina? Lady Hilary miała okropny zwyczaj rzucania niby mimocho- dem różnych imion i nazwisk. Nieraz zdarzało mi się ślęczeć wraz z nią nad listą zaproszonych na obiad znakomitości, wy- glądającą jak wskaźnik sławy Dow Jonesa, na której nazwiska artystów, aktorów, pisarzy i dziennikarzy przesuwały się w górę bądź w dół, w zależności od mody, woli boskiej albo po prostu ich własnej chciwości na wystawianie się na widok publiczny. Lady Hilary uznała ów wskaźnik za podstawowe kryterium ży- ciowe. Kiedyś słyszałam, jak z zapałem perorowała — bez śladu ironii — dlaczego pewnego nazwiska nie należy wymieniać. Na- wet jej najbliższe przyjaciółki zapraszane były na wydawane przez sir Williama przyjęcia tylko wówczas, gdy ich notowania stały wysoko. W przeciwnym razie musiały się zadowolić pry- watnym lunchem w towarzystwie lady Hilary. Ohver zapoznawał ze swoją teorią Klubu Sławnych przedsta- wionego mu właśnie przez lady Hilary powieściopisarza. Nagle podekscytowana zauważyłam, że przyłączyli się do nich Noel Edmonds i Damien Glit, piszący o modzie dziennikarz, z którym kiedyś miałam do czynienia, w szerokich kręgach znany jako Damien Głupek. 13 — Wpuść dwóch z nich do pomieszczenia pełnego zwykłych śmiertelników, a jak amen w pacierzu koniec końców rozmawiać będą tylko ze sobą, nawet jeśli wcześniej się nie znali. Pod wa- runkiem, rzecz jasna, że ten bardziej sławny pierwszy podszedł do tego drugiego — kontynuował OHver. Teraz śmiali się już wszyscy. — Martin, ty, jako wielka sława, musisz przyznać, że to prawda. — Ohver umilkł, spojrzał na mnie i jakoś nie mógł oderwać wzroku. — O mój Boże, cóż za niezwykły pogląd. Czy jest szansa, że odegrasz dla nas jakąś małą scenkę? — odezwał się Damien Glit. Z odsieczą przyszedł OHverowi gong wzywający nas do za- jmowania miejsc. Drgnęliśmy wszyscy, gdy niespodziewanie wy- rósł nad nami sir William. — Chodźcie, chodźcie, wielkie nieba, jesteśmy spóźnieni, nie zdążymy na uwerturę! — wykrzyknął i ujmując OHvera oraz pi- sarza pod łokcie, powiódł ich ze sobą niczym stara kwoka. Za- pomniana lady Hilary wyglądała, jakby zniosła jajko i nieszczęś- liwie je stłukła. Ruszyłam za nimi, gdy pojawił się Dinsdale z moim drinkiem. — Kochanie moje, bardzo, bardzo przepraszam. Czuję się po- twornie, umieram. Cóż ze mnie za stary, zapominalski głupiec. Był taki słodziutki. W loży 01iver siedział obok mnie. Całe przedstawienie trwa- łam w stanie trudnego do zniesienia podniecenia. Wydawało mi się, że czuję jego oddech na szyi i plecach, odsłoniętych przez głęboki dekolt mojej sukni. W pewnej chwili niby przypadkiem musnął mi skórę, a ja byłam bliska orgazmu. Gdy muzyka umilkła i skończyła się owacja, nie miałam od- wagi na niego spojrzeć. Wstałam i patrzyłam na pustoszejący Albert Hall, usiłując się uspokoić. Usłyszałam, że na schodach za mną ktoś się poruszył. To był on. Nachylił się i pocałował mnie w kark. Przynajmniej miałam nadzieję, że to on. — Wybacz — powiedział Ołiver zduszonym głosem — ale nie mogłem się powstrzymać. Obejrzałam się, próbując unieść jedną brew. — Mógłbym pożreć pizzę — wyszeptał namiętnie. — Czemu nie zamienisz się w pizzę? — Bo nie chcę, żeby ktoś mnie pożarł. — Nie o to mi chodziło... w zasadzie. 14 I to był początek obsesji, pierwsze ogniwo łańcucha wydarzeń, który zaprowadził mnie nieodwołalnie, choć nieco okrężną drogą do glinianej chaty w Afryce. Są ludzie, którzy — zwłaszcza w okresie szczególnie potężnej klęski głodu — traktują nieomal z szacunkiem każdego, kto przyzna się do pracy w organizacji humanitarnej. Lecz prawda jest taka, że moje zainteresowanie Afryką miało swój początek w zadurzeniu się. Taka ze mnie święta. Gdyby po przedstawieniu w Royal Albert Hall OHver gdzieś mnie zaprosił, pewnie nawet nie miałabym pojęcia, że istnieje jakaś Nambula. Ale przeszkodził nam sir William. — 01iver, Ołiver, gdzie się podziewałeś? Chodź już, chodź, pora na nas. Jak zwykle, mnie mój pracodawca zignorował. Ołiver pożegnał się ze mną w zasadzie elegancko, ale i tak nie dało się zaprze- czyć, że pocałowawszy mnie wcześniej w szyję, poszedł na kola- cję w towarzystwie kilku wybrańców, nie udając nawet, że in- teresuje go mój numer telefonu. Przez cały tydzień od przedstawienia tkwiłam w stanie nad- miernego seksualnego podniecenia, całkowicie pewna, że 01iver jakoś mnie odnajdzie i zadzwoni. Po cóż by mnie całował w szyję, gdyby nie był mną zainteresowany? Zaczęły mnie prześladować różne związane z nim fantazje. Najbardziej lubi- łam tę, w której wzywał mnie i kilka innych osób do swego biura. Pod koniec spotkania, gdy wszyscy się już rozchodzi- li, poprosił, żebym została, zamknął drzwi i namiętnie zaczął całować. W innej z kolei zapraszał mnie na drinka. Pod koniec wie- czoru, gdy żegnaliśmy się na ulicy, zbliżył się i namiętnie zaczął całować. Następnie odprowadził mnie do samochodu, otworzył drzwiczki od strony kierowcy i wepchnął do środka. Byłam za- łamana i zrozpaczona, jak się okazało niepotrzebnie, ponieważ sam obszedł samochód dookoła i WSIADŁ. — Jedź — rozkazał, zapinając pas. — Dokąd? — spytałam słabym głosem. — Do ciebie — rzucił gardłowo. — Ale... ale... — zaczęłam protestować. — Posłuchaj — rzekł. — Jestem człowiekiem z pozycją. I nie mam zwyczaju wystawać na ulicy z erekcją jak średniej wielkości słup. A teraz ruszaj. 15 Jednak 01iver nie zadzwonił. Nie zadzwonił. Szukałam każdej możliwej formy kontaktu. Na siłę zaczęłam umawiać się ze zna- jomym, który pracował dla niego przed czterema laty. Trzy razy w tygodniu oglądałam Soft Focus. Wydzwaniałam do redakcji Soft Focus, prosząc o trzymiesięczną listę programów, mając nadzieję, że choć jeden jakoś łączy się z którymś z naszych pisarzy. W niedziele chodziłam na wystawy. Zaczęłam czytać nudne jak flaki z olejem artykuły o artystach ze wschodniej Europy ma- lujących techniką spryskiwania. Bez powodzenia. Zero. Nie za- nosiło się na seksualne spełnienie. 16 ROZDZIAŁ DRUGI Leżałam naga, przykryta jedynie prześcieradłem. Ciało miałam idealne, gładkie, jedwabiste. 01iver ukląkł na łóżku, powoli zsu- nął prześcieradło i spojrzał na mnie. Dotknął moich piersi, jakby były rzadkimi, kruchymi okazami, łagodnie przesunął dłoń w dół po moim brzuchu, aż wstrzymałam oddech. — Jezu, Rosie — wyszeptał. — Tak bardzo pragnę się z tobą pieprzyć. Wtedy otworzyły się drzwi i do biura z impetem wpadła Her- mione Hallet-McWilliam. — Masz to memo? Sir William się o nie dopytuje. Mimo pochodzenia o odpowiednich koneksjach, w zakresie dobrych manier Hermione miała poważne braki. — Już je prawie skończyłam, Hermione — odpowiedziałam dziarsko, nachylając się nad komputerem. — Więc co robiłaś tyle czasu? — spytała. — Kazałam ci się tym zająć godzinę temu. Podniosła słuchawkę i wykręciła jakiś numer. — Candida? Cześć. To ja. Słuchaj, przyjedziesz na weekend do Larkfield? Fantastycznie. Będzie Ophelia z Hero i Perpetuą. No, chyba nieźle. Absolutnie. W zupełności się z tobą zgadzam. Nie, nie, masz rację. Dobra, pozdrów ode mnie Lucretię. Na razie. Jestem pewna, że lada dzień zadzwoni do kogoś o imieniu Belzebub. Nagle cała byłam promienną miękkością otuloną w błękitny dezabil. Skąpani w porannym blasku słonecznym siedzieliśmy przy moim kuchennym stole. Jedliśmy właśnie nasze pierwsze wspólne śniadanie. — Ludzie potrafią się tak bardzo od siebie różnić, nie sądzisz, Oliyerze? — spytałam. 17 — Wybacz, kochanie? — Na przykład ja lubię na śniadanie cieple jagodzianki, tobie natomiast bardziej mogłyby odpowiadać muesli lub jajka sadzo- ne z wędzonym łososiem, albo bagietki z różnymi serami. — Po- wiedziawszy to, otworzyłam moją lśniącą jak kryształ lodówkę, pełną przeróżnych kuszących smakołyków. — Rosemary. — Nade mną stała Hermione i mierzyła mnie wściekłym wzrokiem. — Nie. Zamierzam. Zapytać. Cię. Znowu. Czy mogę prosić o memo dla sir Williama? Pod surowym spojrzeniem Hermione pochyliłam się nad kla- wiaturą i szybciutko zaczęłam wklepywać napisane ręcznie memo, leżące przede mną na biurku. Kolejna podjęta przez sir Williama próba rozsławienia siebie samego. 23 lipca 1985 Do: wszyscy pracownicy działu reklamy Od: sir William Ginsberg Dot.: poprawa wizerunku firmy Wszyscy bardzo, bardzo usilnie poszukujemy nowych sposo- bów, aby zwiększyć wiedzę opinii publicznej na temat aspektów świadomości społecznej firmy i mnie samego jako jej prezesa. W świetle ostatniego koncertu Live Aid jest bardzo, bardzo waż- ne, aby Ginsberg & Fink byli postrzegani jako mający swój wkład w tego typu działalność. Nagle w moim umyśle zaświtał pewien pomysł. Sięgnęłam po listę zaplanowanych na najbliższą przyszłość programów Soft Focus, która leżała na stercie papierów na moim biurku. Prze- leciałam ją wzrokiem. I znalazłam to, czego szukałam: Program 25: Zainspirowany Band Aid i Live Aid Soft Focus bada nowe zjawisko dobroczynności w powiązaniu z kulturą masową i przy- gląda się, jak różne sfery świata artystycznego uczestniczą w akcji po- mocy głodującej Etiopii. Uznałam, że być może udałoby się wkręcić sir Williama do programu, choć — co najzupełniej zrozumiałe — wymagałoby to wielu konsultacji z producentem. 18 — Książki. — Sir William grzmotnął pięścią w swoje wielkie niahoniowe biurko. — Doskonały pomysł. Zawieziemy im książ- ki. Cały sklep zawalony książkami. Zawieziemy je samolotem. Pasuje jak ulał. Idealnie nadaje się do programu o sztuce. — Nie sądzi pan, że Etiopczykom bardziej przydałoby się coś do jedzenia? — wtrąciłam. — Nie, nie, nie. Książki. Wszyscy naokoło posyłają tylko je- dzenie. Muszą mieć coś do czytania, żeby lepiej im się czekało na żywność. — W zasadzie, choć oczywiście żywność jest bez wątpienia najbardziej palącą potrzebą, pomysł z książkami jest dla nas dość interesujący — stwierdził Eamonn Salt, rzecznik prasowy orga- nizacji charytatywnej SUSTAIN, i poskubał się po brodzie. Sir William także poskubał się po brodzie. — Naprawdę? — spytałam. — W rzeczy samej. Staramy się odejść od dehumanizacji tubylczej Afryki w doniesieniach prasowych o klęsce głodu — ciągnął Eamonn monotonnym głosem. — Chcemy ukazać wy- kształconego Afrykanina, Afrykanina spragnionego wiedzy, prze- ciwieństwo tego, co nazywamy mitem głodującej małpy. Wasz pomysł może przyczynić się do wzrostu społecznej empatii, choć oczywiście wielu moich kolegów się z tym nie zgodzi. To od- mienna szkoła myślenia. Naturalnie, musimy się liczyć z obu- rzonymi głosami twierdzącymi, że to marnotrawstwo, dobro- czynność luksusowa. Zapewne te argumenty nie są wam obce. — Doskonale. Argumenty. Przepustka do Soft Focus — powie- dział sir William. — Czy jednak Etiopczycy będą potrafili czytać książki po an- gielsku? — spytałam. — Och, proszę nie zapominać, że głód zaatakował cały Sahel. Najlepiej byłoby wysłać książki do obozów na granicy Abouti i Nambuli. Przebywają w nich uchodźcy z Kefti, bardzo wykształ- ceni. Keftianie mają doskonałe szkolnictwo oparte na wzorcach brytyjskich. — Gdzie jest Kefti? — spytałam. — To zbuntowana prowincja Abouti, granicząca z Nambulą, w północnej Afryce. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat Keftianie toczą krwawą wojnę o wyzwolenie się spod marksistowskiego reżimu Abouti. Mają wysoko rozwiniętą kulturę. Sahelska klęska 19 głodu dotknęła ich prawdopodobnie bardziej niż innych, a or- ganizacje pozarządowe nie mogą dostarczać im żywności z po- wodu wojny. Są też trudności natury dyplomatycznej. Obecnie trwa masowy exodus ludności Kefti na tereny Nambuli. Ludzie są tam bardzo, bardzo wycieńczeni głodem. — Może więc wraz z książkami dostarczylibyśmy też trochę żywności? — zaproponowałam. — Fenomenalny pomysł — ucieszył się sir William. — Pierw- sza klasa. Dobrze myślisz, dziewczyno. Wiedziona niesłychanym zapałem, wystąpiłam do wszystkich pracowników firmy z apelem nawołującym do zbiórki żywności, zaczęłam gromadzić książki i szukać sponsorowanych lotów. Za- dzwoniłam do Soft Focus i ustaliłam spotkanie Ołivera Marchanta z sir Williamem i ze mną. Miało odbyć się za kilka tygodni. Oczami wyobraźni widziałam kuszące obrazy Afryki, z jej ple- mionami, bębnami, ogniskami i lwami. Myślałam o Geldofie, celu i sensie. Myślałam o kierujących się pasją pracownikach misji, biednych i pełnych poświęcenia, śpieszących z pomocą nieszczęsnym Afrykanom. Przede wszystkim jednak myślałam o Oliyerze. 20 ROZDZIAŁ TRZECI — Gdzie jest mój kitekat? Henry stal przed świetlicą i rozglądał się wokół oburzony. Personel skończył śniadanie i kręcił się po obozowisku, szykując się do wyruszenia na teren obozu. Do Henry'ego podbiegła Sian. — Mój cholerny Karol Kitekat. Zostawiłem go w Lusi Lodów- ce i ktoś mi go Zyziowo Zwędził. Sian mówiła do niego coś przyciszonym głosem, starając się go udobruchać. — Henry, nie dość, że jesteś głupi, to do tego jeszcze ślepy! — krzyknęłam. — Jest pod antybiotykami. Idź i poszukaj dobrze. — Ding dong! — powiedział, odwracając się w moją stronę z uniesionymi wymownie brwiami. — Uwielbiam, kiedy stajesz się taka zasadnicza. Ruszył z powrotem do świetlicy, a Sian szybciutko podreptała za nim. Słońce paliło coraz mocniej. Nad obozem zaczynały się unosić pierwsze smużki dymu, a na ścieżkach pojawiły się poruszające się wolno figurki: chłopiec prowadzący osiołka obładowanego dwoma pękatymi skórzanymi workami z wodą, kobieta z wiązką drewna na głowie, mężczyzna w białej galabii z kijem na ra- mionach i swobodnie przewieszonymi przez niego rękami. Za kilka godzin słońce rozpraży wszystko do białości i upał stanie się klaustrofobiczny. Człowiek wyobraża sobie wtedy, że lada moment przestanie oddychać i się udusi. Podbiegła do mnie zaaferowana Betty. — Kochanie, nie chciałabym ci zawracać o tej porze głowy — zaczęła. — Chociaż... — Otworzyła szerzej oczy i wskazała na swój zegarek. — Jest już szósta. Może jednak mogłybyśmy zamienić słówko na osobności. 21 Betty była okrąglutka i zbliżała się do pięćdziesiątki. Wie- działam, o czym chciała zamienić ze mną słówko: chodziło jej zapewne o Henry'ego i Sian. Ale nie zrobi tego wprost. Nie powie: „Uważam, że nie powinnaś przymykać oczu na cudzo- lożne związki twojego asystenta z pielęgniarkami". Raczej za- serwuje mi historyjkę o kimś, kogo nie znam, a kto prowadził obóz akcji humanitarnej w Zanzibarze albo, dajmy na to, w Czadzie. Osoba owa, a to niespodzianka, nie protestowała, kiedy jej asystenci sypiali z pielęgniarkami — i cóż się stało? Wszystko skończyło się wielką aferą, trzęsieniem ziemi, ist- nym tsunami i postanowiono, że odtąd każdy ma spać we własnej glinianej chacie. — Nie mogłybyśmy odłożyć tego na później? — spytałam, przypomniawszy sobie nagle o szczoteczce do zębów, którą wy- mownie pomachałam jej przed oczami. — Kiedy skończę myć zęby? Po skończonej toalecie z chrzęstem powędrowałam przez wy- sypany żwirem plac do swojej chaty. Czekało mnie wiele pracy. Byłam administratorem obozu i prowadziłam go z ramienia SUS- TAIN, organizacji humanitarnej, która zatrudniała nas wszyst- kich. A w Safili spędziłam już cztery lata. Przez pierwsze dwa byłam asystentką administratora, potem sama nim zostałam, za swojego asystenta mając Henry'ego. Do moich obowiązków na- leżało ustalanie dostaw żywności, lekarstw i sprzętu mgdycznego — a także nadzór nad personelem, co pochłaniało lwią część czasu. Otworzyłam płytę z falistej blachy, pełniącą rolę drzwi, i we- szłam do chaty. Moim domem w Safili była okrągła, kryta strze- chą budowla z drewna i gliny, o średnicy jakichś dwudziestu stóp, której podłogę stanowiła ubita twardo ziemia przykryta matami z sitowia. Pachniało w niej kurzem. Na umeblowanie składało się metalowe łóżko z moskitierą, biurko, półki na książ- ki i segregatory, dwa metalowe fotele z gumowymi poduszkami w koszmarny wzorek i stolik z laminowanym blatem. Wszystko pokrywał piach. Właził między zęby, do uszu, kieszeni, majtek. Lubiłam swoją chatę, choć myślę, że raczej z powodu prywat- ności, jaką mi zapewniała, niż z jakichś innych względów. Mówiłam o prywatności, a tu już po dwóch minutach rozległo się delikatne pukanie i w drzwiach ukazała się twarz Betty okra- 22 szona przepraszającym uśmiechem. Nie czekając na zaproszenie, Betty weszła, uścisnęła mnie i rozsiadła się na łóżku. Na suficie zrobionym z wielkiego prześcieradła, broniącym dostępu do wnętrza chaty stworzeniom żyjącym w słomianym dachu, rozległ się szelest. — Witajcie, mali przyjaciele — powiedziała Betty, spoglądając w górę. Och, nie, nie, nie. Pora była zdecydowanie za wczesna na goszczenie Betty. — Martwisz się, Rosie, prawda? I wiesz co? Myślę, że masz po temu całkiem uzasadnione powody. Zaczyna się, pomyślałam. Henry i Sian. — Przypomina mi to czasy, kiedy w siedemdziesiątym czwar- tym obóz w Mikabele prowadziła Judy Elliot. Zjawiło się kilku uchodźców w bardzo złym stanie, zgłosiła to w centrali, prosząc o wsparcie, i urwali jej głowę za to, że przesadza. Dwa miesiące później rozpoczął się masowy napływ, w najgorszym okresie dziennie umierała setka, a oni oczywiście nie mieli ani perso- nelu, ani sprzętu. Nie chodziło więc o Henry'ego i Sian. Tym razem martwiła się szarańczą. — Słyszałaś coś? Myślisz, że coś się kroi? Przez te cztery lata, które spędziłam w Safili, kilka razy po- jawiała się groźba klęski głodu i przez granicę ściągały hordy uchodźców, przynosząc ze sobą epidemie cholery, słoniowacizny, zapalenia opon i Bóg wie czego jeszcze, ale nigdy od mojego przyjazdu sytuacja nie była tak naprawdę dramatyczna. Czasami podejrzewaliśmy, że był to zwykły podstęp uchodźców, którzy chcieli po prostu dostać więcej jedzenia. Betty pokręciła głową, najwyraźniej urażona. — Nie myśl, że mówię ci, co masz robić, moja kochana Rosie. Wiesz, że ogromnie podziwiam wszystkie twoje poczynania, na- prawdę ogromnie. Ale sama rozumiesz, że musimy słuchać Af- rykanów, głosu Afryki. Nagle zapragnęłam ugryźć Betty albo przynajmniej przez jakiś czas pookładać jej gębę pięściami. — Betty, ja też się martwię, ale nie możemy wzniecać alarmu, jeśli nic konkretnego się nie dzieje. Czy doszły cię słuchy o czymś, o czym ja nie wiem? 23 — Wiesz, że oni, ludzie, są naszym barometrem. Że Zęby Wiatru, jak nazywają je Afrykanie... — przerwała, czekając na aprobatę — ...Zęby Wiatru potrafią być naprawdę przerażające. Lecą przez cały dzień. Rozciągają się na cale mile, tysiące mil. — Wiem, mówili o tym wczoraj w dystrybucji, ale czy sły- szałaś coś jeszcze? — Kiedy Mavis Enderby był w Etiopii w pięćdziesiątym ós- mym, plaga zniszczyła zbiory, które wystarczyłyby do wykarmie- nia miliona ludzi przez rok. Oczywiście — mówiłam o tym Lin- dzie — najbardziej martwią mnie żniwa. Te roje, czarne jak smoła, rozciągają się na mile, zasłaniają słońce... — Wiem — powiedziałam, może głośniej niż to konieczne, co było głupotą, bo nie należało o tej porze drażnić Betty. — Czy ktoś ci coś mówił? — Dziennie potrafią zjeść osiem razy więcej niż same ważą, co jest tym bardziej przerażające, że lada dzień zaczną się żni- wa, a one przemieszczają się tak szybko, jak wielkie czarne chmury... Tyle miałam dzisiaj do zrobienia. Musiałam jakoś pozbyć się Betty. — Betty, bardzo ci dziękuję. Dziękuję ci za pomoc i wsparcie. Rzeczywiście, mamy poważny powód do zmartwienia... dobrze jest się z kimś podzielić tym, co nasz dręczy... Ale teraz na- prawdę muszę już lecieć. Jeszcze raz dziękuję ci, że o Q«n wspo- mniałaś. Podziałało. Cudownie. Betty skromnie przewróciła oczami i rzuciła się, żeby mnie uściskać. — Chyba powinniśmy już pojechać do obozu, tym bardziej że musimy wrócić, aby zdążyć powitać nowego lekarza Lindy — powiedziała, uścisnęła mnie raz jeszcze i wyszła. No właśnie, jeszcze to. Dzisiaj miał do nas przyjechać nowy lekarz, Amerykanin. Betty za trzy tygodnie wyjeżdżała i on miał ją zastąpić. Zamierzaliśmy przyrządzić specjalny lunch na jego powitanie. Linda, jedna z naszych pielęgniarek, może trochę zbyt łatwo wpadająca w irytację, pracowała z nim w Czadzie dwa lata temu, ale nie chciała nic nam o nim powiedzieć. Nie kryła jedynie, że korespondują ze sobą, i za każdym razem, gdy za- stanawialiśmy się, gdzie go ulokować, podejrzanie milkła. Mia- łam nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Stanowiliśmy niewiel- 24 ką zamkniętą grupkę, w której wzajemne układy trwały w sta- nie delikatnej równowagi. I niewiele trzeba było, żeby ją zbu- rzyć. Usiadłam na łóżku, myśląc o tym, co powiedziała Betty. Choć może nieco denerwująca jako człowiek, lekarzem była bardzo dobrym i jeśli chodzi o Afrykę, naprawdę znała się na rzeczy. Czasem mi się wydawało, że przebywa tu od początku dziewięt- nastego wieku. Wszystkie te plotki miały w sobie jakąś prze- rażającą logikę. Po raz pierwszy od kilku lat w Kefti wystąpiły porządne opady deszczu. Jedną z ironii Afryki jest to, że pierw- sze obfite deszcze po okresie suszy stwarzają idealne wprost warunki do rozwoju szarańczy. A ponieważ rzeczywiście potrafi się ona przemieszczać błyskawicznie, plaga w okresie żniw była jedną z przyczyn, która — poza wojną — mogła wywołać nagły masowy napływ uchodźców. Wstałam, znalazłam segregator i zaczęłam go przeglądać. Pró- bowaliśmy stworzyć system wczesnego ostrzegania dla Kefti, nie na wiele jednak się to zdało, ponieważ i tak nikt nie mógł się tam przedostać. Organizacja SUSTAIN zabroniła nam się tam wybierać z powodu toczącej się wojny. Podobnie postąpił rząd nambulański, który chciał zachować dobre stosunki z Aboutia- nami, a Kefti z nimi właśnie toczyło wojnę. Wszystkie posiadane przez nas informacje znajdowały się w tym segregatorze. Były w nim wykresy cen zboża na przygranicznych targowiskach, ta- bele wzrostu i wagi dzieci, dane dotyczące liczby ludzi przekra- czających granicę. Zaglądałam do niego dwa dni temu. Żadnych powodów do niepokoju, ale wolałam się upewnić. Musiałam szybko się na coś zdecydować, ponieważ o jedenas- tej miał się u nas zjawić Malcolm z nowym lekarzem. Malcolm pracował w SUSTAIN i miał pod swoją kontrolą całą Nambulę. W zasadzie był głupcem, ale gdybym chciała podnosić alarm, nadarzała się ku temu idealna okazja. Postanowiłam, że pojadę do obozu i porozmawiam z Muhammadem Mahmoudem. On będzie wiedział, co się święci. Czułam, że ogarnia mnie panika. Musiałam napić się wody i spróbować się uspokoić. Wyszłam na zewnątrz i dostrzegłam Henry'ego, pogrążonego w intymnej rozmowie z Sian przed jej chatą. Muskał dziewczynę pod brodą w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości. Sian mnie zauważyła, zaczerwieniła się i uciekła do chaty. Henry 25 1 tylko uniósł brwi i złośliwie się uśmiechnął — cóż za arogancki 1 chłopak. — Henry Montague — powiedziałam ostro. — Natychmiast I idź do siebie. Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Miał uśmiech zde- cydowanie za duży jak na swoją twarz, szeroki i trochę wyniosły. 1 Zawsze wyglądał elegancko, z ciemnymi włosami opadającymi ] wystrzępioną grzywką na czoło, co zapewne było na topie, gdy po raz ostatni oglądał południowy Kensington. Zwykle próbo- ] wałam mu ją jakoś ujarzmić za pomocą spinki. — Później porozmawiamy — dodałam. — A tymczasem mo- żesz załadować do toyoty dwie lodówki ze świetlicy. Wybieram się do obozu i chcę wrócić przed przyjazdem Malcolma. — Hej-o-hej! Ding! Dong! Pani Wydajność Doskonała! — wy- krzyknął i objął mnie ramieniem w sposób niezdradzający naj- mniejszych oznak szacunku. W tej chwili rozmowa z nim ną temat Sian nie miałaby żadnego sensu. Każdą krytykę czy ostrze- żenie strząsnąłby z siebie jak rozradowany psiak wodę po ką- pieli. W przyjaznym milczeniu zaczęliśmy iść w stronę toyoty. Uznałam, że przed rozmową z Muhammadem nie wspomnę Henry'emu o szarańczy. Muhammad Mahmoud nie był oficjal- nym zwierzchnikiem obozu, był po prostu mądrzejszy od innych. Nie wyłączając nas. Zresztą w czasie jazdy i tak nie można roz- mawiać. Należało bardzo uważać, nawet jeśli nie siedziało się * za kierownicą. Na wyboistej drodze trzęsło i rzucało jak w bęb- nie pralki, i trzeba było mieć ciało rozluźnione, ale gotowe w każ- dej chwili obronić się przed walnięciem głową w sufit albo wy- padnięciem z siedzenia. — O rany! Mam nadzieję, staruszko, że stanik masz mocny! — wrzasnął Henry. Powtarzał to za każdym razem, wyobrażając sobie, że dopiero co to wymyślił. Zjeżdżaliśmy stromą, piaszczystą drogą wiodącą do obozu. Przed nami rozciągał się widok na chaty, plastikowy łuk szpitala, kwadratowe kształty z sitowia, kryjące w sobie klinikę, stano- wisko wydzielania żywności, targ i szkołę. Przez ostatnie cztery lata miejsce niedoli i cierpienia stopniowo zajęło zwykłe, co- dzienne życie, zarówno uchodźców, jak i nas samych. Byliśmy ' sobie nawzajem potrzebni — dawni zbawcy i uchodźcy. Wie- 26 cZorami chodziliśmy na ich zabawy przy ogniskach i wtórze bęb- nów, podekscytowani, że oto materializują się nasze dziecięce marzenia o Afryce. Oni od nas brali jedzenie, leki, korzystali i naszej, tak im potrzebnej, wiedzy medycznej. Wiosłowaliśmy razem po rzece, bawiliśmy się z ich dziećmi, przeżywając naj- większą przygodę życia. Ich natomiast cieszył nasz zapał i naiw- ne podniecenie pobytem w Afryce. — Wyszliśmy z tunelu naszej rozpaczy i ujrzeliśmy, że mo- żemy nie tylko żyć, ale i tańczyć — powiedział mi kiedyś Mu- hammad w swój absurdalnie poetycki sposób. Razem przetrwaliśmy kryzys i teraz byliśmy szczęśliwi. Ucho- dźcy jednak byli całkowicie uzależnieni od dostaw żywności z Zachodu, co czyniło ich całkowicie bezradnymi. — Jasna cholera! — wrzasnął Henry, gdy przed samochód wyskoczyło dwóch chłopców i zaczęło dla zabawy przed nami uciekać. Nie wolno było im tego robić. Gdy droga zaczęła biec prosto i zbliżaliśmy się do centrum obozu, ruszyła za nami chmara dzieci, które machały i krzyczały: — Hawadga! — Biały człowiek! Gdy otworzyłam drzwi i wysiadłam z samochodu, skwar ude- rzył we mnie jak gorąco z otwartego nagle piekarnika i otoczyły nas dzieci. Boże, jakie one były piękne: rozbrykane biegały w kół- ko, pokrzykując i śmiejąc się. Te bardziej nieśmiałe stały, jak stoją dzieci na całym świecie, z jedną nóżką założoną za drugą, trąc oczy i wsadzając kciuk do buzi, mimo że przez ostatnie pięć lat medycy robili, co mogli, ucząc je, że tak nie wolno. Dwoje dzieci miało na nosie okulary uplecione ze słomy, na wzór naszych okularów przeciwsłonecznych. Nachyliłam się i przymierzyłam jedną parę. Dzieci wybuchły śmiechem, jakby to była najzabawniejsza rzecz, jaką zdarzyło im się w życiu oglą- dać. Lunch zwykle jedliśmy o dwunastej, ale dzisiaj poprosiłam, żeby wszyscy stawili się w świetlicy o jedenastej trzydzieści, by przed posiłkiem powitać Malcolma i nowego lekarza. Piętnaście po dziesiątej uporałam się ze swoją pracą i mogłam porozma- wiać z Muhammadem, ale nagle pojawił się problem w klinice okulistycznej Sian, bo kilku pacjentów zaczęło domagać się pię- C]u nambulańskich sous za wywrócenie im powiek. Mówili, że w Wad Danazen, drugim, większym obozie, odległym od nas 27 o pięćdziesiąt mil, tyle właśnie płaci się pacjentom za podobne badanie. — Mówią, że u nas powinno być tak samo — powiedziała zrozpaczona Sian. — Typowe dla Wad Danazen — stwierdziłam. W tamtym obozie pracowało kilku Włochów, zdecydowanie za bardzo przeczulonych i leniwych. Francuzi byli okropni, ale Włochom nie dorastali nawet do pięt. — Co mam zrobić? To straszne, że chcą od nas pieniędzy, przecież staramy się im pomóc. — Powiedz im, że jeśli nie pozwolą sobie zbadać oczu, nie będziesz wiedziała, co im jest, i oślepną. A potem umrą. W mę- czarniach. — Nie mogę im czegoś takiego powiedzieć. — Sian patrzyła na mnie wielkimi z przerażenia oczami. — Po prostu nie ustępuj — odrzekłam. — Tak naprawdę wca- le nie liczą na pieniądze. Sprawdzają tylko, na ile mogą sobie pozwolić. — Ale to okropne... — Są tylko ludźmi. Robiłabyś tak samo, gdybyś była biedna. Spojrzałam na jej zmartwioną minę. Zresztą, może by i nie robiła. O Boże. Przypomniało mi się, jak się czułam świeżo po przyjeździe. Tyle rzeczy rozkładało mnie dosłownie na łopatki. Chciałam zostać i podtrzymać ją na duchu, ale musjałam iść. Przybiegł ktoś ze szpitala z wieścią, że na gwałt potrzebne są płyny infuzyjne, z niewiadomych przyczyn zamknięte w dru- f gim samochodzie, do którego kluczyki miała tylko Sharon. Sha- ron była postawną dziewczyną z Birmingham, traktującą życie obojętnie. Kiedy pierwszy raz zjawiłam się w Safili, ona już tam była. Świetnie sobie radziła z uchodźcami. Kiedy spoglądając na \ zegarek, biegłam na poszukiwanie Sharon, usłyszałam za pleca- mi czyjś głos: — Rhozee. Wołał mnie Liben Alye, który siedział pod drzewem z Hazawi w ramionach, uśmiechając się do mnie czule i z nadzieją. Dźgnę- ło mnie poczucie winy za to, że na jego widok poczułam lekką irytację. Uwielbiałam Libena Alye, lecz on nigdy nie potrafił zrozumieć, że ktoś może się śpieszyć. Po raz pierwszy ujrzałam go w złych czasach, gdy siedział wraz z innymi starcami. Od 28 razu zwróciłam na niego uwagę, bo tulił do siebie to dziecko, sfaszcząc je pieszczotliwie po policzkach i włosach. Okazało się, ze cała szóstka jego dzieci, a także wszystkie wnuki, z wyjątkiem Hazawi, zmarły i dlatego z jedynym ocalałym maleństwem nigdy się nie rozstawał. Kucnęłam obok niego i uścisnęłam jego dłoń. Zachęcił mnie, bym dotknęła policzka Hazawi, i przyznałam, że rzeczywiście jest niezwykle delikatny. Podziwiałam jej długie rzęsy, zgadzając się, że w istocie są nadzwyczaj długie. Prze- kręciłam rękę, żeby popatrzeć na zegarek, i wiedziałam, że nie zdążę na spotkanie z Malcolmem. A niech to. Wieki trwało, zanim znalazłam Sharon, która jednak nie mog- ła przerwać tego, co robiła, ponieważ była w trakcie usuwania nitkowca z czyjejś nogi. — Nie mogę przerwać — powiedziała — bo to cholerstwo mi się ześlizgnie. Patrzyłam, jak owija wokół zapałki żółtego, podobnego do sznurka robala i ostrożnie wyciąga go spod skóry. — Cholernie długie paskudztwo — przemówiła do kobiety, która uśmiechnęła się z dumą. Tłustymi palcami delikatnie wykręcała robala, aż wreszcie wy- szedł cały i wijąc się kurczowo, zwisał z zapałki. — Proszę bardzo — powiedziała Sharon i wręczyła kobiecie stworzenie. — Możesz go sobie usmażyć z soczewicą na odro- binie oliwy. Udała, że je, na co kobieta zaniosła się śmiechem. — Co sądzisz o Lindzie i tym nowym lekarzu? — spytała Sharon, gdy biegłyśmy do samochodu. — Będzie się z nim piep- rzyć czy jak? — A niby skąd mam wiedzieć? — Trzyma usta tak zamknięte jak chórzysta dupę — zauwa- żyła Sharon. — Masz rację — powiedziałam. — Co nie znaczy, że mam w tej dziedzinie jakieś doświadczenie. Gdy szłam do szałasu Muhammada, znowu towarzyszyły mi dzieci. Większość z nich miała gładko wygolone główki z wyjąt- kiem małej kępki włosów na czubku. Każda kępka miała inny kształt, co wyglądało niezwykle zabawnie, gdy patrzyło się na nie z góry. Skręciłam za róg i ujrzałam Muhammada stojącego u wejścia do swojego szałasu. 29 Dzieci się rozbiegły. Muhammad był niesamowitym mężczyz- ną z burzą czarnych kręconych włosów, sterczących nieomal pio- nowo. Jego galabija była tak biała, że wyglądała wręcz absur- dalnie. — Rosie — powitał mnie. — Bardzo byłaś dzisiaj pracowita. Postanowiłaś zwiększyć wydajność? Z ulgą schroniłam się we wnętrzu szałasu, gdzie panował przyjemny chłód i cisza. Większość uchodźców mieszkała w cha- tach, ale Muhammad jakimś sposobem zdobył materiał i wygos- podarował dość miejsca, by wybudować sobie wyjątkowo prze- wiewne i eleganckie domostwo. Wyglądało trochę jak nasza świetlica, miało podłużny kształt i ściany z mat z sitowia, za- projektowane tak, by zapewnić swobodny dostęp powietrza. Miejscami z zewnątrz przedzierało się ostre białe światło. Usiad- łam na niskim łóżku i czekałam, aż przygotuje herbatę. Wcześ- niej nie miałam nawet co zaczynać rozmowy. Pod jedną ścianą stała półka z resztką książek od Ginsberga & Finka. Jedenasta minęła już dwadzieścia minut temu, ale Muham- mad i tak nie wysłuchałby mojego tłumaczenia, że pośpiech jest konieczny. Przy parzeniu herbaty śpieszyć się nie było można, podobnie jak nie sposób było zrezygnować z całej ceremonii jej picia. Zwłaszcza gdy wiedział, że jestem już gdzieś spóźniona. Muhammad poruszał się godnie, tam i z powrotem^^ajpierw przyniósł małe filiżaneczki, potem wrócił, żeby dorzucić dwa drewienka do paleniska. Następnie cukier. Trochę więcej wody. Jeszcze trochę herbaty. Jeszcze jedna gałązka. Niech go szlag. Teraz robił to już celowo. W końcu z bardzo zadowolonym błyskiem w oku wręczył mi maleńką filiżankę z herbatą, naturalnie zbyt gorącą, żeby wypić ją od razu, i rozsiadł się wygodnie. — I tak. — I tak. — Jesteś dzisiaj bardzo podniecona. — Muhammad miał cień- ; ki, piskliwy głos, ale śmiech głęboki. — Nie, nie jestem. — Owszem, jesteś — nie ustępował. Z ogromnym trudem udało mi się zachować wyniosłe milcze- nie. 30 Tak — przemówił w końcu Muhammad. Ha! Punkt dla irfhie. — Cóż jest tego powodem? Czyżby przyjazd nowego le- karza? O matko, co za wrzód z niego. — Nie, oczywiście, że nie, na miłość boską. Zaśmiał się tym swoim głębokim śmiechem, zaraz jednak spo- ważniał. — Może więc chodzi o Zęby Wiatru? — spytał dramatycznym tonem. — O Boże, Muhammad. Błagam, nazywaj to po prostu szarań- czą. — Nie ma w twojej duszy poezji. To doprawdy tragiczne szczerze się zmartwił. — No, Sylvio Plath, mów, co słyszałeś? — Dochodzą mnie słuchy, że są roje szerokie na pięć mil, które przysłaniają słońce, a ziemię pogrążają w ciemnościach — powiedział. — A co naprawdę słyszałeś? — Nie jest dobrze — teraz mówił już poważnie. — W górach nie ma jedzenia. Od wielu lat nie padało tam porządnie. Ludzie nie mają co jeść i po prostu starają się jakoś przeżyć do zbiorów. — Ale w tym roku zbiory będą udane? — Tak, po raz pierwszy od lat. Jeżeli nie nadciągnie szarańcza. Jeśli tak się stanie, zapanuje wielki głód i ludzie przyjdą tu. — Czy jest plaga szarańczy? Czy one się roją? — Nie lecą, ale słyszałem, że w trzech rejonach się wykluwają. Wiesz, że z początku są jak koniki polne, a potem idą jak ogrom- ne, kłębiące się, żywe dywany? Popatrzyłam na niego spokojnie. — Tak, Muhammadzie, wiem. — Gdyby ludzie mieli środki owadobójcze, mogliby ich użyć i zniszczyć szarańczę, ale nie mają niczego. A nawet gdyby mieli środki chemiczne, i tak nie mogliby nimi pryskać z powietrza z powodu aboutiańskich myśliwców. Niedługo wiatr zacznie wiać ze wschodu na zachód i przez Kefti przywieje roje do Nam- buli. — Wierzysz w to wszystko? Wzruszył ramionami i uniósł ręce. — To możliwe — powiedział po chwili, spuszczając wzrok. 31 To możliwe. Znowu poczułam, jak ogarnia mnie panika. Zwyk- le podobne pogłoski traktował jako nic nieznaczące. — Jak możemy się dowiedzieć, ile w tym prawdy? — spyta- łam. — Na razie musimy czekać, rozmyślać i dyskutować. Chciałam zostać i omówić to z nim dokładnie, ale była już za dwadzieścia dwunasta. Musiałam się zbierać. — Lada moment zjawi się Malcolm z nowym lekarzem — po- wiedziałam, wstając. — Chcę ci coś pokazać — odparł Muhammad. Jasne, że chciał mi coś pokazać, skoro byłam już spóźniona. Zaprowadził mnie na tył swojej chaty. A tam, w błocie, rosły trzy pnące krzewy pomidorów, na których dostrzegłam kilka ma- łych owoców z rodzaju tych, za które u nas w supermarketach trzeba zapłacić majątek. Wiedział, że nie powinien był tego ro- bić. Uchodźcom nie wolno było niczego uprawiać, gdyż w ten sposób obóz akcji humanitarnej szybko przekształciłby się w sta- łe siedlisko tych ludzi. Muhammad zerwał jeden z sześciu pomidorków i wręczył mi. — Dziękuję ci — powiedziałam wzruszona. — Przygotuję go sobie z farszem. Muhammad położył mi dłoń na ramieniu i dziwnie na mnie popatrzył. Co ujrzałam w jego spojrzeniu — przyjaźń, solidar- ność, współczucie? Poczułam dziwny przypływ energiLi podnie- cenia. — Lepiej już pójdę — stwierdziłam. Kiedy wróciłam do landcruisera, okazało się, że samochód jest zamknięty, a kluczyki ma Henry. Była już dwunasta i wszyscy wrócili do obozu na czas, tak jak ich prosiłam. Niecierpliwie bębniąc palcami w maskę, czekałam w nadziei, że Henry nie zabrał się z innymi, zapomniawszy o kluczykach. Tego, że w obozie zaczyna brakować jedzenia, nie powiedziałam Muham- madowi. Dwa tygodnie temu miała dotrzeć do nas świeża do- stawa, ale ONZ zawiadomił nas przez radio, że jedzenie nie nadejdzie jeszcze przez kilka tygodni, ponieważ statek nie za- winął na czas do Port Nambula. Tak czy owak, musieliśmy więc zacząć zmniejszać racje, nawet bez groźby wijących się, żywych dywanów pokrywających całe Kefti czy potężnych rojów wielko- skrzydłej szarańczy przysłaniających słońce. 32 Popatrzyłam na biegającą wokół samochodu gromadkę mal- ców, chichoczących i próbujących wdrapać się na pakę, i przypo- mniały mi się nasze punkty żywieniowe w czasie ostatniego gło- du: jeden szałas dla dzieci, które mogły jeść samodzielnie, drugi dla tych, które były na to za słabe, ale miały szansę przeżycia, i trzeci dla dzieci, które musiały umrzeć. Nagle zachciało mi się płakać. Jednak nie stałam się jeszcze tak twarda, jak myślałam. 33 ROZDZIAŁ CZWARTY Śniło mi się, że wpadam na niego w Safewayu: spacerowaliś- my razem po sklepie, śmialiśmy się z innych kupujących i prze- ścigaliśmy w wynajdywaniu idiotycznych rzeczy do jedzenia, jak ? konserwy mięsne, galareta migdałowa, opakowania suszonego curry z kurczaka. Nie mogę uwierzyć, że był czas w moim życiu, gdy na podobne rozmyślania trwoniłam całe godziny, dopraco- wując każdy szczegół moich fantazji. Kiedy w końcu rzeczywiście miałam się spotkać z Ołiverem, o niczym innym myśleć już nie potrafiłam. Moja głowa przy- pominała gniazdo z podrzuconym kukułczym jajem, które wypeł-. niało je bez reszty. Próbowałam wyrzucić go ze swoich myśli, biorąc byle jaką książkę, ale czytałam w kółko jedno i to samo zdanie, nie mając pojęcia, o co w nim chodzi. Oglądałam wia-s domości, z których i tak nic do mnie nie docierało, bo bez, przerwy myślałam tylko o nim. Skoncentrować się mogłam wy-1 łącznie na afrykańskim projekcie, bo za nim kryła się obietnica seksualnego spełnienia z 01iverem. W sobotni ranek poprzedza- jący nasze spotkanie wmówiłam sobie, że muszę pójść na zakupy do Safewaya, ale nie tego w moim sąsiedztwie, lecz innego, odległego, przy King's Road (gdzie mieszkał Ołiver), ponieważ5 był tam znacznie większy wybór makaronów domowej roboty. To była prawdziwa tragedia. Przygotowując się do wyprawy, kilka razy zmieniałam koncepcję ubrania. Nie chciałam przesad- nie się wystroić, mój strój miał być modny i swobodny jedno- cześnie, sprawiający wrażenie, że w sobotnie przedpołudnia za-: wsze tak wyglądam. Poza tym nie mógł dodawać mi kilogramów. Zrobiłam sobie pełny makijaż, by dojść do wniosku, że w ostrym świetle dnia wypadnie zbyt mocno, więc zmyłam podkład i ograniczyłam się tylko do eyelinera, tuszu do rzęs, 34 szminki i różu, po czym zaczęłam od nowa, tym razem bez efelinera i szminki. Włożyłam nową białą bieliznę, zaraz jednak zmieniłam ją na czarną. Zadawałam sobie pytanie, czy powin- nam pod dżinsy nałożyć pończochy z podwiązkami, i za nic yy świecie nie potrafiłam znaleźć na to odpowiedzi. Najpierw spędziłam w Safewayu przeszło godzinę, potem po- szłam tam raz jeszcze po paczkę mrożonych scampi, na które nie dość, że nie miałam ochoty, to jeszcze nie były mi do ni- czego potrzebne. Oliyera ani śladu, przeklęłam więc niebiosa, że tak się przeciwko mnie sprzysięgły. — Twoje zachowanie jest nienormalne i chore — skomento- wała moja przyjaciółka Shirley, kiedy do wszystkiego jej się przy- znałam. — Jeżeli jeszcze raz usłyszę słowo „01iver", odgryzę ci głowę. Tymczasem to OHver się rozchorował. Leżał w gorączce w swoim przestronnym i przewiewnym mieszkaniu z białymi kolumnami. Opiekowałam się nim. Prałam jego pościel, robiłam mu zapiekankę i przynosiłam do łóżka na tacy z kwiatami w ma- łym, białym, kwadratowym wazonie. Po chwili jednak uznałam, że od zapiekanki lepszy będzie pstrąg z grilla z rukwią wodną i młodymi ziemniaczkami w łupinkach, ponieważ zapiekanka jest zbyt ciężkostrawna dla chorego. Przyjechała jego matka. Była piękna i bogata i wpadła na chwilę z butelką szampana. Ale nie miała zielonego pojęcia, jak należy się synem opiekować. Tak naprawdę nigdy nie poznał, co to prawdziwa miłość i tros- ka. Ale mnie potraktowała serdecznie. — Nigdy nie widziałam, żeby był z kimś tak szczęśliwy — wy- szeptała do mnie chrapliwym głosem nałogowej palaczki i mrug- nęła konspiracyjnie. Spotkanie miało odbyć się o szóstej w środę. O pół do szóstej we wtorek Hermione szczególnie gwałtownie odłożyła słuchaw- kę telefonu. — Sir William chce cię widzieć na górze. Jest u niego OHver Marchant. Był, zdaje się, w okolicy i chce się spotkać już dzisiaj. Katastrofa, kompletna klęska. Wtorkowy wieczór miałam w całości spędzić na przygotowaniach do jutrzejszego spotkania: zamierzałam iść na aerobic, żeby pozbyć się kilku zbędnych kilo- gramów, potem wziąć gorącą kąpiel w pachnących olejkach 1 Przygotować sobie zestaw do ubrania. Prawdę powiedziawszy, 35 gdyby spotkanie nie zostało przyspieszone o dzień, mogłabym się na nim w ogóle nie stawić, bo zapomniałabym wyjść z domu, pochłonięta całkowicie zabiegami toaletowymi i wyborem ubrań. Mimo to przedwczesne pojawienie się 01ivera uznałam za naj- większe nieszczęście, jakie mnie do tej pory spotkało w życiu. Miałam tylko czas na zrobienie makijażu. Gdy weszłam do gabinetu i ujrzałam siedzącego w nim OHve- ra, w głowie poczułam kompletną pustkę, a w gardle mi zaschło. — Ach — powitał mnie sir William. — 01iverze, to jest nasza przedstawicielka działu reklamy, bardzo, bardzo dobra, Rosema- ry... och... — Richardson — dokończył za niego 01iver z ojcowskim uśmiechem. Wstał i uścisnął mi rękę. Gdy mnie dotknął, hormony zaata- kowały szaleńczo całe moje ciało, które krzyczało: „Uwaga, uwa- ga, alarm seksualny, wszystkie systemy pulsują!" — Jak się masz? — spytał 01iver. — Świetnie, dziękuję. — Mój głos brzmiał niebezpiecznie pisk- liwie. Nie odrywaliśmy od siebie oczu. — Hm, hm — chrząknął sir William. — Ehem, cóż... — Wciąż nie zamieniłaś się w pizzę? — spytał OUver, trochę zbyt obcesowo, zważywszy na to, że obok stał sir William, bacz- nie się nam przyglądając. — O co chodzi? — Sir William nie zrozumiał, w czym rzecz. — Ochota na pizzę? — Może później — odpowiedź 01ivera skierowana była do mnie, mimo iż patrzył już wtedy na sir Williama. W czasie spotkania głos zabierał głównie Oliyer, prawie cały czas zwracając się do mnie, co naturalnie przyprawiało mnie o zawrót głowy. — To zjawisko, które mnie fascynuje — mówił. — Znane osobistości promują różne akcje od czasów pierwszej wojny, ale zobaczycie: tym razem to będzie absolutna bomba. Za pięć lat żadna akcja nie będzie mogła się odbyć bez udziału jakiejś gwiazdy. Wydałam z siebie dziwny dźwięk. Sir William spojrzał na mnie zmieszany. — Bardzo, bardzo interesujące — sapnął. — Gwiazdy, natural nie, spotkać można w każdej dziedzinie życia, nie tylko w świe- cie show-biznesu, ale także wśród prominentów, dobroczyńców. 36 __ Jak najbardziej — zgodził się Ołiver. — Wśród ludzi biz- neSu czy nawet firm wydawniczych, jak wasza. Sir William, bardzo zadowolony, poskubał się po brodzie. Wciąż jeszcze byłam zażenowana dziwnym dźwiękiem, który mi się niechcący wymknął. A miał być tylko pomrukiem aprobaty. Nasz program — powiedział 01iver — ma na celu ukazanie, w jaki sposób pomoc dla Trzeciego Świata włącza się w nurt kultury masowej. Przed Geldofem wszystko było drętwe, ogra- niczało się do czarnych i białych kopert podrzucanych na próg. A teraz dobroczynność staje się modna, jest synonimem dobrej zabawy. — Szczera prawda, o tym właśnie mówiliśmy. Sam się tam wybieram, z książkami. Taki drobny akt miłosierdzia — rzekł sir William, po czym spojrzał na mnie. — Ehem — dodał, po- naglając mnie skinieniem głowy. — Ehem. — Och. Może mógłbyś w swoim programie wspomnieć o wy- prawie sir Williama do Nambuli? — zapytałam szybko. OHver uśmiechnął się i puścił do mnie oczko. — Bardzo ciekawe podejście, połączenie sir Williama, książek i Nambuli. Jak rozumiem, mówimy tu o obozach w Kefti? — Właśnie — przytaknęłam, zachwycona jego wiedzą na te- mat światowych wydarzeń. — Cóż, sądzę, że moglibyśmy to omówić szerzej — powiedział Ołiver. — Kiedy sprawy posuną się nieco dalej. Jakiś czas później staliśmy z Ołiverem na schodach wiodących do budynku mojej firmy, skąpani w złotym świetle zachodzącego słońca przefiltrowanego przez liście drzew. — Masz ochotę na drinka? — spytał Ołiver, dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałam. Nie wierzyłam własnemu szczęściu, które aż mnie rozpierało. Zaraz jednak mi się przypomniało, że nie zdążyłam ogolić nóg, i w panice zaczęłam się zastanawiać, czy dam radę załatwić to w damskiej toalecie. Nawet jazda samochodem wyglądała tak, jak w moich wyob- rażeniach. Jego ręce na kierownicy, a udo w miękkim materiale spodni obok mojego kolana w czarnych — tragedia — rajsto- pach. Tapicerka była z kremowej skóry, a deska rozdzielcza z drewna orzechowego. Migotały na niej wskaźniki i światełka jak w kokpicie samolotu. Nie pojechaliśmy do pubu, ale do re- 37 stauracji, w której, gdybym poprosiła o golarkę, kelner bez słowa komentarza podałby mi ją na białym talerzyku z chińskiej por- celany. — Och, Lu-iii-gi. Gdy 01ivera i mnie prowadzono do naszego stolika, do lokalu z szumem wkroczyła aktorka Kate Fortune. Szła wsparta na ra- mieniu maitre d'hotel, a jej długie, ciemne, jedwabiste włosy rozwiewały się na wszystkie strony. — Luigi! Jakże się cieszę, że cię znowu widzę. Cmok, cmok. — Jestem Roberto, proszę pani. Zaledwie wczoraj wieczorem widziałam Kate Fortune w tele- wizji w serialu o podróżniczce, która nie wiadomo czemu palala szczególnym uwielbieniem do błyszczyka do ust. Kate często pojawiała się w różnych czasopismach, przebrana za wróżkę albo damę w krynolinie, a jej zdjęcia ilustrowały artykuły zatytuło- wane „Czterdziestoletnia Fortune". Najgorsza chyba była seria zdjęć w jednym z kolorowych dodatków, na których pojawiała się ucharakteryzowana na największe gwiazdy światowego kina każdej dekady, poczynając od lat dwudziestych. Choć była to z jej strony próba promocji, okazała się jedną wielką pomyłką, ponieważ podkreśliła tylko przepaść dzielącą ją od Marleny Diet- rich czy Jane Fondy. Dzisiaj wystąpiła w stroju jakby żywcem wyjętym z serialu Dallas. Już dawno podejrzewałam w.aiej skłon- ność do miotania na lewo i prawo włosami i nie pomyliłam się. Na nasz widok wykrzyknęła z zachwytem: — 01iver! Bosko widzieć cię znowu! Po czym gwałtownym ruchem odrzuciła na plecy opadające z lewej strony włosy, trafiając nimi prosto w oko biednego Ro- berto. 01iver podniósł się elegancko i pozwolił jej się wycałować, co pozostawiło mu na każdym policzku okrągły ślad brzoskwi- niowego błyszczyka do ust. Ja wstałam również, ale ona zacho- wywała się, jakbym była niewidzialna, więc usiadłam z powro- tem. — Cudownie — szczebiotała do OHvera, bawiąc się klapą jego marynarki. — Dasz radę wpaść na przedstawienie Shawa, żeby mnie zobaczyć? Przyślę ci bilety w przyszłym tygodniu. Mógłbyś umieścić nas w swoim wspaniałym programie. 38 — Och, kochanie, doprawdy nie mam ochoty oglądać jakiejś drętwej sztuki — odrzekł OHver. — Może lepiej umówimy się kiedyś na lunch? Kate Fortune wzniosła oczy do nieba, odrzuciła do tyłu włosy i powiedziała: — Co za straszny człowiek. Jutro każę Yvonne zadzwonić do Gwen. Po czym odpłynęła do swojego stolika, rzucając OHverowi uwodzicielskie spojrzenie przez ramię. Zdziwiłam się, że nie za- darła spódniczki, by pokazać mu majtki. Oliver zamówił szampana. Zaczęliśmy właśnie rozmawiać o naszych najwcześniejszych seksualnych doświadczeniach — jak to zwykle bywa — gdy do restauracji wpadł jak burza signor Zilli. W owym czasie signor Zilli był postacią kultową. Był to wesoły włoski bufon, grany przez wielkiego komika, Juliana Al- mana. Śmiesznie wyglądał na żywo, bez kostiumu i charakte- ryzacji. — 01iver, cześć! Niech to diabli! — zawołał Julian, tocząc się w naszą stronę. — Słuchaj, wyjdź i porozmawiaj z nimi, założyli mi blokady na samochód. Niech to diabli! — A co ja niby mam na to poradzić? — spytał Ołiver, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Ściągnąć blokady zębami? — Nie. Słuchaj, chodzi o to, żebyś pogadał z tymi od za- kładania blokad. Julian Alman zdawał się zupełnie nieświadomy tego, że wszys- cy w restauracji się na niego gapią. — Jeżeli zaparkowałeś na podwójnej żółtej linii, musieli ci założyć blokady. Przyjechałeś swoim nowym porsche? — Tak, i widzisz, problem w tym, że jeszcze w nim siedzia- łem. — Siedziałeś w nim? — No i właśnie usiłowałem z niego wysiąść. — Julian — powiedział 01iver. — Nic z tego nie rozumiem. A co ci w tym przeszkadzało? — Widzisz, jest dla mnie trochę przyciasny. — Po co więc go kupiłeś? — Bo bardzo chciałem mieć ten model. Dopiero co go wypuś- cili i po drogach jeżdżą na razie tylko trzy takie, więc... sam rozumiesz... 39 — Jezu Chryste, Julian, nie widzisz, że mam teraz ważniejsze sprawy na głowie? — wykrzyknął OHver, wskazując na mnie. — Nie przejmuj się mną. Idź i pomóż mu. Nie mam nic przeciwko temu — powiedziałam. — Och, fantastycznie. Bardzo przepraszam, ale to naprawdę miło z twojej strony — ucieszył się Julian i odwrócił, usiłując wyjrzeć przez okno. — Niech to diabli. Tak więc OHver wyszedł, żeby dogadać się ze strażnikami. Wrócił po dziesięciu minutach i bardzo z siebie zadowolony opowiedział mi, jak sprytnie wszystko załatwił. Nareszcie mogliśmy wrócić do naszej przerwanej rozmowy o pierwszych łóżkowych doświadczeniach. — I w następnym semestrze zapisałem się na zajęcia z Bla- ke'a, a wykładowcą okazała się ona... ta sama kobieta, której zrobiłem malinkę. Jedzenie podano nam w nader skąpej ilości, i cale szczęście, bo zupełnie nie miałam apetytu. Gdy 01iver skończył swoje seksualne anegdotki z czasów studiów w Cambridge, ja uraczyłam go opowie- ścią, jak to kiedyś zostałam przyłapana nago na wydmach z Joelem przez policjanta, który spytał, czy może się do nas przyłączyć. — A kim był Joel? — Chodziłam z nim w college'u. — W jakim college'u byłaś? — W Devon. ^R — Dzięki Bogu, że nie w Girton — zauważył z pobłażliwym uśmiechem. — Wiem już, skąd masz ten seksowny akcent. A co studiowałaś w Devon? — Rolnictwo — odparłam i zachichotałam. — Rolnictwo. Rolnictwo. — Odrzucił głowę do tyłu i głośno się roześmiał. — Jesteś jak żywcem wyjęta z Thomasa Hardy'ego. Jeździłaś konno, nosiłaś fartuszki i swawoliłaś na sianie? — Na- chylił się i udał, że próbuje mi zajrzeć pod spódnicę. — Nie, czytałam książki o płodozmianie. — A Joel także był farmerem — nie, nie mów mi, był na | pewno sierżantem w wojsku z wielkim, błyszczącym mieczem. Nie? Nauczycielem? A może sprzedawcą ochry? — Był poetą. — Nie! Robi się coraz ciekawiej. A co pisał? „Była tylko córką farmera..." 40 — Kiedy go znałam, nie pisał zbyt wiele. Za to pił, palił trawkę i ględził o patriarchalnym społeczeństwie kapitalistycz- nym. Moi bracia go nie znosili. — Ilu masz braci? — Czterech, i jedną siostrę. — Jezu, chyba powinienem uważać. Czy Joel także był z Devon? — Nie. Pochodził z Londynu, gdzie miał też swojego wydaw- cę, Ginsberga & Finka. Uważałam, że jest cudowny. — Cudowny? Nienawidzę Joela — powiedział Ołiver. — Co się stało z rolnictwem? Dlaczego nie zajmujesz się świeżo uro- dzonymi owieczkami i nie przeklinasz żywopłotów i subsydiów? — Po egzaminach pracowałam kilka miesięcy na farmie, ale potem zaczęłam tęsknić zajoelem i pojechałam do Londynu, żeby zamieszkać z nim w komunie w Hackney. Pracowałam w pubie, a po jakimś czasie zajęłam się badaniem rynku dezodorantów. — A Joel co porabiał? Robił na drutach i palił kadzidła? — Mniej więcej. Przeważnie był naćpany. — A ty zarabiałaś pieniądze? — Nie za dużo. Jakieś półtora roku od zamieszkania z Joelem poszliśmy na przyjęcie do Ginsberga & Finka, gdzie zauważył mnie sir William. — No pewno, stary zbereźnik. — To wcale nie było tak — zaprotestowałam oburzona. — Spytał mnie, czy nie popracowałabym u niego przez lato, a ja się zgodziłam. — Kiedy to było? — W ubiegłym roku. — Więc Joel wciąż się koło ciebie kręci? — No, nie. To było dość przykre. Moja babcia zostawiła mi trochę pieniędzy, więc kupiłam mieszkanie, na co Joel powie- dział, że wróciłam do swoich kapitalistycznych patriarchalnych korzeni i że jestem nic niewartą, powierzchowną szmatą. — Nic niewartą, powierzchowną szmatą. Rozumiem. A kiedy to się stało? — Mieszkanie kupiłam w styczniu. — O, dziękuję ci, Roberto. Ponieważ szampana już wypiliśmy, 01iver zamówił butelkę czerwonego wina. Mnie zaczęło szumieć w głowie i nie mogłam więcej pić, ale 01iver wydawał się zupełnie trzeźwy. Goście w re- 41 stauracji nieustannie na niego patrzyli, a w pewnym momencie podszedł do nas starszy pan, który mówiąc, że zapewne Ofiver jest na to nieustannie narażony, długo i kwieciście przepraszał za najście, po czym poprosił go o autograf dla swojej córki, studentki w Slade. Oliver był czarujący i wdzięczny, kiedy jednak okazało się, że pan nie ma długopisu, znacznie ochłódł, a gdy wyszło na jaw, że córeczka chciałaby z nim porozmawiać o pracy w telewizji, stał się zimny jak lód. Starszy pan odszedł, zakło- potany i smutny. Zdjęłam jeden klips, bo strasznie mnie uciskał. OHver zamówił dla nas brandy, a potem nagle zauważył kolej- ną znaną osobistość, Billa Bonhama, który siedział w drugim końcu sali. OHver wstał, żeby z nim porozmawiać. Bill Bonham był aktorem grywającym inteligentne ogony w telewizyjnych sztukach. Zajmował się także reżyserią i często występował w programach dyskusyjnych, w których jasno dawał do zrozu- mienia, że nie znosi głupców, siarczyście przy tym przeklinając. Był prawie łysy, a resztę włosów, która mu jeszcze została, miał bardzo krótko obciętą. Zawsze nosił skórzaną kurtkę i dżinsy,1 z których wylewał mu się obwisły brzuch, spychając je tak nisko, że nie zdziwiłabym się, gdyby któregoś dnia odsłoniły slipy. Z zachwytem patrzyłam, jak Ołiver rozprawia z nim z ożywie- niem. Po chwili obaj panowie znikli w męskiej toalecie. — Nie uważam, żeby Bill był bardziej sławny od^eiebie. — Cóż, Bill może i nie, ale Julian na pewno — mruknął OHver i kilka razy pociągnął nosem. — Nieprawda. Przeziębiłeś się? — spytałam czule. — Owszem, jest. To całkowicie nie fair, ale zaprzeczyć temu się nie da — powiedział Ołiver ponuro i znowu pociągnął no- sem, tyle że tym razem tylko przez jedną dziurkę. — To inny rodzaj sławy. Ty jesteś krytykiem, a on gwiaz- dorem filmowym. 01iver pił już trzeci kieliszek brandy. Krawat mu się poluzo- wał, a trzy górne guziki koszuli miał odpięte, mogłam więc do- strzec ciemne włosy porastające jego tors. — Ale to, co ty robisz, jest więcej warte — pocieszałam go. — Ludzie uważają cię za autorytet, osobę inteligentną. Wykrzywił się do mnie czule i delikatnie ścisnął mi kolano pod stołem. 42 Kelner oczyszczał stół z okruszków za pomocą miniaturowego odkurzacza i zorientowałam się, że wciągnął mój klips, który jakiś czas temu zdjęłam. Wstydziłam się mu o tym powiedzieć, więc szepnęłam 01iverowi do ucha, co się stało, na co on ryknął śmiechem i bardzo sprawnie wszystko załatwił. Gdy przyniesiono nam rachunek, wyjęłam książeczkę czekową, mówiąc, że zapłacę połowę, ale Ołiver tylko się nachylił, ścisnął mi pieszczotliwie nos i rzucił na stół złotą kartę American Ex- press. Następnie obszedł całą restaurację ze mną uwieszoną na jego ramieniu, żeby pożegnać się ze wszystkimi znanymi gośćmi. Kiedy podjechaliśmy pod mój dom, OHver zatrzymał samo- chód, wyłączył silnik i odpiął pas. — I cóż, zaprosisz mnie na kawę? — spytał. Kiedy wchodziłam z nim po schodach, znowu zaschło mi w ustach i poczułam potworne zdenerwowanie. Byłam bardzo dumna ze swojego mieszkania — uważałam, że jest takie parys- kie. Kiedy jednak weszliśmy do środka, 01iver wybuchnął śmie- chem. Zawtórowałam mu radośnie, ale kiedy nie przestawał się śmiać, nie wytrzymałam i spytałam: — Cóż cię tak rozbawiło? — Ależ malutkie mieszkanko, i takie sentymentalne — po- wiedział. — Słodziutkie. Przeszedł do kuchni. — Coraz lepiej — stwierdził. — Masz makatki na ścianach. Przyglądał się podarowanemu mi przez matkę obrazkowi z na- pisem: „Nudne kobiety mają nieskazitelne domy". — Hmmm. Popatrzmy, co też takiego starasz się usprawied- liwić. — Teraz przechadzał się po salonie. — Boże, doprowa- dziłabyś mnie do szału tym bałaganem. — Jakim bałaganem? — spytałam autentycznie zdumiona. — Nie chowasz kaset do pudełek, wszędzie walają się książki. A to co takiego? — Podniósł skręconą gumkę do włosów. — Wygląda jak dżdżownica. Byłam zdruzgotana. Wychowano mnie w przekonaniu, że lu- dzie, którzy trzymają wszystko na swoim miejscu i nie wrzucają guzików i starych długopisów do półmisków, są dziwni. — Zrobię kawę — powiedziałam. Idąc do kuchni, czułam się przybita. To pewnie przez nadmiar alkoholu, który na OHverze zdawał się nie wywierać żadnego 43 wrażenia. Ołiver przyszedł do kuchni i kiedy włączałam czajnik, stanął za mną i objął mnie w pasie. Z miejsca zapomniałam o wszystkim, co mi chodziło po głowie. Obróciłam się twarz- do niego i pocałowaliśmy się jak trzeba. Och, dotykając go, czu łam się jak w ekstazie, tym bardziej że od tak dawna o ty marzyłam. Po chwili jego dłonie zaczęły sunąć w dół, po moic' udach, i poczułam, że unosi mi spódnicę. Nie chciałam, żeb mnie rozbierał, bo przecież miałam na sobie rajstopy i sztywny gorset, a białe majtki zaplątały się w praniu z niebieską skar- petką, więc wzięłam jego dłoń i położyłam ją sobie na piersi, miejscu znacznie bezpieczniejszym. Całowaliśmy się dalej, ale; kręciło mi się w głowie i bałam się, że się przewrócę. Ołive musnął mi ustami policzek i zapytał: — Czy mogę zostać u ciebie na noc? — Sama nie wiem. — Nagle poczułam ogarniające mnie zde- nerwowanie. Znowu zaczął mnie całować. — Daj spokój, nie wygłupiaj się — wyszeptał. Ponieważ uznałam, że zdenerwowanie świadczy o mojej nie- dojrzałości, więc powiedziałam: — Mmm, zaczekaj, pójdę się przygotować. Wydawało mi się, że tak właśnie powinna zareagować dojrzała kobieta, a poza tym mogłam w ten sposób zyskać na czasie i przynajmniej doprowadzić do porządku swoje nogi* i pozbyć się zafarbowanych na niebiesko majtek. Pognałam do łazienki, zerwałam z siebie ubranie i wcisnęłam je do suszarki, żeby nie robić bałaganu. Nie mogłam użyć kremu do depilacji — po pierw- sze, nie miałam na to czasu, a po drugie, okropnie cuchnął. Myślałam, że mam golarkę, i gorączkowo przeszukałam szafkę pod umywalką, wszystko z niej wyrzucając, golarki jednak nie znalazłam. Słyszałam, jak 01iver spaceruje po salonie, i wiedzia- łam, że nie mam co nawet marzyć o pełnym goleniu nóg. Prze- sunęłam ręką po nodze i przy ruchu z góry na dół — broń Boże odwrotnie — nie było najgorzej. Umyłam się. 'Spryskałam perfumami w najważniejszych miejscach. Wyszorowałam zęby. Przypomniało mi się, że mój błękitny szlafroczek jest w praniu, więc owinęłam się ręcznikiem i wysuwając przez drzwi głowę — wyłącznie — zobaczyłam go, wspaniałego mężczyznę, w mo- im pokoju, jak siedział na krześle i palił papierosa. 44 jestem gotowa — podekscytowana, uśmiechnęłam się pro- nfiennie- Spojrzał na mnie. Dałam nura do sypialni, lampkę nocną usta- wiłam na podłodze i wskoczyłam do łóżka, wstydliwie naciągając kołdrę pod samą brodę. Oliver wszedł, potykając się lekko, z popielniczką w ręce, którą postawił na mojej toaletce. Zgasił w niej papierosa i usiadł. Zwrócony do mnie plecami, nachylił się, żeby rozwiązać sznurowa- dła, zupełnie jak mąż. Wydawało mi się trochę nieromantyczne, że nie zwraca na mnie uwagi, ale co tam... Wstał i zdjął koszulę, z zapiętymi guzikami przeciągając ją przez głowę. Patrzyłam na biegnącą mu od ramienia do pasa linię mięśni. Przyglądałam mu się kawałeczek po kawałeczku, na razie nie oceniając całości. Rozpiął i zdjął spodnie, wciąż stojąc do mnie plecami. Złożył je starannie i położył na krześle. Następnie złożył slipy, co mnie trochę zaniepo- koiło, porządnie ułożył je na spodniach i wsunął się pod kołdrę. Obróciłam się twarzą do niego, niewyobrażalnie szczęśliwa, że nareszcie leżę przy nim naga. OHver zsunął się trochę niżej i pocałował moje piersi. W ekstazie aż mi dech zaparło. Potem przytulił do mnie głowę, a ja głaskałam go po włosach. Leżał bardzo spokojnie, z rękami rozrzuconymi na boki. Po jakiejś chwili nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Poru- szyłam się lekko, a on uniósł głowę i znowu zaczęliśmy się całować. Ciężko dyszał. Uniósł się, rozsunął mi nogi i ukląkł między nimi. Przesunął rękę w dół i wszedł we mnie, prosto jak strzelił. Tak bardzo go pragnęłam, że zatraciłam się zupełnie. Wyginałam się w łuk, krzyczałam i jęczałam, wijąc się z roz- koszy. Ale powoli, w samym środku tego miłosnego uniesienia, zaczęło do mnie docierać, że OHver w ogóle się nie rusza. Przy- gniatał mnie swoim ciężarem, z głową wtuloną w moją szyję, nieruchomy jak kłoda. Stopniowo ja też przestałam się ruszać, aż w końcu znieruchomiałam jak i on. I wtedy zaczął chrapać. Kiedy otrząsnęłam się z szoku, wybuchłam śmiechem. Pomyś- lałam o podsłuchujących piętro niżej ludziach. „Och, och, och, AAAA, o Jezu, och, och, och, a-a-a-a. Och". Po chwili musiałam 8° obudzić, żeby ze mnie zszedł, bo myślałam, że się uduszę. Był bardzo ponury i miał gniewnie ściągnięte brwi. Wstał i po- szedł do łazienki, potem usłyszałam, że jest w salonie. Po kilku Minutach wrócił do sypialni i zaczął się ubierać. 45 — Co robisz? — spytałam. — Idę do domu. Rano muszę wcześnie wstać. Poczułam się, jakby ktoś poderżnął mi gardło. — Nawet o tym nie myśl — powiedziałam. — Wracaj d„ łóżka. — Ale... — Żadne ale. Po pierwsze, nie zrobiłeś tego, po drugie, jesteś zalany w trupa i jeśli wsiądziesz za kierownicę, zadzwonię n policję, po trzecie wreszcie, przed chwilą zasnąłeś na mnie n samym początku tego, co miało być naszą pierwszą namiętn nocą. Na dodatek chrapałeś. A teraz wracaj do łóżka. To było jeszcze, zanim Ołiver zrobił sobie ze mnie niewolnicę, a moją seksualną pewność siebie sprowadził do rozmiaró zasuszonego ziarnka fasoli. Patrząc na mnie dziwnie, zaczął ki wać głową, jakby zgadzał się z jakąś własną myślą. Odsuń kołdrę i obejrzał mnie całą. Potem się rozebrał, ukazując — k mojemu zdumieniu — kolejną erekcję, i położył się obok mnie Gdy było po wszystkim, rozpierała mnie duma i radość, ponie waż ja, Rosie Richardson, doprowadziłam Ołivera Marchanta d orgazmu. Jakiś czas później, kiedy 01iver już spał, ja leżałam i patrzył; na niego i na jego długie, ciemne rzęsy, które jak dwie włochat gąsieniczki rzucały cień na jego policzki. Byłam szczęśliwa, za pomniawszy o wszystkich złych przeczuciach. Nie mogłam uwie rzyć, że 01iver Marchant naprawdę śpi obok, w moim lóżk" Instynktownie wyczuwałam, że należy do tych mężczyzn, któr do przesady cenią sobie własny sen, mimo to jednak zdobyła się na odwagę, żeby pocałować go lekko w policzek i czule si do niego przytulić. — Och, na miłość boską, zachowujesz się jak pięciolatk — mruknął ze złością i odwrócił się do mnie plecami. Urok drania — to mnie brało. Przeczytałam gdzieś, że „kobiet zmiennych bardziej się pożąda niż tych nudnych. Czasem si je morduje, ale rzadko porzuca" — to samo odnosi się do męs kiego drania. Wiadomo, że nie interesują go żadne ograniczeni i nudzić się przy nim nie sposób. Wieczna za nim pogoń m w sobie coś ekscytującego i absorbującego: kobieta użala się] nad sobą, że tak źle jest traktowana, i stale z tym walczy. Nawe 46 kiedy poznałam już prawdziwe oblicze OHvera, wciąż mi się wy- dawało, że jednak uda mi się go zmienić. Myślałam, że potrzeba mu jedynie trochę miłości i troski i że w końcu zacznie doce- niać, co los mu zesłał. Sądziłam, że potrafię go kochać wbrew :ego podłej naturze. Moja przyjaciółka Rhoda, starsza ode mnie Amerykanka, stwierdziła, że niebezpiecznie się uzależniłam, a kogoś takiego jak 01iver nie powinno się dotykać nawet pogrzebaczem. . Słusznie, pod warunkiem jednak, że on dotykać mnie bę- dzie swoim — powiedziałam głupkowato. Jakiś czas później usłyszałam od niej, że Afryka jest tylko odmianą mojego masochistycznego kompleksu drania i że naj- lepiej byłoby, gdybym została w Anglii i nauczyła się kochać samą siebie. Odparłam, że naczytała się zbyt wielu amerykań- skich książek o tym, jak pomagać sobie samemu, więc lepiej niech wleje w siebie kilka drinków dla poprawienia humoru. 47 ROZDZIAŁ PIĄTY Początki każdego związku na ogół bywają trudne: przypomin to trochę jazdę na nartach wodnych — dobrze, kiedy uda s; stanąć i złapać równowagę, ale znacznie bardziej prawdopodobn jest, że człowiek się przewróci, zmoczy i wścieknie. Oto, j się sprawy miały trzy dni po pierwszej wspólnej nocy z OHv rem. Żadnego telefonu. Cisza. Ponieważ jednak byłam młod i się go bałam, nie zdobyłam się na jedyną rozsądną w takie sytuacji myśl: „Cóż za chamidło". Szczęśliwie nie zgłupiała' do reszty i nie przesiadywałam wieczorami w domu, gapiąc si w telefon. Ale też nie wyłączałam automatycznej sekretarki, gd więc wracałam do domu, przeżywałam katusze, stwierdzając, J nie ma na niej żadnej wiadomości. Równie cierpiałam, gdy wi~; domości były trzy, z czego dwie od Rhody, a jedna od Hermion z zapytaniem, dlaczego, na miłość boską, nie powiedziałam je' że po południu dzwoniła Cassandra, by powiadomić ją, że Per petua nie przyjdzie na obiad. W końcu czwartego dnia doczekałam się w biurze telefonu Ohvera, tyle że w słuchawce rozległ się irytująco damski głos — Ha-lo, czy pani Rosie Richardson? — Tak. — Wi-taj, Rosie. Mówi Gwen, asystentka OHvera Marchant Jego asystentka? Natychmiast oczami wyobraźni ujrzałam Ol: vera na szpitalnym łóżku. — Oliver pyta, czy jesteś wolna dzisiaj wieczorem. — Tak. Poczułam cudowny skurcz w żołądku. — Doskonale. Ohver pyta, czy nie zechciałabyś pójść dzisi wieczorem na rozdanie nagród Broadcasting Society w Grosv_ nor House? 48 Z największą... '__ Świetnie. Stroje wieczorowe. OHver przyjedzie po ciebie o szóstej trzydzieści. Czy mogłabyś podać mi swój adres, Ro- sie? Takie romantyczne uzupełnienie pierwszego intymnego zbli- żenia ma działanie wyjątkowo niszczące i jeśli ktoś się na nie godzi, znak to niechybny, że drąży go potworne schorzenie, przed którym trzeba uciekać jak przed mściwą bestią. Miejsca mieliśmy przy okrągłym stole w ogromnej sali balo- wej. Wiszące u sufitu cztery gigantyczne żyrandole zalewały mi- gotliwym blaskiem nagie ramiona, cekiny, gorsety, telewizyjne reflektory, ogromne ekrany i personel telewizyjny, który w za- aferowaniu graniczącym z histerią biegał po sali z żółtymi kart- kami scenariusza. Impreza jeszcze się nie zaczęła. Wszystko było spóźnione. Na scenie tancerki w błyszczących kostiumach ćwi- czyły układ, co chwilę pędząc w stronę publiczności w gwał- townych podskokach, by zaraz się odwrócić i wysoko wyrzucając przed siebie nogi, ruszyć w przeciwnym kierunku, z odwróco- nymi ku sali twarzami, na których miały przyklejone uśmiechy z reklam linii lotniczych. Po mojej prawej stronie siedział Vernon Briggs, postawny męż- czyzna, mówiący z silnym akcentem z Yorkshire. Był szefem Channel Four, który transmitował ceremonię rozdania nagród. Po lewej stronie miałam Corinnę Borghese, wspólnie z OHverem prowadzącą Soft Focus. Mocno ściągnięte, cienkie, pomalowane ciemną szminką usta Corinny zdradzały wielkie napięcie ich wła- ścicielki. Jej blada, przysłonięta okularami przeciwsłonecznymi twarz drżała niczym stalowe liny podtrzymujące wiszący most. Soft Focus był nominowany do nagrody i Corinna, ku obrzydze- niu Vernona, upierała się, że pójdzie ją odebrać wraz z 01ive- rem. — Chodzi o to, że mój wkład twórczy w program wcale nie jest mniejszy niż jego. I tak już dawno powinnam występować jako producentka, ale jeżeli on tam pójdzie sam, wyjdzie na to, ze twarzą Soft Focus jest OHver Marchant, no nie? A według mnie to nie jest reprezentatywne. — Posłuchaj, złotko, mam ci powiedzieć, na czym polega two- ja rola? Siedzisz sobie na tej swojej dupci i czytasz, co ci się Pokazuje na ekranie — mówił Vernon, nachylając ku niej swoją 49 masywną postać i wbijając w nią wyłupiaste oczy. — Tylko czy| tasz na głos, nic więcej. Jak w szkole. Redaktorem program jest Oliyer. — Po prostu Ołiver ma fiuta i nie można do niego mówi „złotko" — udało jej się wycedzić przez zaciśnięte usta. Z trudem przychodziło mi utrzymać moją sukienkę pod stołem. Była przerobioną wersją sukni druhny, z jedwabiu, z sterczącą sztywno spódnicą. Dawniej była długa, w brzoskwi niowym kolorze i nie powstydziłaby się jej Kate Fortune, al ja postanowiłam ją przefarbować i przerobić na czarną i kró ką. Ubierając się przed wyjściem, o mało nie dostałam atak serca. Kiedy rozległ się dzwonek, stałam właśnie na łóż" w minispódniczce z lycry naciągniętej na kostium kąpielow usiłując obejrzeć się w całości w lustrze. W tamtej chwi — i już nigdy potem — suknia druhny wydawała się jed; nym rozsądnym wyjściem. Później zrozumiałam, że nigdy n gdzie nie należy się wybierać, jeśli choć trochę przypomin się pastereczkę, nawet jeśli owa pastereczka dopiero co wyl zła z biedaszybu. Spódnica bez przerwy wymykała mi s spod kontroli, co chwilę wyskakując spod stołu jak spręży W tej chwili sterczała sztywno z obu stron, zahaczając n! tylko o kolana Corinny Borghese, ale też o Vernona Briggs który zdegustowany odwrócił się do nas plecami. — Wybacz mi, proszę — szepnęłam konspiracyjnie*do Cori ny. — Nie powinnam była wkładać tej głupiej sukienki. Zani tu przyszłam, przebierałam się chyba z osiem razy. Też mas podobny problem? — W zasadzie nie — odparła Corinna. — Wolę rzeczy prost Siedzący po przeciwnej stronie stołu Dinsdale posłał n współczujący uśmiech i poczęstował papierosem, którego wzi łam, choć zwykle nie palę. — Proszę przy mnie nie palić — fuknęła Corinna. Początek wieczoru nie był szczególnie udany. OHver nie pr: jechał po mnie. Przysłał za to kierowcę w kapeluszu, który poi formował mnie, że Oliyer jest jeszcze zajęty w studiu i spot' się ze mną w Grosvenor House. Spędziłam dwadzieścia przer żających minut w foyer pełnym samych znanych ludzi. Ludzi się na mnie gapili, ale wiem, że współczuli mi z powodu moj 50 kretyńskiej sukienki. Ratunek przyszedł jak zwykle ze strony nSnsdale'a. Gdy złapał mnie pod ramię, zdążyłam dwukrotnie dwiedzić damską toaletę i przez osiem minut studiowałam plan rozmieszczenia gości, udając, że właśnie tyle czasu potrzebowa- łam, by znaleźć napis „01iver Marchant i goście". Dopiero wtedy dotarło do mnie, że przecież OHver musiał już od dobrych paru ryeodni wiedzieć, że na ten wieczór potrzebne mu będzie to- warzystwo. Czy to możliwe, że zostałam potraktowana jako zwy- kła zapchajdziura na ostatnią chwilę? Czy jakaś inna dziewczyna wystawiła go do wiatru? Na przykład piękna, utalentowana pani krytyk, autorytet w dziedzinie zmierzchu esencjalizmu w powie- ści środkowoeuropejskiej, z pupą jak dwie kule bilardowe? Zaczepił mnie Jimmy Horsham, stary komik estradowy, i w żaden sposób nie mogłam się go pozbyć. Co najmniej pięć razy wspomniał, że ma zarezerwowany pokój w Grosvenor House. Kiedy nadciągnął z odsieczą Dinsdale, Jimmy zrejterował, wyraźnie zmieszany. — Moja droga, moja droga. Czegóż chciał od ciebie ten stary zbereźny nudziarz? Cóż on sobie wyobraża? Czysty absurd. Chodź, chodź ze mną. Przekąsimy coś. Staram się unikać Bar- ry'ego — wyszeptał konfidencjonalnie. Barry Rhys był kolejną legendą teatru i najlepszym przyjacie- lem Dinsdale'a. — Jest z nim ta jego okropna żona podobna do słonia mor- skiego. A ty z kim przyszłaś? Czy jest tu ten stary cap Gins- berg? — Nie, jestem z 01iverem Marchantem — oznajmiłam uszczę- śliwiona. — Ale gdzież on się podziewa, moja droga? Jak mógł cię porzucić na pastwę losu? — Dinsdale patrzył na mnie gniewnie, z tak zmarszczonym czołem, że brwi niemal zasłaniały mu oczy. — Coś go zatrzymało w studiu. — Nie, kochanie moje. Nie, nie, nie. Jest tam, widzisz? — powiedział Dinsdale, a każdy rys jego twarzy zdradzał głęboką troskę. A mnie jakby ktoś dźgnął sztyletem. Rzeczywiście, ujrzałam °uvera, w ciemnym garniturze i bez krawata, jak śmieje się 2 Corinną z jakiegoś żartu — lub raczej, jak jej coś opowiada, nachylony nad nią, gestykulował żywo. Corinna patrzyła prosto 51 przed siebie, a po ustach błąkał jej się na wpół obrażony uśmie- szek. Dinsdale złapał mnie za rękę i pociągnął w ich stronę. ' — Oto on, kochanie. Chodźmy. Zaraz wszystko wyjaśnimy. Czułam się jak dziecko, po które do szkoły niespodziewani przyszli rodzice. Mój widok zdawał się OHvera dziwić. — Rosie. Cześć, jak się masz? Szukałem cię. — Uśmiechn się i nachylił, żeby mnie pocałować. Jego zapach przypomniał, mi naszą pełną uniesień noc, on jednak zachowywał się, jakb o niczym nie pamiętał. — Znasz Corinnę Borghese? — Miło mi — powiedziałam. Oto pierwsza lekcja zachowania w Klubie Sławnych. — Dziękuję — burknęła Corinna. Zapadła niezręczna cisza. — Co u ciebie? — przerwał ją wreszcie OHver. — W porządku, a u ciebie? — W porządku. I nic więcej. Godzinę później wszyscy zajęliśmy miejsca przy stołach i mod liłam się, żeby 01iver nie spostrzegł, że jakoś z nikim nie udaj mi się porozmawiać. On jednak to spostrzegł. Wysiliłam się naj uśmiech, ale chyba nie wyszedł mi najlepiej. — Wszystko OK? — zapytał bezgłośnie, poruszając tylko usta^ mi. "* Przytaknęłam ochoczo i postanowiłam raz jeszcze zrobić pode- jście do Corinny. — Cóż, wygląda to nieźle — powiedziałam wesoło, studiuj menu. Proponowano w nim wędzonego łososia, kurczę w sosi śmietanowo-winnym z ravioli lub stek ze świeżego tuńczy' z ziemniaczkami parmentiere, a na deser mus z białej czekolad w polewie cukrowej. — Ziemniaczki parmentiere to chyba wst ki z piure — stwierdziłam. — To jakieś kpiny — oburzyła się Corinna. Uznałam, że ma na myśli moje sąsiedztwo. — To nie jest jedzenie dla wegetarianina. Gdzie kelner? — Nie jadasz ryb? — zdziwiłam się. — Przecież jest tuńczy — Tuńczyk? — syknęła jadowicie, patrząc na mnie z nied wierzaniem. — Masz pojęcie, co się dzieje w czasie połowu tu' czyków? Słyszałaś o delfinach? 52 Cóż, rozmowa nam się najwidoczniej nie kleiła. Odetchnę- łam z ulg^' 8^ sprzątnięto resztki polewy cukrowej i rozbłys- ły wielkie reflektory telewizyjne. Wśród zgromadzonych znako- mitości zapanowało chwilowe poruszenie, gdy wszyscy sadowili się i poprawiali niczym stado pingwinów. Aż mnie rozsadzało z podniecenia. Tyle razy oglądałam podobne wyda- rzenia w telewizji, a teraz oto znalazłam się tu sama. Rozległy się fanfary, krzykliwa zapowiedź, znowu fanfary i niski facet z obsługi transmisji, ze słuchawką w uchu i całą masą sprzętu elektronicznego upiętego na tyłku zaczął gwałtownie klaskać w uniesione nad głową dłonie, jednocześnie z brodą przyciś- niętą do piersi nawijając coś gorączkowo do mikrofonu. Wszy- scy posłusznie zaczęli bić brawo. Na estradę wdrapał się Noel Edmonds i stanąwszy przy mównicy, gestami kazał nam się uciszyć. W tej chwili do Corinny podszedł chudy ciemnowłosy mło- dzieniec. — Cześć. Jak leci? — spytał cichym, konfidencjonalnym to- nem i pocałował ją w policzek, nieustannie taksując wzrokiem salę. — ...to ktoś, kto od wielu lat zachwyca publiczność po obu stronach Atlantyku... — mówił Noel Edmonds. — Koszmar, no nie? Rozmawiałaś z Michaelem? Howard jest tam. Dostanie ją Jonathan. To pewne. Właśnie idę do Jean-Paula omówić jego wprowadzenie. — Idę z tobą. Nie będę tu siedzieć i patrzeć, jak on ją od- biera. Obrzydliwy seksista — powiedziała Corinna, wstała i odeszła. Zamierały właśnie oklaski po wystąpieniu reżysera, który dziękował za nagrodę w kategorii najlepszej sztuki drama- tycznej. — Wspaniale. Kurewsko wspaniale — mruczał Bill Bonham. ~- Dziękuje pisarzom, dziękuje oświetleniowcom, dziękuje swo- jej pieprzonej żonie, i dopiero łaskawie wspomina o mnie. wspaniale. W końcu grałem tylko pieprzoną główną rolę. Na- prawdę wspaniale. Wielkie dzięki. Bóg odbiera, nawet kiedy daje. Przy naszym stoliku pełnym urażonych aż kipiało i skwierczało od tych, których pobłogo- 53 sławił, obdzielił sławą i bogactwem, lecz dorzucił przy tym dziegj ciu, nie dając im zapomnieć, że są tacy, co dostali więcej. Na scenie Vicky Spankie, młoda aktorka z Royal Shakespeare Company, przyjmowała właśnie nagrodę za najlepszą rolę koJ biecą. Była delikatna, niezwykle piękna, z ciemnymi włosami obciętymi na pazia, ubrana w dżinsy i skórzaną kurteczkę. NieJ dawno rozpisywały się o niej wszystkie brukowce z powodu jej małżeństwa z Indianinem z lasów zwrotnikowych. — Dajesz i dajesz, i dajesz, i dajesz, a przez cały czas zżera cię potworny strach i chcesz krzyknąć: „Słuchajcie, jestem czło- wiekiem, boję się" — tłumaczyła. — Och, litości — jęknęła Corinna, która jednak zdecydowała się wrócić do naszego stolika i wmanewrowała się na krzesłd obok Oliyera. Vicky Spankie mówiła dalej: — Zastanawiam się, czy w tym miejscu może się wydarzyć coś o dużym znaczeniu duchowym? Skupmy się na chwil* i prześlijmy fale miłości brazylijskiemu rządowi, który pozwalaj aby dzień po dniu wycinano tysiące hektarów lasów. Za nią, na wielkim ekranie, pokazującym transmisję telewizyj^ ną, ukazał się jej mąż, Rani, z ogłupiałą miną siedzący przjj stoliku. Co prawda swój indiański strój zamienił na smoking, ale w dolnej wardze nadal miał ozdobny krążek. W jakimś wywia-i dzie dziennikarz spytał Vicky, czy Rani wyjmuje kj^ażek na noc, ale nie spotkało się to ze zbyt dobrym przyjęciem z jej strony.j — Rani, chodź tutaj, przecież to także dla ciebie — mówita Vicky. Zdezorientowanego Raniego popchnięto w stronę sceny, gdzie młoda ślicznotka w błyszczącym kostiumie pomogła mu wdrapas się na schody. Gdy znalazł się obok żony, cała publiczność wsta- ła, by nagrodzić Raniego owacją na stojąco. Vernon Briggs chwycił mikrofon faceta z obsługi i z wyraźną wściekłością mówił coś do niego przyciszonym głosem. — Każcie jej się zamknąć. Marcus, zabierz Indiańca ze sceny, a jej natychmiast każ się zamknąć. Niech się ta głupia dziwka zamknie. Marcus, jesteśmy do tyłu o godzinę i czterdzieści mi- nut. Zabierz Indiańca ze sceny. W tej chwili do naszego stolika zbliżył się kamerzysta i zaczaj ustawiać kamerę na Oliyera, a to oznaczało, że lada momenty 54 tanie wręczona nagroda za najlepszy program o sztuce. Co- Z* na przysunęła się do OHvera, żeby kamera i ją mogła ująć. p zeZ ułamek sekundy twarz Ołivera wyrażała wściekłość, po yni zaczął mówić coś do Corinny przyciszonym głosem. Corin- zagryzając dolną wargę, bez mrugnięcia okiem wpatrywała się w kamerę. [sja wielkim ekranie pojawiło się logo najlepszego programu sztuce. Mikrofon Vicky Spankie wyłączono i dziewczyna ze scenariuszem przepraszająco sprowadziła ją i Raniego ze sce- ny Vicky uniosła głowę wysoko do góry i skierowała się ku wyjściu. Rani dreptał za nią, ściskając kurczowo nagrodę i uśmiechając się promiennie, oczywiście na tyle, na ile po- zwalał mu krążek w wardze. Gdy mijała nasz stolik, małżonek chwycił ją za ramię. — Och, odpierdol się, ty głupi zasrańcu — usłyszałam, jak mruknęła pod nosem. 01iver i Corinna czekali w napięciu. Kończył się właśnie ostat- ni klip z czterech nominowanych programów. Kevin Garside, ludowy pieśniarz ogolony na skinheada, wykonywał górnicze protest songi. Były to jego własne kompozycje, z własnym akompaniamentem na tamburynie. Jego występ oglądała grupka gwatemalskich chłopów, na których twarzach malowało się grzecz- ne zakłopotanie. Na kamerze celującej w OHvera zapaliło się czerwone świateł- ko. Na scenie łan McKellen otwierał kopertę. Wielki ekran za jego plecami podzielony był na cztery części i na jednej widać było uśmiechającego się swobodnie Ołivera i Corinnę, wciąż za- gryzającą dolną wargę. — A zwycięzcą w kategorii najlepszy program artystyczny jest Sof... Na ekranie ujrzałam, jak Corinna zaczyna się uśmiechać, pod- nosząc się jednocześnie z krzesła. Sofama Kuwayo za Lament wysiedlonych. 01iver uśmiechał się, dopóki nie zgasło światełko na kamerze. Na scenie Sofama Kuwayo odebrał nagrodę i kończył właśnie swoją mowę. " ---w waszych audi, mercach, beemkach pomyślcie choć Przez chwilę o tych, którzy często są młodsi od waszych dzieci, me mają domu, do którego mogliby wrócić. To ich słowa, 55 ich przeżycia, poezja ich życia stworzyła ten program. Ta na groda jest dla nich. — Piękną z siebie zrobiłaś idiotkę, nie uważasz, Corinna? — odezwał się Ołiver. Jakieś pół godziny później małą grupką, w której skład wch dzili wystudiowanie skromny Bill Bonham, Corinna i jakiś Rats zdaje się gitarzysta basowy zespołu EX Gap, wciąż jeszcze za- płakana Vicky, z tym że już bez Raniego, komik Hughie Har- rington-Ellis, i wreszcie obejmujący mnie ramieniem OHver, zmierzaliśmy do Pizzy na Piazza. — Hej, Hughie! — rozległy się okrzyki kilku stojących wysepce chłopaków. — Abso-psiamać-lutnie! Było to jedno z powiedzonek Hughie. — Abso-psiamać-lutnie! — wołali dalej chłopcy. Hughie posłał im kwaśny uśmiech i pomachał ręką. — Pewnie ciągle spotyka cię coś takiego — zauważyłam. — Och, skąd — powiedział sucho Hughie. — To było pierw szy raz w życiu. W restauracji oczywiście wzbudziliśmy powszechne zaintere sowanie. Wszystkie stoliki były zarezerwowane, ale jakoś udało się przesadzić grupkę młodzieży do trzech oddzielnych stolików i w ciągu kilku dosłownie minut siedzieliśmy przy jednym stole a kelnerzy uwijali się wokół nas jak w ukropie. — O Boże, to takie krępujące. Pewnie wciąż cię to spotyka^ ale nie masz chyba nic przeciwko, stary? — Jakiś młody chłopak podsunął prosto pod nos Hughiego kawałek papieru. — Jasne, że nie — odparł Hughie, półszeptem dodając: - mały dupku. Vicky podpisywała dla kelnera fotografię, która zupełnie przy padkowo znalazła się w jej torebce. Do Billa Bonhama podeszła jakaś dziewczyna. — Proszę mi wybaczyć, czy mógłby pan? Pewnie spotyka 0 pana nieustannie. bo Modliłam się, żeby ktoś wreszcie podszedł i do Oliyera, widziałam, że znowu wpada w ponury nastrój. Dzięki Bogu zjawiły się dwie dziewczyny, prosząc, by 01iver podpisał icł menu. po — Wybacz, ale będziesz musiała do tego przywyknąć — wiedział OHver z bardzo zadowolonym uśmiechem. 56 przy drzwiach zrobiło się jakieś zamieszanie i do sali wpadł Terence Twinkle. __ Cześć wam! — wrzasnął w naszą stronę. — Boże, co za koszmar. Dlaczego nie dadzą mi po prostu spokoju? Miał na sobie długie do ziemi białe futro z norek. 57 ROZDZIAŁ SZÓSTY )a- Mijała właśnie dwunasta trzydzieści, gdy wjechaliśmy jeepem przez bramę na teren naszego obozowiska. Landcruiser Malcolma już tam był, oklejony cały masą różnorodnych nalepek. W stronę latryn zmierzała niewielka procesja, na której czele kroczyła ubra-J na na różowo Betty, gestykulując i śmiejąc się usłużnie, jakbw gościła członków rodziny królewskiej. Cały nasz zespół włożył na tę okazję swoje najlepsze rzeczy — groteskowo jaskrawe, niczym! z teatru pantomimy, sukienki, koszule, hajdawery w różnokoloJ rowe ciapki i paski, wszystkie będące dziełem obozowych krawJ ców. Malcolm miał na sobie żółty podkoszulek i kapelusz, którjl wyglądał, jakby zdobił go jakiś głupawy napis. Obok niego, zapa trzony w widniejący w dole obóz, stał nowy lekarz. Wzrostu b średniego, a kolorystyka jego ubrania była raczej ponura Na odgłos naszego nadjeżdżającego jeepa cała procesja obr< ciła się z wolna i wszyscy spojrzeli na nas z wyrzutem. G wysiadaliśmy, ze świetlicy wybiegła Sian. — Powiedziałam im, że pewnie w szpitalu nastąpił jakiś droŁB ny kryzys — szepnęła konspiracyjnie. — Myślę, że radzą sobkjl nieźle, tylko Betty... Nastąpiła dość niezręczna chwila, gdy wraz z Henrym i Siarw ruszyliśmy w stronę zmierzającej ku latrynom procesji. Żadncf z nas nie bardzo wiedziało, co począć, więc tylko uśmiechaliśmy się sztucznie. Uratowało nas doskonałe wychowanie Henry'egoJ — Malcolm, stary przyjacielu! — zaczął się wydzierać, gdy podchodziliśmy. — Jakże się cieszę, że cię widzę! Cześć! A tji zapewne jesteś tym nowym lekarzem, bardzo mi miło, witartB serdecznie. Wspaniale, chłopcy, że przyjechaliście, może rozru^ szacie trochę te nasze panienki. Zrównaliśmy sie iuż z grupą, ale Henry tokował dalej: lismy się jt 58 Wybaczcie, że nie czekaliśmy tu na was z komitetem po- 'italnym, ale w czarnej dziurze Kalkuty mieliśmy chwilowy cho- iny kryzysik. jsjowy lekarz wyglądał na zaskoczonego. Sprawia! miłe wra- żenie, ale chyba był nudny. Szkoda. Cześć — powiedział spokojnie. — Nazywam się Robert 0'Rourke. — Głos miał nadspodziewanie głęboki, brzmiący, jak- by dochodził z bardzo daleka. Henry Montague, fantastycznie! — darł się dalej Henry, ściskając jednocześnie dłonie na prawo i lewo. — Witaj na po- kładzie. A oto nasza wielka biała memsahib Rosie — przedstawił mnie Henry. — Wiem, że wygląda jak przedmiot seksualnych marzeń, ale tak naprawdę jest bardzo zasadnicza. Zasadnicza, ale mam nadzieję, że sprawiedliwa — odparł 0'Rourke. — Proszę nie zwracać uwagi na Henry'ego — wtrąciła Sian. — To wszystko przez jego wychowanie. Lody zostały przełamane. Mimo swego absurdalnego zachowa- nia Henry naprawdę wiedział, co to dobre maniery. — Miło mi, że do nas dołączyłeś — odezwałam się. — Witaj, Malcolm. Malcolm uśmiechnął się tym swoim głupawym uśmiechem z zaciśniętymi zębami i zamachał rękami po obu stronach gło- wy. — Czy ty i doktor 0'Rourke zdążyliście się czegoś napić? — spytałam. — Cóż, w zasadzie nie, ale sądziliśmy, że może pan doktor zechce najpierw obejrzeć wszystkie kąty — wtrąciła się Betty. — W końcu przez jakiś czas nasz przyjaciel będzie to miejsce nazywał swoim domem. — Zniżyła głos. — A właśnie, Mal- colm, jeśli czas ci pozwoli, chciałabym cię prosić na słówecz- ko. Nowy lekarz wpatrywał się w Betty uważnie. Wyglądał mi na człowieka z charakterem. Przeniósł wzrok na mnie i wskazując ręką obóz, zauważył: To piękne miejsce. Pienkne. Co to za akcent? Bardzo piękne — zgodziłam się. Spuściłam wzrok i do- strzegłam jego białe skarpetki. Fuj. 59 0'Rourke lekko utykał. Gdy Linda prowadziła go do jego chaJ ty, spróbowałam ukradkiem przyjrzeć się jego nodze dokładniej! Może była drewniana. Wyglądało na to, że poza torbą lekarska i płócienną torbą podróżną nie miał żadnego innego bagażu.f Zupełnie jakby zamierzał tu spędzić nie dwa lata, ale jedną nocj Mam nadzieję, że nie zacznie swojego pobytu od pożyczania! szamponu. Wszyscy prezentowali się tak czysto i porządnie, że postano- wiłam także doprowadzić się do ładu. Poszłam do swojej chaty i spojrzałam w małe lusterko wiszące nad moim biurkiem. Z re- guły tego nie robię. Ten raz utkwił mi w pamięci, ponieważ właśnie wtedy zauważyłam — poza zaczerwienionym nosemj i potarganymi włosami — pierwszą zmarszczkę na mojej twarzy.. Jeszcze prawie niedostrzegalna, biegła od nosa do kącika ust.^ Pewnie światło tak padało, że akurat tego dnia ją spostrzegłam! Ale i tak przeżyłam szok. Zawsze uważałam, że starzenie sio powinno przebiegać w odwrotnym kierunku. O ileż życie byłoby! bardziej optymistyczne, gdybyśmy je zaczynali jako pomarszczo-l ne staruchy, by z każdym upływającym rokiem młodnieć, na- bierać wigoru i pięknieć, żyjąc w dającym poczucie bezpieczeń-f stwa przekonaniu, że pod koniec ktoś z radością będzie ^ię z nami bawił, zmieniał nam pieluchy i zabierał nas na spacery! w wózku, póki nie staniemy się jajem. Starając się zepchnąć; w zakamarki umysłu te niezbyt przyjemne egzystencjalne roz-1 myślania, wyszłam w zalewający ziemię żar i podążyłam do świet- licy. Lunch dobiegł już końca i panowała atmosfera pełnego za* absorbowania, nerwowego rozrywania kopert, ciszy, zachłannego czytania. Doprawdy trudno przecenić znaczenie poczty w Safilii nadejście listu, bądź też jego brak, mogło być powodem poważ-j nych i gwałtownych zmian nastroju. Rozejrzałam się po obec- nych i spostrzegłam, że nie ma wśród nas ani Betty, ani Mal- colma. Nasza pani doktor prawdopodobnie robi mu gdzieil wykład na temat Zębów Wiatru. Muszę dopilnować, żeby go nie odstraszyła. Zmusiłam się, by zignorować stertę czekającej?. na mnie poczty, w której dostrzegłam również paczkę, i wyru- szyłam na poszukiwania tamtej dwójki. Gdy ich odnalazłam, Betty spoglądała na mnie z nieskrywa- nym poczuciem winy. 60 __ Och, wiem, że Rosie uważa mnie za głupią starą krowę * powiedziała — ale naprawdę sądzę, Malcolmie, że obowiązani Zsteśmy jakoś zareagować. Gdy Betty się popisywała, zaczynała się wysławiać wyszukanie ? nad wyraz starannie akcentowała słowa. Widać było, że Malcolm marzy jedynie o tym, by dać nogę. 7 Malcolmem należało obchodzić się nadzwyczaj delikatnie. Działał skutecznie i kompetentnie, pod warunkiem, że wszystko hyło ustalone i dawało się z góry przewidzieć, co w afrykańskich warunkach było raczej mało realne. Ponadto jego umysł uwiel- biał wolno krążyć wokół sprawy i przyglądać jej się, ale broń Boże, nie zbliżając się zanadto do sedna. Czy Betty powiedziała ci o krążących ostatnio plotkach? zwróciłam się do niego. — Tak, tak. Hm, do mnie też to i owo doszło w Sidrze. Sprawy przyjmują interesujący obrót i sądzę, że musimy czekać, hm, czekać, w jakim kierunku się rozwiną. Sidra była najbliższym miastem, w którym mieściło się biuro ONZ i działające w najmniej oczekiwanych momentach telefony. — Cóż, problem w tym, że jeśli sprawy się rozwiną, nastąpi to tak szybko, że nie będziemy w stanie nic zrobić. Już zaczyna nam brakować zapasów. Słyszałeś zapewne, że nie będzie do- stawy z ONZ? Może wiesz, kiedy ma się pojawić statek? — Ja, hm, tego, właśnie miałem nadzieję jak najszybciej wró- cić do Sidry i tam omówić tę sprawę i inne, hm, z nią związane. Myślę więc, że skoro tu, u was, wszystko jest w porządku i w zasadzie nic już nie zostało do omówienia, jak najszybciej wyjadę, tym bardziej że — jak już mówiłem — w Sidrze muszę załatwić mnóstwo spraw. Uznałam, że jednak powinnam powiedzieć mu wszystko, co sama wiedziałam, choć było tego raczej niewiele. W zasadzie moim najsilniejszym argumentem było przekonanie Muhamma- da, że problem istnieje. Kiedy jednak próbowałam przekazać to Malcolmowi, brzmiało dosyć podejrzanie, co najmniej jakbym była w Muhammadzie zakochana i niedługo miała mu urodzić bliźnięta. Wymogłam na Malcolmie obietnicę, że przez radio prześle mi ?nrormację, co z dostawą żywności, i zaalarmuje nasze biuro Londynie. Przyrzekł, że omówi kwestię z Wysokim Komisa- 61 rzem do spraw Uchodźców z ramienia ONZ, odpowiedzialnymi za przydział żywności. Niestety, ta perspektywa nie zdawała siej go specjalnie zachwycać. Żywiłam poważne obawy, czy użyjel całej siły swojej i tak dość słabej osobowości. — Ach — przerwał mi nagle Malcolm, spoglądając ponad moM im ramieniem. — Czy sądzisz, że uda mi się przed odjazdem! odzyskać skarpetki? Obejrzałam się i zobaczyłam lekko zaskoczonego 0'Rourke'a. I — Jasne — powiedział po chwili i schylił się, by zdjąć buty, I a następnie skarpetki. Obie stopy miał prawdziwe. Wyprostował się i patrząc nai mnie, zwinął skarpetki w kulkę i wręczył je Malcolmowi. — Wiedziałem, że o czymś zapomniałem — stwierdził.! — Chyba będę musiał wydziergać sobie kilka par. — Na jegdB twarz wypłynął niespodziewany uśmiech, który jednak bardzaB szybko znikł. Odprowadziłam Malcolma do bramy, gnębiona poczuciem,! że poszło mi źle. Malcolm miał pod swoją opieką obozy dla uchodźców wzdłuż całej granicy kraju, a mnie nie udało sifl go przekonać, że właśnie nam powinien teraz pomóc. Po-ł szłam kawałek drogą do miejsca, skąd mogłam widzieć jegoj mknący przez równinę samochód i ogromną chmurę pyłujj jaką za sobą wzniecał. Słońce stało wysoko. Długo spogląda-ł łam za samochodem, aż umilkł w oddali hałas j^go silnikdB on sam zaś zamienił się w punkcik na horyzoncie, który! wkrótce także znikł, a ja słyszałam już tylko dzwonienie cy-j kad. Poczułam się straszliwie samotna. Bywały takie chwile* jak choćby ta, gdy poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała nanł nasza mała społeczność, pękało i docierało do mnie, że takB naprawdę biwakuję w samym środku dziczy. Byliśmy jak te' zbite w kupkę chatki, widziane z okien samolotu lecącego! z Anglii, otoczone zewsząd tysiącami mil pustyni. Zrobienie! czy zdobycie czegokolwiek ograniczone było barierą przestrzec ni i czasu. Nawet dojazd do najbliższej Sidry zabierał całej godziny. Wróciłam do świetlicy i zajęłam się swoją pocztą. W paczce! od mamy przyszła para nowych trampek: były czarne, jak małe! botki. Czekałam na nie od dwóch miesięcy. Były także nowe| bawełniane majtki: pięć czarnych par. I pięć listów, z czego trzyj 62 J mamy, a dwa od przyjaciół z Londynu, co poznałam po cha- rakterze pisma. Dla poprawienia sobie humoru wzięłam się do czytania. Uwiel- białam listy od mamy. Ten zaczynał się jak zwykle: „Popijałam sobie właśnie herbatkę i pogryzałam pierniczka, gdy pomyślałam sobie, co też tam u mojej Rosie..." Nagle z zewnątrz, od strony bramy, dobiegły odgłosy jakiegoś zamieszania. Siedziałam całkiem z tyłu, zanim więc dotarłam do bramy, reszta gapiów zbiła się w tak ciasny krąg, że nie sposób było dojrzeć, co przykuło ich uwagę. Nagle krąg pękł i ujrzałam 0'Rourke'a, nad wyraz grzecznie odsuwającego na bok zgroma- dzonych, zupełnie jakby zapraszał do stołu raczących się drin- kami gości. Pod ścianą chaty Betty siedziała skulona keftiańska rodzina, wycieńczona, brudna, padająca ze zmęczenia. Na ziemi leżała kobieta o kończynach cienkich jak patyczki i z nieprzy- tomnym wyrazem twarzy, typowym dla wycieńczonych głodem. Obok niej ojciec rodziny tulił w ramionach dziecko. Dopiero gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że dziecko jest martwe. Zamarłam. Dawniej, gdy podobne widoki były na porządku dziennym, każdy z nas na swój sposób radził sobie z nimi. Za- tracając się w pracy, staraliśmy się jakoś od nich zdystansować, by móc robić to, co do nas należało. Ale w tej chwili nie byłam na to przygotowana. Skupiłam się, by przypomnieć sobie, jak w takich sytuacjach należy postępować: nie myśleć o implika- cjach, uczuciach tych ludzi, o tym, co się stanie. Po prostu na zimno decydować, co należy uczynić, i zająć się tym, krok po kroku. Wróciłam do świetlicy po sole nawadniające i wysoko- kaloryczne herbatniki. Matce potrzebna była kroplówka, czym zajęli się 0'Rourke z Betty, podczas gdy Henry i ja podstawiliś- my samochody. Konwojem składającym się z trzech samocho- dów ruszyliśmy do szpitala. Ja i Henry jechaliśmy na końcu, 2 ojcem i martwym dzieckiem. Ojciec płakał. Z tej prostej reakcji udręka przemawiała ze szczególną siłą: twoja rodzina głoduje, twoje dziecko nie żyje, więc płaczesz. Nie potrzeba było dużo czasu na odnalezienie ludzi, którzy znali nowo przybyłych. Rozkład naszego obozu przypominał ma- P? Kefti, aby mieszkańcy jednej wioski mogli także i tu prze- ywać razem. Rozpaczliwie chciałam porozmawiać z ojcem, by °wiedzieć się, dlaczego przyszli. Czy z powodu szarańczy? Czy 63 inni ciągną ich śladem? Na razie jednak, do czasu pogrzebu! musiałam z tym zaczekać. Postanowiłam wrócić do naszego obo-1 zowiska i spróbować przez radio złapać Malcolma w Sidrze. 1 Nie mogłam się połączyć. — Safila wzywa SUSTAIN w Sidrze! — wołałam. — Safila wzywa SUSTAIN w Sidrze, Safila wzywa SUSTAIN w Sidrze}] — Ale jedyną odpowiedzią były trzaski i gwizdy. Nic. Zero kon- taktu. Spróbowałam jeszcze kilka razy wywołać Sidrę, po czydj oparłam głowę na rękach i usiłowałam się nie rozpłakać. Usły. szałam chrzęst nadjeżdżającego samochodu, zebrałam się więc,; w sobie. To idiotyczne. Jeśli dalej będę się tak zachowywać! pożytku ze mnie nie będzie żadnego. Musiałam wziąć się* w garść. Drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich Sharon, i — Masz klucz do lodówki ze szczepionkami? — spytała, pq| czym widząc, w jakim jestem stanie, podbiegła do mnie. — Dob-| rze się czujesz? — Tak, nic mi nie jest. Po prostu... przypomniało mi się... — Wiem — powiedziała. — A ty dobrze się czujesz? — Tak... chociaż... zresztą nie muszę ci chyba mówić. Musiałam jakoś zawiadomić Malcolma, powiedzieć mu, co sin stało, jeszcze zanim wyjedzie z Sidry. Co prawda była to tylko jedna rodzina, ale od tak dawna nic podobnego się nie wydal rzyło, jej stan był tak tragiczny, no i jeszcze te krążące plotki: musiał wszystko to wiedzieć przed powrotem do stolicy. Wsiad- łam do jeepa i ruszyłam do wsi Safila. Mieściło się w niej biuro? z radiem — lokalna filia COR — Komitetu Pomocy. COR byt jednym z wielu akronimów, od których w naszych rozmowach aż się roiło: COR, UNHCR (Wysoki Komisarz do spraflf Uchodźców ONZ), RESOK, NGO (organizacje pozarządowe)! O przybyciu każdego nowego uchodźcy mieliśmy niezwłocznie;; powiadamiać COR. Istniała szansa, że ich radio będzie sprawne! może więc uda mi się przesłać wiadomość Malcolmowi. Kiedy* jechałam w stronę wioski, pora największego żaru minęła i słoni ce nie prażyło już tak niemiłosiernie. Biuro COR otoczone było płotem z sitowia i udeptanym pfl dworkiem. W piętrzącej się w kącie kupie śmieci grzebała świt nia. Na niskim łóżku siedziała dziewczyna z okiem zaszłym biel* mem i gmerała między paluchami u stóp. Narzeczona Hassanar, 64 \U uszach miała kolczyki ode mnie. Na mój widok zerwała ?e i promiennym uśmiechem i bacznie przyglądając się kol- vkom, które tego dnia nosiłam, poprowadziła mnie do Hassan maquis — powiedziała. Hassana nie ma. Hassan był pracownikiem COR. Usiadłam i spróbowałam wy- wołać przez radio Sidrę. Znowu rozległy się znane mi już trzaski ; gwizdy. Dziewczyna nachyliła się i dotknęła mojego kolczyka, pokręciłam głową i pokazałam kolczyki, które dałam jej ostatnim razem. Uśmiechnęła się zmieszana. Spróbowałam wywołać El Daman, stolicę. Na próżno. Spróbowałam jeszcze kilka razy, wciąż z tym samym skutkiem. Gdy opuszczałam biuro, była już godzina szósta i na dworze zapadły ciemności. Noc nadchodziła tu błyskawicznie: z chwilą, gdy słońce skryło się za horyzontem, robiło się ciemno. Światła samochodu wyławiały niesamowite sylwetki roślin wyrastających z piaszczystych wydm. Tuż przed szczytem wzgórza natknęłam się na powracającą z obozu resztę ekipy i zatrzymałam się na wprost niej, nie wyłączając silnika. Za kierownicą siedział Henry, obok niego cisnęły się Sian, Sharon, Betty i Linda. — Co się dzieje? — spytałam Henry'ego. — Wszystko w porządeczku, staruszko. — Czy ci nowo przybyli słyszeli coś o szarańczy? — O ile mi wiadomo — nie. Udało ci się połączyć z Sidrą? — Nie. — Niech to jasny szlag. Co za pech. Widzimy się na miejscu, stara. — Każemy zostawić dla ciebie kolację — powiedziała Betty. — Kamal przyrządza dzisiaj kurczaka. Nocą obóz wyglądał zupełnie inaczej, zdawał się obcy i niedo- stępny. Chaty były pozamykane. Gdzieniegdzie można było do- strzec nikłe światło świec, ale w zasadzie wszyscy już spali. Po zachodzie słońca nie było nic do roboty. Zatrzymałam się przed szpitalem, który mieścił się pod białym płótnem łukowato roz- postartym na metalowym stelażu. Weszłam do środka, by się °zejrzeć. Mniej więcej w połowie rzędu drewnianych łóżek za- uważyłam stojak kroplówki, do którego 0'Rourke podwieszał 'asnie torebkę z płynem infuzyjnym. 65 Matka spała, oddychając głośno i nierówno. 0'Rourke poka mi skierowany do góry kciuk i skinął w stronę drzwi. Ruszyli* my ku nim bez słowa i kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, zfl uważyłam, że powinien się ogolić. — Dobrze się czujesz? — spytał, kładąc mi rękę na ramieniu Najwyraźniej nie udało mi się wziąć w garść tak, jak sądziła — Tak, nic mi nie jest — odpowiedziałam szeptem. — A oni jak? Co mówili? 0'Rourke odrzekł, że rodzina jest w siedemdziesięciu pięciu procentach niedożywiona, co jest stanem dość ciężkim. Dzieckąf zmarło na biegunkę, nie była to jednak cholera. — A ojciec? Gdzie jest? Jemu chyba nie dolegało nic pow niejszego, prawda? — Dojdzie do siebie. — Rozmawiałeś z nim? — Nie miałem kiedy. — W takim razie pójdę i poszukam go. — Daj mi dwie minuty. Pójdę z tobą. Zaczekałam na niego, po czym razem ruszyliśmy do szał Muhammada. W miarę jak oddalaliśmy się od świateł szpit ciemności stawały się coraz bardziej nieprzeniknione. Szliś w milczeniu. 0'Rourke zachowywał się zupełnie swobodn wiedziałam więc, że sobie poradzi. Muhammad powitał w drzwiach i poprowadził do chaty, w której zatrzymała rodzina. Wszedł do środka, a my czekaliśmy w pewnej odl łości. Po chwili pojawił się ojciec, poprawiając na sobie odziem Wyglądał gorzej niż rano. On i Muhammad rozmawiali ja'" czas przyciszonymi głosami, po czym Muhammad skinął, byś podeszli. Ojciec chwycił 0'Rourke'a za rękę i potrząsał nią, wiąc coś z ożywieniem. Następnie uścisnął także moją dł a w tym czasie z chaty wyszła reszta rodziny i otoczyła n Podobnie traktuje się na Zachodzie znane osobistości. W końcu weszliśmy wszyscy do wnętrza, oświetlonego lam zrobioną z puszki po mleku w proszku. Jakaś kobieta szyków nad żarem kawę. Usiedliśmy z 0'Rourkiem na łóżku, Muha mad zajął miejsce naprzeciwko i zaczął wypytywać ojca. Na po łodze siedziały w rządku zaspane dzieci. Przez całe czterdzie minut nie poruszyły się ani nie wydały najmniejszego dźwię Trudno sobie wyobrazić zachowujące się w ten sposób dzi 66 Anglii- Kiedyś spytałam Muhammada, dlaczego tutejsze dzieci 'rhowują się tak idealnie. W odpowiedzi usłyszałam, że gdyby Z częły hałasować, oberwałyby kijem. Mężczyzna mówił szybko i gwałtownie, ze wzrokiem wbitym jakiś odległy punkt. Co jakiś czas przerywał i wtedy z jego ardła wydobywało się coś jakby nucenie. Mówi, że opuścił swoją wioskę, bo jego dziecko było chore. Reszta mieszkańców nie miała jedzenia, ale czekają na żniwa, jednak po drodze, przy rzece, widział wylęgającą się szarańczę i boi się, że może nadciągnąć jeszcze przed żniwami. A co z innymi mieszkańcami wioski? Boją się, ale szykują się do obrony pól za pomocą kijów i ognia. Nie mają żadnych pestycydów? — spytałam. — Żadnych. Kiedy wracaliśmy, 0'Rourke powiedział: — Myślę, że zostali tu przysłani, żeby wszcząć alarm, i po prostu po drodze rozchorowali się bardziej. Nie wydaje mi się, żeby naprawdę musieli tu przyjść. — Przynajmniej jeszcze nie teraz — zauważyłam. — Możesz mieć rację — powiedział Muhammad. Gdy dotarliśmy do toyoty, czekał przy niej spory tłumek. Po obozie rozeszła się już wieść o przybyszach. Przyszło również dwóch pracowników RESOK, keftiańskiej akcji humanitarnej, którzy chcieli ze mną rozmawiać. Najpierw jednak wdali się w pogawędkę z Muhammadem. — Chcą wiedzieć, co to dla nich oznacza — przetłumaczył. — Oczywiście. — Nie chcą, żeby odsyłać ich braci, ale jedzenia nie wystarczy. Chcą wiedzieć, kiedy przypłynie statek. Ja także chciałabym to wiedzieć. Nie pora teraz na ograni- czanie dostaw. Czy możesz im powiedzieć, że zgadzam się z nimi w zupeł- ności i zrobię wszystko, co w mojej mocy? Nie ma powodów do obaw. w tej chwili 0'Rourke prychnął z dezaprobatą, co trochę mnie zaskoczyło. Nie rozwiałam wątpliwości panów z RESOK. Atmosfera robiła '? niespokojna i coraz bardziej napięta. 67 I — Muhammad, nie wydaje mi się, żeby to była najodpowiecM niejsza chwila na dyskusje grupowe — zauważyłam cicho. Skinął głową, powiedział coś do zebranych i mogliśmy odejść. Gdy wspinaliśmy się drogą na wzgórze, dostrzegłam stojącego' na skraju drogi Libena Alye, wciąż tulącego w ramionach śpiącą teraz Hazawi. Liben Alye podniósł rękę i pomachał nam. — Och, nie jadłam pasztetu od jedenastu miesięcy, a i tak sporo w nim było słoniny, za którą szczególnie nie przepadam. Z tych grudek tłuszczu mogę bez problemu zrezygnować — en- tuzjazmowała się Betty. Pasztet był prezentem od 0'Rourke'a. Okazało się, że poza swoją torbą przywiózł wielką skrzynię pełną smakołyków i teraz nasza lodówka pękała od egzotycznych serów i czekolad prostoj z Ameryki. Na półce stała puszka Earl Greya, doskonała oliwa z oliwek i kilka butelek wina. Miał szczęście, że udało mu się z tym wszystkim przejść kontrolę celną. 0'Rourke był niekwes- tionowaną gwiazdą wieczoru. Zupełnie jakby na podwórku po- jawił się nowy kogut, wzbudzając pełne podekscytowania gda- kanie i machanie skrzydłami. Tylko Henry siedział z ponurą! miną. Przywykł, że był jedynym mężczyzną przy naszym stole. Gdy na rozmowach o jedzeniu upłynęło już jakieś pół godziny, 0'Rourke stał się wyraźnie niespokojny. — Jak wygląda nasza sytuacja zaopatrzeniowa? -^zwrócił się cicho do mnie, ale wszyscy umilkli i obrócili się w naszą stronę. — Niezbyt dobrze — musiałam przyznać. — Przed czerwcową porą deszczową dostawa nie dotarła, bo statek z Francji nie przypłynął na czas. Gdy wreszcie zawinął, ciężarówki nie mogły do nas dojechać. — Z powodu błota? — I rzek — wtrąciła Sharon. — W porze deszczowej ich wody pędzą jak wściekłe i przeprawa jest niemożliwa. — I co zrobiliście? — W sierpniu musieliśmy zmniejszyć racje o połowę — od- powiedziałam. — Na początku września ciężarówkom udało się dojechać, ponieważ jednak ONZ część naszego kontyngentu wy- słał na południe, zamiast zapasu na pięć miesięcy, dostaliśmf tylko na dwa. — W związku z tym jak teraz wyglądacie? 68 __ Na początku października powinna była dotrzeć kolejna Hostawa, ale statek znowu się spóźnił. Obcinamy już racje, więc . I,0Ś przetrwamy cztery, może pięć tygodni, ale tylko pod wa- unkiem, że nie zaczną przybywać nowi uchodźcy. __ Dostawy są od UNHCR? — Tak. SUSTAIN nie może was w tej sytuacji wspomóc? — spytał 0'Rourke. Uśmiechnęłam się krzywo. 0'Rourke najwyraźniej przywykł do potężnych agencji amerykańskich, gotowych w sytuacji kry- zysowej sypnąć kasą. SUSTAIN ma za zadanie zapewnić odpowiedni personel, nie żywność. Są w porządku. Pospieszyliby z pomocą, gdyby mogli, ale to mała i biedna agencja. Zapadła cisza. — Myślę, że wszystko będzie dobrze — powiedziałam w koń- cu. — Statek na pewno lada moment nadpłynie. — Tak uważasz? — zapytał 0'Rourke. — Może zjemy trochę sera? — dodał po chwili, uśmiechając się, gdy dotarła do niego ironia sytuacji. — Cóż, właśnie zajęliśmy się głodującymi. Podaj mi, proszę, brie. — Święta racja, święta racja — wyskoczył Henry. — Niech sobie zjedzą brie. Po pewnym czasie 0'Rourke wstał i poszedł się położyć. Lin- da wkrótce ruszyła za nim, co wywołało wśród nas wymianę wielu znaczących spojrzeń. Nie były jednak w pełni satysfak- cjonujące, jak znaczące spojrzenia być powinny, ponieważ nikt tak naprawdę nie wiedział, co mają oznaczać. — Czy ktoś ma ochotę na ser, póki jeszcze jest? — spytał Henry, podsuwając każdemu pod nos smakołyk, drugą ręką zaś obejmując Sian. — Rosie, pamiętasz Monice Hutchinson — w siedemdziesią- tym trzecim prowadziła Dessie? — spytała Betty. Cóż, było to raczej niemożliwe, zważywszy na to, że w owym czasie skończyłam dopiero dziesięć lat. To zabawne, ale nie wiadomo czemu właśnie dzisiaj o niej "tyślałam. Doprawdy? Aha. Piękna z niej była kobieta. 69 W ciszy zajadaliśmy ser. — Piękna — ale może trochę niefrasobliwa. Oooch, ależ miel{ kłopot w Dessie. Cóż, po prostu personel łączył się w pary, że przy domofonie jest oko kamery skierowane prosto na mrue: wideofon. Po chwili rozległ się w głośniczku damski głos: "~ Słucham? Rosie Richardson. Jestem z Ohverem Marchantem, ale coś 8° zatrzymało w studiu. ~~ Proszę wejść, trzecie piętro. 79 ^ Zabrzęczało, ale ponieważ zamiast ciągnąć, próbowałam drzd| pchnąć, więc nie zdążyłam. Musiałam zadzwonić jeszcze raz. 1 — Słucham? — Przepraszam, ale... Znowu zabrzęczało, ale znowu nie zdążyłam, więc musiałam zadzwonić po raz trzeci, co spowodowało wyraźne zniecierplj. wienie głosu po drugiej stronie. Tym razem szczęśliwie mi się udało — i znalazłam się w holu pachnącym jak hotelowy, wy. łożonym szarym chodnikiem, którym pokryte były również ścia- ny. Wychodząc z windy na trzecim piętrze, usłyszałam odgłosy imprezy dochodzące z otwartych drzwi na końcu korytarza. : Drzwi prowadziły na niewielki podest u szczytu spiralnych schodów. Pode mną otwierała się wielka jak jaskinia przestrzeń, z jednej strony ograniczona szklaną ścianą, za którą rozciągał się widok na Tamizę. Cała podłoga, ograniczona balustradą, wspierała się na metalowych słupach; pod nią znajdował się je- szcze jeden poziom. Ze środka można było popatrzeć w dół na niezwykle długi i wąski basen. Poza tym wszystko pomalowane było na biało. Na podeście znajdowało się chyba ze trzydzieści osób, z któ- rych część spoglądała na rzekę, kilka osób patrzyło w dół na basen, a reszta siedziała w kręgu na krzesłach o bardzo, ale to bardzo dziwnych kształtach, wyglądających bardziej jak metalowe rzeźby wyłożone poduszkami niż przedmioty służące do siedze- nia. Z góry sprawiało to wrażenie surrealistycznego malowidła, na którym goście zajmujący swoje krzesła przyjmowali dziwaczne formy i pozy. Dojrzałam Richarda Jennera, małego, zasuszonego, wyglądającego jak chochlik człowieczka, leżącego na przedziw- nym szezlongu o kształcie zmuszającym go do przyjęcia pozycji, w której nogi znajdowały się zdecydowanie wyżej niż głowa. I Zaczęłam schodzić po żelaznych schodach, robiąc strasznie dużo hałasu obcasami. Gdy dotarłam na dół, nie bardzo wie^ działam, co ze sobą począć. Tu i ówdzie dostrzegałam znane twarze, nikogo jednak nie znałam osobiście. Ludzie trzymali się w zwartych, hermetycznych grupkach, rozdzielonych wielkimi połaciami podłogi. Wszyscy byli bez butów. Stałam jak idiotka, aż wreszcie Jenner mnie zauważył i sturlawszy się bokiem Ą swojego siedziska, podbiegł do mnie truchcikiem. Złapał mr>ie za rękę i przemówił niskim głosem przez nos: 80 . Witaj, moja droga, masz już drinka? Hazel, drinka dla pani, »nka, drinka. — Machnął w stronę dziewczyny w stroju fran- kiei pokojówki, stojącej za stołem pełnym różnokolorowych napitków. Chodź, siadaj — zwrócił się znowu do mnie. — Przed- rawię &$??? musisz m' tylko przypomnieć, jak się nazywasz. jestem Rosie Richardson. Zaprosił mnie OHver Marchant. Naturalnie, moja droga, naturalnie, już się poznaliśmy. Wcale się nie poznaliśmy. __ Wspaniale znowu cię widzieć. Bardzo proszę, spróbuj mojej specjalności. — Podał mi koktajl w brzoskwiniowym kolorze. __ Oliver właśnie dzwonił. Niedługo się zjawi. Kochanie, czy mogłabyś zdjąć buty? Nie chcemy, żeby podłoga się porysowała. Była to ostatnia rzecz, na którą miałam ochotę, tym bardziej że w pończosze miałam na palcu wielką dziurę, ale posłusznie zrzuciłam buty i podałam je oczekującej pokojówce. Bez butów poczułam się dziwnie malutka i przysadzista. — Dziękuję, kochanie. Obawiam się, że dalajlama ma strasz- liwe kłopoty z pogodzeniem wszystkiego i chyba się nie pojawi. Ale przyjdą Mick i Jerry — trzymajmy kciuki — a są już Blake, Dave Rufford i Ken — szepnął konspiracyjnym tonem, machając ręką w stronę okna. Rzeczywiście stali we trójkę — młody, bardzo pewny siebie liberalny członek parlamentu, perkusista znanego w latach sie- demdziesiątych zespołu i reżyser reklamówek, który właśnie za- błysnął na dużym ekranie filmem o londyńskich kanałach. Przydzielono mi krzesło będące gigantyczną wersją zwykłego kuchennego stołka z kutego żelaza. Musiałam się na nie wdrapać i pijąc łapczywie koktajl, czułam się na nim jak dziecko siedzące na wysokim krzesełku. Towarzystwo było w czerni, przynajmniej jeśli chodzi o kobiety. Najwyraźniej kolor inny niż czarny nie był w ogóle brany pod uwagę przy wyborze strojów. Siedząca mzej ode mnie kobieta wyciągnęła szyję jak żyrafa, wykrzywiła usta w uśmiechu, który jednak nie sięgnął jej oczu, i była na v'e miła, by zapytać mnie, czym się zajmuję. Pracuję w wydawnictwie. ~~; Och, doprawdy? A co tam robisz? . JeJ zainteresowanie nie było aż tak duże, więc kiedy usłyszała, Jestem z działu reklamy, dodała jeszcze coś mało znaczącego 81 i odwróciła się z obojętnym uśmiechem. Do przybycia Oliyejl jedyną rozmową, którą przeprowadziłam, było podziękowań}. kelnerce za kolejnego drinka. W pozycji, w jakiej się znajdowa. łam, trudno mi było nawiązać z kimkolwiek konwersację, lec, próba zsunięcia się z wyżyn mojego stołka nie wydawała si» warta wątpliwej przyjemności wdania się z kimś w dyskusję Siedziałam więc sobie cichutko i przysłuchiwałam się rozmo- wom innych. Hughie Harrington-Ellis, przycupnięty chyba dość niewygód. nie na brzeżku żelaznego stołka, gawędził z innym muzykie z lat siedemdziesiątych, zdaje się o imieniu Gary. Nie bard potrafiłam go umiejscowić, ale wiedziałam, że należy do zespołu który mimo dość wysokiej średniej wieku wciąż jeszcze wystę- puje. Po wyglądzie sądząc, można by go wziąć za dyrektora ban- ku. Do grupy przyłączył się Dave Rufford wraz z żoną. Był wy- soki i miał długą, wymizerowaną twarz. Nosił przeciwsłoneczne okulary i ciemnozielony workowaty garnitur. Jego żona, około czterdziestki i bardzo elegancka, trzymała w ramionach dziecko. — Witaj, stary — powiedział Gary. — Jak leci? — Pomalutku, pomalutku — odparł Dave. — Ee, to jest Max. Paskudny mały nicpoń, co nie? Hughie podniósł się i przywitał nowo przybyłych z wyszukaną grzecznością. Przyglądał się dziecku z pełną fascynacji obojęt- nością, ^c — Widzisz, w dzieciach najlepsze jest to, że nie zdają sobie sprawy, że mają do czynienia z jakąś sławą — zauważył. — Cóż, Maximilianie, nie wiesz nawet, w czyim znajdujesz się towarzys- twie? — Słuszna uwaga — powiedział Gary. — Paskudny mały nicpoń — powtórzył Dave. — I co, masz tego konia? — spytał Gary. — Aha. Istna bestia. — Dave zaczął polować — zwrócił się Gary do HughiegoH — Mój Boże — jęknął Hughie. — Myśli, że jest jakimś panem na włościach — odezwała SI żona Dave'a wyniosłym tonem. — Gdzie go trzymasz? — zapytał Gary. — Budujemy nowe stajnie, bo w starych trzymam wszystka swoje ferrari, więc te nowe budujemy w stylu tych starych. Prz^ 82 do nich trochę zapasów wina, bo nie podobają mi się n\ ice na probostwie. Zresztą przyszedł facet i powiedział, że P u,e w nich za duża wilgoć, więc pod nową stajnią robimy P JCP( w której będzie odpowiednia temperatura. " Drogi chłopcze, mam nadzieję, że konie nie nasrają ci do twojego Chateau Margaux. Racja — powiedział Gary. — He, he, rany, ale by było. Nawet gdyby, to i tak nie zauważyłby różnicy — mruknęła żona. _ Jeździsz ferrari? — spytał Hughie. Nie. No, może trochę. Ale to raczej inwestycja. Nie trzy- mam gotówki. Nie, normalnie jeżdżę astonem albo rołłsem. A ty? Masz jakąś porządną brykę? Ooooch, nie, nie. Tłukę się starym fordem fiestą — odrzekł Hughie. — Ciągle mnie namierzają, no, wiesz, tyle z tym kłopotu. Po prostu nie mogę się nigdzie ruszyć niczym porządniejszym. Przez chwilę Dave Rufford wygłądał na kompletnie załamanego. — Tak, cóż, ja kazałem sobie przyciemnić szyby — stwierdził. Podeszła jedna z kelnerek i nachyliła się nad Richardem. Po- patrzył na nią, wyraźnie strapiony, po czym wstał, by przemówić do zgromadzonych. Wyglądał jak ktoś, kto ma obwieścić śmierć dziecka. — Proszę wszystkich o chwilę uwagi. Tak mi przykro. Mick i Jeny nie mogą się do nas dzisiaj przyłączyć. Coś im prze- szkodziło. Tak mi przykro, moi kochani. Przesyłają wam wszyst- kim gorące uściski. Gdy wreszcie pojawił się 01iver, od dłuższego czasu nerwowo popijałam dostarczane mi wciąż nowe koktajle. Zszedł po scho- dach. Wyglądał oszałamiająco w wielkim, miękkim granatowym płaszczu i śnieżnobiałej koszuli. Rozejrzał się po pokoju i wy- buchnął śmiechem, gdy Jenner podszedł do niego szybkimi krocz- kami. — Richard, stara pierdoło. Co ty wyprawiasz ze swoimi gość- mi- Wyglądają jakby byli z obrazu Hieronima Boscha. Uścisnął Richardowi rękę, pozwolił się rozebrać z płaszcza 1 odmówił przyjęcia koktajlu. Nie, nie, Richardzie, nigdy nie piję tych twoich mikstur. rzekonałem się już kiedyś, że nie należy tego robić. Jeśli moż- na- napiję się szkockiej. 83 Co rzekłszy, podszedł prosto do mnie i pocałował mnie w usta — Kochanie, tak mi przykro, coś mnie zatrzymało, sama m pewno czułaś się okropnie. Czy Jenner się tobą opiekował? Rj% chard, jak mogłeś posadzić ją na tym zwariowanym krześle? I Wziął mnie za rękę i pomógł zejść z okropnego siedziska. Gdy wstałam, zorientowałam się, że jestem pijana. Szczęśli\yje Richard porwał gdzieś Ołivera, była więc szansa, że niczego nie zauważył. Stałam jak wrośnięta w ziemię, umierając z przera- żenia. Ktoś oznajmił, że podano do stołu. W pokoju zapanował ruch i zamieszanie, gdy goście podnosili się z krzeseł, kierując się w jedną stronę. Musieliśmy zejść po kolejnych spiralnych scho- dach na niższy poziom. W głowie zaczęło mi wirować, i to całkiem szybko. Starając się zapanować nad atakiem ogarniającej mnie paniki, skoncen- trowałam całą uwagę na schodach i liczyłam kroki. Dopóki się nie przewrócę ani nie palnę do kogoś jakiegoś głupstwa, być może nikt się nie połapie. Piętro niżej stało mnóstwo okrągłych stołów nakrytych białymi obrusami. Jakoś udało mi się usiąść na krześle. Przed sobą miałam biały sześciokątny talerz, na któ- rym leżał maleńki ptaszek ze związanymi skrzydełkami, a obok jajeczko. Ohver siedział po przeciwnej stronie stołu, koło dziew- czyny Jennera. Wyglądała na jakieś dwanaście lat i była bardzo piękna, cała ubrana na czarno. Rozmawiała z Kenem Garside'em, reżyserem, który nakręcił film o kanałach. Patrzyłam na nich, starając się skupić wzrok. Dochodziły do mnie strzępki ich rozmowy. Mówiła ze śpiewnym akcentem, jak Miss Londynu, każde zdanie modulując w identyczny sposób. — Co? Nie? Naapraw-dę? Najwyraźniej działo się coś obrzydliwego na dole, w rurach, i coś wpuszczano do basenu. — Wiesz, to naaprawdęę fatalnie. Uważasz, że powinniśmy. na przykład, zlikwidować cały basen? Sądziła, zdaje się, że skoro Ken Garside nakręcił film o ka- nałach, jest ekspertem w dziedzinie kanalizacji. Wyglądał na dość zaskoczonego. Wypiłam nieco wody w nadziei, że trochę mi to rozjaśni umysł, niestety jednak, woda źle podziałała na mój żołądek. Poczułam, że wszystko w środku mi się przewraca i zebrało mi się na mdłości. 84 aOlivć nliver wybawił Kena Garside'a od rozmowy o ściekach i dys- %0wał z Annalene o filmie Jennera. __ Poważnie, Annalene... pod wielkim wrażeniem... odpuść bie tego starego drania... rozwiń skrzydła. Nie mogłam pojąć, co wzbudziło w nim ten entuzjazm. Dziew- na była drętwa i głupia. A i film był wyjątkowym knotem, 5nimo to Oliver piał dalej: — Zdecydowanie... bardzo oryginalne... Siedzący obok mnie facet dotknął mojego ramienia, aż pod- skoczyłam. Czy mogłabyś podać mi masło? Cześć, jestem Liam. Wiedziałam. Jeszcze jedna sława. Cześć, jestem Rosie. — Skupiłam się cała na podaniu mu masła. Dobrze się czujesz? — Tak, dziękuję. Czuję się świetnie. Spojrzałam zezem na irlandzkiego aktora. W zeszłym roku grał w filmie o IRA. W gazetach pełno było z nim wywiadów, w których roiło się od stwierdzeń: „Nie mogę traktować poważ- nie tych bzdur o seksapilu" i peanów pochwalnych na temat życia małżeńskiego. Do wszystkich zdjęć pozował w towarzys- twie dwójki dzieci i rozsądnie wyglądającej żony, z którą był od czasów szkolnych. Ostatnio pojawiły się historie o jego ro- mansie z modelką. Widziałam jego zdjęcia, na których z unie- sionymi do góry dwoma palcami kazał się fotografom odpiep- rzyć. — Dużo masz tu znajomych? — Nie, nie. Nadszedł moment, w którym nie chciałam, żeby ktokolwiek się do mnie odzywał. Było to raczej niebezpieczne. Och, gdybym tylko mogła sobie siedzieć cichutko, wpatrzona w kawałek chle- ba, wszystko byłoby dobrze. Ja też nie — powiedział. — W życiu, do kurwy nędzy, nikogo z nich nie spotkałem. Nie znam nawet Richarda Jennera. 0 prostu do mnie zadzwonił. To istne kurewstwo. . Po co w takim razie przyszedłeś? — spytałam, starając się jakoś zapanować nad wirującą głową. Wtedy podszedł Hughie Harrington-Ellis i usiadł obok mnie. - Może byśmy coś zjedli? — zaproponował. 85 Wzmianka o jedzeniu była fatalna. Wbiłam widelec w maleft? kie jajeczko ptaszka, czując się jak dzieciobójczyni. Wzięłam chciałam tylko umrzeć. Z początku OHver był dla mnie dzo dobry. Znalazł się przy mnie w jednej sekundzie, podał serwetki i szeptał uspokajająco: __- Już dobrze, już dobrze, zaraz cię stąd zabiorę. Stanął między mną a tymi obcymi twarzami, objął ramieniem • noprowadził do schodów. Pomagał mi po nich wejść, napro- wadzając na każdy stopień. __ No, chodź, pomalutku, jeszcze jeden, tak, i jeszcze jeden. Spojrzałam w dół, na te wszystkie różowiutkie, świńskie twarze. Po chwili byłam już w łazience, białej jak szpital. Przepłuka- łam usta, umyłam twarz i położyłam się na chłodnej podłodze, marząc, aby zostać na niej jak najdłużej, spędzić na niej resztę życia, może nawet ją poślubić. Za drzwiami słyszałam głosy Oli- vera i Richarda Jennera. Ołiver był wyraźnie zły. Kiedy jednak wyszliśmy na zewnątrz, OHver przestał być miły. Znowu zwymiotowałam do doniczki na korytarzu. — Zupełnie jakbym wyszedł na spacer z jakimś cholernym szczeniakiem — powiedział. Zapalił papierosa i oparł się o ścianę. — Przepraszam, bardzo cię przepraszam — wyszeptałam. — Nigdy nie powinnaś pić u Richarda żadnych koktajli. Robi to za każdym razem. To naprawdę idiotyczne. — Dlaczego mnie nie ostrzegłeś? Nastąpiła chwila ciszy. — Aha. Więc to moja wina? — spytał podejrzanie grzecznie. — Moja wina. Oczywiście. Ale nie musiałaś chyba tego wszystkie- go wyrzygać? — W jego oczach pojawił się zły błysk. — Nie musiałaś, prawda? Prawda? Nie musiałaś się wyrzygać. Ile wypiłaś? Powoli się uczyłam, co powinnam robić, gdy wpada w taki nastrój — nic. Jeżeli nic nie mówiłam ani nie robiłam, nie miał S1? do czego przyczepić. — Ile wypiłaś? — powtórzył, gdy szliśmy do samochodu. Milczałam. Nagle obrócił się gwałtownie twarzą do mnie 1 groźnie się nade mną nachylił. ~~ He-drinków-wypiłaś? Patrzył na mnie z góry z wykrzywionymi złością ustami. Obok n>e stał słupek. Grzmotnął w niego pięścią z całej siły. Musiało >° chyba nieźle zaboleć, ale nawet się nie skrzywił. Potem od- °cił się i otworzył drzwi samochodu. 87 — Wsiadaj. Jechaliśmy w milczeniu. — Rosie. — Był już spokojny, całkowicie nad sobą panowaj — Zadałem ci pytanie, ile drinków wypiłaś. Ile, Rosie? Znów zaczęło mi się zbierać na wymioty, więc gwałtowni przełknęłam ślinę. — Chyba nie zaczniesz znowu wymiotować. Mam się zatrzy. mać? Pokręciłam przecząco głową. — Ile drinków wypiłaś? Cisza. Jedziemy dalej. — Ile drinków wypiłaś? Tak było aż do King's Cross. Gdy wjechaliśmy na Westway, trochę się uspokoił. Zatrzymał samochód przed moim domem. Spojrzałam na Oli- vera. Był piękny. Ale wyglądał jak lunatyk: brwi ściągnięte, usta wykrzywione. — Nie wejdę z tobą — oznajmił. Nie ma sprawy. Ze smutkiem spuściłam wzrok. Cały przód płaszcza miałam pokryty zwróconymi resztkami jedzenia. — W końcu to zrobiłam — odezwałam się. — Co? — Zamieniłam się w pizzę. Po tym wszystkim nie spodziewałam się telefonu od 01ivera Dałam plamę, nie miałam co do tego wątpliwości. Byłam zagroże- niem dla samej siebie i wszystkich wokół. Kac minął mi dopiero po trzech dniach. Czwartego dnia, w sobotni wieczór, wybrałam się z Rhodą do Shirley i leżałam przed telewizorem. Po raz pierwszy, odkąd poznałam Ołivera, zaczęłam wierzyć, że życie bez niego jest jednak możliwe; może nawet być o wiele przyjemniejsze. Wcześniej zaczęła dręczyć mnie obawa, że jest we mnie coś tajemniczego i obrzydliwego, z czego nie zdawałam sobie sprawy. To by tłuma- czyło, dlaczego czasami Ołiver był dla mnie miły i okazywał mi miłość, kiedy indziej zaś mnie nie chciał, byl wredny i daleki' — To nie ty jesteś okropna, ale on — powiedziała Shirley' — My kochamy cię zawsze. — Nie wiem, czy mogę się pod tym podpisać obiema rękanU — wtrąciła Rhoda. 88 Ale przecież to wszystko nie może być wyłącznie jego winą zauważyłam. Zamknij się. Nie potrafisz być obiektywna — zezłościła ,ie Rhoda. ____ fsjo dobra, wyrzygałaś się w jego samochodzie... — powie- działa Shirley. ___ Nie wyrzygałam się w jego samochodzie — nie dałam jej skończyć. Niech ci będzie, wyrzygałaś się na jego przyjaciela. __ Nie wyrzygałam się na Hughiego Harringtona-Ellisa. Na- rzvgałam sobie w ręce i tylko troszkę spadło na Hughiego Har- ringtona-Ellisa. __ Uważam, że był do doskonały symboliczny gest. — Akt egzystencjalny. Nie macie pojęcia, co to znaczy. Jesteście na to zbyt bez- nadziejne — powiedziałam. Do domu wróciłam w wyśmienitym nastroju. Popełniłam błąd, zadurzyłam się w niewłaściwym facecie. I co z tego? To się może zdarzyć każdemu. Żadna tragedia. Poczekajmy, co przy- niesie następny dzień. Postaram się, żeby był po prostu wspa- niały — uuups, pobrudziłam sobie spodnie. Ta-dam. Wolna. Wolna jak ptak, jak ryba w wodzie. I wtedy zadzwonił telefon. — Witaj, śliweczko. To ja, twój serdelek. To na nic, ja go kocham. Kocham tembr jego głosu. Kocham elegancki sposób, w jaki wymawia samogłoski. Kocham jego ma- łe żarciki. — Serdelku — wyszeptałam. Więź, ciepło, przyjaźń, ulga, ko- niec z wymuszoną nienawiścią. — Dobrze się czujesz, śliweczko? Tęskniłem za tobą. Wszyst- kim to powtarzałem: „W końcu zamieniłam się w pizzę". Jesteś taka słodziutka. Zgadnij, skąd dzwonię? — Skąd? — spytałam, starając się, żeby nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie. — Z Notting Hill Gate. Jo zaledwie pięć minut ode mnie. Milczałam. ~~ Kochanie, wybacz mi, że ostatnio zachowałem się tak wred- e- Byłem pijany. Pomyślałem sobie, że może byśmy gdzieś wyskoczyli na kilka dni. Kocham cię, wiesz? 89 — Naprawdę? — spytałam, mięknąc. — Ja też cię przepra szam. Zachowałam się odrażająco. — W takim razie za pięć minut jestem. W następnym tygodniu, na dzień przed naszym zaplanowa. nym wyjazdem, odwołał wszystko. Powiedział, że czuje się z}a_ pany w pułapkę, bo nasz związek staje się zbyt poważny. Dwa dni później spędziliśmy razem cudowną noc, po której spytaj czy nie przeprowadziłabym się do niego. To było zupełnie jaj[ zwariowana jazda. Do przodu, gwałtowne hamowanie, znowu do przodu i znowu stop. Kiedy ból stawał się prawie nie do wytrzymania, zjawiał się Ołiver ze środkiem uśmierzającym. Po. winnam była po prostu odejść, ale nie mogłam się od niego uwolnić. Och, gdyby tak dało się wyprać mózg. Ileż to razy marzyłam, żeby otworzyć sobie głowę, zdjąć z niej czubek jak z ugotowa- nego na miękko jajka, wyciągnąć mózg i płukać go pod wodą jak brudną gąbkę, wyciskać i wyciskać, aż woda stanie się zupeł- nie czysta. Potem wzięłabym szlauch, wypłukała dokładnie pustą skorupę czaszki z wszystkich najdrobniejszych odpadków, wło- żyła wypłukany do czysta mózg i zamknęła głowę. Zniknąłby cały smutek, ból, rozczarowanie, a ja stałabym się czysta, naiwna i znowu szczęśliwa. Ponieważ jednak pranie mózgu nie wchodziło raczej w grę, coraz poważniej zaczęłam się zastanawiać nad wyj^dem do Af- ryki. Wyobrażałam sobie rozległe, otwarte, puste przestrzenie, pustynie, sawanny i myślałam, że może w Afryce życie okaże się prostsze: czyste, nieskalane, bezkompromisowe, znaczące. 90 ROZDZIAŁ ÓSMY Dwa dni po przybyciu głodującej rodziny do obozu siedziałam w biurze UNHCR w Sidrze. Kurt, jeden z młodszych urzędni- ków, rozmawiał piskliwym głosem przez telefon, od czasu do czasu parskając szyderczym, gulgoczącym śmiechem, który wy- jątkowo działał mi na nerwy. Bez przerwy też, wielce podeks- cytowany, pstrykał kciukiem w przycisk długopisu. — Nie! Nie wierzę ci! Wiesz przecież, że według mnie kiep- sko radzi sobie z miejscowym personelem. Widziałem go w akcji z Kamalem. Mówią, że jest rasistą. W sumie trudno powiedzieć, ale zawsze. Poprawiłam się zniecierpliwiona na krześle. — Jeszcze moment — powiedział do mnie, przysłaniając ręką słuchawkę, po czym tokował dalej. Miał na sobie powszechnie noszony oenzetowski granatowy sweter, pod którym widać było idealnie wyprasowaną białą koszulę, bez wątpienia z krótkimi rękawami. — Nie! — Znowu ten bulgoczący śmiech. — Słuchaj, nie jes- tem sam. Ale co powiesz na weekend? Przyjeżdżasz do Port Nambula? Moglibyśmy ponurkować, co ty na to? Klik, klik, klik, pstrykał długopis. Miałam ochotę walnąć go nim po łapach. — Ty, słuchaj, wydaje mi się, że Francine mówiła, że mają goudę w sklepie wolnocłowym... No, prawdziwą goudę, wiesz, z taką czerwoną skórką. — Znowu chichot. — Piętnaście dol- ców. Możesz mi kupić? A ja wiem, ze cztery. I może trochę Piwa. wstałam i usiadłam na powrót. Poprzedniego dnia przyjecha- li do obozu, by się przekonać, że w nocy dotarły cztery nowe Zlny. i to w stanie jeszcze gorszym niż pierwsza. Przez cały 9ł dzień nadciągali nowi uchodźcy. Do chwili obecnej przybyt sto dziesięć osób. Pięć zmarło. Ponieważ wciąż nie mogl^ połączyć się przez radio, załadowałam jeepa i wyruszyłam (j0 Sidry. Kurt znowu przysłonił słuchawkę ręką. — Jeszcze chwilkę. — Kurt, mam kupę roboty. Naprawdę się śpieszę. Muszę z to. bą porozmawiać. Znowu gadał przez telefon. — Ale ja ci nie wierzę! A kiedy to się stało? W piątek? o nie. Wiesz przecież, że będzie musiał tego pilnować albo g0 wywalą. No, jak z tym nurkowaniem? Masz ochotę? Powiedziałam Kurtowi, że wrócę za chwilę, i wyszłam z bu- dynku, kierując się do jeepa. Tak naprawdę musiałam porozma- wiać z Andre, szefem UNHCR w Sidrze, ale gdzieś wybył. Za- stałam tylko tego głupkowatego, nieprzydatnego Kuna. Dochodziła już dwunasta, a ja jeszcze niczego nie załatwiłam. Tego ranka miałam wrażenie, jakbym poruszała się w gęstym syropie. Zawsze tak było, gdy przyjeżdżało się do miasta z za- miarem zorganizowania spotkania, ale tym razem sprawa była naprawdę poważna. Wsiadłam do jeepa i ruszyłam przez miasto do mieszczą- cego się w Sidrze regionalnego biura COR, czując, jak żołądek mi się kurczy. Jakoś musiałam to załatwić, zdać raport, za- żądać awaryjnej dostawy żywności, dowiedzieć się, co ze stat- kiem, i wracać do obozu. Gdy dojeżdżałam do targowiska, musiałam gwałtownie zahamować, żeby nie przejechać kozy, i jadący za mną samochód rąbnął mi w tył. Była to ciężarowa taksówka z piętnastoma ludźmi na pace. Nikomu nic się nie stało. Poszedł jeden z reflektorów i przód taksówki trochę się' odkształcił, ale szczęśliwie na tym się skończyło, a zresztą to i tak była jego wina. Niemniej jednak dłuższa wymiana zdań była nieunikniona i wokół nas zgromadził się spory tłu- mek. Wydarzyło się to nieopodal targu mięsnego. Ze stojącej obok furgonetki, załadowanej baranimi wnętrznościami, rozchodził sij niepokojący zapach. Znaleźliśmy się w otoczeniu masy ludzl; kóz, psów, dzieciaków i rowerów. Wyglądało na to, że jakim5 cudem wszyscy mieszkańcy Sidry znajdowali się akurat w P0" 92 .• i nieuchronnie nastąpił długi i skomplikowany rytuał po- • alnV z każdym z osobna. W_ Klef? (W porządku?) "Z. Klef- (W porządku.) ___ Domban? (Wszystko w porządku?) _ Domban. (W porządku.) __ Dibilloo. (W porządku.) __ Del dibilloo. (Rzeczywiście w porządku.) __ Jadan domban? (Więc wszystko w porządku?) __ Domban. ( W porządku.) __ Dalek. (W porządku.) __ Dalek. (W porządku.) Kiedyś obliczyłam, że w ciągu jednego dnia spędziłam trzy godziny i siedemnaście minut, mówiąc wyłącznie: „W porząd- ku". Omawiane były wszystkie aspekty wypadku, przy stale zwiększającej się liczbie zainteresowanych stron. Wszyscy zga- dzali się, że nie doszło do niego z mojej winy, po czym cała dyskusja rozpoczynała się od początku. Było mi coraz bardziej gorąco. W ustach i uszach miałam piasek, a nogi kleiły mi się od potu. Na domiar złego zapomniałam kape- lusza. Nagle atmosfera niebezpiecznie się zagęściła. W Nambuli trzeba było zawsze zachować czujność i nie przegapić mo- mentu, w którym sytuacja zaczynała wymykać się spod kon- troli. Obowiązujące przepisy drogowe były tu prawie równie niebezpieczne, jak uprawiana przez kierowców jazda. Gdy za- biło się kogoś w wypadku drogowym, jego rodzina miała pra- wo od razu zabić winnego kierowcę. Uznałam, że nadeszła pora, aby zgłosić wypadek i potraktować sprawę oficjalnie. Nie bacząc na protesty, wskoczyłam do samochodu i zawróci- łam do biura UNHCR. Tym razem, dzięki Bogu, Andre był na miejscu. Zderzyłaś się z samochodem? Co za koszmar. Musisz się napić. — Podwójną szkocką. Nie, potrójną. Ąndre przyniósł mi fantę. Był Kanadyjczykiem, mniej więcej °im rówieśnikiem, średniego wzrostu, o prostych brązowych 0sach, orlim nosie, szerokiej twarzy i bardzo białych zębach. 93 Bez przerwy się uśmiechał. Zachowywał się nieco nonszalancko ale był w sumie niezły. Kiedy załatwiliśmy wszystkie formalności związane z wynjj kiem, nareszcie mogłam opowiedzieć mu o nowych uchodźcach Słuchał uważnie, zadawał dziwaczne pytania i kiwał głową, p^ wtarzając: — Aha. OK, w porządku. Ach, tak. Andre każdą swoją wypowiedź kończył: „OK, w porządku". — Doszły mnie już takie słuchy. W porządku. OK, więc mamy problem. Nie. Raczej znak zapytania. Prawdopodobieństwo prob- lemu. — Kiedy ma przypłynąć statek? — Spodziewamy się statku od wtorku za tydzień, OK? Ale sytuacja przedstawia się następująco: z powodu różnych niepo- rozumień i opóźnień w Europie jesteśmy do tyłu z jedną dostawą. A to oznacza, że na całym terenie mamy ograniczone racje żywno- ściowe, co może trwać od trzech do sześciu tygodni. OK, w porząd- ku. Statek przypływa. Rozdzielamy żywność, co zajmie jakieś dwa tygodnie, i zaczynamy od obozów, które mają najmniejsze zapasy jedzenia. OK? Nawet więc obozy, które mają zero zapasów, z chwilą gdy transport do nich dotrze, będą mogły od razu wrócić do pełnych racji i teoretycznie wystarczy tego na dwa miesiące. — Powtórz to jeszcze raz — poprosiłam. Powtórzył, ale ja dalej nic nie rozumiałam. ** — To znaczy, że nasze kłopoty się skończą, jeśli statek przy- wiezie tyle, ile spodziewasz się, że powinien. — Tak. — I jeżeli przypłynie na czas. — Jeżeli przypłynie na czas. — Czy z tym może być jakiś problem? — Złotko, chciałbym to wiedzieć, ale myślę... OK, w porzą ku. Powiedzmy, że powiązania Nambuli z Irakiem niezbyt naffl tu pomagają. — Chcesz powiedzieć, że stąpamy po kruchym lodzie? — spy- tałam. Popatrzył na mnie bez słowa. — Ciebie to nie martwi? — zdziwiłam się. — OK, w porządku. Pozwól, że powiem ci, jak ja to widzC- Sytuacja nie wygląda tak, jak powinna, i dlatego właśnie prze! 94 rni miesiąc teleksowałem i jeździłem tam i z powrotem do °i Daman- Historia z szarańczą to kwestia kilku ostatnich dni odchodzę do niej z pewną dozą sceptycyzmu, mając na uwa- j e że w interesie Keftian leży, abyśmy się zaczęli bać. _1 Ale to nie zwykłe plotki. Mamy stu dziesięciu nowych fhodźców w bardzo złym stanie. __ OK. W tej chwili nie chcę słuchać tego, co masz mi do owiedzenia o Safili, OK? Powiadomię El Daman i Genewę, że iwyraźniej pio^j sję potwierdzają, i poproszę ich, żeby spraw- dzili sytuację w Kefti od strony Abouti. Zawiadomiłaś COR? __ Jeszcze nie. Pojechaliśmy do COR razem z Andre. Nambulański Komitet Akcji Humanitarnej niewiele mógł nam pomóc, ponieważ nie miał pieniędzy ani środków, ale mógł przynajmniej naciskać na ONZ i inne zachodnie organizacje w kwestii funduszy. Problem w tym, że komisarz w Sidrze nie stał na czele wzorowej or- ganizacji. Wprowadzono nas do biura, w którym rozmawiał właśnie przez telefon, przechadzając się z bardzo ważną miną. Od stóp do głów ubrany był w sprany dżins, a spodnie miał prześmiesz- nie workowate. Poprosił nas, żebyśmy usiedli, gestem, który miał znaczyć: „Wszystko w porządku, znaleźliście się pod opieką najbardziej wykształconego, rozsądnego, niezwykle inteligentne- go i zorganizowanego człowieka". Trochę był ten Saleh próżny. — Wellyboo. Foonmabat, da dirra bellbottom! — wydzierał się do słuchawki głosem aż kipiącym od oburzenia. W języku nambulańskim rozumiałam zaledwie kilka podstawowych zwro- tów, ale lubiłam go słuchać. — Fnarbadat. Birra bra. Dildo baboon! — krzyczał Saleh, wy- wracając na nasz użytek oczami, jakby mówił: „Sami widzicie, z jakimi idiotami muszę się użerać". Gdy rozmowa dobiegła końca, położył przed sobą obie dłonie Płasko na stole i uśmiechnął się z zamkniętymi oczami. - Tak — powiedział. — Co mogę dla was zrobić? Andre zaczął mu tłumaczyć, on jednak przerwał głosem nagle rdzo poważnym i nieznoszącym sprzeciwu: ~~ Jedną chwileczkę, przepraszam bardzo, zaczął bardzo dokładnie przeszukiwać przegródki neseseru, ty stał otwarty na biurku. Następnie z równą pedanterią za- 95 brał się do leżących na biurku segregatorów i każdej szufla po kolei. Wszystko przebiegało w całkowitym milczeniu. Nie było też w tym nic niezwykłego. W Nambuli czas nip był szczególnie cenną wartością. Większość ludzi miała go zde cydowanie za dużo i marnowanie czasu innych nie było niczyj niegrzecznym. Poszukiwania trwały piętnaście minut. W końcu nic nie zostało znalezione, nie doczekaliśmy się też żadnych wyjaśnień. Saleh po prostu zamknął swój neseser, lekko chrzan nął i powiedział: — Mów dalej. Andre zaczął od początku. — Przepraszam, jedną chwileczkę — przerwał mu Saleh, wstaj i wyszedł z pokoju. Słyszeliśmy, jak na zewnątrz rozmawia po nambulańsku z jakąś kobietą. Po kolejnych piętnastu minutach wrócił i zasiadł przy biurku. Tym razem udało nam się przeprowadzić z nim nadzwyczaj dłu- gą rozmowę. Przez cały czas Saleh miał grobowo poważną minę. — Rozumiem, rozumiem. Och, sprawa jest nadzwyczaj poważ- na. Bardzo się martwię. Nasze radiowe połączenie z Safilą nie działa najlepiej, inaczej na pewno mój człowiek tutaj, Hassan, informowałby mnie o wszystkim. — Tak. Dlatego właśnie przyjechałam do Sidry. Rozmawiałam z Hassanem. Musimy podnieść alarm, a ty musisz naciskać dar- czyńców — powiedziałam. ^ — Ach, droga Rosie. Wiesz przecież, że nie możemy już wię- cej prosić w sprawie tych Keftian. Nasi przyjaciele w Abouti na pewno nas nie poprą. W zasadzie sami sobie są winni. Nie były to dobre wieści. Jak dotąd, COR bardziej niż chętnie pomagał wszystkim Keftianom z chwilą, gdy przekroczyli gra- nicę. Najwyraźniej musiały zajść jakieś zmiany w polityce rządu. Usiłowaliśmy wyciągnąć z Saleha, o co w tym wszystkim chodzi, on jednak tylko się uśmiechał. — Drodzy przyjaciele, nie jestem upoważniony, by rozważać z wami tę kwestię. Gdy wychodziliśmy od Saleha, odwróciłam się jeszcze i ujrza- łam, że od nowa rozpoczął swoje poszukiwania, znowu pedan- tycznie przeglądając neseser. Wstąpiliśmy jeszcze do placówki ONZ, by spróbować połączy się z Malcolmem w El Daman, jednak w telefonie działający11 96 zarzutu, gdy Kurt bełkotał przez niego bezsensownie, teraz owała głucha cisza. Naskrobałam więc list, który Andre oble- pi joStarczyć Malcolmowi przy okazji pierwszego wyjazdu do El parnan. Opuściłam placówkę ONZ i ruszyłam szerokimi, prostymi uli- mi Sidry, mijając po drodze niskie budynki z piaskowca, aż ^kończyła się asfaltowa droga. Jechałam ku dziwacznym, czer- onym górom Sidry. Wyrastały strzeliście z pustyni niczym ieantyczne kretowiska, przez wiatr i piasek ukształtowane gładko rzeźbione kształty. Gdy samochód podskakiwał na ka- mieniach i wybojach, mnie coraz gwałtowniej dręczyły złe prze- czucia. Tyle było gadania po ostatniej klęsce; nigdy już nie do- puścimy do głodu — tak mówili wszyscy. A gdy pojawiły się pierwsze znaki ostrzegawcze, wyglądało na to, że nie ma nikogo, kto byłby w stanie coś zaradzić. Gdy o czwartej dojechałam na miejsce, w naszym obozowisku nie zastałam nikogo. Zawróciłam jeepa i pojechałam prosto do szpitala. Wyglądał dokładnie tak samo, jak zapamiętałam go sprzed pięciu lat: wszystkie łóżka były zajęte, wszędzie unosił się zapach biegunki i słychać było płacz. Na miejscu był cały ówczesny zespół, a także Henry i pięciu keftiańskich pracow- ników służby zdrowia. 0'Rourke nachylał się nad jakimś dziec- kiem, badając mu brzuch. W jednej chwili znalazła się przy mnie Betty. — Obawiam się, że wybrałaś sobie fatalny moment na wy- cieczkę. Odkąd wyjechałaś, pojawiło się siedemdziesięciu paru nowych uchodźców, cztery osoby zmarły. Na dodatek mamy je- szcze cholerę. A ty dobrze się bawiłaś? W sumie stu osiemdziesięciu nowo przybyłych uchodźców. Dziewięć zgonów. I cholera. Jezu. Koszmar, istny koszmar — ciągnęła Betty. — Pamiętasz, co mówiłam wczoraj rano? Bóg jeden wie, ilu jeszcze ich do nas idzie. — Wyjęła chusteczkę i dramatycznym gestem przy- da ją do oczu. Uojrzał mnie 0'Rourke i zaczął się podnosić; zobaczywszy jed- al<, że towarzyszy mi Betty, usiadł z powrotem. *" Otworzyliście szpital dla chorych na cholerę? ""~ Oczywiście. Są tam z Lindą. ~" A wszyscy nowi są tutaj? Odizolowaliście resztę? 97 — Nie, nie. Doktor 0'Rourke ich badał i zdrowym pozwolj} wrócić do wioski. Uznał, że tak będzie lepiej. Jest naprawdę świetny. — Czy ci nowi są z tych samych stron co inni? — Tak, nie. Tak naprawdę to nie jestem pewna. Obeszłam szpital. Sian mierzyła dziecko, kładąc jego małe cienkie nóżki płasko na miarce i obliczając współczynnik wzro- stu do wagi. Uszczypnęła skórę na małym udku. Przez chwilę nie opadała, lecz tkwiła uniesiona jak mała kupka piany zrzu. eona z trzepaczki. Odeszłam i skierowałam się w stronę 0'Rour- ke'a. W skupieniu starał się znaleźć na główce dziecka żyłę( w którą mógłby wkłuć kroplówkę. — Cześć, Rosie — powiedział, nie podnosząc wzroku. — Cześć — odrzekłam cicho. — Niech to. Wyprostował się, otarł czoło i podjął kolejną próbę. W końcu mu się udało. — W porządku, możemy pogadać. Odeszliśmy kawałek dalej. — Rozmawiałaś z Betty? — Tak. — Jest źle, ale jakoś nad tym panujemy. — Czy uciekają przed szarańczą? — Tak, ale wszyscy są z tego samego terenu. Może to tylko lokalna panika, odpukać. — A co z cholerą? Nie uważasz, że trzeba by resztę odizo- lować? — Zbadaliśmy ich i są zdrowi. Chyba nie powinniśmy umiesz- czać w izolatce łudzi, którzy tego nie potrzebują... — Myślę po prostu, że musimy dmuchać na zimne, sam wiesz, jak z tym może być. Zaczęliście szczepić przeciwko odrze? — Mieliśmy zamiar — zaćwierkała Betty, przyłączając się do nas. — Ale doktor 0'Rourke powiedział... Spojrzałam na niego. Chyba za bardzo się rządził, zważywszy na to, że dopiero co przyjechał. — Każdego uchodźcę szczepiliśmy przeciwko polio, odrze, dy- fterytowi, krztuścowi, tężcowi, zapaleniu płuc — stwierdziłam' — Ostatnia rzecz, której potrzebujemy, to epidemia. Jeszcze dzi- siaj powinniśmy zaszczepić wszystkich nowo przybyłych. 98 __ Doktor 0'Rourke uważa, że tym powinni się zająć sani- nusze — dokończyła Betty na bezdechu. — Już to zrobili. j4enry znowu otworzył punkt żywieniowy. Na matach rząd- u:ern siedziały matki i karmiły dzieci z plastikowych pomarań- oWych kubków. To były cięższe przypadki. Znowu wyciągnięte zostały wielkie gary, a Henry i Muhammad rozmawiali z ku- charzami. Dotknęłam łokcia Henry'ego. Jak wam idzie? Och, Rosie, staruszko. Świetnie, świetnie. Wszyscy zwarci i gotowi, w jednym szeregu, i tak dalej, i tak dalej — mówił, ale nie patrzył na mnie. Był bardzo blady i pod oczami miał sine wory. Za nim stał Muhammad. Na jego brązowych skro- niach dostrzegłam kropelki potu. Wszyscy wiedzieliśmy, jak nie- wiele trzeba, żeby sprawy wymknęły się spod kontroli, a choroba zaczęła powalać ludzi jak muchy. — Czy sanitariusze pokazali nowo przybyłym, gdzie należy się załatwiać? Trzymają ich z dala od rzeki? — Wszystko załatwione, stara. — Rosie, musimy porozmawiać z RESOK — powiedział Mu- hammad. — Wąż strachu wślizgnął się między nich. Zmierzyłam go ostrym spojrzeniem. — Wybacz. Są trochę zdenerwowani. Chciałam sprawdzić, jak się sprawy mają w aptece, ale była zamknięta, odnalazłam więc Henry'ego i poleciłam mu, żeby się tym zajął, po czym udałam się do szałasu Muhammada, gdzie mieli zjawić się ludzie z RESOK. Spotkanie z nimi nie będzie łatwe. RESOK był keftiańską organizacją humanitarną, w zasa- dzie apolityczną, ale jej członkowie byli uparci i przeczuleni na punkcie swoich praw. Po podróży bolały mnie plecy. Czułam, Jak spływają mi po nich strużki potu. Mogłam się jedynie cie- szyc, że w obozie wszystko funkcjonowało jak należy. Organiza- cja nie nawaliła i jak na razie nic nie wymknęło się spod kon- troli. Nadszedł Muhammad z 0'Rourkiem. Chciał być przy tobie w czasie rozmowy — oznajmił Mu- ^rnrnad, spoglądając na mnie złośliwie. 0'Rourke był wyraźnie skr?powany. 99 Spotkanie przemieniło się w uciążliwy, rozwlekły ceren^ niał. Na początku odbyło się parzenie kawy, potem nastąpi powolne rozmowy, do których nieustannie wtrącał się tyu hammad, przerywając każdej ze stron. 0'Rourke nie odzywa się w ogóle. Siedział naprzeciwko mnie, za stołem, od czasn do czasu rzucając mi spojrzenie lub potakując skinieniem głowy. Uznałam, że powiem im wszystko prosto z mostu, i zapoz. nałam ich z sytuacją, jak wcześniej Andre mnie. To spowodo- wało pewne zamieszanie. — Chodzi o to, że jeżeli w niektórych rejonach jedzenia wy. starczy na sześć tygodni i nie przybędą nowi uchodźcy, wówczas część żywności powinna dotrzeć tutaj — wyjaśnił Muhammad. — Pytają, dlaczego nie przywiozłaś jej ze sobą. Próbowałam to wyjaśnić, ale oni znowu zaczęli krzyczeć wszy- scy naraz. Trudno było mieć do nich pretensje. Próbowałam so- bie wyobrazić, co będzie, gdy jedzenia zabraknie: wszyscy ci po- stawni młodzi ludzie zamienią się w umierające z głodu ludzkie szkielety. Głodujący Muhammad. Nie mogłam na to pozwolić — czy można zdecydować, które życie jest ważniejsze od in- nych? Znowu rozpętała się burza wrzasków, z których większość skierowana była do mnie. Nagle 0'Rourke walnął pięścią w stół i wstała — Jezu Chryste! — ryknął. — Przestańcie dręczyć tę kobietę. Robi wszystko, co w jej mocy. Widzieliście, że dzisiaj wszystko szło bardzo sprawnie — jak w zegarku. To jej zasługa. Macie rację, to idiotyczne, że nie dotarł do nas dzisiaj konwój z żyw- nością — ale przecież nie z jej winy. Gdzie się podziały wasze maniery? Zapadła martwa cisza. 0'Rourke kaszlnął, spuścił wzrd po czym spojrzał krzywo na Muhammada i skinął ręką w je stronę. — Przetłumacz. Muhammad przetłumaczył. I znowu cisza. — Mów dalej, Rosie — przerwał ją 0'Rourke. Załamałam się. Byłam kobietą, ale ponieważ przeżyłam j<# jedną klęskę głodu, uchodźcy darzyli mnie szacunkiem, choć cz» sem musiałam walczyć o utrzymanie autorytetu, a 0'Roui> 100 nij rycerza w błyszczącej zbroi na pewno mi w tym nie po- ^, i Można rzec, że wręcz przeciwnie. Jednak nie zważając 01 to mówiłam dalej. Powiedziałam im, z większym przeko- n n;ern niż w rzeczywistości czułam, że nawet jeśli uchodźcy Hal będą nadciągać, poradzimy sobie do czasu przybycia stat- jj Muhammad wstał i wygłosił mowę. Towarzyszyły jej po- ruki i potakiwania urzędników RESOK. Następnie zebranie tało zakończone i wszyscy godnie je opuścili, grzecznie 'ciskając mi po kolei rękę, a 0'Rourke'a klepiąc z szacunkiem p0 plecach. Dzięki — zwróciłam się do niego, gdy poza nami nie było już nikogo. — Ale nie musisz za mnie staczać bitew. O Jezu. Wybacz mi. Straszny ze mnie tępak. Poniosło mnie, ale pomyślałem, że to za dużo jak na ciebie. Chciałem tylko pomóc. Pilnuj swoich spraw, ważniaku — powiedziałam, ale już z uśmiechem. Odwzajemnił uśmiech. W sumie nie było naj- gorzej. Tuż po zachodzie słońca musiałam wracać do naszego obo- zowiska. Cała piaszczysta niecka promieniowała brzoskwinio- wym blaskiem, który jakby czerpał swoje źródło z ziemi, a nie z nieba. Wiatr przycichł; wokół pachniało ziemią i dymem. Wi- działam kręcące się niespiesznie postacie, kozy zaganiane do za- gród, jadącego na osiołku mężczyznę — był za duży na osiołka, jego stopy nieomal wlokły się po ziemi. Przez równinę kroczył wielbłąd, jego długa szyja i wystająca broda poruszały się ryt- micznie w przód i w tył. Z obozu dochodziły krzyki bawiących się dzieci, śmiech, pobekiwanie kóz. Pamiętałam wszystkie te dźwięki i minione cztery lata. Lata dożywiania, tworzenia, szko- lenia, szczepień, całej tej pracy, dzięki której stworzyliśmy tę szczęśliwą dolinę. Nade mną, na tle czerwieniejącego nieba, do- strzegłam nadciągającą ku nam wielką, ciemną chmurę, groźną jak omen. Kiedy w listopadzie 1985 roku po raz pierwszy spojrzałam a Safilę, pora dnia byk ta sama. Przyjechałam ze zorganizo- aną naprędce misją miłosierdzia, z książkami sir Williama. By- m jak turystka, z lotniska przewieziona do klimatyzowanego e,u» potem zabrana na zwiedzanie okolicy. W owym czasie 101 nie było tu żadnych chat. Uchodźcy mieszkali w namiotach osłoniętych przed deszczem folią, w której załamaniach groma dził się piasek, nadając im miękki wygląd. Pamiętam, iż spog lądając na nie z daleka, myślałam, że to przepiękny widok. pa miętam przepełniające mnie uczucie szczęścia, że oto znalazłam się w Afryce, z dala od domu. 102 ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY — Zakochałem się w tobie, ale cię nie kocham. __ Przecież tak powiedziałeś. __ Uwielbiam cię. — To nie to samo. — Powiedzmy, że mamy romans. — To znaczy, że się zakochałeś we mnie, ale mnie nie ko- chasz, więc kiedy się we mnie zakochiwałeś, zmyliłeś kurs i wy- lądowałeś gdzie indziej? — Rosie, jeżeli masz zamiar znowu wygadywać głupstwa... Rozpoczęliśmy oto szaleńczy, znany mi już taniec, w któ- rym 01iver robił uniki, odskakiwał, wymykał mi się, to trzy- mając swoje zmienne uczucia wysoko nad moją głową, to znowu podsuwając mi je tuż pod nos, by natychmiast zabrać je z zasięgu moich rąk. Co ja, na Boga, wyczyniałam? Spraw- dzałam, czy mi się powiedzie, czy też raczej przegram? Jak gdyby to, co do mnie czuł, miało cokolwiek wspólnego z tym, co sobą prezentowałam. Jak gdybym na jego miłość musiała sobie zasłużyć, stosując się do każdej porady z każ- dego możliwego miesięcznika dla kobiet, jedząc wyłącznie su- rowe lub gotowane na parze warzywa, pozbywając się cel- lulitis, ubierając się u Nicole Farhi, robiąc własnoręcznie makaron, poznając zaawansowane techniki seksualne, nigdy go nie osaczając, zawsze wspierając, będąc jednocześnie samo- wystarczalną osobą dbającą o własną karierę, ale broń Boże 6° nie onieśmielającą, malując rzęsy, znając wszystkie istnie- rce książki na temat kubistów, a przy tym paradując w stro- ju rozwiązłej konduktorki autobusu. Wówczas być może Oli- r uznałby, że mnie kocha, a nie jest tylko mną zauroczony, et jeśli do tego czasu pokochać mnie nie zdążył. To jas- 103 ne, że miłość nie na tym polega, bo wtedy jedynie panienu- reklamujące małe, eleganckie samochodziki miałyby chłopaków Rozpoczęliśmy kłótnię na temat przyszłości naszego związki' gdy dawno powinniśmy byli wyjść na lunch Klubu Sławnyck u Juliana Almana. Był to jeden z naszych ulubionych sposobów unieszczęśliwiania siebie nawzajem. Zawsze ja rozpoczynałam te prowadzące donikąd rozmowy — głównie dlatego, że zachn. wanie OHvera sprawiało, że czułam się zagrożona. Gdy pytanie o przyszłość związku pada zbyt często, z czasem staje się py. taniem o to, co się z nim stało. Niestety jednak dobry Pan Bóg dał kobietom wrodzoną, nieprzepartą potrzebę martwienia się dokąd ich związki zmierzają, oraz do zmuszania ich partnerów do dyskusji na ten temat, najczęściej wówczas, gdy już są gdzieś spóźnieni. Ponieważ na froncie miłości nastąpił impas, przeszliśmy z Oli- verem do omawiania kwestii ubierania się, ze szczególnym uwzględnieniem mojego stroju na dzisiejsze wyjście. Oliverowi nigdy nie podobały się moje ciuchy. Co prawda ani razu nie powiedział tego wprost, ale i tak nie było co do tego wąt- pliwości. OHver miał wyśmienity gust i kupę pieniędzy. Ja na- tomiast nigdy nie wiedziałam, co tak naprawdę powinnam na daną okazję włożyć, ale do czasu poznania Oliyera nie zaprzą- tałam tym sobie zbytnio głowy. Po prostu nauczyłam się z tym żyć, tak jak ze świadomością, że mam nadwagę. Obecnie jednak kwestia strojów nabrała dla mnie wielkiego znaczenia, psując mi przyjemność każdego spotkania z OHverem. Wspomógł mnie nieco, kupując mi małą czarną od Alaia, żebym nie różniła się zbytnio od kobiet, z którymi przychodziło nam się przy różnych towarzyskich okazjach spotykać. I chociaż dzisiaj byliśmy zapro- szeni na nieoficjalny lunch, zdecydowałam się wbić w czarną sukieneczkę z gorsetem od Alaia dla dodania sobie pewnośd siebie. — Nie uważasz, że jestem gruba? — spytałam. Westchnął. — Nie. Wlazłam na krzesło, żeby w lustrze na toaletce ocenić wale* tłuszczu istniejący oczywiście wyłącznie w mojej wyobraźni. — Nie jesteś gruba! — wrzasnął przez zaciśnięte zęby, a f obróciłam się, by sprawdzić, jak prezentuje się mój tyłek. 104 wstąpiło w moją generację kobiet? Co za przekleństwo *.' nam spędzać cale życie na pragnieniu, abyśmy ważyły zv kilo mniej? Nie byłam anorektyczką ani bulimiczką, ani ° HnvW innym przypadkiem rodem z podręczników, a mimo to Z k po każdym zjedzonym kęsie czułam się, jakbym popełniła ' estępstwo ' °-a*a dowód swojej słabości. w* samochodzie, psychicznie zmaltretowani, jak starożytni gla- H'atorzy P° walce, zmieniliśmy temat kłótni na czwarty w na- zvm repertuarze, to znaczy na mój wyjazd do Afryki. Im bar- dziej czułam się nieszczęśliwa, tym bardziej pragnęłam wyjechać, Oliver tym gwałtowniej się temu sprzeciwiał. Wtedy nie mog- łam pojąć. co mm powodowało. Myślę, że po części po prostu nie chciał, żebym rozstała się z nim na dwa tygodnie. Chociaż twierdził, że mnie nie kochał, nie zakochał się we mnie czy co tam się w tej jego głowie roiło, był po prostu irracjonalnie za- zdrosny zarówno o wszystkich innych mężczyzn na świecie, jak i o mój czas. Przede wszystkim jednak wydaje mi się, że nie chciał, aby cokolwiek się w naszym układzie zmieniło. Moje życie nadal miało się kręcić wyłącznie wokół niego, miałam go wspierać, nie robiąc niczego, co mogłoby być ważne dla mnie samej. Przeczuwał, że z chwilą, gdy wyjadę, wszystko to się rozpadnie i rozsypie w pył. Potrafił być nadzwyczaj przebiegły. Kłótnia w samochodzie trwała nadal. Wszystkie pary się kłócą. Kłócą się zdenerwowane, że gdzieś się spóźniają, kłócą się po alkoholu, kiedy mają wszystkiego dość, są zmęczone albo kiedy wracają z imprezy, na której jedna ze stron dała powód do za- zdrości, zbyt flirtując z płcią przeciwną. Ale same kłótnie to nic takiego. 01iver jednak był tak inteligentny, elokwentny i ok- rutny, że nasze kłótnie mnie po prostu dobijały, czułam się po nich odarta z uczuć, osobowości i wszystkiego, w co wierzyłam. Myślałam sobie, że dobrze byłoby którąś z nich nagrać i potem dać komuś do posłuchania, aby powiedział mi, że nie jestem stuknięta. Panicznie się bałam 01ivera, gdy był w nastroju do totni. Kiedy dojechaliśmy wreszcie do Juliana Almana, siedzia- arn skulona na siedzeniu, ze wzrokiem wbitym w dal, milcząc marząc, abyśmy nigdzie nie szli. 77 ^wietnie, jeśli zamierzasz się tak dalej zachowywać, możesz 'e zostać w samochodzie — oświadczył 01iver. Wął kluczyki ze stacyjki i wysiadł. 105 Głęboko nieszczęśliwa, przesiedziałam w aucie jeszcze jat; . pół godziny, zanim doszłam do siebie na tyle, by wysiąść i tai.S sówką wrócić do domu. Zjawił się wieczorem i zaczął opowj' dać, że bardzo chciałby mieć ze mną dzieci. Dwa dni późni" bez żadnego wytłumaczenia przestał do mnie dzwonić, a pr2e kolejne cztery dni nie odpowiadał na moje telefony. Gdy Sj w końcu odezwał, oznajmił, że bardzo mnie kocha, i spytai kiedy się spotkamy. Po czym powiedział, że nie może znałeś swojego terminarza, i przepadł znowu na dwa dni. Nadszedł kolejny tydzień i wszystko zaczęło się od początku. Czasami trudno mi sobie przypomnieć, dlaczego tak bardzo go kochałam. Był mądry, zabawny i piękny i czułam do niego ten napędzany chemią pociąg, od którego nie mogłam się wy. zwolić. OHver był niestały, ale nigdy, przenigdy się z nim nie nudziłam. I chociaż z czasem zaczęłam tego nienawidzić, z po- czątku fajnie było pokazywać się w towarzystwie osoby powsze- chnie znanej. Odczuwałam złośliwą przyjemność, gdy w czasie każdego wspólnego wyjścia każdy pragnął go dla siebie, ale to ja szłam wsparta na jego ramieniu. Cieszyła mnie świadomość, że Hermione aż zwija się z zawiści. Lubiłam opowiadać matce, że chodzę z facetem znanym z telewizji. Wspaniale też było spotykać tych wszystkich sławnych ludzi. Gdybym w końcu nie wyjechała do Afryki, pewnie bym przywykła do szaleństw Oli- vera i ciągnęła to dalej. ^ Podczas tej pierwszej podróży w roku 1985 pojechałam do Nambuli i wróciłam z niej po czterech dniach. Gdy sir William zyskał już pewność, że Soft Focus nie sfilmuje jego wyjazdu, postanowił nigdzie się nie wybierać, wydał jednak masę własnych pieniędzy na zakup żywności. Ja miałam tylko dopilnować, żeby na każdym zdjęciu pojawiło się logo Ginsberg & Fink. Znajdowało się na każdym kartonie i na każdej cięża- rówce wiozącej jedzenie. Miałam ze sobą całe kartony reklamó- wek i zakładek do książek, ozdobionych logo firmy. W drodze z lotniska w El Daman oglądałam z okien taksóww ciągnące się wzdłuż ulicy pozostałości chybionych pomysłów park wzdłuż rzeki, ze ścieżkami i kolumnadami pokrytymi piaS' kiem, ogromny znak wymalowany w lwy i lamparty z napisz1 MIEJSKIE ZOO EL DAMAN, za którym rozciągał się Pł°' z ogromną ziejącą dziurą. Minęliśmy Miejskie Szalone Pole G° 106 na którym pasły się kozy. Widziałam taksówki z powy- ńymi drzwiami, sterty śmieci wzdłuż drogi, grupkę idących *" \e w ramię roześmianych kobiet w brudnych podartych su- r3 nkach i sandałach, których niezawiązane rzemyki ciągnęły no ziemi. Dalej było Miejskie Ministerstwo Pracy w El Da- n z dziurawym podjazdem, zwalonymi kolumnami przy we- ., • ' j smugami błota na niegdyś białych ścianach. Czułam się ]sC, wolna- -rego dnia jeździłam od jednego biura do drugiego, z Malcol- mem, który przedstawiał mnie wszystkim i załatwiał dla mnie oozwolenia. Siedziałam w jego jeepie i wachlowałam się dla ochłody sukienką. Oparłam się wygodnie, skołowana i wykoń- czona upałem, myśląc, że tutaj nie można zbyt wiele wymagać od siebie ani od nikogo innego. Nie trzeba się stroić, malować, wyglądać idealnie, imponować błyskotliwością, poślubić przy- stojnego księcia, odnieść sukcesu. Zycie mogło sobie płynąć bez udziału ważnych osób, przywykłych do świateł jupiterów, lep- szych od nas we wszystkim, krytycznym okiem oceniających każ- de czknięcie i potknięcie. Ta część mnie, która dotąd kryła się w kącie, dygocząc ze strachu, mogła nareszcie wyjść z cienia i bez skrępowania się poruszać. Ależ ze mnie była egoistka. Wyobrażałam sobie, że Afryka może dla mnie Bóg wie co zrobić. Nawet gdy po raz pierwszy przyjechałam do obozu, wciąż jesz- cze nie miałam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Przez chwilę napawałam się widokiem, a potem wróciłam do fotografa i ludzi z SUSTAIN, którzy zbici w grupkę rozmawiali przy bra- mie do obozowiska personelu. Drogą jechała ku nam ciężarów- ka. Pomalowana była jaskrawo, pręty na otwartej pace zabez- pieczały ładunek przed wypadnięciem. Z ciężarówki dochodził okropny hałas ludzkich głosów. Gdy nas mijała, spostrzegłam, 2e niczym bydło upchnięci w niej byli ludzie, tak chudzi, że 'ch głowy wyglądały jak gołe czaszki. W pewnej chwili spomię- zy metalowych prętów wyślizgnęło się jakieś ciało i bezwładnie waliło na ziemię. Kobieta w ciężarówce krzyknęła i wyciągnęła Jego stronę ręce, ale samochód pojechał dalej. Zwłoki leżały drodze nieopodal nas: kark miały złamany i głowę w niena- Uralny sposób przekręconą na bok. zcze długo potem starałam się wymazać z pamięci wspo- Ienia tych dwóch dni, które spędziłam w obozie. W listopa- 107 dzie 1984 roku wstrząśnięta oglądałam reportaż BBC na tem klęski głodu w Etiopii, słuchając przerażającego komentarza U- chaela Buerka: „Wstaje świt i pierwsze promienie słońca przeb" jaja się przez ziąb nocy... Oczom naszym ukazuje się scena bib. lijnej klęski głodu, tyle że rozgrywającej się w wieL dwudziestym. To miejsce, jak mówią pracujący w nim ludzie jest istnym piekłem na ziemi". Wstrząśnięta oglądałam koncert Live Aid, podczas którego p<>. kazywano konające z głodu dzieci, próbujące utrzymać się ^ nogach, podczas gdy w tle rozbrzmiewał utwór The Cars. Ąie wstrząs, który przeżyłam, był bezpieczny: coś w tej sprawie ro- biono, gwiazdy postanowiły jakoś pomóc, można było wysłać pięćdziesiąt funtów i mieć świadomość, że nie jest się obojęt- nym i wniosło się swój wkład. Świat nie dopuści, aby jeszcze kiedyś podobna tragedia się powtórzyła. Wtedy po raz pierwszy z przerażeniem pojęłam, że świat nie jest miejscem bezpiecznym, nie rządzi nim sprawiedliwość i nikt godny zaufania nie stoi u władzy. Dotarło do mnie, że i ja ponoszę odpowiedzialność za ten koszmar i tragedię, nie robiąc nic, by pomóc cierpiącym. Nie mogłam jeść. Nie mogłam spać. Ogarnęła mnie panika. Czułam, że dźwigam na swoich barkach ciężar win całego świata. Bałam się, że mnie odnajdą, opiszą w gazetach i zamkną w więzieniu. Zupełnie, jakbym była świad- kiem ciężkiego przestępstwa, w którym tkwiłam po uszy i za które poniosę nieuniknioną karę. Wróciłam do Londynu, ale uczucie paniki mnie nie opuszcza- ło. Nadeszło Boże Narodzenie i odwiedzałam udekorowane świątecznie domy, czując się jak dziecko na przyjęciach dla do- rosłych, słysząc coraz bardziej odległe głosy, niezdolna wydusić słowa. Miałam wrażenie, że miasto się dusi, ulice krztuszą sn od nadmiaru samochodów, sklepów, restauracji, wszystkiego^ Byłam jak człowiek chory na klaustrofobię. Chciałam krzyczę* Wyciągałam OHvera z domu, żeby siedzieć w samochodzie. Si działam w nim, zapatrzona w poruszające się miarowo wyo^ raczki na zalewanej deszczem szybie, i myślałam o afrykańsktfJ nocy, ogromnym niebie usianym gwiazdami. Pragnęłam ^ wrócić. Jednym słowem, stałam się prawdziwym wrzodem na dup'e' 108 czampana? — Julian Alman radośnie podniósł markową '""i. e Wesołych świąt — powiedział. Na butelce zauwa- Sn metkę z ceną: ? 27,95. , _- poproszę szklankę wody. ~Z- Gazowaną czy nie? __ Z kranu, lulian zamknął mahoniowe drzwiczki barku-lodówki i zniknął w kuchni. __ Mogłabyś przestać — powiedział 01iver. Opadłam na twardą jak kamień biedermeierowską kanapę. — Będę piła to, na co mam ochotę. Podszedł do kominka i przyjrzał się wiszącemu nad nim van Goghowi. __ Obrzydlistwo, no nie? — spytał. — Na nic innego nie było go stać. Cały pokój był obrzydliwy. Ściany pomalowane były na ciem- nozielono. Meble antyczne i ciężkie. Podłoga marmurowa. Van Gogh wisiał za grubą, podwójną szybą z migającym światełkiem systemu alarmowego. W oknach straszyły kraty. Pojawił się Julian ze szklanką wody. — Może pójdziemy na górę? Mieszkał sam w tym wysokim, wąskim, pięciopiętrowym do- mu w Fulham. Pełno w nim było różnych architektonicznych cudów. Pokonaliśmy osiem kondygnacji schodów z ozdobnymi, powykręcanymi balustradami. Po drodze mijaliśmy wykładane ciemnym drewnem drzwi, przedziwnie i bez związku dobrane meble, obrazy w ciężkich ramach, z których przy każdym mi- gotało czerwone światełko, i sztywne, wykończone falbankami story, przypominające ceratowe majtki dla niemowlęcia. Wresz- cie dotarliśmy do pokoju na samej górze, jeszcze niewykończo- nego. Na biurku walały się stosy papierów, pod ścianą stała sztruksowa kanapa z lat siedemdziesiątych z wystającymi sprę- żynami, na gołej podłodze porozstawiane były niemodne pufy, a na ścianach wisiały plakaty Pink Floydów. Tutaj Julian spędzał 'Ckszość czasu. Często sypiał na kanapie, ponieważ na siedem- nastowiecznym łożu z kolumnami bolały go plecy. ~~ Jasna cholera — zaklął. — Zapomniałem papierosów, tanęłam za biurkiem i wyjrzałam przez osłonięte okapem ok- Na dworze było ciemno i padał deszcz. Patrzyłam na po- 109 ruszające się poniżej jednostajnie dwa strumienie samochock wych świateł i białe georgiańskie kamienice naprzeciwko. Zadzwonił telefon. Odebrał go 01iver. Była to centralka tele foniczna z przyciskami podpisanymi „kuchnia", „garaż", wpra[ nia", „łazienka na drugim piętrze". — Słucham? Janey. Janey była nową dziewczyną Juliana. — Tu 01iver. Jak się masz, kochanie? Wciąż jeszcze lecisz na tego starego wieloryba? Z dołu dobiegł nas dudniący głos Juliana. — Przełącz... Do kuchni, dobrze? — Zaczekaj, Janey. 01iver podszedł do szczytu schodów i zawołał w dół: — Jak się przełącza? — Naciśnij... a potem naciśnij „kuchnia". — Co mam nacisnąć? — „Czekaj". — „Czekaj", a potem „kuchnia"? — Tak. Nie. „Czekaj", potem „kuchnia", potem „przekaż". — Dobra. — Wrócił do telefonu. — Przełączam się do Juliana, do kuchni. — Zaczął naciskać guziki. — Cholera. — Wrócił na schody. — Rozłączyłem ją. — Co? — Rozłączyłem ją. *r — ...na miłość boską... — Oddzwoń do niej. To była Janey. — Kto? — Janey. W życiu nie widziałam bardziej ogłupionego bogactwem czło- wieka niż Julian. Przed oczami ciągle miałam obrazy z Afryki. Nie mogłam sn od nich uwolnić. Odnosiłam wrażenie, że tracę zmysły. Na te- lefonie zamigotały lampki. Odeszłam od okna i usiadłam na pu- fie. Objęłam rękami kolana i wsparłam głowę na dziurach w n< gawkach dżinsów. Do pokoju wrócił OHver. — Rosie, chciałbym, żebyś przestała chodzić w tych dżinsach Wyglądasz w nich jak z Fab 208. Co zrobiłaś ze swoimi p0' rządnymi ciuchami? — Sprzedałam je — odparłam, nie podnosząc głowy. 110 _____ Co takiego? Zaniosłam je do sklepu, który nazywa się Po Namyśle. "JT ^i za nie pięćset funtów, które mam zamiar wysłać do nXFAM- Ależ ty jesteś naiwna. Co to, do ciężkiej cholery, zmieni? Jak możesz żyć, nie mając się w co ubrać? Liczy się to, co w środku, OHver. __ Och, co ty powiesz. Naprawdę? Dziękuję ci. Dziękuję ci, Matko Tereso, że wskazałaś mi światło w tunelu. Milczałam, wciąż z głową wtuloną w kolana. __ Jezu, Rosie, kiedy się z tego otrząśniesz? Słuchaj, wyślę Ho OXFAM pięćset funtów, jeśli tak się tym przejmujesz. Tylko _____ i odbierz swoje rzeczy. Kiedy zdążyłaś to zrobić? — Tak czy owak możesz im wysłać te pieniądze. _ Wyślę im tysiąc, pasuje? Ty odbierzesz rzeczy i wszyscy będą zadowoleni. Wyprostowałam się i spojrzałam na niego. — Jaki wtedy będzie mój udział? — Nareszcie zaczynasz coś kapować. — Nie wystarczy zapłacić, żebym przestała w coś wierzyć. — Dobry Boże, oszczędź mi tych sentymentów. Niech jej ktoś poda cebulę. — Zauważył mój wzrok. — No dobrze, przepra- szam. Wiem, wiem. Mogłabyś jednak choć trochę trzymać się realiów, nawet jeśli są wyjątkowo nieprzyjemne. Na schodach rozległy się ciężkie kroki Juliana. Wszedł do poko- ju, rzucił się na kanapę i zapalił papierosa z bardzo smutną miną. — Margarita kradnie z lodówki. — Kto? — spytał OHver. — Kobieta, która prowadzi mi dom. Poznałeś Margaritę. Mia- łem w lodówce sześć butelek Moet, a teraz zostały tylko cztery. r° naprawdę niebywałe. Jestem dla niej więcej niż hojny. Jej syn myje mi samochody pięć razy w tygodniu, a potem zostawia na nich same plamki. Co ja mam począć? ~~ Obetnij im ręce — podsunęłam. """^Zamknij się — warknął Ołiver. uver przyszedł zapoznać się ze scenariuszem kampanii rekla- eJ dla British Telecom, zaproponowanej przez Juliana. Julian w" się, że grana przez niego postać nie jest dość zabawna. e' — spytał 01iver, gdy Julian podawał mu scenariusz. 111 — Sto tysięcy. — Za mało. Powinieneś poprosić o dwieście. Wstałam i wyszłam. Zeszłam na czwarte piętro, do łazienk- dla gości. Była wielkości mojego mieszkania i wszystkie ścian miała w lustrach. Podłoga wyglądała, jakby wykonano ją 2 ;e, nego kawałka jadeitu, a na środku, wsparte na nogach w ksztai cie orlich szponów, stało podrabiane na styl wiktoriański jacuzzi Klapa sedesu dobrana była idealnie do podłogi. Spuściłam ja i usiadłam. Patrzyłam w wiszące naprzeciwko lustro, ale widzia. łam ciężarówkę pełną głodujących i wypadające z niej ciai0 Obok mnie stał marmurowy taboret z kolejną centralką telefo. niczną. Na orlej głowie z brązu tuż za drzwiami wisiały dWa puchate frotowe szlafroki. Wstałam i wyszłam z łazienki. Z góry dudnił głos Juliana. — Zawsze można zrobić to lepiej, nie uważasz, OUverze? — Czy powiedziałeś choć jedno dobre słowo o Soft Focie? Kiedykolwiek? Bardzo powoli wspięłam się po schodach i weszłam do po- koju. Obaj spojrzeli na mnie nerwowo, jakbym była nienormal- na. Usiadłam na krześle przy biurku. Ledwo to zrobiłam, zerk- nęli po sobie, skwapliwie unieśli kartki scenariusza i podjęli przerwaną dyskusję o reklamie. Między leżącymi przede mną papierami zauważyłam rachunek z Leighton Health Club. Wzięłam go do ręki.-^Julian Alman, jeden rok członkostwa, pełna opłata, ? 3500". — Ehem. Popatrzyli na mnie obaj. — Dlaczego to zrobiłeś? — spytałam. — Nie grzeb w papierach Juliana. Wyciągnęłam rachunek w ich stronę. — Trzy i pół tysiąca funtów. Dlaczego? — Muszę schudnąć. — Trzy i pół tysiąca, żeby schudnąć? — Rosie — wtrącił się 01iver. — Skończ wreszcie z tym pieP' rzonym sentymentalizmem. — Wiesz, co za to można by kupić w Afryce? — Wiem, ale dałem pieniądze na Afrykę — powiedział Jul1* przepraszającym tonem. — Po prostu nie dałem wszystka A jakie to ma znaczenie, co robię z resztą, która mi zostali 112 Mo właśnie — ucieszył się Ołiver. — Dokładnie to samo *.~"'oWtarzam. cZy cjasZ) CZy nie dasz, a nawet jeśli wcale nie jel " zamiaru dać, to, na co je wydasz, i tak niczego nie zmieni. 01 kupisz za nie konie, akcje i udziały, jakiegoś Picassa, mik- flówki — nie ma żadnego znaczenia. r0___ Mje mamy prawa opływać w luksusy i tylko udawać, że ' robimy, jeśli połowa świata żyje w nędzy. __ Kochanie, nie do twarzy ci we włosiennicy. Wstałam ostentacyjnie, podeszłam do okna i odwróciłam się do nich plecami. __ Ma dołek. Nie zwracajmy na nią uwagi. __ przesada i marnotrawstwo. Przesada i marnotrawstwo. To zżera nasze dusze — powiedziałam, odwracając się ku nim ni- czym lady Makbet. Po czym znowu się odwróciłam i trzy razy walnęłam głową w szybę. Wydawało mi się, że chichoczą. Gdy spojrzałam na nich, pat- rzyli na mnie z minami małych chłopców, którzy nie bardzo wiedzą, co robić. — Idę się trochę przejść. — Chyba nie będziesz znowu siedzieć w samochodzie. To idiotyczne. — Idę na spacer. — W zasadzie ja też chętnie bym się przeszedł — stwierdził Julian. — Cholera, przecież tam leje jak z cebra. — Możesz zostać. — Julian miał bardzo zatroskaną minę. — Prawdę powiedziawszy, 01iver, tak byłoby lepiej, bo wtedy nie będę musiał włączać alarmu. Słysząc to, OHver naturalnie od razu nabrał nieodpartej ochoty na przechadzkę w ulewnym deszczu. Dygocząc, staliśmy we trójkę przed drzwiami, podczas gdy Julian próbował uruchomić alarm antywłamaniowy. — Niech to cholera. Zaczekajcie chwilę. Muszę wejść do środ- Ka. Utworzył drzwi. Nad naszymi głowami zawyła najgłośniejsza yrena, jaką w życiu słyszałam. Julian pognał jak strzała, po- zgnął się na indiańskim dywaniku i lśniącej podłodze i wy- v woim wielkim cielskiem w kaloryfer. Syrena wyła nadal. """* cholera — mruknął, ruszając dalej. 113 Syrena wyła. Po pięciu minutach umilkła i pojawił się 2a_ pany Julian. — Załatwione. Na nowo zaczął gmerać w niewielkiej skrzynce przy drzwiach — Chodźże już, Julianie. Co robisz? — Zaczekajcie chwilę, to tylko data urodzin mojej matki, ar^ tern PIN do bankomatu. — Wyprostował się i spojrzał na nas — Widzicie, chodzi o to, że to naprawdę doskonałe urządzenie bo jak się wprowadzi zły kod, nie wyłączy się, dopóki najpierj nie wprowadzi się innego kodu, i to zniechęca ludzi do próbo- wania. O, cholera. Syrena zawyła znowu. Koniec końców jednak spacer udał się nad wyraz. Ponieważ ostatnie godziny trochę nas przygnębiły, wszyscy bardzo się sta- raliśmy, chemia uległa zmianie i ostatecznie zły dzień skończy) się całkiem miło. Julian i OHver zgłodnieli, ale ja nie chciałam iść do restauracji, tylko zaciągnęłam ich do pubu. Pub okazał się prześliczny, z płonącym na kominku ogniem i cały w świą- tecznych dekoracjach. Za pięć funtów można było zjeść pełny świąteczny obiad, na co mogłam przystać. Humor mi się nieco poprawił i nawet skosztowałam trochę indyka od Ołivera. Dziw- na sprawa z tym Ołiverem. Dotąd zawsze miałam wrażenie, że stąpam po kruchuteńkim lodzie i jeśli nie będę robić wszyst- kiego, żeby go zadowolić, rzuci się na mnie jak wściekły tygrys. A od powrotu z Afryki przestałam się nim w ogóle przejmować. W każdej chwili spodziewałam się, że wybuchnie i, jak to miał w zwyczaju, zniknie. Zresztą nieraz chciałam, żeby tak się stało. On jednak zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało. Dość szybko zaczęłam dochodzić do siebie. Szaleństwo powoli mijało, uspokajałam się, gotowa się pogodzić z sytuacją i pójść na kompromis, co jest niezbędne, aby w miarę wygodnie życ w świecie takim, jaki jest. Pewnie też dlatego tak trudno cokol- wiek na tym świecie zmienić. W głębi duszy jednak mój pogl^d na życie uległ całkowitej przemianie. Trochę trwało, zanim p°" jęłam, jak wpłynie to na mój związek z 01iverem. 114 ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Była pierwsza nad ranem w niedzielę w moim mieszkaniu. nliver, z miną ponurą jak chmura gradowa, zerwał się z kanapy i zaczął wkładać swój płaszcz: wielki granatowy trencz, który tak niegdyś uwielbiałam. __ Co robisz? — Idę do domu. Nie, nie, rozkrzyczałam się w duchu, jak zawsze. Proszę, bła- gam, nie odchodź. Robił to tyle razy przedtem. Wiedziałam, co to oznacza: wyląduję w łóżku, zalewając się łzami, pół nocy nie prześpię, pogrążona w rozpaczy, by obudzić się w niedzielę przed południem sama, smutna, z nieprzydatnymi croissantami w lodówce, niepotrzebnie wyprasowaną kapą na łóżko, nie wia- domo po co w najlepszej bieliźnie. Będzie za wcześnie, żebym mogła szukać pocieszenia u Shirley czy Rhody. Ból, odrzucenie, z 01iverem wszystko skończone. Zwykle w takich chwilach wybuchałam łzami, zarzucałam mu ręce na szyję, przepraszałam, sama nie wiedząc za co, błagając, by został. Czułam, jak wzbierają we mnie jakże znajome uczucia, a do oczu napływają łzy. Ze złamanym sercem wstałam i pode- szłam do niego, widząc wściekłość na jego twarzy. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zatrzymałam się. Bolesne "czucia gdzieś znikły. Zupełnie jak gdyby jakiś gigantyczny za- Wor. od tak dawna wypychany, puścił nareszcie. Koniec. ~~ W takim razie bywaj — powiedziałam. — Nie zapomnij zamknąć porządnie drzwi na dole. Włączyłam telewizor. Puszczali Carry On Up the Khyber. Na e leżała bożonarodzeniowa skarpeta pełna czekoladek, którą ysiała mi mama. Nagle przyszła mi ochota na rolo i niewiele ys ac. zjadłam całe opakowanie. 115 Rozległ się dzwonek do drzwi. Po długim namyśle postan wiłam otworzyć maltesersy. Znowu dzwonek. I znowu. A pot. już bez przerwy. BZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZ2? Nie może tak bez końca, pomyślałam. BZZZZZZZZZZZz? ZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZ. Musi przestać. BZZZZZZZzI ZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZ. Nie przestał. Podeszłam do domofonu. — Słucham? — Kochanie, wybacz mi. Wracam na górę. — Nie. — Co? — Nie. — Nie słyszę cię przez to cholerstwo. — Nie. Chciałeś iść do domu. Więc idź. Cisza. Znowu cisza. Wróciłam do maltesersów i Carry On Up the Khy- ber. Po raz pierwszy od powrotu z Afryki byłam autentycznie i niewiarygodnie głodna. Zjadłam milky waya, potem przypo- mniałam sobie o croissantach. Czekoladowych croissantach. Po- szłam do kuchni, położyłam na talerzu trzy croissanty i wróci- łam z nimi do salonu. Wtedy usłyszałam zgrzyt klucza w zamku. Psia mać. Przed wyjazdem do Afryki dałam mu-klucz. OUver trzymał bukiet różowo-żółtych kwiatków, które można kupić na stacji benzynowej za dwa funty dziewięćdziesiąt dzie- więć, opakowany w celofan wykończony na brzegach imitacją koronki. — Śliweczko — rzekł, wręczając mi bukiet. — Powiedziałam, nie. — Hej, hej, daj spokój. — Wyciągnął do mnie ramiona, uśrflie chnięty, pewny siebie. — Powiedziałeś, że idziesz do domu. Więc idź. Patrzył na mnie, nie wierząc własnym uszom. — Przestań, przecież to była zwykła kłótnia. — Zachowałeś się tak o jeden raz za dużo. — Rosie, proszę. Podszedł, starając się mnie objąć. — Proszę, jest druga nad ranem. 116 * x/vsWobodziłam się z jego objęć równie zimno, jak on czynił ' tyle razy przedtem. Wydaje ci się, że możesz mnie włączać i wyłączać jak świa- Testem, kiedy sobie tego życzysz. Kiedy sobie nie życzysz, 1 • dobrze. Bo i tak wciąż będę. A teraz idź sobie. Mówię po- Sżnie. Wynocha. _____ Mie rób tego — powiedział z udręką. — To zbyt... zbyt... podłe. — Zbyt podłe? — powtórzyłam. — Zbyt podłe? A to, co ty robiłeś raptem pół godziny temu, nie było podłe? A po im- nrezie u Billa Bonhama? Albo kiedy poszliśmy na ET? A po obiedzie u mojego brata? Albo kiedy powiedziałam, że twój pro- gram o Lorce nie był najlepszy pod słońcem? Wtedy to nie było podłe? Czy zastanowiłeś się, jak się czuję, porzucona w środku nocy? Proszę, weź sobie croissanta na rano. Czekoladowy. Bar- dzo dobry. — Ugryzłam kawałek croissanta i zaczęłam przeżu- wać. Przez jego twarz znowu przebiegł grymas gniewu. — Nie przeciągaj struny, dobrze? — poprosił z groźbą w gło- sie. — Jestem potwornie zmęczony i zaczynam tracić cierpli- wość. — Mmmm — ja na to. — Są naprawdę wyśmienite. Z wściekłością ruszył ku drzwiom, zaraz jednak twarz mu się skurczyła. — Nie chcę, żeby w ten sposób wszystko się między nami skończyło. Proszę. Pomyśl tylko przez chwilę. Pomyśl, co to oznacza. — Myślałam o tym milion razy — rzekłam cicho. — Teraz widzisz, jak to jest. — Naprawdę nie rozumiem, dlaczego się tak zachowujesz ~ nieomal szlochał. Nareszcie mogłam wykorzystać to, co zwykle on mawiał do mnie w takich sytuacjach. ~- Słuchaj, naprawdę staram się mówić jak najjaśniej, że chcę yc dzisiaj sama. Rozumiesz? I nie nachodź mnie, sama do cie- le zadzwonię w tygodniu. Zachowujesz się jak rozkapryszony ^nor, który nie może dostać tego, co chce. Dobranoc. iedy w koncu udało mi się zmusić go do wyjścia, auten- nie płakał. Był po prostu zdruzgotany. Nawet się poślizgnął, 117 schodząc po schodach. Próbował jeszcze raz wrócić. Bardzo n, się to podobało. Ale kiedy początkowa euforia minęła, poczu)a ' się podle. I gdzieś w zakamarkach umysłu pobrzmiewały n słowa mamy: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". Nasz związek jakoś tam, kulejąc, trwał, ale na dłuższą metę n; wróżył dobrze, Kiedy w końcu klapki mi z oczu opadły, zrozumja łam, że nic z tego nie będzie. Wszystko opierało się na moim pragnieniu zdobycia go, przez co wszelkie jego okrucieństwa i nie. konsekwencje traktowałam jak przeszkody, które należy pokonać a nie oczywiste znaki, które teraz wreszcie ujrzałam jasno i wyraź! nie. Przerażał mnie chłód panujący w moim sercu. Może gdybym nie była w tak bojowym nastroju, pomyślałabym o miłości, o tym że trzeba ją przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Że mimo wszystko sama ponoszę winę za to, że w ogóle pozwoliłam, nasz dziwaczny taniec się rozpoczął i trwał, bo nie przeciwsti łam mu się odpowiednio wcześnie. Ale w tej chwili wszystko było dla mnie białe albo czarne. Nie widziałam możliwości odwrotu. Od dziesięciu minut gapiłam się w ekran monitora. Próbo- wałam napisać notatkę do prasy, ale jakoś nie mogłam się sku- pić. Hermione co chwilę obrzucała mnie zdenerwowanym wzro- kiem. Odkąd wróciłam, stała się dla mnie zdecydowanie milsza. Nawet sir William pamiętał wreszcie, kim jestem. Martwił się, że jestem taka chuda i tajemnicza, i kładł to wszystko na karb kłopotów z żołądkiem. Podejrzewam, że kazał jej traktować mnie ulgowo. A może po prostu był to szczególny rodzaj czci, jaką obdarza się ludzi, którzy znaleźli się w strefie koszmaru. Wściekła wpatrywałam się w ekran, starając się skupić. Szczęś- liwie, zadzwonił telefon. — Och, witaj. Mówi Gwen. Jak się teraz czujesz? — Świetnie, dziękuję. — Chodzi o dzisiejszy wieczór. — Nagle okropnie mnie wku- rzyło, że zawsze umawiał się ze mną za pośrednictwem swojej asystentki. Nieraz podejrzewałam, że chciał w ten sposób unik- nąć moich pytań. — Nie gniewaj się, ale czy jest jakiś szczególnie ważny pow* dla którego 01iver nie może do mnie zadzwonić w tej chwi' osobiście? - Ach. No... Cóż, sama wiesz, jak bardzo jest zajęty, i 118 Owszem, ale co takiego robi w tej właśnie chwili? gee... on... tego... powiedział, że jest zajęty. _ Rozumiem. Co masz mi przekazać? _ powiedział, że nie da rady przyjść przed dziesiątą, bo bę- > e na spotkaniu. Powiedział też, że nie będzie jadł, więc nie czekaj na niego z kolacją. __ Doskonale, dziękuję. Znów to samo. Nieoczekiwane spotkanie, które ma się prze- agnąć do dziesiątej, na dodatek z jedzeniem, a on nie ma od- wagi powiedzieć mi tego osobiście? Wspaniale. Całą przerwę lunch zmarnowałam na zakupy u Marksa i Spencera. Z kim sie miał spotkać? Z Vicky Spankie? Corinną? A może jeszcze kimś innym? Cały wieczór będę siedzieć i się zastanawiać, po czym on wreszcie się zjawi o wpół do dwunastej, pijany i skru- szony. Nic z tego. Nie tym razem. — Hermione? — Czego chcesz? — Możesz coś dla mnie zrobić? Popatrzyła na mnie z niechęcią. — Co mianowicie? — Nic wielkiego. Chciałabym, żebyś zadzwoniła pod ten nu- mer, przedstawiła się jako moja asystentka i powiedziała, że bardzo Ołivera przepraszam, ale nie dam rady się z nim dzisiaj spotkać, bo jestem umówiona i nie wrócę przed pierwszą. — Nie gadaj bzdur. — Och, proszę cię. Nie bądź starą nudziarą. — Puściłam do niej oko. Naprawdę guzik mnie obchodziło, co sobie pomyśli. I tak nie znosiłam tej swojej głupiej pracy. — Zadzwoń, proszę cię — nalegałam, podsuwając jej świstek z numerem OHvera. — On zawsze traktuje mnie w ten sposób. "~ No dobra, niech ci będzie — zgodziła się, a po chwili Parsknęła śmiechem. — Kapitalne! Ale ubaw! Muszę powiedzieć 0 tym Cassandrze. Absolutnie genialne. Dobrze mu tak. Gdy p0 kilku minutach zadzwonił mój telefon, ubiegła mnie ćmione i oznajmiła OHverowi, że jestem na spotkaniu. Nie- stety, trochę przesadziła. ~7 Ależ oczywiście, przekażę jej wiadomość, ale jest niesamo- ae zajęta. Naprawdę nie wiem, czy uda mi się ją złapać. Może P obuj raz jeszcze za jakieś kilka miesięcy? 119 Odłożyła z hukiem słuchawkę i z błyskiem w oku spojrZai na mnie, wyraźnie oczekując pochwał. Ja jednak byłam przer żona. — Za kilka miesięcy? O, nie. — Och, na miłość boską, nie pękaj. Należy mu się, bez dwóch zdań. Masz ochotę wybrać się w weekend do Larkfield? Kiedy wychodziłam z pracy, czekał na mnie po drugiej stronie ulicy z bukietem kwiatów. Huśtawka najwyraźniej zmieniła po. zycję. Moje mieszkanie zaczęło przypominać kwiaciarnię. N|;e mogło być lepiej, nawet gdybym poddała się wielomiesięcznej terapii. Problem w tym, że gdybym udawała, nic by z tego nie wyszło. Nigdy nie wychodzi. Nadeszły walentynki 1986 roku, dzień ślubu Juliana Almana z Janey. Óliver był drużbą. Związek Juliana z Janey to był cu- downy romans. Julian z wdzięcznością i ze szczerej potrzeby uległ wszystkiemu, co tak szczodrze ofiarowała mu Janey. uro- dzie, ciepłu i normalności. Zdarzało się, że jednego wieczoru można było aż trzy razy obejrzeć Janey w telewizji, reklamująq staniki albo dezodoranty. Wysoka, jasnowłosa, smukła, o mig- dałowych oczach i kościach policzkowych, dla których można by dać się zabić, była uosobieniem szyku i wyrafinowania, póki nie otworzyła ust. Wtedy stawała się, cóż, głośna, ordynarna, wesoła, zabawna, dobra — ale na pewno nie szykowna. W sali balowej hotelu Claridge klan Janey z East Endu bez skrępowania bratał się z gwiazdorskimi gośćmi Juliana, wlewając w siebie hektolitry alkoholu i zarykując się ze śmiechu. Janey natomiast zalewała się łzami. — Tatuś nie wygłosi mowy, bo mu głupio przed tymi wszyst- kimi. Mając przed sobą zgromadzony cały establishment londyńskie- go show-biznesu, wcale się panu Hooperowi nie dziwiłam. M1' mo wszystko jednak. W końcu to było wesele. A on był jeJ tatą. Któż inny miał wspominać Janey jako małą dziewczynka — Może z nim porozmawiamy? Albo może któryś z brao zgodzi się go zastąpić? — Nie, ja chcę tatę. — Znowu zaniosła się płaczem. — Aj to jeszcze nie jest najgorsze. Julian powiedział, że on też m wygłosi mowy. — 120 ^ to czemu? »""~ D0 mówi, że 01iver będzie od niego zabawniejszy. niiver i Julian stali z dala od siebie. Zobaczyłam, jak OHver czkowo przegląda swoje małe karteluszki, ćwicząc anegdoty. 8° krążył po sali, rozglądając się tu i tam, mrucząc coś do • bie P°d nosem> składając i rozkładając swoje wielkie dłonie: S' hardziej przerażony i nieszczęśliwy Julian w dniu własnego ślubu, podeszłam do OHvera i objęłam go w pasie. __ Oliver. Nie spojrzał na mnie. __ Staram się przećwiczyć swoją mowę, jak być może uprzej- ma będziesz zauważyć. Mogę cię przeprosić? __ Oczywiście — powiedziałam i odwróciłam się, by odejść. Ruszył za mną i położył mi dłoń na ramieniu. — Wybacz, kochanie, przepraszam cię. Cały czas myślę o tej mowie. Chcesz, żebym ci kawałek przeczytał? — Nie. — Och, śliweczko, wybacz, że na ciebie naskoczyłem. Co chciałaś? — Czy wiesz, że Julian powiedział Janey, że nie wygłosi mo- wy, bo się boi, że twoja będzie zabawniejsza? — Cóż, to jego problem, nie uważasz? Nie powinien był mnie prosić, skoro się bał. — Olwer, to jego ślub. — Właśnie. To jego ślub. Powinien był sobie wszystko prze- myśleć. — Idź i porozmawiaj z nim. Powiedz, że go nie przyćmisz. — Obawiam się, że to niemożliwe. Zresztą to on jest sławnym komikiem. Sam może się o siebie troszczyć. — Od jak dawna jest twoim przyjacielem? Wiesz, że sam nie Potrafi pisać swoich dowcipów. Podpowiedz mu coś. Powiedz, że będziesz mówił krótko. ~~ Nie mogę tego zrobić. Ludzie mają wobec mnie oczeki- wania. Tak, ale dzisiaj to ty powinieneś ustąpić. Idź i pogadaj z nim. czywiście, drań jeden, nie zrobił tego. Pracował nad tą mową ' tydzień i oczarował wszystkich. A Julian się zdenerwował, 121 na nikim nie zrobił wrażenia, jąkał się i zacinał, i w W usiadł autentycznie załamany. Nikt ani słowem nie wspomn- o Janey. Cisza, w jakiej wracaliśmy do domu, była chyba n ? gorsza ze wszystkich, jakie do tej pory przyszło nam znos^ Co ja miałam począć? Wydawało mi się, że podstawa, na W rej budowałam swoje życie, zaczynała pękać i rozpadać się n kawałeczki. Kiedyś myślałam, że z chwilą, gdy opanuje mni tak przemożna namiętność, jaką darzyłam OUvera, wszyst]yp problemy rozwiążą się same. On był kapitanem von Trappem a ja jego Marią. Za szczyt marzeń uważałam bycie akceptowana w czarownym świecie wielkich ludzi. Właśnie zaczynałam robić w nim karierę. Myślałam, że znajdę w tym satysfakcję, zamiast tego jednak spostrzegłam, że pływam w nicości. Nie miałam na czym się wesprzeć. Wiele rozmawiałam o tym przez telefon z mamą. — Nie odnalazłaś się jeszcze — tłumaczyła mi. — Z 01iverem ci się to nie uda. Ludzie dzielą się na ścieki i na grzejniki. 01iver jest ściekiem. Zrób coś. Przejmij kontrolę. Działaj. Problem w tym, że ja się go bałam. Chociaż zdecydowana byłam go zostawić, nie chciałam zranić jego dumy i narazić się na zemstę. Nie chciałam, żebyśmy się zranili jeszcze bardziej, niż zrobiliśmy to do tej pory. Ułożyłam plan, który wydawał mi się wprost idealny. — Myślę, że powinniśmy się pobrać — powiedziałam. Był sobotni wieczór. 01iver siedział przy biurku i gorączkowo pracował nad ukończeniem scenariusza, z czym chciał zdążyć przed wyjściem do teatru. Miał czas do środy, ale robił to spec- jalnie, bo chciał sprowokować awanturę. Patrzył na ekran monitora. Po chwili bardzo wolno się obróci! — Co powiedziałaś? — Że powinniśmy się pobrać. Jesteśmy ze sobą już od ośm'u miesięcy i dwunastu dni. Muszę wiedzieć, dokąd zmierza nasz związek. I czy ty traktujesz mnie naprawdę poważnie. Presja, emocjonalne żądania. Wszystko to odbijało się na ')<% twarzy, teraz wykrzywionej, z zaciśniętymi ustami. — Policzyłaś to, prawda? 122 _, Tak. A więc jesteśmy ze sobą od ośmiu miesięcy i dwunastu . c0 według ciebie oznacza, że powinienem się z tobą ożenić? J- Muszę wiedzieć, na czym stoję. „ Aha. Wstał i ruszył przez pokój, po drodze zatrzymując się na moment, wyprostować magazyn architektoniczny stojący na szklanej półce. — Musisz wiedzieć, na czym stoisz. podszedł do okna i stanął przy nim, zwrócony do mnie ple- arni( wciąż jeszcze spokojny, ale była to cisza przed burzą. __ Osiem miesięcy i już powinienem się z tobą żenić. Zauważyłam, że sztywnieją mu ramiona. Znowu wyruszył na spacer po pokoju. __ Pieprzę to, Rosie. Rozumiesz, pieprzę to. Ja tego nie po- trzebuję. I tak nigdy nie chciałem z tobą być. Nawet nie miałem specjalnej ochoty iść z tobą do łóżka. Wiedziałam, że mówi to tylko po to, by mnie zranić, ale udało mu się. Walnął pięścią w biały blat stojącego obok stołu. — Jezu. Co się z tobą dzieje? Jesteś jakąś emocjonalną kaleką? Hmm? Tym właśnie jesteś? — To takie banalne. I nie fair. Patrzył na mnie dzikim wzrokiem, który tak dobrze zdążyłam poznać. — Tym właśnie jesteś? Hmm? Czułam bijącą od niego wściekłość. Usiadłam w pobliżu drzwi, rzucając nerwowe spojrzenie w stronę mojej torby. — Odpowiedz mi. Żądam odpowiedzi. Jesteś emocjonalną ka- leką czy nie? — Przykro mi. Taka właśnie jestem. Potrzebuję miłości, mu- sz? się czuć pewnie. To mi jest potrzebne. Ryms. Znowu walnięcie pięścią. ~ To ci jest potrzebne? To ci jest potrzebne? Czy ja dobrze yszę? Czy ja ponoszę odpowiedzialność za to, co tobie jest Potrzebne? Muszę g0 trochę bardziej rozdrażnić. ~~ Julian i Janey się pobrali. . .7" Ach, więc o to chodzi, czy tak? Mamy robić to samo co an i Janey. Mamy być jak Julian i Janey. Cóż, być może 123 Julian czuje do Janey coś innego. Może przede wszystkim Jujj, chciał być z Janey? Może Julian chciał się z Janey ożenić? i — A ty nie chcesz się ze mną ożenić? Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. — Nie, Rosie. Nie. Nie chcę się z tobą ożenić. Skąd ci w ogó] przyszło do głowy, że ja chciałbym się ożenić z tobą? — Nigdy nie chciałeś iść ze mną do łóżka. Nigdy mnie ni» chciałeś. To ja cię do tego wszystkiego zmusiłam. Jak mam sje w tej sytuacji czuć? Ryms. Łup. Scenariusz spadł ze stołu z hukiem i rozsypał sie po lśniącej, wyfroterowanej podłodze. — Ja już dłużej tego nie wytrzymam. Mam tego wszystkiego powyżej uszu! — wrzeszczał. W porządku. Sam to powiedział. Mogłam wyjść. Chwyciłam torbę i płaszcz i ruszyłam ku drzwiom. Niech to szlag. Za szyb- ko się to wszystko działo. Zobaczyłam, że się przeraził. Wyraź- nie zmiękł i ruszył w moją stronę. — To dla mnie straszne, że ledwo mnie tolerowałeś, 01iverze. Wybacz mi. Po prostu kochałam cię za bardzo. Jesteś dla mnie za dobry. Nie chcę dłużej być dla ciebie ciężarem. Jestem słaba, bezbronna. Idealnie. Przystanął, przez twarz przemknął mu złośliwy uśmieszek. Muszę się wynosić. Szybko, szybko. Obracam się do drzwi, otwieram je. — Wybacz, że zajęłam ci czas — powiedziałam „z głębokim smutkiem. Wypadam za drzwi. Pędzę w dół po schodach. Już jestem w holu. Słyszę, jak krzyczy: — Rosie, do kurwy nędzy! Otworzyłam drzwi wejściowe, zatrzasnęłam je za sobą, bie- giem dopadłam skrzyżowania, dostrzegłam, że biegnie za mną, zobaczyłam taksówkę, zatrzymałam ją i wsiadłam. — Camden Town. Tam mieszka Shirley. Do domu nie pojadę. Przynajmniej nie przez parę najbliższych dni. 124 ROZDZIAŁ JEDENASTY __ Dlaczego chce pani to zrobić? Pani Edwina Roper, szefowa personelu SUSTAIN UK, spo- glądała na mnie chłodno zza ogromnych, niezwykle eleganckich okularów. — Chcę pomóc. — Zdaje sobie pani sprawę, że można pomóc na mnóstwo sposobów, niekoniecznie jadąc od razu do Afryki. Można zająć się zbiórką pieniędzy albo reklamą. — Chcę zrobić w swoim życiu coś znaczącego. — Obawiam się, że przekona się pani, iż praca humanitarna w Afryce nie jest znacząca w sensie, w jakim pani sobie to wyobraża. Co się w pani życiu aktualnie nie układa? Wyjrzałam przez okno na strumienie deszczu zalewające Vaux- hall. Naprzeciwko widziałam szereg przerażających sklepów: z gazetami, z używanym wyposażeniem do łazienek. Przy wy- stawie oparte o ścianę stały wanna bez kurków i sedes bez klapy. — Nic mi się w nim nie podoba. Nie widzę w nim żadnego sensu. — Cóż, sądzę, że zbyt trudne może się okazać dla biednej Afryki nadanie sensu życiu Rosie Richardson. — Myślałam, że się pani ucieszy — powiedziałam zakłopo- tana. ~- Wiem. Ale nie o wdzięczność tu chodzi. Prosi mnie pani pracę — i to interesującą. . "~ Wiem, że w Safili brakuje wam personelu. Chcę tam po- gnać. Będę w tym dobra. "~~ Dlaczego tak pani uważa? ~~~ Bo tak będzie. Skończyłam rolnictwo. 125 — Rolników nam akurat w Safili nie potrzeba. — Wiem. Ale znam się też trochę na wodzie i, ee, dren waniu. Uniosła jedną brew. — Jestem dobrym organizatorem... potrafię radzić sobie z lu^ mi i mam mnóstwo energii, i naprawdę, naprawdę chcę to robić Dlaczego inni chcą tam jechać? Spojrzała na moje CV. — Wydaje mi się, że większy pożytek byłby z pani tutaj w charakterze wolontariuszki. — Ale mnie nie o to chodzi. Jeśli pani mnie nie chce, pójdę gdzie indziej i w końcu ktoś mnie przyjmie. Wiem, że w tej chwili wszędzie potrzebują personelu. Byłam tam. I wiem, jat to wygląda. Wstała i oparła się o biurko. — Myślę, że każdy, kto pokłada zbyt wielkie nadzieje w Af- ryce, stanowi dla nas duże ryzyko. Rosie, czy ostatnio z kimś się pani rozstała? Zatkało mnie na amen. Skąd ona wiedziała? — Cóż, w zasadzie tak — odparłam. — Ale nie dlatego chcę tam jechać. Kolejność była odwrotna. Zerwałam z nim, ponieważ chciałam coś w swoim życiu zmienić i zrobić coś wartościowego. — Jest pani absolutnie pewna, że to pani zakończyła wasz związek? — zapytała chytrze, nachylając się w przód. Nie wierzyłam własnym uszom. Czy to możliwe, aby 01iver jakimś cudem się z nią skontaktował? — Zna pani OHvera Marchanta? Usiadła z powrotem na krześle, wsparła brodę na dłoniach i uśmiechnęła się do mnie po matczynemu. — Nie. Ale zbyt długo w tym siedzę. Nic nie powiedziałam. — Jeżeli naprawdę chce pani to zrobić, proszę sobie dać jesz- cze trochę czasu. W Safili nie potrzebujemy nikogo, przynaj- mniej na razie. SUSTAIN prowadzi kurs pomocy humanitarnej w przypadku klęski, w pobliżu Basingstoke. Trwa sześć mies1^ cy. Jeżeli ma pani ochotę, z radością panią zarekomenduję- Załamana wróciłam do domu, gdzie na automatycznej selera tarce czekały na mnie wiadomości od całego świata: Juliana A1 mana, Billa Bonhama, nawet upiornej Vicky Spankie. Wszy8^ 126 , ? mówili, że dowiedzieli się właśnie, że OHver ze mną z&° j j pytali, czy dobrze się czuję. No jasne, 01iver rozpowiadał 1 m wobec swoją wersję wydarzeń. No i dobrze, pomyślałam *s. fjiech mnie poniża, bylebym tylko miała święty spokój. S°nddzwoniłam jedynie do Juliana. Oczywiście natychmiast al mnie przełączyć i rozłączyło nas. Zaraz jednak zadzwonił. C _- Sorry, rozłączyłem nas. _ Dzwonię, żeby ci podziękować za wiadomość. To naprawdę miłe z twojej strony. __ Och, no wiesz, Janey i ja, sama rozumiesz. Dobrze się czujesz? __ Naprawdę świetnie. Może ci się to wyda nieco dziwne, ale bez Olivera będzie mi znacznie lepiej. — Hm, cóż. Tak. Chyba rozumiem. — Jak wam się udał miesiąc miodowy? — Hm. Cóż, ja... wiesz, myślę sobie, że związek z kimś to dość trudna sprawa. Nie uważasz? O mój Boże. — Nie musisz mi tego mówić. Słuchaj, nie martw się o mnie. Uściskaj ode mnie Janey. — Tak, oczywiście, chcieliśmy tylko powiedzieć, no wiesz, że naprawdę nam przykro i jeśli możemy coś dla ciebie zrobić, nie ma sprawy, w każdej chwili. — Dzięki. Wyjeżdżam na jakiś czas. Trzymajcie się więc, i do zobaczenia wkrótce, mam nadzieję. — Jasne. Dokąd się wybierasz? Już miałam wyskoczyć z Basingstoke, ale uświadomiłam sobie, ze nie zabrzmi to wystarczająco tajemniczo. — Po prostu wyjeżdżam. Ale będziemy w kontakcie. Ucałuj Janey. Bardzo mi przykro, bardzo. Sherry? -j- Dziękuję. ir William krzątał się, próbując jednocześnie uporać się z ka- ra% i skubać brodę. i """ Myślałem, właśnie sobie myślałem. Może pannie takiej jak Zeba czegoś więcej... jakiegoś zaangażowania. 127 — Myślę, że w tej chwili potrzebna mi jest całkowita odm; — Cóż, wszystkiemu winna pigułka. — Słucham? — Pigułka, antykoncepcja. Katastrofa. Facet nie poczuwa • już do żadnej odpowiedzialności. Trafia mu się coś dobre ^ a on nawet tego nie zauważa. Zatkało mnie. Czy i jemu 01iver naopowiadał głupstw? Czy • ma przed nim ucieczki? Sir William wręczył mi kieliszek snem! — Obawiam się, że nie wiem, o co panu chodzi — p0w- działam. — Ale naprawdę praca dla pana była dla mnie wielk przyjemnością. I z przykrością odchodzę. — Myślałaś może nad przejściem do innego działu? Co ty na to? Na przykład do Szkocji? Doskonała pora roku na kuropatwy Mógłbym cię przedstawić kilku świetnym osobom. Same byst- rzaki. — Jest pan bardzo miły, ale ja już się zdecydowałam. Chce wyjechać i pracować w Afryce. — Tak, coś mi się obiło o uszy. Chyba słyszałem od żony Ropera. Aha, więc Edwina Roper znała sir Williama. Najwyraźniej nic już nie było tajemnicą. — Bardzo, bardzo cenna decyzja. Muszę przyznać. Szkoda, że sam nie mogę się tam wybrać. Ale zbyt wiele paskudnych zo- bowiązań. ^ Przez chwilę zapatrzył się w dal, a ja spróbowałam sobie wy- obrazić sir Williama rzucającego wszystko i wyjeżdżającego do buszu. — Mimo to nie powinnaś decydować się zbyt pochopnie. — Nie decyduję się pochopnie. — A więc klamka zapadła, co? Lubię zdecydowane dziewczy' ny. Cóż, w porządku, w porządku. Kiedy chcesz jechać? — Jak tylko pan mnie zwolni. Myślę, że obowiązuje V0 miesięczne wypowiedzenie. — Och, nie, nie. Rzuć to. Rzuć to, kiedy tylko chcesz. Pl jedź choćby dziś. Bardzo dobrze. Dokładnie tydzień po tym, jak opuściłam mieszkanie Olive' zaczęły się kłopoty. Za piętnaście siódma w sobotę wieczofl rozległ się dzwonek do drzwi. Wiedziałam, że to on. 128 Kto tam? " Cześć, śliweczko. To ja. Z- Zaraz zejdę. chciałam go u siebie w mieszkaniu, ł na progu w sw°im pięknym granatowym trenczu. W bar- białej koszuli, bez krawata. Piękny, piękny 01iver. Wziął • w ramiona i znajome ciepło oraz zapach nieomal zniwe- vly wszystko. J, Idź po płaszcz. __ Nie, Oliverze. Twarz mu się wykrzywiła jak u małego chłopca. Był taki zra- iony, bezbronny. Och, OHver. OHver, o którym myślałam, że tak bardzo go kocham. Poszłam po płaszcz. _- Dokąd jedziemy? — spytałam, gdy wsiadłam do samo- chodu. — Zobaczysz. Jechaliśmy w deszczu przez Hyde Park w poruszającym się wolno sznurze samochodów, słuchając skrzypienia wycieraczek. 01iver siedział w milczeniu. Jeden kącik ust drgał mu nerwowo. Nacisnął dłonią klakson i nie zdejmował jej mimo obraźliwych znaków dawanych z samochodu przed nami. Wtedy do mnie dotarło, na jakie ryzyko się narażam. Na światłach skręciliśmy w prawo, mijając brzydkie domy z czerwonej cegły stojące wzdłuż parku. Po chwili wjechaliśmy na parking pod Royal Al- bert Hall. Przynajmniej zabierał mnie w publiczne miejsce. — Idziemy na koncert? — Powiedziałem, że zobaczysz. Przez szklane drzwi weszliśmy do obskurnego korytarza, w którym bez wyraźnego celu kręcili się bywalcy koncertów. Ws'edliśmy do windy, potem schodami i ciemnoczerwonym ko- ?ytarzem doszliśmy do Elgar Room. Umundurowany pracownik °witał OUvera i otworzył ciemne drewniane drzwi, zza których *V« się strumień światła. Sala tonęła w złotym blasku, ale i a kompletnie pusta. Drzwi zamknęły się za nami. Nagle mia- °chotę wrzeszczeć z przerażenia. ~~ »utaj spotkaliśmy się po raz pierwszy, pamiętasz? °wił spokojnie, niebezpiecznie opanowany. ~- Tak. 129 Miałam nadzieję, że pracownik wciąż stoi za drzwiami, R tern przyszło mi do głowy, że może Ołiver go przekupił K potem pozbył się mojego ciała. Na przykład wywiezie mnie ^ wózku do przewożenia mebli. OHver ujął mnie za rękę. Postanowiłam zachować spokój, K względu na to, co się będzie działo. Drżącą, powiódł mnie prze wyłożoną czerwonym dywanem podłogę, a potem w górę złoconych, zdobionych schodach. Na środku sali stał przykryj czerwonym obrusem stół, a na nim szampan w srebrnym kubę) ku i dwa kieliszki. Podeszliśmy do stołu. Wówczas Oliver dramatycznie pa(n przede mną na kolana, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej rnalc pudełeczko i otworzył je, ukazując ogromny brylant. — Wyjdziesz za mnie? — spytał. — Rosie, pytam, czy wyjdziesz za mnie? Stałam przy stole ze spuszczoną głową. Jego głos był cichy i spokojny. — Pytam, czy za mnie wyjdziesz? Cisza. Czułam, jak cały się napina. — Zadałem ci pytanie. Wyjdziesz za mnie? — Już przez to przechodziliśmy. Nie da się wymazać tego, co powiedziałeś w zeszłym tygodniu. Powiedziałeś, że mnie nie chcesz. Między nami się nie układało. Mam swoje plany. Wyjeż- dżam. — Pytam, czy za mnie wyjdziesz. — Dobrze wiesz, jak się kłóciliśmy. Związek dwojga ludzi nie tak powinien wyglądać. Mam tego dość, podobnie zreszl jak ty. Lepiej nam będzie osobno. Chwycił kant stołu tak mocno, że czerwony obrus się zmar- szczył, a srebrny kubełek na lód zaczął sunąć w jego stronę. — Słyszysz mnie, Ołiverze? Nie rozumiesz tego, co mówi^ — Zadałem ci grzeczne, cywilizowane pytanie i oczekuję gn* nej, cywilizowanej odpowiedzi. Czy-wyjdziesz-za-mnie? — Nie. Jeden z kieliszków się przewrócił. — 01iver, proszę cię, nie rób tego. Chodźmy stąd. Moż# porozmawiać gdzie indziej. — Czekam na odpowiedź. Wyjdziesz za mnie? 130 - Nie- T raz przewrócił się już i drugi kieliszek. Kubełek na lód był • r,rzv Oliverze. Spojrzałam w górę, na świecące łagodnie ży- tuz P y randole- . ' . . Rosie, proszę cię, zebys za mnie wyszła. _ Och, zamknij się, ty beznadziejny głupcze, po prostu się mjcnij — powiedziałam i znowu dałam nogę. yj domu musiałam za pomocą śrubokrętu odłączyć dzwonek Homofonu. Samochód 01ivera stał pod moimi oknami przez go- dzinę- Potem zadzwonił telefon. Samochód wciąż stał. Ale może dzwoniła Shirley. Podniosłam słuchawkę. _ Kocham cię. __ Ty mnie kochasz. — Kocham cię. — Jesteś pewien? Jesteś pewien, że to nie zwykła sympatia? Albo że ci się podobam, ale nie jesteś we mnie zakochany bądź masz ze mną zwykły romans, nie kochając mnie przy tym wcale? A może po prostu przemawia przez ciebie zraniona duma? Z hukiem odłożył słuchawkę. Ale nieomal natychmiast telefon zadzwonił znowu. Sięgnęłam pod stół i wyciągnęłam małą wtyczkę z gniazdka. Zapanowała cisza. Samochód nie odjechał przez całą noc. Kiedy o czwartej nad ranem wstałam, wciąż tam był. Podobnie kiedy rano myłam zę- by. Zadzwoniłam do Shirley, pytając, czy nie mogłabym się zno- wu u niej przechować. Zaczęłam pakować torbę. O dziesiątej rozległo się walenie w drzwi do mojego mieszkania. Ktoś mu- siał wpuścić go do budynku. Chwyciłam torbę, wyszłam na bal- kon, skąd przedostałam się na sąsiedni. Zastukałam w drzwi balkonowe i pojawił się w nich Simon, chudy inżynier w oku- 'arach, nie kryjąc zdumienia. Walenie w moje drzwi nie usta- wało. *~ Będziesz taki kochany i pozwolisz mi wyjść przez swoje mieszkanie? w Jego oku pojawił się idiotyczny błysk. ~~ Aha. Kolejna piekielna kłótnia? balkonu ~ Daj spokój. Tym razem to nie żarty. Pozwól mi wyjść, k jT tam się dzieje? — Simon przechylił się przez barierkę usiłując zajrzeć do mojego salonu. Kanonada w moje 131 drzwi trwała nieprzerwanie. — Uspokoisz się tam wres Niektórzy próbują spać! — wrzasnął Simon ze złośliwą s. fakcją. Walenie ucichło. Przemknęłam błyskawicznie przez jego pokój, wypacii z mieszkania, sfrunęłam ze schodów, wybiegłam z domu, peci pokonałam jedną ulicę, potem drugą, złapałam kolejną takso"^ kę. Dzięki tym ucieczkom nabierałam kondycji olimpiiC2v, i powoli stawałam się bankrutem. W poniedziałek rano celowo dotarłam do pracy spóźnion ale wiedziałam, że przynajmniej tam OHver mnie nie dopadni Nigdy nie zrobiłby z siebie idioty publicznie. Sprzątnęłam biur ko, wróciłam do domu, spakowałam się, włączyłam automaty^, ną sekretarkę i wyruszyłam do domu moich rodziców w Devon Okazało się, że kurs dla pracowników akcji humanitarnych mj się rozpoczął, ale udało mi się przekonać prowadzących, aby mimo kilkutygodniowego spóźnienia mnie przyjęli, i przenios- łam się do Basingstoke. W mojej dziupli na korespondencję za- częły regularnie pojawiać się listy od 01ivera. Na przemian mnie w nich atakował i zapewniał o swojej dozgonnej miłości. Uskar- żał się na mój słaby charakter, który sprawiał, że czuł się osa- czony, pod presją, ponieważ kochałam go za bardzo. Tłumaczy! mi, że jestem powierzchowna, głupia i patrzę na świat przez różowe okulary. Że swoją niechcianą obecnością zrujnowałam mu życie. A także, że to moja wina, że nie potrafiłam być sil niejsza. W innych z kolei rozwodził się nad moimi rozlicznymi cnotami, opowiadał o wyższych uczuciach, które w nim rozbu dziłam, i błagał o mój powrót. Na żaden z nich nie odpowie działam. W końcu strumień listów wysechł. Z początku uczucie ulgi omal mnie nie rozłożyło n| Rozkoszowałam się spokojem i samotnością, pracą, która spra- wiała mi radość. Prócz tego trawił mnie jednak smutek, strai łam bowiem wiarę w miłość i w siebie. Niewiele pomagała swia domość, że ostatecznie to ja wygrałam z 01iverem pojedy na huśtawce. Jaki sens ma miłość, jeśli okazuje się zab w „zobaczmy-komu-zależy-mniej", idiotyczną grą nerwów. ' mam powiedzieć o sobie, skoro pozwoliłam, by całe moje ą na niej się skoncentrowało, a i tak koniec końców wszTs spartaczyłam? 132 arni znajdowałam ulgę, wyobrażając sobie Ołivera jako rną bestię. Może po prostu spotyka się niekiedy takich pot, • mężczyzn, dumałam. Mężczyzn, którzy muszą być górą, i nieszczęsne, mające pecha obudzić w nich uczucia, nad ^ mi °ie Potrafi^ zapanować. Mężczyzn zwodniczo udających ^ ł ść P°^ lc^ °fiara n'e uwierzy, że jest bezpieczna, żeby CZU m wylać na nią kubeł zimnej wody. Mężczyzn, których nie P° na kochać, nie tracąc przy tym godności. Mężczyzn, którzy „ zniszczyć kochające ich kobiety. No tak, ale ja właśnie kieao drania pokochałam, i w jakim mnie to stawiało świetle? Postanowiłam, że stanę się twarda. Skupiłam się bez reszty bursie, całe wieczory ślęcząc nad książkami. Byłam w stałym kontakcie z Safilą i z Edwina Roper z SUSTAIN. Miriam, ad- ministratorka w Safili, zawiadomiła mnie listownie, że w sierp- niu opuszcza obóz tymczasowy asystent i obiecała zrobić wszyst- ko, bym mogła zająć jego miejsce. Mój opiekun z kursu wysłał do SUSTAIN rewelacyjną opinię na mój temat. W czerwcu do- stałam od nich list z propozycją pracy. Wynajęłam swoje miesz- kanie, pożegnałam się ze wszystkimi i 15 sierpnia 1986 roku wyruszyłam do Nambuli. 133 ROZDZIAŁ DWUNASTY — Po co harowaliśmy tutaj przez te wszystkie lata, skoro oni znowu zaczną umierać z głodu? — zastanawiała się Sharon. Było to następnego dnia po moim spotkaniu z Andre w Sid- rze. Siedzieliśmy przy stole w świetlicy, racząc się po kolacji kawą. Bardzo późno skończyliśmy pracę. Dochodziła prawie pół- noc i dosłownie padaliśmy ze zmęczenia. Przybyło niemal cztery- stu nowych uchodźców. Zaczynali nadciągać z różnych rejonów Kefti i wszyscy zgodnie opowiadali o szarańczy i niszczonych zbiorach. — Myślę, że musimy jakoś wytrwać przez kilka następnych dni, dopracować system i przyzwyczaić się do nowej sytuacji — powiedziałam, starając się, aby w moim głosie brzmiała pew- ność. — Tymczasem radzimy sobie nieźle. Kiedy wczoraj wró- ciłam, naprawdę byłam z was wszystkich bardzp.- dumna. Atmosfera gęstniała niczym powietrze przed burzą. — Wszystko bardzo pięknie, ale nie powinniśmy znaleźć się w takiej sytuacji — odrzekła Linda ze ściągniętymi ustami. — Przecież Rosie nie ponosi za to winy — stanęła w mojej obronie Sian. Sharon była wyraźnie dotknięta. — Niczego takiego nie powiedziałam. To chyba oczywiste. "° prostu trochę się denerwuję, to wszystko. — Jasna sprawa. Wszystko to wina tego cholernego Szymon* Systemu — stwierdził Henry. — Muszę przyznać, Sian, że z ty"1 rozmazanym okiem wyglądasz cholernie seksownie. Sian wyraźnie zrobiło się przykro i zaczęła wycierać twa*2 Tego wieczoru wesołość Henry'ego działała wszystkim na nerwy Biedna Sian, zawsze taka porządna i czysta, nie miała na^ czasu się umyć. W normalnej sytuacji Henry ugryzłby się w J* 134 ale równowaga w naszej małej grupce uległa zachwianiu. I obie tak nie ufaliśmy. Pomyślałam, że nie spisuję się jako J°zf wa> powinnam lepiej motywować swój oddział i podjąć ja- fL kroki. leżeli jutro nie uda mi się nawiązać łączności przez radio, • Ąp do El Daman — powiedziałam. — Nie martwcie się. P. dopuścimy do kolejnej klęski. — Czcze słowa. — Tymcza- musimy pokazać, na co nas stać. _ Komu pokazać? — zainteresowała się Linda. — Kim są i którym mamy coś pokazywać? Słuszna uwaga. Tak naprawdę byliśmy zdani wyłącznie na sie- bie Cóż mieliśmy robić? Możemy starać się opanować chorobę, ale kiedy skończy się nam żywność i lekarstwa, a ci wycieńczeni, zarażeni uchodźcy wciąż będą przybywać, będziemy ugotowani. Zapadła cisza, zakłócana jedynie dzwonieniem cykad dochodzą- cym z ciemności. Jakiś osioł porykiwał gdzieś jak wściekły, ni- czym klakson samochodu. Wreszcie milczenie przerwał 0'Rourke. — Myślę, że wszystko widzimy w czarnych barwach, bo jes- teśmy zmęczeni — powiedział. — Równie dobrze może się oka- zać, że za kilka dni wszystko się uspokoi i wróci do normy. Tak czy owak, musimy określić, gdzie kończy się nasza odpo- wiedzialność. Przecież jesteśmy tylko małą grupką ludzi. Robimy wszystko, co w tej sytuacji możemy. Prawda? — Mówiąc to, popatrzył na mnie. Starał się chyba dodać mi otuchy. — Tak. — Skinęłam głową. — W porządku, załogo. Temat zamknięty. Na razie schowany w sejfie. Przerwa — oznajmił Henry. Miałam wrażenie, że wszystko robimy na siłę. Próbowałam Przyłączyć się do wieczornych pogaduszek, ale tak naprawdę nie mialam ochoty na żadne rozmowy. Myślę, że reszta czuła się Podobnie. *~ Chciałabym się poradzić kogoś dorosłego. — Słowa same mi SI? wymknęły, ale okazało się, że były jak najbardziej na miejscu. ~~ Do ciężkiej cholery, ja też, słowo daję — powiedziała Sha- -~ I ja — zawtórował Henry. n,~~ Ja jestem dorosły, a mimo to tęsknię za mamą — dodał u Kourke. 135 Poczuliśmy się znacznie lepiej. Tylko Betty milczała. Ode zaraz po skończonym posiłku, wyglądając jakoś dziwnie. Zm twiło mnie to. Odczekałam chwilę, po czym poszłam za ni Na mój widok Betty wyraźnie się zdziwiła. Rzadko zaglądała do jej chaty. Roztargnionym ruchem przeczesała włosy, strącaj sobie przy tym okulary z nosa. — Och, witaj. Właśnie, hm, trochę sprzątałam. Rozejrzałam się po pokoju. Na wykładanym laminatem stolik zauważyłam pojemnik ze środkiem do polerowania i szrnatb Polerowała laminat? Zdenerwowanie potrafi się objawiać u ludzi w najdziwniejszy sposób. Betty nie ruszała się z miejsca, tara- sując mi drogę. — Mogę wejść? Chciałam pogadać. Sama nie raz mnie tak uszczęśliwiała. — Jasne, wejdź. Napijesz się wody? Kiedy odwróciła się do mnie tyłem, by nalać wody, dostrzeg- łam, że drżą jej ramiona. Płakała. — Betty... — Och, nie, nie, proszę. Nie użalaj się nade mną. Odwróciła się do mnie, ocierając oczy rękawem. — Jestem starą, głupią babą. Głupią, niemądrą, bezużyteczną staruchą. Muszę przyznać, że jakaś część mnie nie mogła się z nią nie zgodzić. Coś w tym jest, pomyślałam. Kiedy jednak ujrzałam jej znękaną, smutną twarz, zrobiło mi się jej autentycznie żal. Usiadłam obok niej. — Jestem stara. Stara i skończona. Spójrz na mnie. Wszyscy mają mnie za starą, głupią babę. Nie potrzebujecie mnie tutaj. Macie 0'Rourke'a. Jest o wiele lepszy ode mnie. Z radości pomachacie mi na pożegnanie. Zostaną tu sami młodzi. Jestem do niczego, kompletnie bezużyteczna. — Wcale nie jesteś bezużyteczna. Jak możesz tak mówić? Trud- no o lepszego lekarza. — Ale po co to wszystko? Jaki to ma sens? Przecież nic 0 możemy poradzić, prawda? Zaszlochała. — Możemy. I robimy to. Damy sobie radę. To tylko sprawiło, że rozpłakała się jeszcze bardziej. 136 Betty, spójrz na mnie. *" atrzyła na mnie z nadzieją. Zza okularów jej oczy wyda- t się maleńkie i różowe, jak u świnki. prZyszłam cię spytać, czy nie zgodziłabyś się zostać? Po- gbujemy cię. n leżu. Tak mi się jakoś wypsnęło. Taka nie do końca spre- ana myśl, jak mi się wydawało — idealna, aby podnieść f %c0 na duchu. Rozchmurzyła się trochę, po czym znowu zaczęła płakać. __ Mówisz tak tylko po to, żeby mnie pocieszyć. Do kogo ja mam wracać? __ A twój mąż... __ Ten... ten potwór z haremem głupich podlotków? Nikt mnie nie chce. Poczekaj, aż będziesz w moim wieku. Pustka, tylko pustka. Nadaję się jedynie na śmietnik. — Nie mów tak. To nie fair. My, kobiety, jesteśmy nauczone tak myśleć. A to nieprawda. Pociągnęła nosem. — Jesteś wspaniałym lekarzem, sama najlepiej znasz swoją wartość — wiesz wszystko, co trzeba wiedzieć o medycynie w Afryce. W obozie cię uwielbiają. Jeśli wyjedziesz, będziemy jak dzieci we mgle. Nie poradzimy sobie. Jadę do El Daman powiedzieć Malcolmowi, że potrzebujemy cię, aby przez to wszyst- ko przebrnąć. — Ale teraz macie 0'Rourke'a. — 0'Rourke nie jest tobą. Brak mu twoich... twoich kwali- fikacji. Zostaniesz? Wyglądało, że uspokoiła się nieco. — Cóż — pociągnęła nosem. — Myślę, że jeśli tego chcesz... 1 jeśli Malcolm się zgodzi. — Stłumiła łzy i wzięła się w garść. "* Ja wiem, że stara ze mnie zrzęda, ale naprawdę bardzo cię lubię, bardzo lubię was wszystkich. Kiedy od niej wychodziłam, była już spokojna i senna. Poło- • ,,am te do łóżka i opatuliłam. Przyszło mi na myśl, że nawet ' Afryka nas potrzebowała, to my potrzebowaliśmy jej w znacz- nie Większym stopniu. w H in°C^ Pr2yfrył0 trzydziestu nowych uchodźców, a rano radio szym ciągu nie działało. Uznałam, że nie mam innego wy- 137 jścia, jak tylko udać się do stolicy osobiście i zacząć kopać u, łek Malcolma i ONZ. Wieści prawdopodobnie zdążyły jUj nich dotrzeć, teraz trzeba było ich zmusić, aby potraktował' poważnie. Na asfaltową drogę prowadzącą do El Daman «, chałam w porze największego ruchu: o godzinie piątej, gdy D tynia budziła się do życia i pył rozświetlało bursztynowe świat/ Do autobusów, ciężarówek i przeżartych rdzą samochodów drodze przyłączały się stada kóz i wielbłądów zmierzających / wodopojów, jucznych zwierząt, prawie ginących pod belami si- na, spod których wystawały komicznie chude nogi. Przede mn słońce opadało i rozpływało się niczym ogromna purpurowa pas tylka, rozpalając piaszczyste bezdroże płomienną czerwienią. Z napięciem obserwowałam drogę przed sobą. Ciężarówki nam- bulańskie przypominały niesamowite bestie udekorowane łańcu. chami światełek, malunkami zwierząt z dżungli, kawałkami bla- chy i bożonarodzeniowymi ozdóbkami. Ich luźne koła chybotaiy się niebezpiecznie, a przeładowane paki zachodziły groźnie przy skręcie. Co kilka mil natykałam się na namacalny dowód tego, co w każdej chwili mogło się stać — przewrócone kołami do góry pojazdy, inne zepsute z trzema samochodami wbitymi w ich tył, a jeden nawet, wyjątkowo długi, zarwany pośrodku, ze zmiażdżonym pod spodem małym autkiem. Udało mi się uniknąć kraksy, zostałam natomiast zatrzymana na dwóch punktach kontrolnych i żeby móc jechać dalej, musia- łam uciec się do przekupstwa. Na obrzeża El Daman wjechałam o jedenastej wieczorem. Nawet o tej porze ruch tu był ogromny, Mijałam pierwsze chaty z punkcikami palenisk; potem mignął oświetlony jak choinka monolit Hiltona, chroniony przed smro- dem i hałasem niczym jakiś średniowieczny zamek. Przemknę- łam obok centrum, jadąc ruchliwą drogą wiodącą na lotnisko, i wjechałam w ciche szerokie ulice dawnej dzielnicy ekspatrian tów, gdzie zza kamiennych murów wystawały domy urzędniko rządowych i siedziby organizacji charytatywnych. Gdy zatrzyma łam się wreszcie przed bramą Światowego Centrum Dowodzfl Malcolma Colthorne'a, a dokładniej przed biurem i siedzibą SI TAIN, na nogach zastałam jedynie strażnika. Może nie w dos* nym sensie, bo on także spał, ale przynajmniej był na mieJs Wreszcie moje łomotanie i walenie w bramę zdołało go P1 wrócić do świadomości i wpuścił mnie do środka. Na palc 138 do pokoju gościnnego, nie mogąc się nacieszyć luk- V**SZ Józka i prawdziwych ścian. . 3ce pod sufitem wentylatory napawały mnie strachem. na te obracające się ciężkie skrzydła albatrosa, nie mog- Pa -e powstrzymać, by nie wyobrażać sobie, co by się stało, Ahv się nagle urwały i spadły. Miotałyby się jak szalone po ł m pomieszczeniu, tnąc głowy i kończyny. Wentylator w po- Ca u Malcolma wyraźnie się chwiał. Z głową przyciśniętą do , . y nje spuszczałam z niego przerażonego wzroku, wsłuchu- jąc się w jego powolny warkot. Wydawało mi się, że większość przedpołudnia upłynęła mi wysłuchiwaniu tłumaczeń Malcolma, jak to góra zmyła mu rządnie g}ow?ę za wzniecanie fałszywego alarmu o bandzie sie- rot w liczbie dziesięciu tysięcy, oszalałych z wściekłości, nagich i uzbrojonych w kałasznikowy, grasujących na północnych obrze- żach terenów objętych wojną domową. Gdy w końcu namierzył ich dziennikarz z Reutersa, okazało się, że w rzeczywistości jest ich dwadzieścioro, a uzbrojeni są w cienkie patyczki. Opowia- dając mi o tym, Malcolm zmierzał, na swój zawiły i skompli- kowany jak wielopoziomowe skrzyżowanie sposób, do konkluzji, że nie ma zamiaru zrobić z siebie dupka, wyskakując z kolejną przerażającą historią zaledwie dwa tygodnie po pierwszej aferze. Ze spokojem nachyliłam się w jego stronę, wsparłam się łok- ciami o blat biurka i wbiłam w niego wzrok. Chwilę trwało, zanim przestał się nakręcać. — Malcolm — powiedziałam — czy w ciągu tych czterech lat naszej wspólnej pracy zdarzyło mi się choć raz na coś nalegać? — Oczywiście — padła odpowiedź tonem w stylu „przywróć- my w wojsku morale". — Bez przerwy na coś nalegasz, jesteś bardzo nalegającą osobą. Zaczęłam raz jeszcze. Chcę, żebyś zrozumiał, że mówię jak najbardziej serio, am całkowitą pewność, że się nie mylę. To, co może się c w Kefti, jest tak przerażające, że powinniśmy powiadomić , ^m Londyn teraz, nie dzisiaj po południu, nie w poniedziałek, do'- CZaS' &^Y Malcolm znany był jako Malcolm Niezwyciężony: foniczny przydomek, co chyba nigdy nie było bardziej 139 oczywiste niż tego ranka. Wyszydzony i postawiony p0cj g. przez wiedźmę, w którą się przeistoczyłam, ułożył w końCu moje dyktando notkę. Przez cały czas zaglądałam mu prnr przez ramię, podczas gdy on, mamrocząc i zżymając się, na . SUSTAIN EL DAMAN — LONDYN PILNE DO NATYCHMIASTOWEGO ROZPATRZENIA ROSIE RICHARDSON ZGŁASZA PRZYBYCIE 440 NOWyCn UCHODŹCÓW Z KEFTI W STANIE ZAAWANSOWANEGO NIEDOŻYWIENIA, WŚRÓD KTÓRYCH STWIERDZONO y PRZYPADKI CHOLERY I 19 ZGONÓW. WSZYSCY DONOSZ/ O PLADZE SZARAŃCZY (ZARÓWNO WYLĘGAJĄCEJ s JAK I ROJĄCEJ) W GÓRACH, CO W POŁĄCZENIU Z PRzy PADKAMI CHOLERY WSKAZUJE NA DUŻE ZAGROŻENIE MASOWYM NAPŁYWEM UCHODŹCÓW W RAZIE POGOR- SZENIA SYTUACJI. DONIESIENIA ZDAJĄ SIĘ POTWIER. DZAĆ PLOTKI KRĄŻĄCE OD DWÓCH TYGODNI WŚRÓI PRACOWNIKÓW RESOK. JEDNAKŻE (tu Malcolm wtrącił swoje trzy grosze) POMIARY SYSTEMU WCZESNEGO OSTRZEGANIA NIE WYKAZUJĄ ODCHYLEŃ OD NORMY. NALEŻY ZAUWAŻYĆ, ŻE NIEMOŻ- LIWE JEST POTWIERDZENIE DONIESIEŃ, PONIEWAŻ PRA- COWNICY SUSTAIN MAJĄ ZAKAZ WSTĘPU NA TERYTO- RIUM KEFTI. JAK WAM WIADOMO, DOSTAWA DLA WSCHODNIEJ NAM- BULI JEST OPÓŹNIONA. CAŁY OBSZAR OGRANICZYŁ RA- CJE. OBÓZ W SAFILI MOŻE UTRZYMAĆ PEŁNE RĄC PRZEZ PARĘ TYGODNI, ŚRODKI MEDYCZNE RÓWNIEŻ NA WYCZERPANIU, ZWŁASZCZA SOLE NAWADNIAJĄCE PŁYNY INFUZYJNE, ANTYBIOTYKI I SZCZEPIONKA PR# CIWKO ODRZE. ROSIE ŻĄDA POWIADOMIENIA UNHCR W SPRAWIE C STAW. PROSI O WYRAŻENIE ZGODY NA DALSZY P0B DR BETTY COLLINGWOOD DO CZASU MINIĘCIA ZAGR ŻENIĄ. OCZEKUJEMY PILNEJ ODPOWIEDZI JESZCZE DZISIAJ- 140 olm był starym tchórzem. Uparł się, aby nie było wąt- * vi że wiadomość pochodzi w całości ode mnie. Kiedy pli^ 0óźniej przeczytałam wersję, którą ostatecznie wysłał, n'eC° dziłam, że dopisał jeszcze kilka zdań: RAGNĘ, ABY NIE BYŁO WĄTPLIWOŚCI, ŻE NINIEJSZY \ pKS ZOSTAŁ WYSŁANY NA WYRAŹNE ŻĄDANIE ROSIE rHARDSON. JA NIE MIAŁEM OKAZJI OCENIĆ SYTUACJI RIS0BIŚCIE, DLATEGO TEŻ NIE WYRAŻAM SWOJEJ OPINII. Innymi słowy, odmówił mi poparcia. Im bardziej starałam się Malcolma przekonać, z tym większym uporem twierdził, że prze- adzam- Przypominał mi o wszystkich fałszywych alarmach, którymi mieliśmy w przeszłości do czynienia. Podkreślał, jak bardzo są one niekorzystne z dyplomatycznego punktu widzenia, i radził, żebym wróciła na miejsce i spróbowała zdobyć bardziej przekonujące informacje. Był piątek, dzień święty, i wszystko było pozamykane. Wy- dzwaniałam do ONZ, różnych innych agencji, do COR i EC. Nigdzie nikogo nie zastałam. Moją ostatnią deską ratunku było przyjęcie, które miało się odbyć wieczorem w domu brytyjskiego konsula, Garetha Pattersona. Spodziewałam się na nim spotkać większość osób, z którymi chciałam porozmawiać. Cały dzień spędziłam w biurze. Pisałam listy, dzwoniłam, ale nikt moich telefonów nie odbierał, obserwowałam teleks. Poje- chałam do sklepów ONZ na lotnisku, ale strażnik nie chciał mnie wpuścić. Z Londynu wciąż nie nadchodziła odpowiedź. Byłam wściekła na Malcolma. Wszystko to jego wina. Tak spra- wę załatwił, że nasz teleks trafił na sam spód kupki korespon- dencji oczekującej na załatwienie. Gdy o pół do siódmej zajechaliśmy z Malcolmem pod dom °nsula, przyjęcie trwało w najlepsze. Dom wyglądał jak żywcem ^)ety z kondominium luksusowego hotelu na wybrzeżu kenij- J0- Patterson zaprojektował go osobiście, obficie wyposażając Hte strzechą otwarte pomieszczenia z bambusowymi krzes- » miękkimi poduchami, kępami tropikalnych roślin. Nie za- mehi° nawet PaPu8i w wielkiej drewnianej klatce i całej masy ' wykładanych batikiem. Wszystko znajdowało się na jed- Poziomie z wyjątkiem egzotycznej sypialni na piętrze. Tam, 141 gdzie powinny się rozciągać białe piaski oblewane miękkim- lami Oceanu Indyjskiego, widać było gęste brązowe wody r, i przybrzeżne bagna. W tym miejscu rzeka przedstawiała widok niemal cudar Parę lat temu Nambula zakupiła od afgańskich linii lotnicy używany odrzutowiec. W czasie dziewiczego lotu pilot wzn • samolot nad El Daman, dostrzegł światła pasa startowego i \A alnie na nim wylądował. Problem w tym, że zobaczył nie n startowy, ale rzekę. Nikomu nic się nie stało, lądowanie bvl miękkie, choć może trochę nieoczekiwanie na wodzie. pasa} rowie dobrnęli do brzegu. Na wprost miejsca, w którym par terson postanowił zbudować swój dom, była niewielka wysepb gdzie samolot osiadł ostatecznie pod dziwnym kątem. Wcia? tam tkwił, stanowiąc nieustanne źródło anegdot opowiadanych z upodobaniem przez pana konsula. W ten piątkowy wieczór drzewa udekorowane były lampkami W drinkach przygotowanych na wzór ponczu — Patterson skora- binował skądś skrzynkę rumu — chybotały się papierowe pa- rasolki, a na tarasie przygrywała orkiestra dęta. Jasne było, że Patterson nie zdążył wybrać się na urlop i przejrzał zbyt wiek broszur wakacyjnych. Po przyjeździe zatrzymaliśmy się z Mal- colmem przez chwilę na podjeździe, by przez całą długość traw- nika popatrzeć na gości. Dało się wśród nich zauważyć pracow- ników terenowych, którzy z powodu zbyt częstft dręczących ich biegunek mieli za duże ubrania. Ujrzałam June Patterson prze- mykającą od jednej grupki do drugiej z tacą pełną udekorowa- nych parasolkami szklanek. Blond loki June spływały jej na ra- miona jak sterta pączków. Miała na sobie obcisłe jasnobłękitne spodnium i błyszczące szpilki bez pięty. Wszyscy udawali, K jej nie widzą. Zobaczyłam, że Patterson ją zauważył, porzu< swego rozmówcę i pośpiesznie do niej podszedł, łagodnie *)" jmując jej tacę z ręki. Potem nachylił się i zaczął coś jej * maczyć, a wyglądał przy tym jak dyrektor szkoły podstawo* strofujący nieznośną pięciolatkę. Przygarnął ją do siebie, cl tulił, a potem czule pocałował w czoło. Żona alkoholiczka jest zbyt mocnym atutem brytyjskiego konsula w kraju muz1 mańskim — zwłaszcza takim, w którym z każdym tygod111 nasilał się fundamentalizm — Patterson jednak kochał s1 żonę. Myślę, że kochał ją bardziej niż swoją pracę, reput4- 142 et to, co myśleliśmy: ja, Malcolm, ambasador Francji, au na teren obozu bez mundurów, ale skąd mieliśmy wiedzieć, W jest żołnierzem, a kto nie? 0'Rourke przeszedł na drugi konie szałasu i stanął naprzeciwko mnie. W zasadzie nie bardzo Wie 152 .im co tu robi. Ostatnio zawsze znajdował się w pobliżu, \r ć działo się coś ważnego. Dobrze, że przyjechał. o chwili Muhammad wrócił. W szałasie znajdowały się cztery nane z bali i sznurów łóżka, ustawione w podkowę. Weszli tfł . rze i rozgościli się w pokoju, niektórzy siadając na łóż- kach, inni staJąc za nimL Muhammad zaczął do nich mówić, występując w roli naszego tłumacza. powiadają, ze mogą nas zawieźć do szarańczy i pokazać JJU tych ludzi, którzy idą do nas bez jedzenia. Mogą czekać a nas na granicy z samochodami. __ He to zajmie czasu? — spytałam. Wywiązała się dyskusja. _ Dzień, może dwa. Pomnożyłam to przez trzy. _ Jeżeli w ogóle mamy jechać — powiedziałam — nie ma co zwlekać: wyruszymy jutro, najdalej pojutrze, zrobimy zdjęcia i prześlemy je do ONZ w El Daman. — Spytam, czy mogą zabrać nas jutro — zaproponował Mu- hammad. — Hej, moment, mamy tu do czynienia z wojną — wtrącił 0'Rourke. — Czy to dopuszczalne ryzyko? Czego można się tam spodziewać? — Są tylko trzy problemy — odparł Muhammad. — Miny, naloty i zasadzki oddziałów Abouti. — Och, na cóż w takim razie czekamy? — zakpił 0'Rourke. — Jakie jest prawdziwe niebezpieczeństwo? — spytałam Mu- hammada. Nastąpiła kolejna wymiana zdań. ~~ Od granicy musimy jechać wzdłuż pasma wzgórz do wąwo- zu> a potem przez równinę w góry. Droga od granicy do wąwozu y'a zaminowana, ale w tej chwili ją rozminowują. Samochody pUW korzystają z niej regularnie i od wielu miesięcy nie natra- y na żadną minę. Przed nami pojedzie ciężarówka, a my może- y jechać po jej śladach, więc jeżeli jakaś mina się trafi, ona yeci w powietrze najpierw, a my będziemy bezpieczni. "*? Mało ciekawa perspektywa dla facetów w ciężarówce — za- UwJ%ł 0'Rourke. ~* Jest wojna, a oni są żołnierzami — odparł Muhammad. 153 — A naloty? — spytałam. — Do granicy się nie zbliżają, zawarli pakt z Nambul przekroczeniu wąwozu będziemy jechali nocą. — A zasadzki? Muhammad powiedział do żołnierzy coś, na co zareago śmiechem. — Mówią, że zasadzek nie ma. Droga jest dobrze strzeż — Można im wierzyć? — Wciąż miałam wątpliwości. — p l cięż zależy im, żebyśmy tam pojechali, prawda? — Nie pozwoliłbym im cię oszukać — uspokoił mnie Muham mad. — Uważasz więc, że to bezpieczne? — zapytałam. — Powiedziałem ci, jak według mnie wygląda sytuacja. Nie sądzę, żeby ryzyko było zbyt duże, ale też nie uważam, że po. winnaś jechać. Sam pojadę. — Ja pojadę — powiedział 0'Rourke. — Nie, ja pojadę — upierałam się. Oboje chcieliśmy jechać. Cel uzasadniał ryzyko, musieliśmy wiedzieć, czego możemy spodziewać się w Safili. Ale tak na- prawdę we współczesnym świecie niewiele prawdziwych przygód można było przeżyć, a taka właśnie się kroiła. W równym stop- niu byliśmy dzielni, jak chcieliśmy zrobić sobie przyjemność — Rosie, naprawdę nie ma powodu, żebyś jechała — próbo- wał przekonać mnie Muhammad. — Lepiej będzie, jak pojedzie z nami doktor z Zachodu, żeby zorientować się w sytuacji. Będę tłumaczem doktora 0'Rourke'a. — Ale to ja będę użerała się z ONZ. Jeżeli mam być prze- konująca, muszę wszystko zobaczyć na własne oczy i zrobić zdjęcia — Lepiej, żeby pojechał z nami mężczyzna. — Dlaczego? — W takim razie wyruszymy pojutrze — zakończył dyskus] 0'Rourke. — We trójkę. Podczas kolacji zapanowało ogólne oburzenie postawą El man. Natomiast plan wyjazdu do Kefti przyjęto różnie. — Jeśli zostaniecie tam postrzeleni, ktoś będzie musiał p jechać, żeby was stamtąd wyciągnąć — powiedziała «? — SUSTAIN też może mieć kłopoty, kiedy gazety się rozplSZ jak to ich pracownicy podróżują sobie w towarzystwie rebeli kich wrogów rządu w Abouti. 154 ^je obędzie się też bez kłopotów, kiedy w BBC pokażą . y obóz w Safili, nie sądzisz? — spytał 0'Rourke. $ A cóż to za porównanie? — oburzyła się Linda. " Znacznie więcej będzie roboty z nakarmieniem głodowymi "7" : tysięcy uchodźców niż z wywiezieniem z Kefti trzech trUP Qcn) na miłość boską, Robert! — wykrzyknęła Linda, jasna cholera, Sylwia Sytuacja jest trochę zbyt napięta jak mói gust. Chyba wlezę pod łóżko w kamizelce kuloodpornej ° zdenerwował się Henry i wyszedł. ~— jy[je chcę, żeby was zabili — jęknęła Sharon. — Czy warto aż tak ryzykować? __ jsjikt nas nie zabije — powiedziałam. — Rozmawialiśmy z Muhammadem i KLFW. __ Uważam, że ryzyko jest dopuszczalne, zważywszy na to, co możemy dzięki temu osiągnąć — zauważył 0'Rourke. — Cóż, moi kochani, wszystko bardzo pięknie, ale nie zapo- minajcie, że tam trwa wojna — wtrąciła się Betty. Wrócił Henry z butelką brandy. Musiał ją chyba chować na jakąś specjalną okazję. Nastąpił rozwlekły ceremoniał jej rozle- wania do plastikowych pomarańczowych kubków. Nie odmówił nikt, nawet Linda i Betty. Po pewnym czasie odezwał się 0'Rourke: — To niebezpieczny, głupi, nieodpowiedzialny, buntowniczy, szelmowski plan. — Owszem, kompletnie nieodpowiedzialny — przytaknęła Linda. — Nierozważny, lekkomyślny, samowolny, nieroztropny, per- fidny pomysł — dodałam. ~ Uważam, że powinniśmy jechać — podsumował 0'Rourke. Drzwi do mojej chaty załomotały. ~~ Do ciężkiej cholery, co się dzieje? Trzymasz tam czarnego a czy co? — Henry wpadł uzbrojony w butelkę ginu i karton u Pomarańczowego w proszku. lih~- sz butelkę wody? — spytał. — Pomyślałem, że mog- ysmy sobie chlapnąć drinka, póki jesteś jeszcze w jednym atku, innymi słowy, z wszystkimi swoimi boskimi kończy- mi na miejscu. 155 Nagle zalała mnie fala tkliwości — pewnie dlatego, że s- bałam — i czule go objęłam. — Spokojnie, staruszko. Chyba nie chcesz, żeby sir Tadeus? Twardy przyłączył się do zabawy? W jakim by to nas postawić świetle? Chyba przed przyjściem do mnie zdążył już sporo wypić, p0 kilku wspólnych drinkach nagle niesamowicie spoważniał, co na ogół mu się raczej nie zdarzało. — Naprawdę poważnie myślisz o tej wściekle szalonej, kretyn. skiej, napalonej, pomylonej eskapadzie miłosierdzia? Mieliśmy chwilowy napad posługiwania się długimi łańcucha- mi przymiotników. — Nie owijaj w bawełnę, Henry. Mów, co naprawdę myślisz. — Drogi zaminowane. Naloty. Jak was złapią, zawiśniecie na drzewie. Obóz bez opieki przez cztery dni. Warto, stara? — Nie jechałabym, gdybym myślała inaczej. Teraz już pił prosto z butelki. — Cieszy mnie twoja absolutna pewność, staruszko, cieszy jak wszyscy diabli. Aczkolwiek niepokoi mnie nieco dobór to- warzyszy podróży. — Przecież Muhammad to wspaniały człowiek. — Nie o nim tu mowa. Mam na myśli tego Boga Seksu. — Kogo? ^ — Doktora Boga Seksu. Jezu, był zazdrosny o 0'Rourke'a. — 0'Rourke nie jest bogiem seksu. — Nie do końca byłam szczera. — To dobry, rozsądny, odpowiedzialny, szczery, uparty jak muł, szarogęszący się doktor. — Święta racja, święta racja. Potrzeba mężczyzny. Potrzet doktora, przyszyć urwane nogi. Ja nie dobry. Zresztą zostawić kogoś w zastępstwie nie doktora. Betty nie dobra. Betty doktor ale nie mężczyzna. Na dodatek szalony. Najwyraźniej coś się w mózgu Montague'a poplątało, bo W rażał się mało spójnie. 156 — Słusznie mówisz. Dlatego właśnie musi jechać 0'Rouf|ce' — Cholerny uwodziciel. — Przestań chrzanić. Nic mnie z 0'Rourkiem nie łączy i *<* nie jest cholernym uwodzicielem. A poza tym, pomijając wsZr inne, ty ze swoją liczbą miłosnych podbojów nie masz prawa Sfalować innych. Zachichotał. __ To inne. __ Żadne inne. __ Chyba pojadę zamiast ciebie. Nigdy wcześniej nie widziałam Henry'ego zalanego tak napraw- ie Zdążyłam zapomnieć, jak bardzo był jeszcze młody. Napraw- dę się bał — może odpowiedzialności za obóz, która spadnie na niego, kiedy mnie nie będzie. __ To tylko cztery dni. Poradzisz sobie. Jakoś to będzie, prze- cież wiesz dokładnie, co trzeba robić. Nagle skoczył i zarzucił mi ręce. na szyję, tuląc się do mnie jak małe dziecko. — Boję, Rosie. Wszystko wymknęło spod kontroli. Nie chcę ty wyleciała w powietrze. Nie chcę wszystko wyleciało, nie chcę umierających głodu w tym bajzlu. Biedny Henry, jednak nie uodpornił się jeszcze, nie stward- niał, tak jak myślałam. Ale tym bardziej go za to lubiłam. Głas- kałam go po głowie i tuliłam, jakby był małym dzieckiem. Minęło jakieś czterdzieści minut od czasu, gdy przekroczyliśmy granicę dzielącą Nambulę od Kefti. Zauważyłam, że 0'Rourke był spięty, ponieważ trzymał ręce na kierownicy w pozycji za dziesięć druga, a nie, jak to miał w zwyczaju, jedną ręką swobodnie od dołu, drugą wspierając nonszalancko o okno. Spoglądałam na jego kolana w dżinsach, tak blisko moich w bawełnianych spodniach. Robiłam to, żeby nie myśleć o tym, co się faktycznie działo. Podążaliśmy jakieś dwieście jardów za ciężarówką KLFW, jadąc dokładnie jej śladem. Siedziało w niej trzech żołnierzy KLFW 1 Muhammad, który chciał z nimi jechać aż do strefy zagrożenia 1 trochę w tym czasie pogadać. W naszej toyocie jechało oprócz nas na pace jeszcze dwóch żołnierzy. Po dotarciu do strefy zagro- ,enia planowaliśmy się zatrzymać do zapadnięcia ciemności. Mu- arnmad miał się przesiąść do nas, a po zmroku chcieliśmy ruszyć a eJ z osłoniętymi reflektorami. W tej chwili dochodziła trzecia Południu i słońce wciąż jeszcze stało wysoko. , r°ga zaczęła się wspinać, pustynia została za nami, a po bronach drogi pojawiły się drzewa i krzaki. Wilgotne i chłod- 157 ne powietrze pachniało świeżością. Ciężarówka KLFW znikł zakrętem i nagle usłyszeliśmy cichy huk. 0'Rourke gwałtów * zahamował. Ponad drzewami wzniósł się obłok dymu. Dwaj nierze z tyłu krzyknęli i wyskoczyli z auta, gnając w str krzaków po lewej stronie. Sięgnęłam do klamki. — Zostań w samochodzie — powiedział cicho 0'Rourke — To mogła być zasadzka. Musimy wysiąść. — Ja także sze tałam. — Czekaj. — Musimy tam jechać, Muhammad był... — Czekaj. Po chwili przed nami rozległa się kolejna eksplozja. Powietrze z przodu samochodu zadrgało jak nad rozgrzanym asfaltem. Cze- kaliśmy dalej, w trudnym do zniesienia napięciu. Nie mogłam uwierzyć, że stało się to tak szybko. — OK — odezwał się po chwili 0'Rourke. Wrzucił bieg i sa- mochód ruszył. Jechaliśmy bardzo wolno, z napięciem oczekując tego, co przyjdzie nam zobaczyć za zakrętem. — O Jezu. Szoferka leżała oddalona od reszty ciężarówki o jakieś dwa- dzieścia kroków. Na lewo od linii śladów po jej kołach dostrzeg- łam leżący na drodze dolny kawałek nogi. Tył ciężarówki leżał wywrócony kołami do góry, z boku ziała wielka dziura, z wystawała poszarpana, zbryzgana jasnoczerwoną krwią g; Muhammada. Z dziury zwisała bezwładnie jedna jego noga, a ki- kut drugiej, obciętej poniżej kolana, krwawił potężnie. 0'Rourke ze swoją torbą w ręce był już w połowie drogi do ciężarówki. Zaczęłam otwierać drzwi ze swojej strony. — Wyjdź od strony kierowcy i idź dokładnie za mną. Zrobiłam, jak mi kazał. Podeszliśmy do Muhammada, któt był przytomny, ale w szoku. 0'Rourke założył mu powyżej kolana opaskę uciskową. Z kuta dalej tryskała rytmicznie jasnoczerwoną tętnicza krew. 0 rócilam się i zwymiotowałam. Przed oczami tańczyły mi c wone plamy. Zaraz zemdleję, pomyślałam. — Usiądź tam, gdzie stoisz. Nie patrz na nic. — Pójdę i sprawdzę, co w szoferce — odrzekłam i ruszył211 w stronę leżącej z przodu oderwanej szoferki. 158 Stój! — rozkazał 0'Rourke, ale ja szłam dalej. Myślałam, "i ^owuję się normalnie. Poczułam jego rękę na ramieniu. że z, -j mnie twarzą do siebie i położył mi obie dłonie na ra- ach- Spoglądał na mnie z niewypowiedzianym spokojem. 1,11 Zaczekaj — powiedział. — Postój tu przez dwie minuty. p prostu stój i patrz na mnie. Wrócił do ciężarówki i widziałam, jak wyciąga coś ze swojej hv a potem daje Muhammadowi zastrzyk. Górna połowa ciała u hammada znajdowała się na drewnianej ławce w ciężarówce, dczas gdy dolna wciąż zwisała bezwładnie z dziury w boku mochodu. 0'Rourke uniósł to, co zostało z nogi Muhammada, ? ułożył płasko na ławce. Widziałam tył koszuli 0'Rourke'a ogromną ciemną plamą potu. Jego ramiona do łokci pokrywała krew. Wytarł ręce w spodnie i spojrzał na mnie. __ oK — uśmiechnął się szeroko, jak gdybyśmy doskonale sobie radzili z jakimś trudnym zadaniem. Tym razem do mnie podszedł, położył mi rękę na plecach i poprowadził w stronę urwanej szoferki. — Nie zaglądaj tam, póki sam nie sprawdzę, co się dzieje. Koła odpadły i szoferka stała bezpośrednio na ziemi. 0'Rour- ke otworzył drzwi i wlazł do środka. Zajrzałam mu przez ramię i zobaczyłam głowę jednego z żołnierzy roztrzaskaną o deskę rozdzielczą. Wypływał z niej przezroczysty płyn i krew. Krew zasychała we włosach. Starszy żołnierz wyglądał, jakby się zła- mał wpół. Odwróciłam wzrok. — Obaj nie żyją — stwierdził 0'Rourke, wysiadając z szoferki. — Gdzie jest jeszcze jeden? Znaleźliśmy go kawałek dalej, w gąszczu. W brzuch miał wbi- ty kawał metalu, który oderwał się od ciężarówki. Pomogłam 0'Rourke'owi opatrzyć żołnierza, podając mu niezbędne rzeczy z jego torby. Zaczynało się ściemniać. Razem przenieśliśmy żoł- nierza do ciężarówki, ja trzymałam go za nogi. 0'Rourke nie usunął mu z brzucha kawałka metalu. Plama krwi na opatrunku osła i ciemniała jak atrament na bibule, po brzegach ciemniej- .a mż na środku. Ułożyliśmy żołnierza na wznak na podłodze ezarówki. Podczas gdy 0'Rourke wskoczył do środka, ja pod- ymywałam rannemu nogi. Potem ja też wlazłam do środka zem umieściliśmy żołnierza na ławce naprzeciwko Muham- * a, którego 0'Rourke okrył kocem. Muhammad był wciąż " zytornny po zastrzyku przeciwbólowym. 159 Usiadłam na ławce przy Muhammadzie. Uniosłam jego gj położyłam sobie na kolanach i zaczęłam ją głaskać. Był ro lony i oddychał ciężko. Cieszyłam się, że jeszcze do nieg0 dotarło, co go spotkało. Ic — Myślisz, że z tego wyjdzie? — spytałam 0'Rourke'a — Być może — odparł szeptem. Przyszło mi na myśl, że to ja pierwsza wpadłam na pomVi tej wyprawy, więc za to, co się stało i w wyniku czego Muham mad stracił nogę, ja ponosiłam winę. Zrobiło mi się ciernn przed oczami i po długim czasie dotarł do mnie głos O'R0Ur ke'a: — Dobrze, już dobrze. Leżałam gdzieś w ciemnościach, przykryta kocem. W blask latarki widziałam 0'Rourke'a i nagle przypomniało mi się, Co się stało. 0'Rourke klęczał przy mnie i poił wodą. — Nie powinniśmy odwieźć Muhammada do Safili? — spy. tałam. — Można go ruszać? — Ciii. Leż spokojnie. Nie martw się o nic przez chwilę. — Nie uważasz, że powinniśmy wracać do obozu? — Wydaje mi się, że jesteśmy zaledwie kilka mil od Adi Wari. Myślę, że tam go powinniśmy jakoś przetransportować, bo być może jest tam szpital. Jeśli nie, poprosimy o eskortę i wrócimy do Safili. — Pojedziemy samochodem? ^ — Chyba raczej nie. — Więc zaczekamy do świtu i potem pójdziemy. — Tak myślę. Zaniesiemy Muhammada. — A co z żołnierzem? — Do jutra umrze. Jeśli wyciągnę mu ten kawał metalu, umrze od razu. Jeśli nie, do jutra umrze sam. W ciężarówce unosił się mdły odór krwi i nie mogliśmy % palić, bo całą podłogę pokrywała ropa. Wyszliśmy więc na # wnątrz i chwilę paliliśmy papierosy. Mogliśmy rozpalić ogWn i zrobić herbatę, ale nie chcieliśmy zostać zauważeni z powtf' rza. Zjedliśmy więc nieco chleba, popijając wodą. Wrócilisn do ciężarówki, usiedliśmy blisko siebie obok Muhammada iot liliśmy się razem kocem. W toyocie byłoby nam wygodnie]- nie chcieliśmy ruszać rannych. Muhammad leżał spokojnie, żołnierz majaczył i co chwilę krzyczał. 160 0 -estudiowaliśmy mapę, stwierdzając, że od Adi Wari dzielą nie więcej niż cztery mile. 0'Rourke chciał mi dać tabletkę °3 en Ale ja wolałam czuwać. I tak jednak wsypał mi chyba °a, j0 wody, ponieważ zapamiętałam jedynie, że siedziałam C° elnie otulona kocem, wsparta o niego, a on mocno, zbyt S mo obejmował mnie ramieniem. Kiedy otworzyłam oczy, na T orze było już jasno. Czułam się przerażona, winna, wstrząś- • ta ale jednocześnie przepełniała mnie jakaś przedziwna ra- dość'* samego faktu, że żyję. 161 ROZDZIAŁ CZTERNASTY Obudziłam się, gdy drogę rozjaśniał pierwszy szary brzask Po jakimś strasznym przeżyciu pierwsza sekunda po przebudze- niu jest prawie nie do zniesienia. Najpierw umysł jest wyprany do czysta przez sen, ale zaraz wszystko staje jak żywe przed oczami. Muhammad zapadł w śpiączkę. Podobnie jak żołnierz. 0'Rour- ke gdzieś zniknął. Wygramoliłam się z ciężarówki i poszłam się załatwić w krzaki. Dopadły mnie paranoidalne myśli. Czułam się winna wszystkiemu, co się stało, i uważałam się za złego człowieka. Wróciłam do ciężarówki. 0'Rourke już tam był; stał, pocie- rając ręką tył głowy. Włosy sterczały mu na czubku głowy jak kuper kaczki i był nieogolony, ale zmienił koszulę na czystą. Wyglądał jak człowiek całkowicie nad sobą panujący, świadomy, że cywilizacja nie zginęła. Gdy podeszłam, objął mnie i łagodnie utulił. — Dobrze się czujesz, żołnierzu? Nie odpowiedziałam. Zaprowadził mnie do toyoty, usadził w środku i zaczął ze mną rozmawiać. Tego ranka był dla mnie bardzo dobry. Myślę, że najtrudniej pogodzić się człowiekowi z nieszczęściem, gdy czuje się za nie odpowiedzialny. Niełatwo wtedy myśleć o sobie jak o bohaterze. Nie wiem doprawdy, r ludzie radzą sobie z wypadkami, do których doszło wyraźni z ich winy. Wiem jednak, że potrafią wyjść prawie bez szwantf z najbardziej nawet potwornych opresji, gdy nauczą się patr# na nie we właściwy sposób. Miałam szczęście, że wtedy "I przy mnie 0'Rourke. Przypomniał mi, że przecież każde z podjęło samodzielnie decyzję o wyjeździe; rozważyliśmy wszy8 kie za i przeciw i uznaliśmy, że cel wart jest ryzyka. Tłumacz? 162 rraszne rzeczy dzieją się bez przerwy, spotykają albo nas, albo ,goś naszą z& Ć nam bliskiego, a my nie możemy pozwolić, żeby zachwiały wiarą w świat, ponieważ świat jest wciąż taki sam. Nie mam odwagi spojrzeć Muhammadowi w oczy — jęk- nęłam- v Ąież owszem, masz — powiedział. — Sama zobaczysz. Po- HZi sobie z tym lepiej od nas. Obróci to na swoją korzyść. Tak się okazało, 0'Rourke miał rację. Tutaj, w Afryce, ludzie ełnie inaczej traktują utratę kończyny niż mieszkańcy Zacho- du Słyszałam kiedyś, jak protetyk z Czerwonego Krzyża opo- wiadał o pacjentach w Szwajcarii, którzy chcieli, aby ich protezy wyglądały jak prawdziwe, tak żeby nikt się nie domyślił, że pod spodniami ukrywa się sztuczna noga. Gdyby w Kefti zapropo- nował komuś drewnianą protezę, zapewne nie zobaczyłby go więcej na oczy. Póki kończyna była sprawna, chcieli po prostu żyć dalej. Niczego nie zamierzali udawać. Myślę, że powodem tego była wojna i ogromna liczba min. Podejrzewam też, że bardziej liczyło się dla nich to, kim byli. Kiedy wróciłam do ciężarówki, Muhammad odzyskał przytom- ność i siedział. Widząc go w świetle poranka w brudnej, osma- lonej dymem, poplamionej krwią galabii, doznałam szoku. — Rosie. — Wyciągnął do mnie rękę. — Zostałem jednym z wielu rannych na wojnie. Czy będziesz mnie za to kochać jeszcze bardziej? Ujęłam jego dłoń, ale żadne słowo nie chciało mi przejść przez gardło. — Nie rozpaczaj. Proszę, nie zachowuj się tak. Przecież po- winnaś się chyba raczej radować, że wciąż jeszcze tu jestem? Widzisz, jestem tu, mimo że teraz nie mam jednej nogi. — Zamknijcie się. Cicho. Pomyślałam, że to raczej niegrzecznie ze strony 0'Rourke'a przerywać nam w takiej chwili, póki nie usłyszałam samolotu. początkowo był to tylko cichy, zawodzący dźwięk ze wschodu. w jednej chwili jednak zamienił się w ryk, coraz potężniejszy, reszcie prawie nie do zniesienia, zupełnie jakby samolot był nami w ciężarówce. Skamieniałam. Pomyślałam sobie: no tak, r^z to się stanie, zbombardują nas i wszyscy zginiemy. Leżący śpiączce żołnierz podskoczył i wrzasnął z bólu. 0'Rourke na- "'u się i przytrzymał go. Muhammad siedział z zamkniętymi 163 oczami i splecionymi na brzuchu rękami. W napięciu oczek waliśmy eksplozji. Ale hałas zaczął stopniowo słabnąć i wyei dało na to, że samolot się oddala. W końcu zapanowała cis?- — Wydawało mi się, że nie podlatują tak blisko gran; ' — odezwał się 0'Rourke z absurdalnym spokojem. — Muszą wiedzieć, że tu jesteśmy — powiedział Muhammad — W porządku, ruszamy — zarządził 0'Rourke. — Ale jak? Co zrobimy z żołnierzem? — spytałam. Biedak leżał teraz całkiem spokojnie, ale w oczach miał sza- leństwo. Był przerażony. — Zostawcie go, zostawcie, i tak umrze — stwierdził Muham- mad. Żołnierz nie rozumiał po angielsku, ale patrzył na nas strasz- nym wzrokiem. — Nie możemy go zostawić w tym stanie. To nieludzkie — oburzył się 0'Rourke. — Nic nie wiesz o śmierci w Afryce. Jest wojna. On jest żołnierzem — odezwał się Muhammad. — Ale przecież on potwornie cierpi — powiedziałam. — Możecie położyć temu kres — oznajmił Muhammad. 0'Rourke milczał. Wiedziałam, że musi mieć lekarstwa. — Nie możesz go zabić — zaprotestowałam. — Przyśpieszymy tylko to, co nieuniknione — odrzekł Mu- hammad. — Czekamy — odparł 0'Rourke. — Doktorze, bez pańskiej pomocy ten człowiek już by nie żył. Jesteśmy w sercu Afryki, a tu wasze zachodnie standardy medyczne nie na wiele się zdają. — Gdybym tak myślał, ty też już byś nie żył. — Ta uwaga niczego do naszej dyskusji nie wnosi. — Jak możesz tak mówić? — 0'Rourke był już zły. — Twoja logika jest zupełnie pokręcona. — Ośmielam się nie zgodzić. — Pieprzysz, Muhammad! — krzyknął 0'Rourke. — Naginasz argumenty, żeby odpowiadały twoim interesom. To żadna ffltt' ligencja. — Rozmawiamy tu o życiu tego człowieka. Troszczę się o tut" go. Mój własny przypadek nie ma tu nic do rzeczy, podobni' jak każda inna medyczna interwencja w nagłym przypadku. 164 To, co wygadujesz, mija się z wszelką logiką. Czy jednak musimy aż tak trzymać się logiki? jsja miłość boską! — wydarłam się na niego. — Kręcisz .jfw kółko. Daj spokój. 5 Zdecydowaliśmy przenieść Muhammada nieco dalej i wrócić po • mierzą. Przed odejściem 0'Rourke uśpił żołnierza, po czym szyliśmy, prowadząc między sobą Muhammada, który wspierał •e 0 nasze ramiona. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ raniona noga zanadto go bolała. 0'Rourke wrócił więc po nosze, na których ułożyliśmy Muhammada. Był zadziwiająco lekki. Znajdowaliśmy się na zalesionym terenie, porośniętym niewy- sokimi, powykręcanymi drzewami. Słońce świeciło łagodnie, prześwitując przez nie i rzucając plamiste cienie na trawę, co wyglądało wręcz nierealnie. Nic nie wskazywało na to, że gdzieś obok toczy się wojna. Jakieś pół mili dalej rosło wielkie, kuliste, przypominające morwę drzewo, które rzucało głęboki cień. Uło- żyliśmy pod nim Muhammada i zaopatrzywszy go w zapas wody, ruszyliśmy z powrotem. Wszystko we mnie krzyczało, że nie powinniśmy wracać do samochodów. Uważałam, że to znacznie bardziej niebezpieczne niż wszystko, co do tej pory przeżyliśmy. Bardzo, ale to bardzo się bałam, jednak nie pisnęłam ani słówka. Gdy byliśmy w poło- wie drogi, znowu usłyszeliśmy silniki samolotów. Schroniliśmy się pod krzakami, kładąc się płasko na ziemi. Hałas rósł, potęż- niał i ujrzeliśmy dwa samoloty lecące nisko nad ziemią. Nadlaty- wały prosto na nas z ogłuszającym rykiem. Cała ziemia trzęsła się i dygotała od hałasu. Chwyciłam ramię 0'Rourke'a, wbijając mu z całej siły paznokcie w ciało. Spojrzałam w górę i zobaczy- łam szary brzuch samolotu wypełniający sobą całe niebo. Potem nastąpił wybuch. Wcisnęliśmy głowy w trawę, a cała ziemia jak- by się rozpadała na kawałki, drżąc, dygocząc i wibrując. Nic nam się nie stało. Wciąż jeszcze żyliśmy. Z samochodów n'e zostało nic z wyjątkiem powyginanych kawałków metalu w kraterze o średnicy prawie pięćdziesięciu metrów. Dziwne, )ak samolubne myśli przychodzą w takiej chwili człowiekowi do gowy. Zastanawiałam się, w jaki sposób wytłumaczę się, że prowadziłam należącą do SUSTAIN toyotę do Kefti i pozwo- arn, żeby wyleciała w powietrze. 165 — Cóż, nasz moralny dylemat rozwiązał się sam — zauwa^ 0'Rourke. Po żołnierzu nie było nawet śladu. Rozglądaliśmy się wszęd?- za jego ciałem, ale nic nie znaleźliśmy. Okazało się, że wcz?e nym rankiem 0'Rourke pochował pozostałych dwóch zabitym w płytkich grobach w lesie. Groby pozostały nietknięte. Nigdy nie widziałam tak radośnie uśmiechniętego Muharnrna da, gdy ujrzał nas wracających. Wyglądał, jakby lada moment twarz miała mu pęknąć od szerokiego uśmiechu. Objął nas oboje i otarł łzy z oczu. — Zdaje się, że Allach wyraził swoje zdanie — powiedział — O, czyżby? Jakie mianowicie? — zainteresował się 0'Rour ke. — A takie, że logika była po mojej stronie. Nie mieliśmy żadnych zapasów poza wodą, torbą 0'Rourke'a i kawałkiem sera. Dochodziła dziewiąta rano. Wiedzieliśmy, że musimy iść, póki słońce nie stało jeszcze wysoko. Niezręcznie było mi tak po prostu odejść. Uważałam, że w jakiś sposób powinniśmy upamiętnić śmierć tych żołnierzy. Muhammad i 0'Rourke zgodnie uznali, że mi odbiło. Mimo to zmusiłam ich, żeby wraz ze mną zmówili „Ojcze nasz". Kiedy skończyliś- my, z zakamarków pamięci wygrzebałam na wpół zapomniane słowa: „Panie, pozwól twym sługom odejść w pokoju". Nie przerywaliśmy marszu, póki nie ujrzeliśmy gór Kefti, czar- noniebieskich masywów wznoszących się przed nami. Wędrowa- liśmy pokrytą liśćmi przesieką, słońce przygrzewało, ptaki ćwier- kały i nagle poczułam się tak, jakbyśmy się wybrali w niedzielne popołudnie na przechadzkę po parku. Myślę, że wszystkich nas przepełniało nierealne poczucie swobody, jakby nie istniała gra- witacja i jakbyśmy lada moment mieli wzlecieć w niebo. Nagle 0'Rourke zaczął trząść się ze śmiechu. — Te twoje ostatnie słowa — powiedział. — „Panie, pozwól twym sługom odejść w pokoju". Pomyliłaś się. Oni powinni przybyć. „Panie, pozwól twym sługom przybyć w pokoju". W tym momencie zabrzmiało to jak najzabawniejsza rzecz, jaką nam się w życiu zdarzyło usłyszeć, i po chwili oboje z Mu- hammadem także zaczęliśmy się śmiać histerycznie, powtarzaj^ w kółko: „Panie, pozwól twym sługom przybyć w pokoju • Śmiech nas obezwładnił, więc musieliśmy puścić nosze z M*1' 166 madem, i zgięci wpół zanosiliśmy się spazmatycznym chi- ^ ein.' I wtedy jakieś pięćset jardów przed nami rozległa się •a z karabinu maszynowego, ^okazało się, że strzelali keftiańscy żołnierze z Adi Wari, któ- wyruszyli na poszukiwanie nas. Było ich ośmiu. Wyprowa- j -\i nas na właściwą ścieżkę i wzięli nosze. Muhammad wy- i dał teraz znacznie gorzej, wyraźnie cierpiał i był zmęczony. nroga wspinała się nieco bardziej stromo i po dwóch godzinach arszu weszliśmy na główną drogę, którą jechaliśmy wcześniej, ckredła wokół wzgórza, z którego zboczy, spomiędzy drzew, wyłaniały się gładkie, okrągłe skały. Po raz pierwszy mogliśmy ujrzeć rozciągający się przed nami krajobraz: falisty, porośnięty lasem, ciemny, przecięty ciemnoczerwonym wąwozem, z górami w tle. Na skraju wąwozu przycupnęły zbite w niewielką grupkę domy Adi Wari, których blaszane dachy połyskiwały, odbijając promienie słońca. Po drodze natknęliśmy się na ciężarówkę KLFW, która zawioz- ła nas wprost do szpitala. Szpital był znacznie czystszy i pano- wał w nim większy porządek niż w znanych mi szpitalach na- mbulańskich, ale też Keftianie byli zorganizowani i dobrze wy- kształceni. 0'Rourke poszedł porozmawiać z miejscowymi lekarzami o Muhammadzie. Gdy upewniliśmy się, że niczego mu nie brakowało, powiedziałam 0'Rourke'owi, że zamierzam iść omówić sprawę szarańczy z KLFW. Spytał mnie, czy na pew- no nie chcę trochę odpocząć, zapewniłam go jednak, że czuję się dobrze. Cieszyło mnie, że bez protestów pozwolił mi odejść. Już wychodziłam, gdy zjawiła się jakaś pielęgniarka z wiado- mością, że Muhammad chciałby ze mną porozmawiać. Leżał na wznak na materacach, sam jeden w sali. Na jednej ze ścian zauważyłam ślady pocisków i kwadratowy otwór z na wpół ode- rwaną kratą. — Muszę z tobą porozmawiać — powiedział konspiracyjnym szeptem. osiadłam obok niego na łóżku. ~~ Jest pewna kobieta — szeptał dalej. — Nazywa się Huda ^tay. Zapamiętasz? Huda Letay. — Wyglądał, jakby miał go- ączkę. — Pomyślałem sobie, że może... — Co? — spytałam. —' Chcę cię prosić, żebyś jej poszukała, gdy będziesz w górach. 167 — Jasne. A kim jest Huda? — Jest kobietą... — Tak? Zamknął oczy. — Nie martw się, popytam o nią. — Nazywa się Huda Letay. I jest doktorem ekonomii. — Gdzie ją znajdę? — Pomyślałem sobie, że być może jest wśród uchodź - w górach. Pomyślałem, że ją znajdę. — Nie martw się. Poszukam jej. — Studiowała razem ze mną na uniwersytecie w Esareb — A dlaczego chcesz, żebym ją znalazła? Odwrócił wzrok, jakby się czegoś zawstydził. — Była kobietą, z którą pragnąłem się ożenić. Pragnął się ożenić. Wiedziałam, co znaczyło dla niego stracić twarz. — Co się stało? — Jej rodzice zaaranżowali małżeństwo z kimś innym. Z czło- wiekiem bogatym. A ona nie potrafiła się sprzeciwić ich żądaniom. — Jak ją znajdę? — Jest bardzo piękna. — Czy mógłbyś powiedzieć mi coś więcej? — Letay to jej nazwisko rodowe. Po mężu nazywa się Imlahi. Jeśli uda ci się ją odnaleźć, przekonaj się tylko, czy jest bez- pieczna. Pochodzi z Esareb. Ma długie ciemne włosy, niezwykle lśniące, i jest zawsze roześmiana. Jeśli uda ci się ją znaleźć i gdyby... była chora albo sama... może mogłabyś... — Przywiozę ją — obiecałam. Nikt lepiej ode mnie nie wie- dział, co to są marzenia. — Dziękuję ci. To nie był ten sam Muhammad, którego znałam. Cała jego odwaga znikła. Musiał sobie przypomnieć, kim jest, albo prze- padnie. — Może ułożymy wiersz? — spytałam. Coś obiecującego błysnęło w jego oczach. — „Szarańcza na lewo, szarańcza na prawo"? — zaczęłam To była nasza ulubiona gra. — Gdy szedłem pewnego wieczoru Bristol Street — P°"J' gładko. — Tłumy zalegające chodnik były łanami... 168 szarańczy — dokończyłam. Zaczął się uśmiechać. — Gdy- "* porównała cię do- by111 v szarańczy. Ty wciąż nierozpoznana... ^~ ' szarańczo. Szłam samotna jak... ' .szarańcza. "T. "ijyi to jeszcze jego zwykły, głęboki śmiech, ale przynaj- S jakaś jego namiastka. październik, ten najokrutniejszy z miesięcy — zaczął. _ Rodzący- szarańczę na martwej ziemi — dokończyłam. Nagle prze- tało °yć śmiesznie. St Przez chwilę ściskałam mocno jego rękę, po czym zostawiłam i wraz z żołnierzami poszłam do siedziby KLFW. Siedziałam naprzeciwko wojskowego komendanta regionu, który mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia sześć lat. Przyjechał Ho miasta specjalnie, żeby się z nami spotkać. Pokój, w którym odbywało się spotkanie, był długi i zupełnie pusty, jeśli nie liczyć biurka, przy którym z jednej strony siedział komendant, a ja z drugiej, półki wypełnionej zniszczonymi, cienkimi broszur- kami i stołu pod ścianą z tyłu. W pokoju znajdowało się kilku żołnierzy, dwóch za plecami komendanta, reszta skupiona wokół stołu. Czułam się trochę idiotycznie w pomieszczeniu pełnym wielkich umundurowanych facetów i fizycznie zupełnie bezbron- na. Komendant miał szczupłą, inteligentną twarz z brodą i po- dobnie jak Muhammad dwornie się wysławiał. Długo mnie przepraszał za wybuch miny i atak lotniczy. Pod- kreślał, że akcja oczyszczania drogi z min przeprowadzana była niezwykle starannie, że od sześciu miesięcy pomiędzy Nambulą a górami nikt nie natknął się na minę, a to, co nas spotkało, było nadzwyczaj nieszczęśliwym, niespotykanym przypadkiem. Samoloty Abouti musiał zwabić dym: zwykle nie przebywają w rejonie przygranicznym z Nambulą. Wiedział wszystko o na- szeJ misji i bardzo mu zależało, żeby nie została przerwana. Wytłumaczyłam mu, że nie możemy ryzykować dalszej podró- y> on jednak oświadczył, że przydzieli nam dwie ciężarówki, y Jechały przed nami, ciężarówkę dla nas z pełną uzbrojoną ortą, a także że podróżować będziemy jedynie nocą. Ich po- y Pokonywały tę trasę nieustannie, podczas gdy droga, którą 169 jechaliśmy wcześniej, była zdecydowanie rzadziej używana r>. szar wylęgania się szarańczy oddalony był o cztery godziny j^. Gdybyśmy pojechali jeszcze nieco dalej, do Tessalay, mogljk ! my zobaczyć uchodźców zaczynających schodzić z gór. By}a kwestia zaledwie jednej nocy jazdy. Przecież skoro dotarli* ° już tak daleko, warto chyba było doprowadzić misję do końr ^ Odparłam na to, że muszę wrócić do szpitala i omówić wszystL' z 0'Rourkiem. Komendant przeprosił i wyszedł. Po jego wyjściu zdałam sobie sprawę, że jestem zdecydowan kontynuować wyprawę, nawet jeśli 0'Rourke będzie temu prze ciwny. Po wszystkich tych przejściach powrót do obozu bez żad- nych rezultatów wydał mi się pozbawiony sensu. Komendant wrócił w towarzystwie dziewczyny żołnierza, Belay Abrehet, któ- ra miała być moją przewodniczką po Adi Wari. Wyglądała na lekko znudzoną i ani razu się nie uśmiechnęła. Poprosiłam, aby powiedzieli mi coś więcej o samej drodze i niebezpieczeństwach. Wszystkie mosty nad wąwozem zostały zniszczone, pojedziemy więc na północ, do miejsca, w którym można wąwóz przebyć, a potem ruszymy dalej na północ, do kolejnego koryta wyschłej rzeki, gdzie wylęga się szarańcza. Na- stępnie, jeżeli będziemy chcieli pojechać dalej, skręcimy na wschód, w góry. Zaczęłam pytać o rozmiary plagi szarańczy, stopień zniszczenia zbiorów i występowanie cholery, ale komen- dant powiedział, że z tym powinnam udać się do RESOK, kef- tiańskiej akcji humanitarnej. Odparłam, że pojedziemy z nimi i że po spotkaniu w RESOK wrócę do szpitala, a z nim spotkam się w tym samym miejscu między czwartą a piątą. W tej chwili dochodziła druga. Na zewnątrz panował południowy skwar zupełnie inny od te- go, do którego przywykłam w Nambuli. Słońce paliło skórę, al< powietrze było chłodne, a w cieniu było wręcz zimno. Adi Wafl wzniesiono na zboczu nachylającym się ku krawędzi wąwozi W dół wzgórza biegł szeroki kamienny trakt, pełniący rolę głów nej ulicy miasteczka, wzdłuż której ciągnęły się budynki z rowego kamienia i betonu, kryte blaszanymi dachami. Na uOT roiło się od ludzi, psów i kóz, wszędzie też widać było gruP . żołnierzy. Było tu inaczej niż w miastach Nambuli, ponie* nikt nie nosił galabii. Cywile nosili tanie zachodnie ubrania w płaszcze z ciemnego materiału. W Adi Wari nie było garnizon 170 SW wiłby zbyt oczywisty cel. Wszystkie bazy wojskowe i szpi- f'n°Keftian kryły się pod ziemią. zjyśmy ze wzgórza i przystanęłyśmy przed poczerniałym natrz budynkiem, z płonącym paleniskiem. Stojący przy we- v,e. cZiowiek nachylił się nad piecem i wyciągnął z niego cztery 'SC e na wpół sczerniałego chleba. Od dłuższego czasu nie P° , m niczego w ustach i taki posiłek bardzo mi odpowiadał: . cjepły, lekki i bardzo pożywny. Czułam się po prostu wy- ' -gnicie — o niebo lepiej niż zwykle — i rozpierała mnie nie- ffl0wita energia. Sądzę, że był to swoistego rodzaju szok ochronny. W drodze do RESOK Belay nieco się rozchmurzyła. Kiedy zaproponowałam jej trochę chleba, roześmiała się. Miała dwa- dzieścia cztery lata i mówiła słabo po angielsku. Przyłożyła mi rękę do twarzy, dotknęła jednego z moich kolczyków i zapytała, czy nie mogłabym jej ich dać. Ponieważ byłam do tego rodzaju próśb przyzwyczajona, bez wahania ją spełniłam. Spytałam ją, czy walczyła, na co odpowiedziała, że „trochę", patrząc prosto przed siebie, z czego wywnioskowałam, że nie ma ochoty o tym rozmawiać. Po drodze mijałyśmy wielu żołnierzy, którzy witali się z nią, jakby byli kolegami ze szkoły. Nie tego się spodziewałam po kraju ogarniętym wojną. W do- mu mętnie sobie wyobrażałam, nie zastanawiając się nad tym zbytnio, że na wojnie bez przerwy toczy się walka, jak w oko- pach w czasie pierwszej wojny światowej, a w strefie walki bez- ustannie świszczą kule. Pewnie dlatego, że we wszystkich do- niesieniach z wojny, jakie pokazują w wiadomościach, widać wyłącznie strzelaninę. Tutaj życie w zasadzie toczyło się nor- malnie, należało tylko unikać miejsc niebezpiecznych, nie robić pewnych rzeczy — na przykład nie bawić się na autostradach. *zecz jasna, zewsząd czyhało śmiertelne niebezpieczeństwo, w każdej chwili mógł nastąpić atak albo niespodziewanie wy- uchnąć mina — poza tym jednak ludzie zajmowali się zwyk- ymi, codziennymi sprawami, jak na przykład kupnem chleba, ^tówną ulicą doszłyśmy aż na skraj wąwozu, skąd dostrzeg- m szczątki zbombardowanego mostu, grubą betonową kolum- v ustawioną na litej skale, z kłębowiskiem rdzewiejących me- owych wsporników. Zbocze wąwozu nie było strome, do ^Cego na głębokości jakichś dwustu jardów dna wiodła ścież- 171 ka przecinająca czerwone skały jak miniaturowa górska pr2ei Rzeka wyglądała jak frotowa wstążka, wijąca się pomięd2v l' mienistymi plażami i szerokimi połaciami trawy. Pomyślat ł że można by tu znaleźć idealne miejsce na biwak. Przeszłyśmy kawałek wzdłuż krawędzi wąwozu, po czym z wu wspięłyśmy się na zbocze w stronę zabudowań, przy którv k dostrzegłam znak RESOK i kilka zaparkowanych land-roverń«, Ściany wewnątrz ozdabiały wytwory sztuki keftiańskiej, pryn, tywne obrazki z wojny. Zdarzyło mi się już widywać podobn Czasami organizowane były wystawy sztuki keftiańskiej w t,u dynku władz miejskich w Sidrze, wybudowanym w latach sześć- dziesiątych przez Japończyków. Musiałam się spotkać z szefem RESOK regionu Adi Wari Hagosem Woldu, którego imię nieraz padało podczas naszych obozowych dyskusji. Okazało się, że właśnie udał się do siedziby KLFW. Wróciłyśmy więc, ale tylko po to, by się przekonać, że i tam już go nie ma, bo wrócił, aby spotkać się z nami w sie- dzibie RESOK. Wyruszyłyśmy więc w drogę powrotną. Gdy wresz- cie udało nam się spotkać, powitał nas nad wyraz ciepło i ser- decznie. — Panno Rosie, wielki to dla mnie zaszczyt panią poznać. Jesteśmy niezmiernie wdzięczni za wszystko, co pani robi dla naszych ludzi w Safili. Hagose był bardzo małym człowieczkiem, ubranym w brązowe spodnie z krempliny, zdecydowanie za krótkie, i bardzo starą koszulę z podróbki dżinsu z mankietami i kołnierzem w kwiecis- ty wzór. Zaprowadził mnie do pokoju, gdzie na wielkim stole znajdo- wała się makieta Kefti, z górami w kształcie pączka, pustynią w środku i nizinami na obwodzie, poprzecinanymi wstążkami rzek. Widać było wąwóz Adi Wari, gdzie właśnie się znajdo- waliśmy. Rozciągające się za nim góry pokryte były głębokim szczelinami. Przedziwnie owalny płaskowyż ze wszystkich strof kończył się klifami. Hagose poukładał na górach i nizinach domki różnej wielkos dla oznaczenia rozmieszczenia ludności; w miejscach, gdzie ° czyły się walki, tkwiły czerwone chorągiewki, zielone natofflia- wskazywały te, w których wylęgała się szarańcza. Zielone c rągiewki pokrywały całą pustynię i niziny graniczące z górw 172 ,i 2 wybrzeży zauważyłam całe ich skupiska, podobnie jak ^ ../rzek, a także wzdłuż ich biegu na rozciągającej się po u >j stronie wąwozu nizinie. Spytałam, jak udało mu się ze- ^' wszystkie te ^ane ^ez rozPoznania z powietrza. Hagose ^ rdził, że dowiedział się tego z ustnych przekazów świadków. tvV -gdział też, że szarańcza na pustyni roiła się i przesuwała ° achód, już niszcząc zbiory w zachodnich górach. Dodał też, -1 * całym kraju rozpoczęły się ruchy ludności. Z Trudno było stwierdzić, na ile mogę mu wierzyć, ponieważ na . vm nie zależało mu bardziej niż na tym, żebym pognała oowrotem, ogłaszając stan najwyższego zagrożenia. Przypomnia- ło mi się. co usłyszałam od Guntera na przyjęciu w ambasadzie. Z drugiej jednak strony musiałam wiedzieć, co dzieje się w rejo- nie z którego napływali uchodźcy do Safili. Gdy ujrzę ich podąża- jących w naszą stronę, będę wiedziała, z czym mam do czynienia. Dokładnie na wschód od Safili znajdowało się pasmo górskie z przełęczą Tessalay. To tam właśnie rozegrała się większość dramatów exodusu lat osiemdziesiątych, które pokazywała tele- wizja. Hagose wciąż podkreślał brak niezbędnych środków potrzeb- nych do uporania się z plagą. Keftianie nie posiadali żadnych pestycydów, a nawet gdyby dysponowali samolotami, jakiekol- wiek loty były zbyt niebezpieczne. W tej chwili starali się wal- czyć z szarańczą, tłukąc jej stada kijami i kopiąc rowy pomiędzy polami, w których rozpalali ogień. Zdaje się, że Aboutianie zbom- bardowali dwie wioski zajęte tymi przygotowaniami. Hagose chciał, aby zostało ogłoszone zawieszenie broni i żeby ONZ zajął się opryskami. Zbyt późno, zbyt późno, pomyślałam. Zanim wszystko się ustali i załatwi, miną trzy miesiące. Hagose zamierzał wysłać z nami w góry przedstawiciela KESOK i uprzedzić wsie o naszym przybyciu. Powiedział, że sam uda się do KLFW i omówi z nimi trasę. , Wróciłam z Belay do szpitala. Powiedziano mi, że Muhammad Pi> a 0'Rourke wyszedł nas poszukać. Popołudnie pełne zamie- nia. Zostawiłam dla niego wiadomość, że pomiędzy czwartą Piątą będę w siedzibie KLFW, gotowa do wyjazdu, po czym p°szłam na zakupy. dw UP'*am chleb, pomidory, grejpfruty i puszkowany ser. Na rze zrobiło się szaro i pochmurno. Powiał wiatr, tak chłod- 173 ny, że aż zadrżałam, kupiłam więc też kilka koców. Belay D odwiedzić jakichś krewnych. Gdy zbliżałam się do KLFty ' rżałam 0'Rourke'a i grupkę żołnierzy. Zaglądali wszyscy' tył samochodu, najwyraźniej coś sprawdzając. — Mówicie, że możecie nam załatwić nową ciężarowi — pytał 0'Rourke jednego z żołnierzy. — Tak, to chyba możliwe. — Ile to zajmie czasu? — Myślę, że znajdziemy jakąś w Gof. — Nie. Nie w Gof. Tłumaczę wam, że nie chcę się niech' wybierać tym samochodem. Tylna oś jest spieprzona. Macie jeS2 cze jakiś samochód w Adi Wari? — Możliwe. 0'Rourke zauważył mnie i skinął głową. Wyglądało na to, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Pomiędzy żołnierzami roz- gorzała dyskusja po keftiańsku. Wszyscy się nachylali i oglądali tylną oś. Odeszliśmy z 0'Rourkiem nieco na bok, aby nikt nas nie słyszał. — Szukałam cię w szpitalu — powiedziałam. — Jak myślisz, powinniśmy jechać dalej? Według nich to tylko cztery godziny jazdy do miejsca, gdzie jest szarańcza. Nie musisz jechać, jeśli nie... — Nie, nie. Nie ma o czym mówić — przerwał mi. — Roz- mawiałem z nimi. Wydaje się, że wszystko jest OK, nie wierzę tylko w te opowieści o czterech godzinach. Dobrze się czujesz? — Dotknął mojego ramienia i pomasował je lekko. — Jesteś lodowata. Weź to. — Zdjął sweter. — A ty? — Nic mi nie będzie. — Ale... — Po prostu go włóż, przecież cała aż dygoczesz. To był miękki sweter z szarej wełny. Włożyłam go. Pachniał nim, co bardzo mi się spodobało. — Co się dzieje z ciężarówką? — Kupa złomu. Po pięciu milach się rozkraczy. Musimy # czekać na jakąś inną. Z Muhammadem chyba wszystko było w porządku. 0'R°U' operował po południu jego kikut i udało mu się uratować lano. Przemknęło mi przez myśl: Boże, czy myśmy powario* że chcemy jechać dalej? A jeśli to samo przytrafi się mnie- 174 , w końcu sprowadzili kolejną ciężarówkę, zrobiło się już n0 0'Rourke obejrzał ją dokładnie, świecąc latarką, kazał &e. j^ jedno koło i dać nowe zapasowe. Naprawdę świetnie % radziL lak można się było spodziewać, droga do szarańczy zajęła wię- • nit cztery godziny. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie, ° rzysi°met:ym^ refektorami, tak że ledwo oświetlały drogę tuż Z ed maską. Trochę pomagały widoczne czerwone tylne światła dacej przodem ciężarówki. Było nad wyraz zimno. 0'Rourke ia jechaliśmy w szoferce trzeciej ciężarówki. Siedziałam w środ- ku pomiędzy nim a kierowcą. Otuliliśmy się kocami i próbo- wałam zasnąć, wspierając głowę o oparcie siedzenia. __ Możesz się oprzeć o mnie — powiedział 0'Rourke. Oparłam głowę na jego na ramieniu, ale było mi niewygodnie, więc się wyprostował, objął mnie ramieniem i dopiero wtedy usnęłam. Obudziłam się, gdy przejeżdżaliśmy przez wąwóz. Ciężarówka jechała pod niewyobrażalnym kątem, a silnik rzęził. Zatrzymaliś- my się na dnie i wysiedliśmy. Noc była bezksiężycowa. Panował chłód i przejmująca wilgoć, a nad nami strome zbocza wąwozu zdawały się sięgać nieba. Z prawej strony słychać było szum rzeki. Szemrała cicho jak strumyk. Nogi tak mi ścierpły, że pra- wie nie mogłam nimi poruszać. Cała zesztywniałam, szyja mnie bolała, a w ustach czułam mdły smak. Wróciłam do ciężarówki, zjadłam grejpfruta i napiłam się trochę wody. Wyruszyliśmy w dalszą drogę w takim samym szyku jak poprzednio. Przepra- wiliśmy się przez rzekę i zaczęliśmy się wspinać na drugą stronę wąwozu. Gdy droga znowu zaczęła biec prosto, po raz drugi zapadłam w sen. 0 czwartej nad ranem dojechaliśmy do wyschłego koryta rzeki, gdzie podobno mieliśmy spotkać stada koników polnych. Ponie- az nadal panowały ciemności iście egipskie, zaparkowaliśmy, " doczekać świtu. Aparat fotograficzny trzymałam w pogotowiu. 'ernność powoli ustępowała. Przed nami, na horyzoncie, nie- Poszarzało. Zatrzymaliśmy się na skraju niewielkiego wzgó- > skąd mieliśmy widok na płytkie koryto rzeki i szeroką skar- ni ,!Vznoszącą się na drugim brzegu, wysoką na jakieś ^^ziesiąt stóp. 175 Powoli z ciemności wyłaniały się pozbawione kolorów ks ty. Wytężyłam wzrok, by dostrzec, co się dzieje przede tt i aż podskoczyłam, kompletnie oszołomiona. Koryto żyło i $ wało. Cała ziemia i droga pokryta była dywanem owadów, rokim na co najmniej milę. Wyglądały jak żywcem wyjęte j ^" roru, połyskując w coraz mocniejszym świetle. Zza horyzontu wychynął pomarańczowy rożek. W miarę k ożyła wznosił się coraz wyżej, chmury ustępowały i cała scena „ kolorami. Gdy pierwsze promienie słońca padły na chrzęszczą dywan, uniosła się z niego chmara owadów, tańcząc w powie- niczym śnieżna zamieć. 176 ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Przejechaliśmy tam i z powrotem wzdłuż skarpy, spoglądając dół na falujący kobierzec owadów. Rozciągał się na jakieś v mile. W jednym miejscu zatrzymaliśmy się i zeszliśmy dół, by przyjrzeć mu się z bliska. Najbardziej przerażające było to, że szarańcza w ogóle na nas nie reagowała. Owady siedziały spokojnie, uczepione ziemi, nawet gdy po nich stąpaliś- my- Wyglądały jak obce istoty z kosmosu, przybyłe na Ziemię w jakimś własnym, ukrytym celu. Od czasu do czasu, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej, wszystkie wzlatywały i prze- mieszczały się, bez żadnego szczególnego powodu. Mężczyzna z RESOK podniósł kilka z nich i pokazał nam ich skrzydła. Były w pełni rozwinięte i gotowe do lotu. Zaczęłam się martwić, czy uda mi się zdobyć na tej podstawie przekonujące i niezbite dowody. Zastanawiałam się, czy nasza relacja i kilka nie najlepszych fotografii wystarczą — trudno uznać dywan owadów za fascynujący temat zdjęciowy. Kilka owadów umieściliśmy w torebce foliowej, by zabrać ze sobą. Uznałam też, że przydałoby się parę podpisanych i złożonych pod przysięgą oświadczeń, najlepiej pochodzących od niezain- teresowanych stron. Problem w tym, że zainteresowani byli wszyscy. Żołnierze zaczęli obawiać się nalotów, więc przejechaliśmy zy mile na zachód do wioski, w której znajdował się podziem- y schron. Wieś była dość duża: skupisko jakichś dwustu chat rzuconych w niewielkiej dolinie, otoczonej tarasowymi pola- > Pokrytymi żółtawymi łanami zboża. Ludzie rozpoczęli już : , ty mimo że zboże jeszcze nie całkiem dojrzało. Nie mieli cz ak na co czekać, wiedzieli bowiem, że z chwilą gdy szarań- acznie się roić, wiatr przywieje ją wprost na nich. 177 Na polach aż wrzało. Wyległa na nie cała wieś. Z dalek chylone, poruszające się rytmicznie sylwetki wyglądały ^. Na każdym polu ludzie wycinali pas zboża i kopali w tymarWy' scu rów, który wypełniali sianem, by je podpalić z chwilą at szarańczy. Mieli w ten sposób nadzieję ocalić resztę zbi0 W miarę jak się zbliżaliśmy, odgłosy wsi stawały się coraz le słyszalne: gwar głosów, beczenie i porykiwanie zwierząt, Dj[ liwe pokrzykiwania dzieci, pianie kogutów. Wszystko to wvci wało się słabe i bezbronne w obliczu tego, czemu zamierz^' stawić czoło. Kilka godzin lotu lekkiego samolotu i nieco pe tycydów, a problem przestałby istnieć. Byliśmy właśnie w siedzibie KLFW i piliśmy herbatę, OA słońce przesłoniła chmura. Niemal jednocześnie ze wszystkie stron rozległ się przeraźliwy krzyk, wysokie zawodzenie, którym Keftianie reagują na czyjąś śmierć. Nadleciała szarańcza. Wybieg. liśmy za ogrodzenie i ujrzeliśmy rozciągający się nad całą wsią cień Wszyscy biegli na pola. Gdy tam dotarliśmy, chmura ogarnęła nas wszystkich. Szarańcza kłuła w twarze i odsłonięte części ciała niczym drewniane drzazgi. Z rowu tuż przed nami buch- nęły płomienie, ktoś dorzucił wilgotnej słomy i wokół rozniósł się gęsty dym. Było prawie całkiem ciemno. Przestałam robić zdjęcia, owinęłam głowę szalem i pobiegłam na pole. Wszędzie widać było postacie wymachujące długimi kijami, z przymoco- wanymi do końców wiązkami gałązek. Ktoś wcisnął mi jeder. kij do ręki. Stanęłam, by spojrzeć na roślinę przede mną. Każdy z wąskich żółtych liści i strąk na czubku roił się od owadów — siedziało ich po siedem, nawet po osiem. Patrzyłam, jak liście znikają jeden po drugim. Szarańcza spadała niżej albo odlatywała gdzie indziej. Zaczęłam tłuc rośliny kijem, wściekle, raz zi zem, aż całe się trzęsły. Ale owady trzymały się mocno, w żs sposób nie mogłam ich przepędzić. Wszędzie wokół rozlega! s głośny chrzęst. Tuż przede mną, w ogniu płomieni, dymie i ot ności, chuda, stara kobieta wymachiwała kijem. Brązowe ubrai zsunęło się z niej i obwisłe piersi fruwały w powietrzu raz' z kijem. Gdy na nią patrzyłam, kij wysunął jej się z ręki, a wzniosła do nieba zaciśniętą, słabą pięść. Nagle nogi się 1 nią ugięły jak w ukłonie i osunęła się na ziemię, tarzają rozpaczliwie w suchej glebie. 178 śladu. Ludzie po głowach, rV godziny później po zbożu nie było nawet ś iach*wyli, zawodzili, szarpali włosy, bili się n» iii fCce ' Pac^ali na ziemię w tradycyjnych gestach pub żałoby. W białym blasku południowego słońca, palącego l'cZ , j„ ziemię, wprawiającego w drżenie powietrze na horyzon- ^1 n;etrudno było zrozumieć ich rozpacz. Przez pół roku ta °e' ia nje da im nic. Jedzenia nie było. ^Uieliśmy nieść im pomoc, a byliśmy bezradni. Czołgaliśmy . o0 suchej, gołej ziemi, patrząc, jak znika w oczach źródło vwienia całego narodu. Co mogliśmy zrobić? 0'Rourke opat- P i pilica poparzeń i udzielił pomocy wycieńczonym z gorąca. zrobiłam jeszcze parę zdjęć, zupełnie jakbym była jakąś turyst- ka Mogliśmy ich jedynie przestrzec, że w Safili także pozostało niewiele jedzenia. Przespaliśmy się w podziemnym schronie i ruszyliśmy dalej. Nagle znienawidziłam ciemność. Droga zaczęła piąć się coraz bardziej stromo. Otaczały nas teraz wysokie górskie szczyty. Po- wietrze pachniało jak w Alpach. Długo jechaliśmy pod górę, aż wreszcie dotarliśmy na szczyt, po czym znowu zagłębiliśmy się w dolinę biegnącą prostopadle do drogi. Ponieważ byliśmy w gó- rach, mogliśmy bez przeszkód używać reflektorów. Aboutianie nie ryzykowali w tym rejonie nocnych lotów, tym bardziej że noc znowu była bezksiężycowa. W pewnej chwili nasz kierowca dramatycznym gestem uniósł rękę i powiedział: — Tessalay. Przed nami wznosiła się ściana skał, wyższa od wszystkich napotkanych dotąd. Przerwa w pierwszym paśmie szczytów była początkiem przełęczy Tessalay — długiego na cztery mile ko- larza, biegnącego przez najwyższą część zachodnich gór. Od naszej strony skalny korytarz zamykał niski grzbiet, przez który prowadziła droga wiodąca na przełęcz. an'm zaczęliśmy się nią wspinać, na jej skraju zauważyliśmy Poruszające się ludzkie postacie. Niewielka grupka znalazła się świetle naszych reflektorów. Jedna z postaci z podniesionymi ami nachyliła się ku drodze, najwyraźniej starając się nas b ri^ma<"' Chyba jednak nie spodziewali się, że staniemy, tym . 2le) że widzieli, iż ciężarówki należą do KLFW. Wojskowi cor ^ *m n*c d° zaoferowania. W miarę jak pięliśmy się wyżej, liczba mijanych osób rosła, aż w końcu po obu 179 stronach drogi co dwadzieścia, trzydzieści jardów napotykaj-. całe ich grupy. Na nasz widok wszyscy reagowali w ten sposób, to znaczy prostowali się i podnosili ręce w nikłe" dziei, że może jednak się zatrzymamy. Na szczycie przełęczy nasz konwój stanął. Żałowałam, że jest taka ciemna, bo w świetle księżyca mielibyśmy - widok na rozciągającą się przed nami przełęcz i mog: nić skalę tego exodusu. Kierowcy spróbowali ustawić niezwykj. szv widok na rozciągającą się przed nami przełęcz i mogłabym tv świat), tak, byśmy mogli ujrzeć wspinające się ku przełęczy postać Ludzie, którzy nas mijali, nie byli w tak złym stanie, jak 0h wialiśmy się początkowo. Byli wychudzeni, ale jeszcze nie umi rający z głodu — i nieśli ze sobą tobołki. Pomyślałam, że by może ostatnia klęska czegoś ich nauczyła i teraz wyruszali w drogę, gdy wciąż jeszcze mieli na to dość sił — od Safilj jednak dzieliło ich wiele mil. Tessalay była miejscem nad wyraz niebezpiecznym, ponieważ Aboutianie wiedzieli o ruchach uchodź- ców i prawie codziennie dokonywali tu nalotów. W tej chwili droga była zupełnie nieprzejezdna, wszędzie bowiem widniały zniszczenia po bombach. Uchodźcy szli nocą najdalej, jak się dało, i na długo przed świtem chowali się w podziemnych schro- nach utworzonych w dolinach wzdłuż przełęczy. Do brzasku zostało już niewiele czasu. Uznaliśmy, że sami powinniśmy znaleźć schronienie w jednym z takich miejsc i tam dowiedzieć się czegoś więcej. Znaleźliśmy schron tuż za grzbie- tem; był tak ogromny, że bez trudu zmieściły się w nim nasze cztery ciężarówki. Ziemia tuż przy wejściu pokryta była czarną ropą do silników i częściami zapasowymi, wszędzie też widać było pojazdy wojskowe. Miejsce przypominało raczej warszt samochodowy niż schron przeciwlotniczy. Mimo porozlewane wszędzie ropy ludzie bez skrępowania palili papierosy. Przyszli mi do głowy, że znaleźliśmy się w śmiertelnej pułapce. N chciałam tu zostać i powiedziałam o tym 0'Rourke'owi, a przyznał mi rację. Ostatecznie pojechaliśmy najdalej, jak się dało, na drugą st nę grzbietu, aż dotarliśmy do krateru. Wysiedliśmy i pi^ udaliśmy się do schronu, kierowcom zostawiając troskę ° żarówki, które mieli ukryć tak, by nie były widoczne z P0* rza. Niezbyt mądrze postąpiliśmy, idąc dalej piechotą, l0* bowiem uchodźcy rozpoznali w nas obcokrajowców, którzy & 180 t , jeniądze bądź żywność, natychmiast nas obstąpili. Tłum liral'. jp wokół nas błyskawicznie: z każdej strony wyciągały l^°X\ ronie drapieżne ręce, szarpały moje ubranie, wszędzie s'? • łam palce agresywnie wskazujące na otwarte usta. Nie się. t>o nie raz byłam już w podobnej sytuacji, i wiedzia- że nikt nie chce nas skrzywdzić. Było to raczej przedsta- wię na nasz użytek. i tnierze zacz?n okładać tłum kijami. Nie robili tego zbyt no mimo to jednak nie dało się zaprzeczyć, że nam, anio- fm m'jjoSierdzia z Zachodu, przybywającym na ratunek głodu- . m eskorta torowała drogę przez tłum, okładając kijami nie- dożywione kobiety i dzieci. Po chwili 0'Rourke zatrzymał się j ryknął pełnym głosem: — skończcie z tym biciem! Wszyscy umilkli zaskoczeni i tłum natychmiast od niego od- stąpił- Odłóżcie te kije! — rozkazał żołnierzom, pomagając sobie odpowiednim gestem. — Odłóżcie je. Żołnierze popatrzyli na niego jak na wariata, ale kije opuścili. — A teraz zróbcie nam przejście. — Machnął wymownie w stronę tłumu. — Rozstąpcie się. I rzeczywiście, tłum rozstąpił się przed nami jak Morze Czer- wone i bez trudu poszliśmy dalej. Obejrzałam się. Jak należało przypuszczać, za naszymi plecami żołnierze nie szczędzili razów wyraźnie rozbawionym ludziom. Schron, do którego dotarliśmy, wyglądał jak szeroki tunel, wy- kuty w zboczu góry, w którym na porządnie ustawionych wzdłuż ścian legowiskach — matach bądź niskich drewnianych łóżkach ~ spali ludzie. Rozstawiliśmy stół i wzięliśmy się do ważenia 1 mierzenia dzieci, wypytując przy tym o wszystko. Współczyn- n'k wzrostu do wagi wynosił średnio osiemdziesiąt pięć procent, Co nie było najgorszym wynikiem; niebezpieczeństwo zaczynało '?. gdy spadał do osiemdziesięciu. Oznaczało to, że gdy ludzie °trą do nas, będą w kiepskim stanie, ale nie tak tragicznym Jak ostatnio. cnodźcy pochodzili ze względnie ograniczonego obszaru achodnim paśmie górskim, rozciągającym się po obu stro- Tessalay na jakieś czterdzieści mil. Jak dotąd wyglądało °' że szarańcza trzyma się tylko tego terenu. To potwier- 181 dzałoby słowa Guntera, którymi uraczył mnie na przyjęciu w basadzie. Z drugiej jednak strony sezon dopiero się rozpoCZv i trudno było przewidzieć, co się wydarzy w pozostałych rejon ] Kefti. Z tego, co do tej pory widzieliśmy, można było założyć ? jakieś pięć do siedmiu tysięcy uchodźców zmierzało do Safi]^ Pytałam wszystkich o Hudę Letay, ale w odpowiedzi słyS2 łam, że z Esareb nie ma między nimi nikogo, ponieważ jest duże miasto, a jak dotąd kryzys miast nie dotknął. 0'Rourke rozlokował się w kącie, gdzie badał chorych. Bylv przypadki wszystkich zwykłych w czasie głodu chorób: biegun^ czerwonka, problemy z oddychaniem, odra, ale poza tym nić niespodziewanego, nie stwierdziliśmy też ani jednego zachoro- wania na zapalenie opon mózgowych. A jednak gdy nie dosta- niemy potrzebnych leków, Safila bardzo szybko znowu zamieni się w obóz śmierci. Poprosiliśmy, aby RESOK ostrzegł uchodźców o sytuacji panu- jącej w Nambuli, i doradził, by raczej nie ruszali się z miejsca. Reakcją było tylko wzruszanie ramionami i śmiechy. Dla nich było oczywiste, że tam, gdzie znajdują się zachodnie organizacje i ONZ, ich szanse na zdobycie pożywienia są o wiele większe niż tutaj. Pamiętam, jak przyglądałam się wszystkim tym ludziom, podczas gdy pracownicy RESOK do nich przemawiali, i myślałam sobie: tak, niedługo znowu was wszystkich zobaczę, a wtedy wasza skóra na twarzach będzie naciągnięta, wykrzywiając je w grymas podobny do uśmiechu, włosy będziecie mieli rzadkie, zabraknie wam siły, aby chodzić, wasze dzieci umrą, a my nie będziemy mogli nic na to poradzić. Potwornie jest dźwigać taki ciężar odpowiedzialności, a nie móc nic uczynić. Pod koniec dnia, gdy się ściemniło, wyruszyliśmy w drogę powrotną do Adi Wari. W szpitalu okazało się, że Muhammad został już odwieziony do Safili. 0'Rourke zatrzymał się, by zbadać kilka przypadków, ja zaś udałam się do siedziby RESOK. Wytłumaczyłam Hago- semu, że zapasy we wschodniej Nambuli są bardzo ograniczone. Proponowałam, żeby próbował kierować uchodźców do wsi, gdzie żywność jeszcze była. On jednak obrzucił mnie spojrze- niem, które zdążyłam już tak dobrze poznać, i powiedział: — Nie próbuj mi wmówić, że Zachód nie zdobędzie jedzenia, jeśli tylko będzie chciał. Wiemy wszystko o jeziorach wina i 8°' rach zboża. 182 powrocie do KLFW stwierdziłam, że 0'Rourke znalazł , r0Vera, którym mogliśmy wrócić do Safili, i zorganizował 'a rte, która miała nas odprowadzić do granicy. Stamtąd po- wiemy dalej sami. 1 Powietrze stopniowo stawało się coraz cieplejsze, a przez ot- rte okna wpadał ziemisty zapach Nambuli. Jadąca przed nami eżarówka zatrzymała się, więc 0'Rourke również stanął. Po hwili ciężarówka ruszyła znowu, skręcając z drogi, którą do tej ory jechaliśmy. Oznaczało to, że znajdujemy się blisko granicy. L p\V wiedział, gdzie przebiega jej linia. Po półgodzinie cięża- rówka zatrzymała się ponownie i tym razem jadący nią żołnierze wysiedli. My wysiedliśmy także i zaczęliśmy się dość wylewnie żegnać, ściskając sobie nawzajem dłonie, obejmując się, zupełnie jakbyśmy wracali ze spędzonych wspólnie wakacji i nadeszła po- ją rozjechać się do domów. — Jeszcze chwila, a zaczniemy wymieniać się adresami — mruknął do mnie 0'Rourke, wyswobadzając się z kolejnego uścisku tego samego żołnierza. — Jak tak dalej pójdzie, ani się obejrzę, a zajdę z nim w ciążę i będę mu prać skarpetki. Gdy warkot ich silnika umilkł w oddali, staliśmy przez chwilę na otwartej pustyni. Niebo nad nami wspinało się wielkim łu- kiem pełnym błyszczących jasno gwiazd. — Nieźle sobie poradziłaś w Kefti — powiedział. — Nie tak dobrze jak ty. Powietrze było rześkie, przyprawiające o zawrót głowy, piasek pod stopami chłodny. Staliśmy bardzo blisko, spoglądając na siebie. — Cóż, może ruszymy dalej? — odezwał się po chwili. Miał rację. Powinniśmy jak najszybciej oddalić się od granicy, ponieważ nie było tu zbyt bezpiecznie. Poza tym dochodziła już dziesiąta, a od Sidry dzieliło nas jeszcze co najmniej pięć godzin jazdy. Przez chwilę ja prowadziłam, potem się zamieniliśmy. Oboje byliśmy bardzo zmęczeni. Myślę, że po prostu rozluźniliś- mY się, opuściwszy wreszcie Kefti, i zmęczenie dało o sobie 2nac. Widziałam go tylko w nikłym blasku rzucanym przez skaźniki na desce rozdzielczej. Podwinięte rękawy koszuli uka- ywały jego silne nadgarstki i przedramiona. Nigdy wcześniej Ie zwracałam szczególnej uwagi na nadgarstki, ale jego wydały , S1? w tej chwili najpiękniejsze, jakie zdarzyło mi się w życiu leć- Były takie silne, męskie, dzielne, cudowne. 183 — Jak myślisz, jak daleko powinniśmy się dzisiejszej posunąć? — spytał, po czym zmieszał się, gdy dotarło do n;e co powiedział. "°0, — Ty jesteś kierowcą. Niedługo później zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Rozpaliliśmy ognisko i przysiedliśmy koło niego, na skrawk brezentu. 0'Rourke wyciągnął butelkę whisky. — Skąd to masz? — spytałam zaskoczona. — Od KLFW. Miał też trochę trawy. Spoglądaliśmy na buzujący ogień. Tkwi ła w nim jedna wielka kłoda drewna, od spodu coraz bardziej biała i wypalona, zamieniająca się w żar. Gdy podawał mi skręta nasze ręce się zetknęły. Z początku milczeliśmy, później poj0^ żyłam się na brezencie, on także, niezbyt blisko. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi o swoim ojcu — dyplomacie — i o tym, jak dorastał w różnych częściach Afryki i na Dalekim Wschodzie, i o pobycie w Korpusie Pokoju po skończonych studiach me- dycznych. Jego ojciec już nie żył, matka mieszkała w Bostonie. Medycyna go rozczarowała i przez długi czas zajmował się w Nowym Jorku produkcją filmów reklamowych dla firm far- maceutycznych, zarabiając kupę forsy. — Potem wszystko się rozpadło. — Dlaczego? Przez chwilę nie odpowiadał. — Wolałbym o tym nie mówić... jeśli nie masz nic przeciwko temu — odezwał się w końcu. — Jasne. — Opowiedz mi o sobie. Byłam na haju, więc zrobiłam się bardzo gadatliwa. Ale o Oli- verze nie wspomniałam. Umilkliśmy. Podał mi skręta i nasze ręce znowu się zetknęły. Byliśmy sami. I tak kusząco blisko. Nie wolno nam, pomyślałam. Przypomniała mi się Linda, p0' wrót do Safili. Leżałam na brezencie, zapatrzona w gwiazdy. czując, jak mózg wiruje mi pod wpływem skręta. Zaciągnęła"1 się po raz kolejny, zastanawiając się, czy to, co zrobimy tf nocy, będzie miało jakiekolwiek znaczenie. — Spójrz tam — odezwałam się po długiej chwili. — Popatf na te gwiazdy. Człowiek czuje się przy nich taki maleńki, be 184 Mikroskopijny pod gwiazdami. — Zwilżyłam językiem 5 • l— Jak myślisz, 0'Rourke, po co przyszliśmy na ten świat? ^° Ą ciebie, co, wróżki zaczarowały? " To ja jestem wróżką — odparłam, przekazując mu skręta. jylyślę, że po to, aby żyć tak jak trzeba — rzekł po chwili. Później wstał i poszedł do samochodu. Drzwiczki się otwo- iv Wsiadł i coś tam majstrował. Drzwiczki się zamknęły. Wrócił z kocami i podał mi je, nachylając się nade mną. Pocało- t mnie lekko, jakby na dobranoc. Pocałował znowu. Gdy zro- ht to po raz trzeci, zrozumiałam, że na tym koniec. — Będę spał tam — powiedział. — Gdybyś czegoś potrzebo- wała, gwizdnij. Obudziłam się o drugiej. Jakimś cudem przysunęłam się do niego. Usiadłam i rozejrzałam się. Ogień przygasł i został już tylko prawie biały popiół, oprócz wielkiej kłody, od góry wciąż czarnej, za to żarzącej się czerwono od spodu. W jej blasku dostrzegałam zarysy roślin o wielkich, okrągłych liściach, jakie rosły w Safili. 0'Rourke spał, oddychając ciężko, jednym ramie- niem zakrywał sobie twarz. Położyłam się i przez chwilę spo- glądałam w gwiazdy. Wciąż jeszcze było ciepło, tylko od czasu do czasu powiewał chłodniejszy wietrzyk. Otuliłam się kocem i odwróciłam twarzą do jego pleców. Miał na sobie cienką ko- szulę khaki. Leżałam tak blisko, że nieomal dotykałam go twa- rzą. Przewrócił się na wznak i po zmienionym rytmie oddechu poznałam, że nie śpi. Nie poruszyłam się, a serce waliło mi gwałtownie. Przyglądałam się zarysowi jego szczęki. Po chwili spostrzegłam, że otworzył jedno oko, popatrzył na mnie i znowu je zamknął. Powolutku obrócił się w moją stronę. Wyciągnął r?kę i objął mnie w pasie. Wstrzymałam oddech. Nasze usta znajdowały się tak blisko, że prawie się stykały. Po chwili przy- lgnął mnie do siebie, tuląc mocno do miejsca, w którym przez dżinsy wyczuwałam twarde zgrubienie. Przybliżył usta do moich . Musnął je lekko. Tym razem w blasku dogasającego ognia, ,, y odreagowując wszystkie te koszmarne przeżycia, nie mog- llsniy się sobie oprzeć. 185 ROZDZIAŁ SZESNASTY Gdy się zbudziłam, cała w euforii po minionej nocy, 0'Rourk już nie spał. Gotował nad ogniskiem wodę w menażce. Słońce dopiero co wzniosło się ponad horyzont. Popatrzyłam na niego i szybko zamknęłam oczy. Boże, co myśmy zrobili! Było cudow- nie, ale nie powinniśmy byli! Być może Lindy nic już z 0'Rour- kiem nie łączyło, ale z całą pewnością wciąż jeszcze na to liczyła. Nie chciałam robić jej przykrości, nie chciałam robić przykrości sobie, nie chciałam stawiać 0'Rourke'a w niezręcznej sytuacji, tym bardziej teraz, gdy czekało nas tyle napięć i stresów. Prob- lem w tym, że romantyczne uczucia budziły się do życia, nie bacząc w ogóle na skalę kryzysu, z jakim już niedługo przyjdzie nam się prawdopodobnie zmierzyć. Nie wiedział, że się zbudziłam. Przyglądałam mu się spod przymkniętych powiek, chłonąc każdy szczegół jego postaci, gdy tak siedział zapatrzony w ogień: naciągniętą na plecach koszule khaki, wspartą na kolanie rękę, spokojny, zamyślony profil, i już wiedziałam, co się ze mną dzieje. Tutaj, w tej dziczy, zgodna koegzystencja zupełnych przeciwności: tragedii i komedii, spraw poważnych i powierzchownych, dawno już przestała mnie d wić. Nawet gdy działy się najbardziej ponure rzeczy, drobne try- wialności nie przestawały irytować, a sprawy sercowe, bynaj- mniej nie tracące na ważności, stawały się tym bardzie) znaczące. Od czasu panicznej ucieczki przed 01iverem cztery lata przl żyłam w romantycznej jałowości, za to w spokoju ducha i serc A teraz, kiedy spokój i opanowanie były mi szczególnie potrze ne — zdarzyło się to. Musiałam wziąć się w garść. Nie chciał od nowa przeżywać tych wszystkich udręk i rozterek, który dostarczał mi związek z Ołiverem. Nie pora na to, nawet gdr 186 , j0 Lindy. Będziemy musieli zapomnieć z 0'Rourkiem 1,16 rrn co między nami zaszło ostatniej nocy, zachowywać się 0 Hoirzali ludzie i udawać, że nic się nie zmieniło. ' \i robiła01 sporo hałasu, udając, że dopiero co się obudziłam rzeciągałam się i głośno ziewałam. "spójrz na mnie' przepraszam cię za tę noc — powiedziałam. — Nie mam jęcia, co we mnie wstąpiło. \Vydawało mi się, że odetchnął z ulgą. __ Masz ochotę na herbatę? — spytał. __ Za chwilkę — odparłam i rozejrzałam się. __ Żadnych krzaczków — jęknęłam. __ Schowaj się za samochodem. Będę patrzył, czy nikt nie nadchodzi — powiedział z uśmieszkiem, rozglądając się po pus- tym horyzoncie. W drodze powrotnej do Sidry zachowywaliśmy się niesamo- wicie dorośle, wprost niesamowicie dorośle. Rozmawialiśmy o wszystkich aspektach plagi szarańczy i zastanawialiśmy się nad możliwymi sposobami walki z nią. Zupełnie jakby miniona noc w ogóle się nie wydarzyła. 0'Rourke był nadspodziewanie rozluźniony. Oczekiwałam, że będzie spięty i w złym humorze. Założyłam, że na pewno będzie żałował tego, co się stało, i za- cznie mnie odpychać — niemiły spadek po Ołiverze. On tym- czasem zachowywał się jak najbardziej normalnie. Po jakichś dwóch godzinach jazdy przez piaszczystą równinę dostrzegliśmy coś na horyzoncie. Gdy się zbliżyliśmy, okazało się, że to dwie ciężarówki, które zderzyły się czołowo. Wybuchliśmy śmiechem. Udało im się wjechać dokładnie w siebie na prostej jak strzelił, pozbawionej wszelkich pułapek drodze, puściuteńkiej na prze- strzeni co najmniej pięćdziesięciu mil. ~~ Chyba się w sobie zakochały — stwierdził 0'Rourke. ~~ Spotkały się przypadkiem. Ciężarówki rzeczywiście wyglądały, jakby darzyły się głębokim czuciem, czule w siebie wtulone. Cały ich ładunek zniknął i jak Iem s'Cgnąć nie było widać nikogo poza Anglikiem na rowe- e- Miał na sobie ubranie safari, korkowy hełm i plecak. ~~ Jak, do jasnej dupy, coś tak absurdalnego mogło się wy- J ?Z^'c'' — wrzasnął mężczyzna, gdy go mijaliśmy. — Słowo & niepojęte. Czy dobrze jadę do Kefti? 187 — Oto dlaczego — mruknął 0'Rourke, wyłączając sta^ — nigdy nie wrócę do domu. — Dokładnie to samo sobie pomyślałam. Gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, wciąż jeszcze się śmiali powtarzając na przemian: „Jak, do jasnej dupy..." Okazało •' że Anglik odbywał samotną sponsorowaną podróż rowerem 2 ^ chodu na wschód Afryki w celu zebrania pieniędzy na sankt arium osłów w Norfolk. Zdziwił się na wieść, że w Kefti dwóch dziesięcioleci toczy się wojna, ale nie dał się przekona' że lepiej by zrobił, obierając okrężną drogę. Znajdowaliśmy się już niecałą godzinę drogi od Sidry. Wkrńt ce mieliśmy ujrzeć dziwaczne czerwone góry wznoszące się na horyzoncie. Na zewnątrz wyglądałam zapewne na równie roz. luźnioną jak 0'Rourke. Co chwilę przypominały mi się fragmen- ty naszej pełnej namiętności nocy na pustyni i delektowałam się nimi jak nowymi zakupami, zawiniętymi jeszcze w papier. Co chwilę ogarniały mnie fale czułości. Gdzieś głęboko kłębiło się we mnie coś dziwnego. Im bliżej byliśmy Sidry, tym boleś- niej uświadamiałam sobie, że nasze jakże bliskie w ostatnich dniach stosunki lada chwila ulegną ochłodzeniu. Beznadziejna sprawa. Nic nie mogłam na to poradzić. Po przybyciu do Sidry z ulgą zajęłam się czym innym. Zapro- ponowałam, żebyśmy najpierw oddali do wywołania zdjęcia, po- tem coś zjedli i dopiero później pojechali złożyć sprawozdaje Andre. Siedzieliśmy w brudnej kafejce na głównym placu i cze- kając na posiłek, popijaliśmy colę. Nie rozmawialiśmy. Starałam się skupić na tym, co działo się wokół. Obok kafejki z turkotem przejeżdżał zaprzężony w konia wóz z węglem drzewnym, wyglą- dający, jakby ktoś wysypał na niego całą zawartość worka z dzą. Po przeciwnej stronie ulicy jakiś chłopak ubrany w worek, z twarzą umazaną piaskiem, zbliżał się ku nam, żebrząc po dro- dze. Poza tym, że miał całą twarz w piasku, trudno było pow^ dzieć, co z nim było nie tak. Ludzie, których zaczepiał, wrzucał' mu do miski pieniądze, jakby przyzwyczajeni do jego widoku — Myślisz, że to wariat? — spytałam 0'Rourke'a obojętny11 głosem. — Bo ja wiem. Może schizofrenik. Beznadziejna sprawa. To coś znowu się we mnie obudzj 0'Rourke wydawał mi się niesamowicie pociągający. Taki do 188 •elc opanowany, konkretny. A teraz staną między nami ? ludzie. Wciąż myślałam o tym, co wydarzyło się w nocy. 'ntU to coś dla niego znaczyło? Czy rzeczywiście tak mu na V®. zaieżało, jak przypuszczałam? Co z nami będzie? Jeszcze 11111 la a wybuchnę. Boże, jakże pragnęłabym być mężczyzną! • dłam sobie na rękach i mocno zacisnęłam usta. Ee... Rosie. Dobrze się czujesz? — zapytał. Świetnie. Czemu pytasz? — odparłam napiętym głosem. _ No, wyglądasz raczej dziwnie, to wszystko. _ Nic mi nie jest. Nachylił się i dotknął ręką mojego czoła. _ Hmmm. Xo jeszcze tylko pogorszyło mój stan. Co ty do mnie czujesz? _ chciałam krzyknąć. Co się dzieje? — Idę się przejść — powiedziałam na głos. Spojrzał na mnie zdziwiony. Wróciłam, gdy nasze jedzenie stało już na stole. Trochę się uspokoiłam. Kryzys minął. Od tej pory będę kobietą z żelaza — przy odrobinie szczęścia może jakoś mi się uda. Jedna trzecia zdjęć nie wyszła w ogóle. Mieliśmy też sporą kolekcję zdjęć kompletnie czarnych. Uznaliśmy, że powinny być zatytułowane „Noc". Były także zdjęcia zamazane. — „Mgła"? — podsunął 0'Rourke. — Może „Futro"? Były również zdjęcia udane. I to w liczbie wystarczającej. Zamówiliśmy po dwanaście odbitek z każdego udanego uję- cia i powędrowaliśmy do biura UNHCR na spotkanie z Andre. Po drodze zaczęłam się zastanawiać, jakie będą implikacje eks- plozji. Nie miałam pojęcia, czy czekają mnie z tego powodu kłopoty. — Co ci mówiłem? — spytał Andre, ledwo weszliśmy do jego mura. — Żebyś nie jechała osobiście. Nic wam nie jest? Wręczyłam mu zdjęcia. ~~ Mój Boooże. "~ Statek będzie tu za dziesięć dni, tak? — spytałam. "* Chciałbym — brzmiała ponura odpowiedź. ~~ Chcesz powiedzieć, że nie przypłynie? — zapytał 0'Rourke. "" "rzypłynie, tyle że nie za dziesięć dni. "" W takim razie kiedy? 189 — Matko Boska, naprawdę chciałbym to wiedzieć. Mówi trzeba czekać jeszcze dwa, trzy tygodnie. 0'Rourke poczęstował Andre papierosem i sam zapali} • nego. Jak się okazało, opóźnienie statku nie było najgors nieszczęściem. Również na północy, do obozów wzdłuż gran napływali nowi uchodźcy. — Wybaczcie. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. To już nie był ten wiecznie dodający otuchy Andre, które znałam, niepoprawny lekkoduch. Teraz miałam przed sobą czi wieka odpowiedzialnego za ćwierć miliona ludzi, którym lad moment skończy się jedzenie. — Wiem, że to nie twoja wina — powiedziałam. — Nie ro zumiem po prostu, jak te wszystkie organizacje rządowe moe|v tyle przejść, znieść publiczne upokorzenie, jakie spotkało ie w Etiopii, i znowu wszystko dokumentnie spieprzyć. Andre w odpowiedzi wzniósł tylko ręce i przewrócił oczami. Rozmowa zeszła na służby bezpieczeństwa. Jak się okazało, Abdul Gerbil, szef bezpieki w Sidrze, o mało nie dostał apople- ksji na wieść o naszym wyczynie. Był kompletnie nawiedzony, jeśli chodzi o władzę, do galabii zawsze nosił przeciwsłoneczne okulary w stylu Blues Brothers i czesał się w stylu klauna Coco, — Nawet nie chodzi o to, że pojechaliście, ale o to, że on o tym nie wiedział — wytłumaczył nam Andre. — Kłopoty się zaczną, kiedy dowie się o tym prasa — po- wiedział 0'Rourke. — To go wkurzy na całego. Czy ktoś już coś zwąchał? — Nie. Wydaje mi się, że na razie jest OK. Kazałem wszyst- kim trzymać mordy na kłódkę — stwierdził Andre. — A co z Malcolmem? — spytałam. — Jeszcze o niczym nie wie. — Przypuszczam, że to tylko kwestia czasu — powiedziałam Uznaliśmy, że musimy przejść się do siedziby służby bezpie' czeństwa. Ale niebiosa najwyraźniej nam sprzyjały, bo AW" Gerbil wyjechał na cały dzień na północ. Upewniliśmy się, # o naszej wizycie dowiedział się kto trzeba, i zostawiliśmy0 cjalne pismo dla Gerbila, w którym wyjaśnialiśmy, że chcie"' się z nim spotkać, aby omówić nadzwyczaj niefortunne * rżenia. Po czym, z trudem powstrzymując się, by nie ms' biegiem, wskoczyliśmy do land-rovera i wynieśliśmy się w 190 Podrzuciliśmy raport i zdjęcia do biura Andre, który obiecał 'ef? rczyć je jak najszybciej do El Daman. d°st zobaczę, czy uda mi się przesłać wiadomość Malcolmowi, T narobi rabanu. Postaram się trochę go uspokoić. %SP Dzięki- Myślisz, że wie już o toyocie? Chyba nie. Ale trudno powiedzieć. Dobrze. W każdym razie ty mu nie mów. Och, jasne, zaraz mu powiem. OK. Słuchajcie, możecie ? L ;eden z naszych samochodów, mamy na zbyciu kilka, OK? Niebywałe, że mają jakieś samochody na zbyciu. _ Owszem, czemu nie. Znacznie lepiej nam się nim jechało niż land-roverem KLFW, mimo że był nieoznakowany. Wiedziałam, gdzie w Sidrze KLFW ma swoją bazę, co prawda nieoficjalną, więc po drodze zosta- wiliśmy im ich samochód, a sami wyruszyliśmy do Safili fur- gonetką ONZ. — Puk, puk, jest tam kto? — Betty żartobliwie popukała mi w głowę. Wyrwana z zamyślenia podskoczyłam i popatrzyłam na Hen- ry'ego, Lindę, Sian, Sharon i 0'Rourke'a siedzących przy stole w świetlicy nad resztkami kolacji. — Och, wybaczcie mi. Trochę mnie rąbnęło to wszystko. — I to dosłownie, staruszko — zauważył Henry. — Powinnaś się dzisiaj wcześniej położyć — doradziła Sharon. Dobrze było znowu znaleźć się w ciepłej atmosferze pogaduszek przy stole. Człowiek grzybica wciąż trwał na posterunku, ale teraz uznał, że jednak chce, abyśmy obcięli mu nogę. Henry się upił 1 farbował jodyną jednego z naszych psów na fioletowo. Wszyst- ko to nas bawiło, choć w głębi duszy byliśmy spięci i przybici, obozie u jednej trzeciej dzieci współczynnik wzrostu do wagi Padł poniżej osiemdziesięciu pięciu procent. Od naszego wyjazdu zy°yło trzystu uchodźców, a dzienna liczba zgonów rosła. 7 Jeśli nie macie nic przeciwko temu, myślę, że rzeczywiście ozę Się azjsiaj wcześnie — powiedziałam. — Muszę się wy- ay wychodziłam, siedzący najbliżej wyjścia 0'Rourke złapał nie za rękę. 191 — W porządku? — szepnął. — Tak, nic mi nie jest, tylko... jestem zmęczona. Zobar się jutro. Ciekawe, czy komuś nasze zachowanie wydało się podeir7 Następnego dnia wcale nie było lepiej. Zaspałam, a u- w końcu się pozbierałam i poszłam pod prysznic, dochód ósma. Gdy po kąpieli wychynęłam z mokrą głową i owiń' w ręcznik, spostrzegłam wielką końską głowę Guntera Brani który stał i gapił się na mnie. Zaczepiał go człowiek grrybi Wymachiwał ręką, jakby piłował swoją nogę, podrzucał brod- i wrzeszczał. Najwyraźniej uznał, że Gunter idealnie będzie si nadawał do przeprowadzenia operacji. Natomiast Psychol, pjes którego Henry zafarbował na fioletowo, latał wokół nich jak oszalały i szczekał. Co Gunter tu robił? I gdzie się podziała reszta? Pognałam do chaty. Skoro zjawił się Gunter, może uda się coś załatwić. Ubrałam się w dwie sekundy i wyszłam na ze- wnątrz, cała w uśmiechach. — Gunter, co za miła niespodzianka. Psychol, siadaj! — po- wiedziałam autorytatywnym tonem, jak gdyby to, że Psychol po- słusznie siada, było najzupełniej normalne i zdarzało się co- dziennie. — Uf, musiałam się trochę odświeżyć. Mam za sobą ciężki ranek! Napijesz się czegoś? Chodź. Poprowadziłam Guntera do świetlicy, zajmując strategiczną pozycję pomiędzy nim a człowiekiem grzybicą, który wystawi! w moją stronę nogę i udawał, że ją sobie odrąbuje. — Zamknij się i wynoś się stąd — syknęłam, odpędzając g< ręką. — Wynocha, wynocha. Psychol nie odstępował Guntera na krok, atakując jego kost i nie przestając szczekać. Gunter, ściskając kurczowo ted uskakiwał śmiesznie przed psimi zębami. — Dlaczego ten pies jest fioletowy? — Hahaha — roześmiałam się wesoło. — Tak. Czym m0? cię poczęstować? Coś zimnego? Filiżankę herbaty? Kamal, nasz kucharz, gdzieś przepadł, a wraz z nim czaj — Chętnie napiłbym się herbaty. — Ach. Tylko że chwilowo nie wiem, gdzie jest czajnik- ** masz ochotę na colę, a ja tymczasem go poszukam? 192 otworzyłam lodówkę, prosto do rąk wpadły mi dwa opa- ' ia sera brie. Lodówka wyglądała, jakby dopiero co zaopat- ^T ia rąbnięta mamuśka dwunastolatka, wróciwszy świeżo ttf prrnarketu. Tłoczyły się w niej butelki pouilly-fuiss 0'Rour- 1 .malinowej wódki, pudełka czekolady Lindta, puszki z pasz- ^ m i ćwiartki stiltona. Błyskawicznie wepchnęłam z powro- t? brie, zatrzasnęłam drzwi i odwróciłam się do Guntera, który 16 t się oniemiały. Dźwięk nadjeżdżającego samochodu przypo- 8 j j mi o furgonetce ONZ, pożyczonej nam przez Andre. Gun- nie powinien się o niej dowiedzieć, podobnie jak o zbom- rcj0wanej toyocie. W przeciwnym razie może się z tego zrobić grubsza afera dyplomatyczna. _ Cholera! — zaklął Gunter, spoglądając w dół na Psychola, który postanowił zerżnąć jego nogę. — Psychol! Przestań! — Złapałam zwierzaka za obrożę, pró- bując go ujarzmić. — Gunter, czy mógłbyś wejść obok? Naj- wyraźniej poczuł do ciebie miętę. Pozbędę się go. Wytargałam Psychola na zewnątrz, popchnęłam w stronę kra- wędzi wzgórza, a sama pognałam, żeby zatrzymać nadjeżdżający samochód. Nie była to jednak furgonetka ONZ, lecz jedna z na- szych toyot, w której za kierownicą siedziała Sharon. — Jest tu Gunter z UNHCR — syknęłam. — Możesz wrócić i powiedzieć im, żeby schowali auto z ONZ? — Jasne — zgodziła się radośnie. — Po drodze zajrzę tylko do magazynu, ale na pewno im przekażę. W świetlicy zirytowany Gunter przechadzał się po części wy- poczynkowej. Otworzyłam lodówkę, wyciągnęłam z niej kilka butelek coli i bez tchu mu je zaniosłam. — Wybacz, że nikt nie wyszedł ci na powitanie. "- Cóż, przyjęcie było dość niezwykłe. — Andre nie przyjechał z tobą? Psia mać. W popielniczce na stole leżał niedopałek skręta 1 fifka. ~~ Nie. Pojechał do portu. rzykryłam dłonią niedopałek razem z fifką i podniosłam po- niczkę. Zauważył? Nawet jeśli, niczego nie dał po sobie po- z ~~ ^cn> tak? A po co? Może usiądziesz? Rozejrzę się jeszcze tym czajnikiem! 193 Sprzęt do wąchania wylądował w koszu. Czajnik się ni lazł. Nie wiadomo po co wzięłam grejpfruta i dałam go QU wi, który właśnie siadał. Spojrzał na mnie dziwnie. Nawiązał**' dość niezręczna rozmowa. Okazało się, że wyruszył z misja noszenia morale. Zaczęłam mu tłumaczyć, na czym polegał sze kłopoty. Przerwał mi odgłos nadjeżdżającego pojazdu. toVJa" łam się w duchu, żeby to był 0'Rourke, a przynajmniej nie R — Jak więc sam widzisz — kontynuowałam swój \VVto: — tak naprawdę poradzimy sobie jeszcze najwyżej prze2 . tygodnie. Trzaśniecie drzwiczek. Damski głos. Męski głos. Głos O'R0 ke'a. Całe szczęście. Tylko że damski głos był wyraźnie rozzłos czony. Zbliżali się do świetlicy i słychać ich było coraz lepie- Dotarło do mnie, że Sharon się z nimi minęła, więc nie mieli pojęcia, że ja wciąż jeszcze tu jestem. — Spałeś z Rosie, po prostu wiem o tym. To była Linda. Byli tuż przy świetlicy. Spojrzałam na Guntera z przerażeniem. Niewzruszony, patrzył prosto przed siebie. Znowu rozległ się głos 0'Rourke'a: cichy, zrównoważony; nie zdołałam tylko usłyszeć, co dokładnie mówił. — Tylko dlatego... Kefti z Rosie... spałem z Rosie. — Jak możesz tak mówić. Jak śmiesz! — wrzasnęła Linda. — Ale... co... wspólnego z tobą? — Wciąż nie mogłam zro- zumieć wszystkiego, co mówił. ^ — Wszystko. Wchodzili już do świetlicy. Zamarłam. — Nie jesteś przecież moją dziewczyną. Nic mnie z tobą nie łączy. Nigdy nie mówiłem, że przyjeżdżam tu po to, żeby byc z tobą. To nie w porządku. Myśli galopowały mi jak szalone. Byli już w kuchni. — Spałeś z nią, prawda? Przyznaj się. Spałeś. — Linda. Przestań. — Wszystko mi podpowiada, że pieprzyłeś naszą szefową" wycieczce rekonesansowej do Kefti, a biorąc pod uwagę, że *> dyś coś nas łączyło, jak również to, że muszę tu pracować z mi obojgiem, mam prawo wiedzieć, czy spałeś z nią, czy n — Nie masz żadnego prawa. ,. . Zmierzali ku części wypoczynkowej, w której siedzi z Gunterem. 194 cnałeś z Rosie. Wiem, że tak było. Kiedy to się stało? Hzie? I i y, porządku. Proszę bardzo, sama tego chciałaś. Tak, spałem "" :e Spałem z Rosie dwie noce temu. Na pustyni. Na kawałku i ^ tu — powiedział w chwili, gdy stanęli w drzwiach. Ujrzeli ^ era i mnie z otwartymi ustami, wpatrzonych w nich. n'Rourke postanowił ratować sytuację, udając, że nic się nie darzył0- Niezłe posunięcie. Hej, mamy gościa. Cześć! Miło cię poznać. Nazywam się bert 0'Rourke i właśnie jestem w trakcie przejmowania obo- jów lekarza w Safili. A to Linda Bryant, pielęgniarka i die- tetyk- __ o'Rourke, Lindo. To jest Gunter Brand — gładko weszłam rolę. — Wysoki Komisarz ONZ w Nambuli. — Uchwyciłam nrzerażone spojrzenie 0'Rourke'a. — Gunter, pozwól, to Robert 0'Rourke, nasz nowy lekarz, prosto ze Stanów, i Linda Bryant. Linda jest z nami od dwóch lat. Czy ktoś z was widział może czajnik? Miałam nadzieję, że któreś z nich pójdzie za mną do kuchni, żebym mogła im kazać schować gdzieś samochód ONZ, ale Lin- da wyglądała, jakby lada moment miała się rozryczeć, i zwyczaj- nie wrosła w ziemię, natomiast 0'Rourke jak maniak odgrywał rolę starego kumpla. W życiu nie słyszałam, żeby tyle gadał. W ręce trzymał kluczyki i wymachiwał nimi beztrosko. Podałam im coś do picia. Zastanawiałam się, czy Gunter wpadnie w szał. Wróciłam do kuchni. Czy to oznacza, że nic ich jednak nie łączy? I czy będziemy mogli nadal razem pracować? Wróciłam. Nagle usłyszałam kolejny nadjeżdżający samochód. Wysiadł z niego Henry i zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, wpadł z wrza- skiem do świetlicy. — Cześć. Natychmiast, jak mi kazałaś, przywiozłem furgonet- C ONZ. Czy to nasz gość? Cholernie miło z waszej strony, że nam ją pożyczyliście. Cholernie miło. Wielkie dzięki. wcjatywę przejął 0'Rourke i wyznał Gunterowi całą prawdę uh najśmieszniejsze, że nasz gość wydawał się bardziej iony niż zły. Wysłuchał nas, z pewnym zatroskaniem obe- zdjęcia i dane, zadając przy tym mnóstwo pytań. Uczepił J Przypuszczenia, że szarańcza wylęga się tylko w pewnych Cn> i zastanawiał się nad liczbą zmierzających do Safili 195 uchodźców. Lecz sam fakt, że przyjechał, dowodził, że : i on zaczyna dostrzegać pewien problem. W obozie wizyta Guntera przebiegała bardzo sprawnie. Bvi-- my w punkcie żywieniowym. Matki siedziały porządnie w S dach i karmiły łyżeczkami swoje dzieci czymś z pomarańczo\vvt kubków. Staliśmy z tyłu, za garami, gdy nagle za naszymi Di cami rozległ się czysty i wyraźny głos: — Sypiasz z Rosie? To była Sian, stojąca za ścianą z sitowia. — Sypiasz? — powtórzyła. We mnie jakby piorun strzelił. Co, do jasnej cholery, wstąpji0 dzisiaj w nich wszystkich? — Oczywiście, że, do diabła, nie sypiam z Rosie, ty szalona kobieto — rozbrzmiał głos Henry'ego. — Jest stara jak świat. — Spędzasz z nią bardzo dużo czasu. — Sian, staruszko, jestem asystentem Rosie. — Dlaczego nie mogę przeprowadzić się do ciebie? i — Za ciasno, kochaniutka. — To dlatego, że coś cię z Rosie łączy, prawda? Gunter wbił we mnie twarde spojrzenie. — Sian, nie sypiam z Henrym. Henry, nie jestem stara jak świat — powiedziałam do nich przez ścianę i posłałam Gunterowi iście królewski uśmiech. — Może przejdziemy dalej, Gunterze? Czekał mnie jeszcze wielki finał. Staliśmy właśnie z Gunte- rem, obserwując rozdział suchej żywności, gdy pojawił się Abdul Gerbil w rozwianej galabii i przekrzywionych okularach. Ziejąc wściekłością, zaczął wrzeszczeć o wszystkim, co się zdarzył w Kefti: o zabitych żołnierzach, rozwalonej toyocie, nodze Mu- hammada, moim całkowitym braku odpowiedzialności, niefraso- bliwości, braku szacunku dla władz, nie mówiąc już o tynifze jestem osobą zupełnie nieodpowiednią na moje stanowisko. Henry odwiózł Guntera do naszego obozowiska, ja powiedziałaś że wkrótce do nich dołączę. Musiałam załatwić jeszcze kilka spi* Gdy szłam do jeepa, spotkałam Lindę zmierzającą do szpita^ — Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolona — stwierdź1 na mój widok. . — Jest mi naprawdę bardzo przykro. Nie chciałam, żeby tego doszło. Ale byliśmy w ekstremalnej sytuacji. 196 7mierzyla mnie wzrokiem. Nie włnię wyłącznie ciebie — powiedziała. — Jemu nie „Jna się °Przeć- naprawdę nie miałam zamiaru. To jego wina. Drań. Rzeczywiście drań? Chodziłaś z nim? Wyglądała na bliską łez. __ Najwyraźniej nie. __ Ale dawniej? __ cóż, mogę chyba powiedzieć, że mieliśmy coś w rodzaju omansu, w Czadzie. Wszystko trwało kilka tygodni, a potem •a wyjechałam do Nigru. Ale kiedy usłyszałam, że ma tu przy- echać, no wiesz, jak to czasem jest. Wyobrażasz sobie, że... __ Wiem. — Nie dałam jej dokończyć. — Możesz mi wierzyć. __ Naprawdę? Skinęłam głową, czując się podle. — No dobrze, a co teraz z wami będzie? — To było tylko... nic więcej z tego nie wyniknie — odrzek- łam zdecydowanie. — To dobrze. Dziękuję ci. Och, do diabła, czy mówiłam szczerze? Gdy wróciłam do naszych kwater, Gunter poprosił mnie o roz- mowę w cztery oczy. — Jasne. Zaraz będę do twojej dyspozycji. Weszłam do swojej chaty i z całej siły walnęłam się w głowę. Wszystko się sypało. Po tym, czego był świadkiem, Gunter na pewno nie zechce nam pomóc. Postara się, żeby mnie wywalili. — Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa — za- klęłam. Rozległo się stukanie do drzwi i weszła Sian. — Tak mi przykro. Wstydzę się tego, co powiedziałam Hen- Temu. Nie wiem, co mnie napadło... ~~ Nie ma o czym mówić. Przykro mi, że nie mogę... Muszę właśnie... Sian rozsiadła się na moim łóżku. ~~ To wszystko przez to, że tyle się ostatnio dzieje. Czuję ? taka zagrożona, ja... cj ~~ Rozumiem... ale naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. Skąd Przyszło do głowy, że... 197 — Cóż, jesteście sobie bardzo bliscy, a on czasem tak dżin- sie zachowuje. — Przecież jest moim asystentem. Przepraszam cię. Napraw muszę iść. Możemy porozmawiać później? SZc — Chciałam cię tylko przeprosić. Po prostu... to wszysti. jest takie denerwujące. — Wiem, ja też czuję się podobnie. Słuchaj, naprawdę mu, iść i przyjąć opieprz od Guntera. — Och, nie. Tak mi przykro. Ja tylko... — Nie zawracaj sobie tym głowy, poważnie. Później pogadarnv Gdy wyszłam, Gunter czekał na mnie obok mojej chaty i zwy raźną irytacją strzelał palcami. Miałam nadzieję, że nie słys2ai mojej rozmowy z Sian. — Może przejdziemy na skraj wzgórza? — zaproponowałam podchodząc do niego. — Tam nikt nam nie przeszkodzi. Idąc, nie rozmawialiśmy. Wiedziałam, co mnie czeka. Zatrzy- małam się i spojrzałam mu prosto w oczy. — Jest kilka rzeczy, które chciałbym ci powiedzieć — zaczął. — Słucham? — Jak ci zapewne wiadomo, sam przepracowałem wiele, wiele lat w podobnych obozach. W Kambodży sypiałem z trzema pie- lęgniarkami naraz, ale żadna z nich nie miała pojęcia o pozo- stałych. — Odrzucił do tyłu tę swoją wielką końską głowę i ryk- nął śmiechem. — Ale do rzeczy. Twoja wyprawa do Kefti nie była najmądrzejszym pomysłem i możemy mieć z tego powodu spore dyplomatyczne nieprzyjemności w El Daman, czego zapew- ne jesteś świadoma. Nie będziesz mogła domagać się odszko- dowania za samochód. — Wiem. — Ale wykazałaś się inicjatywą. I pokazałaś, że ci zależy. Byłaś też odważna. Zrobiłaś zdjęcia i zebrałaś dane? — Tak. — W takim razie chodź, przyjrzyjmy się im. — Położył ffl rękę na ramieniu. — Radzisz tu sobie naprawdę świetnie. Jest' bystra i skuteczna. A największe wrażenie zrobiła na mnie, W energia twoja i twojego personelu. Znowu odchylił głowę do tyłu i zarżał. Miał na mnie h1" i wiedział o tym. 198 ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY przed wyjazdem Gunter obejrzał nasze zdjęcia z Kefti i z os- tentacyjną powagą wysłuchał wszystkiego, co mieliśmy do po- wiedzenia. Łudziłam się, że w końcu udało się go przekonać i obieca nam jakąś pomoc. On jednak tylko zapewnił nas, że ONZ w Abouti wie o wszystkim, ale nie potraktował sprawy zbyt serio. Według niego problem da się załatwić w samej Nam- buli, tym bardziej że statku należało się spodziewać lada mo- ment. Okropnie się zdenerwowałam. Tłumaczyłam mu, że jeżeli statek nie przypłynie, będzie katastrofa, ponieważ już w tej chwili musielibyśmy otrzymać dodatkowe zapasy. Gunter obie- cał, że się tym zajmie. Całe popołudnie spędziliśmy z Henrym na reorganizacji centrum przyjęć i zakładaniu nowego cmentarza. O piątej przyszła Sian. Nie potrafiła spojrzeć mi w oczy. — Chyba powinnaś przyjść do szpitala. Są tam Hazawi i Liben Alye. Sklęlam samą siebie za to, że o nich zapomniałam, nie po- prosiłam nikogo, by miał nad nimi pieczę w czasie mojej nie- obecności. Hazawi była już tylko tłumoczkiem ze skóry i kości, który Liben Alye wciąż tulił w ramionach. Miała biegunkę, gorączkę 1 wymiotowała. Dziadek wycierał jej pupę kawałkiem szmaty. po jego zarośniętej twarzy spływały dwa strumyczki łez. Pod- n'osl wzrok i ujrzał mnie. Przez ułamek sekundy dostrzegłam Jego spojrzeniu oskarżenie. To mi wystarczyło. Hazawi umarła o ósmej. Liben nie chciał się z tym pogodzić, estał zwracać uwagę na wszystko, co się wokół niego działo. mył jej ma}e cia}ko i ubrał w zieloną sukieneczkę, którą zwy- nosiła. Potem ułożył ją sobie na ramieniu i bardzo powoli zedł ze szpitala, jak zwykle głaszcząc jej policzek. Poszłam 199 za nim, ale on nie zauważył mojej obecności. Na dworz nowały już ciemności, a ze szpitala dochodziło wysokie, 2ai ,?a zawodzenie. Nagle Liben przykucnął na skraju drogi i ul f sobie małą w zagłębieniu ramienia, jakby była niemowler' Poprawiał jej sukieneczkę i gładził nędzne, przerzedzone w)0 f1 Przysiadłam obok niego i ujęłam jego dłoń, bezwładną i ,• ną. Długo tak siedzieliśmy. W końcu poszłam poszukać kobi z wioski Libena, która sprowadziła kilku znanych mu Kefti Pomogli mu wstać i zaprowadzili go do jego chaty. Rano Lih będzie musiał pochować małą Hazawi. Tego wieczoru nie spotkaliśmy się wszyscy na pogaduszkadi przy stole, jak to bywało w zwyczaju. Z obozu wracaliśmy o róż nych porach, każdy szybko połykał byle jaką kolację i zaraz szedł do siebie. 0'Rourke był jeszcze w szpitalu. Cała reszta już spała Ja nie mogłam usnąć. Leżałam z twarzą wtuloną w poduszkę spięta i obolała, jakby mi ktoś obił grzbiet kijem. Wiedziałam^ co się stanie, i nic nie mogłam na to poradzić. Miałam wrażenie, że otacza mnie wysoki kamienny mur. To była chyba najczar- niejsza z moich nocy. Kiedy wreszcie usnęłam, przyśniły mi się otaczające mnie ze- wsząd wysokie, ciemne góry, które Jacob Stone oświetlał jasnym snopem światła, jak na planie filmowym, i szklane schody, z lam- pami po jednej stronie. Wtedy się obudziłam. Poświeciłam latar- ką na tarczę zegarka. Dochodziła czwarta rano. W chacie bu szowały myszy. Wiedziałam, że są w dachu, ale brzmiało to tak, jakby harcowały po podłodze. Usiadłam i zapaliłam lampę, potem wsparłam się o poduszki i myślałam o swoim śnie. Za- stanawiałam się nad tym, co powiedział mi Jacob Stone po przy- jęciu w ambasadzie w El Daman. Nie spałam już do rana, nie mogąc opanować myśli kłębiących się w głowie. Dokładnie o świcie pojechałam do obozu. Nad rzeką wal jeszcze unosiła się mgła. Gdzieś piał kogut. Ludzie zaczyn*1 już wychodzić ze swoich chat: ubrane na biało kobiety z roz- czochranymi włosami, dzieci uczepione ich nóg, przecieraj^ zaspane oczy. Muhammad leżał na łóżku i czytał. — Cóż, w końcu możemy porozmawiać. — Przepraszam, że... 200 Ąie nie, nie przepraszaj za nic. r jNjje Wstawaj. " Musze Przecie2 przygotować herbatę. Ełkiem nieźle potrafił się już poruszać o lasce. Teraz parzenie herbaty będzie trwało jeszcze dłużej niż . je powiedział, rzucając mi złośliwy uśmieszek. — Ale 1 '? nie możesz mieć do mnie pretensji, jestem w końcu kaleką. C Herbata była znacznie obrzydliwsza niż wszystkie, którymi ie dotąd raczył. __. przyszłam ci powiedzieć, że wracam do Londynu — rzekłam- Nie zareagował. __ Wyjeżdżam dzisiaj po południu. __ Doprawdy? — spytał po chwili, bez emocji. _ Tak. Znowu cisza. _ Wolno mi spytać po co? — odezwał się po jakimś czasie. Przedstawiłam mu swój plan: następnego ranka był samolot z El Daman. Zamierzałam wrócić do Londynu, spróbować za- interesować naszą historią prasę i przekonać sławnych ludzi, by wystąpili z apelem. Miałam nadzieję, że ukaże się w telewizji. Tym sposobem udałoby mi się zebrać pieniądze na wynajęcie samolotów, które natychmiast dostarczyłyby żywność. — I naprawdę sądzisz, że zdołasz tego wszystkiego dokonać w tak krótkim czasie? Czy sławni ludzie zrobią, o co ich po- prosisz? — Och, skąd mogę wiedzieć. — Ponuro wpatrywałam się w swoją herbatę. — Kiedyś niektórych z nich znałam. Czasami takie rzeczy się zdarzają. Poza tym nie potrafię wymyślić nic innego, co pomogłoby nam zorganizować żywność. Nie mam nic do stracenia. — Wybacz, że zadaję ci tyle pytań. Czy to mądrze z twojej strony opuszczać obóz w takiej chwili? Jasne, jeśli to zrobię, będę ugotowana. Powiedziałam mu więc, sama złożę rezygnację. Gdyby plan się powiódł, być może ^TAIN zgodzi się mnie przyjąć z powrotem. Od masowego J^Pfywu uchodźców dzieliły nas jeszcze jakieś trzy tygodnie. eJ chwili obóz działał bez zarzutu i uważałam, że przy współ- ty Muhammada Henry sobie poradzi. Jeśli uda mi się zor- ganizować pomoc w Londynie, wówczas zdążę wrócić na z żywnością. Muhammad w zamyśleniu spogląda! w ogień. — Jak według ciebie wygląda sytuacja? — Statek nie przypłynie za dziesięć dni — powiedział — Masz rację. Znowu się zamyślił. Policzki miał zapadnięte. — Myślę, że powinnaś spróbować. Odetchnęłam. — Dziękuję. Lecz Muhammad nadal wpatrywał się w ogień i wtedy nrżv pomniałam sobie o jego przyjaciółce, Hudzie Letay. Powinna! była wcześniej znaleźć chwilkę, żeby z nim porozmawiać. — Czy pamiętasz, że kiedy byłeś chory, mówiłeś mi o Hudzie? — spytałam. — Nie odnalazłaś jej. — Nie. Wstał, wyraźnie przybity, i odłożył cukier na półkę. — Powiedziano mi, że wśród uchodźców nie ma nikogo z Esareb. Podobno szarańcza nie zagrażała jeszcze miastom. Przykro mi. — Nie. To dobrze. — Odwrócił się do mnie, już opanowany, — Będzie bezpieczna. A ty teraz musisz zrobić wszystko, aby twój plan się powiódł. — Chcesz, żebym ci coś przywiozła? — Tak, jakieś pięćset ton żywności. — Miałam na myśli coś wyłącznie dla ciebie. Chwilę się zastanawiał. — Chciałbym mieć Hamleta. — Masz zamiar odegrać jego rolę w telewizji? Zaśmiał się basem. — Być może. Muszę myśleć o reklamie. Wszyscy, bladzi i zmęczeni, spotkaliśmy się przy śniadaniu- Powiedziałam, co zamierzam zrobić. — Tym się powinien zająć ONZ — zauważyła Sharon. - dobrze, że się starasz, ale co nam przyjdzie z kilku workc zboża i paru gwiazd tulących dzieci? — Mniej ludzi umrze, jeśli szybko sprowadzimy tu żywno 202 i To nie jest dobra pora, żeby jacyś sławni ludzie kręcili się ^ _je — skrzywiła się Sharon. — Możecie sobie wyobrazić? p° u dzie prawdziwy koszmar. T" lfV^ię, że mimo wszystko warto spróbować — powiedziała lJn Co mam do stracenia? ' festeś nam tu potrzebna — odezwała się Sian. " Długo cię nie będzie? — spytała Linda. Ze trzy tygodnie. Poradzicie sobie beze mnie, prawda? lasne, że tak, staruszko — powiedział Henry. — O to się . j^artw. Dopilnujemy, żeby wszyscy umierali w porządku. Zwykle dowcipy Henry'ego nie były takie ponure. __ Co się na pewno stanie, gdy skończy nam się żywność j lekarstwa — dodał. __ Właśnie — stwierdziłam. — I czy wobec tego nie lepiej przynajmniej spróbować zdobyć jakieś zapasy? „ A co na to powie SUSTAIN? — Sharon wciąż nie była przekonana. — Stracisz pracę, a wszystkie te sławy mogą cię nawet nie wysłuchać. Co wtedy? — Muszę zaryzykować. 0'Rourke przez cały czas podejrzanie milczał. Siedział i wpat- rywał się w swoją herbatę. — Cóż, stara torbo, jeśli ci się uda — powiedział Henry — to będzie po prostu cholernie, niesamowicie fantastycznie. A jak nie, to wtedy będziesz wyglądała jak z okna na plac. — Rosie, kochanie, uważam, że to fenomenalny pomysł — ode- zwała się Betty. — Absolutnie wspaniały. Jeśli ma się wątpliwości, lepiej coś zrobić, niż siedzieć bezczynnie z założonymi rękami. Zawsze takie było moje zdanie. A poza tym pamiętam Marjorie Kemp z Wollo w osiemdziesiątym czwartym. Od sześciu miesięcy wszyscy podnosili alarm o klęsce głodu i co dostali? Nic. Dopiero Wedy zjawiła się BBC, coś się zaczęło dziać. Jeżeli sławy rzeczywiś- c,e tu zjadą, jestem przekonana, że godnie je przyjmiemy. I niezbi- Qe wierzę, że przywiozą nam trochę jedzonka. Poproś o brukselkę. u nie, tylko nie Betty witająca znakomitości. Prawie zmieni- fara zdanie. ty pakowałam się w swojej chacie, zjawił się 0'Rourke. Uważam, że nie powinnaś jechać — powiedział. 203 Spojrzałam na niego. — Dlaczego? — Słuchaj, wcale nie myślę, że postępujesz nieodpowie^ • nie. Rozumiem cię. Wszystko tu świetnie zorganizowałaś n radzą sobie bez ciebie przez kilka tygodni. — O co więc chodzi? Podrapał się po głowie. — Nie uważasz, że w ten sposób ONZ i inni darczyńcy po prostu oleją? — Nie. Wręcz przeciwnie, jeśli w ogóle zareagują. j0 ? wprawi w zakłopotanie. — O co w takim razie, do jasnej dupy, chodzi? Uśmiechnął się przelotnie, zaraz jednak spoważniał na powró- — Według mnie gwiazdy mediów nie powinny być w to za^ mieszane. I uważam, że absolutnie nie powinny wałęsać się swo- bodnie po Safili. — A to czemu? — Ponieważ to kompletny absurd. Tylko potwierdzi, jacy wszyscy są łatwowierni. — Przecież to nie ich wina. — Święta racja. Po prostu świat oszalał. Wszyscy chcą wie- rzyć, że można zdobyć władzę i pieniądze proporcjonalnie do tego, co robią. Więc płacą, żeby zobaczyć i poczytać o gwiaz- dach, którym się to udało. Ale prawdziwy powód, dla któregc gwiazdom się to udaje, jest taki, że ludzie po prostu płacą, żeby zobaczyć i przeczytać, jak one to robią. Przecież to cał- kowicie bez sensu. — Nie podoba ci się, że chcą się w jakiś sposób odwdzięczyć? — Daj spokój. Kto tu komu pomaga? Troska o innych jest dzisiaj nieodłącznie związana z wizerunkiem gwiazdy. Staliśmy naprzeciwko siebie, rozdzieleni całą długością m°) chaty. Miałam nadzieję, że mnie poprze. — Sądzisz, że o tym nie myślałam? — I co wymyśliłaś? — Że granica jest bardzo cienka. Z jednej strony są g*'^ które pomagają sprawie bardziej niż sobie samym, a z drug gwiazdy, które sobie pomagają bardziej niż sprawie. — Nie można dokonywać takich podziałów tam, gdzie cl o pomoc humanitarną. Zastanów się nad mieszaniną moty" 204 ie tu sprowadzą. Poza tym nie będziesz nawet miała czasu, Kt0f wybierać* i przebierać wśród wszystkich tych sławnych żeb>' wy 1US tym sie chyba nie mylił- Być może rzeczywiście nie jest to rozwiązanie idealne, ale "tanie się coś złego, jeśli w ten sposób zdobędziemy żyw- n° fu chodzi o ludzką godność. — Podrapał się w kark. — Ty . sZ podobnie jak ja, że podział świata na północną i połu- i 0wą część powinien się zmniejszać, ale tak się nie dzieje, pokazywanie gwiazd spacerujących między głodującymi jest , ydljwym symbolem takiego właśnie podziału. Zupełnie jak- byśmy mówili: „Hej! Godzimy się na taki stan rzeczy. Musimy tylko wyciągnąć od czasu do czasu pomocną dłoń i znowu mo- żemy spać spokojnie". To zwykłe omamianie ludzi. Pospolite kłamstwo. — To znaczy, że lepiej nic nie robić? — Może tak, a może nie — zwłaszcza jeżeli w ten sposób ludzie będą myśleć, że coś się robi, podczas gdy tak naprawdę nie robi się nic. — Ale może uda się ocalić życie Libenowi Alye. — Czym jest dla niego życie bez Hazawi? — Zauważył moje spojrzenie. — Przepraszam. Ale takie akcje z udziałem gwiazd są zawsze z natury rzeczy spóźnione. — Nie zawsze. Może nie tym razem. Mamy trzy tygodnie. I może uda nam się powiadomić świat, zanim będzie za późno. Pokręcił głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. — Czasami jesteś bardzo naiwna. ~~ To ty jesteś naiwny. Tak się ten świat kręci. Nie możemy tego zmienić. Ludzie będą słuchać, co gwiazdy mają do powie- dzenia. ~~ Dlaczego po prostu nie postarasz się o sponsorów, którzy P aciliby przelot? Po co od razu mieszać w to show-biznes? I r~. onleważ nie tylko w Safili brakuje jedzenia. A inne obozy? ' uda nam się przyciągnąć uwagę mediów, rządy będą mu- 7 ^reagować. ?nowu pokręcił głową. (j2j , Wr°ciłam się i podjęłam przerwane pakowanie. Nie wie- am, co mam myśleć. 205 — Muszę się pośpieszyć. — Jak sobie chcesz — powiedział i wyszedł. Po jego wyjściu usiadłam i zaczęłam się zastanawiać. Wjeci łam, że logika jest po jego stronie, ale nie znałam innego <,'* sobu, żeby zdobyć żywność na czas, a to wydawało mi się u, chwili najważniejsze. Mimo to wciąż dręczyła mnie myśl, że m^ że jednak nie powinnam jechać. Trzasnęły drzwi. Wrócił 0'Rourke ze zdjęciami i notatkam które zrobiliśmy w Kefti. — Nie zapomnij tego. — Dzięki. Zrobię fotokopie dla Malcolma. Usiadł na krześle. — Skoro jesteś zdecydowana jechać, poprę cię. — Dziękuję. — Potrzebujesz pieniędzy? — Nie. — Zastanów się — samolot, ubrania, taksówki, Londyn. Jesteś pewna? — Jestem, ale i tak dziękuję. Patrzył na mnie. Oczy miał zielonkawopiwne, pełne bacznej troski. — Dobrze się czujesz? — spytał. Nic bardziej człowieka nie rozkłada niż czyjaś troska. Zachcia- ło mi się płakać. Zapragnęłam przytulić się do niego poczuć się bezpiecznie w jego objęciach. Od tamtej nocy jednak ani razu nie zrobił żadnego gestu świadczącego, że miałby na to ochotę. — Nic mi nie jest — skłamałam. — Chodzi mi... o tę noc na pustyni i tę idiotyczną rozmowę z Lindą. Nie jesteś zła, nieszczęśliwa? Nie otwieraj się, nie pękaj, ostrzegłam się w duchu. Nie 1 zykuj, przynajmniej nie teraz. — Wszystko jest w porządku. — Po prostu nie chciałem, żebyś jechała do Londynu z P° czuciem... — Czy z Lindą coś cię łączy? — Nie. Kiedyś, trzy lata temu. Ale od tamtej chwili A oprócz tego, że... — To nie ma... 206 oprócz tego, że odkąd tu przyjechałem, czuję się, jakby ' ktoś Walnął w głowę. Kiedy dostałem tę pracę, nawet nie "działem, że Linda tu jest. — Był wyraźnie zakłopotany. Ale ja— *"" sjuchaj, nie ma o czym mówić. — Wolałam tego nie sły- "7 wiedziałam, co zamierzał powiedzieć: „Nie chcę się też SZ ać t nikim innym". To znaczy ze mną. Byłam bliska płaczu. ^stałam. __ Nie obraź się, ale naprawdę muszę się spakować — albo w życiu stąd nie wyjadę. Odwróciłam się do łóżka i zaczęłam układać odzież, nie chcia- łam bowiem, żeby zobaczył wyraz mojej twarzy. Mie ruszył się z miejsca, a ja pakowałam się dalej. __ Przed czym się tak bronisz? — spytał cicho po chwili. Mie odpowiedziałam. — Czy ktoś cię skrzywdził? Otarłam oczy wierzchem dłoni, nie przerywając pakowania. — Muszę tu skończyć — odrzekłam. — Przyjdę się pożegnać przed wyjazdem. Chwilę się wahał, w końcu jednak wstał i wyszedł, zasuwając za sobą zardzewiałą blachę udającą drzwi. 207 ROZDZIAŁ OSIEMNASTY — Geldenkrais, Arimacia, Beth-Luis, niechaj was aura oświeć i leczcie ludzi. Niechaj was prowadzi Jadeitowy Wojownik Ujrzyjcie... poczujcie... poznajcie. Bill Bonham unosił się w słabo podświetlonym zbiorniku z wodą, pod turkusową piramidą przybraną wodorostami. — Trans szamańskiej tantry! — zagrzmiał. Powstał, ukazując swoją ogromną posturę w ociekającej wodą szacie. — Gdzie? Gdzie są Hopi? Zaczynałam się zastanawiać, co też najlepszego uczyniłam. Siedziałam na premierze niezwykłej sztuki jednego aktora, za- tytułowanej Uzdrawiająca moc energii czakry, reklamowanej jako „teatralne wydarzenie numer jeden lat dziewięćdziesiątych i No- wej Ery. Odkrywanie potencjału ludzkiej duszy poprzez Sztukę Przedstawienia". Billa pamiętałam jako cynicznego przyiacitia 01ivera w skórzanej kurtce, który na każdym kroku podkreślał, jak to nie znosi głupców, i notorycznie znikał w toalecie, gdzie wąchał kokę. Najwyraźniej pomiędzy otrzymaniem tej roli a na- pisaniem do niej scenariusza dostał kompletnego fioła. Teraz wierzył, że jest potomkiem Azteków i jako taki predestynowany został do ukazania światu drogi do ekstazy, co czynił, ubierając się w turkus. Wszystko jest w porządku, tłumaczyłam sobie, lepsza okaz nie mogła mi się trafić. Jest tu cały Klub Sławnych, w komplet a poszukiwanie Hopi jest tylko ceną, którą muszę zapłacić. 0 ry krzesła dalej widziałam Kate Fortune, jak zwykle wystroje W w jakieś idiotyczne falbanki, ze wzrokiem wbitym w scenę- - błyszczące usta odbijały tańczące na scenie fioletowe św# ) a w powietrzu co jakiś czas fruwały jej długie włosy, gdy s1 zwyczajem odrzucała je do tyłu. Mały, śmieszny, podobny 208 , • reżyser, Richard Jenner, siedział w towarzystwie swojej ś^ i tnlej przyjaciółki, Annalene. Nie widziałam ich od czasu [l<^ ~ nrT\/iprro no ]rtr\r\rrr\ Kvłam i wnego przyjęcia, na którym byłam uprzejma zwymiotować. n'e liwa Corinna Borghese, prowadząca wraz z OHverem Soft wierciła się na swoim krześle i wywracała oczami. Far- F°c ' ą grzywę obcięła bardzo krótko, zupełnie jakby się ogoliła. iła przeciwsłoneczne okulary. W sumie trudno mi było mieć A niej pretensje. Z drugiej strony widowni widziałam profile dale'a Warburtona i Barry'ego Rhysa, zapatrzonych w scenę rak nabożnym skupieniem, jakby oglądali Króla Leara w wy- naniu Royal Shakespeare Company. Obok mnie Julian Alman hezskutecznie usiłował zapanować nad swoim osobistym elek- tronicznym organizerem. Przyleciałam na Heathrow bardzo wcześnie rano i od razu pojechałam do Shirley, gdzie przespałam prawie cały dzień. Po południu zadzwoniłam do Juliana Almana. Julian i Janey byli jednymi przyjaciółmi Oliyera, z którymi naprawdę się zaprzyjaź- niłam. Julian, najszczęśliwszy komik w kraju, obecnie nurzał się w bezdennej rozpaczy i przygnębieniu, do czego doprowadziła go separacja z Janey. Natychmiast z radością zaprosił mnie na dzisiejszy wieczór. Okazja nadarzała się wprost idealna. Salę wypełnił szum fal, krzyki mew i zawodzenie wielorybów. Bill Bonham stał wyprostowany na skraju sceny. — Duchowy Koń! — deklamował. — Gdzie, gdzie się podział Duchowy Koń? Jego głęboko zmartwioną twarz przysłaniały strąki wilgotnych włosów, okalających łysinę na czubku głowy. — Szukajmy go, szukajmy, szukajmy — zaintonował chór Az- teków. Zapadła cisza. Po chwili przerwał ją dźwięk gongu i powietrze wokół mnie rozbrzmiało przeraźliwym pipaniem. "~ Cholera — szepnął Julian. — Mój telefon. Cholera. Nerwowo zaczął grzebać w kieszeniach marynarki i w końcu jednej wyszarpnął telefon z połyskującymi zielono guzicz- kami. "" Słucham, Julian Alman. L ~~ lni — syknęła wściekle Kate Fortune, nie odrywając wzro- °d sceny. *- Wyłącz go — szepnęłam. 209 — Ciii — rozległ się za nami czyjś rozzłoszczony gj0 — Janey, słuchaj, przecież nie możemy... — szeptał JU[; mikrofonu. — Duchowy Koń przybył. Kate Fortune wpatrywała się w Juliana z uniesionymi brw po czym szybko zwróciła twarz ku scenie, przerzucając Jt przez ramię. — Słuchaj, przecież już ci mówiłem, że najpierw muszę 2j0- w całość swoją osobowość, zanim... Wyjęłam Julianowi telefon z ręki. — Janey, mówi Rosie. Julian jest właśnie w teatrze. Zadzwn do ciebie za pół godziny. — Wyłączyłam telefon i schowaU go do torebki. Julian patrzył na mnie udręczony. Gdzie był 01iver? Czy był w teatrze? Na scenie ponownie pojawił się Bill Bonham, tym razen-. w dżinsach i skórzanej kurtce. Siedział na środku, na stercie kości, oświetlony punktowym reflektorem. — Śmiejecie się, oczywiście. Jakieś czakry, niezrozumiały be). kot, bzdury. Ale, na miłość Chrystusa, zastanówcie się, kto śmieje się tak naprawdę? Ja? Czy też może raczej skrywające się we mnie zranione dziecko? Ujrzałam, jak ramiona Dinsdale'a zaczynają poruszać się uspo- kajająco. Zrobiło się ciemno. — Odblokujcie się! Scena rozbłysła różowym światłem. Piramida i platforma dygotały i nagle na platformie pojawił się Bill Bonham z uniesionymi dłońmi. — Otwórzcie się! Zbiornik z wodą zaczął pokrywać się suchym lodem. Z piet szych rzędów rozległ się kaszel widzów. — Użyźnijmy Gwiezdne Ziarno! Platforma i ramiona Billa wznosiły się. Błysnął snop czerwonego światła i po drugiej stronie wido' w loży, przez sekundę widziałam oświetloną twarz Olivera, z szerokim uśmiechem wpatrywał się w scenę. Potem twarz znikła w ciemnościach. Gdy na widowni zapaliły się światła, jego loża była PuS 210 atru wylewał się tłum w ogłuszający hałas, gwar, ruch 2 • zijrrtio Piccadilly Circus. Dinsdale i Barry, chyba dwaj ul'cZ „iarniejsi aktorzy brytyjskiej sceny, stali na środku chod- "^ wróceni do siebie twarzami, obojętni na kłębiący się wo- ^'L tłum. Cholerna kupa gównianych pomyj ryczał Barry. — Idio- , mętne, bałwochwalcze, i ta beznadziejna dykcja. Kom- Setny kretynizm. P przestań, mój kochany, przestań — powiedział Dinsdale. Wprost nie znoooszę, kiedy popadasz w taki stan. Chłopak ^siadał bosko, dobrze o tym wiesz. Te masssywne udka, tak Tcznie prześwitujące przeeeez wilgotną, przylegającą, boską ssuknię- Och, spójrz, to ten boski młody Hindus, poecina! _ wykrzyknął Dinsdale na widok zmierzającego ku nim Rajiva Sastry, który szedł zgarbiony, owinięty w płaszcz z OXFAM. — Jak się masz, kochany chłopcze?! — zawołał kokieteryjnie Dinsdale. — Cholernie wkurzony — warknął Rajiv. — Przysyła mi bilety na przedstawienie, ale na pieprzone przyjęcie już nie był łaskaw mnie zaprosić. Pieprzony sekciarz, manipulant... — Och, och, kochany chłopcze, nie gorączkuj się tak! Pójdziesz ze mną. Czyż można sobie wyobrazić coś bardziej uroczego? Dinsdale udał wielkie zaskoczenie, gdy dwie podstarzałe damy poprosiły go o autograf. — Mój autograf? Ależ to dla mnie najprawdziwszy zaszczyt, co za miła niespodzianka. Niech was Bóg błogosławi, kochane moje. Zapewne o to samo chcecie poprosić tego oto tu, mego wielce szanownego kolegę Barry'ego Rhysa? — Och, na miłość boską, ty cholerny głupcze! — zagrzmiał Barry, wyraźnie wściekły. — Robisz mi to od pieprzonych czter- ystu lat. To nie było zabawne za pierwszym razem, i teraz nie jest. Idę na to cholerne przyjęcie. ~~ Cześć, Dinsdale! Jak się masz? — zaczepiłam go, gdy da- mulki odeszły. ~~ Witaj, złotko, co mogę dla ciebie zrobić? — Odwrócił się nie. przekonany, że proszę go o autograf, p Jestem Rosie Richardson — powiedziałam. r2e z Cnwilę spoglądał na mnie, nie mając pojęcia, w czym 211 — Rosie Richardson. Ja, eee... zajmowałam się twoją rei u Ginsberga & Finka. Otworzył ramiona i przygarnął mnie do piersi w teatral uścisku. — Moja kochana, ależ to cuuuudownie, że cię widzei \i glądasz fantastycznie. — Wciąż mnie sobie nie przyp0m- ^ — Poznałaś już najwspanialszego, najbardziej utalentowan chłopca pod słońcem? — spytał, kiwając ręką w stronę &,;?, — Jak się masz, Rajiv? — powiedziałam. — Świetnie. Serio. Wszystko idzie świetnie. W czwartek K dzie pierwsze czytanie. — Co sądzisz o tym cuuudownym przedstawieniu? Czy n; była to absolutnie boska, najbardziej niessssssamowita rzecz ja ką kiedykolwiek, kiedykolwiek w życiu zdarzyło ci się widzieć3 Oczywiście, kochani moi. Niech was Bóg błogosławi. Dla kogo to ma być? Kolejna starsza dama prosiła go o autograf. — Cudownie było cię spotkać, piękna moja — zwrócił się do mnie przez ramię, w elegancki sposób dając mi do zrozumienia, że audiencja skończona. — Niech cię Bóg ma w opiece. — Cześć — rzuciłam posłusznie na do widzenia, szczerze za- łamana. Bardzo liczyłam na Dinsdale'a. Podeszłam do Juliana, który wciąż jeszcze stał przed wejściem do teatru i nerwowo pociera! telefonem o brodę. Przyparła go do muru młoda dziewczyna w legginsach i kurtce lotniczej, uzbrojona w notes. — Och, doprawdy, tyle nam pan dostarcza radości, wie pan? — mówiła. — Kiedy się pan pojawia, wszystko wydaje się, no wie pan, takie wesołe, słowo. Człowiek zapomina o zmartwie- niach, no nie? Dostrzegł mnie przez ramię. — Janey nie rozumie, że najpierw sam muszę stać się calost żebym mógł myśleć o związku — jęknął. — Ale zaczekaj. —k czął wybierać numer. Wyjęłam mu telefon z ręki. — Chodźmy na przyjęcie — powiedziałam. — Hej, wielkie dzięki, wiesz? — krzyknęła zawiedziona &i czyna. 212 rr0 przerażające, jak obnażył się duchowo. Nabrałem takiej -C słowo daję. P° póeubił się kompletnie... to koniec jego kariery... naprawdę llbiam tego faceta. Rzrzrzadko, niezmiernie rzrzrzadko widuje się na scenie .7 czystą odwagę. — Co za dupek. I co mu powiedziałaś? Wzdłuż ścian wielkiej sali bankietowej Cafe Royal ustawione . stoiska z towarami w stylu New Age: kryształami, runami, robami z piór. Pod sufitem, podtrzymywana przez druty, ko- ala się piramida z pleksiglasu, górując nad najbardziej chyba ektakularnym tłumem Klubu Sławnych, jaki zdarzyło mi się w życiu oglądać. __ Nie wiem, od czego zacząć — powiedziałam do Juliana. — Jak myślisz, do kogo powinnam się zwrócić? — Chodzi o to, że to takie ożywcze, kiedy jesteśmy razem — odrzekł Julian. — Niezwykle ożywcze. Z drugiej jednak strony tak się zastanawiam, dlaczego potrzebuję wsparcia w życiu? Od momentu, gdy Julian zjawił się u mnie, bez przerwy roz- mawialiśmy o Janey. Uzdrawiająca moc energii czakry na chwilę położyła temu kres. Janey miała teraz dziecko. Tuż po ich roz- staniu odkryła, że jest w ciąży. Julian upierał się, żeby dać dziec- ku na imię Ironia. Moje rozpaczliwe wysiłki zwrócenia jego uwa- gi na kryzys w Nambuli spotykały się z pełnym zaskoczenia, nic nierozumiejącym spojrzeniem. — Och, mój aniołeczek. Wszystkie głowy zwróciły się ku miejscu, w którym Kate For- tune rzuciła się na młodą dziewczynę trzymającą dziecko. Kate odrzuciła do tyłu włosy, chwyciła dziecko i zaczęła kołysać je w ramionach. Rozbłysły flesze, zatrzaskały aparaty, otoczył ją rtum oszalałych paparazzich. ~~ To rumuńskie dziecko — wyjaśnił Julian. Zadzwonił jego on. — Przepraszam na chwilę. Później do ciebie dołączę. 1 Pognał poszukać schronienia w kącie, auważyłam Corinnę Borghese, jak stroiła złośliwe miny do cow Glorii Hunniford, głaszcząc się jednocześnie po spiczas- j 8|°wie. Niech no tylko Corinna spróbuje na mnie któryś swoich pokazowych chwytów kim-to-ja-jestem, pomyśla- 213 łam. Nie należę już do świty OHvera. Teraz mam na t własne dokonania. Podeszłam do niej. — Cześć, Corinna. Co słychać? Popatrzyła na mnie z góry. — Przepraszam, ale czy my się znamy? — Rosie Richardson. — Ach, tak. Rzeczywiście. Cześć. Jakiś czas cię nie widział — Byłam w Nambuli. Pracuję w obozie dla uchodźców —. wiedziałam lekko. Corinna przekrzywiła głowę. — O Boże, dość już tego neokolonializmu. Czy zdajesz soh' sprawę, że stoimy na progu trzeciej wojny światowej, ponieważ Zachód tak protekcjonalnie traktuje kraje arabskie? — Przepraszam. Chciałam przejść. — Kate Fortune starała sie przecisnąć obok mnie. Za nią posłusznie dreptała niania z dziec- kiem na rękach. — Cześć. Jak się masz? — Czy my się znamy? — Odrzuciła do tyłu włosy, patrząc na mnie z roztargnieniem. — Rosie Richardson. Kiedyś... byłam z 01iverem Marchantem — dokończyłam niepewnie. — Och, och. Tak, oczywiście — powiedziała z powątpiewa- niem. — Wiem, czyż ona nie jest urocza? Sprowadziłam ją ? Ru- munii, jak zapewne słyszałaś... Naprawdę nie da się powiedzieć, jak zmieniła moje życie. Co u ciebie słychać? Wybacz, ale właś- nie usiłuję znaleźć... — Wszystko w porządku. Słuchaj, czy mogłabyś poświęcić mi minutkę? Chciałam cię prosić, żebyś wystąpiła z apelem o po- moc, którą staram się zorganizować dla Afryki. — Oczywiście. Skontaktuj się z moją agentką, coś ci zapro- ponuje. A teraz wybacz, ale muszę znaleźć... — Nie, chodzi o to, że pracuję w obozie dla uchodźców i M3" my poważny problem, i chcę zebrać wszystkich do program na rzecz zgromadzenia funduszy, i myślałam... — Cóż, w tej chwili cały swój czas poświęcam Rumunii i da cku, i tak dalej, jeśli jednak porozmawiasz z moją agentką- — Ale sprawa jest naprawdę pilna. 214 r Kotku, zadzwoń do mojej agentki rano i jestem pewna, . sZ > No cóż, miło było cię spotkać. Naprawdę miło. Ciao. 'e zwróciłam się i ujrzałam wpatrzoną w siebie Corinnę. Zdaje •P będzie o wiele trudniej, niż przewidywałam, s'?' jYimmmm. Uściskaj mnie, moja kochana. Uściskaj mnie "" 0 Nacierało na mnie żylaste, niewielkie ciało Richarda ^° a Kochanie, jak się nazywasz? Musisz mi przypomnieć. Jen gosie Richardson. Poznaliśmy się, kiedy byłam z Óliverem. _ Naturalnie. Naturalnie. To ty byłaś tą dziewczyną, która gotowała na stół! Hahaha. Pozwól, że przyniosę ci drinka. T Iko tym razem nie wymiotuj, dobrze? Jak ci się podobał Bill? J.e uważasz, że jest powalająco tragiczny? Są tu Paul i Linda. Widziałaś? O, tam. Nie, nie, patrz tam. O mój Boże, są Neil i Glenys. Musimy się przywitać. Chodźmy. Chwycił mnie za rękę. _ Muszę z tobą porozmawiać — powiedziałam. — Przez kilka ostatnich lat pracowałam w obozie dla uchodźców w Afryce i te- raz nagle grozi nam klęska głodu. Nikt nie potrafi nam pomóc. — Słucham cię, słucham, mów dalej. — Ciągnął mnie w stro- nę Neila i Glenys. — Nie, zatrzymaj się na chwilę. Richard stanął i odwrócił się do mnie. — To pilne. Dlatego przyleciałam do Anglii. Potrzebuję po- mocy... twojej i tych ludzi tutaj, których znasz — dokończyłam, ale bardzo nieprzekonująco. Pomału docierało do mnie, że robię z siebie idiotkę. — Jakiej pomocy? Potrzebujesz pieniędzy czy też chodzi ci o jakąś inną pomoc? — Jego wzrok nieustannie uciekał w stronę Neila i Glenys, którzy właśnie zaczynali się oddalać. — Potrzebujemy pieniędzy, ale znacznie bardziej potrzebny nam jest rozgłos. Chcę wystąpić z apelem w telewizji — może nawet uda mi się namówić kilka osób do wyjazdu do Afryki. Chwycił mnie za ramię. — Rozejrzyj się po sali. Nie, tylko się rozejrzyj, kochanie. Rozejrzałam się. "~" Tam widzisz Kate Fortune i jej dziecko. Przytaknęlam. ^T" Rumunia. Dave i Nikki Rufford? Lasy zwrotnikowe. Hu- e- Fundacja Terrence'a Higginsa. W piątek benefis. Dam ci 215 czek, kochanie. Z wielką radością. Zadzwoń do rnojee0 L- rano, a oni wszystkim się zajmą. Ale benefis? Nie, koch . Nie. Chyba że poświęcisz całe miesiące, żeby przygotow '^ jak należy. Nie. Nic z tego nie będzie. Absolutnie nic. Ąnn Uściskaj mnie, złotko. Mmmm, mmmm. Mrugnął do mnie ponad ramieniem Anneki. — Zadzwoń do mojego biura rano, kochanie. Zawiadomię ' To było straszne. Postanowiłam podejść do stoisk pod ścia żeby wyglądało, że coś robię, a potem poszukam Juliana R^ szyłam, gdy nagle morze głów rozstąpiło się przede mną j nęłam oko w oko z Oliyerem. Jego głowa podskoczyła, jakby się nagle zatrzymał. Patrzyć na siebie jak zające złapane w strumień światła reflektorów, p' chwili tłum się zamknął i Ohver zniknął. Roztrzęsiona odwró ciłam się do stojącego za mną stoiska i udawałam, że oglądam wystawione na nim kryształy, pióra i broszurki. Na jednej z nich przeczytałam: „Urządzanie wnętrz zgodnie z feng shui". Wzię- łam drugą: „Marsze na czczo drogą do rozwoju osobowości". Nagle poczułam, że muszę wyjść. Przepchnęłam się przez tłum i schroniłam w ciszy i chłodzie damskiej toalety. Znalazłam wolną kabinę, opuściłam klapę i usiadłam na sedesie. Usłyszałam, że drzwi się otworzyły i ktoś wszedł. — Widziałaś plecy tej dziewczyny? — rozległ się monotonny głos Corinny. — Och, chodzi ci o tę, która kiedyś chodziła z 01iverem? — słodko zaćwierkała w odpowiedzi Kate Fortune. — Biedac- two, to takie krępujące. — Tragedia. Myślałby kto, że ona pierwsza pojechała pracować w obozie dla uchodźców. — Istny koszmar. No wiesz, każdy chce pomóc, ale... nie moż- na przecież robić wszystkiego. — Dokładnie. Na dodatek gada jak Roberta Geldof. 0ctl błaaaagam. Kiedy wyszły, ja jeszcze długo siedziałam w kabinie, » gotana. Wiedziałam, co sobie myślały. Człowiek przychodzi przyjęcie z okazji premiery, a tu jakaś kretynka, którą 'e ' kto pamięta, pojawia się i żąda zmian w terminarzu. Przed o& stanęły mi obrazy z obozu: rady 0'Rourke'a, wędrujący uchoa* 216 getty, Henry, Muhammad, wszyscy oczekujący, żebym Sł,ar°robiła- 'A mnie się nie uda. coś z jarn przybita, czując się jak idiotka. Zaczęłam się roz- A ' za Julianem, ale nigdzie nie mogłam go namierzyć. Uzna- ? . najlepiej będzie, jak wrócę do domu. Nakładałam właś- l*01' jasZcz i zmierzałam ku schodom, gdy z męskiej szatni 1116 hvnąl Oliver. Nic się nie zmienił — może twarz miał trochę ^ 'ejszą i odrobinę dłuższe włosy, ale poza tym wyglądał tak saffl°- _. Rosie! Podszedł do mnie, promiennie uśmiechnięty, czarujący, ani oche niepodobny do rozhisteryzowanego faceta, z którym się rozstałam. __ Cudownie wyglądasz. Nachylił się, żeby mnie pocałować. Jego zapach, ciemny zarost na policzkach, wargi delikatnie muskające moje usta uruchomiły zapomniany już alarm chemiczny. Atomy i cząsteczki wpadły w opętańczy taniec. Uwaga! Uwaga! Niebezpieczeństwo! Wszyst- kie systemy wyły jak oszalałe. Och, nie, pomyślałam. Och, nie. Tylko nie to. Nie teraz. Pro- szę, nie. Odsunęłam się kilka kroków. — Witaj. — Wydałam z siebie nienaturalny skrzek. Odchrząk- nęłam. — Witaj — powtórzyłam, tym razem głosem bardzo głę- bokim. — Jak się masz? — Śliweczko — powiedział i objął mnie czule. — Tak za tobą tęskniłem. Co tam w Afryce? Był taki czuły i serdeczny. Dałam się złapać. Opowiedziałam mu, dlaczego przyjechałam. ~ -i tak się stało, że tam już nic nie mogłam zdziałać, spró- °wałam wszystkiego. I to wydawało mi się jedynym rozwią- zaniem. . Pojrzenie miał łagodne, pełne dobroci. Przygryzał wargę WsPółczująco przekrzywił na bok głowę. ~~ Masz rację — stwierdził po prostu. — Coś powinniśmy 'robić, ^Patrzyłam na niego zdumiona, w głowie mi szumiało. Mu- jed ^ C^^a zmienić. Jeśli Oliver wyraża chęć pomocy, może *• uda mi się wystosować ten apel. Był jedyną znaną mi 217 osobą, której powinnam była unikać, a teraz może się 0u że jest moją ostatnią deską ratunku. — Czego ci potrzeba? — Samolotu. Dwóch, trzech, może nawet więcej, gdyby sie ^ — Ile masz czasu? — spytał łagodnie. — Trzy tygodnie — powiedziałam, i wtedy jego nastrój 2nv nił się diametralnie. — Trzy tygodnie? — powtórzył. — Trzy tygodnie?! Co za ton! Wyglądał i mówił jak najpaskudniejsza, najwstr niejsza, żałośnie odrażająca kreatura, jaka kiedykolwiek stąnai po ziemi. Zdążyłam już zapomnieć, do czego był zdolny. — Cóż, muszę stwierdzić, że według mnie jesteś kompletni szalona — mówił dalej autorytatywnym tonem, jakby był zebraniu rady nadzorczej i właśnie postanowił zniszczyć wszyst- kich oponentów. — To zupełny absurd próbować zorganizować coś podobnego w trzy tygodnie. A poza tym słyszałem, że dzisiaj beznadziejnie się wygłupiłaś. Tylko spokojnie, upominałam siebie, nie daj się ponieść. — Zapomniałaś już wszystko, czego cię uczyłem? — spytał. — Hmm? O przyjaciołach sławnych osób? Nie wolno ci prze- kraczać pewnych granic. Musisz się pogodzić z tym, że nie jesteś im równa, ale nie robić tego ostentacyjnie. Nie zachowywać się jak zwykły widz. Nie gapić się, nie rozglądać się po sali w po- szukiwaniu sławnych twarzy, nie rzucać się na nich, nie stawi:: ich pod ścianą, domagać się przysług, zapewniać, robić wykła- dów. Wracasz do klubu i z miejsca łamiesz wszelkie zasady. Widziałem cię, postępowałaś tak ze wszystkimi. Byłaś w idealnej sytuacji, żeby odnowić dawne układy — jesteś przecież starą przyjaciółką, więc chcą być wobec ciebie lojalni. Potraktowałabyś ich jak osoby niemedialne, i poczuliby się dowartościowani. Ale ty zawaliłaś sprawę. Zapomniałaś o wszystkim, czego cię uczy łem. — W tym momencie zauważył kogoś. — Śliweczko — P0' wiedział, lecz tym razem nie do mnie. Zwrócił się tak czule do Vicky Spankie, aktorki, która po* biła niegdyś Indianina z lasów zwrotnikowych. Ciemne, lśn$ włosy miała teraz obcięte na pazia i ubrana była w coś, co z wodzeniem mogło być tuniką indiańską z lasów tropikalnym — Możemy już iść, Olly? — spytała, podchodząc do ntft i bawiąc się klapą jego marynarki. 218 Vicky> pamiętasz chyba Rosie, prawda? — powiedział Oli- " .,-mując'ją za rękę, jakby była pięcioletnią dziewczynką. Cie- v?f' co się stało z Indianinem. ka g0sie przyleciała z Afryki z pewnym planem, niestety, ra- • mało realnym — dodał ze śmiechem. — Tłumaczyłem jej ct iQ[e, w jakim okrutnym świecie żyjemy. *_- Dobranoc — odrzekłam i skierowałam się ku schodom. Dobranoc" było najmniej odpowiednim słowem na tę okazję. 'L jechałam taksówką wzdłuż Regent Street, myślałam, co tak orawdę powinnam była powiedzieć. „Dobranoc, draniu". Nie, łałosny dupku" zabrzmiałoby o wiele lepiej. Kto tak już dzisiaj powiedział? „Dobranoc, żałosny dupku". „Wal się, ty nędzna kreaturo". „Jak tam, dalej cierpisz na zaburzenia osobowości? Może podać ci numer do psychiatry?" Nie, powinnam była zdo- być się na coś bardziej wyszukanego. Po przemowie na temat przyjaciół ludzi sławnych mogłam zaćwierkać słodko: „Uważam, że jesteś niesprawiedliwy dla swoich przyjaciół. Myślę, że oni nie są aż tacy źli, nie sądzisz?" Gdy wyjechaliśmy z West Endu, kierując się na północ Londynu, zdążyłam już nieco ochłonąć. Może jednak lepiej się stało, że nie dałam się wciągnąć w dys- kusję. Dobrze, że sobie poszłam, jemu zostawiając ostatnie sło- wo. Powinnam była tak zrobić dużo wcześniej. 219 ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Wypadały mi wszystkie zęby. Niektóre trzymałam już w ręce jednocześnie starałam się nie otwierać ust, żeby uratować pr2v' najmniej te, które jeszcze zostały, i żeby nikt niczego nie za uważył. Otworzyłam oczy. Sprawdziłam językiem, by przekonać się, że zęby wciąż są na miejscu, za to zaczęły mi się przypo- minać wydarzenia minionego wieczoru. Noc miałam koszmarną. Zasypiałam i budziłam się co chwilę, znowu zasypiałam i śniły mi się straszne rzeczy. Shirley spała po drugiej stronie łóżka i jej długie włosy rozrzucone były po całej poduszce. Leżałam bez ruchu, starając się jej nie obudzić i wspominając wszystko, co się wydarzyło. Nie powinnam była wyjeżdżać z Safili. Uchodź- cy zmierzali w stronę obozu, w którym nie czekała na nich żywność. Porzuciłam ich dla jakiegoś aroganckiego pomysłu, z którego i tak nic nie wyjdzie. Przyjęcie poruszyło mnie znacznie bardziej, niż to było warte. W Afryce myślałam, że przeszłam metamorfozę, stałam się silna, nabrałam przekonania, że wszelkie upokorzenia, których zazna- łam od Ołivera, teraz nawet by mnie nie obeszły. Ale wystarczyły dwadzieścia cztery godziny w Londynie i zaczęłam się poważni1 zastanawiać, czy rzeczywiście aż tak się zmieniłam. Być m<»? chemia pomiędzy dwojgiem ludzi nie ulega wpływowi czasu. Zrozpaczona wpatrywałam się w sufit. OHver i Klub Sławny mieli kluczowe znaczenie dla moich planów, a ja nie wiedziałaś jak z nimi postępować. Wszystko szło nie tak. Złe myśli rnn' nie opuszczały. Wracały wspomnienia z przyjęcia, obrazy z zu i — ośmielone nimi — z zakamarków pamięci wyłaziły wy rżenia z podróży do Kefti. Żałowałam, że nie było tu ze fl 0'Rourke'a. Chociaż z drugiej strony nasza trójka w je°f łóżku mogłaby się okazać układem nazbyt skomplikowany11' 220 chirley zbudziła się nagle. Dobrze się czujesz? — spytała. r W pewnym sensie. " Tylko nie zacznij się znowu zadawać z tym szaleńcem — po- .^z;a}a. — Przyrzeknij mi. Albo już nigdy nie zmrużysz oka. W' przyrzekam — odparłam, jednak bez zbytniego przeko- n i*vśl, że Oliver mógłby mi pomóc, była jasnym promykiem Hziei- On jednak ani trochę się nie zmienił i musiałam trzy- ć się od nieg° z daleka. Ale co miałam robić? Wszystko spie- przyłam- Beznadziejna sprawa. Około piątej nad ranem udało mi się wreszcie zdrzemnąć. Godzinę później obudzńły mnie przeraźliwe zgrzyty i ryki, dźwię- ki rozdzieranego metalu, jakby ktoś ciął nożem metalową pusz- kę rzężenie starego, zardzewiałego, ledwie dyszącego motoru. Usiadłam, dygocząc z przerażenia. Do zgrzytów dołączyło słabe, wysokie pojękiwanie — iiioooiiiioooiiiiooooiiioooo. Zapadła ci- sza. I nagle rozległo się najbardziej donośne wycie, jakie kie- dykolwiek słyszałam. Zgrzytanie ustało, zaraz jednak rozpoczęło się od nowa, tyle że głośniejsze i znacznie bliższe. — Wybacz — powiedziała Shirley zaspanym głosem. — Spry- watyzowali śmieciarki. Przed ósmą przyjadą jeszcze dwie następ- ne. Każdy sklep zatrudnia innego śmieciarza, ale naszych śmieci na razie nie wywozi nikt. — A to wycie? — Alarmy antywłamaniowe — wyjaśniła. — Śmieciarki je uru- chamiają. Głupie śmieciary — zaśmiała się i zasłoniła twarz ra- mieniem. Kiedy zasnęła, przytuliłam się do niej delikatnie, sta- rając się jej nie obudzić. Rano, oczywiście, wszystko to wyglądało jak czysta paranoja. Postanowiłam swój plan oprzeć na solidniejszych podstawach: Postaram się, żeby o mojej historii napisały gazety, i porozma- Wlam z SUSTAIN. Czasu miałam jeszcze sporo, prawie trzy ty- godnie. """"- Współpracujecie z UNHCR? — spytał Peter Kerr z działu granicznego „Timesa". ską Tak, przede wszystkim, ale także z SUSTAIN i nambulań- 0rganizacją charytatywną. ONZ dostarcza nam żywność. 221 — Świetnie. Geraldine! — wrzasnął przez cały pokój. __ y dzwoń do biblioteki, dobrze, kotku? I sprawdź, czy napisaj; w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. — Spojrzał na mnie kiwnęłam potakująco głową. — W ciągu ostatnich sześciu rrr'3 sięcy o Nambuli i Kefti. Coś o uchodźcach. Spróbuj też r>e „Pomoc humanitarna" i „Szarańcza". Przerzucił zdjęcia, które mu dałam. — Jakie są w tej chwili twoje układy z SUSTAIN? — Raczej luźne. Wybieram się do nich dzisiaj po południ W El Daman złożyłam tylko rezygnację i od razu wyjechałam — Muszę przyznać, że to nie najlepsza pora na historię o kies ce głodu. — Co to ma znaczyć? — zdenerwowałam się. — A jaka pora jest według ciebie najlepsza? — Och, daj spokój. Wiesz, jak to działa. Teraz oczy wszyst- kich zwrócone są na Europę Wschodnią i Zatokę. — I co, wszyscy uważają, że problem został rozwiązany? Nie został. Proszę bardzo, popatrz na to. Wyciągnęłam zdjęcie, na którym Liben Alye składa do grobu Hazawi. — To mój przyjaciel — powiedziałam wzruszona. — Zdjęcie jest z ubiegłego tygodnia. Aż mi się niedobrze robi, że widząc coś takiego, można się zastanawiać, czy to dość ciekawy temat miesiąca. Odwrócił wzrok, potem jeszcze raz przejrzał zdjęcia i odłożyt na biurko. — Słuchaj, złotko. Słyszę, co do mnie mówisz. Ja ci tylko tłumaczę-jak-się-to-wszystko-kręci, rozumiesz? To jest gazeta. — Poskrobał się po karku. — Ale moglibyśmy opisać twoją his- torię w dodatku — co ty na to? Twoje doświadczenia z obóz dla uchodźców, twoja misja, twoje podejście do tego wszystkie- go... coś w tym rodzaju. — Nie, to musi być na pierwszych stronach. — Cóż, wydaje mi się, że o tym to my będziemy decydowa — mruknął. Po chwili walnął ręką w biurko. — Zostaw to mnie złotko. Sprawdzę, co się da zrobić, ale specjalnie bym się n podniecał. Przygnębiona wyszłam ze spotkania w lodowato zimny * londyńskich doków i zadrżałam w powiewie huraganowego W 222 utóry hulał między budynkami ze szkła i betonu. Jakiś męż- fU' na w obrzydliwym fioletowo-zielonym garniturze potrącił ^? yr ramię. Ulicą przemknęła ciężarówka z potwornym zgrzy- ^ zmienianych biegów, ochlapując mi błotnistą mazią płaszcz t? uczony od Shirley. Niebo było niskie, ciężkie od szarych P uf- Pomyślałam o Safili w blasku zachodzącego słońca, czer- c ne; ziemi i gorącym wietrze z szelestem przelewającym się pustkowiu. Może po prostu wszystko to było zbyt odległe dla t/ch ludzL uf mieszkaniu Shirley oczyściłam płaszcz z błota, zaparzyłam obie herbatę i usiadłam, żeby się zastanowić, co dalej. Jadąc tu, wyobrażałam sobie pierwsze strony gazet z dramatycznym opi- sem, zilustrowanym moimi zdjęciami. Myślałam, że bez trudu przekonam sławne osobistości. Wcześniej w ich świecie funkcjo- nowałam jako druga połowa Ołivera. Zapomniałam już, jak samot- nym i nic nieznaczącym można się wśród nich czuć. Spojrzałam na telefon. Chciałam zadzwonić do SUSTAIN, ale żeby przekonać ich do mojego planu, musiałam mieć jakieś konkretne propozycje. Co robić? Przecież nie mogłam chodzić od jednej gwiazdy do drugiej i żebrać o pomoc, skoro one nawet mnie nie pamiętały. Podobnie zachowywała się w Safili dziewczyna Hassana, bez ogródek prosząc nas o kolczyki. Muhammad zrozumiał, jak na- leży postępować z ekspatriantami i jak przekonać nas, żebyśmy pracowali dla niego. Jak on by się do tego zabrał, gdyby to jemu przyszło szukać pomocy dla Kefti na różnych spotkaniach towarzyskich? Na pewno nie tak, jak ja uczyniłam to ubiegłej nocy. Bez wątpienia nie byłby tak nachalny i bezpośredni — nie, on by poszukał wśród nas jakiegoś przyjaciela, który by mu pomógł. Więc ja też musiałam się za taką pomocą rozejrzeć. Tylko co, lub kto, mógłby to być? Postanowiłam zadzwonić do Jeszcze kilku redakcji gazet. Na automatycznej sekretarce migotała czerwona lampka. Włą- C2yłam odtwarzanie. ~~ Cześć, Rosie. Tu 01iver. Dostałem ten numer od twojej . atki- Chciałem cię przeprosić, że wczoraj tak mnie poniosło, yczyć c}; ^eby twój plan się powiódł. To tyle. Gdybym mógł dla ciebie zrobić, zadzwoń. n ,rzez cztery minuty serce waliło mi z podniecenia, zaraz jed- Sl? uspokoiłam. To należało do schematu. Najpierw będzie 223 miły. Potem straszny. I znowu miły. I straszny. Przecież to świ na mnie fatalny wpływ. Mimo to nie da się ukryć, że nikt lens a się nie trafi. Wczoraj powiedział mi, że zmienił pracę i teraJ jakimś ważnym redaktorem w jednej z firm ITV. W dalszym ^Sl prowadził Soft Focus, który wraz z nim przeniósł się do ITV QI- dysponował wystarczającą władzą, żeby zainteresowała się n C telewizja, a jeśli poprosi, sławni ludzie na pewno mu nie odmóM Oni mu ufali — przynajmniej w kwestiach zawodowych. Czemu jednak miałby to zrobić? Był przecież takim cynikip Ale było coś, co mogło mi pomóc. Przez większość czasu, zaró no na gruncie zawodowym, jak i towarzyskim, Ołiver przyjm wał pozę dobrego faceta, silnego, o wysokim morale i wrer ojcowskim nastawieniu do świata. Pewnie w skrytości ducha za kogoś takiego chciał uchodzić, może nawet wierzył, że jest taki rzeczywiście. Mogłabym to wykorzystać. No i byłam jeszcze ja Ciekawe, czy wciąż miałam nad nim jakąś władzę. Raz już g0 odrzuciłam. Miał świra na punkcie kontrolowania wszystkiego, może więc nie poddać się bez walki. Czy jednak nie warto było spróbować tak pokierować wpływowym maniakiem, by zdobyć żywność dla głodujących? Warto, i to zdecydowanie. Pół godziny później wyciągnęłam książkę telefoniczną i wy- kręciłam numer do jego firmy. — Poproszę z Ołiverem Marchantem. — Byłam zdecydowana rozegrać każdą kartę. — Już łączę. Nie było na tym świecie równowagi, jego połowa była słaba i bezbronna i jeśli ludzkie życie zależało od takich niepewnych rzeczy, jak polityka, pieniądze, moda czy zmienne nastroje Oli- vera Marchanta — cóż, trudno, nie miałam wyjścia. — Biuro 01ivera Marchanta. O matko. Odebrała Gwen. Wciąż miał tę samą bezczelną as; tentkę. — Dzień dobry, mówi Rosie Richardson. Czy mogę rozma*Jl z 01iverem Marchantem? — Och.,, och. Dzień dobry. Niestety, jest bardzo zajęty- — Zdaję sobie z tego sprawę. Ale dzwonił do mnie i Pr0 żebym się z nim skontaktowała. — Rozumiem... hm, w tej chwili jest na spotkaniu. Czy i" powiedzieć, żeby do ciebie oddzwonił? 224 prawdę mówiąc, prosił, żebym umówiła się z nim dzisiaj ^ łudniu na spotkanie. — Drobne kłamstewko, ale co mi p° " noZrnową przez telefon niczego nie załatwię. 131,1 Zaczekaj chwilę, proszę — powiedziała Gwen zimnym, scep- """ m tonem. Cholera, zapyta go. Czekałam. Naprawdę nie ^C chodziło. Chciałam po prostu porozmawiać z nim jak za- ° Howiec z zawodowcem i odwołać się do lepszej strony jego charakteru. __ o czwartej trzydzieści ma okienko. __ Świetnie, bardzo mi to odpowiada. Dziękuję. Dwadzieścia pięć po czwartej wysiadłam z windy na siódmym nietrze w budynku Capital Daily Television. _ Witaj, Rosie. O rany, ale się zmieniłaś. Cóż to niby miało oznaczać? __ Musisz trochę zaczekać. Nie będziesz mogła zbyt długo ao zatrzymywać. Masz szczęście, że udało ci się w ogóle wcis- nąć. Dobrze się bawisz w Afryce? — Wątpię, czy można to nazwać zabawą. — Usiądź, proszę — powiedziała Gwen. — Przyjmie cię za chwilę. Przez dwadzieścia pięć minut przyglądałam się piszącej na ma- szynie Gwen. Okropnie byłam zdenerwowana. Oliyer okazał się sprytniejszy ode mnie. Nagle gwałtownie otworzył drzwi i spo- jrzał na zegarek. Na mnie nie zwrócił uwagi. — Zadzwoń do Paula Jacksona i powiedz mu, że się spóźnię. Wejdź — dodał, nadal jednak nie patrząc na mnie. — Dzwonił Sam Fletcher? — Tak. I Greg Dykę — odpowiedziała usłużnie Gwen. — Oddzwonię do niego, gdy skończę z Rosie. Za dziesięć minut. Dziesięć minut? Tylko tyle czasu zamierzał mi poświęcić? Gabinet był wielkim białym pokojem z drewnianą podłogą. zdłuż trzech ścian stały miękkie kanapy z czarnej skóry. Czwar- SCJanę zajmowało ogromne okno, z którego rozciągał się pa- ramiczny widok na miasto. Na tle tego okna znajdowało się kół Oliyera. Pośrodku pokoju ustawiono czarny matowy co- sta' °a ^órym na różnych poziomach umieszczone były złote etki symbolizujące nagrody zdobyte przez Ołivera. OHver 225 usiadł za biurkiem. Było zupełnie puste, jeśli nie liczyć płask-- czarnego telefonu, płaskiej czarnej popielniczki i czarnee * tesu w twardej oprawie, otwartego na dziewiczo białej Sf n° z grubego papieru. Po prawej wisiały na ścianie zdjęcia Ol' w towarzystwie znanych osób: Ohver i Mick Jagger, 01^ i Kenneth Branagh, OHver między Margaret i Denisem Thar ^ rami. Usiadłam na twardym krześle po drugiej stronie biurka — Cóż. O co chodzi? Wybacz, ale nie mam zbyt wiele cza Zachowywał się bardzo obojętnie i oficjalnie. Ręce położy! nt sko na biurku. Patrzyłam na jego ciemne włosy, opadające n obu stronach twarzy, długie, znajome palce. — O czym chciałaś ze mną rozmawiać? — spytał, spoglądają na matowy czarny zegar, który wybieraliśmy razem. Zupełnie jakbym była obcym natrętem, zawracającym mu głowę pomys- łem na nowy program. — Dobrze wiesz o czym — powiedziałam. Popatrzył na mnie. — Dzisiaj rano sam do mnie zadzwoniłeś. Czyżbyś już zapom- niał? Cierpisz na uwiąd starczy czy co? Spuścił wzrok i trzy razy parsknął śmiechem przez nos. Oparł się wygodnie i założył ręce za głowę. — Proszę, proszę, zmieniłaś się, prawda? — Chyba tak — odparłam. — Miło z twojej strony, że u- dzwoniłeś. — Nie ma sprawy. — Jesteś jedyną znaną mi osobą, dzięki której może mi si( udać. Myślę, że jesteś dobrym człowiekiem. I chcę cię prosi o pomoc. Przyglądałam się, jak zareaguje. Schlebiłam mu. Chyba dobrze sobie to zaplanowałam. — Co proponujesz? — Nic skomplikowanego. Musimy tylko zebrać kilka znak mitości, które zgodzą się zrobić prosty program. Miałeś a witą rację. Źle to wczoraj rozegrałam. Ale jeżeli ty z nimi p°r mawiasz, na pewno się zgodzą. — Na co? — Na wystąpienie w telewizji z apelem. Taki krótki progr — Ale mówiłaś, że musisz to załatwić w trzy tygodnie- 226 To dość czasu. Czy nie mogłoby to pójść w ramach Soft o f0^ ' j i w zamyśleniu wyszedł na środek pokoju. Po chwili cA sie do mnie' krec3c gJow4- \Vybacz mi, kochanie. Bardzo chciałbym pomóc, ale to nie- . nalne. Nie w tak krótkim czasie. *y rknęłam na postument, też wstałam, podeszłam do niego dęłam do ręki jedną ze statuetek. ' _- Pamiętasz, kiedy to zdobyłeś? Pamiętasz, ile czasu zajęło d zrobienie programu? Dziesięć dni. _ pamiętam — powiedział cichym głosem. popatrzył mi głęboko w oczy. Długo, jak miał w zwyczaju, nie odrywał spojrzenia. Ja pierwsza odwróciłam wzrok i usiad- łam na krześle. Zobaczyłam, że zmienił mu się wyraz twarzy. _- To niemożliwe — stwierdził. — Może uda ci się zebrać pieniądze na żywność. Sam dam ci kilka kawałków. Dave Ruf- ford ma miliony i nie wie, co z nimi robić. Jeśli zabawisz się w terapeutkę, Julian odda ci ostatni grosz. Bill Bonham kom- pletnie zwariował. Gdyby ci się udało wmówić mu, że to uzdro- wi jego aurę, da ci wszystko, co ma. Ile ci potrzeba? — Żywność na nic się nie przyda, jeśli nie załatwię transportu lotniczego. A bez reklamy nie zdobędę sponsorowanego lotu. Problem nie dotyczy tylko jednego obozu. Potrzebujemy nacisku opinii publicznej i musimy jej wytłumaczyć, jak do tego wszyst- kiego doszło. Nie chcę się tylko odwoływać do dobroci czyjegoś serca. — Próbowałaś z prasą? — Dzisiaj byłam w „Timesie", ale klęska głodu nie jest w tej chwili chodliwym tematem. ~ Byłaś w „Today"? w dzia — Nie. Powiedziałam przecież, że byłam w „Timesie". *~" Musisz zainteresować tym brukowce. Dam ci kontakt ..News". Oni mogą zrobić z tego niezłą aferę. „Anioł miłosier- torturuje byłego kochanka, by ratować głodujących". T Och, przestań — powiedziałam rozzłoszczona. 7~ wspaniała historia, i wyszlabyś wspaniale na zdjęciu. Roze- J tylko jeszcze jeden guzik, złotko. P°jrzałam na niego wściekłym wzrokiem. Przepraszam, przepraszam, tak się tylko wygłupiam. 227 stwierd2il ci\vie Per- — Więc przestań. — Rzeczywiście się zmieniłaś, prawda? — raczej niż spytał. — Tak. — Zrozum. Naprawdę nie mogę ci pomóc. Wiem, że p0^ jest słuszny, ale nierealny. Nie można, ot tak, ustawić k-I gwiazd przed kamerą. — Przecież nie o tym mówię. Wiem, że trzeba to właśi zorganizować. Dlatego ty jesteś niezbędny, twoje biuro i sonel. — To nie wypali. Jak mam ci to wytłumaczyć? — Podniósł ręce i zaraz je opuścił. — Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, że spróbujesz — odrzek- łam. — Przecież jesteś dobrym człowiekiem, prawda? — Zajmuję nowe stanowisko, w nowej firmie. Na tym etapie nie mogę tak po prostu przyjść i wyskoczyć z pomysłem, który prawie na pewno nie ma szans powodzenia. — OHverze, wiem, że to dla ciebie trudne, ale spróbuj. Tylko spróbuj pomyśleć o tym, że są w życiu rzeczy ważniejsze niż twoja kariera. — Wstałam. — Sama sobie z tym nie poradzę, ale jeżeli ty mi nie pomożesz, znajdę kogoś innego. Przekonasz się. Wystarczy, żadnych więcej nacisków, teraz trzeba wyjść. Wzię- łam torebkę i skierowałam się ku drzwiom. — Niemniej dziękuję ci, że zechciałeś ze mną porozmawiaj to naprawdę było bardzo miłe z twojej strony. Zobaczymy się za jakieś parę lat. Na razie. Kiedy wróciłam do mieszkania Shirley, na automatycznej sek- retarce, tak jak się spodziewałam, migotało światełko. — Och, Rosie, cześć, tu Ołiver, — Wyśmienicie, wyśmienici — Słuchaj, gdybyś chciała o tym jeszcze porozmawiać, będ w Groucho o ósmej. Może tam się zobaczymy. Usiadłam i głośno westchnęłam. Bogu niech będą dzięki- 228 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY __ Barrryyyy! — Dinsdale rozpoczął wieczór we wspaniałym tvlu, ryczac Ja^ stara> rozjuszona słonica. — Barry, gadaj mi tu zaraz, będziesz prezesem? Nie zniosę tego, gdybyś nim zo- stał- Ja chcę być prezesem, wściekle tego chcę. Po prostu dostaję na tym punkcie bzika. — Och, zamknij się, ty cholerny stary głupcze. Co za kretyn. Dobrze wiesz, kto będzie cholernym prezesem. Do cholery, czy tu się można czegoś napić? Tylko to chciałbym wiedzieć. Kom- pletny kretyn. Gdy OHver postanowił działać, szedł na całość. Zaledwie pięć dni temu spotkałam się z nim w klubie Groucho, a już dzisiaj na pierwszym spotkaniu w sali konferencyjnej Capital Daily Te- levision zgromadziło się dwanaście najbardziej znanych osób. Był to aktyw Klubu Sławnych, do którego dołączyło kilka waż- nych postaci. W towarzystwie 01ivera, Vicky Spankie i Juliana stała Edwina Roper wraz z paroma brodatymi pracownikami pra- sowymi SUSTAIN. Vicky miała na sobie wojskową kurtkę khaki, na głowie zaś czapkę z daszkiem z emblematem sierpa i młota. 01iver pokazywał się ze swojej najlepszej, najbardziej czaru- jącej strony. Krążył po pokoju, starając się wprowadzić miły nastrój. W tej chwili rozmawiał z Edwina Roper, dotykając Je] ramienia i spoglądając na nią tak, jakby na całym świecie me było bardziej interesującej od niej osoby. Edwina zarumie- lta się lekko i wyraźnie oczarowana co chwilę dotykała ręką szyi. nandzki aktor Liam Doyle stał w towarzystwie trzech innych torów, członków Royal Shakespeare Company. Bill Bonham 'adł już przy stole i coś mamrotał pod nosem, pewnie swoje try- Rajiv Sastry dyskutował z przyjaciółmi przyciszonym, 229 Po Pc pełnym goryczy tonem, bez przerwy wodząc wzrokiem koju. Za nim Corinna Borghese tłumaczyła coś grupie pr ników Soft Focus. A Dave Rufford, słynny eksgwiazdor rozdawał wszystkim zdjęcia swojego pięcioletniego synka, M siedzącego na kucyku w pełnym stroju do polowania na fi Ja rozmawiałam z Nigelem Hoggartem, bardzo czystym mi dym człowiekiem w szarym garniturze. Nigel był przedstawi ° lem Circle Linę Cargo, która to firma w zasadzie obiecała *„ e , ? . • J sP°n- sorowac przelot pierwszej partu żywności, pod warunki jednak, że reklama sprosta jej oczekiwaniom. W drzwiach zapanowało chwilowe zamieszanie i wpadła p™ nie Kate Fortune w towarzystwie niani z dzieckiem na reku i dwóch asystentów. Kate przegalopowała przez pokój i dosłow- nie rzuciła się na OHvera, chwytając garść swoich włosów i od- rzucając je do tyłu; trafiła nimi bezbłędnie w oczy BarryWo który właśnie ochoczo zamierzał się z nią przywitać. Dinsdale złapał mnie za rękę. — Wiesz, kochanie, strasznie mi przykro. Okropny ze mnie, zgrzybiały, stary głupiec. Wtedy przed teatrem nie miałem zie- lonego pojęcia, kim jesteś. Przypomniałem sobie dopiero, kiedy znikłaś, i myślałem, że umrę z rozpaczy. Na pewno masz mnie za odrażającego, nudnego, starego fajtłapę. — Ależ nie ma o czym mówić, naprawdę bardzo się cieszę... — Moja kochana, czy możesz mi jakoś pomóc? Zniesiesz to' Gdzie jest to miejsce, dla którego mamy zebrać pieniądze.-' Czy mogłabyś mi powiedzieć? Bardzo cię proszę. — To Nambula. — Och, Nambuuula. — Brązowe oczy wpatrywały się we mnie z prawdziwą troską. — Ach, tak, Nambula. Wredni sąsiedzi, kłopoty na granicy. O co chodzi? O uchodźców? Znowu to si mo? Musimy się zebrać i udzielić im wsparcia. Musimy im P0" móc. Po prostu musimy. — Tak, Keftianie. Nie wiedziałam, Dinsdale, że jesteś tak"11 znawcą Afryki. — Och, no wiesz, w końcu czytuje się gazety. Nawet codzie nie, kochanie, codziennie, od deski do deski, nigdy o tym n zapominam. Barry! — ryknął. — Czego znowu, ty stary głupcze? — Chodzi o Nambuuulę. Nambuuulę. 230 Dobrze, dobrze, w porządku. Nie ma się czym aż tak eks- Fdwina Roper trąciła mnie w ramię. Rosie, to niesamowite, co za zebranie! Świetna robota. •''sadzisz, że 01iver Marchant to najbardziej czarujący czło- Sk na świecie? przedstawiam ci Nigela Hoggarta z Circle Linę Cargo, który że nam zorganizować samolot — przynajmniej taką mamy P , jeję! — Uśmiechnęłam się głupkowato. 11 __ Tak, tak, wiem. Ta tutaj dama przez cały tydzień wierciła ani dziurę w brzuchu — powiedział Nigel. — Dosłownie. _ Mrugnął porozumiewawczo do Edwiny. __ Mieliście jakieś wieści z rządu? — spytałam ją. __ Owszem, rozmawiałam z ODA*. Obawiam się, że nie mam najlepszych wiadomości. Wiedzą, co się dzieje w Kefti. Bardzo ich to martwi, ale w tej chwili cierpią na brak funduszy. Zanim cokolwiek będą mogli zrobić, muszą zdobyć dodatkowy budżet, zwłaszcza jeżeli chodzi o natychmiastowy transport lotniczy. — Safila się odzywała? — Ostatnio nie. Kontakt radiowy wciąż przerwany, a Malcolm wyjechał. Ale wiemy, że do Wad Denazen i Chaboulah przyby- wają nowi uchodźcy. — ONZ już coś postanowił? Edwina potrząsnęła głową. — Sądzę, że to, co mamy tutaj, to nasza największa, jeśli nie jedyna szansa. 01iver prowadził spotkanie bardzo sprawnie. Był wyluzowany, ak nikt nie miał wątpliwości, kto tu rządzi. No dobrze — mówił, wodząc wzrokiem wokół stołu. |* Działacze? Czyny? Afryka? Jak się nazwiemy? ~- Na rzecz Afryki — podsunęła Vicky, patrząc na niego z na- sieją. kie Overseas Development Administration — komórka brytyjs- ubo • fZ^u zajmująca się przydziałem pieniędzy i wsparciem dla krajów 231 — Otoczmy świat ramionami? — zaproponowała Kate p ne. — Serca? Serca dla Afryki? — Serca krwawią dla Afryki? — rzuciła Corinna prze • i uniosła przeciwsłoneczne okulary na czoło. — Kryzys w Afryce — wymyślił Julian. — Cholera, nie mat. Dramat w kryzysie. Coś tam takiego powinno być. — Pomoc miłości — odezwała się znów Kate Fortune. -_ p moc miłości dla dzieci? Wyciągnijmy ku dzieciom ramiona? ° — Pomoc amanta — rzucił Raj iv. — O, to nie jest złe — ucieszył się Ołiver. — Pomoc amant Co wy na to? Nie za impertynenckie? — Kompletny debilizm. — Czyny, działanie, no, myślcie — ponaglił OHver. — r^n dla Afryki, pomoc, głód, dobroczynność. Dobroczynna gra. c0 wy na to? — Posłał mi przeciągłe, pełne samozadowolenia spo- jrzenie. Została więc Dobroczynna gra. — Mogę to puścić w Soft Focus za jakieś dwa, trzy tygodnie ale dziesiąta wieczorem w dzień powszedni to niedobra pora. Będzie to musiał zatwierdzić Vernon Briggs, i gdybyśmy chcieli puścić program w innym czasie antenowym, musi to wyjść od niego. Zgromadzeni wokół stołu zaczęli wydawać głupawe odgłosy. Vernon Briggs był szefem 01ivera, ze starej telewizyjnej szkoły, o — delikatnie mówiąc — nieco zacofanych poglądach. Był nie- zbyt popularny wśród młodszego pokolenia gwiazd. — Tego, jak mam pracować z Vernonem, to ja się, tego, prze- praszam bardzo, ale wycofuję — powiedział Raj iv. — Och, dajże spokój — prychnął OHver. — Naprawdę uważasz, że to odpowiedni temat dla Soft B cus? — wtrąciła Corinna. — Przecież to w zasadzie nie jest o sztuce. — My jesteśmy sztuką, jesteśmy artystami, no nie? No c Czy teatr nie jest sztuką? — zdenerwowała się Vicky. — Ja n pewno uważam siebie za artystkę. Czy nie jesteśmy artystafl — Jasna cholera, co za wariactwo. Siedzimy tu i g4"4" o tym, o tamtym i o owym! — ryknął Barry. — Czy to)' sztuka? Cholerny nonsens. Co to ma być za przedstawień1 No co? Nikt z nas nie wie nawet, jakiego mamy się nau°) tekstu. Czyste wariactwo. 232 Kochani moi, nie zwracajcie na niego uwagi. Rozum mu w\ i to kompletnie, wiele, wiele lat temu. Cóż, całkiem słuszna uwaga — przyznał OHver. — Wokół r zDudujemy nasz program? To musi być coś krótkiego, możemy liczyć na więcej niż godzinę. Widzowie muszą czuć, "ie h pieniądze warte są tego, co zobaczą, zwłaszcza jeśli chce- żeby sięgnęli do portfeli. Chcą zobaczyć coś, czego normal- • nie robicie. To musi być proste i wiązać się z teatrem... nl___ cZy mogę coś wtrącić? — przerwał Eamonn Salt swoim notonnym głosem. — Naturalnie wszyscy jesteśmy bardzo ,-juczni, że zgodziliście się tu dzisiaj przyjść. __ Właśnie — podchwyciła Edwina Roper. — To takie wspa- iałe że wszyscy chcecie poświęcić swój czas i energię tak szla- chetnej sprawie. Dziękujemy wam za szczodrość. __ Tak — powiedziałam. — Ja także chciałabym wam podzię- kować, w imieniu obozu w Safili. — Przepraszam bardzo — odezwała się Corinna — przepra- szam bardzo. Trochę mnie dziwi, że pracownicy organizacji hu- manitarnej poczuwają się do takiej ckliwej wdzięczności za kilka dni pracy grupy artystów. Uważam, że to raczej nasza wdzięcz- ność wam się należy. — Cóż, przyjmijmy zatem, że jesteśmy sobie nawzajem wdzię- czni, i spróbujmy się zanadto nie roztkliwiać, co wy na to? — zaproponował OHver po krótkiej chwili niezręcznego milcze- nia. — Eamonnie, chciałeś chyba coś dodać? — W istocie — podjął Eamonn tym swoim nużącym głosem. — Otóż wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdyby treść programu w jakiś sposób odzwierciedlała apel, z którym zamierzamy wy- stąpić. Pieniądze, które zbierzemy, na krótką metę wystarczą, ale tak naprawdę sprawa ma wydźwięk polityczny. O pewnych rzeczach trudno nam, jako działaczom, mówić, ale wy moglibyś- Cle ie wyrazić w naszym imieniu. — Słucham? — powiedziała Corinna. — Chyba nie rozumiem. zy kiedy staniemy przed kamerami, mamy mówić, co my myś- y. czy też raczej to, co wy myślicie? To znaczy, wszyscy za- e Powtarzają, że nie powinniśmy powtarzać cudzych opinii. Wl?c jak? Możemy mówić, co myślimy? ?jTt,, *> może najpierw wysłuchajmy zdania SUSTAIN — wtrą- 1 01iver. 233 No właśnie. Otóż po pierwsze, lud Kefti zaczął sie " powodu wojny, natomiast wojna wybuchła mieszcząc z skorumpowaną autokrację w Abouti. Po drugie, żywnoś' ^ tych uchodźców nie dotarła z powodu spóźnionej reakcji "V ' źnionej reakcji i /* budowanej biurokracji ONZ, ale również - - i chyba ou U: łań r-7=i,JA._ 2 f" zy\v. z powodu braku odpowiednio szybkich działań rządów ność nie dotarła na miejsce, ponieważ nasz rząd, podobnie rząd francuski, nie wysłał tego, co miał wysłać, w czasie, w J rym wysłać obiecał. Kate Fortune z wielkim zainteresowaniem wpatrywała w paznokieć własnego palca wskazującego. Po chwili zgięła paj ' ku sobie i zaczęła go skubać kciukiem. Julian zaczął bawić swoim elektronicznym organizerem. Eamonn zdecydowanie ni należał do największych oratorów na świecie. — Pójdźmy dalej — ciągnął Eamonn. — Gdyby Nambula nie cierpiała z powodu kolosalnego zagranicznego długu, który p0. wstał dzięki pożyczkom udzielonym przez Bank Światowy w cza- sie boomu na ropę w latach siedemdziesiątych, nie musiaiaby teraz wykorzystywać swojej urodzajnej ziemi pod uprawy w cało- ści przeznaczone na spłatę długu i miałaby dość żywności, by samodzielnie uporać się z kryzysem wywołanym przez napływ uchodźców. — Cóż, wydaje mi się, że bez problemu przedstawimy to w półgodzinnym programie rozrywkowym — stwierdził Rajiv. — Och, posłuchajcie. Czy nie uważacie, że tak naprawdę do ludzi możemy trafić tylko poprzez dzieci?! — zawołała Kate For- tune. — Przecież nie mamy chyba zamiaru babrać się w poli- tyce? To o dzieciach powinniśmy przede wszystkim myśleć. — Głupia kobieta — mruknął Barry. — Kochanie, a co powiesz o jednoaktówce w stylu elżbietan- skim?! — wrzasnęła Vicky Spankie, wpatrując się w Olivera roz- iskrzonym wzrokiem. — Personifikacja korzeni klęski gło* Wojny, Długu, Złego Zarządzania! To niezwykle rozbawiło Barry'ego. — Bodaj cię! Ja jestem Złym Zarządzaniem! Ucieleśnienie t stego pazernego darmozjada w pozłacanym rollsie — zagrz*1 ze swoją słynną, przesadną dykcją. — Bodaj cię! Ja jestem Niekompetencją... — zawtórował Dinsdale. 234 Fortune zerwała się na nogi, przełykając łzy. Rardzt) was przepraszam. To naprawdę niestosowne stroić sobie żarty, gdy- gdy umierają dzieci. już dobrze. Uspokójmy się wszyscy -- OHver zaczął mi- "~yać zebranych, zerkając na czerwoną na twarzy i wściekłą & Spankie. A może — pisnął Bill Bonham — spróbowalibyśmy poru- . także coś więcej, czym w tej chwili interesuje się świat, ' orzykład połączyli to wszystko z duchowym poszukiwaniem v rmy? Czynić dobro i w związku z tym czuć się dobrze? Mog- rbvśmy t0 przedstawić jako swego rodzaju podróż. __ Tak, dziękuję ci bardzo, Bill — powiedział OHver, po czym dodał jednym tchem: — Skoro już przy tym jesteśmy, kto jesz- cze ma równie idiotyczne pomysły? __ Muszę zauważyć, że według mnie w ogóle nie powinniśmy się tym zajmować — odezwała się Corinna. Zapadła cisza. — Naprawdę uważam, że to w zasadzie odniesie wręcz prze- ciwny skutek — kontynuowała. — Przecież wszystko spieprzyli torysi, a tu nagle my mówimy: „Och, nie ma sprawy, my się tym zajmiemy, wy możecie spać spokojnie". Słowo daję, błaaa- gam. — No tak, przecież tak naprawdę to, co zrobimy, da ludziom złudne wrażenie, że ktoś jakoś stara się temu zaradzić, zgodzicie się ze mną? — powiedział 01iver. — A to tylko kropla w morzu. — To prawda, że pieniądze zgromadzone przez Live Aid i Band Aid stanowiły jedynie pięć procent budżetu, jaki w tam- tym roku rządy przeznaczyły na pomoc dla głodujących — poparł go Eamonn. Wszyscy patrzyli na niego, zastanawiając się nad znaczeniem Jego słów. —' Ale przecież Live Aid zrobiło wiele dobrego, prawda? ~~ sPytał Julian, wyraźnie dotknięty. ~~ Jasne — przytaknął energicznie Dave Rufford. .~~ Ocn> naturalnie, Live Aid ogromnie się przysłużyło — po- 21a'a Edwina Roper. — Zupełnie zmieniło ideę dawania. ml / WsPaniala zabawa. Przesłanie dotarło do ogromnej grupy nie darczyńców, przedtem nieobecnej. Wszystkie agencje Samowicie na tym skorzystały. 235 — Prawda. To było jak rebelia. Powiedzieliśmy torysom- chajcie, wieprze, my się na to nie zgadzamy" — odezw ł Dave. at sic — O tak, trafili w odpowiedni moment. — Corinna ziew — Ale ten moment już minął. Teraz każda pierwsza lepsZa delka miota się po świecie, fotografując się z głodujątw Obrzydliwość. To kulturalny imperializm w najgorszej p0st !' Zupełnie jakbyśmy my, ludzie na świeczniku, ratowali maltit' Gówno dla poprawienia samopoczucia. Atmosfera wokół stołu zrobiła się aż lepka. — Cóż, w zasadzie święte słowa — rzekł Raj iv. — ty 2UDri ności się z Corinną zgadzam. Wypisuję się z tego. — Więc według was to wszystko nie ma sensu? — spyt^ skonsternowany Julian. — Cóż. Nad tym trzeba by się poważnie zastanowić — n0. wiedział 01iver. — Cały ten krzyk: „Usuńcie się, pozwólcie mi nieść pomoc, jestem sławny". Może to rzeczywiście jest nieod- powiedzialne. — Wyglądał, jakby odetchnął z ulgą. Nie wierzy- łam własnym uszom i oczom. Wszystko tak świetnie szło i w jednej chwili zaczęło się rozpadać. — To gówno. Fałszywe uspokajanie opinii publicznej — za- wyrokował Raj iv. — Właśnie — poparła go bardzo zadowolona z siebie Corinna, — Dlaczego ten statek jeszcze nie dopłynął? Kto to spieprzy!' O to powinniśmy zapytać, a nie żebrać o pięć funtów od eme- ryta. — Racja. Ograbiać biednych, żeby świnie mogły się wykręcić sianem — powiedział Dave Rufford. — Tak jest — zgodziła się z nim Corinna. — Błaaagam. — Toż to czyste wariactwo! — ryknął Barry i wstał. Grzmot nął ręką w stół. — Czy już skretynieliście do reszty? — S nieruchomo, wodząc wzrokiem wokół stołu z uniesioną W brwią. — Odbiło wam? Obóz — powiedział, wznosząc I i spoglądając w dal — obóz w sercu Afryki, pełen ludzi k< jących z głodu. Błagają nas o pomoc... — jego głos opad' szeptu — ...a my mówimy „nie"? Gdyby stanęło przed W dziecko z wyciągniętą rączką, błagając was o jedzenie, wam nie brak, powiedzielibyście „nie"? Przerwał, piorunując wzrokiem wszystkich po kolei. 236 n0 ciężkiej cholery, lepiej bierzcie się do roboty! — ryknął reżn'e- ' Alei ja o tym właśnie mówię — stwierdziła Kate Fortune. "chodzi o dzieci... "" Och, błaaagam — jęknęła Corinna. — Przecież to zwykle "Igowanie neokolonializmu... PrpjnSdale zerwał się na równe nogi. pierwsze rozsądne słowa, jakie ten stary głupiec wypowie- .1 oCj pięćdziesięciu lat! — wrzasnął. — Oczywiście, że mu- zrobić wszystko, co możemy, kochani, wszystko, co nam Iko wpadnie do głowy. Musimy pomóc! Musimy rzuuucić się l ogień walki! __ Tak, zgadzam się z tobą bez zastrzeżeń, Dinsdale. Nie ma sensu rozwodzić się nad tym, co słuszne, a co nie, gdy ci biedacy umierają z głodu — powiedział Dave Rufford. — Tak. _ Bezwzględnie. — Zgadzam się — przytaknął Julian. — Z wielką radością coś zrobię. O, cholera. — Jego telefon znowu zaczął dzwonić. Odtąd wszystko poszło jak z płatka. 01iver rozpalał się coraz bardziej. Mówił o przekazie satelitarnym z obozu. Był po prostu cudowny. Nawet Corinna robiła się coraz bardziej przychylna. Kate Fortune wstała bardzo podekscytowana. — Chcę tu i teraz oświadczyć, że więcej niż chętnie pojadę do Nambuli — oświadczyła. Głowa Barry'ego z hukiem opadła na stół. — O tym, kto pojedzie, porozmawiamy później — powiedział 01iver. — Co z programem? Możemy przedstawić kilka scen ' monologów, ale potrzebujemy jakiegoś motywu przewodniego, C2«goś teatralnego. ~ Szekspir — podsunął Barry. — To powinien być bard. ~~ Co powiecie na szekspirowską scenkę? — spytał Julian. *" coś komediowego. ~" To mi się podoba — ucieszył się 01iver. — Taki przy- P'eszony Szekspir. Piętnastominutowy Hamlet? Oczywiście mu- ' Pomyśleć o czymś jeszcze, ale to mógłby być trzon. Viclf ^zo chętnie zagrałabym swoją Ofelię — powiedziała "" ° tak! Ja też — dodała szybko Kate. 237 — Kotku, chyba raczej Gertrudę — mruknął ktoś. Dyskutowali dalej, ale mnie to już nie obchodziło. Liczył tylko, że teraz wreszcie sprawa ruszy z miejsca. Przemkneł S przez myśl, że gdyby tak Muhammad i przedstawiciele Rpc^1' znaleźli się w Klubie Sławnych, wypadliby równie niecieka Polityczne zagrywki brały się wszędzie w zasadzie z teg0 '^ mego. Keftianie nie chcieli być głodni, chorzy; chcieli żyć / rabiać się, popisywać, jak wszyscy inni ulegać zwykłym ludW- słabościom i próżności. — Dobrze więc. — 01iver zamknął swój wielki notes w cza nej matowej oprawie i grzmotnął w niego dłonią. — DzięW wszystkim. Spotkamy się tu ponownie w przyszłym tygodniu kiedy wszystko już ustalimy, i będziemy pracowali nad scei& riuszem. — Chwila moment. Kto zajmie się obsadą? — spytał Liam Doyle. — Ja — powiedział 01iver. — Jeszcze raz wam dziękuję. Ze- branie skończone. Pod stołem położył mi rękę na kolanie. Uniosłam ją i prze- łożyłam na jego kolano. Ledwie to zrobiłam, 01iver chrząknął i dodał: — Tak a propos, zanim damy się porwać nadmiernemu en- tuzjazmowi, pamiętajmy, że i tak wszystko musi zatwierdzić Ver- non Briggs, albo nic z tego. A dla niego Hamlet to bzdura bo w dobrej scence musi być teściowa, skórka z banana i trzy stan- dardowe typy rasowe. Ale będziemy z wami w kontakcie. Na razie wam dziękuję. No i po co ten kubeł zimnej wody, kiedy wszyscy tak si zapalili? 238 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY w* CDT coś się zaczynało dziać. OHver znalazł nam wolny okój w tym samym korytarzu co jego gabinet. Z zespołu Soft Focus zostały oddelegowane dwie osoby, które przychodziły od czasu do czasu i gdzieś dzwoniły. Ja zajmowałam się sponsorin- eiem lotów, byłam w stałym kontakcie z SUSTAIN i przygotowy- wałam dane dla naszych gwiazdorów. Codziennie rano po przy- jściu stwierdzałam, że w pokoju przybywa rzeczy związanych z produkcją telewizyjną, wykresów, segregatorów i różnych pa- pierzysk, ale wyczuwałam jakąś inną, dziwną atmosferę. Dzień po naszym pierwszym zebraniu 01iver w tajemniczy sposób zniknął i zupełnie nie mogłam się z nim skontaktować. Tylko raz zajrzał, ale był zbyt zajęty, żeby porozmawiać. Zostały nam dwa tygodnie. Dni były wystarczająco ciężkie, wypełnione rozlicznymi zada- niami i spotkaniami z ludźmi, jednak to noce znosiłam najgo- rzej. Bałam się ciemności, gdy świecące na niebie gwiazdy były tymi samymi, które połyskiwały w Safili nad obozem. Od wy- buchu miny w Kefti drżałam, gdy zbliżała się noc. Każda myśl 0 tamtym zdarzeniu była jak rozdrapywanie świeżej rany. Wra- cały koszmarne uczucia i długo trwało, zanim udawało mi się le Przegonić. Leżałam, nie śpiąc i rozmyślając o Safili. Z obozem Wciąz nie miałam żadnego kontaktu. Być może wysyłali jakieś 'adomości, które lądowały zapomniane na tylnym siedzeniu ^a-royera albo pod stertą innych papierów na biurku Malcol- • W tym wypadku brak wiadomości wcale nie oznaczał, że " °ne dobre. W tych odległych, niedostępnych miejscach strasz- nabrZzeC2y m°gły narastać po cichu, by wybuchnąć dopiero, gdy zmieją do końca, jakby zrodziły się w ciągu jednej nocy. "ie hi° ran^a gnałam do kiosku, żeby przejrzeć gazety. Wciąż x o w nich żadnej, najmniejszej nawet wzmianki. Spędziłam 239 dwie godziny na rozmowie ze znajomą OHvera, nra w „News". Wyglądała na bystrą osobę. Opowiedziałam jej Wt, '^ ko o kryzysie w Kefti i o swoich nadziejach związanych braniem funduszy. Parę godzin później zadzwoniła do mnie 2 w sumie nic z tego nie wynikło. Z Nambuli nie nadchod żadne wieści, co bardzo mnie martwiło. Czasami zaczynał' się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariowałam i p0 p nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego. Następnego dnia „News" w dziale krótkich wiadomości mieścił wzmiankę: KRYZYS W NAMBULI Pracownicy organizacji humanitarnych we wschodniej Nam- buli donoszą o napływie 10 000 uchodźców z ogarniętej re- belią prowincji Abouti w Kefti, uciekających przed wojną do- mową i plagą szarańczy. Pracownicy twierdzą, że zapasy żyw- ności i leków są niewystarczające i ostrzegają przed klęską głodu porównywalną z tą w roku 1984. Dzień później w dziale zagranicznym „Timesa" pojawił się długi na dwie kolumny artykuł, podpisany przez korespondenta z El Daman. Według niego liczba nadciągających uchodźców się- gała dwudziestu tysięcy, cytował też „pewnych pracowników" twierdzących, że zapasy żywności w obozach wyczerpią się w ciągu dwóch tygodni. Przytoczył również — raczej bez sensu — moją wypowiedź, po czym podał, że zrezygnowałam z pracy w SUSTAIN, rzekomo rozczarowana brakiem zdecydowanego działania. Była też tradycyjna już skarga rządu w El Daman, a Nambula nie ma dość jedzenia, by wyżywić własny naród, n« mówiąc o przybyszach z zewnątrz. Na koniec podano oświao czenie ONZ: „Nie sposób w tej chwili potwierdzić doniesień o rucn< ludności z górskich obszarów Kefti ku granicy z Nam1' z powodu panujących w tym rejonie niepokojów". Prze wiciel ONZ mówił dzisiaj o polityce „chowania głowy w sek" stosowanej przez urzędników i rozbudowaną biuroki 240 że coś się wreszcie ruszy. Podniesiona na duchu pognałam w ira. Nie zastałam w nim nikogo. Zadzwoniłam do Ołivera ferencji i porozmawia ze mną nie wcześniej niż po południu rweti poinformowała mnie, że całe przedpołudnie będzie na ferencji i porozmawia ze mną nie wcześniej niż po południu. k° JZVVonił telefon. W słuchawce rozległ się głos Eamonna ' Czytałeś „Timesa"? — spytałam podekscytowana. _ \V rzeczy samej. Stawia SUSTAIN w nie najlepszym świet- . nie sądzisz? ? Dlaczego? Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. __ O wzmiankę, według której odeszłaś z pracy, i o brak naszego komentarza. __ Ale przecież mówiłam ci, że zaraz po przyjeździe rozma- wiałam z „Timesem" i „News". Dzwoniłeś do nich? Cisza. _ Co się stało? _ Uważam, że powinniśmy wyjaśnić wszystko prasie. Musimy ich w to wciągnąć. Czy moglibyśmy porozmawiać o tym z Oli- verem? — Teraz jest zajęty, ale może chcesz, żebym umówiła cię na spotkanie? — Tak, bardzo proszę. A tymczasem myślę, że najlepiej bę- dzie, jeśli porozumiesz się z naszymi gwiazdami i poprosisz wszystkich, żeby nie puszczali pary z gęby, dopóki nie uzgod- nimy wspólnej polityki. Zadzwoniłam pod znane mi numery. Czasem rozmawiałam z agentami, czasem z automatyczną sekretarką, lecz w każdym przypadku jednakowo prosiłam, aby nie kontaktowano się z pra- są i nie wyprzedzano faktów. Reszta dnia zeszła mi na opracowywaniu danych i rozmowach jjCircle Linę o transporcie i warunkach sponsoringu. Na tym °ncie wszystko przebiegało bez zarzutu. Jeżeli zapewnimy im arne w prasie i dostarczymy pierwszą partię żywności, w cią- §u dwóch tygodni będą gotowi do lotu. zał jakby zamarło. w biurze jednak personel Soft Focus kręcił się bez celu, ktoś Wne wpadał, zaraz wychodził i tak naprawdę nic nie wska- P'3tej po południu zadzwonił Oliyer. no na to, że ktokolwiek zajmuje się sprawą poważnie. Wszy- 241 — Cześć, możesz na chwilę wpaść? Siedział rozwalony na skórzanej kanapie w kształcie \h z rękami założonymi za głową. Był bez marynarki. — Wejdź, siadaj. Usiadłam na drugim końcu kanapowego L i podałam m port z „Timesa". — Super, no nie? — spytałam, gdy czytał. — Dla uchodźców chyba nie do końca super — zauważył i <*) dał mi artykuł. Rozległo się pukanie do drzwi i pojawiła się w nich Gw z dwiema filiżankami herbaty. — Gwen, jeśli chcesz, możesz już iść — zwrócił się do ni Ołiver. — Zdaje się, że masz dzisiaj konwersacje z francuskiego' — Och, wspaniale, dziękuję ci — rozpromieniła się. — Jesteś zajęta jutro wieczorem? — spytał mnie, gdy Gwen sobie poszła. — Czemu pytasz? — Doskonale. Zjemy razem kolację. — Po co? — Chcę z tobą porozmawiać. — O czym? Czemu nie porozmawiamy teraz? Westchnął i zamieszał herbatę. — Dzwonił do mnie twój Eamonn Salt w sprawie konferencji prasowej — powiedział. — Wiem. Kiedy to ma być? Nagle zerwał się na nogi i podszedł do postumentu. — Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? Popatrzyłam na niego. — Mówiłem ci, że nic jeszcze nie jest pewne. Po prostu a stanawialiśmy się nad pomysłem i jak dotąd na tym koniec Mało prawdopodobne, że cokolwiek z tego wyjdzie. Pomys z konferencją prasową na tym etapie jest po prostu śmiesfl Nigdy ci nie obiecywałem, że posuniemy się dalej. — Usta drżały. — Czuję się osaczony. Jakby mnie ktoś przypierat muru. sje Poczułam, że pot zaczyna spływać mi po plecach. Jeśli te nie uda, na cokolwiek innego będzie za późno. Nie m< uwierzyć, że 01iver może mówić prawdę. Odbyło się zebf kilkanaście znanych osób zgodziło się wziąć udział w przei 242 Mieliśmy biuro, mieliśmy pracowników. Jeden z asys- vvzl? zajrrtował się sprowadzeniem nadajnika satelitarnego ten . jjj do Nambuli. Ale OHver mógł położyć temu wszyst- 1 kres. Nie odzywałam się. Zawsze taki był. Jednego dnia ^e wiadał, że nie wyobraża sobie życia beze mnie, drugiego nie °Pczyl nawet zadzwonić- r3 lak powiedziałem, zjemy jutro razem kolację i porozma- Patrzyl na mnie bardzo dziwnie. Co się znowu działo? Nadal milczałam. __ Zapraszam cię jutro wieczorem na kolację. Spuściłam głowę. __. Rosie, zapraszam cię na kolację. Doprawdy nie do wiary, że znów zaczynamy ten sam taniec, dobrze mi już znaną grę w szachy na komputerze. On zrobi to, ja tamto i dalej wszystko potoczy się samo. Nie miałam pojęcia, w co się pakuję. Czy mógł jednak tak samo pogrywać sobie z ustalaniem programów? — Powiedz mi, na czym dokładnie polega problem z progra- mem — poprosiłam. Popatrzył na mnie pustym wzrokiem. — Dlaczego uważasz, że nic z tego nie wyjdzie? — Ach — westchnął. — Vemon Briggs. — Vernon Briggs. — Właśnie. Jego to nie interesuje — aktorzy, sztuka, skam- lenie o długach. Budżet mamy napięty i staramy się o licencję. Nie ma mowy, żeby się zgodził. — Ale wie chyba, że się tym zajmujemy. Przecież z nim roz- mawiałeś. Co powiedział? ~~ Jego to nie interesuje. — Rozmawiałeś z nim? Milczał. W głowie zaświtała mi myśl. ~7 01iverze. Rozmawiałeś z Vernonem Briggsem? odział ze spuszczoną głową. p Oliyerze. Zadałam ci pytanie. Czy rozmawiałeś z Vernonem Sgsem o Dobroczynnej grze? Cisza. ~T R°zmawiałeś? CIąż żadnej reakcji. 243 Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer centrali. — Poproszę z biurem Vernona Briggsa. OHver patrzył na mnie przerażony, ale — co mnie zdzi^, — nie zareagował. — Dzwonię z biura OHvera Marchanta. 01iver chciałby WD i porozmawiać. — Chwileczkę. Czekałam z walącym sercem. Przeżywałam istne katusze, tyn, bardziej że zdążyłam już uwierzyć, że mi się uda, a tu nagi na moich oczach wszystko się rozłaziło i pruło w szwach. — Vernon przyjmie 01ivera za dziesięć minut. — Dziękuję. Przyjdzie z nim Rosie Richardson. Popatrzyłam na OHvera, który siedział ze spuszczoną głowa — Wiesz co, obojgu nam odbiło — powiedziałam. — Gdyby ktoś to widział, natychmiast by nas zamknęli. Podniósł wzrok i uśmiechnął się głupkowato. — Wiem — odparł. A po chwili dodał: — Chodź tu, usiądź mi na kolanach. — Odwal się, ty odrażający stary zboczeńcu. Vernon Briggs podniósł się ciężko zza swego ciemnego, po- złacanego na brzegach biurka i zacierając dłonie, zbliżył się, aby nas powitać. — Witajcie, towarzysze niedoli — powiedział z szorstkim akcen- tem z Yorkshire. — Nudzę się tu jak mops. Macie ochotę na drinka? — Nie, dzięki. Pamiętasz Rosie Richardson? — spytał Oliver. — O, chwała na wysokościach! Kobieta, która mogłaby b] matką moich dzieci, gdyby tylko rozegrała karty jak należy. Cc za widok dla starych, umęczonych oczu. Znowu jesteście razer Przyszliście prosić o błogosławieństwo wujka Vernona? Jak sl macie, kochani moi? Trudno powiedzieć, żeby upływ czasu poprawił wygląd V nona Briggsa. Jedyną zmianą były pokaźne wąsy w stylu baw skim, przypominające kształtem kierownicę roweru. — Podobają się wam? — spytał naczelny redaktor program muskając palcem wypomadowany koniuszek wąsa. — To do " kotania cipki. 244 nv\van, p° którym stąpał, był włochaty i czarny, a na jego Iu leżał chodnik ze sztucznej skóry zebry. Szybko rzuciłam ^°niego okiem. Miałam nadzieję, że rzeczywiście był sztuczny. na Witaj, synu — powiedział Vemon, klepiąc Oliyera w ramię. Cieszę się, że cię widzę. Cieszę się... Oliver milczał. ___ gch, synu, nic z tego. Zapomnij o tych swoich posępnych nach. Najpierw musisz swoje odsłużyć, pokonać wszystkie eble drabiny, pokazać nam, że odróżniasz tę swoją wyuczoną w prywatnych szkołach dupę od oksfordzkiego łokcia. Co to za nierdoły przywlokłeś ostatnio do studia? Widziałeś wyniki oglą- dalności? Dwa miliony czterysta! Phi! Rozrywka. Rozrywka. Te- go nam potrzeba, a nie twojego pseudointelektualnego bełkotu. Na ścianach wisiały w złotych ramkach ryciny w stylu lat siedemdziesiątych w różowo-fioletowej kolorystyce. Przedstawia- ły długowłose i długonogie dziewczyny na tle różowych dodat- ków: wysiadające z różowych sportowych samochodów, popija- jące różowe koktajle z trójkątnych kieliszków, oparte o różowe bary, z pośladkami prześwitującymi przez obcisłe różowe sukien- ki. Co za szkoda, że nie było z nami Corinny. — Klapnijcie sobie, klapnijcie. Usiedliśmy naprzeciwko niego, na polakierowanych na czarno i pozłacanych chińskich krzesłach. — No, dalej, karty na stół, co tam macie? 01iver westchnął. — Rozmawialiśmy kiedyś o licencjach — zaczął. — Owszem, synu, rozmawialiśmy. Święta racja. Trafiłeś w sed- no. Dziesięć punktów na dziesięć — odrzekł Vernon i puścił do mnie oko. — Ten chłopak jest ostry jak brzytwa. Coś ci Powiem, synu, odpuszczę ci dzisiaj to twoje łacińskie wykształ- cę, jeśli mi obiecasz program. 01iver w zdenerwowaniu poprawił krawat. *~ Jak wiesz, mając na względzie licencje, rozglądałem się za tymś, co moglibyśmy puścić w miarę szybko, żeby udowodnić, ważna jest dla nas służba publiczna i że nie zapominamy -prawach ważnych społecznie. — W życiu nie słyszałam tak "^Przekonującego Ołivera. ~~ "ej ho, hej ho. No proszę, coś się ruszyło. Nareszcie za- się uczyć, że trzeba robić to, co mu się każe. 245 OHver poruszył nogami w swoich świetnie skrojonych s niach. — Mam, ee, pewien projekt, który bardzo by nam p0rn. ten cel osiągnąć. — A bodaj mnie! — Vemon zaczął przedrzeźniać napuS2 ton Ołivera. — Ma pewien projekt, który bardzo by nam mógł ten cel osiągnąć. Nazwiska, synu, chcę usłyszeć nazw' ka. — Barry Rhys, Dinsdale Warburton, Vicky Spankie... za wyliczać Oliyer. — Oj, oj? Lubieżna Spankie? Z nią sobie dajmy spokój. — Julian Alman, Liam Doyle... — Nic nie mów, sam zgadnę, Sztuka powalająca jak pierdnięcie} — Kate Fortune... — Wreszcie mówisz do rzeczy. Uuuf. Wybaczcie, dusza z Bo- giem rozmawia. A skąd się ten arcypomysł wziął? — Ee, tego, Rosie wróciła właśnie z Nambuli, gdzie pracowała w obozie dla uchodźców. Spodziewają się, że wkrótce dotrze do nich dziesięć tysięcy zagłodzonych uchodźców, a nie mają czym ich wyżywić. Potrzebują szybkiej dostawy lotniczej. Wy- myśliliśmy, że nadamy na żywo specjalnie napisaną, skróconą wersję Hamleta, z udziałem aktorów, których właśnie wymieni- łem, i wystąpimy z apelem o pomoc. Może to trochę wydumane, ale... — Mów dalej, chłopcze, mów dalej. OHver spojrzał na niego zdenerwowany. — Problem w tym, że jeśli cokolwiek ma z tego wyjść, pro- gram musi być wyemitowany w bardzo krótkim terminie, w za- sadzie niewykonalnym, dokładnie za dwa, góra trzy tygodnie. — Ach. Tu się z tobą zgadzam. Z tym rzeczywiście będzie kłopot. Tak. Poważny kłopot. Niee, nie ma o czym mówić. Z; mało czasu... — To się da zrobić w tym czasie — wtrąciłam się. — Mam sponsora na samolot, którym przewieziemy żywność do Narm* li, a Nambulan Airlines mogą nam udostępnić za darmo kil* samolotów do transportu ekipy i artystów. Moglibyśmy o*3 tysiące istnień, może nawet dziesiątki tysięcy. 01iver siedział jak wór ziemniaków. Kopnęłam go w kost* Podskoczył i wyprostował się. 246 Zastanawiałem się, czy nie zrobić tego w ramach Soft Focus "bąknął- *— W tej chwili mamy także przenośną antenę sa- iarną w Nairobi. Tężeli nie zrobimy tego teraz, będzie za pozno — powie- . , ^ — W obozie już mamy dwadzieścia tysięcy uchodźców, 'rZy zaczynają słabnąć, bo brakuje jedzenia, a kiedy przyjdą wstępni--- Nalana twarz Vernona przybrała zmartwiony wyraz. __ Cierpią dzieciaki, tak? _ Szkoda, że nie może pan tego zobaczyć na własne oczy. Spojrzał przed siebie, a oczy wyraźnie mu zwilgotniały. Ko- niuszek do łaskotania cipki drżał. Vernon siedział tak przez chwilę i gładził go. __ Zawsze pierwsze cierpią dzieci, i to jest najgorsze. — Po chwili zerwał się na nogi. — Zrobimy to — zdecydował. — Zro- bimy to. Sprowadź tam antenę. Zadzwoń do nich. Na razie tylko pierdzi się i smrodzi o globalnym nie wiadomo czym. Oliver wyglądał, jakby miał połknąć ostrygę, której nie wyjęto z muszli. — Każ zrobić transparent — DZIĘKUJEMY CAPITAL DAILY TELEVISION — i niech go trzymają te małe biedactwa. Otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale zamknęłam je z powrotem. — Niech Kate Fortune wystąpi w zgrabnym kostiumiku safari. A Tarby? Monkhouse? Chłopcze, potrzebujemy kogoś z sercem. 01iver drapał się po karku. — Zapomnij o Soft Focus. To stek wierutnych pierdoł. A tu chodzi o wielką sprawę. Te dzieciaki mają się pokazać w porze wieczornego szczytu, kiedy wszyscy je zobaczą. W każdym domu ma]ą się polać łzy. Jak wam szczęście dopisze, może nawet sam si? tym zajmę. Pomaszerował na środek sztucznej zebry. Stanął tam i głęboko zmyślony skubał wąsa. "~ Tak, to może być świetny pomysł. Sam to zrobię. Nie / em w Afryce od czterdziestego drugiego. Chętnie się przeja- ?- Jak się rozkręcę, to może nawet sam powiem kilka słów. Odwrócił się do mnie. ~7 si? nie martw, maleńka. Dla dzieci wszystko. W po- ** ku> chłopcze. Łap za telefon. Zadzwoń do lana Parkera 247 z działu zagranicznego. Powiedz mu, że dzwonisz z n0ie Vernona Briggsa i każ mu przewieźć antenę z Nairobi do oh^ razem z obsługą, najlepiej od razu jutro. Resztę zostaw m 2U' chłopcze. Sam zajmij się dopracowaniem obsady. Nie trzeba 'e' tych z tej twojej brygady. Zbierz jakieś porządne nazwiska i ^ mierny się do roboty. No, Ołiverze, pomyślałam, ruszże się. Powiedz mu, co trzek Wytłumacz, że nie chodzi nam o jakiś wyciskacz łez. Olivero jednak najwyraźniej odjęło mowę. Coś niesamowitego. — Co, chłopcze, połknąłeś język? No, dalej, do roboty. —.y non otworzył drzwi i ponaglił nas do wyjścia. — Spotkamy Si jutro o tej samej porze i zobaczymy, jak wam idzie. No, bien dupę w troki i ruszaj. OHver posłusznie ruszył do wyjścia, ja za nim. — Nie martw się, maleńka, wszystkim się zajmę — powie- dział Vemon i klepnął mnie w tyłek. W połowie korytarza wybuchłam śmiechem. — Co my teraz zrobimy? — wykrztusiłam z trudem. — Super, że nas poparł, ale... — Wiem — powiedział OHver i także zaczął się śmiać. — Nie możemy pozwolić, żeby to reżyserował z Afryki. — Zwłaszcza z tym wąsem do łaskotania cipki. — Nie martw się. Poradzę sobie z nim. — Ale to właśnie jest najśmieszniejsze — stwierdziłam. — Nie potrafisz. — I znowu dostałam ataku śmiechu. — Chodź, pójdziemy na drinka — zaproponował 01iver, uśmiechając się głupkowato. I poszliśmy. Rozmawialiśmy jak przyjaciele, jak równy z rów- nym. Było naprawdę miło. Do domu wróciłam szczęśliwa. Wszystko szło wspaniale: Ver- non nas poparł; 01iver odzyskał zdrowe zmysły — przynajmntf na razie; nie było problemu ze sponsorem; organizacja SUSTAIN była przekonana, że uda się zgromadzić pierwszą partię żywność do czasu, gdy zbierzemy pieniądze. Scenariusze napływały, g*13 zdy współpracowały — słowem, nic dodać, nic ująć. Byłam W mu już od jakiejś godziny. Zdążyłam wziąć kąpiel i zjeść w ku ni grzankę z serem. O dziewiątej poszłam włączyć telewizor i kominku zauważyłam zostawioną przez Shirley wiadomość: 248 DZWONIŁA CATHERINE KELLY Z „NEWS" therine Kelly była znajomą Ołivera z gazety. Spotkałam się • w sprawie wywiadu następnego dnia po mojej pierwszej 1 ? vcie w gabinecie Oliyera, zanim jeszcze powstała Dobroczynna ^ opowiedziałam jej ze szczegółami przebieg całej naszej wy- ° wy do Kefti. Wysłuchała mnie z wielkim zainteresowaniem, P, w prasie nie ukazała się żadna wzmianka. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer do „News". _- Chce pani rozmawiać z Catherine Kelly. Chwileczkę, spró- huie panią połączyć. Och, bardzo mi przykro, ale dosłownie przed chwilą wyszła. __ Proszę jej w takim razie powiedzieć, że dzwoniła Rosie Richardson. Zostawiłam swój numer do biura. Następnego dnia rano jak zwykle pognałam do kiosku i pod- niecona przekartkowałam „News". Nic, nic, nic i jeszcze raz nic. Kiedy jednak otworzyłam środek, mało nie padłam trupem. Było tam wielkie na całą stronę zdjęcie przedstawiające mnie w wieczorowej sukni i rysunek owada z kolosalnymi skrzydłami na tle zdjęcia głodujących afrykańskich dzieci. Tytuł brzmiał: ZMUSZĘ GWIAZDY DO POMOCY - MÓWI UWODZICIELSKA KRÓLOWA SZARAŃCZY — No dobrze, niech będzie dwadzieścia rothmansów. Poniżej wizerunku szarańczy widniało zdjęcie Olivera obejmu- jącego w pasie Vicky Spankie, a na samym dole maleńkie foto- grafie Juliana, Liama, Dinsdale'a i Barry'ego. Natychmiast pomyślałam o wszystkich telefonach, które dzień wcześniej wykonałam do naszych znakomitości. Nie rozmawiaj- Cle z prasą, prosiłam, nie uprzedzajcie faktów. Och, nie. Skąd ni wytrzasnęli to moje zdjęcie? Byłam na nim w czarnej kreacji Przerobionej z sukni druhny. Musiał mi je zrobić ktoś na ce- monii rozdania nagród, na którą poszłam razem z 01iverem. cholera. Cholera. Jak to się stało? Rozmawiałam z tą dzien- arką o Kefti, ale ani słówkiem nie napomknęłam o udziale lazd. Wtedy jeszcze o niczym takim nie było nawet mowy. Dawna kochanka OUvera Marchanta, 38, szefa telewizVj programu Soft Focus, przyleciała do Londynu, by podjąć ri matyczną próbę uratowania tysięcy uchodźców od śmierci ] dowej, która grozi im z powodu iście biblijnej plagi szarań C Rncip Rirharrlsnn 37 Tnip miałam 37 lat tvlkn 311 «ł Rosie Richardson, 37 [nie miałam 37 lat, tylko 31], ( lata temu przeżyła tragedię, gdy Marchant odmówił poślub >Ś] lacje?] nia jej i zerwał ich związek. [Skąd oni mieli takie inforrn; Wy. Przysięgając nigdy więcej nie powrócić do Londynu, Rosie jechała do pracy w obozie dla uchodźców w Nambuli, i wschodniej Afryce, gdzie pozostawała aż do teraz. Niesten, w ciągu ostatnich tygodni uchodźców i ich pola zaatakowało ogromne, rozciągające się na kilka mil stado szarańczy. zroz paczona bezsilnością organizacji zajmujących się pomocą hu- manitarną, Richardson opuściła obóz, by powrócić do Londy- nu i tam domagać się pomocy od kochanka, który niegdyś ją odtrącił. „Po powrocie niezwykle trudno było mi się przyzwyczaić do panujących tu luksusów, tak bardzo różnych od biedy, z której tu przyjechałam", oświadczyła Richardson. (Nigdy czegoś takiego nie powiedziałam. O matko, może jed- nak coś podobnego mi się wymknęło, ale nie tak dobitnie i nie teraz, lecz w 1985 roku, kiedy byłam w Afryce po raz pierwszy. Zresztą nie było o tym mowy w wywiadzie, tylko w czasie to- warzyskiej pogawędki, którą sobie ucięłyśmy, zanim dziennikar- ka wyszła. Co jeszcze palnęłam?) Wciąż w szoku po tragedii jej starszego przyjaciela, Librena Aleena, który z powodu głodu utracił 26 dzieci, Richardson powiedziała: „Obowiązkiem tych bogatych gwiazd jest pomóc (Być może zauważyłam, że gwiazdy czują, że ich obowiązki^ jest udzielić pomocy). „Za swój talent dostają krocie. Teraz mają szansę się ° wdzięczyć i zmuszę ich do tego". (Coś podobnego na pewno nie padło z moich ust). Po szkoleniu w Basingstoke Richardson zaczęła praco* dla SUSTAIN, prowadząc liczący 20 000 osób obóz w Si 250 wschodniej Nambuli... uchodźców z Kefti [dobrze, dob- ..], ryzykując życie podczas niebezpiecznej podróży w głąb r arniętego wojną Kefti. „ONZ kompletnie nic nie robi", mó- I Richardson [O Boże] ...rozwścieczona, że SUSTAIN nie ftCe uwierzyć w jej opowieści i odmawia dostarczenia żyw- ości, Richardson złożyła w dramatycznym stylu rezygnację • najbliższym samolotem udała się do Londynu. „Teraz mo- • einy już liczyć wyłącznie na pomoc osób sławnych i brytyj- skiej opinii publicznej". Coraz gorzej. Z początku Marchant, który według słów jego przyjaciół czuł się „osaczony" przez Richardson po ich zerwaniu, odmówił pomocy, twierdząc, że realizacja planu w tak krótkim czasie jest niemożliwa. Jednak aktualna przyjaciółka Marchanta, gwiazda Last Leaves of the Indian Summer, Vicky Spankie, 26 [ta flądra miała w najlepszym razie trzydziestkę], poruszona błaganiami Rosie Richardson, przekonała Marchanta do udzielenia pomocy. Vicky Spankie. To ona musiała puścić farbę. Wymienili wszyst- kie nazwiska, z wyjątkiem Kate Fortune i Corinny. Przeklęta Spankie. Przyjrzałam się dokładniej zdjęciu z Afryki. Nie zro- biono go ani w Nambuli, ani w Kefti. Wyglądało mi to na Mo- zambik. Na samym dole przytoczono wypowiedź ONZ, według której doniesienia były wciąż sprawdzane i podejmowano wszel- kie możliwe kroki. Była też jeszcze jedna wypowiedź: Rzecznik SUSTAIN, Eamonn Salt, potwierdził wczoraj, że Rosie Richardson nie jest już pracownikiem agencji. „Personel SUSTAIN ma absolutny zakaz wkraczania na terytorium Kefti ze względów bezpieczeństwa i z powodów dyplomatycznych. Wszelkie naruszenie powyższego zakazu będzie traktowane z najwyższą surowością". Ani SUSTAIN, ani CDT, gdzie gwia- zdor telewizji, Marchant, pracuje jako redaktor programowy L°, to się Vernonowi na pewno nie spodoba], nie potwierdzają p°djęcia akcji Dobroczynna gra. "rzyjaciele Marchanta martwią się, że Richardson pragnie skorzystać powstały w Afryce kryzys, by odbić go Vicky. 251 Ąfryk, „Naturalnie, wszyscy pragniemy pomóc głodującym nom", oświadczy! jeden z nich, „lecz czasami motywy rymi ludzie pozornie się kierują, ostatecznie mogą okaza' • mylące". Obie znakomitości mają się pobrać na początku n ^ szlego roku. 252 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Zapaliłam rothmansa i prawie się udusiłam. Wróciłam do mieszkania na wpół przytomna. Kiedy weszłam do środka, telefon już dzwonił. Usiadłam przy kuchennym stole, nie mając zamiaru go odebrać. Na chwilę umilkł, po czym rozdzwonił się znowu. Trr trr. Trr trr. Trr trr. Trr trr. Zdjęłam cholerną słuchawkę z widełek. Rozległ się słaby dźwięk podobny do alarmu antywłamaniowego. Po czym jakiś glos powiedział: — Proszę odłożyć słuchawkę. — Pii-pii, pii-pii. — Proszę od- łożyć słuchawkę. Odłożyłam słuchawkę. Telefon od razu zadzwonił. Schyliłam się i wyciągnęłam wtyczkę z gniazdka. Zapaliłam kolejnego pa- pierosa, zakrztusiłam się, zgasiłam go, schowałam głowę w dło- niach i chciałam się rozpłakać. Weź się w garść, przemknęło mi nagle przez myśl. Plecy może mam wąskie, ale tyłek na pewno bardzo szeroki. Wytarłam twarz ręcznikiem kuchennym, wrzuciłam egzemplarz „Daily News" do kosza i wyruszyłam do pracy, udając, że nic mnie to nie obeszło. Gdy wchodziłam do biura, telefon już dzwonił. "~ Czy rozmawiam z uwodzicielską królową szarańczy? Witaj w Klubie Sławnych. — To był OHver. ~~ Zamknij się. To okropne. "]~ Okropne? Nie bądź śmieszna. Tylko zobacz, co się dzieje. ^da reklama to dobra reklama, zapomniałaś już? ,~7 "le przecież prosiłam wszystkich aktorów, żeby nie rozma- 1 z prasą. Pomyślą, że chciałam całą uwagę skupić na sobie. ^~T 2^' ze szybko się przekonasz, że są na to o wiele za * TzY- A teraz uspokój się. 253 Telefon zadzwonił znowu. 3SĆ) 2c — Rosie Richardson, słucham. Z kim mam przyjemno- — Pat Wilson, z „Express". — Proszę zadzwonić do rzecznika, dobrze? — Już dzwoniłam. Podali mi ten numer. — W takim razie proszę... proszę zadzwonić do nich jes> raz i powiedzieć... — Nie, kochana. To nie jest muzyczna lista przebojów. c\ my mieć dzisiaj wywiad z Rosie Richardson i zdjęcie. Masz H niej numer? — Przykro mi, ale musicie się skontaktować z rzecznikiem to jest co innego. Ja nie mogę wam pomóc. — Aaaaa! — W porządku, skoro CDT chce pogrywać w ten sposób Zapamiętamy to sobie. Cześć. Znowu telefon. — Halo, tu „Woman's Hour". Czy mogę... Natchnęło mnie. — Przełączę do biura prasowego. Telefon natychmiast zadzwonił ponownie. — Halo? Czy rozmawiam z Rosie Richardson? — Musi pani porozmawiać z biurem prasowym. Przełączę... — Dzwonię z biura prasowego. — Ach. W tym momencie do pokoju zajrzał 01iver. — O Boże... przepraszam. Tak... tak... o Boże... rozumiem... tak... Melissa. Czy mogę coś powiedzieć... tak, przykro mi- o Boże. — Daj mi słuchawkę — powiedział 01iver i wyjął mi słuchaw- kę z ręki. — Mówi Ołiver Marchant. Co się dzieje? Aha, tak, tak. W$ w czym problem? — Wywrócił oczami. — Co jako pracowni* biura prasowego masz właśnie robić. Oczywiście, że nie zrobi tego specjalnie. Tak. Tak. Owszem, sądzę, że Vicky ma z coś wspólnego. OK, powiem jej. Dobrze. Zobaczymy się juffl — I zwrócił się do mnie: — Corinna, z wyrazami współczu1 Po krótkiej perswazji. A teraz już o tym nie myśl. Telefon zadzwonił znowu. Tym razem ja odebrałam. | — Halo, czy to Dobroczynna gra? — Z kim mam przyjemność? 254 nzień dobry. Cieszę się, że się dodzwoniłem. Nazywam "Mikę ^e Sykes. Reprezentuję Nadię Simpson. sliapadła wyczekująca cisza. fjadia Simpson? — spytałam bezgłośnie OHvera. f_ gupermodelka. QO> — szepnęłam. Bardzo sławna. _ Och, witam. Czym mogę służyć? — powiedziałam do te- lefonu- ___ cóż, jesteśmy bardzo zaskoczeni, że nie zadzwoniliście do nas. __ słucham? — Daj, ja porozmawiam. — Oliver znowu spróbował przejąć sprawę w swoje ręce. Potrząsnęłam głową i nie pozwoliłam so- bie odebrać słuchawki. _ Czy wiecie, że Nadia jest Nambulanką? — Jest Nambulanką — znowu szepnęłam do OHvera. Oliver odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. — Urodziła się w Huddersfield. — Ciii... cicho. Nie, nie miałam o tym pojęcia. — Nadia chce pomóc. Była bardzo zmartwiona, kiedy się do- wiedziała, co spotyka jej naród. Dziewczyna jest załamana. Słu- chajcie, mamy coś dla was. Nadia Simpson poinformowała mnie, że jest gotowa pojechać do Nambuli. — Och. — I szepnęłam do Olwera: — Chce jechać do Nam- buli. 01iver przesunął sobie palcem po szyi tam i z powrotem. — Nadia spotka się z wami dzisiaj po południu. O trzeciej ma okienko, OK? — Obawiam się, że możemy się spotkać dopiero wieczorem. *- W takim razie spotkajmy się w Groucho. Szósta trzydzieści. — Szósta trzydzieści, w klubie Groucho. Dobrze, będę. °'iver pokręcił głową. ~~ Marnujesz tylko czas. ,. nowu zadzwonił telefon. Ołiver nachylił się i ponaciskał ja- Kleś guziczki. ~~ Gwen, przyjmuj przez chwilę telefony do Rosie, dobrze? ZlCkuję. Pr? • zysiadł na brzegu mojego biurka. 255 I co, moja uwodzicielska królowo szarańczy? Skoro u,. szyst. ko się wydało, spróbujemy to obrócić na naszą korzyść. Toi na czwartek konferencję prasową — o dziesiątej albo o pief tej w naszej sali konferencyjnej. Porozmawiam z Melissą ci pomoże. Ja natomiast poinformuję aktorów, tylko musisz A starczyć mi wszystkie dane. I pora zająć się programem z Afy,^" ustalić, kto w końcu tam pojedzie. Rozmawiałem o tym z R Fortune już dwa razy. Ta kobieta ma skórę jak nosorożec — To był mój pomysł! — zawodził cienko łysy facet w dr danych okularach, siedzący pomiędzy mną a barem. Przyglądałam się w lustrze, jak śmietanka londyńskich me diów zbiera się w Groucho na wieczornego drinka i zagłębiając się w miękkich skórzanych fotelach, wypytuje się nawzajem o samopoczucie. — Myślałem, że to był pomysł Jeremy'ego. Cześć, Roland, co tam u ciebie? — Roland, cześć. Jak leci? Jeremy się tym zajął. Ale pomysł był mój. Byliśmy tutaj. Siedzieliśmy z Rorym, tam, gdzie teraz siedzi Jerome i Simon. Mówię mu: „A co z pracownikami soc- jalnymi? Dwunastoczęściowy cykl o biednym Londynie, maltre- towanych dzieciach, deportacjach, nadużyciach z zasiłkami", Je- remy tylko ziewał i powtarzał: „O Boże". Cześć! Jak się masz? A potem Jeremy poleciał ze wszystkim do Jonathana i pro;?.? bardzo, Jonathan dostaje program, zawsze to samo. Słowo daje, chyba zadzwonię do Jonathana i mu nadam. Chodzi o to... o, cześć, co tam u ciebie? ...że to był mój pomysł. — Voila — powiedział Mikę de Sykes, mały, pulchniutki człowie- czek, stawiając przed nami drinki. — Nadia zaraz przyjdzie. Poszła się tylko odświeżyć. O, a oto i ona — dodał, spoglądając w stronę drzwi. — We własnej osobie. Rosie, będziesz nią zachwycon Nadia była bardzo piękną dziewczyną, o klasycznych arabski1 rysach, ale zrobiła coś przedziwnego z włosami — ściągnij' mocno do tyłu i związała w dwa koki, z których zwisały w — co sprawiało, że przypominała owcę. Po kilku minutach ty1 my pogrążeni w głębokiej rozmowie. Choć może „głęboka zbyt mocne słowo... ( . — I Mikey mówi: „Nadia, powinnaś jechać do Nambuli' • sobie myślę, niby po co? I jestem na niego wkurzona. R 256 • A potem widzę te zdjęcia. I Mikey mówi: „Nadia. To 1111 ? ludzie*. I ja patrzę na te zdjęcia, na te umierające z głodu pf/. j j myślę sobie, Boże, to się dzieje naprawdę. Rozumiecie? o czuję. To moi ludzie. I mówię: „Mikey, myślę, że pojadę \o Nambuli". Nadia to taka wrażliwa dziewczyna — powiedział Mikey ? wepchnął sobie do ust pełną garść twigletsów. _, i Mikey mówi: „Nadia, nie wystarczy rozpaczać". A ja pat- na te zdjęcia i myślę sobie, naprawdę myślę sobie, że tak, rozumiecie? Jadę do Nambuli. __ Co to były za zdjęcia? _ No, te w „News", złotko — wyjaśnił Mikę, pochłaniając kolejną garść twigletsów. — Nadia była załamana, kiedy je zo- baczyła. — Jeżeli mówimy o tym samym artykule, to było w nim tylko jedno zdjęcie i wcale nie z Nambuli. Wydaje mi się, że zrobiono je w Mozambiku, chociaż nikt nie miał się tego domyślić. — Nambula jest częścią Mozambiku? — zdziwiła się Nadia. — Nie, nie. To zupełnie inny kraj, na północy. Jakieś dwa tysiące mil na północ od Mozambiku. — Więc zamiast moich ludzi dali zdjęcie kogoś innego? — Nadia, nie denerwuj się. — Mikey, ja się denerwuję. Mówisz, nie denerwuj się. Ale dla mnie to jest prawdziwe, rozumiesz? Dają zdjęcie z Mozambiku zamiast moich ludzi. Dlatego właśnie muszę jechać do Nambuli. — Urodziłaś się w Nambuli? — spytałam. — To właśnie powiedziałam Mikeyowi. Nie urodziłam się w Nambuli. Po co ja mam jechać do Nambuli? — Ale twoi rodzice są Nambulańczykami? — Powiedziałam: „Mikey, moja matka jest Brytyjką, mój ojciec jest Brytyjczykiem" — akcent miała jak z wysp atlantyckich *" „więc jak nagle stałam się Nambulanką?" ~- Twój ojciec jest Nambulańczykiem. Jego ojciec był Nambu- 'ańczykiem. — Ach, więc twój pradziadek był Nambulańczykiem? ~~ Jej dziadek był Nambulańczykiem. Nadia czuje się bardzo °cno związana z Nambulą. ..~~ A czy zdajesz sobie sprawę, że ludzie, którym staramy się ^fc. to Keftianie? 257 — Co? Mikey, nic z tego nie kapuję. — Chwileczkę — odezwał się Mikę, bojowo wysuwając przodu szczękę. — Chcecie mi powiedzieć, że ci głodujący y. to nie Nambulańczycy? Jakieś pół godziny później Nadia zaczynała z wolna przy? czajać się do myśli, że jej ludzie infiltrowani są przez Kefri — Och, nawet nie wiecie, jak moje życie mnie nudzi — „..' wiła. — Naprawdę chcę je zmienić. Dla mnie to takie pra dziwę, wiecie? I tak sobie myślę, że tam pojadę, zrobimy j^j" zdjęcia i coś dobrego z tego będzie. — A tak naprawdę dlaczego chcesz jechać do Nambuli? — Pa dło pytanie zza moich pleców. Odwróciłam się i ujrzałam Oli vera uśmiechającego się złośliwie. — OHver Marchant, a to Nadia Simpson. — Miło mi. Nie przeszkadzajcie sobie, rozmawiajcie dalej — powiedział 01iver i przysunął sobie fotel, kiwając jednocześ- nie na kelnera. — Dużą szkocką poproszę, Hannesa. Komuś jeszcze? Nadia, mów dalej. — Nadia chce, żeby ludzie dowiedzieli się, co się dzieje. — A co się dzieje? — spytał 01iver. — Cierpią ludzie — powiedział Mikę. — Dlaczego? — nie ustępował Oliyer. — No, powiedz, bo to ważne. To jest sprawa polityczna. — Co takiego?! — wykrzyknęła Nadia, nagle bardzo zdener- wowana. — W politykę nie chcę się mieszać. Nie jestem osobą polityczną. — Nadia nie jest polityczną dziewczyną. — Nie jestem osobą polityczną. Ale, no, wiecie, tak sobie myślę, że nie wystarczy tylko się martwić. — Nie wystarczy tylko płakać — zawtórował Mikę. — Rozumiem, ona chce płakać przed kamerami — odrze* ze śmiechem OUver. — Bardzo to słodkie, ale nie o to nam w programie chodzi. Nadia była wyraźnie dotknięta. Nagle zobaczyłam, jaka by młodziutka. — Ale to naprawdę wspaniałe, że chcesz nam pomóc —- st^11 dziłam pośpiesznie. , — Chwileczkę. Czegoś tu nie rozumiem — wtrącił się w — Coś mi tu nie pasuje. Nadia Simpson oświadcza, że en? 258 , :gCj swój czas i pojedzie dla was do Nambuli, za darmo, ?°5 -eCie tyfko jej koszty, a wy mówicie: nie dzwońcie, to my P°dzwonimy do was? za Otóż to — powiedział Oliyer, prostując się na krześle i po- .. aC swoją szkocką. — Wielu artystów chce wziąć w tym A iał, a my dobieramy ich starannie. Jeżeli artyści mają wy- u n:(f w telewizji, z obozu dla uchodźców wystąpić do świata 5 nelem, muszą wiedzieć, o co w tym chodzi, i mieć coś roz- sądnego do powiedzenia. _ Nadia, idziemy — rzekł Mikę i podniósł się. _- Ale Nadia chce się czegoś dowiedzieć na ten temat — pró- bowałam załagodzić sytuację. __ Chodźmy, złotko. Nikt nie będzie tak do nas gadał. — Hej, Mikey, zaczekaj chwilę. Chciałabym z tą panią poroz- mawiać. Chciałabym z nią porozmawiać, OK? Rozumiesz, chcę z tą panią pomówić. Poprawiła swoją owczą fryzurę. — Wiesz, ludzie wolą na wszystko mówić „nie". Ludzie wolą mówić „nie", zamiast zrobić coś dobrego. Nie wiem, dlaczego tak się zachowują, kiedy ktoś robi coś dobrego. Po prostu lubią mówić „nie". — Lubią być ostrożni — wtrącił OHver. — Chodź, Nadia. Marnujemy tylko czas. Zabieramy się stąd. Mikę pomógł jej wstać i zaczął prowadzić ku drzwiom. — Ale przecież mówiłeś, że mam jechać do Nambuli. — Pojedziesz do Nambuli, złotko. Pojedziesz. Otworzył drzwi i wypychał ją na zewnątrz. — Cały ten pieprzony świat się dowie, że jedziesz do Nambuli. — Musiałeś być taki niegrzeczny? — spytałam OHvera, kiedy sobie poszli. ~ Wcale nie byłem niegrzeczny. Po prostu zdusiłem sprawę * zarodku. Jesteś bardzo zajęta i szkoda twojego czasu dla ta- tach idiotów. — Mogłeś jej przynajmniej podziękować. 7] n'Dy za co? Za co jej się należała bezgraniczna wdzięcz- ,.Sc- Co miała nam do zaofiarowania? Coś ci powiem. W tym nesie wszystko działa w dwie strony. Gdyby organizacje hu- o Karne zmądrzały i zadały kilka pytań, zanim zaczną żebrać sParcie wielkich sław, ich kłopoty byłyby o połowę mniejsze. 259 — Chciałeś zabić muchę kulą armatnią. - Och, kochanie, daj spokój i rozchmurz się. Napij się jesz cze. Zrobiłem wstępny scenariusz na Afrykę. Chciałbym, żeby, ^NapTsante^o zajęło mu dwie godziny i efekt był fantastyce Rozchmurzyłam się rzeczywiście. Wcale nie było mi łatwo pracować z Ohverem Znałam jeg0 największe wady i nie ufałam mu. Ale urok szefa mężczyz^ mężczyzny lepszego od ciebie, który na dodatek ci pomaga, j*. trafi wywrzeć nieodparte wrażenie. W ciągu kilku następnych dni spędzonych w Londynie widziałam, jak wykorzystuje wszyst- kie swoje siły i zdolności do przygotowania programu i jak wszystko pięknie układa się w całość - konferencja prasowa, sponsoring, żywność, sam program, scenariusze. Cały czas był pL mnie pomagał mi w trudnych chwilach, a ja czułam, ,ak z każdą chwilą sytuacja Safili staje się bezpieczniejsza, mo,a na- tomiast coraz bardziej niepewna. 260 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Całowaliśmy się jak szaleni w mieszkaniu Ohvera. Wsunął mi rękę pod spódnicę. Był wieczór po konferencji prasowej. przez cały dzień odbieraliśmy telefony, rozmawialiśmy ze spon- sorami, artystami, inżynierami, kamerzystami, dziennikarzami. W tej chwili marzyłam tylko, by rozładować się emocjonalnie w ramionach 01ivera. Przesuwał mi dłonią po plecach, jednym płynnym ruchem rozpinając stanik, podczas gdy drugą ręką pod- nosił spódnicę. — Nie wolno nam tego robić — wyjąkałam bez tchu, nie otwierając oczu. — Myślę, że musimy — odpowiedział, całując mnie w szyję. Wyślizgnęłam mu się. — Czemu nie? — spytał, trzymając mnie za rękę. Odsunęłam się. — Dobrze wiesz czemu. Usiadłam, a on poszedł po coś do picia. Potarłam dłonią czoło i doprowadziłam się do porządku. Jak mogłam do tego dopuścić? Zaprosił mnie na kolację, a ponieważ tak wspaniale się nam pracowało, był taki dobry, tyle dla mnie zrobił, niezręcznie było "ii odmówić. Chciał, żebyśmy przed kolacją poszli do kina, żebyśmy, jak sierdził, „zapomnieli o pracy", przynajmniej na chwilę. Jedyny '"fl, na który udało nam się dostać, był o wojnie w Wietnamie. ewnie był niezły, ale kiedy zaczęli strzelać i mundur khaki a' się krwią, poczułam się, jakby ktoś dźgnął mnie rozżarzo- n^ żelazem. zbWstalam i przepraszając wszystkich po drodze, wyszłam z sali, eg'am ze schodów i znalazłam się na pełnym młodzieży Lei- er Sąuare. Oparłam się o ścianę, starając się uciszyć roz- 261 budzone demony. Ujrzałam przed kinem rozglądającego mną 01ivera. Nie miałam zamiaru opowiadać mu o wvK^ *a miny. Straszliwe przeżycie zbyt łatwo mogłoby się przem' w zabawną anegdotkę. Wydarzenia, które — jak mówiła KJ^ Simpson — są dla nas prawdziwe i bolesne, dla innych się stać źródłem rozrywki. To dobry sposób, aby zdobyć -^ teresowanie towarzystwa, ale zbyt upokarzający. W końcu jednak opowiedziałam mu o wszystkim. Był barn wyrozumiały i ponieważ — jak uznał — zbyt mnie to \ys ° mnienie przygnębiło, postanowił, że nie pójdziemy do resta racji, lecz do niego i zamówimy sobie pizzę. Myślę, że obo' przypomnieliśmy sobie nasze stare żarty na temat pizzy. Kje(j drzwi do mieszkania zamknęły się za nami, jego płaszcz wyła dował na podłodze, a on wziął mnie w ramiona. Ja zaś, wstrząs- nięta i przybita, samotna, podniecona naszą niespodziewaną bli- skością, spragniona drugiego człowieka, ulegając pociągowi fizycznemu, który tak naprawdę nigdy mnie nie opuścił, nie opierałam się. Wrócił z drinkami i zapalił papierosa. Widać było, że jest zly. — Zdajesz sobie sprawę, że nie mogę tego zrobić? — spytał. — Tak. Nie wolno nam. — Nie mówię o tym. Mówię o Dobroczynnej grze. Zadygotałam cała w środku. — Co ty mówisz?! — wykrzyknęłam. — Dlaczego nagle nie możesz? — Wszystko jest już ustalone i kręci się samo. A reżyserować może Vernon. -le- — Przecież wiesz, że to będzie prawdziwa beznadzieja. Po prostu się rozpadnie. Wszystko opiera się na ich dobrej woli, a jak amen w pacierzu uznają, że on jest do niczego. — I tak przejmie nad wszystkim kontrolę, czy tam będę, o nie. Jedzie do Afryki. A jak sama zauważyłaś, nie mam na niego żadnego wpływu. — Dlaczego twierdzisz, że nie możesz tego zrobić? — Jeżeli Vernon się w to zaangażuje — a tak się stanie ? piej, żebym ja się wycofał. Zresztą i tak nie mam czasu. — Ale zajmiesz się wszystkim tu, w Londynie? — spyta" starając się panować nad głosem. — Nie. 262 Dlaczego? Skąd ta nagła decyzja? lak powiedziałem, nie mam czasu. Zastanowiłam się przez chwilę. Gdybym ci teraz nie odmówiła — wycedziłam wolno znalazłbyś czas? "" 0 twarz wykrzywiła się z wściekłości. ___ Ty nic nie rozumiesz! Wracasz tu, święcie przekonana cwojej racji, ze swoimi umierającymi i ze swoją sprawą. A ja °vślalem, że przyjechałaś do mnie. Igrasz ze mną, byle tylko , tać to, czego chcesz. Ja cię kocham. Nie możesz oczekiwać, . Dędę w tej sytuacji z tobą współpracował. Nie mogę jechać Ho Afryki, skoro mamy odstawiać tę idiotyczną farsę, że łączą nas wyłącznie stosunki zawodowe. Przecież to kłamstwo, prawda? Wcale tak nie myślał. Kiedy dałam mu choć jeden sygnał, że jest tak, jak mówi? Wcale mnie nie kochał. Chciał się tylko upewnić, że wciąż może mnie mieć, gdy mu przyjdzie ochota. — A co z Vicky? — E tam, Vicky. To skończone. — A jeśli pójdę z tobą do łóżka? Nikt, nawet on, nie może być aż tak wredny. — Wtedy byłoby mi łatwiej. Jednak może. Jak burza wpadł do kuchni. Dochodziła jedenasta w nocy. Do- brze wiedziałam, że bez niego programu nie uda się zrealizować. Zapatrzyłam się w spływający po szybach deszcz. Teraz obóz tonie w ciemności, jedyne światło dochodzi ze szpitala i punktu żywieniowego. Do emisji programu zostało nam dwanaście dni. A oni tam mieli jedzenia na dziesięć. Nowi uchodźcy zjawią się lada chwila. Na pewno wędrują już pustynią ku Safili, schodzą z gór i zmierzają w stronę granicy. Jest ich może pięć, może dziesięć tysięcy i nie będą mieli co jeść. Zrozumiałam, że w tej sytuacji ja się w zasadzie nie liczę. Podobnie jak OHver czy lcky. Może więc powinnam to po prostu zrobić. 'elefon zadzwonił dwa razy i włączyła się automatyczna sek- arka. W wyłożonym drewnianą podłogą pokoju rozległ się gt°s Vicky Spankie. ~~ Olly. TU Vicky. Wiem, gdzie jesteś. I wiem, że wcale nie es z Julianem. Umówiłeś się z Rosie, prawda? Albo z Kirsty. 263 — Rozległ się jakiś dźwięk, podejrzanie przypominający S2i — Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz. Proszę. Z kuchni wymaszerował 01iver, podniósł słuchawkę i wył. sekretarkę. — Cześć, jestem. O co ci chodzi? — Razem z telefonem szedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Niespodziewanie znowu rozległ się głos Vicky. — Olly, proszę, zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz. Podeszłam wolno do urządzenia. Nie wyłączył go, lecz nast wił na odtwarzanie nagranych wiadomości. Już miałam je trzymać, gdy zaczęła się kolejna wiadomość. — Cześć, mówi Kirsty. Dzwonię, żeby... hm... no, dzwonie bo powiedziałeś, że ty zadzwonisz później i... — Rozległo sie kolejne pipnięcie. — Olly, gdzie jesteś? — Znowu Vicky. — Mówiłeś, że my.. Dzwoniłam do Juliana, a on powiedział, że nie umawiał się z to bą dzisiaj. Dlaczego ciągle mi to robisz? Czuję się taka głupia, brzydka, w ogóle żadna. Co będziemy robić w ten weekend? Nie mogę już tego znieść. Och, jak dobrze pamiętałam to uczucie. — 01iver, tu mama. Kochanie, proszę, zadzwoń do mnie. Wciąż ci zostawiam wiadomości, a ty od dwóch miesięcy nie zainteresowałeś się nawet, jak się czuję. Kolejne pipnięcie, ale ktoś chyba się od razu wyłączył, znowu pipnięcie i zabrzmiał nieznany mi kobiecy głos: — Cześć, zboczeńcu. Dzwonię, żeby ci tylko powiedzieć, że kryzys zażegnany. Wielka Świnia wszystko przełknęła. W ponie- działek zostaję w biurze do późna, OK? Mam nadzieję, że ci się uda. Nie dzwoń do mnie dzisiaj do domu. Sama zadzwonię jutro. Mmmm. Całuję cię, wiesz gdzie. Nie zatrzymałam taśmy, włożyłam płaszcz i wyszłam. Dogonił mnie swoim samochodem, gdy dochodziłam własnii do przystanku autobusowego przy King's Road. — Wsiadaj — powiedział. — Czekam na autobus. — Zawiozę cię do domu. — Nie, dziękuję ci. , — Słuchaj, naprawdę mi przykro. Przynajmniej pozwól wieźć się do domu. 264 wsiadałam do samochodu, byłam przemoknięta do nitki. u rdzo nieprzyjemnej ciszy ruszyliśmy na północ. W połowie $ parku skręcił nagle na parking przy Serpentine, zatrzymał tfy uocj i wyłączył silnik. Wzdłuż brzegu jeziora przechadzała SaIfl ara Japończyków, on obejmował ją czule. Ciemną powierz- s1^ > wody przecinała para kaczek, najwyraźniej zmierzająca jakimś określonym celu. sp°jrzał na mnie Przybity- _____ jestem taki nieszczęśliwy — stwierdził. Dobrze wiedział, że jest wiele kobiet, w których widok zala- nego mężczyzny wzbudza opiekuńcze uczucia i pragnienie rzVjścia z pomocą. Ale ja nie po to wróciłam do Anglii, żeby komplikować sobie z nim życie. Tragicznym gestem potarł czoło. 1 drugiej jednak strony, pomyślałam sobie, bez niego moje życie skomplikuje się o wiele bardziej. _ Nienawidzę siebie — powiedział. Przecież to niemożliwe, żeby tak wydziwiał wyłącznie po to, by zaciągnąć mnie do łóżka. — Wstrętnie się czuję. — Czy mógłbyś włączyć ogrzewanie? W końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Pewnie po prostu puściły mu nerwy i nie zdołał nad sobą zapanować. Może powin- nam dać mu przynajmniej szansę. — Nie mówiłeś poważnie, że zamierzasz odpuścić program? — Nie — odrzekł z wahaniem. W samochodzie z wolna robiło się coraz cieplej. — Przez ostatnie dwa tygodnie byłeś po prostu wspaniały - powiedziałam. — Wszystko ustaliłeś, zebrałeś całą ekipę i tyl- ko dzięki tobie się to kręci. To wyłącznie twoja zasługa. Ilekroć myślę o obozie, dociera do mnie, że jego być albo nie być zależy od ciebie, a ty jesteś taki dobry. rozchmurzył się jak dziecko. Najgłupsze w tym było to, że ?"owiłam szczerą prawdę. 7~ Wiem, że troszczysz się o tych biednych uchodźców. Od- y,eś na bok wszystko inne i zmagasz się z Vemonem. Teraz to ^ niC zostawisz- am nadzieję, dodałam w duchu. ratrzyłam, jak rozważa moje słowa. 265 _ I tak naprawdę wcale nie chcesz znowu się ze mną ^ Nasz obecny układ bardzo ci odpowiada. Wbił wzrok we własne ręce. — Naprawdę mi zależy. Może jednak się zmienił. _ _ Mam wrażenie... Naprawdę sprawia mi to wielką frajdc To jest - Znowu spuścił wzrok i potarł kciukiem o palce - Naprawdę fajnie jest robić coś dobrego. O Jezu, ale to gtUpio zabrzmiało. No, po prostu dobrze się z tym czuję. — I nie zrezygnujesz z tego teraz? _ Nie _ powiedział. - Chcę to ciągnąc. Pochylił się i pocałował mnie lekko w usta. _ I tak bym to zrobił - dodał bez mrugnięcia okiem. Drań. 266 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Był niedzielny poranek, od wyjazdu do Afryki dzieliło nas ześć dni. Obsada i ekipa produkcyjna Dobroczynnej gry zebrała „je w posiadłości Dave'a Rufforda na pierwszą pełną próbę. Wszyscy zgromadzili się w studiu nagraniowym i kręcili się bez celu, czekając na rozpoczęcie. Vernon znalazł dla nas godzinę w najlepszym czasie antenowym, po południu w środę za ty- dzień. Mieliśmy dziesięć dni. Rozejrzałam się po studiu, zasta- nawiając się w duchu, czy wszystko będzie gotowe na czas. Artyści w doskonałych nastrojach siedzieli na kanapach i po- gryzali bagietki z łososiem i serem, popijali cappuccino i wodę mineralną, przeglądając gazety. Nad listą z obsadą skróconej wer- sji Hamleta zgromadziło się kilka osób, zdecydowanie w bardzo rozrywkowych humorach. Corinna z wściekłością wpatrywała się w rząd końskich łbów w okularach przeciwsłonecznych. 01iver kręcił się wszędzie, strofując każdego jak dyrektor szkoły i co chwilę gorączkowo zerkając w scenariusz. Najwyraźniej spodobał mu się wizerunek Ołivera Marchanta, świętego zbawcy. Dave Rufford bawił się pilotem, za którego pomocą chował w ścianach obrazy w złoconych ramach; widnieli na nich starzy mistrzowie z domalowanymi wąsami. Ilekroć naciskał jakiś przycisk, drew- niane panele fruwały w górę, to znów w dół. 01iver krzykiem Wydawał jakieś polecenia asystentce, włażąc prosto na pięcio- etniego Maxa Rufforda, który jak wściekły jeździł po wyfrote- wanej podłodze miniaturowym astonem martinem z prawdzi- ^m silnikiem benzynowym. m~VeZU Chryste! — krzyknął Ołiver. — Co to, do cholery, być? Przecież my tu staramy się zebrać pieniądze dla gło- dna z asystentek Soft Focus wręczyła mi kopertę. 267 — To przyszło do ciebie faksem z SUSTAIN. W kopercie był teleks od Henry'ego. Pierwsza wiado^ jaką otrzymałam z Safili po wyjeździe. MAM NADZIEJĘ, ŻE WSZYSTKO IDZIE DOBRZE. SŁOto DAJĘ, JESTEŚMY W POTRZEBIE. WCIĄŻ PRZYBYWAJĄ NW WI. UNHCR NIC NIE ROBI. STATKU NIE MA. LEKóu BRAK. ANDRE NAM TROCHĘ POMÓGŁ. RESOK W ?AH\ci Z POWODU WIELKIEJ UCIECZKI PRZED SZARAŃCZĄ rvf DZIENNIE KILKADZIESIĄT ZGONÓW. WYPRUWAMY SOBlF ŻYŁY. NIC DLA NICH NIE MAMY, GDY NADEJDZIE GŁÓW NA FALA. NADZIEJA W TOBIE, STARUSZKO. HENRY. Nigdy dotąd wiadomości od Henry'ego nie były tak rozpacz- liwe. Spojrzałam na datę. Depesza została wysłana z El Daman pięć dni temu, więc musi pochodzić co najmniej sprzed tygo- dnia. Spróbowałam sobie wyobrazić, co tam się teraz dzieje, i bardzo zdenerwowana rozejrzałam się po pokoju. — Kochany chłopcze! Kroi nam się tutaj prawdziwa katastro- fa. — Dinsdale dramatycznie wymachiwał rękami nad scenariu- szem. — Doskonała obsada. Po prostu ideał, nie obsada. Ale gdzie? Gdzie jest duch? Ołiver podniósł zdezorientowany wzrok. Dinsdale zmarszczył groźnie brwi. — Ja to zagram. Nie wpadaj w panikę, kochany chłopcze. Stawię czoło wyzwaniu i zaaaapcham tę dziurę. Ja, Dinsdale, będę duchem! To będzie kreacja mojego życia. — Masz być cholernym Klaudiuszem, ty stary głupcze. Nie możesz grać cholernego ducha i mordercy cholernego ducha- Przecież to czyste wariactwo! — ryknął Barry. — Bardzo dobrze. Świetny pomysł. Podobieństwo rodzin — zgodził się 01iver i wrócił do studiowania scenariusza. — Czyste wariactwo — powtórzył Barry. — Och, zamknij się, ty tchórzliwy stary mięczaku. Chodzi tylko o to, że ja będę miał dwie role, a ty jedną. — 01iver, chciałabym z tobą zamienić słówko. Przykro ale nie jestem zadowolona, że muszę grać kobietę w takim ku. Kochany, to dla mnie straszne. Wybacz, ale nie mogC' 268 Chwileczkę, Kate. Chodźcie tu wszyscy. Przeczytamy to. "^ 0 proszę, ustawcie krzesła w koło. "^ikt nie zwroc^ na nieg° uwagi. Gdzie jest Julian? — spytał mnie Ołiver, patrząc na zega- re Musi być już w drodze. Próbowałam dzwonić, ale jego pochodowy telefon jest zajęty. S ^ Gdyby mu za to płacili, zjawiłby się tu co do minuty. DOnieważ ma pracować za darmo, więc się spóźnia. Spróbuj ?eSzcze raz do niego zadzwonić. — Słuchaj, nie chciałbym być upierdliwy, ale moja postać nie może mówić tej kwestii — powiedział Liam Doyle, idąc za nim pośpiesznie. — To nie w porządku. _ Zamknij się, proszę, Liam. _- Właśnie dzwonił do mnie Jerry Jones w sprawie Natalie D'Arby — odezwała się żona Dave'a Rufforda, Nikki. — Podob- no z nim rozmawiałeś i mówiłeś, że być może znajdziesz coś dla niej. — Powiedziałem, że może znajdę coś w niej. — Jestem taka wściekła — zwróciła się do mnie Kate, spo- glądając z niechęcią na Oliyera. — To przez Vicky Spankie mu- szę grać kobietę dwa razy starszą od siebie. — Jestem przekonana, że matka Hamleta była bardzo młoda — próbowałam ją uspokoić. — W tamtych czasach kobiety ro- dziły dzieci jeszcze przed okresem dojrzewania. — Coś ty? Naprawdę tak było? — Max. Zabieraj się stąd! — krzyknęła Nikki, gdy o mało nie straciła nóg pod kołami samochodu syna. — Zostaw małego w spokoju. Przecież nie robi nic złego *? zaprotestował Dave. ~~ Proszę, niech każdy weźmie sobie krzesło i zacznijmy peszcie! — krzyknął 01iver. Zupełnie jakby próbował wystawić Aide ze stadem baranów. stałam oparta o fortepian i przeglądałam pocztę, która nade- a P° konferencji prasowej w czwartek. Była o niej mowa >.Evening Standard", wiadomościach BBC i ITN, a następnego a także w większości gazet. W sobotę w biurze czekała na ^ Ie sterta listów, a odzew przeszedł moje najśmielsze ocze- n'a: do dziecięcych rysunków dołączone były jednofuntowe 269 monety, a emeryci nadsyłali nawet dwudziestofuntowe ba ty. Dzisiaj rano Dinsdale, Barry, Julian, OHver i Nikki dysk wręczyli mi czeki na pokaźne sumy. Jeszcze zanim zaczn' ^e uda mi się prawdopodobnie zgromadzić wystarczająco duż0 ^ niędzy na pierwszy transport żywności. Niełatwo było zebrać wszystkich razem. Nagle gdzieś sie gubiły scenariusze albo trafiały w niewłaściwe ręce, z sarnoch dów trzeba było przynieść okulary, zaopatrzyć się w szklą v z wodą, odwiedzić toaletę, zadzwonić do niani. W całym tv rozgardiaszu stał Ołiver i głośno krzyczał: — Bardzo proszę, ruszajcie się! Gdzie jest Dinsdale? W wielkiej sali zagrzmiał raptem donośny głos BanyvQ wprawiając w wibrację wykładane drewnianą boazerią ściany — Aniołowie miłosierni, miejcie nas w swojej opiece! — n^. nął Barry, wpatrując się z przerażeniem w galerię wielkich mis- trzów, w której pojawił się Dinsdale, w białym prześcieradle i w okularach w kształcie księżyców na nosie. — Czy jesteś duchem czystym czy przewrotnym?! — krzykną] wielkim głosem Barry. Dinsdale wściekły zaczął ściągać przez głowę prześcieradło ra- zem z okularami. — Ty tchórzliwy stary łotrze, jak śmiesz tak mi psuć wejśde? Piekielnie podle z twojej strony. Piekielnie. Nie wybaczę ci. Ni- gdy już nawet słowem się do ciebie nie odezwę, pókim tjw! — O niebiosa! Cóż jeszcze? O hańbo! Moje serce, ratujcie je! — Barry z przyciśniętymi do piersi rękami zataczał się dra- matycznie. Wszyscy ryczeli ze śmiechu. — To zaczyna zakrawać na farsę! — krzyknął zdenerwowany Ohver. — Przestańcie natychmiast! Patrzyli na niego zaskoczeni. — Uważam, że powinniśmy wiedzieć, jak należy się zachować gdy czyjeś życie od nas zależy. Zapadła cisza. — Otóż to. Rozumiecie? Nie powinniśmy zapominać, p° tu jesteśmy — powiedział afektowanie. Czekałam, żeby jeszcze dodał: „To nie jest zabawne, tylW prostu głupie", on jednak podszedł z wściekłością do swo krzesła i zasiadł na nim, bębniąc niecierpliwie palcami « nariusz. 270 rtwiona potarłam wierzchem dłoni czoło. Postanowiłam, miast myśleć, lepiej zajmę się listami. *e Z kochanie, dobrze się czujesz? Wyglądasz na wykończoną. T' jakieś śniadanie? — Nikki Rufford podeszła i oparła się ? t mnie o pianino. Przeglądałam właśnie wycinki prasowe, hprajac te, które chciałam później skserować dla aktorów. ^ O Boże, nie znoszę, kiedy Dave to robi — westchnęła, ladając na wąsy i brodę przyprawione wiszącemu nad na- s? ^j głowami Holbeinowi. S _, Pewnie sama jesteś wykończona po akcji na rzecz lasów rotnikowych. To milo z twojej strony, że zgodziłaś się nas tu wszystkich dzisiaj przyjąć. — Och, żaden problem. Dave uwielbia takie rzeczy. — Za- śmiała się z czułością. — Tak się cieszy, że dostał rolę grabarza. Chwilę przyglądałyśmy się toczącej się za naszymi plecami próbie. Niesamowite, że kiedy w końcu wzięli się do roboty, wszystko przebiegało tak sprawnie. _- A, stary Yorick. Dobrze go znałem. Nie, nie przerywajcie sobie. Tak tylko wpadłem, na inspekcję oddziałów. Kontynuuj- cie. Czyżbym się spóźnił na „Być albo nie być"? Próba utknęła, gdy do wielkiej sali wkroczył Vernon Briggs, pokrzykując żwawo. — Kontynuujcie. Nie zwracajcie na mnie uwagi. No, dalej, chłopaki. Ruszył w stronę Nikki i moją. — Drogie panie! Drogie panie! Witajcie, kochane moje. Miło was widzieć, widzieć was... — Miło — mruknęłyśmy obie, kompletnie ogłupiałe na jego widok. — Kupa starych pierdołów, no nie? — powiedział zdecydowanie za głośno, kiwając głową w stronę aktorów. — Nic się nie martw, zotko. — Nachylił się i klepnął mnie w pośladek. — Zadbam w°je dzieciaki. Już wszystko ustaliłem z kim trzeba. Z Tarbym. °i kogo nam potrzeba. Kogoś o wielkim sercu. Nie potrzebujemy ^Zego starego Michelangelo Marchanta, żeby nam się szarogęsił fryce i robił wszystkim wykłady o oblężeniu jakiegoś cholernego urmanu. No, nie zabawię z wami długo. Kwadrans po czwartej banH m kyć w Newbury. Muszę tylko chwilę pogadać z tą całą 3> która wybiera się do Afryki. Mogłabyś ich skrzyknąć, słonko? 271 Corinna, Julian i Kate nerwowo spoglądali to na Vem na OHvera. Właśnie w takim składzie gwiazdy wybierały ^ to czarny kontynent w imię Dobroczynnej gry. Wybór może -^ najszczęśliwszy, biorąc pod uwagę antyneokolonialne zapeH6 ^ rinny, stan emocjonalny Juliana i głębokie przekonanie K jedyną drogą do pokoju na świecie jest utulenie niemowląt^ ^ zważywszy na to, że mieliśmy na wszystko zaledwie dwa t,!? dnie, poradziliśmy sobie chyba niezgorzej. Przynajmniej w s telefon komórkowy Juliana nie będzie działał. — Myślę, że w programie będzie wprowadzenie, a potem główne wstawki, każda przedstawiona przez kogoś inn jj z trzech różnych miejsc w obozie: z punktu żywieniowego, sz tala i z okolicy chat — zaczął tłumaczyć OHver. — Wszystk te miejsca mogą być bez problemu okablowane. Porozmawiam z uchodźcami, spróbujemy dowiedzieć się, co myślą o pomoa z Zachodu, jakie są według nich źródła nędzy i podziału pól'. noc-południe i... — Tak, chłopcze, bardzo to piękne, pod warunkiem, że wi- dzowie do tego czasu nie usną. Ja skieruję kamerę na Kate For- tune trzymającą te biedne dzieciaki, muzyka w tle, a na dole ekranu numery telefonów. O coś takiego nam chodzi. Julian, OHver i Corinna zaczęli mówić jednocześnie. — Ale... — Naprawdę muszę... — Absolutnie nie mogę... Tylko Kate Fortune z pełnym uwielbienia uśmiechem wpat- rywała się w Vernona. Vernon pragnął dowiedzieć się szczegółów. — Powiedz mi, chłopcze, kto w czasie naszej nieobecności zajmie się wszystkim w Londynie? — Ee, nagram Hamleta i specjalne wstawki w środę, a Marcu! Miles będzie reżyserował przekaz na żywo. — Co takiego? Wyobrażasz sobie, że uda ci się tę kupę g°* zmontować do środy? No cóż, stary, skoro tak uważasz. nic. Danie główne w drodze. Co z lotami? Żywność już n jak rozumiem? Kiedy odlatuje samolot? — W piątek odlatuje samolot z żywnością i kamerzy1 — powiedziałam. — Wszystko za darmo? 272 Musimy zwrócić koszty żywności z tego, co zbierzemy, "7 i Linę'pierwszy lot nam funduje, pod warunkiem, że to i głosimy- r A my lecimy w sobotę? Tak, o drugiej po południu, z Heathrow. Wszyscy zaszczepieni i odpowiednio wyposażeni? " Och, Rosie, właśnie miałem cię zapytać — odezwał się "T __ Czy musimy wziąć butelki na wodę, które nam ku- •I 4? Bo widzisz, znalazłem taką ze skórzanym uchwytem, którą *" żna sobie przypiąć do paska. I ma identyczną pojemność. __ przygotowałaś nam już wszystkie dane? — spytała Corinna. Chciałabym wiedzieć, o czym mam mówić. — Będą gotowe pod koniec dnia i zaraz je dostaniecie. — Czy gdzieś w obozie będę mogła włączyć swoją suszarkę do włosów? — zapytała Kate. __ A te białe pigułki w słoiczku mieliśmy zażywać codziennie? — Jakimi liniami lecimy? — zainteresował się OHver. — Nambulan Airways. — Są w porządku? — zaniepokoił się Julian. — Hej, lećmy wyżej, coraz wyżej — zanucił Vernon. Przygryzłam paznokieć kciuka. Miałam poważne wątpliwości, czy oni na pewno wiedzieli, w co się pakują. 273 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY — Czy będę mógł cię zjeść, jeśli się rozbijemy? — spytał OW Była sobota i odrzutowiec Nambulan Airlines wzbił się w n0 wietrze z pięciogodzinnym opóźnieniem. Kabina drżała od pode jrzanych dźwięków dochodzących z silnika i nikt się nie zdziwił gdy przenikliwe dzwonienie w uszach, zgodnie z komunikatem wygłoszonym przez stewardesę mające ustąpić zaraz po starcie przez cały czas trwania lotu nie zelżało ani odrobinę. Na ekranach telewizorów pojawił się nasz samolot, zaraz jed- nak zmalał i zjechał na dół obrazu, a jego miejsce zajął wspa- niały narciarz wodny, o rozwianych przez wiatr ciemnych wło- sach, trzymający się ciągnącej go liny tylko jedną ręką, by drugą pomachać radośnie do kamery. Po chwili narciarz pokazany zo- stał w szerszej perspektywie, na tle błotnistych płaskich brzegów rzeki w centrum El Daman. Pędził teraz na jednej nodze, a w tle można było rozpoznać maleńkie figurki wylegujących się kroko- dyli. Przez chwilę uległam złudzeniu, że Nambula rzeczywiśde jest wymarzonym miejscem wypoczynku każdego playboya, zaraz jednak boski narciarz wodny podzielił los samolotu, a jego miej- sce zajął pustynny zachód słońca, rozległa się arabska muzyka, na horyzoncie zamajaczyła sylwetka wędrowca na wielbłądzie, na tle majestatycznych gór Sidry. Na ich widok aż mi si podskoczyło z radości. Spojrzałam na Kate Fortune, chcąc s przekonać, czy dzieli ze mną tę radość. Chyba jednak nie. Twarz Kate wciąż była tak samo bla i przerażona jak w chwili, gdy weszła do samolotu i z°st' posadzona obok pomarszczonego mężczyzny w koszmarnie W-1 nej galabii, tulącego do piersi owiniętą w gazetę paczkę Pe jajek. Kate toczyła z nim nadzwyczaj skomplikowaną grę psyc logiczną, zlokalizowaną głównie w rejonie dzielącego ich op# 274 ała mianowicie swój brzoskwiniowy rękaw i odsunęła go i białej niegdyś bawełny, z której uszyta była galabija męż- 2ny, spoglądając przy tym na niego znacząco. Mężczyzna virzał się Kate, spuścił wzrok na swój rękaw i znowu popat- Pr i na Kate, tym razem wyraźnie zdumiony. Potem nie odry- f iac od swej sąsiadki oczu, wsunął rękę w fałdy swojej galabii, jągnął stamtąd garść liści i wsadził je wszystkie do ust. — Przepraszam bardzo. Julian siedział ściśnięty pomiędzy dwoma nambulańskimi ko- metami, jeszcze potężniejszymi niż on. Obie spowite były przesiąknięte zapachem piżma suknie młodych mężatek w jas- krawych kolorach. __ Przepraszam bardzo. — Julian bezskutecznie starał się zwrócić na siebie uwagę stewardesy, która spojrzała na niego znudzonym wzrokiem i nie ruszyła się z miejsca. Mężczyzna w galabii podnosił właśnie rękę do zabarwionych na krwistoczerwono ust, a spomiędzy warg wystawały mu ka- wałki liści. Wsunął do środka kciuk i palec wskazujący i wy- dobył kulkę przeżutych liści, po czym z promiennym uśmiechem podsunął ją zachęcającym gestem Kate. Chyba po raz pierwszy w życiu ujrzałam na jej twarzy naturalny uśmiech. — Przepraszam bardzo. Julian usiłował przecisnąć swoje wielkie cielsko obok jednej z młodych pań. Stosując skomplikowaną kombinację wspinania się i przepychania, zdołał jakoś dotrzeć do stewardesy, która — podobnie jak wszyscy inni obecni w kabinie — przyglądała mu się podejrzliwie. — Przepraszam bardzo. Czy mógłbym się przenieść do pierw- szej klasy? — spytał ją dyskretnie. — Nie ma pierwszej klasy — odpowiedziała na cały głos. — Ciii. Jest pierwsza klasa, przecież widzę, o tam, za zasłoną fc? stwierdził Julian, rozglądając się nerwowo. — Nie ma pierwszej klasy. "^ Urzędniczka, z którą rozmawialiśmy przy odprawie, niejaka pani Karar, poinformowała nas, że po starcie będziemy mogli Przesiąść się do pierwszej klasy. ~~ Pan siada. ^% z ekipą z telewizji. — Julian robił przedziwne miny. " % bardzo wielcy. Pierwsza klasa? 275 — Gdzie pana bilet? Julian zaczął grzebać po kieszeniach. — Cholera. Na podłogę wypadł zwitek dwudziestodolarowych banknot- Chudy facet w brązowej marynarce z krempliny z dziurą na } t ciu schylił się, podniósł go i oddał Julianowi. — Dzięki. Cholera. W końcu udało mu się znaleźć bilet i wręczył go stewardes! — Telewizja. Zbieramy pieniądze dla uchodźców — p0VVj' dział, masując się po brzuchu, jakby był głodny. — Pierwsza klasa? Stewardesa gapiła się na bilet. — Pani Karar ... — zaczął znowu Julian. — To darmowy bilet — przerwała mu stewardesa. — Tak. Zgadza się. Widzi pani, Nambulan Airlines dała mi darmowy bilet, ponieważ robimy program o pomocy dla Nambu- li, i dlatego pani Karar powiedziała, że będę mógł lecieć pierw- szą klasą — wyjaśnił czerwony jak burak. — Pan nie płacił za ten bilet. Pan siada. Gdy Julian z udręczoną twarzą przeciskał się na swoje miejsce, przez kabinę przeleciał śmiech. — Przepraszam. Stewardesa zadarła brodę do stojącego przed nią 01ivera. — Czy mógłbym prosić o szkocką z wodą sodową? — Alkoholu nie ma. — Słucham? — Nambula to kraj muzułmański. Alkohol jest zabroniony. 01iver spojrzał na mnie i dostrzegłam w jego oczach przebłysk paniki. — Czy mamy jakąś szkocką? — Nie. — Co?! Na chwilę zapadła cisza. — Zapomniałem okularów przeciwsłonecznych. — O mój Boże — zmartwiłam się. Znowu cisza. — Niech to szlag — powiedział. Westchnęłam. — Co znowu? 276 Krem z filtrem. Też zapomniałem — jęknął Ołiver. Nałożysz kapelusz. Kabinę spowiła cisza, zwykła kolej rzeczy w tajemniczym ryt- . podróży lotniczej. Corinna Borghese spała z maseczką na V powleczoną jasnozielonym żelem. Vernon drzemał, bez °, p0Wania tuląc do brzucha na wpół wypitą butelkę whisky. Widziałam, jak dawał stewardesie w łapę. Obok niego siedział Oliver, targany sprzecznymi uczuciami, z jednej strony marząc Jyku whisky, z drugiej nie mogąc się zdobyć na to, by przy- znać, że Vernon okazał się bardziej chytry od niego. W samolocie w przedziwny sposób spotkały się dwa światy __ pozornie nowoczesny odrzutowiec, w którym nic nie działało jak należy, odór kóz i piżma unoszący się wokół garniturów od Marksa i Spencera, tajemnicze, owinięte w gazetę i sznurek pa- kunki wypadające ze schowków na głowy pasażerów. Znaleźliś- my się w punkcie, w którym każda zabrana rzecz stawała się bezcenna i niezastąpiona, ponieważ zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że absolutna dostępność wszystkiego wcale nie jest uni- wersalna, i z wolna wpadaliśmy w lekką panikę. Nadeszła chwi- la, w której wypełnione co do minuty terminarze, życie z zegar- kiem i w ciągłym pośpiechu, wszelka logika, porządek i skuteczność zostawały za nami, tracąc znaczenie. Rozsiadłam się wygodnie, rozkoszując się wolnością. Tutaj nie zadzwoni żaden telefon. Mamy przed sobą dziesięć godzin od- poczynku. Poprzedni dzień wspominałam jak jakiś cholerny koszmar, z tysiącem spraw do załatwienia naraz. O pół do szós- tej uwięziona w taksówce stojącej w ulicznym korku, z listą osiemnastu rzeczy, które musiałam kupić do szóstej, własną rę- k| z nerwów wyszarpałam sobie dziurę w rajstopach. Ledwo wszyscy posnęli, zjawiła się stewardesa, pchając przed sobą wózek, z którego rozchodziły się przyprawiające o dreszcz wstrętu zapachy. Ohver opuścił swój stolik i wyczekująco bębnił w niego palcami. Gdy stewardesa doszła do nas, podała mi moje Jeżenie, a porcję Ołivera z hukiem cisnęła na stolik. . "7 Przepraszam — powiedział do jej oddalających się pleców ^e patrząc, zdjął z tacki pokrywkę. — Przepraszam, anim się zorientowałam, było już za późno. Stolik OHvera krzywy. Tacka zsuwała się ku jego krawędzi. Rzuciłam się 277 ku niej i zdążyłam przykryć dłonią coś, co przypominał brązowy stolec. u*ty Nasi nambulańscy towarzysze podróży świetnie się K Ołiver stał w przejściu, z furią usiłując wytrzeć brązowa i sięgającą od połowy jego śnieżnobiałej koszuli do kroku ele ' kich granatowych spodni. — Gdzie jest kierownik? — pytał stewardesę, która oboier ? trzymała brudną, wymiętoszoną serwetkę. — Gdzie jest prz stawiciel linii lotniczych? Przecież to kompletny absurd! Kr" mogę w takim stanie podróżować! Muszę się przebrać! — Pierwsza klasa. — Julian stanął za nim, usiłując mu pomA — Musi go pani przenieść do pierwszej klasy. — No, chłopie, pokaż nam swoje jajca, chcemy się trochę pośmiać. — Vernon aż promieniał ze szczęścia. — Niech ci da- dzą jakąś nambulańską piżamkę. W tej chwili za plecami stewardesy pojawiła się mocno zde- nerwowana Corinna. — Toaleta jest zatkana — powiedziała. — Okropnie cuchnie. — Pierwsza klasa? — spytał Julian z nadzieją w głosie. Następnego ranka obudziłam się w El Daman Hilton, trzy tygodnie po tym, jak wyjechałam z Nambuli. Była niedziela. Emisja programu zaplanowana była na najbliższą środę, na go- dzinę czwartą po południu. Wszystkie scenki zostały nabrane. Dinsdale i Barry mieli na żywo prowadzić program z Londynu, natomiast wstawki — jeśli wszystko pójdzie dobrze — będą przekazywane drogą satelitarną z Safili. Poważnie się denerwowałam. Od tego programu zależało wszystko. Główna fala uchodźców mogła nadciągnąć w każde chwili, a racje prawdopodobnie były już niemal zerowe. Dzięki jedzeniu, które przywieźliśmy, uda nam się jakoś przetrwać t dzień. Potem wszystko już zależało od nas — chyba że o cywany od dawna statek w końcu się pojawi. W Londynie cz kolejny samolot Circle Linę oraz żywność gotowa do załadunKu- Jeżeli w środę wieczorem napłyną odpowiednie datki, loty » się odbywać regularnie, aż kryzys zostanie opanowany. Jes" P gram się uda, wszystko będzie dobrze. El Daman Hilton wynajął nam pokoje po obniżonej cenie, było ukłonem w moją stronę. Hol hotelu stanowił centru 278 ńrym spotykali się co zamożniejsi członkowie zagranicznej W czności "El Daman. Załogi samolotów, dyplomaci, pracow- 5P° oNZ i UE przybywali do tej namiastki Zachodu, by pograć nisa, popływać, napić się ponczu i poplotkować. Wśród pra- * ników pozarządowych organizacji humanitarnych spędzanie c° u w Hiltonie uważane było za czyn naganny. Za znacznie CZ dziej przystojne poczytywane były wizyty w cieszącej się dość jejrzaną renomą kiepskiej restauracji hotelu El Souk. Jednak P starczył byle pretekst, na przykład spotkanie z zagranicznym v, :ennikarzem, a każdy z nas z szybkością światła lądował w ba- senie hotelu Hilton. 0 ósmej zeszłam do holu, nie zapomniawszy jednak wcześniej pełni skorzystać ze wszystkich hotelowych dogodności, nie wyłączając kąpieli w pianie i czepka kąpielowego. Nie omiesz- kałam poprosić pokojówki o dodatkowe kąpielowe rarytasy, któ- re skrzętnie schowałam do torby z zamiarem wykorzystania ich później w Safili. Gwiazdy spały w swoich pokojach. Rozglądałam się za kamerzystami, dźwiękowcem i jego asystentem oraz foto- grafem z „News". Razem z Edwina Roper, naszą opiekunką z SUSTAIN, mieli pecha wylosować krótkie słomki i w związku z tym odbywali lot samolotem z żywnością i sprzętem. Powinni byli wylądować wczoraj po południu, jednak żadne z nich nie zameldowało się w hotelu. Spytałam w recepcji, czy nie czekały na mnie żadne wiadomości. Owszem, były dwie, z czego pier- wsza od Malcolma: WITAM CAŁY LATAJĄCY CYRK. PRZEPRASZAM, MU- SIAŁEM WYJECHAĆ, PILNE, PORT NAMBULA. NIE ZDĄ- ŻYŁEM ZAŁATWIĆ ZEZWOLEŃ. POWODZENIA. MALCOLM. Wspaniale. Druga wiadomość pochodziła od Pattersona, bry- tyskiego konsula: WASI KAMERZYŚCI I SZEFOWA PERSONELU ZOSTALI ^TRZYMANI NA LOTNISKU. PRZEPRASZAM, NIE MOGĘ WAM DZIŚ TOWARZYSZYĆ, GDYŻ MOJA ŻONA NIEDOMA- FAB ZORGANIZOWAŁEM CI SPOTKANIE Z GENERAŁEM n „OUKIEM W DOWÓDZTWIE SŁUŻBY BEZPIECZEŃSTWA 0 9.00. 279 Spojrzałam na zegarek. Byl kwadrans po ósmej. Pora ru niestety, nie zdążyliśmy załatwić żadnych samochodów, ty 2a^ momencie w drzwiach obrotowych pojawił się Andre z Ufsrup — Cześć. Jak się masz? Cieszę się, że znowu cię widzę r\ . Ucałowaliśmy się w oba policzki. — Co tam u naszej uwodzicielskiej królowej szarańczy? — O matko. Widziałeś to. — Czy widziałem. Przez tydzień o niczym innym się nie m • wiło, OK? — Kłamstwa, same kłamstwa. — Niczego nie prostuj. Wyszły z tego same korzyści. Przede wszystkim Gunter się wściekł. — Dostałam wiadomość od Pattersona, że mam się spotkać z Faroukiem. — Wiem. Przyjechałem, żeby cię do niego zabrać, OK? Farouk oczekuje cię o ósmej trzydzieści. — Patterson powiedział, że o dziewiątej. — Patterson to kutas. — Co się dzieje w Safili? Statek przypłynął? — OK, w porządku. Statku nie ma. OK? I z powodów, które wyjaśnię, mało prawdopodobne, żeby jakikolwiek się pojawit, przynajmniej przez jakiś czas. OK, w porządku. Jak przewidy- wałaś, uchodźcy się zbliżają, nie tylko do Safili, ale do wszyst- kich obozów wzdłuż granicy. — A w samej Safili? Jak tam wygląda sytuacja? Przez chwilę nie odpowiadał. — OK, w porządku. Ujmę to tak. Ile ton macie w tyra sa- molocie Circle Une? — Czterdzieści. — Niech to rozładują i przywiozą tu jeszcze dzisiaj. Aż tak źle. — Witaj, kochanie — rozległ się głos OHvera. — Wspanj4" noc, no nie? Budziłem się co pół godziny. Zajrzałem do mir" barku, a tam tylko nektar brzoskwiniowy. O pół do piątej # dzwonili z recepcji z informacją, że mój samolot nie ma op° nienia. Uważam, że na dzisiaj powinniśmy zaplano* polowanie na szkocką. Na moment zamurowało mnie kompletnie. Do diabła, ,ftSS mi tu tylko Ołivera potrzeba. 280 Oliver, pozwól, to Andre Michel z UNHCR. Andre, przęd- zin ci ólivera Marchanta, który jest... który jest... st Reżyserem programu. Bardzo mi miło, Andre. Co się dzie- '_- Nie masz ochoty na śniadanie? — spytałam, wskazując mu kawiarnię- _ Znalazłaś juz załogę? __ Nie. Eee. Nie. _. Zameldowali się? _ Nie. __ Co takiego? To gdzie oni, do kurwy nędzy, są? __ OK, mamy jeszcze jeden problem — powiedział Andre. __ Powiedz mi to prosto z mostu — zażądałam zdenerwo- wanym głosem. — Wasza ekipa i pani szefowa są w klatce na lotnisku. — W klatce? Jezu Chryste! — wykrzyknął 01iver. — A cóż to za miejsce? — To nie jest żadna klatka — próbowałam go uspokoić. — Zwykła cela. — Cela? Och, Bogu dzięki, w takim razie wszystko w po- rządku. Jeśli to tylko cela, to nie ma się czym martwić. Skoro moja ekipa zamknięta jest w celi na lotnisku, nie widzę żadnego problemu. Cudownie. Cela. Coś kapitalnego. Jechaliśmy do biura służby bezpieczeństwa zakurzonymi uli- cami El Daman, wzdłuż których stały walące się budynki z cza- sów kolonialnych, a nad naszymi głowami zwisały istne kłębo- wiska pozrywanych drutów. Wszystko było popękane, obłażące z farby i pokryte brudem. Klaksony ryczały, zaprzęgnięte w osły wózki i wielbłądy uciekały przed ciężarówkami i taksówkami, które pędziły jak szalone. ~~ OK, dziewiąta, sobota wieczorem, i dzwoni do mnie Pat- terson — opowiadał Andre. 01iver siedział z tyłu, gapił się przez okno i co chwilę wy- krzykiwał jakieś bluźnierstwa. ~~ Patterson mi mówi, że trzech przedstawicieli Dobroczynnej *y ] urzędniczka SUSTAIN zostali zatrzymani na lotnisku CI3gnął Andre. — OK, w porządku. „Patterson", mówię do 8°> „dlaczego dzwonisz do mnie? Co ja mam z tym wspól- 281 nego?" Okazuje się, że Malcolm jest w Port Nambula terson nie może wyjść z domu, bo jego pani się zalała n**" w porządku. Jadę na lotnisko. Odnajduję waszych kamerzv - i Edwinę Roper, którzy siedzą w klatce. Ale jest już jeden w nocy. Budzę służbę bezpieczeństwa. Z wizami nie ma żadn problemu. OK, w porządku. Więc dlaczego siedzą w klat Rząd nie życzy sobie więcej niemuzułmańskich pracowników ganizacji humanitarnych w Nambuli, tak mi mówią. Z boku drogi grupka dzieci siedziała w rynsztoku i zarykuj się śmiechem, nurkowała w nim, pływała i chlapała się woda — Jezu Chryste — powiedział Ołiver. Obok piramidy ułożonej z paczek bensonów siedział po turec- ku jakiś mężczyzna. Miał zadartą galabiję i wietrzył sobie grotes- kowo spuchnięte jądra, wielkości małej piłki futbolowej. — O mój Boże. Jezu, przecież to odrażające. Na wprost, na nowym plakacie, szczerzący w uśmiechu zęby prezydent Rashid, nambulański przywódca wojskowy, ściska! w objęciach Saddama Husajna. — Jak się domyślam, to właśnie wkurzyło rządy, które przy- syłają żywność i lekarstwa? — stwierdziłam, wskazując głową plakat. — Sto procent racji. To prawdziwy romans, OK? Słowo daję. Saddam i Rashid mają się pobrać i lada dzień urodzą sobie nawzajem dzieci. Rashid ma ostatnio obsesję, że w Namfcżli jest zbyt wielu białych. Chce pomocy i pieniędzy, ale ich samych nie. — Więc darczyńcy powiedzieli „basta"? — Trafiłaś w sedno. Zwłaszcza Amerykanie. Oficjalnie nie na- łożyli embarga na dostawy. Ale z Ameryki nie wypuszczają ni- czego. — Rozumiem. — W tej chwili Rashid jest przeciwnikiem zachodniej prasy. nie chce tu żadnych mediów. I dlatego właśnie wasi ludzie n zostali wypuszczeni z lotniska. — O mój Boże. Co to dziecko je? — dobiegł nas z tyłu p<"ze' rażony głos 01ivera. — Dlaczego więc nas wpuścili? — spytałam. — Dobre pytanie. OK, być może dlatego, że mają was bardz' za tych, co zbierają pieniądze, niż za prasę. Zresztą obój? ^ sprawa i tak jest śliska. Na Guntera też bym radził uwaza 282 ;eSt zachwycony waszą obecnością. Przynajmniej do czasu, ? rzyptyme statek- Wiecie, że czeka na was antena satelitarna? O, niech to szlag. Zupełnie o niej zapomniałam. Kiedy tu Hotar'a? _- Dzisiaj rano. Jest w siedzibie SUSTAIN. Myślę, że chłopaki . ĄI2L tam teraz śniadanie, a potem pojadą do Hiltona. Na wa- ' vrn miejscu miałbym na nią oko, OK? Rashid byłby zachwy- nV> gdyby mógł położyć na niej łapę, żeby zmusić wszystkich Ho oglądania tych jego koszmarnych parad wojskowych. Skręcaliśmy właśnie w ulicę biegnącą obok targowiska. Teren w tym miejscu opadał, tworząc na środku placu zagłębienie, którym tłoczno było od drewnianych kramów, osłoniętych brudnymi markizami. Wokół rozwieszonych pod nimi kawałów poczerniałego mięsa krążyły roje much. Gdy przejeżdżaliśmy, świsnęło ostrze siekiery i odcięło głowę żywej kurze. — O nie. Litości — jęknął 01iver. Brudna ręka ściskała szyję, spomiędzy palców ściekała krew, a bezgłowe już stworzenie wiło się i wierzgało wściekle nogami. — O słodki Jezu. — Zaczęli już rozładowywać samolot? — zapytałam. — O pół do ósmej jeszcze nic się nie działo — odparł Andre. — Ale Malcolm posłał ciężarówki zgodnie z umową? — Ciężarówki są. Nie wiem tylko, ile w tym zasługi Mal- colma. — Załoga wciąż jest w klatce? — Wciąż jest w klatce. — Zatrzymaj się na moment, dobrze? Kupię tylko okulary przeciwsłoneczne. 01iver zauważył stragan, na którym sprzedawali okulary w sty- lu Michaela Jacksona. Andre zahamował gwałtownie na skraju placu. ~~ 01iver, nie mamy czasu... " To będzie moment. — Już prawie wysiadł z samochodu. *~ Naprawdę cholernie się śpieszymy... ~~ Słuchaj, muszę mieć te okulary, OK? , ściekła mina przetrwała podróż w doskonałej kondycji. Prze- °na patrzyłam, jak OHver w oślepiającym upale zmierza ? r°nę kłębiącej się ciżby. Miał na sobie panamski kapelusz, °we lniane spodnie i jasnozieloną jedwabną koszulę. Z so- 283 bie tylko znanego powodu ściskał pod pachą elegancka torbę. " 4 m?^ — Lepiej za nim pójdę. — Zostaw go, poradzi sobie — powiedział Andre. — W V • jest reżyserem — dodał ze złośliwym uśmieszkiem. Każde dziecko w promieniu dwustu jardów gnało w 01ivera, wykrzykując: Hawadga! OHver z nieskrywanym pr? ^ żeniem patrzył, jak zmierza ku niemu beznogi żebrak, wspier • się na potężnych, umięśnionych ramionach. Ze wszystkich st napierali na niego ludzie, podsuwając mu pod nos wężowe sk" ry, kreozot, baranie pęcherze. — Ołiver, uważaj na tor... — zaczęłam krzyczeć przez ob lecz zanim skończyłam, mały chłopczyk wyszarpnął mu torb spod pachy i uciekł. Zobaczyłam, jak 01iver obraca się ku nam z miną, jakby ktoś kazał mu właśnie odciąć kurze głowę, po czym tłum zamknął się wokół niego. — Ruszaj, Andre, nie marudź. — OK — mruknął gniewnie i włączył silnik. Zaczął wolno przebijać się przez masę ludzką, trąbiąc wściekle. Tłum się roz- stąpił, lecz 01iver przepadł bez śladu. — Zatrzymaj samochód! — krzyknęłam i wyskoczyłam na ze- wnątrz. W samym środku ciżby dostrzegłam zbity kłąb ludzi. Gdzie on się podział? Jakiś nambulański chłopiec chwycił mnie 2a ra- mię i pokazał na ziemię. Spomiędzy galabii wystawał brązów kamasz od Gucciego. — Z drogi! — wrzasnęłam. Leżał na kupie śmieci. Zewsząd cisnęli się ludzie, pochylają się nad nim z troską. Kucnęłam. — Co się stało? — spytałam szeptem. — Nic ci nie jest.' Jesteś ranny? Popatrzył nieprzytomnym wzrokiem. — Chyba... tego... zemdlałem — odrzekł głupkowato, chwili na jego twarzy pojawiło się przerażenie. — O Chry — jęknął, spoglądając na kremowe spodnie. — Jest tu g"2 klop? ,_ Odesłaliśmy 01ivera taksówką do Hiltona, a sami pojecn my dalej. Kiedy jednak o pół do dziesiątej dotarliśmy do kon> dy służby bezpieczeństwa, okazało się, że generała FarouK J 284 staliśmy- Pojechał na lotnisko przywitać jakąś ważną oso- n'e 4ć przybyłą z wizytą państwową. Po dwóch godzinach węd- k'St k pomiędzy pięcioma ministerstwami byliśmy zlani potem, uzbrojeni w stos opatrzonych ważnymi pieczęciami doku- '^ rów. Dostaliśmy zgodę na rozładunek samolotu, zezwolenie rI,e ^olnienie ekipy z klatki, zezwolenie na robienie zdjęć, ze- 113 lenie na wymianę pieniędzy i niezbyt pewną ustną zgodę 1 wszystkich członków ekipy na emisję przekazu satelitarnego. O dwunastej pognaliśmy na lotnisko i wpadliśmy do biura t żby bezpieczeństwa, gdzie jednak usłyszeliśmy tylko, że Ed- na Roper została odesłana do Londynu, a nasze zezwolenie a wypuszczenie z aresztu kamerzystów i tak jest nieważne bez odpisu generała Farouka. Wyjaśnienie kwestii zajęło nam kolej- ne kilka godzin i kiedy wreszcie umęczeni kamerzyści wyruszyli do Hiltona, mamrocząc gniewnie o dodatkowym wynagrodzeniu za nadgodziny,' upał zelżał, kierowcy ciężarówek przepadli i nie było nikogo, kto mógłby otworzyć samolot. Andre wysadził mnie pod hotelem o dziesiątej wieczorem. Gdy odwróciłam się, żeby mu pomachać, zobaczyłam podjeżdża- jący konwój białych rządowych limuzyn z małymi chorągiewkami powiewającymi na maskach. Zanim samochody stanęły na dobre, drzwi się otworzyły i z każdej strony wyskoczyło dwóch żoł- nierzy, ustawiając się w szpaler przed obrotowymi drzwiami do hotelu i prezentując broń. Następnie z drugiego pojazdu wynu- rzyła się wysoka, umundurowana sylwetka generała Farouka. Generał odwrócił się z gracją i podał dłoń wysokiej, smukłej kobiecie w jaskrawej kenijskiej szacie i z wielką koafiurą na głowie. Za nią wygramolił się niski tłusty człowieczek w przy- ciasnym i pogniecionym białym garniturku. Wyglądał jak Mikę oe Sykes. Odwrócił się na moment i ujrzałam przelotnie jego ^arz. To był Mikę de Sykes. Mikę de Sykes i Nadia Simpson. A więc to oni byli tymi honorowymi gośćmi państwowymi, któ- tycn generał Farouk musiał osobiście powitać na lotnisku, trdy wchodziłam do hotelu, recepcjonistka obrzuciła mnie po- eJrzliwym spojrzeniem. Czym mogę służyć? — spytała wyraźnie zaniepokojona. otarło do mnie, że musiałam wyglądać tragicznie. Doprowa się jako tako do porządku w damskiej toalecie i poszłam U2l'am S' aru> gdzie ze znudzonymi minami siedzieli Yernon, Corinna 285 i Julian. Nad barem, przy którym grupki schludnie uh urzędników organizacji humanitarnych rozmawiały mi głosami, zwisały cztery olbrzymie złote kule. Byli ^' piloci i mechanicy samolotowi, łatwo rozpoznawalni n0 0 łych twarzach i blond wąsach, ze znudzonymi minami r "**" dający się wokół. Pomiędzy nimi wszystkimi tu i ówdzie m • było dostrzec uzbrojonych mężczyzn w ciemnozielonych *na durach, popijających owocowy poncz. Spojrzałam na Vernona i aż się zakrztusiłam. Pod nop trzymał opróżnioną do połowy butelkę szkockiej. — Hm, Vernon. Czy wiesz, że ci faceci w mundurach oficerowie bezpieki? — spytałam niespodziewanie wysoki głosem. — Nic się nie martw, kochanie. W kieszeniach mam kun dolarów. — Vernon, błagam, schowaj tę szkocką. — Boże, proszę, nie pozwól, żeby wszystko padło przez głupi alkohol, modliłam się Błagam, już żadnych więcej afer z bezpieką. — Nic z tego — odparł Vernon i sięgnął po butelkę. — Vernon, pozbądź się tej butelki. Podniósł wzrok, zdziwiony moim ostrym tonem. — Uważaj, mała, bo zarobisz klapsa. — Och, błaaaagam — powiedziała Corinna. — A tak w ogóle, to gdzie byłaś? — spytał płaczliwie Julian. — OHver leży w łóżku, bo wysiadł mu żołądek. A Kate wpadła w rozpacz z powodu włosów. Tłumaczyłem jej, że wygląda nie- źle, ale... Opowiedziałam im wszystko. — Lepiej weź się do roboty, dziewczyno — skwitował Vernon. — Jeszcze trochę takiego zamieszania i z programu będą nici- — Za godzinę załadują ciężarówki — powiedziałam. — trzymają się tutaj, żeby potwierdzić, że wszystko jest w porz3c ku, a potem ruszą do Safili. Powinny tam dotrzeć przed świtę. — Co takiego?! — wykrzyknął Vernon. Powtórzyłam ostatnie zdanie. — Słuchaj, złotko. Te ciężarówki nigdzie dzisiaj nie p°Ja • — Nie rozumiem? u — Można powiedzieć, że jestem staroświecki, ale wyda mi się, że przyjechaliśmy tutaj, żeby zrobić program o *? 286 Mo więc kiedy te ciężarówki wyruszą do obozu, my v° kręcimy. A kiedy żywność dotrze do obozu, to też będzie- t0 kręcić. Comprende? Tak w telewizji rozumiemy robienie pro- 8 Och, błaaaagam — powiedziała Corinna. Odetchnęłam kilka razy głęboko. I znowu zaczęłam tłumaczyć U) jak wygląda sytuacja. _1 ciężarówki muszą wyjechać dzisiaj. Nie, nie. Im dłużej nie wyjadą, tym lepiej. Wyobraź sobie ujęcia: sześć cholernych ciężarówek w konwoju z rykiem wjeż- dża do obozu. Nadjeżdża CDT z żywnością i kładzie kres klęsce głodu, gyj pijany i nie myślał logicznie. __ Ciężarówki wyruszają dzisiaj — powiedziałam groźnie. __ Ciężarówki, moja droga, nigdzie się bez nas nie ruszą. _ W takim razie lepiej zacznij się pakować. Wyjeżdżamy za godzinę. — Cholera. Racja — stwierdził Julian. — Racja. Święta racja. — Siadaj, chłopcze — warknął Vernon. — Po ciemku niczego nie nakręcimy. Utknęliśmy w martwym punkcie. On nie ustąpi. Sytuację ura- towała Corinna. — Vernon — zaćwierkała, nachylając się ku niemu. — A o dzieciach pomyślałeś? — Położyła mu dłoń na kolanie. — 0 maluchach? Maleńkich dzieciaczkach, głodnych i umiera- jących tylko dlatego, że ty się upiłeś? Pięć minut później Vernon wciąż jeszcze ocierał łzy z oczu i dobiliśmy targu. Ciężarówek było sześć. Trzy wyruszą jeszcze dzisiaj, trzy pozostałe jutro o siódmej rano, razem z nami. 287 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY — Och, patrzcie. Cholera, znowu mi się nie udało. O, nat cie, jeszcze jeden! — wykrzykiwał Julian, przyglądając się prz okno mijanej pustyni. — Jeszcze jeden co? — Wielbłąd. Patrzcie. A może byśmy się zatrzymali na chwilę żebym mógł zrobić zdjęcie? — Jezu, przecież zrobiłeś już zdjęcia ze dwunastu wielbłądom — No tak, ale teraz słońce mamy za plecami, więc... — Zaczekaj, aż będziemy musieli zatrzymać się z powodu OHvera. Biedny OUver co chwilę musiał truchtać przez piach, żeby z rolką papieru toaletowego przycupnąć za jakimś wyschniętym krzaczkiem. — Czy myślisz, że to coś pomoże, kiedy dam ludziom w obo- zie trochę pieniędzy, czy też oni raczej chcą tylko jedzenia? — spytał Julian. — Pewnie, że pomoże, ale musisz zrobić to we właściwy spo- sób. mu — Mogę jeszcze cukierka? — Jasne. Proszę bardzo — powiedziałam i pozwoliłam wsadzić łapę do swojej torebki. Byliśmy w drodze od siódmej. Powietrze nad asfaltem drza z gorąca, a po obu stronach drogi pustynia ciągnęła się az F horyzont. Z lewej ujrzeliśmy grupkę brązowych chat przy1 niętych na piachu. Z prawej, jakieś ćwierć mili od nas, wielN który tak zachwycił Juliana, skubał kępkę kolczastych liści- czownik w szaroniebieskim stroju siedział nieruchomo na) i grzbiecie. - Rany boskie! Och! Och! — wrzasnęła Kate Fortune. 288 ? żarówka przed nami przyhamowała lekko. Kate jedną rękę cisnęła do piersi, drugą do czoła. PfZ^ QCn, przepraszam. Och! "T z serowca, Fayed, posłał jej spod turbanu mordercze spo- ;e. Byliśmy drugą ciężarówką w konwoju. Y1 przepraszam. Ale naprawdę uważam... och, wiecie przecież, mam dziecko, za które jestem odpowiedzialna, a tu naprawdę * jest bezpiecznie, ^konała ruch, jakby chciała odrzucić do tyłu włosy, i na jej arzy odmalowała się rozpacz. Kate postanowiła, że zrobi sobie hotelowego fryzjera lekką trwałą. Ta pochopna decyzja spra- wiła że jej do niedawna długie, proste, jedwabiste włosy za- mieniły się w wysuszony kłąb baranich loków, przypominający trochę fryzury starych bab na targowiskach, które mają większe zmartwienia niż zadbane włosy. Przez całą drogę Kate wcierała sobie w ten kołtun odżywkę, ale połączenie żelowatej masy i su- chego gorąca powodowało, że zbijał się jeszcze bardziej. Kate zaszlochała głośno i wściekle szarpnęła poskręcaną masę włosów. — Nie do wiary, że właśnie mnie się to przytrafiło. To strasz- ne. Nie mogę w takim stanie pojawić się przed kamerą. Ja ich podam do sądu, zaskarżę. Spojrzała na mnie błagalnie. — Czy to naprawdę wygląda tak okropnie? — Przecież możesz włożyć kapelusz — podsunął Julian. Kate wybuchła płaczem. Fayed patrzył na nią z coraz większą wściekłością. — Albo chustkę — dodał Julian. ~ Kate, nie jest tak źle, naprawdę — skłamałam. — W sumie dobrze, że się zmieniłaś do takiego programu. Do twarzy ci. — Naprawdę tak uważasz? Nie kłamiesz? — Chwyciła wstecz- ™e Usterko i przekrzywiła je, żeby móc się w nim przejrzeć. tyed wymamrotał coś niezrozumiale i gwałtownie ustawił lus- rko w poprzedniej pozycji. Co chwilę posyłał jej spojrzenie, ty była niebezpieczną wariatką. Kate znowu zalała się łzami. sumie było mi jej żal. Przecież fakt, że ludzie cierpieli głód, 0znaczał, że nasze własne problemy nagle przestawały istnieć. ^-" Nie Uczy się to, jak wyglądasz, ale jakim jesteś człowiekiem Powiedziałam jak głupia. 289 — Ach, więc jednak wyglądam strasznie — rozszloch znowu. a się Fayed ze złością zredukował bieg. Po chwili wjechaliśmy w chmurę piachu, która unosł chyba spod jadących w konwoju kół ciężarówek. Zamknę!"^ okna i włączyliśmy klimatyzację, ale pył i tak przedostaw t^ do kabiny, musieliśmy więc owinąć twarze szalami, żeby S' wpychał się nam do oczu i gardeł. Kryjąc się pod białą bawet '^ ną chustką, Kate usiłowała wyjąć sobie z oczu szkła kontakto — Co to jest? — zapytał nagle Julian. Jadąca przed nami ciężarówka zatrzymała się ze zgrzytem i D woli zaczęła się cofać w naszym kierunku. Spojrzałam w stronę w którą wskazywał Julian, i ujrzałam nagie, skulone w ernbrio nalnej pozycji ciało, leżące pod osłoną skał. Wiatr lekko nim poruszał. Ciało było już sztywne, a wystające żebra pokrywała warstwa piachu. Cały konwój stanął. Poprosiłam Juliana, żeby mnie przepuścił, on jednak wyskoczył z ciężarówki przede mną. Nasz kierowca i kierowca ciężarówki przed nami podeszli do zwłok. Skierowa- łam się do jadących za nami samochodów. Byliśmy na terenie pokrytym skałami, które wyrastały z pustyni jak gigantyczne kre- towiska. Wokół nas wznosiły się piaskowce, wygładzone przez wiatr i piach, z nieruchomymi rumowiskami głazów i kamieni w żlebach. Wirujący pył był gęsty jak mgła. Wiatr wisi ceraz naprawdę silnie i drobinki piachu boleśnie kłuły mi skórę, tak że musiałam szczelnie osłonić sobie twarz i ramiona szalem. Za nami jechał landcruiser, którym podróżowali Corinna i dźwiękowiec. Corinna miała na nosie okulary przeciwsłonecz- ne, a w uszach słuchawki walkmana. Poprosiłam dźwiękowca, żeby kazał reszcie pasażerów zostać w samochodach, nie chcia- łam bowiem, aby wokół ciała zrobiło się zbiegowisko. Gdy wróciłam, kierowcy zawijali właśnie ciało w worek. "c prosiłam, żeby przestali na chwilę, bo zamierzałam przyjrzę' zwłokom. To była stara kobieta, straszliwie wychudzona. Um< z otwartymi ustami i oczami. Nie miała zębów, a w sucn; poranionych dziąsłach roiły się muchy. Kierowcy ponownie nęli ciało i umieścili je na pace pierwszej ciężarówki- — Jak myślisz, co się stało? — spytał Julian, gdy ruszy'1' znowu. Pot strumieniami spływał mu po twarzy. 290 Hjie wiem. Tutaj nie mają zwyczaju zostawiać zmarłych ""o0chówku. To mogła być wariatka. ^ Dlaczego wariatka? \Vioski czasami wypędzają obłąkanych na pustynię. Może śnie dlatego umarła tutaj sama. Przynajmniej taką mam na- l. Dlaczego? xjie odpowiedziałam. __ Rosie, dlaczego? — powtórzył pytanie. __ ponieważ jeśli było inaczej, to znaczy, że uciekła z Kefti, uchodźcy z Kefti zwykle nie porzucają umierających ani nie pozostawiają zmarłych bez pochówku. __ Dlaczego więc ją porzucili? Zamknij się, Julian. Och, proszę, daj mi pomyśleć. __ Ponieważ nie mogli inaczej — odpowiedziałam. Żeby jed- nak przekroczyć tak niezwykle silną barierę psychologiczną, mu- sieli być naprawdę w tragicznej sytuacji. Nawet jej nie zawinęli w całun. — Ale dlaczego nie mogliby... — Błagam. Bądź przez chwilę cicho. O, popatrz, tam jest pus- tynny szczur. Tam, tam, gdzie ci pokazuję. Droga zbliżała się do zakrętu, za którym znowu zaczynała się otwarta pustynia. Bałam się tego, co mogliśmy ujrzeć, ponieważ później droga prowadzić będzie równolegle do granicy z Kefti i przez pewien czas połączy się ze szlakiem, którym zwykle nad- ciągali uchodźcy. Ciężarówka przed nami znikła za zakrętem, po chwili my również skręciliśmy. Wstrzymałam oddech. Wy- jechaliśmy zza zakrętu i zobaczyliśmy pustynię rozciągającą się Przed nami pod ciężkim żółtym niebem, płaską, sięgającą ho- ryzontu, pustą. Oniemiałam. Gdzie oni się podziali? Jeżeli nie natknęliśmy się nawet na żadnych maruderów, mogło to jedynie oznaczać, że Safilę czeka totalna katastrofa. po kolejnej półgodzinie jazdy z oddali dobiegł nas zrazu cichy, ecz przybierający na sile warkot silnika samolotu. "~ Hej! A to co? -" Samolot, Julianie. ~~ Jak myślisz, czyj? w~"~ Pewnie ONZ — odparłam ze znacznie większą pewnością 6 osie, niż w rzeczywistości odczuwałam. Kierowca rzucił mi 291 przelotne spojrzenie. Samoloty pojawiające się tak blisko Branic, rzadko oznaczały coś dobrego. Trudno wyobrazić sobie 1 od nas cel dla Aboutian: dziewięć pojazdów na otwartej puJ/^ wiozących żywność dla Keftian. ™> mi — Powiedz mi — rzekł Julian, patrząc na mnie wielkimi o i. — Powiedz mi, czy to może być jeden z tych rebeliancie- * myśliwców? — Och, nie. To nie do uwierzenia. — Kate Fortune oddych ciężko. — Powiedziano mi, że to będzie bezpieczne, a tu c takiego. Nie wierzę. W domu czeka na mnie dziecko. P0u,j dziano mi, że nic mi nie grozi. — Bo to prawda. Wszystko jest w porządku. Jesteśmy w Nam buli — łgałam lekkim tonem, wsłuchując się w coraz bliższy warkot samolotu. Nie brzmiał jak myśliwiec. I rzeczywiście, to nie był myśliwiec, tylko jakiś mały samolot, lecący całkiem nis- ko. Znajdował się już nad naszymi głowami. Przyglądaliśmy mu się wszyscy przez przednią szybę. Okazało się, że to cessna: ciemnozielona z insygniami służby bezpieczeństwa wymalowa- nymi z boku. Samolot leciał w kierunku Safili. Co to mogło oznaczać? Żadne wytłumaczenie nie przychodziło mi do głowy. Godzinę drogi od Safili zatrzymaliśmy się w wiosce, w której była restauracja — lub raczej niewyobrażalnie paskudna speluna z kotła- mi pełnymi bulgoczącej mazi i skrzynkami wody sodowej. Ziemia pokryta była tutaj suchą, pożółkłą trawą i gdzieniegdzie rosły nędzne powykręcane drzewa. Niebo wciąż było zachmurzone i pa- nowała nieznośna duchota bez jednego powiewu wiatru. Dochodzi- ła trzecia. Chciałam dotrzeć do Safili, by zdążyć jeszcze przed zapadnięciem ciemności rozdzielić żywność. 01iver już gnał w stro- nę krzaków, ściskając w ręce rolkę papieru toaletowego. Cala reszta także powoli wysiadała z samochodów, prostując plecy i przeciąga- jąc się. Znikąd pojawiali się ludzie w galabijach i gromadzili si( wokół ciężarówek. A to oznaczało, że nas zatrzymają i stracimy cenny czas. Teraz, gdy do celu było już tak blisko, nie mogłam się doczekać, kiedy do niego dotrzemy. Spytałam właściciela restauracja czy doszły do niego jakieś wieści z Safili. Odparł, iż słyszał tylko, z nie działo się tam najlepiej, ale nic poza tym. Z trudem przychód ło mi uwierzyć, że mogłoby dojść do tragedii podobnej do tej z r° osiemdziesiątego piątego, ale wiedziałam, że to możliwe. Wyst czył moment i wszystko wymykało się spod kontroli. 292 Hm, uważasz, że to gówno jest zjadliwe? — spytał Vernon, „skazuj^ ręką kocioł. Zależy, jak bardzo jesteś głodny — odparłam, f orinna siedziała pod słomianym dachem na metalowym krze- Wciąż odgradzała się od świata okularami przeciwslonecz- 5 ly i swoim walkmanem. Trochę mnie to dziwiło, ale może prostu była poruszona i starała się jakoś pozbierać do kupy. Lte pozowała fotografowi z „News", przykucnąwszy w otocze- iu gromadki dzieci, którym kazała się obejmować ramionami. ., „je wszystkie one spojrzały w jednym kierunku, po czym jak na komendę odbiegły od Kate. Pędziły w stronę Juliana, oto- czonego już tłumem dzieciaków. Nachylał się i rozdzielając uśmiechy jak święty Mikołaj, łapał się za uszy i ryczał jak osioł, co wśród dzieciarni wzbudzało niepohamowaną radość. Popatrzył na mnie rozpromieniony. — Czyż one nie są super? Cholera. Zaczekajcie chwilę. Uwa- ga. — I znowu zaryczał jak osioł. Oliver opierał się o maskę landcruisera. Wyglądał fatalnie. Schudł chyba ze trzy kilo. Podeszłam do niego. — Piłeś coś? — Nie. — Musisz. Przyniosę ci trochę soli. — Nie, nie. Nie chcę żadnych soli. W ogóle nie chcę nic do picia. — Musisz, bo za bardzo się odwodniłeś. Popatrzył na mnie jak Kuba Rozpruwacz. — Powiedziałem, że-nie-chcę-nic-do-picia, zrozumiałaś? Stojący w pobliżu Nambulańczycy zaczęli się śmiać. Posłał im piorunujące spojrzenie, co tylko wzmogło wesołość. Zły nastrój tył tu traktowany tak poważnie, że nieczęsto zdarzało się coś podobnego widzieć. A już podły humor pojawiający się ot tak, bez żadnej przyczyny, był dla nich czymś kompletnie niepoję- tym. ~~ Jezu Chryste! — wrzasnął na nich. Nambulańczycy odrzucili do tyłu głowy i zachwyceni ryknęli ?Biechem. ~~ Do kurwy nędzy. Walnął pięścią w maskę landcruisera, wywołując kolejny atak "Uechu i pełen zachwytu aplauz. Zgromadziła się wokół niego 293 całkiem spora grupka widzów, niecierpliwie wyczekująca im jeszcze zademonstruje. Z niepokojem spojrzałam na r ekipy, zastanawiając się, co to się będzie działo w ogany *' klęską głodu Safili. Nagle poczułam, że ktoś szarpie mnie rękaw. Był to jeden z kucharzy z restauracji. — Ten bardzo zły człowiek — powiedział. — Bardzo zły C7i wiek. — Wskazywał na Vernona, który właśnie nachylał sie k klepnąć w pośladek młodą Nambulankę z zasłoną na twa'r2^ Kucharz, który zapewne był mężem kobiety, pognał z powrote do Vernona. Kate siedziała już w landcruiserze i wymachiwał rękami do zgromadzonych wokół auta ludzi. — Przestańcie się gapić — mówiła, pokazując na oczv — Przestańcie, to niegrzecznie tak się na kogoś gapić. — Zecniesiegapić — powtórzył za nią tłum. — Przestańcie — powiedziała już prawie ze łzami. — prze. stańcie się na mnie gapić. Wokół Juliana podniósł się krzyk i ludzie zaczęli biec w jego stronę. Zobaczyłam, że rozdaje banknoty dolarowe, i także po- biegłam ku niemu. — Nie dawaj im więcej pieniędzy! — krzyknęłam. — Dlaczego? Jezu, jeśli jeszcze raz spyta „Dlaczego?", chyba odgryzę mu głowę. — Ponieważ jak tylko pojawi się na horyzoncie człowiek z Za- chodu, natychmiast zaczynają żebrać. Możesz dać pieniądze na- czelnikowi, ale dyskretnie. Wyraźnie się zmartwił, a ja poczułam się jak jakaś apodyktycz- na wiedźma. Teraz już wszyscy bawili się w świętych Mikołajów. Kamerzyści rozdawali jednofuntowe monety i słodycze. Fotograf z „News" dawał wszystkim zdjęcia, które robił polaroidem. — Kurwa mać, odczepcie się ode mnie, słyszycie! — wrzasnął 01iver, wywołując tym kolejny radosny aplauz. — Zecniesiegapić! — krzyczał tłum wokół Kate. Właściciel restauracji, trzymający się na uboczu, uśmiechał SM zachwycony. — To bardzo zabawni ludzie! — zawołał do mnie. — Baru wszystkich rozśmieszają. Nie miałam pojęcia, co robić. Prosić mieszkańców wioski, z by dali im spokój, nie miałoby żadnego sensu. Wróciła111 294 era, wciąż opierającego się o maskę landcruisera. Uspokoił U2 i schował głowę w dłoniach, ale ludzie wciąż stali wokół Jjo wyczekująco. —- Myśl?, że powinniśmy się wszyscy zebrać i porozmawiać, im dojedziemy do Safili — powiedziałam. — Bardzo to nam 1 zyStkim ułatwi sprawę, jeśli wyjaśnię kilka rzeczy. __ Nie patrz na mnie, dobrze? — jęknął. — Chcę wracać do domu- Natychmiast. postanowiłam więc pójść z tym do Vernona. Z metalowej tac- ki zajadał mięsny gulasz z chlebem. Po brodzie spływał mu ,0s a z koniuszka wąsa do łaskotania cipki zwisał kawałek chrząstki. __ Myślę, że powinniśmy zebrać wszystkich i wyjaśnić im, czego mogą się spodziewać w Safili. — Cholerna racja — powiedział, odsuwając tackę. — Cholerna racja. Popatrz tylko na nich. Co za masakra. Patrz na tego wy- kształconego fiuta, jak zdycha na landcruiserze. Trzeba nimi tro- chę potrząsnąć. Podstawowa zasada postępowania z Jasiem Mu- rzynem — pokaż mu, kto tu jest szefem, nie dyskutuj, tylko rozkazuj, i nie dawaj mu ani pensa. Nie martw się, złotko. Prze- mówię im do rozumu. — Cóż, tak sobie jednak myślę — odrzekłam, spoglądając na zegarek — że lepiej już jedźmy, a załatwimy to na miejscu. Tak chyba będzie najlepiej. Świetnie. Po prostu doskonale. Zagonię wszystkich do samochodów. Usadowiłam się w szoferce pierwszej ciężarówki. Gdy na ho- ryzoncie zamajaczyły zabudowania Safili, zatrzymałam konwój, kazałam wszystkim wysiąść i wygłosiłam mowę, zanim Vernon zdążył się zorientować, o co chodzi. — Podsumowując — tłumaczyłam spoglądającym na mnie nie- letnie ludziom. — Znajdziemy się w wyjątkowo ekstremalnej sytuacji i powinniśmy być przygotowani, że zobaczymy tam bar- dzo nieprzyjemne rzeczy. W obozie przebywa pięć, być może dziesięć tysięcy umierających z głodu ludzi. Do jedzenia będą jJUeli tylko to, co my przywieziemy, możecie więc być świadkami 0]ek przy rozdziale żywności, spróbujcie jednak ich zrozumieć. yc'e ich wszystkich zależy całkowicie od tego, czy nasz pro- o am się ucia- Ą\e musicie też pamiętać, że to są istoty ludzkie, 0re mają prawo do zachowania swojej godności. Będą ocze- kiwać, że potraktujecie ich z takim samym szacunkiem, z • personel SUSTAIN odnosił się do nich przez te wszystkie i1 Ekipa SUSTAIN jest bardzo przewrażliwiona i prawdop0H0uata' na skraju wytrzymałości — więc proszę was, do nich rów ^ odnoście się delikatnie. Dziękuję. — Marzę o tym, żeby poznać wreszcie tych twoich przew • liwionych neokolonialistów — mruknęła z uśmiechem Corin gdy reszta rozeszła się do samochodów. — Może dzięki n' zmienię zdanie. — Rosie, staruszko! — krzyczał Henry, pędząc ku mnie i uśmiechając się od ucha do ucha. Kate, Corinna i ja nadje- chałyśmy dużo wcześniej od reszty konwoju. — Cholernie się cieszę, że cię widzę — mówił. — Cholernie mi cię brakowało, moja ty bogini. Czarna dziura Kalkuty popadła w nędzę i ruinę. Witam! — zawołał na widok Kate i Corinny. — Bim-bam! Nowe boginie. Witajcie w Safili. Corinna stanęła jak wryta i wpatrywała się w Henry'ego z nie- dowierzaniem. — Kamal! — wrzasnął Henry w stronę kuchni, gdzie Kamal, nasz kucharz, kucał przy piecu. — Przygotuj jakiś lunch, stary, dobrze? Kamal rozpromienił się cały i pomachał nam. — Bardzo dobrze! — odkrzyknął. — Już się robi. Witajcie, witajcie. Corinna zdjęła okulary, spojrzała na mnie, na Kamala i znowu na mnie. — Henry — powiedziałam szybko. — Przedstawiam ci Corin- nę Borghese i Kate Fortune. Corinna, Kate, pozwólcie. To jest Henry, nasz asystent. Henry zarządza obozem — dodałam, pnf pomniawszy sobie, że przecież ja już tu nie pracuję. — Jestem zachwycony, doprawdy szalenie mi miło — odrzeK Henry, wyciągając rękę do Kate, której ta zdawała się nie z uważać. Z obłędem w oczach patrzyła na nasze chaty, a r?c latały jej jak ćmy. Chciałam jechać prosto do obozu, nie mm^ ochoty tracić czasu na zamieszanie w naszym obozowisku. ™ mogłam zdobyć się na odwagę i spytać Henry'ego, jak s1 296 rawy- Bardzo się starał przyjąć swoją zwykłą beztroską i luzac- postawę, ale widziałam, że przychodzi mu to z wielkim tru- 7\rt. Oczy miał podkrążone, a twarz wychudłą i bladą. __ Co się dzieje na dole? — spytałam go cicho. __ W sumie jest całkiem nieźle — odrzekł radośnie. — Praw- , powiedziawszy, znacznie lepiej, niż kiedy wyjeżdżałaś. Wiesz, . postaliśmy trochę jedzenia od UE? patrzyłam na niego, niezdolna wykrztusić słowa. __ Kilka dni temu przyszła wielka dostawa. Dokładnie wtedy, kiedy wszystko nam się kończyło. Znaleźli żywność w jakimś magazynie zbożowym w El Fayed. Więc zwiększyliśmy racje. _. Dlaczego mnie nie zawiadomiłeś? Dlaczego w El Daman o niczym nie wiedzieli? _- Ponieważ dostawa nadeszła skądś z północy. Radio wciąż nie działa. Wysłałem wiadomość, ale... — A nowi uchodźcy? — Nie ma żadnych. Chociaż cholernie mnie to dziwi. Nigdzie ani śladu. Muhammad uważa, że to dlatego, że kiedy próbowali przejść równinę, Aboutianie zaczęli ich bombardować, więc przy- czaili się w górach. A tak przy okazji, przywiozłaś ze sobą bez- piekę? — Kilku jest. Czemu pytasz? — Usiłowałam zrozumieć jakoś to, co właśnie usłyszałam. Nic się nie trzymało kupy. Przecież ja tych ludzi widziałam. Było ich zbyt wielu, żeby mogli zniknąć tak bez śladu. Może jeszcze w Abouti dotarła do nich jakaś pomoc. Ale jak, skoro Aboutianie ich atakowali? Henry wciąż mówił coś o bezpiece. — Chwilę temu koło wioski wylądował ich samolot. Myśla- łem, że mają się z wami spotkać. — Co dostaliście od UE? — Mleko w proszku, olej, mieszankę sojową i lekarstwa. — Ile? — Powinniśmy wytrwać do czasu, aż przypłynie statek. ~- Dlaczego nikt nam wcześniej nie powiedział o tych zapasach? ~~ Bo nikt o nich nie wiedział. Jakieś błędy w księgowości Czy coś tam. Corinna zaśmiała się z niedowierzaniem. —? Cóż — stwierdziła. — Czy w tej sytuacji możemy już wra- cać do domu? 297 Podszedł do nas radośnie uśmiechnięty Kamal. — Zapraszam — odezwał się. — Wasz lunch jest już goto Corinna zdjęła okulary i popatrzyła na mnie groźnie. — Czy ten człowiek — zasyczała — jest waszym służącw 298 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Zahamowałam na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się ffidok na obóz uchodźców. Ścieżką prowadzącą do rzeki biegła gromadka dzieci. Na wzgórku pasły się kozy, skubiąc liście krzewów. Po całej równinie niespiesznie poruszali się ludzie. W zasadzie nic się nie zmieniło i cieszyłam się, że są bezpieczni — ale czułam się trochę jak idiotka. Zostawiłam Henry'ego zajętego poszukiwaniem miejsca, w którym Kate mogłaby sobie podłączyć suszarkę do włosów, wcześniej przykazawszy mu, aby znalazł dla całej ekipy Dobro- czynnej gry jakieś zajęcie w naszym obozowisku, byle tylko nie przyszło im do głowy zjawić się w obozie uchodźców. Wrzuci- łam bieg i ślizgając się trochę w piachu, ruszyłam w dół stro- mego wzgórza. Gdy zjechałam na dół, ruszyły ku mnie dzieci pokrzykujące wesoło i machające na powitanie. Zaparkowałam i otoczona uszczęśliwionymi dziećmi pomasze- rowałam w stronę szpitala. Dzieci nie doszły jeszcze całkiem do siebie i wciąż były wychudzone. Ale Henry miał rację, gdy mówił, że czują się o wiele lepiej. Wystarczyło, żeby wszyscy odżywiali się prawidłowo, dostawali lekarstwa, w obozie praca szia normalnie, a bardzo szybko odzyskiwało się kontrolę nad sytuacją. Henry naprawdę świetnie sobie poradził. Może ja nie Mam im już potrzebna. w* wejściu do szpitala pojawiła się zaaferowana Betty. Miała a sobie swój najlepszy, różowy, wyjściowy zestaw prosto od krawca. obn Witaj, kochanie. Dobrze się bawiłaś? Nawet sobie nie wy- dasz, jaki tu mieliśmy koszmar. Istny koszmar. Pracowaliś- curi na 0kr3gł°> prawie nie schodziliśmy na posiłki. Wyglądasz downie. Wypoczęłaś? 299 — Cóż, w zasadzie nie bardzo — odparłam. — Nie mogliście sobie wybrać lepszej pory. Już się tr uładziliśmy, więc możemy sobie nieco odpuścić. Henry m- ? ci o jedzeniu z UE? Był cudowny. Jak tylko przyszła dosta zorganizował fantastyczny program żywienia. Chłopak naprawi' urobił sobie ręce po łokcie. A 0'Rourke też był fantastycz ? Cóż z niego za silny, zaradny mężczyzna. Przywiozłaś ze sob swoich sławnych przyjaciół? — Tak. I czterdzieści ton jedzenia. — Cóż, jestem przekonana, że się nie zmarnuje — powie działa, ale bez większego przekonania. — Ale i tak bardzo sie cieszę, że spotkam naszych sławnych gości. Powitamy ich z cała serdecznością, pokażemy, jak się żyje w buszu. Kamal przygotuję dla nas piknik nad rzeką jak za starych, dobrych czasów. Z trudem odwróciłam myśli od wizji Corinny uczestniczącej w pikniku. — Co tam w szpitalu? — spytałam, idąc do wejścia. — Och, już znacznie lepiej — odrzekła. Nadbiegły Sharon i Sian i mocno się uściskałyśmy. — Słyszałaś już o tej żywności, która pojawiła się nie wia- domo skąd? — zapytała Sharon. — Słyszałam. — Przywiozłaś...? — Tak, przyjechało ze mną kilka sław. I cały samolot pełen jedzenia. — A niech to — powiedziała Sharon. — No... wiesz... gdybyśmy nie dostali tej żywności od UE albo gdyby nadciągnęli uchodźcy, byłoby nam bardziej niż po- trzebne. — Ale dostaliście i nie nadciągnęli, więc wygląda na to, ze potrzebne nie jest — zauważyłam ponuro. — No tak... ale i tak fajnie, że próbowałaś. — Dzięki — odrzekłam, starając się, aby w moim głosie s brzmiała wdzięczność. — Żywność skończy się za dwa tygodnie. Więc postąp"1 słusznie — pocieszyła mnie Sharon. . We trójkę zaczęłyśmy obchodzić szpital. Kryzys może i z°s zażegnany, ale stan ludzi wciąż pozostawiał wiele do życzę były przypadki biegunki, zapalenia pluć, malarii, zapalenia op 300 trzy n chore na uwiąd niemowlaki, a także kilka w tak beznadziej- stanie, że nie można im było pomóc. Tu przynajmniej będą sobie mogli nakręcić swój film — po- działa Sharon. Wymieniłyśmy krzywe spojrzenia. __ W szpitalu, gdzie leczymy cholerę, jest jeszcze gorzej _, pocieszyła mnie Sian. Spojrzałam w stronę zbudowanego z sitowia oddziału chole- cznego, który stał w pewnym oddaleniu od chat, na lekkim Wzniesieniu. Ruszyłam ubitą ścieżką i nagle zobaczyłam 0'Rour- ke'a. Serce podskoczyło mi do gardła i kolana zmiękły. Chciałam rzucić się ku niemu biegiem. Ale dalej szłam ścieżką. 0'Rourke zapalał papierosa, zamyś- lony i nieobecny. Zerknął w stronę rzeki, powiódł wzrokiem po obozie i zobaczył mnie. Zgasił butem papierosa i podniósł w gó- rę obie ręce. Dostrzegłam, że się uśmiecha i pokazuje rzekę. Utykając lekko, zaczął schodzić ze wzgórza ku miejscu, które pokazywał. Ścieżka, którą szłam, prowadziła w tym samym kie- runku. 0'Rourke'a przysłoniły mi chaty. Z lewej strony wznosiła się hałda ziemi, wzdłuż której wiodła ścieżka, za nią były wy- sokie czerwone skały i wreszcie rzeka. Skręciłam i ujrzałam go. Oboje zaczęliśmy biec ku sobie, zaraz jednak zmieszani stanę- liśmy. — Więc jednak to zrobiłaś — sprowadziłaś tu gwiazdy? Szliśmy w stronę głównej części obozu. — Tak. Żeby było śmieszniej, przywiozłam cztery gwiazdy, czterdzieści ton jedzenia, dziennikarza, fotografa, pełną ekipę telewizyjną, w tym dwóch kompletnych maniaków, i satelitarną stację nadawczą, tyle że niepotrzebnie. — Cóż, odwaliłaś kawał dobrej roboty. Możesz być z siebie dumna. Miło z jego strony, że mnie chwali, tym bardziej że na po- datku był zdecydowanie przeciwny. — Gdzie są teraz? Mam nadzieję, że nie tutaj. *- Nie. Henry zabawia ich w naszym obozowisku. — I całe szczęście. ~~ Nie martw się. Są bardzo przejęci i trochę im nakładłam głowy. Nie przypuszczam, żebyśmy mieli z nimi jakieś kło- ,? — powiedziałam. — Nie wiem tylko, co z nimi począć, Oro tutaj nic złego się nie dzieje. 301 — Cóż, jest parę latryn do wykopania — zażartował trudno mówić, że problemu nie ma — dodał. — Przyznaję, że trudno... — zaczęłam. — Przecież oboje widzieliśmy uchodźców w Tessalay wiedział. — Co się z nimi stało? Nie mogli rozpłynąć sie ^°" wietrzu. Naprawdę poważnie się niepokoję, co tam sie ^°" dziać. C moż« Nagle usłyszeliśmy przed sobą podniesione głosy. — Mikey, oni nie umierają z głodu. Powiedziałeś mi: , Naj- twój naród głoduje", a ja przyjechałam, żeby być z moim *' rodem, zobaczyć mój głodujący naród, a on wcale nie głodu' — Nadia, ci ludzie są wychudzeni. Sama zobacz, jak bard wychudzeni. — Mówisz mi, że ludzie są wychudzeni. Patrzę na siebie i my. ślę sobie: „Nadia, ty jesteś wychudzona. Bardzo wychudzona I nie umierasz z głodu". Mikey, ci ludzie wcale nie umierają z głodu. — Kochanie, nie smuć się. — Mikey, ja się smucę. Bardzo smucę. Mój naród nie umiera z głodu. Smucę się. Wyszliśmy na otoczoną chatami polankę. Stopy Nadii Simp- son obute były w sandały z miękkiej skóry, sznurowane wysoko na łydkach. Długie brązowe nogi miała gołe i nosiła krótki, asy- metrycznie wykończony sarong ze skóry. Włosy upięła w wysoki kok, przytrzymywany wielką kościaną spinką. — Czy to jedna z twoich gwiazd? — spytał 0'Rourke, spo- glądając na mnie z przerażeniem. — Ci ludzie umierają z głodu, kotku — tłumaczył Mikę za- chęcająco. — Oni są bardzo głodni. — Mówisz mi, że ludzie są głodni. Ja też jestem głodna, Mi- key. Bardzo głodna. Odkąd wyjechaliśmy z biura, nie jadłarr nic przyzwoitego. Jestem głodna, Mikey. Nadia i Mikę zwróceni byli plecami do nas. Naprzeciwko sti wpatrzona w nich grupka Keftian. Tłusta biała kobieta w z conych okularach i przepoconym kombinezonie khaki kuc przed dzieckiem i robiła mu zdjęcie. Obok stał Abdul Ger z bezpieki w Sidrze. Pewnie przywieźli Nadię do Sidry S; lotem. Zamiast galabii Gerbil miał na sobie ciemnozielony & dur, ale z okularów w stylu Blues Brothers i fryzury «"* 302 nie zrezygnował. Ze złością dźgał ludzi kolbą swojego pis- i tu usiłując ich odepchnąć. Znudzona biała dziewczyna t0. „gjnsach i obcisłej białej bluzeczce odsłaniającej brzuch sie- rt ? (a obok wielkiego pudła z przyborami do makijażu. Kobieta w kombinezonie wyprostowała się i posłała Nadii . ^ji^owi bojaźliwy uśmiech. 1 .— Nadia? — powiedziała. — Nadia. Madia odwróciła się ze złością. _- Żal ci tych biednych dzieci, prawda, Nadiu? — spytała kobieta. — Czy mogłabyś jedno z nich przytulić? Proszę cię, Madiu. Może dałabyś im jednego z twoich misiów? Mikę de Sykes wyciągnął mały aerozol i zaczął nim spryskiwać Nadię- Rozległ się głęboki, gulgocący śmiech. Kątem oka dostrzegłam znajomą postać w śnieżnobiałej galabii i ze sterczącą wysoko czupryną. Muhammad, uśmiechnięty od ucha do ucha, przyglą- dał się całej tej scenie. — Mikey, dokąd teraz idziemy? — Do szpitala, złotko. — Do szpitala. To będzie okropne, tak? Wszyscy: Nadia, Mikę, Abdul Gerbil, makijażystka, pani foto- graf z „Hey!" i keftiańscy gapie ruszyli ścieżką. Ja z CRourkiem i Muhammadem zamykaliśmy pochód. — Muszę iść do szpitala. Nie czuję się dobrze, Mikey. Na- prawdę myślę, że zaraz zwymiotuję. — Nie zwymiotujesz, złotko. Nie zwymiotujesz. Nie dopusz- czę do tego. — Mówisz, że nie zwymiotuję, Mikey. Ale mnie już jest niedo- brze. Zaczekaj chwilkę, zaczekaj — rozpogodziła się nagle Nadia. *~ Jeśli zwymiotuję, znacznie więcej ludzi usłyszy o Nambuli. "~ To prawda, złotko. Usłyszą o Nambuli. No, nareszcie za- czynasz się wczuwać, złotko. Widzę, że się zaczynasz wczuwać. *-| Mikey, to dla mnie takie prawdziwe, wiesz? Znacznie bar- zleJ niż w Londynie, Mikey. To takie prawdziwe. ~~ To dobrze, złotko, nawet bardzo dobrze, arong Nadii zadarł się, tak że kiedy szła, widać było jeden v rrry pośladek. Muhammad szedł za nią i delektował się wi- 'ern. Nie pozwolił sobie przyprawić protezy i całkiem spraw- "e P°magał sobie laską. 303 — Nie wpuszczę tej kobiety do szpitala — powiedział en' nie 0'Rourke. 8 ew~ — Ależ, panie doktorze, sam pan zawsze mówił, że pacjent potrzebna jest rozrywka — zachichotał Muhammad. — Nie taka — warknął 0'Rourke ze wzrokiem wbitym nr siebie. — To obraża godność uchodźców. — Ja też jestem uchodźcą, a mimo to, odkąd tylko ujrzał tę kobietę, zwłaszcza tę kość w jej włosach, czuję jak z każH sekundą błyskawicznie powracam do zdrowia. Jestem jak now narodzony. — Chyba i tak nie mamy wyboru — zauważyłam. — skom bezpieka pozwala jej chodzić po obozie, my nic nie możemy zrobić. — Możesz mieć, niestety, rację — mruknął 0'Rourke ponuro — Nie odstąpię jej na krok — stwierdził Muhammad, nie odrywając wzroku od kształtnej pupy. — Straszny z ciebie świntuch. Chodź, dam ci twojego Hamleta. Może to zwróci twój umysł ku rzeczom bardziej wzniosłym. — Pamiętałaś. — Wzruszony Muhammad ujął mnie za rękę. — Pamiętałaś. Cóż za dobroć. Książkę miałam w torbie. Były to oprawione w skórę dzieła wszystkie, ale nie zamierzałam wręczać mu tego tutaj. Jakaś Keftianka złapała mnie za ramię. Wcisnęła mi do ręki zwój ma- teriału i pokazując na Nadię, poklepała się po udach i przyłożyła dłoń do ust, co oznaczało głód i biedę. Rozwinęłam materiał. Okazał się sukienką. Kobieta nadal wskazywała Nadię z zatros- kaną twarzą i powiedziała coś po keftiańsku, czego nie zrozu- miałam. Muhammad natomiast znowu ryknął śmiechem. — Ona myśli, że Nadia jest bardzo biedna i musi ubierać się w zwierzęce skóry, które nawet nie zakrywają jej ciała. Dla^S* chce dać Nadii tę sukienkę. To jej najlepsza sukienka. Mówi też, że jeżeli Nadia ją odwiedzi, znajdzie dla niej jakieś jedzenia Powiedział coś do kobiety. Słuchała go uważnie, po czym # niosła się śmiechem. Uderzała się w czoło i zginała w pól, P wtarzając żart pozostałym kobietom, które także zaczęły śmiać. — Powiedziałem jej, że Nadia jest bogata i że bogate kobi i z Zachodu lubią ubierać się jak uchodźcy, a Nadia tak w» wyobraża sobie strój uchodźcy — wyjaśnił Muhammad. 304 Bardzo zabawne — skrzywił się 0'Rourke. — Ale ja i tak . -puszczę tej kobiety do szpitala. nlprzyśpieszył i dogonił Abdula Gerbila. Słyszałam, jak rozma- • .-a podniesionymi gniewnie głosami. __ Birrra belly bra. Wibbit. __ Dongola fnirra. __ Sinabat. Fnarraboot. Wop. pani z „Hey!" zaczęła martwić się o światło. Z powodu chmur je było widać zachodu słońca, ale i tak za godzinę zapadną cjernności. Gdy doszliśmy do szpitala, zobaczyłam, że obok mo- jego samochodu stoi zaparkowany inny landcruiser Dobroczynnej pry. Miałam nadzieję, że to Henry. Łudziłam się, że innym nie udało się umknąć z naszego obozowiska. Przed wejściem do szpitala 0'Rourke i Gerbil wciąż kłócili się po nambulańsku. — Słuchajcie, ludzie, nie mogę tak tu stać. Tracę światło __ powiedziała pani fotograf, ruszając do przodu. — Sharee, chodź tutaj, kochanie. Przypudruj ją trochę, słoneczko. Nadia, Mikę, pani fotograf i dziewczyna od makijażu szli do szpitala. 0'Rourke, wciąż pogrążony w kłótni z Gerbilem, nie zauważył tego. Rzuciłam się, żeby ich zatrzymać. — Mikey. Co ona tutaj robi? — Na widok Kate Fortune Nadia zaczęła mówić ze swoim środkowoatlantyckim akcentem. Tuż obok wejścia, na niskim drewnianym łóżku, siedziała Kate Fortune w kolorowym turbanie na głowie. W ramionach tuliła dwoje chorych na uwiąd niemowląt. Przed nimi, rozciągnięty na podłodze, leżał fotograf z „News" z wycelowanym w nich aparatem. Matka trzeciego maleństwa trzymała swoje dziecko pod dziwnym kątem tuż nad kolanami Kate. — Kochanie, postaraj się troszkę bardziej, dobrze? — mówił fotograf do matki. — Bardziej w górę. Nie, nie, nie aż tyle. — Wynocha. Zapadła martwa cisza. Wszyscy w szpitalu, Jane, Linda, Kate- ••, Sian, Kate Fortune, Nadia Simpson, obaj fotografowie, ma- 'Jazystka Sharee gapili się na 0'Rourke'a z otwartymi ustami. — Wynocha stąd. Wszyscy. Natychmiast. ~~ Hej, słuchaj stary, mamy wyłączność... — zaczął fotograf >.News", gramoląc się z podłogi. Rourke chwycił gó za kołnierz koszuli i bezceremonialnie upchną} za drzwi. Odwrócił się do reszty. 305 — Słyszeliście — powiedział. — Zabierajcie się. — Ale... — zaczęła pani fotograf z „Hey!" — Mikey... — próbowała coś powiedzieć Nadia. — Nie pozwolę robić z moich pacjentów maskotki do r mody! — ryknął znowu 0'Rourke. — A teraz wynoście Wszyscy. ^ Intruzi zaczęli w pośpiechu opuszczać szpital. Kate Fortu oddała niemowlaki matkom i wybiegła za pozostałymi, p0D e wiając na głowie turban. Sytuacja została wkrótce nieco załagodzona. Abdul Gerbil dat się przekonać, że w Wad Denazen jest znacznie gorzej i Naclj — uradowana, że jej naród gdzie indziej głoduje o wiele bardziej — zgodziła się wyjechać. Kate razem ze swoim fotografem wró- cili do naszego obozowiska. Zrobiło się już ciemno. Żaby w rze- ce rozpoczęły swój niesamowicie głośny koncert kumkania. Gdzieniegdzie jeszcze widać było palące się światła, ale miesz- kańcy obozu w zasadzie układali się do snu. — Chyba wrócę do obozowiska — powiedziałam do 0'Rour- ke'a. Dochodziła siódma. — Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Zostań tu jeszcze trochę. Posiedź z Muhammadem. Rozluźnij się. — Ale muszę się tam wszystkim zająć. Trzeba ich jakoś roz- lokować. — Przecież tym się może zająć Henry. Miejsca do spania jest dość. — Ale trzeba przygotować jedzenie, prysznice i w ogóle. — Lepiej oszczędzaj siły, bo trudno będzie zachować umiar w tym twoim programie telewizyjnym. Ja pojadę i powiem im, że masz tu jeszcze coś do załatwienia. Poszłam więc do Muhammada. W jego szałasie było ciche i spokojnie. Na palenisku stał garnek z gotującą się wodą, obc paliło się kadzidło i migotały lampy. Wręczyłam mu dzieła Sze* pira. Nie krył zadowolenia. Do szałasu co chwilę wpadał kto: znajomy. Przyszedł Liben Alye. Skinął z uśmiechem głową i ujął ^ za rękę, ale oczy miał martwe i widać było, że stracił I życia. Przywiozłam dla niego parę adidasów, co go wyr32 ucieszyło. Adidasy były marzeniem każdego uchodźcy. Ale * 306 „ je wręczałam, czułam się podle, wiedząc, że stracił to jedyne, 0 nadawało jego życiu sens. /godnie ze zwyczajem siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu. Poprosiłam Muhammada, by opowiedział Libenowi o programie • ^jaśnił, że chcemy w ten sposób przypomnieć ludziom z Za- hodu, że powinno się uczynić wszystko, aby nie dopuścić do kolejnej klęski głodu. Jego oczy ożywiły się na moment, lecz zaraz na nowo pojawiła się w nich rozpacz. po odejściu Libena Muhammad powiedział coś do chłopaka na zewnątrz, po czym wrócił i oznajmił: __ Koniec. Teraz odpocznij. Jednak odpocząć mi nie dał. Pokuśtykał do wiszącej na sło- mianej ścianie mapy Kefti. — Ci z moich rodaków, dla których poświęcając się, straciłem nogę— — zaczął melodramatycznie, po czym odwrócił się do mnie, by sprawdzić, czy wywołał zamierzony efekt. — Taak... — powiedziałam. — ...dokąd poszli? — szepnął. W świetle lampy jego skóra była bardzo ciemna. Blask padał na jedną stronę jego twarzy, uwydatniając kość policzkową. — Według służby bezpieczeństwa rozproszyli się, uciekając przed straszliwymi bombami marksis- towskich autokratów. — Ale gdzie? — spytałam. — Myślałam, że nie mają żadnych zapasów żywności. — Taka jest rzeczywistość. — Skinął głową. — Jedzenia nie ma. — Co się więc dzieje? — Myślę, że rozproszyli się po całej równinie i wędrują pod osłoną nocy. Posuwają się dużo wolniej, ponieważ teraz, gdy wyszli na otwartą pustynię, muszą się w ciągu dnia kamuflować. — Kiedy nadejdą? — Czekam na wieści. — Twoi ludzie ich szukają? —- Czekam na wieści. ~~ Co, nie chcesz mi zdradzić swoich źródeł informacji? ~~ Być może twoja telewizyjna ekipa będzie miała pod do- mkiem umierających z głodu dzieci — stwierdził, ignorując °le pytanie. — I jeszcze niejedno wycierpimy. Audycja ma być nadana w środę? 307 — Tak, pojutrze. Myślę, że powinnam już wracać. — Tak, a ja zacznę ćwiczyć swoje wystąpienie. Po; przemówić? Pozwolicie ludowi Kefti przemówić we własń Tak, a ja zacznę ćwiczyć swoje wystąpienie. PozwoliSz nówić? Pozwolicie ludowi Kefti przemówić we włas "*' imieniu? A może musimy pozwolić, aby zrobiły to za na kobiety z kośćmi we włosach i w turbanach na głowie, w-e niczego nie pojmują? — To nie fair. Oni wszyscy się przygotowali. Ale naturaln' będziesz mógł przemówić. — Przypomniał mi się Vernon Brie i poczułam się mniej pewnie. — Przynajmniej taką mam dzieję, ale nie ja tu rządzę. — Zawsze jednak — powiedział, prowadząc mnie do wyjśo — ostatecznie o wszystkim decyduje kobieta. — Chciałabym, żebyś miał rację. — Cóż, postaraj się, aby tym razem tak było. — 308 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Kiedy wróciłam do obozowiska, pora była już bardzo późna, jje światła w świetlicy wciąż jeszcze się paliły, a w cieniu pod ścianą stali 0'Rourke i Corinna. Poczułam straszliwe ukłucie zazdrości. Czyżby coś go do niej ciągnęło? Rany boskie, ona nadal jeszcze miała na nosie przeciwsłoneczne okulary. — Och, błaaaagam — mówiła. — To kulturalny imperializm w swojej najbardziej rażącej postaci. Nie mogę tu zostać, mając tego świadomość. — W pełni to rozumiem. Może chcesz, żebym cię odwiózł do wsi? — spytał bardzo grzecznie 0'Rourke. — A czy jest tam hotel? — zapytała chrapliwym głosem. — Jest, raczej niewielki. W zasadzie jest zupełnie pozbawiony jakichkolwiek form kolonializmu, neo- czy co tam jeszcze, bez żadnych uprzedzeń rasowych. Masz moskitierę? I latarkę? Przy- niosę ci trochę wody. No i oczywiście musisz mieć własną po- ściel. Hotel nie ma dachu, ale o deszcz możesz się raczej nie martwić. Sypialnia jest wieloosobowa. Zbyt wielu kobiet tam nie ma, ale ponieważ wyznają politykę równych szans, byłoby 'eP'eJ> gdybyś się nie rozbierała. Szybko ją rozpracował. — O, cześć — powiedział 0'Rourke, gdy do nich podeszłam. ~ Corinna chciałaby się zatrzymać gdzie indziej. — A tak, słyszałam. Jak rozumiem, jedziesz do wsi? Corinna potrząsnęła głową. — Po prostu wzdragam się cała na myśl, że macie tu czarną służbę. ~~ Kamal nie jest służącym, tylko kucharzem. ~~ Och tak, najlepiej zasłaniać się semantyką, prawda? Czy 'asnie na to idą datki? Z tego powodu nas tu przywiozłaś? 309 Ludzie mają płacić za to, żeby miał was kto obsługiwać? 7PL, cie mogli nic nie robić? Jestem oburzona. 0'Rourke zaczął zapalać papierosa. — Proszę przy mnie nie palić. Odszedł kilka kroków i spokojnie zapalił. — Czy 0'Rourke wyjaśnił ci, dlaczego potrzebny nam i personel? — Nie. — Z ciemności dobiegła jego odpowiedź. — Ludzie z wioski potrzebują pracy. — O, bardzo przepraszam — powiedziała Corinna. — Juz s: dowiedziałam, ile zarabiają. To jałmużna. Wyzysk niewolników — Problem w tym, że nie możemy im płacić więcej, żeby nie wprowadzać zamieszania do miejscowej polityki ekonomicznej — Och, błaaaagam. Dlaczego w takim razie, skoro tak się troszczycie o lokalną politykę ekonomiczną, nie zaczniecie sami po sobie sprzątać? — Bo to głupota, żeby prowadzeniem gospodarstwa zajmo- wały się pielęgniarki, które mają aż nadto roboty w szpitalu, podczas gdy ludzie szukają pracy. — Dajże spokój. Cóż to za problem zrobić sobie coś do je- dzenia? — Dobrze. Jutro wieczorem ugotujesz na obiad kurę — za- proponował 0'Rourke, wyłaniając się z ciemności. — Najpierw jednak będziesz musiała ją zabić. Zgoda? — Jak ci zapewne wiadomo, jestem wegetarianką — syknęła Corinna. — A nie przyszło ci czasem do głowy — mówił dalej łagodnie — że nie do końca wszystko rozumiesz? Czy mam cię już od- wieźć do wsi? — Och, nie bądź śmieszny — zezłościła się. — To oczywiste, że nie mogę tam zostać. Nie byłam pewna, czy mam ochotę dalej przysłuchiwać się temu sparringowi. Jak na mój gust, był trochę zbyt wysublimowany- — Możemy już wejść do środka? — spytałam. — Zjadłabym coś. — Idę do łóżka — oznajmiła Corinna. — Wychodzi na to, że z Kate Fortune. , — W takim razie dobrej nocy — powiedział 0'Rourke. — i się domyślam, nie chcesz, żeby ci rano podać do łóżka herbatę- 310 ___ To zależy, kto by ją przyniósł — odpowiedziała zachryp- •etym głosem, posłała mu długie, jednoznaczne spojrzenie i od- n, nęja. Patrzyłam w ślad za nią. Nigdy nie widziałam, żeby k jawnie się do kogoś przystawiała. _. Hmm — mruknął 0'Rourke, gdy znikła. — Rozmawiałaś z Mohammadem? __ Owszem. Bardzo chciałam porozmawiać teraz z nim, ale nagle nie wie- działam, co powiedzieć. __ Na pewno jesteś zmęczona — stwierdził. __ To prawda. __ Cóż, w takim razie życzę ci dobrej nocy. I odszedł w ciemność, a ja zastanawiałam się, w którą stronę. Większość z nas już się położyła. W tylnej części świetlicy Betty, wciąż w swoim różowym zestawie, szczebiotała z kame- rzystami. Przed nimi stała butelka ginu. Twarz Betty była prawie tak samo różowa jak jej wyjściowy komplet, a ona sama ges- tykulowała jeszcze bardziej niż zwykle. Julian znalazł sobie nową ofiarę w postaci Sharon, którą zadręczał opowieściami o Janey. Oboje pochylali się nad kuchennym stołem. — Widzisz, bardzo się bałem, kiedy Janey urodziła nasze dziec- ko. Nie mogłem zajmować się dzieckiem, czułem bowiem, że sam nim jeszcze jestem. — Ależ skąd — odrzekła Sharon. — Ach — rozpromienił się na mój widok. — Właśnie tłu- maczę Sharon, co czułem dzisiaj, gdy bawiłem się z tymi dzieć- mi. Otóż dziś po raz pierwszy czułem, że jestem komuś po- trzebny jako ja sam — powiedział, patrząc na mnie z podeks- cytowaniem, najwyraźniej zapomniawszy już, jak rozdawał do- lary. — To wspaniale. Zostało trochę gulaszu? Zjadłam i zaczęłam rozglądać się za swoją torbą, ale nigdzie n'e mogłam jej znaleźć. Nie było jej ani w landcruiserze, ani w świetlicy. Była to jedna z tych drobnych, pozornie nieważnych, ^ujących przeszkód, które potrafią człowieka kompletnie roz- myć, gdy jest zmęczony. Miałam ochotę wrzeszczeć i dobijać '? do wszystkich drzwi po kolei. Będę musiała iść spać z nie- mytymi zębami. Starając się jakoś nad sobą zapanować, po- plam do swojej chaty. Weszłam do środka, nie zapalając latarki, 311 i po omacku zaczęłam szukać zapałek, żeby zapalić karbidowi. Gdy rozbłysła płomieniem, usłyszałam, że coś się za moimi 1^' cami porusza. Odwróciłam się gwałtownie i wrzasnęłam. Na łóżku leżał Oliver, nagusieńki jak go Pan Bóg stwor^t — Cześć, kotku — odezwał się z leniwym uśmiechem. — Co ty tu robisz?! — krzyknęłam. Czułam, że zaraz ? rozpłaczę. Byłam koszmarnie zmęczona. Chwyciłam z krzest ręcznik i rzuciłam nim w niego. — Okryj się. Spuścił nogi na podłogę, owinął się w pasie ręcznikiem i p0(4 szedł do mnie. — Pomyślałem sobie, że może będziesz chciała się przytulić Miałem rację? — Chcę tylko spać. Podchodził coraz bliżej, górując nade mną. Ponieważ lampę miał za plecami, nie widziałam jego twarzy. — Myślałem, że będziesz się bała — powiedział. — Tyle stre- sów, a ty tu sama w glinianej chacie. Nie chcesz, żebym spal z tobą? — Nie. Nie. Chcę tylko ciszy i spokoju. — Ale jesteś tu taka sama, z tymi wszystkimi robałami, szczu- rami i wężami. — Głos zadrżał mu lekko. — Słyszałem gdzieś bębny i coś, co przypominało krzyk hieny. Nagle mnie oświeciło i z trudem powstrzymałam się, żeby się nie uśmiechnąć. — Boisz się spać sam? — Nie, no coś ty, nie boję się — odparł, ale zdecydowanie za szybko. — Po prostu jest mi... no, tu jest trochę... Rozległo się walnięcie i metalowe drzwi otworzyły się z hu- kiem. — Powiedziała „nie". W drzwiach stał 0'Rourke. — Słyszałeś przecież. Powiedziała „nie". 0'Rourke także był nagi; miał jedynie ręcznik, którym obwią- zał się w pasie. Czekałam, żeby OUver się wściekł, sklął 0'R°ur' ke'a, on jednak stał tylko biedny i zagubiony. — Co z ciebie za facet? — spytał 0'Rourke, patrząc na Olivera z pogardą. — Co to za zachowanie? Dwaj mężczyźni w ręcznikach mierzyli się przez chwilę wZf( kiem. 312 ___ Wynocha — powiedział CRourke. Najwyraźniej weszło mu «, dzisiaj w krew. Oliver pozbierał ze stołu swoje rzeczy i wciąż przytrzymując ecznik, ruszył ku wyjściu, powłócząc nogami. Teraz nie mam gdzie spać — jęknął. Możesz spać ze mną — rzekł CRourke. Następnego dnia zorganizowaliśmy zwiedzanie obozu uchodź- ców, uprzednio podzieliwszy gości na grupy. Obsługa techniczna została w naszym obozowisku, porządkując sprzęt. Corinna tak- że zrezygnowała z wycieczki, bo — jak oznajmiła — nie zamie- rzała gapić się na istoty ludzkie, jakby były zwierzętami w zoo. Niebo było bezchmurne i panował nieznośny upał — nawet jak na Safilę. Szłam w stronę szpitala z 01iverem i Julianem. Przez cały ranek Oliyer trwał w urażonym milczeniu. Był blady i najwyraźniej bał się kontaktu z uchodźcami. Z początku myś- lałam, że jest jeszcze wściekły po wczorajszym zajściu w chacie. Jednak kiedy go tak obserwowałam, przypomniało mi się, jak to jest, gdy widzi się to po raz pierwszy: twarze pokryte mu- chami, kaprawe oczy, pourywane kończyny. Gdy weszliśmy do szpitala, zastaliśmy w nim fotografa z „News" w identycznej pozycji, jaką zajmował półtorej godziny temu, z obiek- tywem aparatu skierowanym prosto na twarz chorej kobiety. Podbiegła do mnie Sian, bardzo zdenerwowana. — Myślę, że musimy go poprosić, żeby stąd wyszedł — po- wiedziała. — A co on robi? — Chyba czeka, aż ona umrze. — Jezu Chryste — jęknął OHver i chwiejnym krokiem wyszedł na zewnątrz. — Złotko, zrozum — tłumaczył mi fotograf, gdy wyprowa- dziłam go na zewnątrz, gdzie staliśmy w spiekocie, od której stóra prawie sama odchodziła od kości. — Nie pozwalasz mi fotografować Kate z dziećmi. Nie pozwalasz mi robić zdjęć w szpitalu. Więc po co tu przyjechałem? Kochana, mam opo- wiedzieć historię i jakoś to muszę zrobić. ścieżką szedł ku mnie Vernon Briggs. Sapał jak lokomotywa, Pocił się i wciąż ocierał czoło wielką czerwoną chustką. 313 — Tu nie ma żadnej historii, tylko sama cholerna prawdai — ryknął. — To jedno wielkie, cholerne zamieszanie, ot, Co Zwykła zabawa w żołnierzyki. W ślad za nim podążali Kate Fortune i kamerzysta w towa- rzystwie Muhammada i dźwiękowca. — Z tego co tu mamy, nie da się zrobić żadnego materiału! _ wydzierał się dalej Vernon. - Im przecież nic nie jest, do ciężkiej cholery. — Co ty do diabła, pleciesz? - spytał Ohver. - Tylko p0. patrz na nich. Przecież tak nie można żyć. Przyjrzyj się im. — Przestań mi się tu mazgaić, chłopcze. Takie rzeczy widzi się codziennie jak Afryka długa i szeroka. Kryzys? To nie jest żaden cholerny kryzys, jeśli o nich chodzi, to szczyt luksusu. _ Cóż muszę przyznać, że jestem rozczarowana - powie- działa Kate. — Rozczarowana? To jedno wielkie nic. Wszystkie te agencje zawsze rozsiewają tylko fałszywe plotki! — wrzasnął Vernon. — To żadne plotki — zaoponowałam. — W każdej chwili może dojść do tragedii. — Ale na pewno nie w ciągu najbliższych dni. Słuchaj, złotko, nie będę się pieprzył z żadnymi „jeżeli" ani „być może". Marnujemy tu tylko bardzo cenny czas. Przywlekliśmy tę cholerną antenę aż z Nairobi. Mamy techników, mamy kamerzystów, Kate Fortune, Juliana Almana, Corinnę Borghese, szefa i zastępcę programowego z CDT, a uganiamy się nie wiadomo za czym. Patrzy na nas cała światowa prasa, w środę wieczorem ma iść program, licencja i moja reputacja od tego zależy, a my nie mamy kompletnie nic. Gdybyśmy nie utknęli w samym środku niczego, już dawno zadzwoniłbym do Londynu i odwołał całą tę cholerną sprawę. To cholerna katastrofa. — Katastrofa, powiadasz? — Muhammad stał bardzo, ale to bardzo spokojnie. — Powiadasz, że brak katastrofy to katastrofa? Vernon obrócił się powolutku. Cała reszta zamarła. — Jesteście rozczarowani? Dlaczego? — Muhammad powiodt po wszystkich smutnym wzrokiem. — Czy przyjechaliście tu, aby dzięki naszemu nieszczęściu i cierpieniu odnieść sukces. Muhammad zaproponował, abyśmy po lunchu spotkali s w jego szałasie. Przez drzwi widać było antenę satelitarną ust wioną na skraju wzgórza nad obozem. 314 Musimy sobie odpowiedzieć na najważniejsze pytanie. Czy 1 0 pomoc jest konieczny? Czy są podstawy, aby go wygłosić? ^ zaczął Oliver. Tak — odparł Muhammad. Zwariowałeś? — zdenerwował się 0'Rourke. — Nie ma ogóle nad czym się zastanawiać. Czy dopiero na progu śmierci ludzie zasługują na pomoc? ___ Jaki apel? — spytał Vernon. — Przecież oni świetnie tu sobie radzą. Dostali kupę żarcia z UE. Kolejną kupę dostali od nas. Będzie jedzenie z ONZ. Nie muszą pracować, tylko siedzieć na dupach i czekać, aż ktoś ich nakarmi. Co mamy w tym apelu powiedzieć? Przyślijcie nam pieniądze, żebyśmy sobie mogli ku- pić głośniki obozowe? __ To zupełnie nieuzasadnione — powiedział 01iver. — Och, oszczędź mi tych swoich ckliwych, burżuj skich, ła- miących serce uwag. Czas wyłożyć karty na stół, synu. Spiep- rzyłeś sprawę. — Jak na razie to ty wszystko pieprzysz — odezwał się Mu- hammad. — I masz szczęście, że tych kart nie wyłożyłeś na mój stół. — Hej, hej, Sambo! Licz się ze słowami. — Milczeć! — ryknął Muhammad. — Jesteś u mnie w domu i wysłuchasz tego, co mam do powiedzenia. Przyjechałeś tu, nic nie widzisz, nic nie słyszysz, nic nie rozumiesz, więc zamknij się i słuchaj. Wyszedł na środek pokoju, wspierając się na lasce. — Czy myślisz, że miło nam jest żebrać o jedzenie? Czy uwa- żasz, że my nie mamy żadnej godności? — mówił. — Dlaczego upadliśmy tak nisko, by stać się żebrakami? No słucham, wy- tłumacz mi — dodał, wbijając wzrok w Vernona. — Susza, wojna, cholerne lenistwo i czekanie na jałmużnę f* odrzekł Vernon bojowo. — A czy wy w Anglii cierpieliście głód, gdy walczyliście o wol- n°sć? Czy cierpią głód w Arizonie, gdy panuje susza? Czy wy °zumiecie, co to znaczy żyć na krawędzi? Kate Fortune kaszlnęła skrępowana. ~~ Leniwi? Leniwi? Wy mówicie o nas, że jesteśmy leniwi? W możecie wiedzieć, co to znaczy iść pięć mil w poszuki- aniu wody, a potem nieść ją w zardzewiałym garnku przywią- 315 zanym do pleców? Pracować przez cały dzień, zaczynać u- na dworze jest jeszcze szaro, pracować we mgle poranka ' ostatnie czerwone promienie słońca... Sty Muhammad, nie przeginaj, myślałam, nie przeginaj. — ...szarpać wysuszoną ziemię poranionymi, całymi we V rękami, żeby wydrzeć z niej choć trochę jedzenia dla was ^ dzieci? Przemierzać górskie pustkowia w poszukiwaniu drew na opał, żeby wasza rodzina mogła przetrwać przeraźliwie zim noce, wiedząc jednocześnie, że każda odcięta gałązka, ka'ri umierające drzewo zabija także ziemię, sprawia, że pustynia oorf chodzi coraz bliżej? I radować się, gdy przez pył przebije s' pierwsza zielona roślinka, uświadamiając sobie zarazem, że jeś] nie spadnie deszcz, umrzemy z głodu, a jeśli spadnie, wtedv nadlecą owady i także umrzemy z głodu? — Po co w takim razie zaczynaliście tę cholerną wojnę, skoro i tak mieliście dość kłopotów, chłopcze? — spytał Vernon. — Wszystko, co mieliśmy, pożarły podatki. Przyjechali żoł- nierze na czołgach i zabrali nasze dzieci, żeby dla nich walczyły. Gwałcili nasze kobiety. Zabrali nam naszą ziemię. Karali nas za nasze przekonania. Ty byś nie walczył? Gdybyś znalazł się na naszym miejscu, myślisz, że nie potrzebowałbyś pomocy? Muhammad przerwał i dotknął palcami czoła. — Gdyby pomogli nam choć trochę — dali trochę ziarna, środków owadobójczych, motyk, lekarstw... wtedy mogHbyśmy zostać w naszych wioskach i przeżyć. Ale Zachód nie chciał, żeby kraj Abouti się rozwijał. Był przeciwko marksistom. Nie chciał, żebyśmy się rozwijali. My także byliśmy przeciwko mar- ksistom. Ale dla Zachodu my również byliśmy Aboutianami. — Ale teraz jesteście przecież tutaj, no nie? Teraz już wam nic nie grozi. — Jak długo jeszcze? Jeśli nadejdą uchodźcy i jedzenia nie będzie, w ciągu kilku tygodni umrzemy wszyscy. Jesteśmy jal( płomień na wietrze. Wystarczy byle podmuch, byśmy zgaśli- — Macie przecież rzekę. Nawet dwie rzeki. Wszędzie tu te nie pełno zielska. Dlaczego nie ruszycie tyłków i nie zaczniec sami produkować żywności, zamiast wiecznie prosić o nią wsz] kich naokoło? — Bo nam nie wolno. — Dlaczego? 316 babrania tego rząd Nambuli. Nie pozwala nam niczego rawiać, bo się boi, że osiedlimy się tu na dobre. u"^_ cóż, z tego wynika, że to wszystko jego wina. _, Czyżby? A dlaczego nie ma czym wyżywić własnego na- rodu? _ Nambula dostaje dość pomocy z Zachodu. __ Już nie. Ale nawet zanim jeszcze zbratała się z Saddamem, t0 była za pomoc? Fabryka traktorów — żeby dostarczać je J0 Niemiec. Cementownia z Holandii. Tylko że ludzie cemen- tem się nie najedzą. _~ Wszystko to bardzo pięknie, chłopcze, ale my tu mówimy 0 telewizji masowej. Nikt nie zechce nas oglądać, jak sobie tu siedzimy i gawędzimy o ekonomii. To nie jakiś cholerny uniwer- sytet powszechny. — Zachód jest bogaty. Trzeci Świat jest biedny — stwierdził Muhammad. — To takie oczywiste i takie głupie. To oczywista, głupia prawda. Czy to nie jest wystarczające wytłumaczenie? — Ludzie tego nie kupią, chłopcze. Ludzie muszą zobaczyć konające z głodu dzieci i dopiero wtedy sięgną po książeczki czekowe. Inaczej się nie da, albo wyjdziemy na cholernych idio- tów. — To nie jest... — zaczął OHver. Muhammad jednak spoglądał ponad ich głowami, zupełnie jakby poza nim nikogo w szałasie nie było. — Rozumiem — powiedział. — Ja to wszystko rozumiem. — Do oczu zaczęły mu napływać łzy. — Dopiero kiedy ludzie z Zachodu, siedząc wygodnie i bezpiecznie w swoich domach, zobaczą na ekranach telewizorów nasze konające z głodu dzieci, «óre nie mogą ustać na swoich wychudłych jak patyczki nóż- kach, tylko się przewracają i płacząc żałośnie, wyciągają rączki do kamery, jak się wiją, gdy ich żołądki same się trawią, wtedy Problemu nie będzie. Ale dla nas, gdy ujrzymy nasze dzieci konające z głodu w naszych własnych domach, będzie już za Późno. Muhammad potoczył po zebranych straszliwym, pełnym cier- pnia spojrzeniem, odwrócił się i kulejąc, wyszedł wolno z sza- Su> w którym zapadła martwa cisza. oJT" szkoda, że tego nie nakręciliśmy — powiedział ze złością IVer, ocierając ukradkiem oko. 317 Wyszłam za Muhammadem. Stał plecami do mnie, zapatr? na obóz. Nie wiedziałam, co powiedzieć, jak wytłumaczyć n n^ prosić. Zdenerwowana wyciągnęłam rękę i ostrożnie dotknę) ? jego ramienia. Odwrócił się. Na twarzy miał złośliwy uśmiech. — Jak mi poszło? — spytał. Następnego ranka o dziewiątej cały obóz oplotły grube zwo' kabli. Biegły ścieżką do punktu żywieniowego, a potem do ma gazynów na wzgórzu. Koło szpitala stał zaparkowany wóz trans misyjny, wokół którego obsługa techniczna kręciła się igL w ukropie. Antena była włączona, ale chociaż od transmisji dzie- liło nas zaledwie siedem godzin, cały zespół Dobroczynnej an siedział w świetlicy i kłócił się zaciekle. Dzięki przedstawieniu Muhammada, Vernon całą duszą popierał program, mimo że z początku to głównie on sprzeciwiał się jego wyemitowaniu. OHver starał się jakoś zapanować nad sytuacją. — Każde z nas, Kate, Corinna, Julian i ja, zrobimy wstawki z różnych miejsc: ze szpitala, kliniki chorób zakaźnych, punktu żywieniowego, wyjaśnimy, jak to wszystko działa i dlaczego tak bardzo potrzebna jest pomoc. — A co z Muhammadem? — wtrąciłam. — Powinniśmy po- zwolić mu przemówić. — Chwila, moment — zaoponował Vernon, wstając. - - Prze- stańcie gadać bzdury. Powiedziałem, że to zrobimy, ale żadnych takich głupot. Publiczność chce zobaczyć na ekranach ludzi, któ- rych zna i którym ufa. Żaden obozowy Abdul Doodah nie będzie się popisywał. I nie tworzyć mi tu żadnych cholernych komi- tetów, bo wszystkim rządzę ja. Będziecie robić i mówić to, cc wam każę. — No więc? — odezwał się po chwili 01iver. — Mów. — Umieścimy kamerę w szpitalu z tymi chorymi dziećmi, podłożymy jakąś ckliwą muzykę, żeby nie było ani jednego czło- wieka, który się nie rozpłacze. — Jaką muzykę? — zainteresowała się Corinna. — Hello Lionela Richiego — powiedział Vernon. — To pra dziwy wyciskacz łez. Piękna piosenka. Po prostu wspam3' — Odchrząknął i zaczął śpiewać. — Jezu Chryste — jęknął 0'Rourke. 318 Och, błaaaagam — zawtórowała mu Corinna. __ Nie wspomnimy ani słowem o jedzeniu z UE — ciągnął dalej Vernon, nie zwracając na nas żadnej uwagi. — Pokażemy migawkę z naszymi ciężarówkami i powiemy im, że cały ten 0bóz głodował aż do naszego przyjazdu. Comprende? Słuchaj, stary. Dochodziła jedenasta, byliśmy w obozie i Henry starał się przekonać 0'Rourke'a. — Może to rzeczywiście trochę Nina Niesmaczne, nie ma dwóch zdań, ale wszystko w słusznej sprawie, cel uświęca środki i tak dalej, i tak dalej. Nie ma sensu się z tego powodu pieklić. — Nie zgodzę się na to. — 0'Rourke był nieugięty. Kiedy wpadał w taki nastrój, bardzo go szanowałam, ale także czasami chciało mi się z niego śmiać. — Czy nikt już nie pamięta, co to znaczy dawać? Transparenty na cześć Capital Television, znaki firmowe Circle Linę Cargo, firmy przewozowej. To nie jest dawanie, to jest wykorzystywanie cierpienia słabszych dla własnej reklamy. — Cisza! — wrzeszczał Vernon do zebranej wokół niego grup- ki dzieciaków i walił grubym kijem w bęben. Dzieci patrzyły na niego wielkimi oczami w kompletnej ciszy. — A teraz, do góry — powiedział, wymachując rękami. — Podnieście to do góry. Nad głowami maluchów rozwinął się długi pas czerwonego materiału z napisem: DZIĘKUJEMY CAPITAL DAILY TELEVI- SION. — O do jasnej, pieprzonej kurwy nędzy — powiedział 0'Rourke. — A teraz krzyczymy! — darł się Vernon. — No, dalej, hip, ftp, hurra, hip, hip... — Hurra — dokończyły bez przekonania dzieci. — Koszmar — stwierdził 0'Rourke. — Coś obrzydliwego. — Mówię ci, stary, uspokój się — mitygował go Henry. — Mo- Ze jestem trochę Tadzio Tępy, ale obrzydliwe to to nie jest. ~~ Hurra — powtórzyły dzieci. w tym momencie pojawił się Muhammad. ~~ Mam wieści — oznajmił dramatycznym głosem. Grrrr. Co znowu? — spytał Vernon zły, że ktoś przerywa mu jego show. 319 gro- — Skoro nie życzysz sobie ich usłyszeć, nie ma notr — odparował urażony Muhammad. — Och, Muhammad, daj spokój — odezwał się Henry — No, chłopcze, wyduś to wreszcie — ponaglił Vernon — Wygląda na to, że wasz problem może się właśnie sk - czyć, a nasz zacząć. Doniesiono mi, że uchodźcy z Kefti madzą się w górach Dowit. Góry Dowit leżały jakieś dziesięć mil od granicy z Kefti. tyv glądały mniej więcej tak samo, jak czerwone twory skalne, któr wznosiły się na pustyni w Sidrze i wzdłuż drogi do El Darnan ale w Dowit układały się w krąg otaczający płaski, osłonięty teren. Niekiedy w czasie burz piaskowych kryli się tam nomadzi — Czemu właśnie tam? — spytał 0'Rourke. — Taka była umowa. To punkt charakterystyczny. Daje schro- nienie przed nalotami, jest ukryty i w górach są źródła. Ludzie są w bardzo ciężkim stanie po wielu dniach wędrówki dniami i nocami bez jedzenia. Zbierają się w Dowit z nadzieją na po- moc, ale jak na razie żadnej nie otrzymali. Ledwo żyją. W pierwszej chwili poczułam wściekłość na ONZ. Co oni ro- bili w czasie mojego pobytu w Londynie? Przecież widzieli zdję- cia. Dlaczego nie obserwowali granicy? Zapasy w Nambuli były coraz skromniejsze, ale na pewno jeszcze się nie skończyły. Nie ma żadnego wytłumaczenia, dlaczego ci ludzie pokonali dziesięć mil nambulańskiego terytorium bez grama jedzenia. — Wygląda więc na to — ciągnął Muhammad obojętnym to- nem — że będziecie jednak mieli umierające z głodu niemowlęta. Był bardzo spokojny, ale ja wiedziałam, co musiał czuć. Prze- cież mimo wszystkich naszych wysiłków w końcu stało się naj- gorsze. — Bogu dzięki — powiedział podekscytowany Vernon, spo- glądając na zegarek. — Ile czasu się tam jedzie? — Dwie godziny — odparł Muhammad. — I naprawdę głodują jak w Etiopii? Cholernie fantastycznie- Świetna robota, chłopcze. Dobra, zwijamy ten transparent i ru- szamy do Dowit. Tylko pomyślcie. W tle rozdajemy żywn°s< Zwijajcie te kable i pakujcie antenę. Wszyscy do roboty. Zmian' planów. Cholernie fantastycznie. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. Ten program był teraz nas^ jedyną nadzieją. Ale jak uda im się przewieźć cały ten sprz 320 Dowit i uruchomić przed czwartą po południu? Przecież tu alczyli z wszystkim całe dwa dni. __ Jesteś pewny, że wystarczy nam czasu? — spytałam. — Czy . trzeba będzie, resetować anteny, jeśli się ją ruszy? __ Och, nie zaczynaj. Jeszcze chwila, a oberwiesz, dziewczyno _ ostrzegł Vernon. yj tej chwili 0'Rourke odwrócił się na pięcie i wściekły od- maszerował w stronę szpitala. Wyruszamy natychmiast. Zwijajcie ten transparent. Niech dziewczyny wkładają swoje safari i szykujcie ciężarówki z żar- ciem. Na czele konwoju ustawimy Kate Fortune i pokażemy, jak rozdaje pierwsze porcje jedzenia głodującym. Nagle pojawił się 0'Rourke z trzema butelkami amerykań- skiego piwa. —? Myślę, że trzeba by to uczcić, nie uważacie?! — zawołał. — Skąd to wytrzasnąłeś? — spytałam. — Nieważne — odrzekł z dziwnym uśmiechem. — Może wró- cisz do obozowiska i powiesz wszystkim, co się stało? — Co...? — Po prostu idź — syknął. Zrobiłam, jak mi kazał, i odeszłam, zostawiając jego, Hen- ry'ego, Muhammada i Vernona. Trochę się niepokoiłam, bo czu- łam, że coś się święci. Ale przecież ufałam 0'Rourke'owi. Przy- najmniej tak mi się wydawało. Jechałam w górę do obozowiska personelu, zastanawiając się, co zastaniemy w Dowit. Wizja programu, jaką przedsta- wił Vernon, w obliczu prawdziwego głodu i cierpienia była doprawdy przerażająca. Pierwszą osobą, na którą się natknę- łam, był Ołiver. On zawsze zachowywał się tak, jakby mie- szkali w nim dwaj różni ludzie, ale tutaj rzucało się to w oczy jeszcze bardziej. Łaził blady i skurczony, jakby nie- obecny, a potem nagle coś w nim przeskakiwało i w mgnie- n'u oka stawał się pewnym siebie, czarującym profesjonalistą. Wieści o Dowit przyjął jako ta druga, znająca się na rzeczy °soba. ~~ Czy myślisz, że jeśli teraz wyruszymy, uda się nam uru- chomić cały sprzęt na czas? — spytałam. ~- Możliwe, kochanie. Spytam obsługę. Ty się o nic martw. lerz jak najszybciej wszystkich w świetlicy. 321 O pół do jedenastej próbowaliśmy zebrać towarzystwo w v- stołu. Poszłam poszukać Kate. Znalazłam ją w jej chacie. Leżała na łóżku z twarzą wtul w koce. Zanosiła się szlochem. — Już dobrze — powiedziałam, siadając obok niej. Q tecznie może się okazać, że nie jest tak źle, jak myśleliśm Już dobrze. Mieszkałam w Afryce od czterech lat i wiele razy widziałam głód, a mimo to wciąż się bałam. Jak ona musiała się czuć? — Wcale nie jest dobrze — odparła. Usiadła i patrzyła na mnie z wściekłością. — Wcale nie jest dobrze — powtórzyła i zaczęła szarpać się za włosy. — Sama zobacz! Jak mam się z czymś takim pokazać przed kamerą? To paskudne. Paskudne paskudne, paskudne. — Z powrotem padła na łóżko i płakała dalej. Wstałam i bez słowa skierowałam się ku drzwiom. — Rosie — odezwała się. Odwróciłam się. — Czy mogłabyś mi pożyczyć swój kapelusz? Chciałabym zo- baczyć, jak w nim wyglądam... Otworzyłam drzwi, wyszłam na zewnątrz i chwilę stałam, od- dychając głęboko. Potem wróciłam. Jej zachowanie nie wynikało wyłącznie z czystej próżności. Po prostu jej poczucie tożsamości zostało kompletnie zniszczone przez jedną głupią hotelową fry- zjerkę. Zdjęłam kapelusz i podałam Kate, która natychmiast go przy- mierzyła. — Wyglądasz świetnie — powiedziałam. — Naprawdę wspa- niale. — Serio? — ucieszyła się. — Nie żartujesz sobie ze mnie? Macie tu gdzieś lustro, w którym mogłabym się cała przejrzę Wracając do świetlicy, zobaczyłam, jak 0'Rourke i Henry wy- ładowują z ciężarówki worek z ziarnem. Gdy podeszłam nieco bliżej, okazało się, że to nie żaden worek, tylko Vernon. — Co się stało?! — krzyknęłam, ruszając ku nim biegiem^ Obaj chwiali się pod ciężarem cielska Vernona. 0'Rourke trzj mał go za ramiona, a Henry ściskał pod pachą jedną tłustą nogę- — Chyba piwo mu trochę zaszkodziło — powiedział złosli 0'Rourke. 322 _- Najwyraźniej nie może pić alkoholu — dodał Henry z za- jlvVycc,nyrn uśmiechem. Coście mu dosypali? — zapytałam, czując nagły przypływ podniecenia. V _- Myślę, że przez najbliższe dwanaście godzin nie będzie nam zawracał głowy — stwierdził z głupawą miną 0'Rourke. Była już za piętnaście dwunasta. Do transmisji zostało nie- wiele ponad cztery godziny, a my wciąż jeszcze tkwiliśmy w świetlicy, nie wiedząc, czy teraz, gdy Vernon stracił kontakt ze światem, powinniśmy zostać tutaj, czy raczej jechać w góry Dowit. __ To znaczy, że jeżeli nic się nie zepsuje ani nie zatnie, nie będziecie musieli niczego resetować, po prostu się ustawicie i można zacząć nadawanie? — dopytywał się Oliyer. Siedział na brzegu stołu, chłodny i opanowany. Widok nieprzytomnego Ver- nona, pochrapującego z otwartą gębą, podziałał na niego jak czarodziejskie zaklęcie. — Zgadza się — potwierdził główny operator anteny satelitar- nej, Clive, który zawsze mówił tak, jakby nadawał przez radio, gdzie nie wolno było używać słów „tak" lub „nie". — Ale jeśli po drodze coś nawali, leżymy? — raczej stwierdził, niż zapytał Ołiver. — Jeżeli nastąpi usterka albo jakiś komponent naziemnej sta- cji nadawczej ulegnie zniszczeniu w czasie przemieszczania, wte- dy nawiązanie łączności satelitarnej będzie technicznie niemoż- liwe. — A jak duże jest prawdopodobieństwo, że do tego dojdzie? — Cóż, jak już mówiłem, biorąc pod uwagę dość trudny te- ren... — Clive, proszę cię — przerwał mu zniecierpliwiony OHver. — Przyjechałeś tutaj. Jakie mamy szanse? Możemy ryzykować czy też powinniśmy raczej zostać w obozie? Zapadła pełna wyczekiwania chwila ciszy, podczas której Wszystkie oczy wpatrywały się w brodę i druciane okulary Cli- Ve a- Tylko Clive mógł nam pomóc ppdjąć decyzję, ale on nie- Poruszony milczał. ~~ Czy coś się zepsuło w drodze z Nairobi? — spytałam. -W czasie rzeczonej podróży nie doszło do żadnych uszko- zeń — oświadczył Clive. 323 — Czy według ciebie powinniśmy zostać tutaj? — Za kamerzysta. — Jeśli antena nie będzie działać po przewiezieiy nie nadamy niczego. A jeśli w górach Dowit okaże się, że ' tam nie ma, także nie będziemy mogli niczego nadać. DZR-'0 po południu musimy coś wyemitować, albo wszystko pójn ? opo- na marne. Może więc zostańmy tutaj, a uchodźcy niech wiedzą, co się dzieje w górach Dowit. — Słuchajcie — odezwał się 0'Rourke. — Do transmisji zn stały cztery godziny i dziesięć minut. Musimy coś postanowić — Mam przeczucie, że powinniśmy jechać — powiedział Oli ver. — Wiem, że to wielkie ryzyko, ale może warto spróbować Obsługa techniczna zajęła się przygotowaniem anteny d0 transportu. Postanowiliśmy, że pojadą z nami dwie ciężarówki z żywnością i jedna z wodą oraz z lekarstwami. 0'Rourke, Henry i Sharon mieli jechać z nami, Betty natomiast miała zostać i wraz z Sian i Lindą zajmować się szpitalem. Plan ten jednak wcale nie przypadł jej do gustu. — 01iver, kochany, wiem, że ty tu rządzisz i pojedzie ten, kogo ty wskażesz. — Zaczęła się do niego mizdrzyć. — Ale naprawdę uważam, że ja także powinnam z wami pojechać. Prze- cież nie wiadomo, co tam na miejscu zastaniemy, a może się okazać, że potrzebny będzie każdy lekarz, nie sądzisz? Poza tym, mimo że jestem tylko starą głupią babą, w Afryce przepraco- wałam wiele, bardzo wiele lat i być może w którymś momencie przyda się opinia kogoś naprawdę doświadczonego. — Ona ma rację — odezwał się Roy, dźwiękowiec. Wszyscy popatrzyli na niego zdumieni. Był zabawnym, chętnym do pomocy małym człowieczkiem, który jak dotąd ani razu nie wypowiedział się w żadnej kwestii. — Betty zna się lepiej na tej robocie niz wszystkie te dzieciaki razem wzięte. Powinna być w programie' — Uf, jestem tylko głupią starą babą! — zawołała Betty, wy' wracając oczami. — Jest w tej chwili dwadzieścia pięć po dwunastej — powie- dział OHver. — Gówno mnie obchodzi, kto z nami jedzie, a» najwyższa pora wsiadać i ruszać w drogę. 324 V ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Dzień znowu zrobił się pochmurny, a na pustyni wiatr wiał i wielką siłą i niósł tumany kurzu. Kate i Corinna siedziały obok siebie na przednim siedzeniu landcruisera. Prowadził 0'Rourke, a ja i 01iver zajmowaliśmy miejsca z tyłu. Za nami jechała reszta konwoju. — Psiakrew — zaklął 0'Rourke, gwałtownie hamując. Spod maski samochodu uciekła mała kózka. — A ta skąd się tu wzię- ła? Widoczność była coraz gorsza, zupełnie jakbyśmy jechali przez gęstą, żółtą mgłę. — Pogoda nie jest dla nas szczególnie przychylna — zauważył 01iver. — Czy ja wiem? Czasem widok jest niesamowity, kiedy słońce świeci przez to świństwo — powiedział 0'Rourke. Bywały chwile, gdy 0'Rourke i Ohver świetnie się ze sobą dogadywali. Być może dlatego, że ze sobą sypiali. — Niezbyt mi się podoba, że jedziemy tam z tą całą żywnością — odezwał się 0'Rourke. — Mnie także nie — przyznałam. — A to czemu? — spytała Corinna. — Co się z wami dzieje? Jak chcecie walczyć z głodem bez żywności? — Na pewno nie w ten sposób — mruknął 0'Rourke. — Zależy, ilu Keftian zastaniemy na miejscu — wyjaśniłam. ~~ Nie chcemy, żeby zaczęli się tam osiedlać. — Czy tak nie byłoby lepiej? Wolelibyście, żeby przyszli do Safili? — zapytał 01iver. 0'Rourke prychnął. — Nie — pokręcił głową. — Nie wystarczy wody, a poza tyni granica jest za blisko. 325 — Ale chyba dacie im trochę jedzenia, żeby mogli iść dal — chciał wiedzieć Oliyer. — Jasne, musimy to tylko zrobić we właściwy sposób M- chcemy, żeby wybuchły zamieszki — odrzekł 0'Rourke. — No nic, najpierw musimy tam dojechać i ocenić sytua i — odezwałam się. — Może ich tam być najwyżej setka i alar okaże się fałszywy. — Jezu, obyś się myliła — mruknął Ołiver. — A to co?! — zawołał 0'Rourke i zaczął zwalniać. — O mój Boże — jęknęła Kate Fortune, prostując się na sie- dzeniu i spoglądając przed siebie. — O mój Boże. Patrzyła na leżącą na skraju drogi grupę martwych ciał. Mogliśmy jedynie je przykryć. Byli to młodzi ludzie uśmierceni przez głód, co sugerowałoby, że zostali wysłani przodem, by uprzedzić nas o nadchodzących uchodźcach. Z tego miejsca do gór Dowit było jeszcze piętnaście minut jazdy. Zostawiliśmy cię- żarówki z jedzeniem, wiedzieliśmy już bowiem na pewno, że sytuacja jest bardzo zła i żeby zaplanować podział jedzenia, trzeba się w niej najpierw rozeznać. Gdy ruszaliśmy dalej, obejrzałam się i aż wzdrygnęłam na widok angielskich ciężarówek pełnych żyw- ności, zaparkowanych obok zwłok ludzi, którzy umarli z głodu. Przed nami wznosiły się złowieszczo czerwone góry Dowit. Zastanawiałam się, czy gdybym zwyczajnie obok nich przejeż- dżała, jak nieraz się zdarzało, także czułabym, że dzieje się tam coś strasznego, czy też teraz wydawały mi się tak groźne dla- tego, że wiedziałam na pewno, co się dzieje. Wiatr się wzmagał, pył w powietrzu gęstniał, nadciągała burza piaskowa. Przez tu- many kurzu próbowało się przebić słońce, ale jego światło było blade i rozmyte. Musieliśmy zjechać z drogi i skręcić w lewo, by pokonać krót- ki korytarz w skałach, którym wjeżdżało się na otoczoną górami równinę. Stanęliśmy, a od strony gór dobiegł głuchy, powolny odgłos bębna. Clive uznał, że antenę satelitarną i resztę sprzętu najlepiej tu zostawić, ponieważ w otoczeniu skał mogą być kłopoty ze z paniem sygnału. Nagle ujrzałam wyłaniające się z kurzu posw cie. Wyglądały tak, jakby poruszały się w zwolnionym tempie' próbowały bowiem biec, ale ich nogi, same kości obciągnij skórą, nie były w stanie unieść ciężaru ciał. 326 Muhammad już szedł ku nim. Ludzie ci mieli skórę na twa- zach naciągniętą do tyłu, przez co wyglądali, jakby się uśmie- hali, ale było to tyjko złudzenie. 0'Rourke i ja również za- częliśmy iść im na spotkanie. Wyraz ich oczu był przerażający, tak bardzo ludzki, w ciałach nieomal wyzbytych człowieczeństwa z powodu głodu. Chłopak wyglądający na siedemnaście lat podszedł do Muham- mada i zaczął z nim rozmawiać. Mówił powoli, jakby miał kło- poty z koncentracją. Jego zęby wydawały się nienaturalnie duże, podobnie jak kompletnie łysa czaszka. Twarz pozbawiona wszel- kich mięśni obciągnięta była samą skórą. Owinięty był jakimś brązowym strzępem materiału, odsłaniającym wychudłe ramiona. — Pochodzi z moich stron — powiedział Muhammad. __ Twierdzi, że w górach są tysiące uchodźców. Chłopiec znowu zaczął mówić, powoli dotykając czoła kciukiem i palcem wskazującym, jakby próbował otrząsnąć się z otępienia. — Nie jedli od wielu dni. Pyta, czy mamy dla niego jedzenie. Muhammad nagle przestał mówić idealną angielszczyzną, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Popatrzyliśmy z 0'Rourkiem na siebie, zastanawiając się nad decyzjami, które wkrótce będziemy musieli podjąć. — Pójdziemy się rozejrzeć, a potem wrócimy po ciężarówki? — spytał 0'Rourke. — Tak, myślę, że tak będzie najlepiej. Ludziom, którzy wyszli nam na spotkanie, rozdaliśmy wysoko- kaloryczne herbatniki, szczęśliwie spakowane do landcruisera. 01iver rozmawiał z obsługą anteny satelitarnej, po czym poin- formował nas, że postanowili rozłożyć się między drogą a gó- rami i spróbują nawiązać łączność. Jadąc drogą prowadzącą w góry, napotykaliśmy coraz więcej ludzi, ale teraz już się nie zatrzymywaliśmy. Niektórzy z nich, gdy nasze samochody jechały dalej, odwracali się i ruszali za nami. Inni stawali zdezorientowani. Kate Fortune zaczęła bardzo głęboko oddychać i wydawać dziw- ne dźwięki. Położyła dłoń na ramieniu kierującego autem 0 Rourke'a i powiedziała, że zaraz zwymiotuje. ~~ Zamknij się, dobrze? — warknął tylko. Gdy zbliżaliśmy się do wąskiego prześwitu pomiędzy skałami, Szystko wyglądało niesamowicie z powodu unoszącego się wo- 327 kół kurzu, z którego tumanów wyłaniały się coraz to nowe 1 kie sylwetki, palcami pokazujące na otwarte usta. Miner- ostro skręcała. Otwierał się tam widok na leżącą pośród' krótki, przypominający raczej szczelinę korytarz, z obu stro mknięty wznoszącymi się pionowo skałami, za którym H Za" równinę. Miała szerokość niecałej mili i nie była wcale p]a ?°r lecz mocno pofałdowana, otoczona górskimi zboczami. Un ^ się nad nią dym z płonących wszędzie ognisk; cała przesta - pokryta była siedzącymi wprost na ziemi ludźmi, tysiącami, H2- siatkami tysięcy ludzi. W zasadzie prawie wcale się nie porusz li, ale wszędzie słychać było niesamowity, rozdzierający dźwigu — płacz masy ludzi. Pamiętam, że przez okno samochodu do strzegłam twarz młodej dziewczyny, i pamiętam, że wstrząsnął mną widok jej łez, ogromnych i mokrych, co wydawało się nie- samowite, gdyż jej ciało było tak obumierające, uschłe, wycień- czone, że trudno było pojąć, skąd bierze się w nim wilgoć na łzy. Wszyscy zaczęli wysiadać z samochodów. Muhammad rozma- wiał z grupą mężczyzn, którzy wyszli nam na spotkanie. Wy- glądali na naczelników wiosek, choć równie dobrze mogli być pracownikami RESOK. Spojrzałam w lewo, skąd dochodziło dud- nienie bębna, i bardzo wolno zaczęłam torować sobie w tamtym kierunku drogę przez zbitą masę ludzką. Z lewej strony rozciągała się wolna przestrzeń, wznosząca się ku podstawie gór, gdzie składano zmarłych. Zobaczyłam leżące rzędem dwadzieścia, może trzydzieści ciał, wokół których sie- dzieli żałobnicy, a kawałek dalej, z tyłu, grupka mężczyzn za pomocą kija kopała grób. Ze wszystkich stron nadciągali ludzie niosący nowych zmarłych. Gdy dotarłam do rzędu ciał, jakiś męż- czyzna układał w nim właśnie zwłoki dziecka. Zawinięte było w worek, a jego ciałko było tak drobne, że wyglądało, jakby mężczyzna kładł ciężar nie większy niż zwinięty w rulon ręcznik. Niektóre ciała leżały na noszach i wszystkie były czymś przy- kryte. Jedno okrywał papierowy ręcznik, na którym widniał na- pis: „Dar od mieszkańców z Minnesoty". Nieco dalej, spod nie- bieskiego koca, wystawały kobiece stopy, a pomiędzy nimi dwi< maleńkie stopki. Na końcu rzędu kobieta zawodziła nad ciałem syna. Zdj? z niego przykrycie i klaskała mu nad głową, jak gdyby chcia go obudzić. Wyglądała, jakby za wszelką cenę starała się usm 328 ^c rozdzierający ją ból. Potrząsała dłońmi jak ktoś otrzepujący L z wody, przykładała je do oczu i łapała się za głowę, potem beimowała głowę syna i przemawiała do niego, znowu nad nią klaskała, próbując przywrócić go do życia, na darmo jednak. Gdy oojrzałam na leżące przed nią ciało, bezużyteczne i martwe, Uwiadomiłam sobie, jakie to głupie, że chłopak umarł z głodu. fały ten za" * rozPacz były głupie, bo spowodował je nie nagły wVpadek lub śmiertelna choroba, lecz fakt, że chłopiec nie miał c0 jeść, podczas gdy na świecie żywności było aż nadto. Większość ludzi siedziała lub leżała grupami na ziemi. Byli tak słabi i otępiali, że w ogóle nie reagowali na naszą obecność. Nigdy nie widziałam tak zagłodzonych, a mimo to wciąż żywych ludzi. Powoli wróciłam do miejsca, w którym Muhammad w dal- szym ciągu rozmawiał z naczelnikami. Zdałam sobie sprawę, że plączę, i zmusiłam się, by przestać. Przechodząc obok landcruisera, przystanęłam, bo zobaczyłam opartą o jego tył Corinnę. Stała z zaciśniętymi pięściami i skulo- nymi plecami. Płakała tak bardzo, że przysłonięta okularami twarz wykrzywiła się brzydko, a całe jej ciało dygotało. Płakała, a ja nie starałam się jej pocieszyć. Patrzyłam, jak jęczy i cierpi, i cieszyłam się, bo to oznaczało, że jednak nie jest zrobiona z kamienia ani z lycry, ani z pleksiglasu, jak do tej pory podejrzewałam. Ujrzała mnie i przycisnęła czoło do tylnej szyby landcruisera. — Masz może papierosa? — zapytała po chwili. Podałam jej papierosa i ogień. W landcruiserze siedziała Kate Fortune z głową ukrytą w dłoniach. Julian i 01iver stali osobno, rozglądając się wokół w osłupieniu. Nigdzie nie widziałam Hen- ry'ego, Betty ani Sharon. 0'Rourke przykucnął obok jakiegoś dziecka. Nic nie mówił i wyglądał jak zawsze, gdy badał dzieci, tyle że tym razem po twarzy strumieniem płynęły mu łzy. Nie miałam pojęcia, co robić. Stałam i rozglądałam się wokół równie oniemiała jak wszyscy. Rozgrywająca się na moich oczach scena była tak przerażająca, że odniosłam wrażenie, iż odtąd nic juz nie będzie takie samo i nic nie powinno trwać dalej — powin- niśmy przestać mówić i robić cokolwiek, słońce powinno zaprze- stać swojej wędrówki po niebie, wiatr powinien ucichnąć. Wyda- wało się niemożliwe, aby taki koszmar nie zatrząsł całym światem, Zlriuszając wszystkich do zastanowienia się choć przez chwilę. 329 ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Jedynym sposobem, aby zacząć działać, było przestać myślę' i przystąpić do wykonywania konkretnych czynności, po kolei jedna po drugiej. 0'Rourke, Henry, Muhammad, Betty i ja zgromadziliśmy sie przy samochodach. Na pustyni było jakieś dziesięć, dwadzieścia tysięcy ludzi. Poprzez tumany kurzu przebijało się teraz słońce i wyglądające jak słupy smugi słonecznego blasku oświetlały całe grupy uchodźców. — To miejsce aż się prosi o epidemię — powiedział 0'Rourke. Postanowiliśmy, że ja wraz z Muhammadem zajmę się uzupeł- nianiem płynów i dożywianiem, Henry sprawdzi, czy źródła wo- dy nie są zanieczyszczone, i zajmie się organizacją latryn. Betty zacznie szczepienia przeciwko odrze, a 0'Rourke i Sharon zor- ganizują klinikę dla najcięższych przypadków. — A co z programem? — zapytała Betty. Była pierwsza trzydzieści. Na wizję mieliśmy wejść o czwartej. — Te czterdzieści ton jedzenia nie wystarczy tutaj na długo — zauważył 0'Rourke. Ohver i Julian wciąż stali, gapiąc się na tłum. Podeszłam do 01ivera. — Hej, ocknij się — powiedziałam. — Musisz się zająć pro- gramem. Musisz zrobić wszystko, żeby się udał. Pojedź land- cruiserem do anteny i powiedz im, co tu widziałeś. Popatrzył na mnie pustym wzrokiem. — Ołiver, rusz się — ponagliłam go. Podeszła do nas Corinna. Ocierała oczy i wyg lądała, jakby wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z szoku. Popatrzyłam na OHvera. Nadal bezradnie rozglądał się wokol Dołączył do nas Muhammad. Położył OHverowi dłoń na " mieniu i odciągnął go nieco na bok, by z nim porozmawiać- 330 ___ Ja wam pomogę — odezwała się Corinna. — Powiedzcie i tylko, co mam robić. poprosiłam ją, żeby pojechała do miejsca, w którym zostały ciężarówki, i sprowadziła je tutaj. Powiedz im, żehy zaczekali przed przejściem przez góry, aż będziemy tu gotowi. Poradzisz sobie z napędem na cztery koła? Jasne. — Skinęła głową. __ Mogę poprosić Henry'ego, żeby pojechał. __ Nie, nie, poradzę sobie. On jest potrzebny tutaj. __ Zaczekaj, pojadę z tobą — powiedział Julian. __ Ty zostań tutaj — odparła. — Nie musimy jechać we dwójkę. W takim razie powiedzcie mi, co mam robić — poprosił Julian. — Najpierw musimy zorganizować rozdział jedzenia — stwier- dziłam. Po chwili Muhammad wrócił z Ołiverem. OHver wyglądał już lepiej i powiedział, że pojedzie do anteny i zobaczy, co trzeba zrobić. Wokół Muhammada zaczęli gromadzić się naczelnicy wiosek. — Czy oni mogą się zająć dystrybucją? — spytałam. — Jasne, że tak — odparł Muhammad. Rozejrzałam się, żeby postanowić, od czego zacząć. — Czy ci ludzie są jakoś pogrupowani? — Tak. Mieszkańcy wiosek starają się trzymać razem. — Z ilu wsi przyszli? — zapytałam. Muhammad zwrócił się do naczelników. — Mniej więcej z pięciuset. — Zaczniemy od dzieci do pięciu lat. I od najcięższych przypad- ków. Tutaj założymy punkt żywieniowy i od razu będziemy ich nawadniać. Potem spróbujemy rozdzielać żywność pozostałym. — Matki także musimy nakarmić — przypomniał Muhammad. — Tak jest, nakarmimy każdą osobę, która przyprowadzi dziecko. — Porozmawiam z naczelnikami — powiedział Muhammad. "- Oni się tym zajmą. Starałam się myśleć wyłącznie o tym, co trzeba było zrobić °d razu, a nie wyobrażać sobie, że będzie coraz gorzej, i nie Pozwolić, żeby przerażenie przerodziło się w panikę. Rozejrza- am się w poszukiwaniu Juliana i powiedziałam mu, że trzeba kamieni wybudować trzy ogrodzenia. 331 — Jasne, oczywiście — zgodził się skwapliwie i schyli} po wielki kamień. — Tutaj? — Wyglądał, jakby zamierzał zah ^ się do tego sam. — Będziemy potrzebować ludzi do pomocy. Zaczęłam rozmawiać z otaczającymi nas ludźmi, zwracając si do tych, którzy wydawali się zdolni do takiego wysiłku, ale ni bardzo rozumieli, o co mi chodzi. — Na co te ogrodzenia są potrzebne? — spytał Julian. Wytłumaczyłam mu, że musimy mieć punkt szczepień, punkt rozdawania wysokokalorycznych herbatników i punkt dożywia- nia najcięższych przypadków jedzeniem w płynie. — Trzeba te punkty odgrodzić ścianami, bo inaczej nie za- panujemy nad sytuacją — powiedziałam, wątpiąc jednak, czy to się uda, skoro wokoło tylu było zdesperowanych ludzi. Julian zaczął na migi pokazywać, co trzeba zrobić. Mimo ca- łego tragizmu sytuacji rozbawiło to ludzi, ale przynajmniej zro- zumieli, czego od nich oczekujemy, i zaczęli zbierać kamienie. Znalazł się ktoś, kto mówił po angielsku, co nam bardzo pomog- ło, ponieważ odtąd sami Keftianie mogli zająć się organizacją pracy. Pracowaliśmy po prawej stronie, tuż przy wylocie skal- nego korytarza, tak aby łatwo było rozładować ciężarówki. Wkrótce ze trzystu ludzi zbierało kamienie i układało z nich mury. Wciąż spoglądałam ku miejscu, w którym stały zaparkowane pojazdy. Obsługa telewizyjna kręciła się przy nich jak w ukropie. Na drodze leżał rozciągnięty gruby kabel, do końca którego pod- łączano inne. OHver jeździł tam i z powrotem skalnym prze- smykiem, co chwilę wracając do anteny satelitarnej. Wszyscy razem wyglądali jak osy uwijające się wokół gniazda. O trzeciej trzydzieści pięć ogrodzenia były gotowe i wszystkie wypełniły się dziećmi i chorymi ludźmi, którzy siedzieli bądź leżeli na ziemi, czekając na swoją kolej. Naczelnicy wiosek wciąż przyprowadzali nowych ludzi, niektórym tylko pomagali iść, W" nych nieśli. Co chwilę jakaś grupa rzucała się dziko w strona miejsca, w którym właśnie rozsypało się jedzenie, chwytaj3 z ziemi co popadnie i natychmiast zjadała. Po drugiej stroni kamiennych murów cisnęły się tłumy, zaglądając do środka. P< nad jęki i zawodzenie wybijały się głośne, podniecone okrzy Z trudem przychodziło nam zachować spokój, ponieważ na scia 332 y napierały dziesiątki ludzi, trzymających wysoko swoje dzieci, w pokazać nam, że one umierają, i błagały nas, byśmy ich wpuś- cili. Co jakiś czas wybuchały bójki, ponieważ stojący po nie- właściwej stronie muru czuli się pokrzywdzeni. Cały czas zerkałam na zegarek i pracującą ekipę telewizyjną, nic nje wskazywało jednak, że posuwają się do przodu. Ludzie znikali ^ korytarzu, po chwili zjawiali się znowu. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Pomyślałam, że Corinna i Julian powinni już przy nich być i przygotowywać się do występu, oni jednak znajdowali się ^ drugim punkcie żywieniowym i pomagali rozdawać herbatniki. — Chyba pójdę zobaczyć, co się tam dzieje — rzekłam do Muhammada. Gdy schodziłam w stronę samochodów, zobaczyłam idącego ku mnie OHvera. — Nie działa — powiedział, gdy tylko znalazł się dostatecznie blisko. Twarz miał wykrzywioną złością i widać było, że użala się sam nad sobą. — Co się stało? — zapytałam, z trudem przełykając ślinę. — Jakieś kłopoty z anteną. — Jakie? — Wyszczerbiła się. — Wyszczerbiła? — Zamrugałam bardzo szybko. — Jak to? — Nie mam pojęcia. Chyba walnął w nią jakiś kamień po drodze. — Da się z tym coś zrobić? — Próbują, ale muszą to robić bardzo delikatnie. — Jak myślisz, uda im się? — Szczerze, Rosie, mamy twardy orzech do zgryzienia. Gorączkowo potarłam dłonią czoło. Żywności nie wystarczy na długo. W Stansted czekał kolejny samolot Circle Linę, go- towy do załadowania w ciągu dwudziestu czterech godzin. Mog- libyśmy mieć codzienne dostawy drogą lotniczą aż do czasu, gdy kryzys zostanie zażegnany, ale wyłącznie wtedy, gdy nadamy Program. Życie tylu tysięcy ludzi zależało od jednego urządzenia, Wóre właśnie się wyszczerbiło. Świat naprawdę urządzony jest idiotycznie, ale ja nie miałam na to żadnego wpływu. I zostało nam tylko pół godziny. — Jeśli uda im się to uruchomić, wiesz, co ma być w pro- gramie? — spytałam. 333 Tak, przynajmniej to mi się udało opracować — 0cjD Czy Julian i Corinna nie powinni już tu być? Gdzie ' Jest Kate? — W landcruiserze. Na razie nie ma sensu zawracać jej eł0w, Obejrzałam się. Kate rzeczywiście siedziała w samochód i szlochając, szarpała się za włosy. — Owszem, w sumie możesz mi przysłać Juliana i Corinn Ale ty zajmij się dożywianiem. Szczerze mówiąc, tam chyb przydasz się bardziej. Zawołam cię, jak się wydarzy coś zabaw nego. Próbowałam pracować, ale nie mogłam się skoncentrować Wiedziałam, że mamy tylko jedną godzinę, by pokazać światu ten koszmar, i że jest to nasza jedyna szansa. Ale ja w żaden sposób nie mogłam sprawić, aby nam się udało. Za dziesięć czwarta kamerzyści zaczęli coś krzyczeć. Zobaczy- łam, jak kamera celuje w Juliana i Corinnę, która spoglądając w moją stronę, uniosła kciuk. Z radości podniosłam zaciśniętą pięść i wyszłam za ogrodzenie, żeby pobiec do nich. Gdy po- tykając się o kamienie i ciężko dysząc, prawie już do nich do- biegałam, z przesmyku skalnego wyjechał na pełnym gazie land- cruiser z Olwerem za kierownicą. — Psiakrew, nie mamy pieprzonego sygnału! — krzyknął. — Antena działa, ale nie ma sygnału. Zasłania nas ta pieprzona góra. Kurwa. Kurwa. Kurwa. Pieprzony Vernon. Powinniśmy byli zostać, nigdzie się nie ruszać. Walił jedną pięścią o drugą i chodził w kółko rozwścieczony swoją bezradnością. Było pięć po czwartej i program w Anglii już się rozpoczął, bez łączności z Nambulą. — Muhammad — odezwał się nagle Ołiver — czy można usta- wić antenę gdzieś wyżej? — Tak, na górę prowadzi droga, ale jest bardzo stroma. Jak stąd wyjdziesz i skręcisz w lewo, znajdziesz ją jakieś dwieście jardów dalej. — Dokąd ona prowadzi? — spytał OHver. — Czy stamtąd di się zrzucić na dół kabel? Mrużąc oczy przed słońcem, Muhammad wskazał na wzno szące się nad ogrodzeniami góry. Ich czerwone, skalne zboc były prawie pionowe. 334 __- Droga pnie się w górę po drugiej stronie wzdłuż grzbietu, je jest? tan] jedno miejsce, z którego można zobaczyć równinę. \Ąoże stamtąd dałoby się zrzucić kabel tutaj, nad ogrodzeniami. OK — powiedział Oliyer, idąc już w stronę samochodów. __ Wejdę tam z chłopakami. Ustawcie kamerę w punkcie ży- wienia, a ja zrzucę wam kabel. Dwadzieścia po czwartej, czterdzieści minut przed końcem programu, Julian i Henry czekali u podnóża skały z końcówką kabla i z nadzieją spoglądali w górę. Otaczał ich tłum Keftian. Ja z pozostałymi znajdowałam się sto jardów od nich, w punkcie wydawania płynnych racji. Zastanawialiśmy się, gdzie ustawić kamerę i co robić dalej. Cały czas spoglądałam na wypełnioną ludźmi równinę i myślałam, jak bardzo chcieliśmy tego uniknąć. Za późno sprowadziliśmy tu kamery i nie mogliśmy rozpocząć nadawania. Do Muhammada podszedł jakiś mężczyzna, coś do niego powiedział i Muhammad zachwiał się, jakby zaraz miał upaść. — Huda jest tutaj — rzeki. — Pójdziesz ze mną? Mówił o Hudzie Letay, kobiecie, którą miałam na jego prośbę próbować odnaleźć w Kefti. Muhammad ukląkł przy niej, wziął ją za rękę i podciągnął wyżej koc, osłaniając jej pierś, tak że widać było tylko sterczące przez skórę kości ramion. Na głowie miała resztki zrudziałych, kręconych włosów. Matka Hudy trzy- mała w ramionach jej dzieci, bliźnięta. Krzyczały, a skóra na ich nóżkach się marszczyła, gdyż pod nią nie było nawet grama mięśni. Byli to dwaj chłopcy, mniej więcej roczni, o wielkich ciemnych oczach. Gdy się uspokoili, ich twarzyczki nabrały złego wyrazu, co wyglądało przerażająco. Huda leżała płasko na ple- cach, wbijając wytrzeszczone oczy w niebo i kręcąc głową w obie strony. Myślę, że poznała Muhammada, bo gdy do niej prze- mówił, wydała jakiś cichy jęk. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, co się dzieje na górze. Julian 1 Henry wspinali się na ogromne głazy zaścielające jej podnóże, co chwilę podnosząc głowy. Ponad nimi wznosiła się gładka, Pionowa ściana. Nieco wyżej załamywała się i nieznacznie co- tela, przechodząc w strefę głazów i luźno leżących kamieni, by Później już do samego szczytu znowu wznosić się pionowo. Wy- s°ko nad nami, na samym czubku sterty luźnych kamieni, ujrze- Usrny Oliyera i jednego z techników. Zza załomu wyłoniło się 335 dwóch kolejnych niosących wielki zwój kabla nawiniętego metalową szpulę. Trudno będzie spuścić kabel w dół pionowej ściany, chyba • uda im się donieść go na skraj sterty kamieni, które jedn t wyglądały tak, jakby w każdej chwili mogły się zsunąć. 01iv podszedł do pochylonego nad kablem mężczyzny i dostrzegłam że razem coś dźwigają. Podnieśli to na jakieś kilka stóp i ro' kołysali dość mocno, po czym rzucili. Wtedy ujrzałam, że bvt to owinięty siatką głaz. Podskakując, zaczął osuwać się w dół po stercie kamieni ku pionowej ścianie, ciągnąc za sobą kabel Głaz naruszył inne kamienie, które zaczęły spadać wraz z nim Niedaleko krawędzi utknął za sterczącą skałą. W dół przepaści runęła lawina kamieni, roztrzaskując się o leżące u podnóża ska- ły. Przerażeni ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony. 01iver próbował przemieścić się w dół po stercie kamieni i głazów w stronę skały, za którą utknął głaz z kablem. Wywołał tym lawinę, która pociągnęła go ku pionowej przepaści poniżej. Corinna krzyknęła. Spadało coraz więcej kamieni, a 01iver chwytał się rękami, czego się dało, usiłując znaleźć jakiś punkt zaczepienia. W pew- nej chwili rzucił się w bok i udało mu się złapać sterczącą skałę. Przywarł do niej, a wokół niego przelatywały kamienie. Nagle pociągnęły za sobą głaz z przywiązaną końcówką kabla. Kabel pomknął ku ziemi, wijąc się jak wąż po gładkiej ścianie. Ołiver wciąż tkwił uczepiony skały. Nie widziałam, co się działo u podnóża góry, ponieważ widok zasłaniali mi kłębiący się uchodźcy. Raptem za nami zrobił się jakiś ruch. Odwróciłam się i ujrzałam zmierzającego ku nam kamerzystę z ustawioną kamerą. Za nim szła Corinna. — Dalej, dalej, dalej — mówił nie wiadomo do kogo kame- rzysta. — Mamy połączenie. Dalej, dalej, dalej. Dalej, dalej, dalej. Dwadzieścia sekund. Przygotować się. Dźwiękowiec trzymał nadajnik i słuchawkę. Chwyciłam jedno i drugie, wcisnęłam Muhammadowi nadajnik do ręki, a słuchawkę wetknęłam mu w ucho. Kamerzysta skierował kamerę na Muham- mada, a dźwiękowiec uniósł wysięgnik i ustawił go nad nim- — Masz szeroki plan? — spytał spokojnie Muhammad karne rzystę. — Jak podniesiesz rękę na znak, że mogę mówić, wte zacznę. 336 Spojrzałam na zegarek. Za dziesięć piąta. __ Dziesięć sekund do połączenia — powiedział kamerzysta. __- Uchwyć jak najszerszy plan — rozkazał mu Muhammad __ tak żeby widzowie zobaczyli całą równinę. Usłyszałam dochodzące z jego słuchawki gniewne głosy. — Ale to ja jestem tu na miejscu — odparł Muhammad z obu- rzeniem. — Podłóżcie muzykę pod szeroki plan, a potem, kiedy będziecie najeżdżać kamerą na mnie, stopniowo ją ściszajcie. jvlacie tam jakąś muzykę? W słuchawce znowu rozległy się wściekłe krzyki. — Chcą, żeby pokazała się jakaś gwiazda — odezwał się ka- merzysta. — Corinna, kochanie, gdzie się podziewasz? — Niech Muhammad to zrobi — powiedziała Corinna. Kamerzysta spojrzał na nią. — Niech to zrobi Muhammad — powtórzyła. — Tak jest, dajcie mu to zrobić — przyłączył się do niej Julian. Zerknęłam w stronę góry. Oliver powoli wspinał się z po- wrotem ku facetom z obsługi. Muhammad mówił coś do Hudy i jej matki, kątem oka ob- serwując kamerę. Kamerzysta prowadził ją powoli, pokazując punkt żywienia, tak jak Muhammad mu kazał. Huda była bardzo słaba, ale słuchała go uważnie, przytakując wolno głową. Ka- merzysta zaczął podnosić rękę, Muhammad chwilę patrzył na Hudę, po czym odwrócił się i spojrzał prosto w obiektyw. — Prawie dwadzieścia lat temu — zaczął — doktor Henry Kissinger proklamował w Rzymie Światowy Program Żywienia. „Musimy", powiedział, „wyznaczyć sobie jasny cel: aby w ciągu najbliższej dekady żadne dziecko nie kładło się spać głodne. Aby żadna więcej rodzina nie bała się, że następnego dnia zabraknie jej chleba. I aby już nigdy los i przyszłość żadnej istoty ludzkiej nie były zagrożone przez brak pożywienia". Umilkł i uniósł nieco Hudę, która odkaszlnęła. — Minęło właśnie sześć tygodni, odkąd Organizacja Narodów Zjednoczonych, Unia Europejska, organizacje humanitarne i rzą- dy krajów zachodnich dowiedziały się, że dziesiątkom tysięcy ludzi w górzystych terenach Kefti skończyło się jedzenie. Wie- działy, że uchodźcy idą tutaj w nadziei na pomoc, dzień i noc Wędrując w głodzie i patrząc, jak po drodze umierają ich dzieci 1 starcy. Lud Kefti konał z głodu, lecz nie przerywał wędrówki, 337 łudząc się, że przekroczywszy granice Nambuli, znajdzie p0rn i wsparcie. A co w tym czasie robił ONZ? Co przysyłały chodnie rządy? Co czekało tutaj na tych ludzi? Nic. Szerokim gestem ręki, za którym podążyła kamera, wskaż na rozciągającą się wokół równinę. — Rok za rokiem oglądaliście — i dalej będziecie ogląda - — na waszych ekranach sceny takie jak ta. Co roku wasze rządy wasze organizacje, ze swoimi górami zboża i wielkimi budżetami nie mogą zdążyć na czas z pomocą dla nas. Co roku prosi sie was, zwykłych ludzi, abyście sięgali do swoich kieszeni, by nas ratować, ale zawsze dzieje się to za późno. I dzisiaj znowu bła- gamy was o ratunek. Dlaczego? Zwrócił się do Hudy. — Przedstawiam wam doktor Hudę Letay, z którą studiowa- łem ekonomię na uniwersytecie w Esareb. Zaczekał, aż kamera skierowała się na nią. Głowa Hudy chwia- ła się na ziemi, a jej usta były otwarte jak do krzyku. — Ma dwadzieścia siedem lat. Muhammad nachylił się i podłożył jej ramię pod plecy. Skinął, aby przybliżyć mikrofon. Obok matka Hudy trzymała bliźniaki. Huda uniosła nieco głowę, by przemówić. — To są moje dzieci — powiedziała głosem niewiele silniej- szym od szeptu. — Tydzień temu ich siostra umarła z głodu. Cztery dni temu to samo spotkało ich brata. Dźwiękowiec spoglądając na kamerzystę, próbował jak najbar- dziej obniżyć wysięgnik, aby mikrofon znalazł się dostatecznie blisko głowy kobiety. — Wczoraj umarł ich ojciec. Nachyliła się ku kamerze i spojrzała prosto w obiektyw. Ką- tem oka dostrzegłam jakiś ruch. Za kamerą stała Kate Fortune w pomarańczowym turbanie na głowie i wymachiwała rękami- — Połowa świata jest bogata, a połowa biedna — mówiła dalej Huda. — Nie mam wam za złe, że żyjecie w tej bogate] połowie, ale chciałabym, żeby i moje dzieci miały takie szczęście- Dzieci zaczęły płakać, a dźwiękowiec robił, co mógł, by przY' sunąć mikrofon jak najbliżej nich. — Urodziłam się w złej części świata — powiedziała Huda- — I nie chcę umierać. A jeżeli muszę, to nie chcę, aby stau się to w ten sposób, uwłaczający godności, na gołej ziemi, ja*' 338 hym była zwierzęcierri. — Zaniosła się kaszlem i przymknąwszy oczy, wsparła się o Muhammada. Uniósł ją nieco wyżej, szepcząc ;ej coś do ucha. Znowu otworzyła oczy i podniosła głowę. __ Ja przyszłam na świat tutaj, wy tam. Tutaj umrę. Moje dzieci i mój naród potrzebują żywności, muszę się więc ukorzyć i błagać. — Znowu przeszkodził jej kaszel. — Potrzebujemy każ- dej pomocy, zewsząd i od każdego. Ona jest nam naprawdę potrzebna. Nie dla zabawy czy... luksusów, ale żeby przeżyć. Jej oczy zamknęły się ponownie, a ciało opadło na ramię Mu- hammada. Zaczęła kaszleć, po czym znieruchomiała, a on gładził ją po głowie. 339 ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY — Absolutnie fenomenalne. — Oddalony o dwa tysiące mil głos reżysera w Londynie wciąż jeszcze do nas dochodził. — Nje ma nic bardziej poruszającego niż taka śmierć na żywo. Było już po zachodzie słońca i pustynia zabarwiła się na czer- wono. Siedziałam z OHverem w reżyserce, która mieściła się w furgonetce zaparkowanej po drugiej stronie gór, na początku ścieżki wiodącej do miejsca, gdzie stała antena satelitarna. Pro- gram skończył się prawie półtorej godziny temu. Zewsząd na- pływały pieniądze i wyrazy uznania. Ołiver miał rozdartą na ple- cach koszulę i całe ramiona poranione przez skały. — 01iver, chyba powinieneś im powiedzieć, że Huda jest w śpiączce. Przecież jeszcze nie umarła — szepnęłam. — ...z wami Vernon? — zaskrzeczał głos reżysera w głośniku. Ołiver nacisnął przycisk i powiedział do mikrofonu: j — W tej chwili akurat go nie ma. Vernon trochę źle się poczuł. — Powiedz mu, że dzwonili z Independent Television Com- mission z gratulacjami dla CDT. Wygląda to świetnie. Naprawdę świetnie. Nastąpiła cisza, przerywana tylko trzaskami. — Właśnie dzwonili ze Stansted. Samolot Circle Linę wystar- tował pięć minut temu. Powinien u was być za... dwanaście godzin. Och, och. Zaczekajcie chwilę. Mamy najnowsze dane: dwa miliony trzysta dziewięćdziesiąt siedem tysięcy funtów iiiiiiiii odliczam... Rozległo się pyknięcie otwieranego szampana. — Och, och. Zaczekajcie, zaczekajcie chwilę. Zacze... 01iver uśmiechnął się radośnie. — Dwa miliony trzysta dziewięćdziesiąt siedem tysięcy fu"' tów — powiedział do zgromadzonych przy samochodzie ludz- 340 Hej! Mam na linii „News" — zabrzmiał głos reżysera. _— ...chcemy sprowadzić samolotem bliźniaki. Dzieci tej zmar- łej kobiety. Chwyciłam (mikrofon i wcisnęłam przycisk. Czy możecie potwierdzić, że chcecie ewakuować dwoje dzieci spośród dwudziestu tysięcy ludzi? Znowu słychać było trzaski. — Potwierdzam — powtórzył reżyser. — A czy to muszą być akurat te dzieci? — Potwierdzam. Dzieci zmarłej kobiety. — A jeśli one także już nie żyją? — spytałam. — Weźmiecie inną dwójkę? — Potwierdzam, że to muszą być dzieci kobiety, która umarła przed kamerą... bliźniaki... — Dalsze słowa zagłuszyły trzaski. — Ale ona jeszcze żyje. — OK... Mamy w studiu faceta z „Daily News", który chce pogadać ze swoim fotografem... Jest tam z wami fotograf? Na zewnątrz rozległ się krzyk jakiegoś zwierzęcia, gdzieś da- leko na pustyni. W drzwiach pojawił się fotograf. 01iver włączył mu mikrofon. — Tu Steve Mortimer — powiedział fotograf, odwracając się gwałtownie i uderzając Ołivera w twarz pokrowcem na kamerę. Musiał chwilę zaczekać, aż nadejdzie odpowiedź. — Cześć, Steve, Rob z tej strony. — W głośniku rozległ się nowy głos. — Jak leci, stary? Słuchaj. Chcemy te dzieciaki. Masz zdjęcia? Zrobiłeś śmierć na żywo? — Jasne — odpowiedział fotograf. — Ale... — usiłował wtrącić coś 01iver. — OK, na razie starczy. Za pięć minut skończy się łączność. Wielkie dzięki dla wszystkich. Spisaliście się absolutnie fantas- tycznie. Coś niesamowitego. Och, och. Zaczekajcie chwilę. Jesz- cze jedno. Facet, który mówił na końcu, ten, co podtrzymywał umierającą. Chcą, żeby tu przyjechał... — Głos zagłuszyły trza- ski. — Naturalny... — Znowu rozległy się trzaski. — Chcą, żeby pracował dla CDT. Przywieźcie go ze sobą albo razem z dziećmi. OK, to wszystko, Nambula, tracimy was. Dobra robo... Nie słyszeliśmy już nic więcej poza głuchym dudnieniem bęb- na i śpiewną ciszą pustyni. 341 Chmury rysowały się ciemno na tle purpurowego nieba, p H jechał jeep. Rozległ się odgłos otwieranych, potem zamykany v drzwiczek i w mroku słychać było głosy. Zobaczyłam zbliża cych się Juliana, Muhammada, Henry'ego i Betty. — Rosie! — Julian biegł ku mnie z zatroskaną twarzą. n sie — powtórzył. — Już wiem, co chcę zrobić. — Co takiego? — Przede wszystkim chcę dać tyle pieniędzy, ile tylko bed mógł. I po powrocie zaangażuję się w kampanię, żeby nie umarła śmiercią naturalną. Ale to nie wszystko. Ja adoptuję te dzieci Te małe bliźniaki, no, wiesz, te sieroty. Wiesz, że ich matka już nie żyje? Spojrzałam na Muhammada, który kuśtykając, oddalał się sa- motnie od samochodów. — Chcę pomóc tej rodzinie — mówił dalej Julian. — Zabiorę dzieci i zamieszkamy wszyscy razem z Janey i Ironią. — Ja biorę te dzieci — przerwała mu Kate Fortune. — Ale przecież masz już rumuńskie dziecko — obruszył się Julian. — Przykro mi, kochani, ale dzieci bierze „News" — oznajmił fotograf. — Hm. Nie chciałbym mówić o rzeczach Otylia Oczywistych — zauważył Henry. — Ale dzieci chyba wystarczy dla wszyst- kich? Chcę powiedzieć, że nawet jeżeli koniecznie muszą to być sieroty, myślę, że parę jeszcze udałoby się znaleźć. Chyba nie ma powodu, żebyście się wszyscy kłócili o tę dwójkę? A może gadam jak skończony głupek? Corinna stała oparta o samochód i paliła papierosa. Zauwa- żyła, że na nią patrzę, i posłała mi współczujący uśmiech. Przez całe popołudnie zachowywała się jak zupełnie inna kobieta. Była miła, pełna ciepła, w każdej chwili gotowa służyć pomocą. Teraz podeszła do mnie, nachyliła się i usunęła mi coś spod oka. — Zmęczona? — spytała. Miałam nadzieję, że widok głodujących nie zrobił z niej les- bijki. Betty za wszelką cenę starała się ustawić jeepy w eleganckie kółeczko. — Kochani moi — mówiła. — Musimy coś zjeść. Nikt z nas nie miał niczego w ustach od śniadania. Armia nie może ma- 342 szerować o pustym żołądku. Nie na wiele przydamy się uchodź- com, j^śli me będziemy mieć sił do pracy. Dopilnowałam, żeby przed wyjazdem Kamal załadował nam trochę chleba i wołowiny w konserwach. Powinno starczyć dla wszystkich. Wzięłam nawet słoik musztardy. Co prawda angielskiej, bo ja wolę trochę łagod- niejszą. / — Co za kobieta. Dzięki Bogu, że mamy Betty, bo inaczej nie byłoby się komu o nas troszczyć — powiedział dźwiękowiec Roy z uwielbieniem. Sto jardów dalej, w gęstniejących ciemnościach, stał wsparty na swej lasce Muhammad, zapatrzony w kierunku Kefti, gdzie chmury wyglądały jak węgle na gorejącym, czerwonym niebie. Poszłam do niego, torując sobie drogę wśród kępek krzewów. — Bardzo ci współczuję — powiedziałam, gdy stanęłam obok. — Tak ciężko mi to znieść — odezwał się po dłuższej chwili. Po czym dodał: — Ale musisz przyznać, że była wspaniała, prawda? — Tak, naprawdę wspaniała. — I jeśli zdarza się, że można powiedzieć, że czyjaś śmierć nie była daremna... — ...to właśnie w tej chwili. — Mimo to jest mi bardzo ciężko. Staliśmy obok siebie pogrążeni w całkowitej ciemności, ale była to ciepła, przytulna ciemność afrykańskich nocy. Od dłuż- szego czasu widać było zbliżające się od strony Safili światła reflektorów i w tej chwili nadjechał samochód. W utworzonym wreszcie przez Betty kręgu pojazdów widać było twarze oświet- lone blaskiem ogniska i latarek. Zebrali się wszyscy z wyjątkiem 0'Rourke'a, który wciąż jeszcze był z uchodźcami. Drzwi jeepa otworzyły się i wyłoniła się podobna do trolla postać Vernona, tłustym tyłkiem do przodu. Dobiegł nas jego głos, choć słów nie dało się rozróżnić. Słychać było, że stara się pokrzykiwać zawadiacko, ale w jego tonie pobrzmiewała skrucha. — Wiesz, czego się boję? — spytał Muhammad. — Nie, powiedz mi. — Że nawet po tym wszystkim bardzo szybko znowu będzie tak, jakby nic się nie wydarzyło. — Wiem. Chwilę staliśmy w milczeniu. 343 — Słyszałeś, że ludzie z telewizji chcą, żebyś pojechał z nim- do Londynu? — odezwałam się. — Nie. — Chciałbyś? — Wejść w zmowę z chorobą korupcji? — Choroba korupcji nie ogranicza się tylko do Zachodu — stwierdziłam. — O czym oboje dobrze wiemy. — Mówię o chorobie, na którą cierpi niewielu wybranych Gardząc niesprawiedliwością tego świata, nierównym podziałem dóbr i przywilejów i mając szansę wydostać się z anonimowego tłumu pokrzywdzonych, by znaleźć się w enklawie uprzywilejo- wanych, gdzie i na mnie spłyną łaski i dobrodziejstwa, mam powiedzieć „tak", czy też raczej odmówić? — Co osiągniesz, odmawiając? Zastanowił się przez chwilę, potem powiedział: — Skarby ducha. — Cóż, wydaje mi się, że jak wszystko, także i to ma swoje dobre i złe strony. Potrząsnął głową. — Gdybyś teraz pojechał do Londynu — odezwałam się po chwili — mógłbyś coś zrobić. Otrzymałeś zaproszenie do Klubu Sławnych. Media przyjęłyby cię jako wielką sławę, znakomitość i zdobyłbyś władzę. Pamiętając o tej masie stojących za tobą zwykłych ludzi, czasem może udałoby ci się odmienić nieco ich los na lepszy. — Naprawdę w to wierzysz? — spytał. — Naprawdę? To już trzecia klęska głodu, która dosięgła nas za mojego życia, i za- wsze jest tak samo. Przyjeżdżają kamery, dziennikarze, urzędnicy robią wielkie plany i obiecują, że to się już nigdy nie powtórzy. Przez jakiś czas jest dobrze, potem wszyscy zaczynają być znu- dzeni i cyrk zaczyna się od początku. — Może jednak powinniśmy przynajmniej próbować. Może jed- nak za każdym razem jest choć odrobinkę lepiej, coś posuwa się do przodu, a my stajemy się twardsi. Może jednak powinieneś pojechać do Londynu i spróbować ten proces przyśpieszyć. — I poświęcić siebie? — W zasadzie to nie jest poświęcenie. Będzie ci się tam na" prawdę dobrze żyło. Wzbogacisz się trochę. I będziesz wiedział, że już nigdy nie zagrozi ci śmierć głodowa. 344 — Za to umrę z pragnienia — powiedział. — Duchowego pragnienia. Musiałbym się pogodzić z nierównością systemu. Stałbym się maskotką Brytanii, jednonogim afrykańskim uchodź- cą, nowinką, pamiątką. Ale już nie sobą. Ktoś szedł w naszą stronę. Nie sposób było dojrzeć kto, ale słychać było coraz bliższe kroki człowieka, z trudem pokonują- cego nierówności terenu. — Cześć. Z ciemności wyłonił się 01iver. Nagle wydał mi się strasznie chudy; — Świetna robota, przyjacielu — uśmiechnął się Muhammad. — Zachowałeś się jak bohater. — Wszyscy już jadą — odrzekł OHver. — Wracają do El Da- man. — Już? — zdziwiłam się. — Tak. Chcą jechać nocą i być na miejscu przed świtem. — Zostawię was — odezwał się Muhammad. Patrzyliśmy na siebie z OHverem w ciemnościach. — To, co zrobiłeś, było wspaniałe — powiedziałam. — E tam, taki heroiczny gest. Każdego stać na coś takiego przynajmniej raz w życiu. Trwa chwilę, wszyscy patrzą, człowiek czuje się wspaniale. — Mogłeś zginąć. — No, ale żyję. Prawdziwymi bohaterami tego świata są ci wszyscy 0'Rourke'owie, harujący bez poklasku tłumów, w smro- dzie biegunki. Jeszcze stamtąd nie wrócił, prawda? — Bez ciebie nic byśmy nie zrobili. Bez żywności żadna praca na świecie nie na wiele by się zdała. — Och, nie bądź śmieszna. — Po namyśle jednak dodał: — Ale w sumie chyba rzeczywiście na coś się przydałem, prawda? — O tak. Wszystko udało się wyłącznie dzięki tobie, od po- czątku do końca. — Czuję się... bardzo... och, sam nie wiem. Ale dziękuję ci bardzo. Dziękuję za... to znaczy... O Boże, gadam już jak Julian. Myślę... — Co? — Myślę... sam już nie wiem. Przepraszam, że byłem... To naprawdę było dla mnie wyjątkowe przeżycie. Czuję... Jezu, jak 345 ja się czuję? Czuję się... dobrze. Czuję się... lepszy niż kiedyk i wiek dotąd. Może nawet się zmieniłem. Może odtąd nic już n" będzie takie samo? Przez chwilę byliśmy sobie bardzo bliscy. Przyszło mi na mvśl jak wiele się oboje nauczyliśmy. — Rosie, chcę cię o coś poprosić. — Tak? — Chcę, żebyś ze mną wróciła. Popatrzyłam na niego przestraszona. — Ee... przecież wiesz, że nie mogę. — Proszę cię, żebyś ze mną wróciła. — Nie mogę. Muszę tu zostać. — Rosie. — Mówił coraz bardziej podniesionym głosem. Usły- szałam zbliżające się ku nam czyjeś kroki. — Proszę cię, żebyś ze mną wróciła. — Tak naprawdę wcale tego nie chcesz. Nie pragniesz mnie. Dobrze o tym wiesz. — Chodzi o 0'Rourke'a, prawda? — Mam tu pracę. — Rosie, proszę cię, żebyś ze mną wróciła. — Nie. — Zrobiłem to, uratowałem dla was sytuację, a teraz cię pro- szę. — Wybij sobie z głowy, że dokądkolwiek z tobą wrócę! — wy- buchłam. — Widziałeś, co się tam dzieje? — Kochasz 0'Rourke'a, prawda? — Och, Ołiver, błaaaagam — rozległ się w ciemnościach głos Corinny. — Naprawdę nie rozumiesz, że ta biedaczka ma na głowie ważniejsze sprawy od cholernych facetów? Proszę, ma- leńka, przyniosłam ci kanapkę. — Wracam do ogniska — powiedział Ołiver. — OHver. — Chwyciłam go za ramię. — Dziękuję. — Wiesz co? — odezwała się Corinna, gdy kroki Olivera ucichły. — Tak sobie myślę, że wszyscy dostaliśmy tutaj znacz- nie więcej, niż sami daliśmy. Wydaje mi się, że wszystkich nas to dramatycznie odmieniło. Nic nie odpowiedziałam. — Nie sądzisz? Nie czułaś się podobnie, gdy przyjechałaś tu po raz pierwszy? 346 wewnątrz, domagać się prawa do uprawiania ziemi, domaga' się, aby w górach były zapasy żywności, byśmy w chwili kryzysu nie musieli opuszczać swoich domów. — Do ciężkiej cholery, Muhammadzie! — wykrzyknął Henry — Stałeś się jakimś cholernym świętym czy co? Odrzucić szanse na sławę i bogactwo tylko po to, żeby domagać się pozwolenia na uprawę pomidorów! — Powierzchowność i nonszalancja twojej natury nigdy nie przestaną mnie zadziwiać — powiedział Muhammad i podszedł do nas, wspierając dłoń na ramieniu Henry'ego. Podczas gdy oni ruszyli do obozowiska, ja pojechałam p0 0'Rourke'a. Kiedy skończył się skalny korytarz i wyjechałam na równinę, zza gór wschodził księżyc, zalewając wszystko białym światłem. Na wzniesieniu po mojej lewej stronie wciąż przyno- szono na pochówek nowych zmarłych, układano ich w rzędach i kopano groby. W klinice 0'Rourke'a, w której nieustannie pra- cował, paliła się lampa. Podeszłam do niego. — Dużo ci jeszcze zostało? — Zostało? — powtórzył, walcząc z opadającymi powiekami. — Daj spokój. Musisz się trochę przespać, a rano zabierzesz się znowu do pracy. Zostawiłam go, by mógł dokończyć to, czym się właśnie za- jmował, a sama poszłam sprawdzić, co się dzieje w punkcie żywienia. Gdy wróciłam, pakował właśnie swoje rzeczy do skrzyń. Pomogłam mu je załadować na jeepa. Gdy wyjechaliśmy z przesmyku i skręciliśmy na drogę pro- wadzącą do obozu, w oddali wciąż jeszcze były widoczne światła zmierzającego do El Daman konwoju. — Gównianie się czuję, patrząc, jak odjeżdżają i zostawiają to tutaj — stwierdził. — Ale przynajmniej ty wrócisz tu jutro rano. — Jednak się udało z tym twoim programem — zauważył, uśmiechając się lekko. — Trochę późno, ale się udało. Przez kolejne trzy miesiące od nadania programu wszyscy ha- rowaliśmy jak szaleni. Liczba uchodźców w obozie podwoiła się i bez przerwy kręcili się po nim dziennikarze i telewizja. ^° chwilę ktoś puszczał plotkę, że ma przyjechać Fergie z Królevism 348 ąalaretką i żeń-szeniem albo że lada dzień zjawi się Elizabeth faytor wraz z Michaelem Jacksonem i wesołym miasteczkiem, czy też że Ronnie i Nancy Reagan zamierzają spędzić z nami Boże Narodzenie. Większość z nich okazała się fałszywym alar- mem, ale i tak zarówno dla personelu, jak i uchodźców były to ciężkie, pełne napięcia chwile. Cała ta reklama, choć męcząca i pochłaniająca mnóstwo czasu, okazała się pozytywna w skutkach, ponieważ wreszcie zaczęto głośno zadawać pytania. Rządy europejskie i amerykański, nie wspominając o ONZ, nie szczędziły starań. Nawet nam nie uda- ło się w pełni przewidzieć rozmiarów klęski: przez dwa miesiące z gór Kefti przybywały niewyobrażalne tłumy ludzi. Scena, której świadkami byliśmy w górach Dowit, powtarzała się wielokrotnie wzdłuż całej granicy. Safila była w znacznie lepszej sytuacji niż pozostałe obozy dzięki jedzeniu zebranemu w wyniku Dobroczynnej gry, a także dlatego, że od samego początku założyliśmy najgorsze. Dzien- nikarze zawsze najpierw zjawiali się u nas. Na nas skupiona była uwaga mediów i ważne osoby nie mogły pozwolić, żeby nasza sytuacja za bardzo się pogorszyła. Gdzie indziej docho- dziło do prawdziwych tragedii. Safila gościła wszelkiego autoramentu dygnitarzy politycznych i to u nas odbywały się dyskusje nad sposobami unikania podob- nych tragedii w przyszłości. Ostatni plan, o jakim usłyszałam tuż przed wyjazdem, miał polegać na wybudowaniu wzdłuż całej granicy magazynów zbożowych, w których stale miano groma- dzić ziarno, krążyły także pogłoski o możliwym porozumieniu między Abouti a organizacjami, na mocy którego te ostatnie mogłyby wwozić żywność na terytorium Kefti za każdym razem, gdyby zbiory były zagrożone. Jak ujął to Muhammad: „Jeśli kie- dykolwiek do tego dojdzie, nie tylko ożenię się z Kate Fortune, ale jeszcze zostanę jej fryzjerem". Nie takie rzeczy się w końcu zdarzały. Betty została z nami jeszcze przez kilka miesięcy, by pomóc nam w najtrudniejszym okresie, po czym wyjechała do pracy za biurkiem w Londynie i do Roya dźwiękowca. Z ujmującą regu- larnością zaczęły przychodzić paczki z przeterminowanymi owo- cami kandyzowanymi i orzeszkami. Linda poprosiła o przenie- sienie do Czadu i wyjechała sześć tygodni temu. Na jakiś 349 miesiąc Henry bardzo spoważniał i zachowywał się nadzwyczaj dorośle, teraz jednak znowu interesuje się głównie zawartością lodówki i Stasia Stanika Sian. Co do 0'Rourke'a — właśnie śpi, dokładnie w moim łóżku pod moskitierą. Od czasu do czasu podnoszę wzrok znad biurka i spoglądam na niego w świetle karbidówki. Troszkę chrapie ale zaczynam się już do tego przyzwyczajać. 350