14470
Szczegóły |
Tytuł |
14470 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14470 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14470 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14470 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
R.A. Salvatore
Pięcioksiąg Cadderly’ego Księga IV
ZDOBYTA FORTECA
Tytuł oryginału: THE FALLEN FORTRESS
Tłumaczenie: Robert Lipski
Dla Nancy, za prawdziwą odwagę.
Prolog
Aballister szedł wzdłuż ulicy Lakeview w Carradoonie. Czarny płaszcz, owinięty
ciasno wokół chudego jak tyka ciała, ochraniał go przed lodowatymi podmuchami
wiatru
wiejącego od strony Jeziora Impresk. Był w Carradoonie zaledwie jeden dzień, ale
już
dowiedział się o szaleńczych wydarzeniach w Dragon’s Codpiece. Cadderly, jego
porzucony
syn, najwyraźniej zdołał umknąć oddziałowi asasynów, których Aballister wysłał
na zgubę
syna.
Zachichotał na tę myśl, z jego spierzchniętych ust, zniszczonych wypowiadaniem
szaleńczych zaklęć i ogniskowaniem fal energii, służących niszczycielskim celom,
dobył się
przeciągły świst.
Cadderly uciekł? Aballister uśmiechnął się, rozbawiony tą myślą.
Cadderly zrobił coś więcej. Wraz ze swymi przyjaciółmi zdołał zlikwidować cały
kontyngent Nocnych Masek, ponad dwudziestu zawodowych zabójców, a także zabił
Bogo
Ratha, drugiego co do ważności, po Aballisterze, czarnoksiężnika z Zamczyska
Trójcy.
Lud Carradoonu opowiadał o wyczynach młodego kapłana z Biblioteki Naukowej.
Szeptano również, że Cadderly może być ich nadzieją w tych mrocznych czasach.
Czarnoksiężnik nie czuł ojcowskiej dumy z powodu wyczynów syna. Miał własne
plany związane z tym regionem; misję podbicia go zlecił mu awatar złej bogini
Talony.
Wiosną ubiegłego roku zadanie to wydawało się łatwe; siły Zamczyska Trójcy
liczyły
wówczas ponad osiem tysięcy wojowników, czarowników oraz kapłanów Talony. I
nagle
Cadderly powstrzymał Barjina, potężnego kapłana, który odważył się wymierzyć
cios w samo
serce sił dobra tej krainy - Bibliotekę Naukową. Później poprowadził elfy z
Shilmisty na
zachód ku wielkiemu zwycięstwu nad goblinami i olbrzymami, zmuszając rozproszone
grupy
popleczników Zamczyska Trójcy do powrotu do mrocznych górskich jaskiń.
Nawet Nocne Maski, prawdopodobnie najbardziej przerażająca grupa asasynów z
centralnych rejonów Krain, nie zdołały powstrzymać Cadderly’ego. A teraz zima
zbliżała się
szybkimi krokami, spadł już pierwszy śnieg i inwazja Zamczyska Trójcy na
Carradoon
musiała zostać odłożona.
Nadchodził zmierzch, kiedy Aballister skręcił na południe z Bulwaru Mostowego,
mijając niskie drewniane budynki portowego miasta. Przeszedł przez otwartą bramę
miejskiego cmentarza i rzucił proste zaklęcie, aby odnaleźć nieoznaczony grób
Bogo Ratha.
Odczekał, aż zapadnie noc, wyrysował w śniegu i błocie wokół mogiły kilka
ochronnych run,
po czym owinął się szczelniej płaszczem. Było straszliwie zimno.
Kiedy zgasły światła miasta, a na ulicach zapanowała cisza, czarnoksiężnik
zaczął
wypowiadać inkantację, przywołanie skierowane do innego świata. Trwało to kilka
minut,
podczas których Aballister skierował swój umysł ku mrocznemu obszarowi pomiędzy
światami, czekając na spotkanie przywoływanego ducha w połowie drogi. Zakończył
zaklęcie
prostym wezwaniem - „Bogo Rath”.
Wiatr zdawał się ogniskować wokół wychudzonego czarnoksiężnika, powodując
wirowanie mgieł zawieszonych nad grobem.
Nagle blade opary się rozstąpiły i przed Aballisterem pojawiło się widmo. Pomimo
iż
niematerialne, przypominało Bogo, takiego jakim czarnoksiężnik go pamiętał. Z
prostymi,
przetłuszczonymi włosami zaczesanymi na jedną stronę i oczami poruszającymi się
pytająco,
podejrzliwie, z boku na bok. Jednak pewna różnica w jego wyglądzie sprawiła, że
nawet
twardy Aballister skrzywił się z niesmakiem. Środek klatki piersiowej Bogo
przecinała długa,
głęboka, krwista rana. Choć było dość ciemno, Aballister zdołał zajrzeć w głąb
ciała widma,
poprzez jego żebra i płuca, i dostrzec fragment widmowego kręgosłupa.
- Topór - wyjaśnił Bogo smutnym, wibrującym głosem. Przyłożył przezroczystą dłoń
do rany i błysnął posępnym uśmiechem. - Chciałbyś dotknąć?
Aballister setki razy miał do czynienia z prezentującymi rozmaite rany duchami i
wiedział, że nawet gdyby chciał, nie zdołałby jej dotknąć, miał bowiem przed
sobą jedynie
widmo, ostatni obraz materialnego ciała Bogo. Duch nie mógł zrobić
czarnoksiężnikowi
krzywdy, nie mógł go nawet dotknąć, a dzięki mocy magicznego wezwania musiał
udzielić
mu prawdziwych odpowiedzi na co najmniej kilka pytań. Mimo to Aballister
ponownie się
skrzywił i ostrożnie cofnął o krok, przejęty wstrętem na myśl, że miałby włożyć
dłoń w głąb
tej odrażającej rany.
- Cadderly i jego przyjaciele cię zabili - zaczął.
- Tak - odrzekł Bogo, choć słowa Aballistera nie były pytaniem, lecz
stwierdzeniem.
Czarnoksiężnik w duchu skarcił siebie za nieostrożność i głupotę. Miał prawo
zadać jedynie
kilka pytań, zanim zaklęcie przestanie działać, a duch zostanie uwolniony.
Upomniał się, że
musi ostrożniej dobierać słowa, by jego stwierdzenia nie zostały wzięte za
pytania.
- Wiem o tym i słyszałem, że wyeliminowali oddział asasynów - oznajmił.
Widmo jakby się uśmiechnęło, Aballister zaś nie był pewien, czy sprytna istota
nie
kusi go do utraty kolejnego pytania. Chciał kontynuować rozmową według
obmyślonego
uprzednio schematu, ale nie mógł oprzeć się pokusie.
- Czy wszyscy... - zaczął wolno, usiłując określić najłatwiejszy sposób na
poznanie
losu oddziału zabójców, po czym roztropnie przerwał, stwierdziwszy, że musi być
bardziej
konkretny i zakończyć zwycięsko tę część rozmowy. - Którzy z asasynów jeszcze
żyją?
- Tylko jeden - odparł posłusznie Bogo. - Zdradziecki firbolg imieniem Vander.
I znów pułapka nie do uniknięcia.
- Zdradziecki? - powtórzył Aballister. - Czy Vander dołączył do naszych wrogów?
- Tak... i tak.
Niech to szlag! - rzucił w myślach Aballister. Komplikacje. Wyglądało na to, że
jego
syn potrafił skutecznie wszystko zagmatwać.
- Udali się do biblioteki? - spytał. - Tak.
- Przyjdą do Zamczyska Trójcy?
Duch zaczął się rozpływać, nie odpowiedział. Aballister zrozumiał, że popełnił
błąd,
zadając pytanie wymagające supozycji, pytanie, na które obecnie nie mógł uzyskać
oczekiwanej odpowiedzi.
- Nie pozwoliłem ci odejść! - zawołał, bezskutecznie usiłując zatrzymać
bezczelną
istotę. Wyciągnął ręce. Obie przeszły na wylot przez przezroczyste widmo,
spróbował więc
dosięgnąć myślami to, czego nie był w stanie uchwycić fizycznie.
Stał samotnie na cmentarzu. Zrozumiał, że duch Bogo wróci, kiedy będzie znał
konkretną odpowiedź na zadane pytanie. Ale kiedy to nastąpi? - zamyślił się. I
jakie jeszcze
nieszczęścia zdąży spowodować Cadderly ze swymi przyjaciółmi, zanim Aballister
otrzyma
informację potrzebną, by położyć kres działaniu uciążliwej grupki?
- Ej, ty tam? - rozległ się okrzyk od strony bulwaru, a zaraz potem dał się
słyszeć tupot
stóp na kamiennym bruku. - Kto się szwenda o zmierzchu po cmentarzu? Stój i ani
kroku
dalej!
Aballister prawie nie zauważył dwóch miejskich strażników, którzy wbiegli na
cmentarz, wypatrzyli go i pędem ruszyli w jego stronę. Myślał o Bogo, martwym
Barjinie,
ongiś najpotężniejszym kleryku z Zamczyska Trójcy, i o Ragnorze, również już
nieżyjącym,
najpotężniejszym wojowniku Zamczyska. Co więcej, myślał też o Cadderlym, sprawcy
wszystkich jego problemów.
Strażnicy byli już przy Aballisterze, kiedy ten rozpoczął kolejne zaklęcie.
Uniósł obie ręce w górę, podczas gdy tamci próbowali go pochwycić. Dźwięk
ostatniej runy uaktywniającej zaklęcie sprawił, że obaj mężczyźni zostali
wyrzuceni w
powietrze i ciśnięci bezwładnie do tyłu, natomiast Aballister w mgnieniu oka
przesłał swe
materialne ciało do prywatnej komnaty w Zamczysku Trójcy.
Oszołomieni żołnierze podnieśli się z wilgotnej ziemi, spojrzeli z
niedowierzaniem
jeden na drugiego i wybiegli za bramę cmentarza z głębokim przeświadczeniem, że
najlepiej
będzie nie wspominać nikomu o wydarzeniach, jakie rozegrały się w tym
przerażającym,
posępnym miejscu.
* * *
Cadderly siedział na płaskim dachu wysuniętego piętra Biblioteki Naukowej,
patrząc,
jak słońce rozpościera lśniące palce wzdłuż nizin na wschód od łańcucha gór.
Inne palce
rozciągały się w dół stromych szczytów, docierając aż do dachu, na którym
siedział młody
kapłan, i łączyły się z plamami słonecznego światła pokrywającymi połacie
bujnych traw.
Górskie strumienie ożyły, migocząc srebrzyście, a jesienne liście o odcieniach
brązu, żółci,
czerwieni i jasnego oranżu zdawały się buchać płomieniami.
Percival, biała wiewiórka, skakał wzdłuż rynny na dachu, kiedy nagle dostrzegł
młodego kapłana, a Cadderly o mało nie wybuchnął śmiechem, widząc, z jaką
gorliwością
zwierzątko zapragnęło do niego dołączyć - wiedział, iż pragnienie to wypływało z
wiecznie
nienasyconego brzuszka Percivala. Sięgnął ręką do sakwy przy pasie, wyjął kilka
orzechów i
rzucił je przed wiewiórkę.
Miał wrażenie, że wszystko jest zupełnie normalnie, tak samo jak zawsze.
Percival
hasał beztrosko wśród ulubionych orzeszków, a słońce pięło się coraz wyżej na
nieboskłonie,
pokonując chłód późnej jesieni, nawet tu, na tak wysoko położonym płaskowzgórzu
Gór
Śnieżnych.
Cadderly potrafił jednak zajrzeć pod fasadę owego spokoju. Sytuacja była daleka
od
normalności. Tak dla niego, jak i dla całej Biblioteki Naukowej. Sporo wędrował.
Był w
Shilmiście i w Carradoonie, brał udział w bitwach, ucząc się z doświadczenia
prawdy o
bezwzględności świata, i zrozumiał, że kapłani z biblioteki, mężczyźni i kobiety,
których
przez całe życie podziwiał, nie byli wcale tak uczeni ani tak potężni, jak mu
się wydawało.
Jedno szczególne wrażenie zdominowało myśli Cadderly’ego, kiedy tak siedział na
nasłonecznionym dachu - wydawało mu się, że coś bardzo złego działo się z
zakonem
Deneira i zakonem kapłanów Oghmy, drugiej co do wielkości sekty istniejącej w
bibliotece.
Czuł, że procedura stała się tu ważniejsza aniżeli konieczność, a kapłanów
paraliżowały stosy
bezużytecznych pergaminów, wówczas gdy konieczne było zdecydowane działanie.
Cadderly wiedział, że gnijące korzenie sięgały coraz głębiej. Pomyślał o
Bezimiennym, żałosnym trędowatym, którego spotkał w drodze powrotnej z
Carradoonu.
Bezimienny przybył do biblioteki szukając pomocy, ale okazało się, że kapłani
tak Deneira,
jak i Oghmy byli bardziej przejęci własnymi niepowodzeniami podczas prób
leczenia niż
skutkami trawiącej go bezlitosnej choroby.
Tak - uznał Cadderly - w tej wspaniałej bibliotece działo się coś bardzo złego.
Położył
się na wznak na szarym, pokrytym drobnymi wgłębieniami dachu i leniwie rzucił
kolejny
orzeszek zajadającemu Percivalowi.
1
Bez poczucia winy
Duch usłyszał zew płynący z oddali ponad szarawą pustką posępnego świata.
Żałobne
dźwięki nie niosły ze sobą konkretnych słów, a jednak upiór miał wrażenie, że
wzywały go po
imieniu - Duchu. To go przyzywało, ściągało na powrót z błota i cuchnących
wyziewów jego
wiecznego piekła. Duchu, powtórzyła melodia. Plugawe widmo spojrzało na
otaczające go
warczące, przykurczone cienie i potępione dusze. On również był mrocznym cieniem,
cierpiącą istotą, ponoszącą karę za grzeszny, łajdacki żywot.
A teraz coś go przywoływało, wyrywało z otchłani cierpienia dźwiękami znajomej
melodii.
Znajomej?
Cienka nić - resztka świadomości dawnej istoty - napięła się, usiłując skojarzyć,
czym
jest ów zew, przypomnieć sobie poprzednie życie przed ową okrutną, pustą
egzystencją.
Duch pomyślał o promieniach słońca, cieniach i zabijaniu...
Ghearufu! Zły Duch zrozumiał. Ghearufu, magiczny przedmiot, który towarzyszył mu
przez tyle dziesięcioleci,
przyzywał go i usiłował wydobyć z najgłębszej otchłani piekieł!
* * *
- Cadderly! Cadderly? - zawołał Vicero Belago, główny alchemik Biblioteki
Naukowej, kiedy ujrzał młodego kapłana i Danicę wchodzących do jego pracowni na
drugim
piętrze wielkiego budynku. - Mój chłopcze, jak to dobrze, że do nas wróciłeś!
Żylasty mężczyzna dosłownie paroma susami znalazł się przy drzwiach, zwinnie
omijając stoły zastawione rozmaitymi zlewkami, fiolkami i wężownicami, z których
kapał
dziwny płyn, oraz stosami grubych ksiąg. Dopadł celu, gdy Cadderly przestąpił
próg
pracowni, oplatając młodego kapłana ramionami i klepiąc go mocno po plecach.
Cadderly spojrzał bezradnie ponad ramionami Belago na Danicę, mniszka zaś
mrugnęła doń filuternie i uśmiechnęła się, ukazując równe, białe zęby.
- Słyszeliśmy, że miałeś na karku jakichś zabójców, mój chłopcze - wyjaśnił
Belago,
ponownie oddalając się od Cadderly’ego na odległość wyciągniętej ręki i
przyglądając mu się,
jakby spodziewał się ujrzeć sztylet asasyna wystający z pleców młodzieńca. -
Obawiałem się,
że już nigdy nie wrócisz. - Ścisnął mocno ramię Cadderly’ego, najwyraźniej
zdumiony jego
silną muskulaturą, która zmieniła się w tak krótkim czasie, odkąd młody kapłan
opuścił
bibliotekę. Niczym zatroskana ciotunia, przesunął dłonią po gęstej kasztanowej
czuprynie
młodzieńca, odgarniając z jego twarzy niesforne kosmyki.
- Nic mi nie jest - odrzekł spokojnie Cadderly. - To domostwo Deneira, a ja
jestem
jego uczniem. Czemu nie miałbym tu wrócić?
Te pokorne słowa uspokoiły podekscytowanego alchemika, podobnie jak poważny
wyraz szarych oczu Cadderly’ego. Już chciał coś odpowiedzieć, ale słowa uwięzły
mu w
gardle i jedynie pokiwał głową.
- O, i lady Danica - podjął po chwili. Delikatnie pogładził gęstwę jej
truskawkowoblond włosów, uśmiechając się przy tym szczerze. Jednak uśmiech
prawie
natychmiast znikł z jego ust. Belago spuścił wzrok i posmutniał. - Słyszeliśmy o
Przełożonym
na Księgach Averym - rzekł półgłosem, kiwając głową z wyrazem smutnego
zamyślenia.
Na wspomnienie korpulentnego Avery’ego Schella, który zastępował mu ojca,
Cadderly poczuł pod sercem bolesne ukłucie. Chciał wyjaśnić nieszczęsnemu Belago,
że duch
Avery’ego żył teraz z ich bogiem. Od czego miałby jednak zacząć? Belago nie
zrozumiałby -
nikt, kto nie wkroczył do świata duchów i nie doświadczył boskiego, chwalebnego
uniesienia,
nie zdołałby tego pojąć. W tej sytuacji każde użyte przez Cadderly’ego słowo
byłoby jedynie
nędzną namiastką prawdy, typowym pocieszeniem, które zwykle mówi się i słyszy w
podobnych przypadkach, kompletnie pozbawionym wewnętrznego przekonania.
- Powiedziano mi, że chciałeś ze mną mówić? - rzekł Cadderly głośniejszym tonem,
zmieniając temat i nadając temu stwierdzeniu rangę pytania.
- Tak - odparł półgłosem Belago. Przestał wreszcie kiwać głową, a jego oczy
rozszerzyły się, gdy zajrzał w głąb przepełnionych spokojem szarych oczu
młodzieńca. - O,
tak! - zawołał, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. - Chciałem,
naturalnie, że
chciałem!
Wyraźnie zbity z tropu, kilkoma susami dotarł do niewielkiej szufladki. Przez
chwilę
gmerał przy ogromnym pęku kluczy, mamrocząc coś pod nosem.
- Stałeś się bohaterem - stwierdziła Danica, przyglądając się nieporadnym
poczynaniom alchemika.
Cadderly nie mógł zaprzeczyć tej opinii. Vicero Belago nigdy dotąd nie
przejawiał
podobnej radości na jego widok, bo zawsze był wymagającym klientem i często
stawiał
Belago zadania wykraczające znacznie poza jego i tak już niepoślednie zdolności.
Jedno z
jego ryzykownych zleceń doprowadziło nawet któregoś razu do całkowitego
zniszczenia
pracowni alchemika.
Od tego czasu upłynęło jednak dużo wody - było to jeszcze przed wielką bitwą w
Shilmiście i wypadkami w Carradoonie, mieście na wschodzie, leżącym nad brzegami
Jeziora
Impresk.
Zanim Cadderly stał się bohaterem.
Bohater.
Cóż za ironia - pomyślał młody kapłan. W Carradoonie nie zrobił więcej aniżeli
Danica czy któryś z braci Bouldershoulderów, Ivan albo Pikel. A na dodatek, w
przeciwieństwie do swych zahartowanych w boju przyjaciół, jeszcze w Shilmiście
uciekł z
pola walki, gdyż nie był w stanie znieść upiornego, bitewnego koszmaru.
Ponownie przeniósł wzrok na Danicę - spojrzenie jej brązowych oczu starało się
go
pocieszyć jak tylko mogło. Jakże była piękna - sylwetkę miała smukłą i zgrabną
jak
młodziutka sarna, gęste włosy opadały jej miękko na ramiona. Piękna i
nieokiełznana -
stwierdził, bo wewnętrzna moc wyraźnie przebijała z jej lekko skośnych ciemnych
oczu.
I znów pojawił się przed nimi Belago. Wydawał się zdenerwowany, obie ręce
trzymał
za plecami.
- Zostawiłeś to tutaj, kiedy wróciłeś z puszczy elfów - wyjaśnił, wyciągając
lewą rękę.
Trzymał w niej skórzany pas z szeroką, płytką kaburą z jednej strony, w której
tkwiła krótka
ręczna kusza.
- Nie miałem pojęcia, że mogę jej potrzebować w spokojnym Carradoonie - odrzekł
Cadderly, biorąc pas i bez wahania zapinając go wokół bioder.
Danica ze zdziwieniem przyglądała się młodemu kapłanowi. Kusza stała się dla
Cadderly’ego symbolem przemocy i przedmiotem, ze względu na ową przemoc,
budzącym w
nim odrazę. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy go znali. Widząc, że przypasuje
znienawidzony
oręż z niesamowitą łatwością, wręcz ostentacyjnie, Danica poczuła pod sercem
niepokojące
ukłucie.
Cadderly zauważył w jej spojrzeniu zakłopotanie. Zmusił się, by to zaakceptować,
bo
jak przypuszczał, w najbliższym czasie obróci w perzynę większość poglądów na
swój temat.
Zdołał bowiem ujrzeć niebezpieczeństwa grożące Bibliotece Naukowej w taki sposób,
w jaki
nikt inny ich nie postrzegał.
- Zauważyłem, że prawie wyczerpałeś swój zapas bełtów - wykrztusił Belago -
znaczy... bo ja chciałem powiedzieć, że... tę partię zrobiłem dla ciebie za
darmo. - Wyciągnął
do przodu drugą rękę, w której trzymał bandolier uzupełniony specjalnie
wykonanymi
bełtami do niewielkiej kuszy. - Pomyślałem, że jestem ci to winien... Wszyscy
jesteśmy ci to
winni, Cadderly.
Słysząc to absurdalne stwierdzenie, młodzieniec o mało nie wybuchnął śmiechem,
ale
zdołał się pohamować i z szacunkiem przyjął od alchemika cenny podarunek,
dziękując mu
głębokim i pełnym powagi skinieniem głowy. Bełty były rzeczywiście niezwykłe:
pośrodku
wydrążone, w otworze zaś znajdowała się specjalna fiolka, którą Belago napełnił
wybuchowym olejem gromów.
- Dziękuję ci za podarunek - rzekł. - Bądź pewien, że dopomogłeś sprawie
biblioteki
w naszych wciąż trwających zmaganiach ze złym Zamczyskiem Trójcy.
Słowa te mile połechtały Belago. Ponownie pokiwał głową i gorąco uścisnął dłoń
Cadderly’ego. Wciąż jeszcze stał w tym samym miejscu, uśmiechając się od ucha do
ucha,
gdy Cadderly i Danica wyszli już na korytarz.
Cadderly wyczuwał stały niepokój dziewczyny i widział rozczarowanie malujące się
na jej twarzy. Mrużąc powieki, zdecydował się zagrać w otwarte karty.
- Wyzbyłem się wyrzutów sumienia, nie ma bowiem we mnie miejsca na poczucie
winy. - To było wszystko, co mógł w tej sytuacji powiedzieć. - Nie teraz, gdy
zostało mi
jeszcze tyle do zrobienia. Ale nie zapomniałem Barjina ani tego fatalnego dnia w
katakumbach.
Danica odwróciła wzrok, spoglądając w głąb korytarza, i wsunęła mu rękę pod
ramię,
okazując zaufanie.
Kolejna postać, kształtna i bez wątpienia kobieca, pojawiła się w korytarzu, gdy
Cadderly i Danica szli w kierunku jej pokoju w południowej części kompleksu.
Czując
zapach wonnych egzotycznych perfum, Danica mocniej ścisnęła ramię Cadderly’ego.
- Bądź pozdrowiony, przystojny Cadderly - zamruczała piękna kapłanka, odziana w
karmazynową szatę. - Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że wróciłeś.
Uścisk Daniki niemal przerwał dopływ krwi do dłoni Cadderly’ego; poczuł
mrowienie
w plecach. Wiedział, że się czerwieni - jego twarz przybrała barwę purpury, jak
głęboko
rozcięta, zmysłowa suknia kapłanki Histry. Nagle uświadomił sobie, że była to
prawdopodobnie najskromniejsza z sukien, w jakiej kiedykolwiek miał okazję
widzieć
lubieżną kapłankę bogini miłości, Sune, ale większość innych ludzi raczej nie
uznałaby tego
stroju za skromny. Z przodu widniał głęboki dekolt w kształcie litery V, tak
głęboki, że gdyby
Cadderly stanął na palcach, mógłby zobaczyć pępek kapłanki, a choć suknia była
długa, miała
z przodu głębokie rozcięcie, które, gdy kobieta przyjęła typową dla siebie
kuszącą pozę,
ukazywało jej smukłą, zgrabną nogę.
Histra nie wydawała się niezadowolona, na widok skrzywionej miny Cadderly’ego i
zaciśniętych gniewnie warg Daniki. Ugięła nogę w kolanie i lejące fałdy sukni
rozsunęły się
miękko na boki, odsłaniając piękne, kształtne udo.
Cadderly głośno przełknął ślinę i zdał sobie sprawę, iż wpatruje się zbyt
intensywnie
w obnażoną nogę Histry, dopiero gdy małe paznokcie Daniki wyorały głębokie
bruzdy w jego
ramieniu.
- Odwiedź mnie, młody Cadderly - zamruczała Histra. Spojrzała lekceważąco na
kobietę przywierającą do boku Cadderly’ego. - Naturalnie, kiedy nie będziesz
trzymany na
tak krótkiej smyczy. - Wolnym, lubieżnym krokiem weszła do pokoju, a miękki
trzask
zamykanych drzwi utonął w mlaśnięciu gwałtownie przełykanej przez Cadderly’ego
śliny.
- Ja... - bąknął, spoglądając wreszcie Danice prosto w oczy. Odpowiedziała
uśmiechem. Ruszyli dalej.
- Nie obrażaj się - powiedziała protekcjonalnym tonem. - Rozumiem związek
łączący
ciebie i kapłankę Sune. Szczerze mówiąc, jest raczej żałosna.
Cadderly z zakłopotaniem spojrzał na Danicę. Jeżeli mówiła prawdę, to co miały
znaczyć wąskie strużki krwi, które zaczęły spływać po jego muskularnym ramieniu?
- Oczywiście, że nie jestem zazdrosna o Histrę - ciągnęła Danica. - Ufam ci z
całego
serca. - Tuż przed swoim pokojem zatrzymała się i spojrzała z ukosa na
Cadderly’ego, jedną
ręką gładząc go lekko po twarzy, a drugą obejmując go mocno w pasie. - Ufam ci,
a poza tym
- dodała zajadle gwałtowniejszym tonem, wchodząc do pokoju - gdyby kiedyś
zachciało ci się
chwileczki zapomnienia z tą tępą, wymalowaną górą dygoczącego mięcha,
przemodelowałabym jej facjatę tak, że musiałaby szukać nosa gdzieś w okolicy
ucha.
To rzekłszy, zniknęła w swoim pokoju, aby przynieść księgę z notatkami, które
sporządzała wspólnie z Cadderlym na zbliżające się spotkanie z dziekanem
Thobicusem.
Młody kapłan pozostał na korytarzu, zastanawiając się nad pogróżką i w głębi
duszy
śmiejąc się z jej potencjalnej realności. Danica była o dobrą stopę niższa od
niego i o sto
funtów lżejsza. Poruszała się z gracją tancerki, a walczyła jak pokąsany przez
pszczoły
niedźwiedź. Nie przejmował się jednak jej groźbami. Histra przez całe życie
ćwiczyła się w
sztuce uwodzenia i nie kryła się ze swymi praktykami w stosunku do Cadderly’ego.
Tyle tylko, że jej wysiłki były z góry skazane na przegraną: żadna inna kobieta
nie
była w stanie przerwać więzi łączącej Cadderly’ego z Danica.
* * *
Poczerniała, zwęglona ręka wysunęła się ze świeżo przekopanej ziemi,
rozpaczliwie
chwytając grunt. Druga ręka, podobnie zwęglona, złamana i zgięta pod groteskowym
kątem
pomiędzy nadgarstkiem a łokciem, podążyła jej śladem, wbijając się w błoto i
rozrywając
naturalne okowy pętające plugawe ciało.
Wreszcie istota zdołała wygrzebać się na tyle, by unieść bezwłosą głowę ponad
krawędź płytkiego grobu i ponownie omieść spojrzeniem świat żywych.
Poczerniała głowa obróciła się na szyi, która była teraz już tylko suchą
pofałdowaną
skórą, przylegającą ciasno do kości, rozglądając się naokoło. Przez krótką
chwilę istota
zastanawiała się, co się właściwie wydarzyło. Jak to się stało, że została
pochowana?
Niedaleko od tego miejsca, u podnóża niewielkiego pagórka, dostrzegła poświatę
płynącą z lamp zapalonych wewnątrz chaty na małej farmie.
Obok chaty stał drugi budynek, obora.
Obora!
Drobny strzęp świadomości należącej niegdyś do człowieka znanego jako Duch
zawierał wspomnienie tej obory. Duch ujrzał, jak to ciało zostało spalone
właśnie w tej
oborze przez nikczemnego Cadderly’ego!
Zaczerpnął odrobinę powietrza - czynności tej w odniesieniu do nieumarłego nie
można było nazwać oddychaniem - i wydostał resztę swego skurczonego,
sczerniałego ciała z
jamy. W jego świadomości wciąż rozbrzmiewały nuty owej odległej, acz dziwnie
znajomej
melodii.
Duch niezdarnie i sztywno poczłapał w stronę obory, a z każdym kolejnym krokiem
odzywały się w nim coraz to nowsze wspomnienia tamtego feralnego, strasznego
dnia.
Wykorzystał Ghearufu, posiadające potężną moc artefaktu, aby zamienić się na
ciała z
firbolgiem Vanderem, który był bezwolną ofiarą jego wyobraźni. Dysponując ciałem
i siłą
olbrzyma, pogruchotał następnie własne ciało i cisnął je na drugi koniec obory.
A wtedy Cadderly je spalił.
Upiór spojrzał na swoje obciągnięte pofałdowaną, spękaną skórą kończyny i
wystające
żebra - pustą skorupę, która jakimś cudem nadal żyła.
Cadderly spalił jego ciało. Jego ciało!
Plugawą istotę trawiła niepohamowana, ślepa nienawiść. Duch chciał zabić
Cadderly’ego, zabić każdego, kto był bliski sercu młodego kapłana. Miał ochotę
zabić
kogokolwiek.
Dotarł do obory. Myśli o Cadderlym rozpłynęły się, zastąpione przez
niezogniskowany gniew. Drzwi znajdowały się po drugiej stronie, ale pojął, że
obecnie wcale
nie musi z nich korzystać i że zmienił się do tego stopnia, iż zwyczajne deski
nie mogą go
zatrzymać.
Skurczone ciało zafalowało, stało się niematerialne i Duch śmiało przeszedł
przez
ścianę.
Zanim jeszcze powrócił do świata materialnego, usłyszał rżenie konia i ujrzał
nieszczęsne zwierzę, wyraźnie spłoszone, z sierścią zroszoną potem. Widok ten
natchnął go
radością - fale nowej rozkoszy przepełniły go, gdy poczuł woń strachu bijącą od
zwierzęcia.
Spokojnym krokiem podszedł do wierzchowca; głodny język wysunął się z jego ust.
Po obu
stronach skóra na języku była zwęglona, a spiczasty koniec sięgał teraz sporo
poniżej
poczerniałej brody. Rumak nawet nie zarżał, zbyt przerażony, by się poruszyć czy
choćby
zaczerpnąć oddechu.
Z głośnym westchnieniem Duch przyłożył lodowate dłonie po obu stronach pyska
zwierzęcia. Wierzchowiec padł martwy.
Nieumarły zasyczał z rozkoszy, ale choć zadowolony z dokonanego zabójstwa, nie
był
nim bynajmniej nasycony. Pragnął czegoś więcej niżeli śmierci zwykłego
zwierzęcia.
Przemaszerował przez oborę i ponownie przeniknął przez ścianę, wchodząc w krąg
światła
płynący z wnętrza chaty. W jednym z pokoi widać było poruszającą się sylwetkę.
Duch dotarł do frontowych drzwi niezdecydowany, czy ma przejść przez drewno,
wyrwać drzwi z zawiasów, czy po prostu zapukać i pozwolić, by owca sama wpuściła
wilka
do środka. Kwestia ta została jednak rozwiązana niezależnie od woli monstrum,
kiedy
odwróciło wzrok od drzwi i w niewielkiej szybie po raz pierwszy ujrzało swoje
odbicie.
Z pustych oczodołów biła czerwona poświata. Duch nie miał już nosa - w jego
miejscu ziała teraz czarna dziura okolona postrzępionymi fragmentami zwęglonej
skóry.
Na widok tego upiornego odbicia drobna cząstka świadomości Ducha, w której
zawierały się wspomnienia z jego życia i życia jako takiego, wpadła w panikę.
Dźwięk
nieludzkiego skowytu spłoszył wszystkie zwierzęta na farmie i zburzył spokój
cichej jesiennej
nocy skuteczniej niż jakakolwiek burza. Wewnątrz domu tuż za drzwiami rozległo
się
szuranie, ale rozjuszony potwór już tego nie usłyszał. Z siłą przekraczającą
możliwości
każdego śmiertelnika wbił kościste dłonie w sam środek drzwi i szarpnął nimi na
boki,
rozłupując i rozdzierając drewno jak cienki pergamin.
Stał przed nim mężczyzna w mundurze carradoońskiego strażnika miejskiego; na
jego
twarzy malowało się przerażenie, otwarte usta zastygły w niemym krzyku, a oczy
zdawały się
wypadać z orbit.
Duch wpadł do wnętrza chaty i rzucił się na swoją ofiarę.
Pod wpływem upiornego dotknięcia skóra mężczyzny zaczęła się starzeć, włosy z
kruczoczarnych stały się siwe i poczęły wypadać całym garściami. W końcu
mężczyzna
odzyskał głos i zawył, a potem zaskowyczał przeciągle, bezradnie wymachując
rękami.
Duch zamachnął się, mierząc w gardło strażnika, i w chwilę potem jego wrzask
zamienił się w bulgot zalewanych krwiąpłuc.
Stwór usłyszał szuranie stóp i uniósł wzrok znad swej ofiary, by ujrzeć drugiego
mężczyznę stojącego nieco głębiej wewnątrz chaty, w drzwiach niewielkiej kuchni.
- O bogowie - wyszeptał mężczyzna i jednym susem ponownie znikł wewnątrz
pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi.
Duch jedną ręką uniósł trupa i wyrzucił go przez roztrzaskane drzwi na podwórze.
Przepłynął przez hol, rozkoszując się nową zbrodnią. Ale wciąż odczuwał niedosyt.
Jego ciało
znów zafalowało. Przeszedłszy przez pomieszczenie, pokonał kolejne drzwi.
Drugi mężczyzna, również strażnik, stanął przed morderczym widmem i jak opętany
zaczął wymachiwać szablą, usiłując rozsiekać monstrum na kawałki. Broń jednak
nie czyniła
Duchowi najmniejszej szkody, przechodząc przez bezcielesną, eteryczną mgiełkę, w
którą się
zmienił.
Mężczyzna usiłował uciec, lecz Duch stale był przy nim, przepływając przez
przedmioty, o które potykał się strażnik, i przenikając przez ściany tylko po to,
by zastąpić
przerażonej ofierze drogę, gdy ta zatrzaskiwała za sobą kolejne drzwi.
Ta koszmarna zabawa ciągnęła się w nieskończoność, aż wreszcie bezradny
mężczyzna wydostał się z chaty i potykając się na stopniach werandy, wypuścił
trzymaną w
ręku szablę. Podniósł się niezdarnie i co sił w nogach pognał w mrok nocy,
zawodząc przez
cały czas jak oszalały.
Duch mógł w każdej chwili powrócić do materialnej postaci i rozerwać mężczyznę
na
strzępy, ale nie wiedzieć czemu czuł, że to wrażenie, woń przerażenia jest dlań
jeszcze
przyjemniejsza niżeli samo zabijanie. Dzięki niemu czuł się silniejszy, jak
gdyby w jakiś
sposób karmił się emocjami i wrzaskami przerażonego mężczyzny.
Teraz jednak było po wszystkim, mężczyzna zniknął w oddali, a drugi nie żył, w
konsekwencji więc nie mógł przysporzyć mu ani odrobiny rozrywki.
Duch ponownie zawył, gdy drobna cząstka świadomości, jaką jeszcze zachował,
zaczęła zastanawiać się nad tym, czym się stał, a raczej czym stworzył go ten
nikczemny
młody kapłan, Cadderly. Duch nie pamiętał zbyt wiele ze swego poprzedniego życia
-
wiedział tylko, że należał do najwyżej opłacanych zabójców w krainach żywych;
był
zawodowym mordercą, artystą w dziedzinie zbrodni.
A teraz stał się nieumarłym, duchem, upiorem, widmem, ożywioną skorupą pełną
złej
energii.
Po ponad stu latach posiadania Ghearufu Duch traktował cielesne powłoki w
diametralnie różny sposób niż pozostali ludzie. Wielokrotnie wykorzystywał moce
magicznego urządzenia, by dokonać zamiany ciał, zabić swoją poprzednią powłokę i
zawładnąć nową. Teraz jakimś sposobem jego dusza, lub przynajmniej jakaś jej
cząstka,
ponownie wróciła do świata żyjących. Duch dziwnym zrządzeniem losu
zmartwychwstał.
Ale jak to się stało? Duch nie w pełni przypominał sobie, dokąd trafił po
śmierci - ale
miał mgliste przeczucie, że nie było to szczególnie przyjemne miejsce. W jego
myślach
pojawiła się wizja otaczających go warczących, groźnych cieni i czarnych,
zakrzywionych
szponów, tnących ze świstem powietrze.
Co nakazało mu wstać z grobu, jaka siła zmusiła jego duszę do powrotu do krainy
żyjących?
Przebiegł wzrokiem po palcach rąk i stóp w poszukiwaniu regeneracyjnego
pierścienia, który nosił niegdyś Duch. Jednak jak przez mgłę przypominał sobie,
że pierścień
ów odebrał mu Cadderly.
Upiór poczuł zew wiatru, bezgłośny, lecz ponaglający. I znajomy. Zwrócił
pałające
czerwonym blaskiem oczy w górę, ku odległym szczytom, i ponownie usłyszał
wołanie.
Ghearufu!
Morderczy upiór zrozumiał, przypominając sobie, iż słyszał tę melodię nawet w
otchłani mrocznego potępienia. Ghearufu go przyzywało. Dzięki mocy tego
magicznego
urządzenia Duch ponownie mógł stąpać po ziemi. Póki co, nie potrafił ocenić
sytuacji. Był
zbyt skonfudowany, poruszony i zakłopotany.
Ponownie spojrzał na swe zwęglone ręce i pokryty spękaną skórą tors,
zastanawiając
się, czy nie zaszkodzi mu światło dzienne.
Jaka przyszłość czekała Ducha w tym stanie? Jakie nadzieje mógł jeszcze żywić w
sobie nieumarły?
Bezgłośne wezwanie rozległo się ponownie.
Ghearufu!
Urządzenie chciało powrócić do Ducha. Poprzez jego moc dusza nieumarłego z całą
pewnością zdoła pozyskać dla siebie jakąś nową powłokę - żyjącą powłokę.
W Carradoonie, niedaleko od zabudowań farmy, przerażony strażnik potykając się,
dopadł niezdarnie do zamkniętej bramy, wrzeszcząc o duchach i opłakując rzewnymi
łzami
zamordowanego towarzysza. Jeśli wartownicy przy bramie mieli jakiekolwiek
wątpliwości,
co do szczerości jego słów, wystarczył jeden rzut oka na jego twarz, oblicze nie
trzydziestolatka, lecz sędziwego starca, aby mu uwierzyli.
W niecałe pół godziny później z Carradoonu w kierunku farmy wyruszył spory
oddział zbrojnych, którzy mieli rozprawić się z morderczym widmem. Towarzyszyli
im
kapłani Ilmatera. Zanim jednak dotarli na miejsce, Duch zniknął. To stąpając po
ziemi, to
pławiąc się w powietrzu, podążył w ślad za wołaniem Ghearufu, jego jedyną
nadzieją
oswobodzenia.
Przemarszowi upiora towarzyszyły jedynie odgłosy nocnych zwierząt - beczenie
przerażonej owcy i trwożliwe pohukiwania sowy.
2
Przekroczyć granicę
Świt minął już dawno, ale w pokoju, do którego wszedł Cadderly, nadal było
ciemno -
zasłony w oknach pozostawały zaciągnięte.
Młody kapłan podszedł bezszelestnie do łóżka i ukląkł, nie chcąc wyrywać
Przełożonej na Księgach Pertelopy ze snu.
Jeżeli Przełożony na Księgach Avery był dla Cadderly’ego przybranym ojcem, to
roztropna Pertelopa musiała być jego matką. Teraz, posiadłszy całkiem nową
umiejętność
zagłębiania się w harmonijną pieśń Deneira, Cadderly poczuł, że potrzebował
Pertelopy
bardziej niż kiedykolwiek. Ona bowiem również słyszała tajemnicze dźwięki
niecichnącej
nigdy pieśni, ona również wykroczyła poza tradycyjne granice klerykalnego zakonu.
Gdyby
Pertelopa znalazła się u boku Cadderly’ego podczas jego rozmowy z Thobicusem, z
pewnością by go poparła i dziekan byłby zmuszony przyjąć prawdę o mocy
młodzieńca.
Pertelopy z nim jednak nie było. Leżała w łóżku, trawiona śmiertelną chorobą,
uwięziona w mocy zaklęcia, nad którym już nie panowała. Jej ciało uległo
nieodwracalnej
przemianie i przypominało teraz skrzyżowanie miękkiej, gładkiej ludzkiej skóry
pokrytej
ostrymi ząbkami szorstkiej skóry rekina, a co za tym idzie, obecnie ani woda,
ani powietrze
nie były w stanie zaspokoić fizycznych potrzeb Przełożonej.
Cadderly pogładził japo włosach, w których widniało więcej pasemek siwizny, niż
sobie przypominał - jak gdyby Pertelopa mocno się zestarzała. Zdziwił się nieco,
gdy
otworzyła oczy, w których wciąż dostrzec można było dawny, przenikliwy błysk, i
uśmiechnęła się do niego.
Z największym wysiłkiem odpowiedział jej spojrzeniem.
- Musisz odzyskać siły - wyszeptał. - Potrzebuję cię. Pertelopa ponownie się
uśmiechnęła i wolno przymknęła powieki.
Cadderly westchnął z rezygnacją. Zaczął odwracać się od łóżka, nie chcąc
nadwerężać
wątłych sił Pertelopy, gdy Przełożona niespodziewanie odezwała się do niego.
- Jak ci poszło spotkanie z dziekanem Thobicusem? Cadderly odwrócił się
zaskoczony
siłą j ej głosu, a jeszcze bardziej zdumiony faktem, iż wiedziała o jego
spotkaniu z
dziekanem. Od wielu dni nie wychodziła z pokoju, a on podczas żadnej ze swych
wizyt nawet
słowem nie wspomniał o zbliżającym się spotkaniu.
Powinien był się domyślić, że będzie o tym wiedziała. Zastanawiając się nad tym,
skarcił się w duchu, że przecież ona również słyszała pieśń Deneira. Ona i
Cadderly zostali
połączeni nadprzyrodzoną mocą, której inni kapłani nie byli w stanie zrozumieć,
złączeni
wspólnotą kąpieli w falach rzeki, którą była pieśń ich boga.
- Nie najlepiej - odrzekł.
- Dziekan Thobicus nie rozumie - stwierdziła Pertelopa, a Cadderly domyślił się,
że
musiała przecierpieć wiele podobnych spotkań z Thobicusem i innymi kapłanami
niepojmującymi natury jej szczególnej więzi z Deneirem.
- Zakwestionował moje pełnomocnictwo w sprawie napiętnowania Kierkana Rufo.
Powiedział, że nie wolno mi było tego uczynić - wyjaśnił młodzieniec. - I
rozkazał, bym
przekazał Ghearufu...
Urwał, zastanawiając się, jak można w kilku słowach opisać niebezpieczne
urządzenie. Pertelopa jednak ścisnęła mocno jego dłoń i uśmiechnęła się, a on
zdał sobie
sprawę, że zrozumiała.
- Dziekan Thobicus polecił mi przekazać je bibliotecznemu nadzorcy.
- A ty, rzecz jasna, jesteś temu przeciwny?
- Boję się tego - przyznał Cadderly. - Ten artefakt posiada własną wolę, nieomal
żyjącą moc, która jest w stanie zawładnąć każdym, kto się nim posługuje. Ja
również
musiałem stawiać opór kuszącej mocy Ghearufu, odkąd zdjąłem ów artefakt ze
spalonych
zwłok asasyna.
- To brzmi dość arogancko, młody kapłanie - przerwała mu Pertelopa, kładąc
nacisk
na słowo „młody”.
Cadderly zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Być może jego
odczucia dało się określić mianem aroganckich, ale mimo to wierzył, że ma rację.
Potrafił
kontrolować moc Ghearufu, a w każdym razie panował nad nią do tej pory. Wiedział,
że
obecnie dysponuje nowymi niezwykłymi umiejętnościami, które były darem Deneira,
a
których za wyjątkiem Pertelopy nie posiadali inni kapłani z jego zakonu.
- To dobrze - powiedziała Pertelopa, odpowiadając na własne oskarżenie.
Cadderly spojrzał na nią ze zdziwieniem, niezupełnie pojmując, do czego
prowadziło
jej rozumowanie.
- Deneir cię wezwał - wyjaśniła. - Musisz wierzyć w ten zew. Kiedy po raz
pierwszy
poczułeś rodzące się w tobie moce, obawiałeś się ich i nie rozumiałeś. Dopiero
kiedy zacząłeś
w nie wierzyć, poznałeś możliwość ich wykorzystania i wiążące się z nimi
ograniczenia.
Podobnie musi być z twoim instynktem i emocjami, odczuciami wzmocnionymi przez
pieśń
rozbrzmiewającą nieprzerwanie w twoim umyśle. Wierzysz, że właściwie postępujesz
z
Ghearufu?
- Wierzę - odrzekł stanowczo Cadderly, nie bacząc na arogancki ton swego głosu.
- I
wiem.
- I w kwestii napiętnowania Rufo?
Cadderly zamyślił się nad tym pytaniem, sprawa Rufo wiązała się bowiem z większą
ilością edyktów dotyczących procedury postępowania w tego typu sytuacjach, którą
przecież
dość jawnie ominął.
- Uczyniłem to, co nakazywała etyka Deneira - stwierdził. - Jednak Thobicus
wątpi, że
miałem prawo piętnowania Rufo.
- Patrzy na to ze swojej perspektywy, podczas gdy moc dziekana w podobnych
sytuacjach bierze się z innego źródła.
- Z utworzonej hierarchii - dodał Cadderly. - Hierarchii, która pozostaje ślepa
na
prawdę Deneira - zachichotał, a w dźwięku tym mimowolnie zabrzmiała drwina. -
Hierarchia
ta będzie ograniczać nasze poczynania, dopóki krwawa cena wojny z Zamczyskiem
Trójcy
nie wzrośnie dziesięcio-, a może nawet stukrotnie.
- Rzeczywiście tak będzie?
Było to proste pytanie, zadane bez ogródek przez kapłankę, która nie miała nawet
dość
siły, by podnieść się na łóżku. W rozumieniu Cadderly’ego jednak sens tego
pytania nabrał
bardziej złożonego charakteru, dając do zrozumienia, że jedyną możliwą
odpowiedzią był on
sam i jego poczynania w przyszłości. Czuł w głębi serca, że Pertelopa wezwała go,
by
zapobiegł własnej przepowiedni, prosiła, by uzurpował dla siebie najwyższą
pozycję w
hierarchii zakonu Deneira i położył wreszcie kres zagrożeniu ze strony Zamczyska
Trójcy.
Jej nieśmiały uśmieszek potwierdził te przypuszczenia.
- Czy ty kiedykolwiek odważyłaś się sprzeciwić woli dziekana i zakwestionować
jego
pozycję w zakonie? - spytał ostro Cadderly.
- Nigdy nie byłam w równie rozpaczliwej sytuacji - odparła. Jej głos nagle
osłabł,
jakby wyczerpała odkładaną na tę chwilę rezerwę sił. - Powiedziałam ci, kiedy po
raz
pierwszy odkryłeś w sobie dar - ciągnęła, przerywając co chwilę dla
zaczerpnięcia oddechu -
że będziesz musiał sprostać licznym wymaganiom i twoja odwaga wielokrotnie
zostanie
wystawiona na próbę.
- Cadderly? - dobiegło nagle od strony drzwi, a Cadderly, oglądając się przez
ramię,
ujrzał Danicę. Miała posępną minę. Za jej plecami stała piękna Shayleigh,
wojowniczka elfów
z Shilmisty; jej złote włosy lśniły, a fiołkowe oczy błyszczały niczym jutrzenka.
Nie
przywitała się z Cadderlym, mimo iż nie widziała go od wielu tygodni, wyrażając
tym samym
szacunek dla powagi jego spotkania.
- Dziekan Thobicus cię szuka - wyjaśniła półgłosem wyraźnie zaniepokojona Danica.
- Nie oddałeś Ghearufu... - zawiesiła głos, podczas gdy Cadderly spojrzał w
stronę łóżka i
Pertelopy, na jej twarz bardzo starą i bardzo zmęczoną.
- Odwagi - wyszeptała Pertelopa i w chwilę później, gdy Cadderly patrzył na nią
przepełniony głębokim zrozumieniem, spokojnie i cicho umarła.
* * *
Cadderly nie zapukał ani nie zaczekał na pozwolenie, by wejść do gabinetu
dziekana
Thobicusa. Chudy jak szczapa mężczyzna siedział w swoim fotelu, wyglądając przez
okno.
Młody kapłan wiedział, że dziekan otrzymał właśnie informację o śmierci
Przełożonej
Pertelopy.
- Czy postąpiłeś tak, jak ci kazałem? - zapytał Thobicus, gdy zauważył
przybyłego.
Młodzieniec podszedł do jego biurka.
- Tak.
- To dobrze - odparł Thobicus i jego gniew przygasł, zastąpiony smutkiem z
powodu
odejścia Pertelopy.
- Poprosiłem Danicę i Shayleigh, aby zaczekały przy frontowej bramie, podczas
gdy
krasnoludy i Vander zajmą się przygotowaniem dla nas prowiantu na drogę -
oznajmił
Cadderly, a mówiąc te słowa, założył swój niebieski, szerokoskrzydły kapelusz.
- Do Shilmisty? - spytał niepewnie Thobicus, obawiając się odpowiedzi.
Jedna z jego propozycji złożonych Cadderly’emu brzmiała, aby wybrał się on jako
emisariusz do króla elfów Elberetha, ale dziekan w głębi duszy domyślał się, co
w
rzeczywistości zamierza młody kapłan.
- Nie - padła krótka odpowiedź.
Thobicus siedział sztywno na krześle, a na jego ogorzałym, wychudzonym obliczu
malowała się konsternacja. Dopiero teraz zauważył, że Cadderly zaopatrzył się w
kuszę, a
pierś przecina mu bandolier z wybuchowymi bełtami. Przy szerokim pasie zwieszała
się
druga z jego niekonwencjonalnych broni - wirujące dyski, tuż obok zaś sterczała
tulejka, którą
Cadderly zaprojektował tak, by wysyłała skupiony promień światła.
Thobicus zastanawiał się przez chwilę. Nie podobało mu się to, co zobaczył.
- Przekazałeś Ghearufu bibliotecznemu nadzorcy? - rzucił ostro.
- Nie.
Thobicus zadrżał z narastającej wściekłości. Próbował coś powiedzieć, zamiast
tego
jednak oblizywał na przemian to górną, to znów dolną wargę.
- Powiedziałeś, że zrobiłeś tak, jak ci kazałem! - wybuchnął w końcu i był to
pierwszy
wybuch wściekłości tego z natury spokojnego mężczyzny, jaki miał okazję oglądać
Cadderly.
- Postąpiłem tak, jak nakazywał mi Deneir - wyjaśnił Cadderly.
- Ty arogancki... bluźnierczy... - wykrztusił dziekan, a gdy wstał od stołu,
jego twarz
przybrała barwę purpury.
- Nie sądzę - poprawił spokojnym tonem młody kapłan. - Uczyniłem tak, jak
nakazywał mi Deneir, i ty również postąpisz zgodnie z jego wolą. Zejdziesz za
mną do
frontowego holu, by życzyć moim przyjaciołom i mnie pomyślności i szczęścia
podczas
naszej wyprawy do Zamczyska Trójcy.
Dziekan usiłował mu przerwać, lecz coś, czego nie potrafił zrozumieć, coś, co
wdzierało się w głąb jego myśli, zmusiło go do milczenia.
- A potem zajmiesz się przygotowaniem do wiosennej ofensywy - dodał Cadderly -
opracowując plan rezerwowy, w razie gdyby mnie i moim przyjaciołom się nie udało.
- Jesteś szalony! - ryknął Thobicus.
- Nie sądzę.
Thobicus chciał się odciąć jakimś celnym stwierdzeniem, gdy nagle zdał sobie
sprawę,
że Cadderly nie wypowiedział na głos ani słowa. Oczy dziekana zwęziły się, by
zaraz potem
się rozszerzyć, kiedy uświadomił sobie, że coś go dotknęło... docierając w głąb
jego myśli.
- O co ci chodzi? - rzucił rozpaczliwie.
Nie musisz mówić - zapewnił go telepatycznie Cadderly.
- To...
- ... niedorzeczność, obraza mojej pozycji - dokończył głośno Cadderly, zanim
zdążył
to uczynić Thobicus. Dziekan ponownie osunął się na fotel.
- Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu? - zapytał telepatycznie.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że mógłbym roznieść twój umysł w drobny mak? -
odparł
z przekonaniem Cadderly.
- I czy zdajesz sobie sprawę, że moja moc pochodzi od Deneira?
Na twarzy Thobicusa pojawił się wyraz zakłopotania i niedowierzania. Co
sugerował
ten zapalczywy młodzieniec?
Cadderly’emu nie podobała się ta paskudna gierka, ale nie miał czasu, by
postąpić, jak
nakazywały skomplikowane procedury obowiązujące w Bibliotece Naukowej.
Telepatycznie
nakazał dziekanowi wstać, a następnie stanąć na biurku. Zanim zorientował się,
co się dzieje,
Thobicus patrzył na niego z wysokości blatu biurka.
Cadderly przeniósł wzrok na okno, a Thobicus wyczuł, że młody kapłan zastanawia
się, z jaką łatwością przyszłoby mu przekonać dziekana, aby przez nie wyskoczył.
I nagle
uwierzył, że Cadderly byłby zdolny to uczynić! Poczuł się zwolniony z mentalnego
uścisku.
Osunął się za dębowe biurko i ciężko zasiadł w swoim miękkim fotelu.
- Okazywanie mojej dominacji nad tobą wcale mnie nie bawi - wyjaśnił Cadderly,
zdając sobie sprawę, że najlepiej będzie, jeżeli pomoże odzyskać zdruzgotanemu
mężczyźnie
choć odrobinę jego utraconej dumy. - Posiadam moc boga, w którego obaj wierzymy.
W ten
właśnie sposób Deneir wyjaśnia ci, że jestem właściwą osobą do realizacji tego
zadania. To
znak dla nas obu, nic więcej. Wszystko o co proszę...
- Każę cię napiętnować! - wybuchnął Thobicus. - Dopilnuję, żebyś został
wyprowadzony z biblioteki w kajdanach, a opuszczając ten region, będziesz
cierpiał
niewysłowione katusze. Każdy krok będzie dla ciebie torturą!
Jego słowa boleśnie ubodły młodego kapłana, który stał spokojnie, gdy dziekan
kontynuował swoją tyradę, grożąc mu każdą możliwą karą stosowaną w szeregach
zakonu
Deneira. Cadderly został wychowany według praw tego zakonu i w przekonaniu, że
słowo
dziekana jest absolutną świętością, toteż przeraziła go perspektywa wydalenia ze
wspólnoty,
nawet w świetle większej prawdy pobrzmiewającej w dźwiękach odwiecznej pieśni
Deneira.
W tej przerażającej chwili skoncentrował swe myśli na Pertelopie, wspominając ze