14260
Szczegóły |
Tytuł |
14260 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14260 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14260 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14260 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Holden Scott
Nosiciel
(The Carrier)
Przek�ad Tomasz Wilusz
Kobietom z mojej rodziny, a szczeg�lnie Sandee Newman
1
Si�dma trzydzie�ci rano, mo�e par� minut p�niej. Drobne impulsy elektryczne przemykaj�
po splecionych miedzianych drucikach cienkich jak w�os, wzbijaj� si� z ziemi ku niebu
i z powrotem, by wreszcie przedrze� si� jak wirus przez u�piony splot obwod�w, diod
i miniaturowych mechanizm�w.
A potem przenikliwy, metaliczny d�wi�k telefonu.
Po trzecim dzwonku Jack Collier otworzy� oczy, przys�oni�te mg�� snu. Mia� na sobie
wczorajsze ciuchy - bia�� koszul� z kr�tkim r�kawem i jasnoniebieski fartuch. Na skraju ��ka
le�a�y tenis�wki, a kitel, zwini�ty w wa�ek, wygl�da� jak prowizoryczna poduszka, z kt�rej
unosi�a si� lekka wo� formaliny, potu i starego �arcia.
Jack powoli i niech�tnie odwr�ci� si� w stron� stolika stoj�cego przy ��ku i wyci�gn�� r�k�
do telefonu, kt�ry wynurza� si� spod sterty zaczytanych podr�cznik�w onkologii. Kosmyki
brudnych, zaniedbanych jasnych w�os�w opad�y mu na oczy. Na og� pami�ta�, �eby wy��czy� to
cholerstwo. Poprzedniej nocy jednak wr�ci� z laboratorium na tyle wcze�nie, by zam�wi� sobie
przez telefon co� na kolacj�. Nietkni�te pude�ko z pizz� wci�� le�a�o na antycznej d�bowej
szafce, pokrytej plamami przesi�kaj�cego przez tektur� t�uszczu.
Plastykowa s�uchawka by�a zimna w dotyku. Jack zadygota� i zerkn�� w stron� okna po
drugiej stronie pokoju. Z ka�dym kolejnym dniem listopada �wiat za szyb� by� coraz bardziej
szary. Drzewo rosn�ce przed akademikiem zmieni�o si� ju� w bezlistny szkielet; ga��zie k�ad�y
si� z�owieszczym cieniem na stosach brudnych ubra� zalegaj�cych pod�og�.
Jack podni�s� s�uchawk� do ucha. Udawa� przed sob�, �e nie czuje w sercu uk�ucia nadziei.
To nie ona; ona na pewno nie zadzwoni. Powinien by� ju� dawno temu wrzuci� ten telefon do
kadzi z kwasem akumulatorowym. Wcisn�� kciukiem guzik odbioru, zatrzymuj�c elektryczn�
infekcj�. Potem odkaszln��.
- Je�li to jaka� specjalna oferta z firmy telekomunikacyjnej, zabij� ci�. Po drugiej stronie
przez kilka sekund panowa�a cisza, po czym odezwa� si� rozgniewany m�ski g�os, m�wi�cy
z lekkim po�udniowym akcentem.
- Jack, gdzie� ty by�, do licha?
Min�a chwila, zanim Jack zorientowa� si�, z kim rozmawia. Daniel Clayton, doktorant,
dorabia� do stypendium prac� w biurze dziekana. By� wysoki, chudy i rudy, a z nosa zsuwa�y mu
si� okulary w drucianych oprawkach. Kiedy nie musia� wype�nia� papier�w w biurze dziekana,
siedzia� w laboratorium cztery pi�tra nad laboratorium Jacka, walcz�c o doktorat z neurologii.
W pewnym sensie zbli�a�o ich to do siebie.
- Cze��, Clayton. Co, znowu co� nie tak z czesnym? Powiedz dziekanowi, �eby si�
wyluzowa�. W zesz�ym miesi�cu czek z grantem przyszed� z op�nieniem...
- Jezu, Jack, nie chodzi o twoje cholerne czesne. Nie czyta�e� list�w od dziekana?
Jack zaniepokoi� si�, s�ysz�c w g�osie Claytona nut� irytacji. Spojrza� k�tem oka na stos nie
otwartych kopert na p�ce przy drzwiach.
- Mia�em k�opoty z poczt�.
- A telefon? Zostawi�em ci co najmniej dziesi�� wiadomo�ci. Jack uni�s� brwi.
- Nie mia�em kiedy sprawdzi� sekretarki. Sp�dzam sporo czasu w laboratorium.
Jack skrzywi� si�. �Sporo czasu� to za ma�o powiedziane. Dwadzie�cia cztery godziny na
dob�, siedem dni w tygodniu. Prawie ca�y rok w klinkierowej trumnie, gdzie czas znaczy tyle, co
wy��czony telefon. Jack ca�kowicie straci� kontakt ze �wiatem zewn�trznym - ale to by�o
konieczne. Jeszcze par� dni i sko�czy sw�j projekt. Sw�j cud.
Nie oczekiwa�, �e Daniel Clayton zrozumie.
- Czy to co� wa�nego? - spyta� zirytowany, �e traci cenne minuty, kt�re m�g�by sp�dzi�
w laboratorium.
- Wa�nego? Stary, zebranie rozpocz�o si� dwadzie�cia minut temu. Jack my�la� o czym
innym - o lod�wce w k�cie laboratorium. Tam, na drugiej p�ce od g�ry, le�a�a plastykowa
p�ytka Petriego wype�niona bakteriami. Jeszcze jeden dzie�, g�ra dwa. Zamkn�� oczy i zobaczy�
Angie, jej d�ugie, ciemne w�osy i nie�mia�y u�miech.
To dla ciebie, Angie. Zrobi�em to wszystko dla ciebie, pomy�la�.
D�onie Jacka zadr�a�y. Chcia� od�o�y� s�uchawk�, ale do jego ucha wci�� s�czy� si� g�os
Claytona.
- S�ysza�e�, co m�wi�em, Jack? Masz natychmiast ruszy� ty�ek i stawi� si� w Sackler Hall,
w auli na drugim pi�trze. Jest ju� dziekan Cryer, profesor Landry i Ballacroft, przewodnicz�cy
komisji dyscyplinarnej. Oczywi�cie, przyszed� te� Dutton. Jestem pewien, �e b�dzie po twojej
stronie, ale w takich sprawach jak ta obowi�zuj� �cis�e przepisy. Nawet on nie odwa�y si� ich
nagi��.
Jack zamruga�. Co� mu zaczyna�o �wita�. Poczu� ch��d w piersi.
- Clayton, o czym ty m�wisz, do licha? Po drugiej stronie rozleg� si� syk z�o�ci.
- Umyj sobie te cholerne uszy i pos�uchaj mnie wreszcie.
- Ale ja ci� s�ucham. Powt�rz to, co powiedzia�e�, �ebym zrozumia�. Clayton m�wi� tak
wolno, �e ka�de s�owo przenika�o Jacka do g��bi.
- Jack, wylatujesz ze studi�w.
Wchodz�c przez podw�jne drzwi do przypominaj�cej misk� auli, Jack zamiast szoku
odczuwa� niemy, pora�aj�cy strach. W pokoju w akademiku, w�r�d smrodu starej pizzy
i brudnych ubra�, s�owo �wylatujesz� wydawa�o mu si� wr�cz zabawne. Tu jednak by�o ono tak
ci�kie i realne jak ostrze topora ko�ysz�ce si� tu� nad szyj�.
W Sackler Hall pachnia�o Harvardem - ale nie tym wspania�ym, kolorowym, laminowanym
Harvardem z broszur reklamowych. P�koliste pomieszczenie by�o przestronne, s�abo o�wietlone
i wy�o�one w�oskim marmurem. W przej�ciach mi�dzy �awkami le�a�y karmazynowe
wyk�adziny, a na �cianach wisia�y obrazy przedstawiaj�ce dawno ju� nie�yj�cych absolwent�w.
Nad drewnianym podestem wisia�y dwa �yrandole, z kt�rych s�czy�y si� przefiltrowane przez
tr�jk�tne kryszta�ki pomara�czowe strumienie �wiat�a. Na �rodku sta� d�ugi, stalowy st�
konferencyjny, wci�ni�ty mi�dzy kamienne popiersia dw�ch pierwszych rektor�w uczelni.
Cztery postacie usadowione za sto�em wydawa�y si� Jackowi nierealne. Jedyne, co m�g�
stwierdzi� na pewno to to, �e s� to sami m�czy�ni - i �e te� pachn� Harvardem.
Rozpoczynaj�c samotn� w�dr�wk� w stron� podestu, Jack mimo woli przypomnia� sobie
sw�j pierwszy dzie� na uniwersytecie. Przyszed� do tej w�a�nie auli zaraz po m�cz�cej podr�y
autobusem z New Jersey i usiad� w jednej z drewnianych �aw. Ton�c w morzu obcych twarzy,
czeka� na przem�wienie rektora. Chcia� us�ysze�, �e zosta� wybrany spo�r�d wielu, �e spotka� go
wielki przywilej, �e znalaz� si� w�r�d najt�szych umys��w Ameryki - i �e tu jest jego miejsce.
Podni�s� oczy na portrety na �cianach i napotka� spojrzenia brodatych, arystokratycznych
twarzy, krzywi�cych usta w drwi�cych u�miechach.
To nie by�o miejsce dla kogo� takiego jak on. Dla takich jak on, nie by�o miejsca na tym
�wiecie.
Kiedy Jack zbli�y� si� do sto�u konferencyjnego duchy si� zmaterializowa�y. Podszed� do
schod�w prowadz�cych na podest. Od razu rozpozna� dziekana Cryera, postawnego m�czyzn�
o niedbale uczesanych bujnych w�osach, z okularami w czarnych oprawkach na nosie. Obok
Cryera siedzieli przewodnicz�cy komitetu dyscyplinarnego, Landry i Ballacroft. Landry by�
najstarszym profesorem angielskiego na Harvardzie i w�a�nie tak wygl�da�: k�dzierzawe siwe
w�osy, oczy zapad�e, ale bystre, sk�ra jak zmi�te p��tno. Mia� na sobie, jak zawsze, tweedow�
marynark�, niebiesk� koszul� w paski i czerwon� much�, a w dr��cej d�oni mocno �ciska�
nieod��czn� chusteczk�.
Ballacroft by� bardziej tajemnicz� postaci�. Oficjalnie zajmowa� si� antropologi�, ale Jack
w�tpi�, czy cz�owiek ten kiedykolwiek zszed� z piedesta�u na tak d�ugo, by wzbudzi� niepok�j
w�a�cicieli pralni, do kt�rej zanosi� swoje szyte na miar� garnitury. Rodzina Ballacroft�w by�a
jedn� z najbogatszych w Bostonie i od ko�ca siedemnastego wieku nieprzerwanie mia�a swoich
przedstawicieli w Harvardzie.
Kiedy Jack stan�� na pierwszym stopniu, jego nogi sta�y si� ci�kie; skoro mia�a go s�dzi�
taka �awa przysi�g�ych, sytuacja wygl�da�a naprawd� powa�nie. Jego spojrzenie pad�o na
Michaela Duttona, siedz�cego na rogu sto�u. Dutton pochyla� si� nad stosem bia�ych kartek; jego
rozwiane, kasztanowe w�osy mieni�y si� w �wietle �yrandoli. Jak zwykle, mia� na sobie
nienagannie skrojony garnitur, a z jego ogorza�ej twarzy bi� spok�j i opanowanie. Jack poczu� si�
nieco pewniej; skoro jest tu Dutton, mo�e jeszcze nie wszystko stracone. By� on jednym
z najbardziej szanowanych profesor�w na uniwersytecie, dwa razy trafi� na list� kandydat�w do
Nagrody Nobla. Cieszy� si� du�� sympati� student�w, zw�aszcza p�ci �e�skiej, dzi�ki swojej
m�skiej urodzie i beztroskiemu u�miechowi. Co wa�niejsze, by� promotorem Jacka. Wybra� go
na swojego protegowanego, a wi�c w niego zainwestowa�.
Kiedy Jack wszed� na podest, Dutton podni�s� g�ow� i ich spojrzenia spotka�y si�.
W zielonych oczach profesora by�o wsp�czucie - ale opr�cz tego co� jeszcze, co�, co pozbawi�o
Jacka resztek nadziei: lito��.
- Jack - zacz�� Dutton i wszystkie g�owy odwr�ci�y si� w jego stron� - mo�e ty nam
wyja�nisz, w czym rzecz. Stara�em si� znale�� jakie� racjonalne wyt�umaczenie, ale wci�� nie
wiem, co o tym my�le�.
Jack poczu� na plecach stru�k� potu. Mia� na sobie swoj� jedyn� porz�dn� bia�� koszul�,
kt�r� dosta� od Amy na miesi�c przed jej odej�ciem. Koszula by�a o jeden rozmiar za ma�a, ale
Jack nie mia� czasu biega� po sklepach - nie liczy�o si� dla niego nic pr�cz bada�. Jego projekt
by� najwa�niejszy. Przynajmniej on tak uwa�a�.
- Przepraszam bardzo - powiedzia�, kiedy dziekan wskaza� mu wolne krzes�o u szczytu
d�ugiego, stalowego sto�u - ale w�a�ciwie nawet nie wiem, dlaczego tu jestem. Od pewnego czasu
nie otrzymuj� poczty i mam wy��czon� automatyczn� sekretark�.
Dziekan Cryer uni�s� brwi.
- Chcesz, �eby�my uwierzyli, �e nie znasz zarzut�w, jakie ci postawiono?
Jack usiad�, czerwieni�c si�. Nie podoba� mu si� ton, jakim przemawia� do niego Cryer,
i w pierwszej chwili mia� ochot� si� odgry��. Szybko si� opanowa�.
- Pa�ski asystent powiedzia� mi, �e ma to jaki� zwi�zek z moim egzaminem
kwalifikacyjnym.
Ballacroft wskaza� wypiel�gnowanym palcem dwie teczki le��ce na stole przed Jackiem.
- Mo�e rzucisz na to okiem?
Jack zerkn�� k�tem oka na Duttona, ale profesor akurat si� odwr�ci�. Spojrza� wi�c na teczki.
Otworzy� pierwsz� z nich i przeczyta� jeden akapit napisanego na maszynie tekstu. Po chwili
podni�s� g�ow�. Nie musia� czyta� dalej - zna� t� prac�, bo sam j� napisa�.
- To fragment mojego egzaminu doktoranckiego. Pisa�em ten tekst dwa lata temu. To praca
o systemie immunologicznym cz�owieka, a konkretnie, o limfocytach T i ich dzia�aniu
cytotoksycznym.
M�g�by odtworzy� t� prac� przez sen. Z pewno�ci� wiedzia� wi�cej o limfocytach T ni�
wszyscy profesorowie przy tym stole - no, mo�e z wyj�tkiem Duttona. Nie, w��cznie z nim. Cho�
by� geniuszem, nie potrafi�by dokona� tego, co uda�o si� Jackowi przez ostatni rok. Wielk�
niewiadom� by�o, jak zareaguje na wie�� o osi�gni�ciach podopiecznego. Z tego w�a�nie powodu
Jack utrzymywa� swoje badania w ca�kowitej tajemnicy. Nie mo�na by�o przewidzie�, jak
cz�owiek pokroju Duttona zniesie �wiadomo��, �e przer�s� go w�asny ucze�.
- Tak, to dobra praca - skwitowa� Dutton, nadal nie patrz�c na Jacka. - Pami�tam, jak
m�wi�em, �e jestem dumny, mog�c ci� przyj�� do mojego laboratorium. Uwa�a�em, �e napisa�e�
najlepsz� prac� z ca�ej grupy.
- C� za ironia losu - wychrypia� profesor Landry, po czym otar� usta chusteczk�. Jack nie
wiedzia�, czy by� zak�opotany, czy te� rozbawiony. - Jack, je�li zajrzysz do drugiej teczki,
zrozumiesz, o czym m�wi�.
Jack nerwowym ruchem wyj�� z niej kartk� papieru. Kiedy przebieg� po niej wzrokiem,
zrobi�o mu si� gor�co. Cho� autor pos�ugiwa� si� innym s�ownictwem, by� to niemal�e ten sam
tekst. Zawiera� sformu�owane przez niego, Jacka, oceny zachowania limfocyt�w T, jego
nowatorski opis reakcji systemu immunologicznego. Tylko s�owa by�y inne.
Przeni�s� wzrok na nag��wek. Widnia�o tam nazwisko, kt�rego nie zna�, i data. Praca
pochodzi�a sprzed siedmiu lat.
- To niemo�liwe - powiedzia� cicho Jack. Jeszcze raz spojrza� na Duttona. - Panie profesorze,
to ja napisa�em t� prac�.
- Tak - przerwa� mu dziekan Cryer - ale kto� inny napisa� j� wcze�niej. Niezwykle bystry
student, kt�ry dwa lata temu obroni� doktorat i zacz�� wyk�ada� w Stanford. Nazywa� si� Albert
Finsey. Niestety, w zesz�ym roku zgin�� w wypadku samochodowym, wi�c nie mogli�my z nim
porozmawia�.
Jednak posiadane przez nas dokumenty dowodz� ponad wszelk� w�tpliwo��, �e Finsey odda�
t� prac� profesorowi Mintonowi, poprzedniemu kierownikowi katedry biologii, kt�ry obecnie jest
na emeryturze. Minton nie potrafi dok�adnie przytoczy� tre�ci tekstu, ale pami�ta Finseya
i potwierdzi�, �e to on jest autorem.
- Kr�tko m�wi�c - doda� Ballacroft z kamienn� twarz� - tej pracy nie napisa� pan
samodzielnie, panie Collier. A na naszym uniwersytecie obowi�zuj� w tej kwestii �cis�e zasady.
Co� �cisn�o Jacka za gard�o. To by�o jakie� wariactwo. Zupe�na bzdura. Spojrza� na dwa
teksty le��ce na stole, po czym podni�s� oczy na dziekana i siedz�cych obok niego dw�ch
starc�w. Potem jego wzrok zatrzyma� si� na Michaelu Duttonie.
To gorzej ni� bzdura. To ukartowana bzdura.
- Kto� podrobi� ten stary egzamin - sykn�� Jack. - Nie ma innego wyt�umaczenia. Finsey nie
�yje, wi�c nie mo�e tego potwierdzi�. A Minton jest tak stary jak ten zasrany uniwersytet...
- Opanuj si� - skarci� go dziekan. - Istnieje inne, o wiele prostsze wyja�nienie. Egzamin
kwalifikacyjny odbywa si� w bibliotece imienia Widenera. W jego trakcie nie pilnujemy
student�w, bo zazwyczaj nie ma takiej potrzeby. Mog�e� bez trudu skorzysta� z komputera
bibliotecznego i przejrze� egzaminy z poprzednich lat. W�a�nie dzi�ki takiemu przeszukaniu
profesor Dutton odkry� twoje oszustwo.
Jack poczu� ucisk w �o��dku. Spojrza� na Duttona. Profesor wzruszy� ramionami, a na jego
twarzy pojawi�o si� znu�enie.
- Przykro mi, Jack. Szuka�em literatury na temat limfocyt�w T w zwi�zku z recenzj�, kt�r�
musz� napisa�. Komputer znalaz� tw�j tekst i star� prac� Finseya. Nie mog�em nie zareagowa�.
Sala zmieni�a si� w komor� pog�osow�. G�os Duttona zdawa� si� dochodzi� ze wszystkich
stron, a Jack czu�, �e za chwil� spadnie z krzes�a. Dutton, cz�owiek, kt�ry mia� go wspiera�,
przystawi� mu pistolet do g�owy. To w�a�nie on zwo�a� to spotkanie. To on chcia�, by wylano
Jacka z uczelni.
Tak naprawd� m�g� nie zareagowa� albo przynajmniej najpierw porozmawia� z Jackiem. Ale
on od razu polecia� na skarg� do dziekana. Mo�e i post�pi� zgodnie z przepisami, jednak wszyscy
laboranci na �wiecie wiedzieli, �e przepisy to narz�dzie, kt�re nagina si� do w�asnych potrzeb.
Jack przetar� oczy. Nie chcia� uwierzy� w to, co si� dzieje.
- Zr�bcie mi jeszcze jeden egzamin. Dziesi�� egzamin�w. Nie przepisa�em niczyjej pracy.
Nie musia�em tego robi�.
Ale nikt go nie s�ucha�. Schowa� twarz w d�oniach, a dziekan gl�dzi� o mo�liwo�ci z�o�enia
apelacji, o prawach Jacka jako studenta, o zawiadomieniu, kt�re zosta�o ju� wys�ane do komitetu
rozdzielaj�cego granty. Siedzia� pochylony, kiedy cz�onkowie komisji dyscyplinarnej m�wili mu,
jak trudna by�a to dla nich decyzja, jak bardzo �a�owali, �e kodeks uczelni jest tak surowy, jak
mocno s� przekonani, �e Jack wci�� ma szans� wiele w �yciu osi�gn��. Nie zmieni� pozycji,
kiedy rozleg� si� odg�os odsuwanych krzese� i trzej z czterech profesor�w wyszli z audytorium.
Nie poruszy� si�, dop�ki nie zosta� sam na sam z Duttonem, przy d�ugim stalowym stole,
w czerwonym �wietle s�cz�cym si� z �yrandoli jak krew.
Cisza nie trwa�a d�ugo.
- Naprawd� jest mi przykro - powiedzia� Dutton. - By�e� �wietnym studentem. Mo�liwe, �e
by�by� doskona�ym profesorem.
- Dlaczego pan to zrobi�? - spyta� Jack, odsuwaj�c d�o�, by spojrze� Duttonowi w te jego
cholernie zielone oczy. Nie mia� powodu owija� w bawe�n�. I nie musia� by� geniuszem, �eby
odgadn�� prawd�. - Czemu mnie pan wrobi�?
Dutton odchyli� si� do ty�u, lekko poruszony. K�ciki jego ust drgn�y w z�o�liwym u�miechu.
- To bezpodstawne oskar�enie. Wspiera�em ci�. Wiedzia�em, jak wiele mo�esz osi�gn��,
mimo swojej przesz�o�ci. To smutne, kiedy marnuje si� taki potencja�.
R�ce Jacka zadr�a�y. Mia� ochot� z�apa� Duttona za klapy i rzuci� go na pod�og�. Mia�
ochot� zerwa� ze �ciany jeden z obraz�w i r�bn�� swojego �promotora� ram� w t� jego urodziw�
twarz.
- Podrobi� pan ten stary egzamin. Doda� pan akapit z mojej pracy, �eby wygl�da�o, �e j�
przepisa�em. Dlaczego?
Dutton podni�s� si� z krzes�a, wyg�adzaj�c r�kawy.
- Chyba si� nie dogadamy, Jack. Mam du�o pracy, a ty musisz si� spakowa�.
Jackowi chcia�o si� rzyga�. Stara� si� wm�wi� sobie, �e wszystko b�dzie dobrze, �e wszystko
si� jako� u�o�y. Nie potrzebowa� Harvardu. Nie potrzebowa� doktoratu.
Mia� sw�j projekt, sw�j cud. Co go obchodzi� jaki� tam Harvard.
- Aha - doda� Dutton, odwracaj�c si� od sto�u. - Nie masz po co wraca� do laboratorium.
Twoje przywileje zosta�y cofni�te. Zamek przeprogramowano tak, by nie akceptowa� twojej karty
identyfikacyjnej.
Te s�owa by�y dla Jacka jak uderzenie obuchem. Zgi�� si� wp�, zaciskaj�c d�onie na
kraw�dzi sto�u. Wreszcie poj��, o co chodzi. Jakim by� g�upcem! Naiwnym, cholernym g�upcem.
- M�j projekt. Wiesz o moim projekcie.
Dutton znieruchomia�, nie odwracaj�c si�. M�g� zignorowa� Jacka; m�g� po prostu wyj��.
Ale to nie by�oby w jego stylu. Jack nie stanowi� dla niego zagro�enia.
- To ja sprawuj� nadz�r nad laboratorium. By�e� ostro�ny, to prawda, ale niewystarczaj�co.
- Ukradniesz moje badania. B�dziesz udawa�, �e to twoje odkrycie. Dutton roz�o�y� r�ce
i podni�s� g�ow� do g�ry.
- Liczy si� cud, Jack. Nie to, kto go dokona�.
Jack uderzy� pi�ci� w st�. Huk odbi� si� echem od marmurowych �cian.
- Nie mo�esz tego zrobi�!
Dutton odwr�ci� si� do niego. Na twarzy naukowca na chwil� zago�ci� u�miech drapie�nika.
- Dlaczego nie? Co, doniesiesz na mnie? Ja by�em kandydatem do Nobla. Ty dosta�e� si� na
uczelni� dzi�ki pomocy rz�du, a teraz wylatujesz za pope�nienie plagiatu.
Ruszy� schodami w d�. W przej�ciu mi�dzy �awami zatrzyma� si� i wymierzy� palec w twarz
Jacka.
- Twoje s�owo przeciwko mojemu, ch�opcze. Jak my�lisz, komu uwierz�? Jack gwa�townie
zerwa� si� z krzes�a, kt�re run�o na pod�og�.
- Nie mo�esz tego zrobi�! Dutton szed� w stron� wyj�cia.
- Masz g�ow� na karku. Na pewno sobie poradzisz.
- To by� m�j pomys�! M�j lek! M�j cud!
Dutton roze�mia� si� i pokr�ci� g�ow�. Kasztanowe w�osy omiot�y mu kark.
- Ciebie ju� nie ma, Jack.
Mia� ochot� pobiec za nim. Jednak kiedy ruszy� przez podest, poczu� na sobie przenikliwy
wzrok postaci z obraz�w olejnych na marmurowych �cianach. Dutton mia� racj�. Nikt mu nie
uwierzy. To by� �wiat Duttona, nie jego. Maj�c przeciwko sobie kogo� takiego, Jack nie m�g�
liczy� na sprawiedliwo��. Cho� sp�dzi� w tych murach siedem lat, wci�� by� tu intruzem.
2
Jack sta� w cieniu dwupi�trowego domu Michaela Duttona, po�r�d wiruj�cych na wietrze
li�ci. Mimo swoich dwudziestu trzech lat, wci�� wygl�da� jak dzieciak. Wysoki, szczup�y, za
�adny, by by� czarnym charakterem, w�ciek�y i zm�czony. Czu� nieprzyjemny ucisk w �o��dku,
krew pulsowa�a mu w skroniach.
Nie ma odwrotu.
Odwr�ci� g�ow� i spojrza� na spokojn�, wysadzan� drzewami uliczk�. To by�a ekskluzywna
dzielnica Cambridge, enklawa profesorskich posiad�o�ci i wypiel�gnowanych maj�tk�w.
Wszystkie domy mia�y nazwy; przy ka�dym z nich sta�a szopa z narz�dziami, a od frontu
znajdowa� si� parking dla go�ci - kr�tko m�wi�c, by�o to siedlisko bogatych snob�w, oddalone
raptem o kilka minut od czarnych �elaznych bram uniwersytetu.
Nie, do licha, teraz ju� nie ma odwrotu.
Mia� wra�enie, �e budynki dooko�a, krzycz� na niego, i chcia� im jeszcze g�o�niej
odpowiedzie�. Zamiast tego odwr�ci� si� w stron� okna, od kt�rego dzieli�o go kilkana�cie
centymetr�w.
Nie ma odwrotu...
Jego pi�� uderzy�a w szyb�. Rozleg� si� trzask, przypominaj�cy huk wystrza�u. Szk�o
wpad�o do �rodka; Jack w�o�y� r�k� do otworu i chwyci� za zatrzask. Okno przesun�o si� do
g�ry z g�o�nym skrzypieniem, ale w �rodku nie by�o nikogo, kto m�g�by to us�ysze�. Jack
obserwowa� dom przez ostatnie dwa dni i wiedzia�, �e jest pusty.
Ostro�nie przeturla� si� przez parapet do pogr��onego w mroku salonu. Jego buty zapad�y si�
we wschodni dywan. Rozleg� si� charakterystyczny trzask mia�d�onego szk�a. Jack zdj�� plecak
z ramion, otrz�sn�� si� z od�amk�w szyby i rozejrza� po pokoju.
Dutton mia� wykwintny gust i wida� to by�o w ka�dym, najdrobniejszym nawet szczeg�le
wystroju. Meble pasowa�y stylem do wn�trz, a zdobi�ce dom dzie�a sztuki by�y nowoczesne
i dobrane ze smakiem. Na p�ce z drewna wi�niowego po drugiej stronie pokoju sta�y eleganckie
szklane figurki, a vis-a-vis marmurowego kominka, na wp� ukrytego za jedwabn� zas�on�,
znajdowa�y si� dwie kanapy w stylu Ludwika XIV. Na �cianach, w idealnie r�wnych odst�pach
od siebie, wisia�y pejza�e z czas�w kolonialnych. Dutton s�yn�� z obsesji na punkcie precyzji;
w�r�d student�w kr��y� �art, �e modelowa� swoj� fryzur� za pomoc� cyrkla i ta�my mierniczej.
Jack ruszy� w stron� schod�w prowadz�cych na pi�tro. Wiedzia�, dok�d ma i��, bo by� w tym
domu przed dwoma laty, zaraz po tym, jak dosta� si� na studia doktoranckie. Profesor Dutton
zaprosi� go wtedy na drinka, razem z tr�jk� innych student�w. Jack pami�ta�, jak sta� w tym
salonie, w po�yczonej marynarce i tanim krawacie, i s�ucha�, jak wielki bohater Harvardu
zapewnia swoich doktorant�w, �e b�d� jedn� wielk� szcz�liw� rodzin�.
Jack zacisn�� z�by. �o��dek podszed� mu do gard�a.
- Jedna wielka szcz�liwa rodzina.
�Twoje s�owo przeciwko mojemu, Jack. Jak my�lisz, komu uwierz�?�
�Jak my�lisz, komu uwierz�?�
Jack wbieg� na g�r� i zatrzyma� si�, zdyszany. Przed nim ci�gn�� si� w�ski korytarz,
z rz�dami drewnianych drzwi po obydwu stronach. Na drugim ko�cu znajdowa�y si� schody
prowadz�ce na drugie pi�tro, ale Jack nie potrzebowa� tam wchodzi�.
Ruszy� przed siebie, mru��c oczy. Dopiero teraz w pe�ni zda� sobie spraw� ze znaczenia tego,
co chce zrobi�. Czu� si�, jakby ni�s� na ramionach ci�kie brzemi�. W swoim �yciu zrobi� wiele
g�upstw. W wieku trzynastu lat sp�dzi� nawet trzy potworne tygodnie w poprawczaku. Ale to
by�o co innego. Teraz pope�nia� doros�e przest�pstwo w doros�ym �wiecie.
Jack zatrzyma� si� na �rodku korytarza i zwr�ci� twarz� do drzwi. Krople potu wyst�pi�y mu
na czo�o. Nacisn�� klamk� i przest�pi� pr�g pogr��onego w p�mroku gabinetu. Przy oknie
wychodz�cym na pusty podjazd sta�o wielkie mahoniowe biurko, obok kserokopiarka i obity
sk�r� fotel. Wzd�u� �cian po obydwu stronach ci�gn�y si� p�ki, zastawione ksi��kami
i pismami medycznymi. Obok drzwi Jack zauwa�y� puste akwarium.
Powoli podszed� do biurka, omiataj�c spojrzeniem g�adki blat, okno i �cian�. Jego oczy
spocz�y na obrazie w ozdobnej z�otej ramie. Nawet ze sporej odleg�o�ci wida� by�o, �e to cenne
dzie�o, pochodz�ce prawdopodobnie z ko�ca osiemnastego wieku. Matka Jacka uczy�a plastyki
w szkole i cho� umar�a, gdy by� jeszcze dzieckiem, to zd��y�a przekaza� mu spor� wiedz�
o sztuce. Domy�la� si�, �e obraz wart jest dziesi��, mo�e dwadzie�cia tysi�cy dolar�w.
Ale Jack nie by� z�odziejem dzie� sztuki. By� naukowcem.
Ze z�o�ci� zerwa� plecak z ramion i postawi� go na biurku Duttona. Trz�s�cymi si� palcami
rozsun�� zamek. W �rodku znajdowa�y si� dwie rzeczy. Ma�e metaliczne urz�dzenie wielko�ci
paczki papieros�w, i zwini�ty w rulon egzemplarz �Science�.
Jack rzuci� pismo na biurko. Kupi� je tego ranka, w kiosku przy akademiku. �Science� by�o
Bibli� naukowc�w; na jego �amach przedstawione zosta�y wszystkie najwa�niejsze odkrycia
dokonane w ci�gu ostatnich dw�ch dziesi�cioleci. Jack przeni�s� wzrok na stron� tytu�ow�, na
kt�rej widnia� wielki krzykliwy czerwony napis: �Inteligentne bakterie - cudowny lek�.
Pod spodem znajdowa�o si� zdj�cie jednokom�rkowej bakterii, p�przezroczystego
stworzenia w kszta�cie elipsy, poro�ni�tego drobnymi rz�skami. Obok fotografii, wypisane
literami w tym samym kolorze, co tytu�, umieszczone by�o nazwisko autora - a w�a�ciwie
z�odzieja, kt�ry przypisa� sobie autorstwo dwudziestostronicowej pracy o prze�omowym
znaczeniu dla nauki. Jack obna�y� zaci�ni�te z�by, po raz kolejny tego dnia odczytuj�c nazwisko:
Dr Michael Dutton.
Uderzy� pi�ci� w biurko. To takie niesprawiedliwe! Pismo ukaza�o si� dzisiaj rano - czyli
Dutton musia� przes�a� artyku� do redakcji przed wieloma tygodniami. Podczas gdy Jack
cierpliwie prowadzi� badania, wyczekuj�c odpowiedniego momentu na zademonstrowanie �wiatu
swojego cudu, jego promotor mu go wykrad�. Ka�de s�owo w tym cholernym artykule zosta�o
wyrwane prosto z m�zgu Jacka.
To on wpad� na to, by wple�� fragmenty DNA ludzkiego uk�adu odporno�ciowego w genom
paciorkowca, zmieniaj�c jeden z najbardziej niebezpiecznych drobnoustroj�w wyst�puj�cych
w naturze w cudowny lek. To by� jego pomys�, by genetycznie �wyszkoli� paciorkowce tak, by
wyszukiwa�y i niszczy�y nowotwory. To Jack stworzy� ten lek, a nie Michael Dutton.
�Jak my�lisz, komu uwierz�?�
Jack odwr�ci� si� od biurka. Rozpiera�a go w�ciek�o��. Rzuci� si� w stron� �ciany i jednym
ruchem zerwa� z niej obraz w ci�kiej z�otej ramie. Pod spodem by� sejf osadzony w tynku. Jack
dowiedzia� si� o jego istnieniu od by�ej panienki Duttona, �adnej m�odej studentki, kt�ra my�a
prob�wki w laboratorium. Dutton chwali� si� swoim ukrytym skarbem - zgromadzonym przez
lata uprawiania hazardu, lub, jak kto woli, matematyki pod postaci� gier karcianych - m�odym,
naiwnym kobietom, z kt�rymi si� spotyka�, a do kt�rych mia� ogromn� s�abo��. Teraz Dutton
zap�aci za obydwa swoje na�ogi. A co wa�niejsze, zap�aci za to, �e zniszczy� �ycie Jacka.
Wyj�� z plecaka ma�e prostok�tne urz�dzenie z wy�wietlaczem ciek�okrystalicznym z przodu
i dwoma czerwonymi drucikami zwisaj�cymi u podstawy. Na ko�cach drucik�w znajdowa�y si�
ma�e okr�g�e nak�adki akustyczne. Jack sam skonstruowa� ten aparat poprzedniego wieczora, na
podstawie projektu sporz�dzonego jeszcze w szkole �redniej: by� to odbiornik po��czony
z mikroprocesorem, potrafi�cym rozr�ni� metaliczne tony b�bn�w zamka szyfrowego.
Szybko rozwin�� druciki i przyczepi� nak�adki do stalowego sejfu, kilka centymetr�w od
pokr�t�a. Zacz�� powoli nim obraca�. Kiedy pierwszy b�ben zaskoczy�, na ma�ym ekranie
mign�a czarna kropka. Jack zapami�ta� cyfr�, po czym obr�ci� pokr�t�o w drug� stron� i czeka�,
a� kropka pojawi si� znowu.
Po nieca�ej minucie rozleg�a si� seria trzask�w i drzwi sejfu otworzy�y si�. Jack nie
dowierza� w�asnym oczom. Chryste!
Nigdy w �yciu nie widzia� tylu pieni�dzy. U�o�one by�y w stosiki, si�gaj�ce co najmniej metr
w g��b sejfu. Jack dotkn�� dr��cymi palcami jednego z plik�w. Studolar�wki. Przeliczy� je: sto
banknot�w, przewi�zanych gumk�.
Dziesi�� tysi�cy dolar�w. Jack szybko policzy�, ile stosik�w le�y w sejfie. Z wra�enia
zasch�o mu w ustach. Dok�adnie dwa miliony dolar�w. Czyli Dutton nie fantazjowa�. Jack przez
chwil� mia� ochot� zgarn�� to wszystko do plecaka. Ale nie by� z�odziejem. By� naukowcem.
I zamierza� gra� uczciwie.
Dzi�ki badaniom Jacka, Michael Dutton mia� zdoby� Nagrod� Nobla. By�a ona warta oko�o
miliona dolar�w. Dutton zas�ugiwa� na cz�� tej kwoty, bo to dzi�ki jego reputacji Jack m�g�
prowadzi� swoje prace, no i korzysta� z jego laboratorium. Nie by� chciwy - postanowi�, �e
zabierze mniej, ni� mu si� nale�y, i tylko tyle, ile b�dzie w stanie bez trudu unie��. Nie pieni�dze
stanowi�y o warto�ci Nagrody Nobla; podobnie �up, zabrany z domu Duttona mia� by� tylko
�rodkiem do celu.
Z bij�cym sercem Jack w�o�y� r�k� do sejfu i zacz�� odlicza� dwadzie�cia pi�� stosik�w.
Czterdzie�ci minut p�niej w cisz� ciemnego laboratorium, ukrytego w piwnicy budynku
imienia McCaffreya, w kt�rym mie�ci�a si� katedra biologii uniwersytetu Harvarda, wdar� si�
stukot but�w uderzaj�cych o betonow� pod�og�. Jack Collier szed� szybkim krokiem przez
labirynt porcelanowych blat�w, stojak�w ze sprz�tem i umywalek z nierdzewnej stali. Paski od
plecaka, wype�nionego banknotami, wrzyna�y mu si� w ramiona. Sk�ra Jacka by�a rozpalona,
a po plecach sp�ywa�y mu stru�ki potu. Sp�dzi� w tym labiryncie dwa lata swojego �ycia, a teraz,
z dnia na dzie�, sta� si� intruzem. Zgodnie z zapowiedzi� Duttona, karta identyfikacyjna nie
zadzia�a�a w drzwiach oddzielaj�cych laboratorium od reszty budynku. Jack obszed� zamek
elektroniczny wywo�uj�c kr�tkie spi�cie w baterii kadmowej w skonstruowanym przez siebie
urz�dzeniu do otwierania sejf�w. Musia� si� w�ama� do w�asnego laboratorium, by uzyska�
dost�p do wynik�w swoich w�asnych bada�. Do swojego cudownego leku.
Jack zatrzyma� si� przed stalow� lod�wk� ustawion� na sterylnym marmurowym blacie.
Zobaczy� w b�yszcz�cej stali swoje odbicie; wygl�da�, jakby przez te dwa dni przyby�o mu kilka
lat - ale, o dziwo, nie by� ju� tak w�ciek�y, zm�czony i pe�en goryczy.
Otworzy� drzwi lod�wki. Ze �rodka buchn�o na niego sch�odzone powietrze. Cztery stopnie
Celsjusza, optymalna temperatura do zatrzymania wzrostu bakterii. Na drugiej p�ce le�a�y dwie
p�ytki Petriego - pod przezroczystym plastykiem wida� by�o ��t� po�ywk� agarow� i rosn�ce na
niej ma�e bia�e kropki.
Jack u�miechn�� si� bezwiednie. Wiedzia�, jak to dziwnie wygl�da - cz�owiek u�miechaj�cy
si� na widok bakterii, i to nie byle jakich. By�y to paciorkowce A, jedne z najbardziej
drapie�nych i �ar�ocznych stworze� w �wiecie mikrob�w. Prasa ochrzci�a je mianem �po�eraczy
cia�a�. Powodowa�y martwicze zapalenie powi�zi, przyczyn� tysi�cy gwa�townych zgon�w
ka�dego roku.
Jack wyci�gn�� r�k� i wyj�� z lod�wki jedn� z p�ytek. Nie mia� na sobie r�kawic, maski ani
kombinezonu. Tylko kawa�ek plastyku dzieli� go od czego�, co do niedawna by�o jednym
z najbardziej niebezpiecznych zab�jc�w w �wiecie przyrody. Jack utkwi� wzrok w p�ytce,
obracaj�c j� w d�oniach. Po chwili westchn��.
Pomys� by� naprawd� genialny. Zmieni� zab�jc� w lekarstwo. Nauczy� mikroby polowa� na
nowotwory, zamiast na normalne kom�rki. Pos�u�y� si� swoim w�asnym DNA, swoj� krwi� -
w kt�rej zawarty by� schemat uk�adu odporno�ciowego - by sk�oni� paciorkowce A do
odnalezienia i zniszczenia intruza: raka.
Jack wyj�� z plecaka ma�y stalowy cylinder wielko�ci oko�o siedmiu centymetr�w, z zakr�tk�
jak z dzieci�cego termosu. Z boku znajdowa� si� prze��cznik dekompresyjny; Jack upewni� si�,
�e nie jest wci�ni�ty i otworzy� pojemnik. Ostro�nie w�o�y� p�ytk� z bakteriami do �rodka.
Nast�pnie zamkn�� cylinder i wcisn�� prze��cznik. Rozleg� si� przenikliwy �wist; ma�a, zasilana
bateri� pompa oczy�ci�a pojemnik z powietrza, tworz�c w �rodku pr�ni�.
Jack dr��cymi palcami schowa� pojemnik do plecaka. Bakterie mog�y wytrzyma� w stanie
hibernacji co najmniej tydzie�. Mia� nadziej�, �e to wystarczy.
Wyj�� z lod�wki drug� p�ytk� Petriego. Wpatruj�c si� w plamki bakterii, zacz�� my�le�
o Angie. By� ciekaw, czy czyta�a ten artyku� w �Science�. Na pewno nie zwr�ci�aby na niego
wi�kszej uwagi, uzna�aby, �e to tylko kolejna niepotwierdzona sensacja, jakich wiele. Nie
domy�li�aby si�, �e tym razem to prawda, �e ma�e bakterie przedstawione na zdj�ciu mog�
uratowa� jej �ycie. I �e to Jack stworzy� je dla niej - tylko dla niej.
Dutton nie m�g�by poj�� prawdy. Artyku� w �Science�, Nagroda Nobla, s�awa, pieni�dze,
nawet Harvard - tak naprawd� nie liczy�a si� �adna z tych rzeczy. Istnia� tylko jeden pow�d, dla
kt�rego Jack po�wi�ci� ostatnie dwa lata swojego �ycia poszukiwaniu cudownego leku. Wszystko
to robi� dla Angie.
�Jest w jajnikach, Jack. Czwarte stadium. Wiesz, co to znaczy�.
Jack zamkn�� oczy. Pami�ta� t� rozmow� telefoniczn� tak, jakby odby�a si� wczoraj. G�os
Angie wydawa� si� tak cichy, tak odleg�y.
�G�ra trzy lata, Jack. Ani operacja, ani chemoterapia nie pomog�. Zosta�y mi trzy lata. I nie
zamierzam ich sp�dzi� w szpitalu�.
Wyjad� z tob�, powiedzia� Jack. Rzuc� studia i wyjad� z tob�. Ale w jej g�osie nagle
zabrzmia�a stanowcza nuta.
�Nie pozwol� na to. Nie zniszcz� twojego �ycia razem z moim�.
Angie, b�aga�. Moje �ycie bez ciebie i tak nie ma sensu.
�Prosz�, nie szukaj mnie�.
I roz��czy�a si�, a Jackowi p�k�o serce.
Z najwy�szym trudem zmusi� si�, by nie ruszy� za ni� w po�cig, ale nie mia� wyboru.
Wiedzia�, co m�wi� statystyki. Gdyby pojecha� za Angie, m�g�by tylko patrze� na jej powolne
umieranie.
Teraz jednak sprawy mia�y si� inaczej. M�g� j� uratowa�. Gdyby Angie zobaczy�a jego
nazwisko nad artyku�em opublikowanym w �Science�, przyjecha�aby natychmiast. Ale w tej
sytuacji to on musia� j� odnale��.
Palce Jacka zacisn�y si� na p�ytce. Duttona obchodzi�a tylko s�awa i kariera. Nawet nie
wiedzia� o istnieniu Angie.
Jack mia� ochot� cisn�� p�ytk� na pod�og�, zmia�d�y� j� butem, zdemolowa� ca�e
laboratorium i zniszczy� wszystko, co sam stworzy�. Mimo swojego geniuszu, Dutton musia�by
sp�dzi� wiele lat, by odtworzy� osi�gni�cia Jacka. Zanim by mu si� to uda�o, spo�eczno��
naukowa zacz�aby pow�tpiewa� w jego dokonania, a mo�e nawet pojawi�yby si� jakie�
podejrzenia. Mo�e prawda wysz�aby na jaw.
Jack westchn�� i spu�ci� g�ow�. Wiedzia�, �e nie mo�e tego zrobi�. Cho� nienawidzi� Duttona
z ca�ego serca, ten lek mia� zbyt wielkie znaczenie. Nie tylko dla Angie, ale i dla milion�w
innych cierpi�cych ludzi.
Jack ostro�nie schowa� drug� p�ytk� do lod�wki. Cofaj�c r�k�, poczu� dziwne mrowienie
w nadgarstku, jakby przebieg�o po nim kilkana�cie niewidzialnych paj�k�w. Pomy�la�, �e nawet
jego uk�ad nerwowy zdaje sobie spraw� z powagi chwili. Dawny Jack Collier odszed�
w zapomnienie.
Zamkn�� lod�wk� i si�gn�� po plecak. Potem ukl�k� na jedno kolano i otworzy� szafk� pod
marmurowym blatem. Wyj�� z niej ma�� zielon� torb�, spakowan� od wielu miesi�cy. Mia� j�
pod r�k�, by w ka�dej chwili m�g� wyruszy� na poszukiwanie Angie. Nietrudno mu by�o
zdecydowa�, co wzi�� ze sob�; jego szafa �wieci�a pustkami, a opr�cz but�w nie posiada� nic
cennego. Tak naprawd�, by� got�w do ucieczki przez wi�ksz� cz�� swojego doros�ego �ycia.
Przeszed� spokojnym krokiem przez laboratorium, z plecakiem przewieszonym przez jedno
rami� i torb� przez drugie. Zatrzyma� si� dopiero przy ogromnej tablicy wisz�cej p�tora metra
od drzwi. Jego usta wykrzywi� z�o�liwy u�miech. Wzi�� do r�ki kawa�ek jasnoniebieskiej kredy
i napisa� na tablicy kr�tk� wiadomo�� - co�, co Dutton na pewno zrozumie. Potem upu�ci� kred�
i ruszy� do wyj�cia.
Dwie�cie pi��dziesi�t tysi�cy w studolarowych banknotach. P�ytka Petriego pe�na bakterii.
I torba z ciuchami.
Jack Collier nie by� ju� naukowcem. By� zbiegiem z misj� do wype�nienia.
Pora ucieka�.
3
Brad, przesta�. To wariactwo. Nie tutaj. Drzwi si� zaraz otworz�. Brad Kershaw dotkn��
j�zykiem obna�on� pier� Jill Lawler i wzi�� do ust jej sutek. Stali przy drzwiach windy - ona
oparta o nie plecami, on z r�kami pod jej rozchylonym fartuchem. Koszula Jill by�a podci�gni�ta
po sam� szyj�. Brad czu� wilgo� przesi�kaj�c� przez jej cienkie bia�e majtki i nie zamierza� si�
hamowa�. Nie przeszkadza�o mu to, �e byli w windzie jad�cej do piwnicy budynku imienia
McCaffreya.
- Jill - szepn�� - tu nie ma nikogo. Jest prawie wp� do dziesi�tej. Jutro �wi�to
Dzi�kczynienia. Pewnie jeste�my jedynymi lud�mi w ca�ym kampusie. - Brad wsun�� r�ce
g��biej w jej majtki i obj�� d�o�mi po�ladki. Czu�, jak drzwi windy dygocz� pod jej plecami
i wiedzia�, �e rzeczywi�cie zaraz si� otworz�. Zjechali ju� prawie do piwnicy. Ale nikogo tam nie
b�dzie. Do licha, nawet ich nie powinno tu by�. Profesor Dutton mia� nie lada tupet, �eby
dzwoni� do Jill ze swojej cholernej kom�rki i prosi� j� o tak� przys�ug� w �rodku nocy.
- To po prostu nie jest dobre miejsce - powiedzia�a Jill, wywijaj�c si� z u�cisku Brada.
Odepchn�a go i obci�gn�a koszul� na piersi. Brad wypu�ci� powietrze z ust. Wyci�gn�� r�ce
spod fartucha dziewczyny, cofn�� si� o krok i spojrza� na Jill. Nawet w wymi�tym ubraniu
wygl�da�a fantastycznie. Wysoka, dobrze zbudowana, o d�ugich blond w�osach
i arystokratycznych protestanckich rysach.
- Co� ty taka dr�twa? - Zniech�cony, kopn�� wielki plastykowy pojemnik stoj�cy na
pod�odze. - �ci�gasz mnie tutaj, ka�esz taszczy� to cholerstwo przez ca�y kampus i jeszcze do
tego pozbawiasz mo�liwo�ci dochowania jednego z najwa�niejszych harwardzkich zwyczaj�w?
Jill przewr�ci�a oczami.
- Najpierw m�wi�e�, �e musimy to zrobi� w bibliotece. Potem na brzegu rzeki Charles.
A teraz kolej na wind� budynku biologii? Brad wpl�t� palce w jej d�ugie jasne w�osy.
- Albo tu, albo na pod�odze laboratorium Duttona. Wyb�r nale�y do ciebie. Jill odwr�ci�a si�.
W tej samej chwili drzwi windy otworzy�y si�.
- Ale z ciebie romantyk, Brad.
- Nie jestem mo�e profesorem Duttonem, ale staram si�, jak potrafi�.
Brad po�a�owa� tych s��w, ledwie sko�czy� m�wi�. Jill pos�a�a mu w�ciek�e spojrzenie
i wysz�a na korytarz. Brad westchn��, podni�s� ci�ki pojemnik i ruszy� za ni�. Wiedzia�, �e nie
powinien by� porusza� tego tematu. Od d�u�szego czasu podejrzewa�, �e co� si� dzieje mi�dzy
jego dziewczyn� a szanownym panem profesorem, niech go diabli. Dutton by� notorycznym
uwodzicielem; je�li kr���ce o nim opowie�ci cho� w po�owie pokrywa�y si� z prawd�, to mniej
znacz�cy cz�onek harwardzkiego panteonu na jego miejscu ju� dawno wylecia�by st�d z hukiem.
Co gorsza, Dutton nie mia� najmniejszych opor�w, �eby telefonowa� do Jill w �rodku nocy. Brad
doszed� do wniosku, �e ma prawo by� podejrzliwy.
- Musisz przyzna�, �e �ci�gaj�c nas tutaj post�pi� jak palant. Tak jakby ta sprawa nie mog�a
zaczeka�.
Jill sz�a szybkim krokiem w stron� zamkni�tych drzwi na drugim ko�cu w�skiego korytarza.
S�owa Brada wyra�nie wyprowadzi�y j� z r�wnowagi. W uszach Jill - a tak�e w uszach
wi�kszo�ci cz�onk�w wsp�lnoty akademickiej - ironiczne uwagi na temat Duttona brzmia�y
blu�nierczo.
- Nie, to nie mog�o zaczeka�. Z powodu rozg�osu wok� jego cudownego leku, profesor
Dutton chce jak najszybciej przenie�� si� do nowego laboratorium. To zaszczyt dla nas, �e
b�dziemy teraz pracowa� na g�rze, a ty powiniene� okazywa� troch� wi�cej szacunku. Je�li
profesor Dutton osi�gnie sukces, i nam b�dzie �atwiej zrobi� karier�.
Brad nie odezwa� si�. Mimo prze�omowych dokona� profesora nie by� pewien, czy chce
umie�ci� jego nazwisko w swoim �yciorysie. Znalaz� lekarstwo na raka, niech mu b�dzie. Nie
zmienia�o to faktu, �e prawdopodobnie przelatywa� jego dziewczyn�.
Brad zachowa� te w�tpliwo�ci dla siebie. Jill przeci�gn�a kart� przez szpar� w zamku. Po
chwili podnios�a g�ow�.
- Co� jest nie tak. Drzwi si� nie otwieraj�.
- Spr�buj jeszcze raz - powiedzia� Brad, przek�adaj�c pojemnik z jednej r�ki do drugiej. Jill
powt�rnie przeci�gn�a kart� przez otw�r. Elektroniczny zamek i tym razem nie zadzia�a�. Jill
wzruszy�a ramionami i opar�a si� o drzwi. Ku zdumieniu Brada, otworzy�y si�.
- Pewnie kto� tu niedawno by� - powiedzia�. - Mo�e wo�ny zrobi� spi�cie w zamku.
Jill skin�a g�ow� i wesz�a do pogr��onego w mroku laboratorium. Wcisn�a w��cznik
�wiat�a. Rozleg�y si� trzaski towarzysz�ce zapalaniu si� lamp fluorescencyjnych. Laboratorium
mia�o kszta�t prostopad�o�cianu o wysokich, g�adkich �cianach i betonowej pod�odze.
W powietrzu unosi� si� charakterystyczny sterylny zapach i s�ycha� by�o szum wentylacji.
Przestronne pomieszczenie podzielone by�o na stanowiska robocze biegn�cymi r�wnolegle do
siebie rz�dami marmurowych blat�w, stojak�w z prob�wkami i umywalek.
Brad ruszy� za Jill przez ten labirynt, nie odrywaj�c oczu od kr�g�o�ci rysuj�cych si� pod jej
kitlem. Skoro Dutton i tak zepsu� mu wiecz�r, trzeba by�o przynajmniej spr�bowa� jak najlepiej
wykorzysta� sytuacj�.
- Ile tego g�wna mamy zataszczy� na g�r�?
- Tylko pr�bki bakteriologiczne - odpar�a Jill, skr�caj�c ku �rodkowi laboratorium. - Obie
p�ytki ze zmodyfikowanym paciorkowcem A i pr�bki kontrolne. Aha, chce te�, �eby�my zabrali
wszystko, co zostawi� tu Jack.
Brad uni�s� brwi.
- Chce przenie�� rzeczy Jacka do nowego laboratorium? Po choler�? Przecie� Jack wylecia�
z uczelni.
- Nie wiem, nie pyta�am. Ale skoro prosi�, wida� ma w tym jaki� cel. - Jill zatrzyma�a si�
przed stalow� lod�wk� z pr�bkami. Brad postawi� pojemnik na pod�odze i opar� si�
o marmurowy blat.
- To dziwne. Po co profesorowi wyniki bada� Jacka? Dutton nie ruszy� palcem, �eby mu
pom�c, kiedy komisja od rozdzia�u grant�w...
- Brad - uci�a Jill, otwieraj�c drzwi lod�wki. - Za�atwmy to szybko i ju�. Otw�rz pojemnik.
Brad ukl�kn�� na jedno kolano i zacz�� zdejmowa� pokryw� pojemnika. To by�o naprawd�
dziwne. Dutton odkry� lekarstwo na raka; po kiego grzyba mu materia�y ch�ystka, kt�ry wylecia�
ze studi�w? Z drugiej strony, B�g jeden wie, nad czym pracowa� Jack Collier. By� odludkiem
i niew�tpliwie geniuszem. Szkoda, �e okaza� si� takim frajerem. Brad wzruszy� ramionami
i otworzy� pusty pojemnik. K�tem oka patrzy�, jak Jill wk�ada r�k� do lod�wki - i cofa j� jak
oparzona.
- Jezu!
- Co? - Brad podni�s� g�ow�, zaskoczony. Jill cofn�a si� chwiejnym krokiem, z praw� d�oni�
podniesion� do twarzy.
- Jill?
Zblad�a. Brad spojrza� na jej d�o� i strach �cisn�� go za gard�o. Pokrywa�y j� jasnoczerwone
krosty. By�y okr�g�e, prawie takie jak przy poparzeniu, o ciemnych, poszarpanych obw�dkach.
Na oczach Brada zacz�y si� powi�ksza�.
- O Bo�e! Co jest, do licha?
Jill zacz�a wrzeszcze�, wymachuj�c r�k�. Brad zerwa� si� na r�wne nogi, chwyci� j� za
nadgarstki i krzykn��, �eby si� uspokoi�a. Nagle jego lew� r�k� przeszy� silny b�l. Brad spojrza�
w d� i ogarn�o go przera�enie.
Na jego lewej r�ce, tu� nad nadgarstkiem, wykwit�a krosta rozmiar�w dziesi�ciocent�wki. Za
chwil�, kilka centymetr�w dalej, pojawi�a si� nast�pna, a po niej trzecia. R�ka bola�a, jakby
w sk�r� wbija�y si� ��d�a tysi�cy insekt�w. Brad potoczy� si� na marmurowy blat, z r�k�
wyci�gni�t� do przodu.
Jezu Chryste! Pierwsza krosta osi�gn�a ju� rozmiary �wier�dolar�wki. By�a tak g��boka, �e
na jej dnie wida� by�o biel ko�ci. Z ust Brada wyrwa� si� krzyk, a jego oczy zacz�y szuka� Jill.
Po chwili zobaczy� j�, kl�cz�c� przy plastykowym pojemniku. Nawet przez przes�aniaj�c�
oczy mg�� b�lu zauwa�y�, �e co� jest nie tak. Kiedy u�wiadomi� sobie, co, j�kn�� cicho.
Jill nie mia�a twarzy.
Ale nie to by�o najgorsze.
4
Przedmie�cia ogl�dane z samochodu p�dz�cego sto czterdzie�ci na godzin� wygl�da�y
o wiele korzystniej. Michael Dutton trzyma� nog� na gazie, przedzieraj�c si� niebieskim BMW
przez luksusowe, pe�ne zieleni osiedle. Cho� by�o dopiero par� minut po trzeciej nad ranem, czu�
si� doskonale. Mia� mn�stwo energii, niczym narkoman na kokainowym haju. Straci� pi�� tysi�cy
dolar�w graj�c w black-jacka w Foxwoods, ale wcale si� tym nie przej��. Tak to jest z hazardem;
raz si� wygrywa, raz przegrywa. Dutton cz�ciej wygrywa�. Nie tylko w kasynie - tak�e w �yciu.
Roze�mia� si� i zab�bni� palcami w kierownic�. Si�gn�� po telefon kom�rkowy. W czasie
dwugodzinnej jazdy zd��y� zadzwoni� do trzech dziewczyn pracuj�cych w jego laboratorium.
Jack Collier przepad� bez �ladu po tym, jak zosta� wywalony ze studi�w; najprawdopodobniej by�
ju� w drodze do swojej rodzinnej pipid�wy. Mimo to Dutton na wszelki wypadek poleci� Jill
Conway przenie�� wszystkie najwa�niejsze pr�bki do nowego laboratorium na drugim pi�trze
budynku imienia McCaffreya. P�ki co, odrobina paranoi nie zaszkodzi.
Skr�caj�c w ulic� Brattle Dutton wystuka� kolejny numer. W Los Angeles by�o ju� po
p�nocy, wi�c nie zdziwi� si�, �e poczta g�osowa jego agenta w��czy�a si� dopiero po trzecim
sygnale. Dutton przeczesa� palcami w�osy. Dotkn�� policzka r�kawem koszuli od Armaniego;
�adunek elektryczny przeskoczy� z ch�odnego jedwabiu na sk�r�.
- Przemy�la�em to, Aaronie, i wydaje mi si�, �e najlepiej b�dzie zacz�� od �Dateline�. Potem
�20/20� i talk-showy. Przejrza�em te� poprawiony plan PR; dobrze si� spisa�e�. Jutro b�d� przez
ca�y dzie� w domu, wi�c zadzwo�, kiedy b�dziesz m�g�.
Dutton, zadowolony, wy��czy� telefon. Profesor biologii z hollywoodzkim agentem - ju�
sobie wyobra�a�, jak mu wszyscy b�d� zazdro�ci�. Nie by�o to dla niego nic nowego; zajmowa�
najwy�szy szczebel hierarchii harwardzkiej od drugiego roku profesury, kiedy to s�awy
przysporzy� mu artyku� o przep�ywie krwi w nowotworach. Tym razem jednak nie sko�czy si� na
li�cie kandydat�w do Nobla czy pochwale z Akademii Nauk; tym razem Dutton mia� szans� na
zapewnienie sobie nie�miertelno�ci. Wszystko, czego dokona� w �yciu, blad�o w por�wnaniu
z cudownym lekiem. Tym razem Nobel b�dzie jego - a wraz z nim, miejsce w historii.
Po policzkach naukowca przemkn�� cie� niepokoju. Niewa�ne, jak osi�gn�� to, co osi�gn��;
liczy�y si� efekty. By�o to najwi�ksze naukowe odkrycie ostatniej dekady - a kt� bardziej od
niego zas�ugiwa� na laury?
Zatrzyma� si� na podje�dzie przed swoim domem przy ulicy Brattle. Potrzebowa� drinka dla
uspokojenia nerw�w. Niewiele spa� przez ostatnich kilka dni i zaczyna� si� obawia�, �e jego
zachowanie staje si� nieco zbyt maniakalne.
Mo�e tak w�a�nie objawia si� poczucie winy? - pomy�la�, wysiadaj�c z wozu. Jego g�o�ny
�miech wdar� si� w cich�, podmiejsk� noc. Z jakiego powodu mia�by czu� si� winny?
Wybra� Jacka Colliera spo�r�d setek student�w biologii. Da� temu gnojowi swobod�
prowadzenia bada� w swoim laboratorium. A potem, jak na dobrego prze�o�onego przysta�o,
trzyma� si� na uboczu, ukradkiem naprowadzaj�c Jacka na w�a�ciwy trop. Nie by�o to �atwe
zadanie - Jack stara� si�, jak m�g�, utrzyma� swoje badania w tajemnicy: przychodzi� do
laboratorium p�n� noc�, rozmy�lnie b��dnie znakowa� prob�wki, a nawet ukrywa� preparaty
w swoim pokoju w akademiku. Dutton jednak czuwa�, zagl�da� mu przez rami�, pilnowa�, by
ch�opak nie zboczy� z w�a�ciwego kursu. A kiedy nadesz�a pora dzia�ania, Dutton zrobi� to, co
zrobi�by ka�dy dobry naukowiec. Jack by� jeszcze g�wniarzem; nie poradzi�by sobie
z konsekwencjami swojego odkrycia. Dutton mia� doskona�� reputacj� i cieszy� si� og�lnym
szacunkiem, m�g� wi�c w pe�ni wykorzysta� mo�liwo�ci, jakie dawa� cudowny lek. Naukowy
�wiat spodziewa� si� po nim takiego odkrycia, a on nie zamierza� zawie�� pok�adanych w nim
nadziei.
Wszed� do pogr��onego w ciemno�ciach przedpokoju. Zdj�� sfatygowan� zamszow� kurtk�,
rzuci� j� na pod�og� i skierowa� kroki do salonu. Wiedzia�, �e pod jedn� z kanap le�y butelka
glenfiddich, schowana tam przed ostatni� wizyt� jego starszego brata. Evan by� lecz�cym si�
alkoholikiem i nie m�g� poj��, �e ludzie czasami mog� chcie� si� napi� w zaciszu w�asnego
domu. Nie rozumia� te�, �e hazard by� sportem intelektualnym, demonstracj� kontroli opartej na
matematyce, a nie chorob�. Taki ju� by� Evan; dla niego wszystko musia�o by� czarne lub bia�e.
Oddychaj�c ci�ko, Dutton wszed� do salonu. By� ciekaw, co powiedzia�by Evan, gdyby
pozna� ca�� prawd� o artykule w �Science�. Na pewno pot�pi�by go. Nazwa�by jego czyn
niesprawiedliwym i niegodnym. Niczego by nie zrozumia�.
Dutton zwolni� krok i utkwi� wzrok w kanapie, od kt�rej dzieli�o go kilka metr�w. A czy
by�o sprawiedliwe, �e to w�a�nie Jack Collier wpad� na ten pomys�? Czy by�o sprawiedliwe, �e
Dutton dwa razy trafi� na list� kandydat�w do Nobla, ale nagrody nigdy nie dosta�, podczas gdy
jaki� gn�j ze slums�w w wieku dwudziestu trzech lat przypadkiem stan�� u wr�t s�awy?
W my�li Duttona wdar� si� dziwny odg�os. Dopiero po chwili zlokalizowa� jego �r�d�o.
Spojrza� w d�, na dywan - i zobaczy� b�ysk. Pot�uczone szk�o.
Otworzy� szeroko oczy. Poczu�, �e ch�odny podmuch szarpie jego jedwabn� koszul�.
Odwr�ci� si� do okna. By�o szeroko otwarte i brakowa�o w nim du�ego kawa�ka szyby.
- O cholera! - Dutton przebieg� przez salon, o ma�o nie wpadaj�c na jedn� z antycznych
kanap. Dopad� schod�w i pop�dzi� na g�r�, nie zwa�aj�c na b�l w kolanach. Nigdy nie by�
szczeg�lnie wysportowany, a przez ostatnie lata jego cia�o wyra�nie zwiotcza�o; teraz ca�y urok
Duttona tkwi� wy��cznie w mocno zarysowanej szcz�ce i zielonych oczach. Kiedy wbieg� na
pi�tro, jego policzki by�y czerwone z wysi�ku.
Mocno zasapany, pop�dzi� w g��b korytarza. Serce w nim zamar�o, gdy podszed� do
otwartych drzwi gabinetu. By� pewien, �e zamkn�� je przed wyjazdem do Foxwoods. Wpad� do
�rodka i zastyg� w bezruchu.
- Cholera! Cholera! Cholera! - Obraz le�a� na biurku, a sejf by� otwarty. W�amywacz
wiedzia�, gdzie szuka� pieni�dzy. Dutton wbi� pi�ci w oczy, przeklinaj�c si� w duchu. B�g jeden
wiedzia�, ilu panienkom powiedzia� o swoim skarbie. �wiadczy�o to o jego potwornej g�upocie,
ale Dutton nie potrafi� utrzyma� j�zyka za z�bami, zw�aszcza w towarzystwie m�odych
g�upiutkich dziewczyn.
Zgarbiony, powl�k� si� w stron� sejfu. Nagle, przystan�� i uni�s� brwi. W sejfie zosta�o
jeszcze mn�stwo forsy. Kto, do diab�a, w�amuje si� do domu, otwiera sejf i zostawia pieni�dze
w �rodku? To nie mia�o sensu. Dutton zacz�� powoli liczy� pliki banknot�w.
Po minu