949
Szczegóły |
Tytuł |
949 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
949 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 949 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
949 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erich Maria Remarque
Trzej towarzysze
T�umaczy� Zbigniew Grabowski
Warszawa: Czytelnik, 1990
Na dysk przepisa� Franciszek Kwiatkowski
Rozdzia� I
Niebo by�o ��te jak mosi�dz, nie zaci�gni�te jeszcze dymami z
komin�w. Poza dachami fabryki l�ni�o ju� ostrym blaskiem. Nied�ugo
wzejdzie s�o�ce. Spojrza�em na zegarek. Dochodzi�a �sma.
Przyszed�em o kwadrans za wcze�nie.
Otworzy�em bram� i przygotowa�em pomp�. O tej porze przeje�d�a�o
zwykle par� samochod�w, kt�re zaopatrywa�y si� w benzyn�. Nagle za
plecami us�ysza�em ochryp�y skrzek, kt�ry brzmia� tak, jakby pod
ziemi� kto� uparcie wierci� zardzewia�ym �widrem. Przystan��em i
zacz��em nas�uchiwa�. Potem przemierzy�em z powrotem podw�rze i
uchyli�em ostro�nie drzwi warsztatu. W mrocznym pomieszczeniu
szamota�o si� jakie� widmo. G�ow� mia�o owini�t� ongi bia��, a
dzisiaj ju� tylko brudn� chustk�, ca�o�ci stroju dope�nia�
niebieski fartuch i grube filcowe pantofle. Zjawisko macha�o ostr�
miot��, wa�y�o dziewi��dziesi�t kilo jak obszy�, a by�o nie kim
innym, jak nasz� pos�ugaczk�, Matyld� Stoss.
Sta�em przez chwil� w drzwiach i przygl�da�em jej si�. Porusza�a
si� z gracj� hipopotama, przeciskaj�c si� chwiejnym krokiem mi�dzy
ch�odnicami. Dudni�cym jak z beczki g�osem �piewa�a piosenk� o
wiernym u�anie. Na stole przy oknie sta�y dwie flaszki koniaku,
jedna z nich prawie pusta. Jeszcze ubieg�ego wieczoru by�a pe�na.
Na �mier� zapomnia�em zamkn�� butelki w szafie.
- �adne rzeczy, pani Stoss! - zawo�a�em na przywitanie.
�piew urwa� si�. Miot�a leg�a na pod�odze. B�ogi u�miech zamar�.
Teraz przysz�a na mnie kolej odegrania roli widma.
- Jezu najs�odszy! - wyj�ka�a Matylda gapi�c si� na mnie
zaczerwienionymi �lepiami. - Jak Boga przy skonaniu pragn�, nie
spodziewa�am si� pana jeszcze.
- To widz�. No, jak smakowa�o?
- Smakowa� smakowa�o, ale z r�k� na sercu... przykro mi. - Obtar�a
d�oni� usta. - Powiadam panu, �ci�o mnie z n�g dokumentnie.
- Przesadza pani, Matyldo. Jest pani tylko zalana. Zalana jak
nadbrze�ne dzia�o.
Pani Stoss utrzymywa�a z trudem r�wnowag�. W�sik na g�rnej wardze
drgn��, a powieki mruga�y jak u starej sowy. Stopniowo jednak
oprzytomnia�a, podesz�a ku mnie zdecydowanym krokiem i rzek�a:
- Pan pozwoli, panie Lohkamp... Cz�owiek, jak to m�wi�, nie z
�elaza... z pocz�tku tylko pow�cha�am flaszeczk� i odstawi�am w
porz�dku... potem poci�gn�am �yczek... pan wie, �e rano zawsze mi
tak czczo na wn�trzu... no, a potem... chyba diabe� we mnie
wst�pi� i tyle. Ale te� pan nie ma sumienia, �eby star� kobiet� na
pokuszenie wodzi�! Po co pan zostawia na ludzkich oczach takie
cacane flaszunie?
Bogiem a prawd�, nie po raz pierwszy przydyba�em pani� Matyld� w
takim stanie. Przychodzi�a co dzie� rano na dwie godziny, a�eby
posprz�ta� w gara�u. Mo�na by�o spokojnie zostawi� na widoku ka�d�
sum� pieni�dzy, pani Matylda nie tkn�a ich nigdy. Ale na alkohol
by�a �asa jak kot na szperk�.
Podnios�em flaszk� pod �wiat�o.
- Oczywi�cie, koniaku dla go�ci pani nie ruszy�a, ale ten dobry,
pana K�stera, wygoli�a pani do ostatniej kropelki.
U�miech przemkn�� po zniszczonej twarzy Matyldy.
- Co prawda, to nie wstyd. Na w�deczno�ci znam si�. Ale chyba
mnie, biednej wdowy, pan nie zdradzi, z�ociutki panie?
Potrz�sn��em g�ow�.
- Wyj�tkowo dzisiaj nie pisn� ani s��wka.
Opu�ci�a zawini�t� sp�dnic�.
- W takim razie zmykam. Gdyby tak przy�apa� mnie pan K�ster,
zrobi�by awantur� jak jasna cholera!
Podszed�em do szafy i otworzy�em j�.
- Matyldo!
Przydrepta�a �piesznym truchtem. Podnios�em w g�r� brunatn�
czworok�tn� butelk�.
- To ju� stanowczo nie ja! - Unios�a r�ce na znak protestu. -
Naj�wi�tsze s�owo! Nie ruszy�am tej flaszki!
- Wiem, wiem - rzek�em i nala�em pe�ny kieliszek. - Ale pani zna
ten specja�, h�?
- Te� pytanie! - Obliza�a �akomie wargi. - Rum! Stary rum Jamajka!
- Znakomicie. No, a teraz do dna, a �ywo!
- Niby ja? - odskoczy�a jak oparzona. - Panie Lohkamp, to na prawd�
za wiele dobrego! Chyba mnie pan chce zawstydzi�! Widziane to
rzeczy... matka Stoss wypija panu ukradkiem koniak, a pan jeszcze
na dok�adk� cz�stuje j� rumem! Niech pan m�wi co chce, ale �wi�ty
z pana cz�owiek! Pr�dzej mnie szlag trafi, ani�eli tkn� tego
kilonka!
- No, wi�c? - spyta�em i zrobi�em taki ruch, jak gdybym chcia�
cofn�� kieliszek.
- Niech ju� b�dzie! - Szybkim ruchem si�gn�a po trunek. - Trzeba
bra�, co daj�. Nawet je�li cz�owiek tego nie rozumie. Na zdrowie!
Czy to aby przypadkiem nie pa�skie urodziny?
- Tak, Matyldo. Zgad�a pani.
- Co, naprawd�? - Schwyta�a obur�cz moj� d�o� i potrz�sn�a ni� z
wylaniem. - Serdeczne �yczenia! Pe�nej kiesy, to grunt! Wie pan
- obtar�a r�k� usta - takem si� wzruszy�a na stare lata... �e
przyda�by si� jeszcze jeden kilonek... Pan wie przecie�, �e pana
kocham jak rodzonego syna.
- Dobra!
Nala�em drugi kieliszek. Wychyli�a nie mrugn�wszy okiem i opu�ci�a
warsztat piej�c hymny pochwalne na cze�� mojej wspania�omy�lno�ci.
Odstawi�em butelk� i usiad�em przy stole. Blade promienie s�o�ca
pada�y przez szyby na moje r�ce. Urodziny! Zabawne uczucie ogarnia
cz�owieka, nawet je�eli nic sobie nie robi z takich uroczysto�ci.
Trzydziestka, przyjacielu... A by� przecie� czas, kiedy my�la�em,
�e nigdy nie do�yj� do dwudziestu lat... takie to wtedy wydawa�o
si� odleg�e. A potem...
Wyci�gn��em z szuflady arkusz papieru listowego i zacz��em liczy�.
Dzieci�stwo, szko�a - to by� osobny kompleks, daleki, zapodziany
gdzie�, dzisiaj ju� nierealny. Prawdziwe �ycie zacz�o si� dopiero
w roku 1916. Wtedy w�a�nie zosta�em rekrutem; chudy jak zapa�ka,
wystrzeli�em w g�r�, jakby mnie kto o to prosi�, sko�czy�em
osiemna�cie lat. �wiczy�em "powsta�!" i "padnij!" pod komend�
podoficera, sko�czonego chama, na placu za koszarami. Jednego z
pierwszych wieczor�w przysz�a do mnie w odwiedziny matka. Musia�a
na mnie czeka�, biedula, z g�r� godzin�. Zapakowa�em tornister
nieprzepisowo i za kar� kazano mi szorowa� ust�py. To by�o moje
"wolne popo�udnie". Matka chcia�a mi pom�c, ale takie rzeczy by�y
zakazane. Matczysko si� sp�aka�o, a ja by�em tak skonany, �e
zasn��em jeszcze w czasie jej wizyty.
1917. Flandria. Kupili�my do sp�ki z Middendorfem w kantynie
butelczyn� czerwonego wina. Chcieli�my j� wypi� z okazji urodzin.
Ale nie dosz�o do tego. Ju� o �wicie Anglicy ob�o�yli nas ci�kim
ogniem. K�ster zosta� ranny w po�udnie, Meyer i Deters padli po
po�udniu. A wieczorem, kiedy�my ju� byli przekonani, �e dadz� nam
spok�j, i otworzyli�my flaszk�, gaz zacz�� wpe�za� do ziemianki.
Zd��yli�my jeszcze na czas za�o�y� maski, ale maska Middendorfa
okaza�a si� zepsuta. Zanim to spostrzeg�, by�o za p�no. Zdarli�my
z niego dziurawe dra�stwo i wydostali�my now� mask�, ale wszystko
to trwa�o za d�ugo. �ykn�� zbyt wiele gazu i rzyga� ju� krwi�.
Umar� nast�pnego dnia rano, z twarz� zielon� i czarn�. Ca�� szyj�
mia� poranion�... pr�bowa� paznokciami rozora� grdyk�, aby z�apa�
tchu.
1918. W szpitalu polowym. Par� dni przedtem przyby� nowy transport
rannych. Banda�e z papieru. Ci�ko ranni. Ca�y dzie� wje�d�a�y i
wyje�d�a�y p�askie w�zki operacyjne. Niekt�re wraca�y puste na
sal�. Ko�o mnie le�a� J�zef Stoll. Amputowano mu obie nogi, ale on
o tym jeszcze nie wiedzia�. Nie by�o tego wida�, gdy� ko�dr�
u�o�ono na drucianym pa��ku. Stoll nie uwierzy�by, �e mu obci�li
nogi, bo odczuwa� w nich ci�gle b�l. W nocy umarli w naszej izbie
dwaj �o�nierze. Jednemu z nich konanie sz�o ci�ko.
1919. Z powrotem w domu. Rewolucja. G��d. Na ulicach ustawiczny
klekot karabin�w maszynowych. �o�nierze przeciwko �o�nierzom.
Towarzysze broni przeciwko dawnym kolegom.
1920. Zamach stanu. Zastrzelono Karola Br�gera. K�ster i Lenz
aresztowani. Moja matka w szpitalu. Rak w ostatnim stadium.
1921...
Wyt�y�em my�li. Nie mog�em sobie przypomnie�. Ca�y rok osun�� si�
gdzie�, zapad�. W roku 1922 pracowa�em jako robotnik kolejowy w
Turyngii, w 1923 by�em szefem reklamy fabryki wyrob�w gumowych.
Inflacja trwa�a w najlepsze. Zarabia�em miesi�cznie dwie�cie
bilion�w marek. Dwa razy dziennie wyp�acano ga��, a zaraz potem
zwalniano nas na p� godziny, aby�my mogli skoczy� do sklep�w i
kupi�, co si� da�o. Trzeba by�o zd��y� przed og�oszeniem nowego
kursu dolara. Potem otrzymane pieni�dze by�y warte tylko po�ow�.
A p�niej? Nast�pne lata? Od�o�y�em o��wek. Nie mia�o sensu ich
liczy�. Nie pami�ta�em tego zreszt� tak dok�adnie. Zanadto si�
wszystko popl�ta�o. Ostatnie urodziny obchodzi�em uroczy�cie w
"Cafe International". Ca�y rok pracowa�em tam jako pianista od
nastrojowych kawa�k�w. Potem spotka�em zn�w K�stera i Lenza. Tak
oto wyl�dowa�em w "Aurewe", inaczej "Auto-Reperacje, Warsztaty O.
K�ster i S-ka". Owa S-ka to Lenz i ja, ale w rzeczywisto�ci ca�y
gara� i warsztat nale�a� do K�stera. By� ongi naszym koleg� z �awy
szkolnej, a potem dow�dc� kompanii. Z kolei lata� jako pilot,
p�niej pewien czas studiowa�, jeszcze p�niej zosta� kierowc�
wy�cigowym. W ko�cu kupi� t� oto bud�. Jako pierwszy wsp�lnik
zg�osi� si� Lenz, kt�ry przez par� lat obija� si� po Ameryce
Po�udniowej. Potem przysta�em i ja do tego interesu.
Wyj��em papierosa z kieszeni. W�a�ciwie powinienem by� by�
zupe�nie zadowolony ze swojego losu. Powodzi�o mi si� nie
najgorzej, mia�em robot�, by�em mocny jak tur, trzeba by�o nie
lada wysi�ku, a�ebym poczu� si� zm�czony, ot, zdr�w jak ryba. A
jednak lepiej nie rozmy�la� zanadto nad tym wszystkim. Szczeg�lnie
kiedy cz�owiek jest sam. A tak�e wieczorem. Raz po raz nachodzi�y
cz�owieka zwidy z wczoraj i uparcie patrzy�y martwymi oczyma. No,
ale na t� bied� mia�o si� w�dk�.
Brama wej�ciowa zapiszcza�a w zawiasach. Podar�em kartk� papieru
zapisan� datami z mego �ycia i cisn��em j� do kosza. Drzwi
rozwar�y si� szeroko. Stan�� w nich Gotfryd Lenz - d�ugi, chudy, z
jasn� grzyw� koloru s�omy i nosem, kt�ry nadawa�by si� do ca�kiem
innej twarzy.
- Robby! - rykn�� wielkim g�osem - wstawaj, bary�ko sad�a, zbierz
swoje grzeszne ko�ci! Baczno��! Prze�o�eni chc� z tob� m�wi�!
- Tam do licha! - zawo�a�em zrywaj�c si� na r�wne nogi. - Mia�em
nadziej�, �e zapomnieli�cie o tym. Nie zn�cajcie si� nade mn�,
dziatki!
- Oczywi�cie, ty my�lisz tylko o sobie! - Gotfryd po�o�y� na stole
paczk�, w kt�rej co� zabrz�cza�o. Za Lenzem wszed� do gara�u
K�ster. Lenz ustawi� si� przede mn� w ca�ej okaza�o�ci.
- A teraz, Robby, gadaj, kogo pierwszego spotka�e� dzisiaj z rana?
- Pierwsz� osob�, spotkan� dzisiaj, by�a stara pl�saj�ca baba.
- �wi�ty Ekspedycie! To z�y znak. Ale doskonale pokrywa si� z
twoim horoskopem. Postawi�em go wczoraj. Urodzi�e� si� pod znakiem
Strzelca - cz�owiek nieobliczalny, niepewny, trzcina na wietrze,
pod podejrzanym wp�ywem Saturna z Jowiszem widocznym w tym roku
pod ma�ym k�tem. Poniewa� Otto i ja jeste�my dla ciebie ojcem i
matk�, wr�czam ci, solenizancie, przede wszystkim co�, co b�dzie
ci� chroni� od z�a. Przyjm ten amulet! Pewna potomkini Ink�w
przekaza�a mi t� pami�tk�. Mia�a b��kitn� krew, platfusy, wszy i
boski dar widzenia przysz�o�ci. "Bia�osk�ry cudzoziemcze -
powiedzia�a mi - kr�lowie nosili ten amulet, jest w nim zakl�ta
si�a s�o�ca, ksi�yca i ziemi, nie m�wi�c o pomniejszych
planetach. Daj mi srebrnego dolara na w�dk�, a amulet b�dzie
twoim!" Wr�czam ci go, aby podtrzyma� ci�g�o�� �a�cucha szcz�cia.
Amulet ten b�dzie ci� os�ania� i zniweluje wp�yw niech�tnego ci
Jowisza.
Zawiesi� mi na szyi ma�� czarn� figurk� na cienkim �a�cuszku.
- W porz�dku! Amulet jest przeciwko nieszcz�ciom wi�kszego
kalibru. Za� na codzienne frasunki: sze�� flaszek rumu od Ottona!
Prosz� z szacunkiem, bo s� dwa razy starsze od ciebie!
Otworzy� pakunek i ustawi� butelki jedna za drug� w porannym
s�o�cu. Migota�y z�oto jak bursztyn.
- Wygl�daj� cudownie - przyzna�em. - Sk�de� je wytrzasn��, Otto?
- O, to bardzo zawi�a historia - za�mia� si� K�ster. - Zbyt d�uga
do opowiadania. Ale powiedz, stary, jak si� dzi� czujesz? Jak
cz�owiek trzydziestoletni?
Potrz�sn��em g�ow�.
- R�wnocze�nie jak szesnastolatek i jak pi��dziesi�cioletni pryk.
S�owem nic szczeg�lnego.
- Co, �miesz to nazywa� niczym szczeg�lnym? - zareplikowa� Lenz.
- To przecie� najpi�kniejsze uczucie pod s�o�cem. Zwyci�y�e� czas
i �yjesz przecie� podw�jnie.
K�ster spojrza� na mnie uwa�nie.
- Daj mu spok�j, Gotfrydzie - rzek� po chwili. - Urodziny �le
dzia�aj� na samopoczucie. Szczeg�lnie o �wicie. Ju� on przyjdzie
powoli do siebie.
- Im mniej tego samopoczucia ko�acze si� w cz�owieku - mrugn��
szelmowsko Lenz - tym wi�cej jest on wart, Robby. Czy ci� to cho�
troch� pociesza?
- Nie - odpali�em - ani odrobiny. Zanim cz�owiek stanie si� co�
wart, robi si� w�asnym pomnikiem. Uwa�am to za zbyt nudne i
m�cz�ce.
- Patrz, Otto, on ju� filozofuje, a wi�c jest uratowany - zawo�a�
Lenz. - Przem�g� w sobie ten martwy punkt. Tak, martwy punkt
urodzinowy, kiedy to cz�owiek gapi si� we w�asne �renice i nagle
dokonuje odkrycia, �e jest n�dznym p�takiem. Teraz mo�emy
pokrzepieni na duchu zabra� si� do naszej pracy powszedniej i
naoliwi� bebechy staremu cadillacowi.
Pracowali�my, dop�ki si� nie �ciemni�o. Potem umyli�my si� i
przebrali. Lenz zerkn�� po��dliwie na butelki.
- Co, mo�e by tak ukr�ci� jednej szyjk�?
- Robby ma g�os w tej sprawie - rzek� K�ster. - Niezbyt to
wytwornie, Gotfrydzie, jedn� r�k� dawa�, a drug� dobiera� si� do
prezentu.
- Jeszcze mniej wytwornie jest pozwala�, aby ofiarodawcy umierali
z pragnienia - odparowa� Lenz i otworzy� jedn� z butelek.
Smakowita wo� roznios�a si� w mig po ca�ym warsztacie.
- �wi�ty Ekspedycie! - mrukn�� Gotfryd.
Poci�gn�li�my wszyscy nosami.
- Fantastycznie pachnie, Otto. Trzeba by si�gn�� w najwy�sze
rejony poezji, a�eby znale�� godne por�wnanie.
- Szkoda tego trunku na nasz� ponur� bud�! - zadecydowa� Lenz.
- Wiecie co? Pojedziemy gdzie� za miasto na kolacj� i zabierzemy
butelczyn� ze sob�. Na �onie przyrody wydoimy to cudo!
- �wietnie!
Odsun�li�my na bok cadillaca, nad kt�rym mozolili�my si� po
po�udniu. Za nim sta� dziwny stw�r na ko�ach. By� to w�z wy�cigowy
Ottona K�stera, duma naszego przedsi�biorstwa.
K�ster kupi� ongi ten w�z - stare pud�o o wysokiej karoserii - na
licytacji za psie pieni�dze. Znawcy, kt�rzy go ogl�dali wtedy,
okre�lali go bez chwili wahania jako interesuj�cy eksponat do
muzeum komunikacji. Znajomy Ottona, Bollwies, bran�a konfekcyjna,
w�a�ciciel fabryki p�aszczy damskich i nami�tny amator wy�cig�w
samochodowych, doradza� K�sterowi, a�eby przerobi� zabytek na
maszyn� do szycia. Ale K�ster nic sobie nie robi� z tych kpin.
Roz�o�y� w�z na cz�ci jak zegarek i pracowa� nad nim miesi�cami,
nieraz do p�nej nocy. Potem kt�rego� wieczoru zjawi� si� swoim
gruchotem przed barem, gdzie�my zwykle wysiadywali. Bollwiesa
skr�ca�o ze �miechu, gdy ujrza� klekot. Trzeba przyzna�, �e
wygl�da� on w dalszym ci�gu diabelnie �miesznie. Dla kawa�u
Bollwies zaproponowa� K�sterowi zak�ad. O�wiadczy�, �e stawia
dwie�cie marek przeciwko dwudziestu, je�eli K�ster przyjmie wy�cig
z jego nowym sportowym wozem. Trasa dziesi�� kilometr�w, kilometr
for dla samochodu Ottona. K�ster przyj�� zak�ad. Wszyscy zanosili
si� od �miechu i obiecywali sobie kr�lewsk� zabaw�. Ale Otto
zrobi� co� wi�cej: odrzuci� for i z niewzruszon� min� podwy�szy�
zak�ad na tysi�c przeciw tysi�cowi. Zdumiony Bollwies spyta�, czy
ma go odwie�� zaraz do najbli�szego szpitala dla wariat�w. W
odpowiedzi na to Otto zapu�ci� motor. Obaj zawodnicy ruszyli, aby
natychmiast zmierzy� swe si�y. Bollwies wr�ci� po p� godzinie do
baru tak sp�oszony, jakby zobaczy� w�a morskiego. W milczeniu
wypisa� jeden czek, a potem zaraz drugi. Chcia� kupi� z miejsca
w�z Ottona. Ale K�ster wy�mia� jego ofert�. Nie sprzeda�by wozu za
�adne skarby �wiata. Chocia� auto by�o wewn�trz bez zarzutu, to
jednak z zewn�trz prezentowa�o si� okropnie. Na codzienny u�ytek
nak�adali�my na podwozie osobliwie staromodn� karoseri�, kt�ra
pasowa�a jak ula�. Lakier na niej zmatowia�, b�otniki mia�y szramy
i zagi�cia, a buda liczy�a sobie dziesi�� wiosen z ok�adem.
Mogli�my to wszystko odnowi�, ale mieli�my wa�ny pow�d, a�eby tego
nie robi�.
W�z zwa� si� Karl. Karl, widmo szos.
I teraz Karl w�szy� na drodze.
- Otto! - zawo�a�em. - Jedzie ofiara!
Za nami tr�bi� niecierpliwie zwalisty buick. Dogania� nas szybko.
Niebawem ch�odnice zr�wna�y si�. M�czyzna przy kierownicy
spojrza� na nas oboj�tnie. Wzrok jego zlustrowa� z g�ry na d�
naszego obdartusa. Po czym w�a�ciciel buicka odwr�ci� si� i
zapomnia� o naszym istnieniu.
W kilka sekund p�niej musia� jednak stwierdzi�, �e Karl nie
ust�pi� mu ani kroku. Poprawi� si� w fotelu, spojrza� na nas
rozbawionym wzrokiem i da� gazu. Nie, Karl nie odpad�. Jak uparty
terier �cigaj�c wspania�ego doga trzyma� si� nasz Karl, ma�y i
zwinny, boku b�yszcz�cej lokomotywy z niklu i lakieru.
M�czyzna uj�� mocniej kierownic�. Nic nie podejrzewa� i �ci�gn��
drwi�co wargi. Wida� by�o od razu, �e teraz chce nam pokaza�, co
potrafi jego karoca. Nacisn�� tak mocno peda�, �e rura wydechowa
roz�wiergota�a si� jak ��ka latem od skowronk�w. Nic nie pomog�o.
Nie m�g� nas min��. Karl, brzydki i niepozorny, jak zakl�ty
trzyma� si� buicka. Kierowca spogl�da� ku nam zdumiony. Nie m�g�
poj��, dlaczego przy szybko�ci ponad sto kilometr�w nie potrafi�
zgubi� tego przedhistorycznego pud�a. Skonsternowany patrzy� na
tachometr, jak gdyby ten musia� si� myli�. Wreszcie da� pe�ny gaz.
Oba wozy gna�y teraz tu� obok siebie po prostej szosie... Po
kilkuset metrach zadudni�o z przeciwka auto ci�arowe. Buick
musia� schowa� si� za nas, a�eby przepu�ci� ci�ar�wk�. Zaledwie
zr�wna� si� z Karlem, a ju� zaszumia� zmotoryzowany karawan,
powiewaj�c szarfami od wie�c�w. Buick zn�w musia� da� nura za
Karla. Potem tor by� ju� wolny.
M�czyzna przy kierownicy str�ci� tymczasem swoj� pych�. Siedzia�
gniewny, z zaci�ni�tymi wargami, pochylony do przodu. Ow�adn�� nim
demon wy�cigu. Ca�y honor jego �ycia zale�a� od tego, a�eby za
�adn� cen� nie ust�pi� kundlowi.
My natomiast rozpierali�my si� pozornie oboj�tnie na naszych
siedzeniach. Buick nie istnia� dla nas. K�ster patrzy� spokojnie
na drog�, ja spoziera�em znudzony w powietrze, a Lenz - chocia�
kipia� od napi�cia - wyci�gn�� z kieszeni gazet� i udawa�, �e nie
ma w tej chwili nic wa�niejszego do roboty jak czyta�.
W par� minut p�niej K�ster mrugn�� do nas. Karl straci�
niepostrze�enie na tempie i buick zacz�� nas powoli mija�. Jego
szerokie, l�ni�ce b�otniki przesun�y si� ko�o nas. Rura wydechowa
zion�a nam w twarze niebieskim dymem. Stopniowo zyska� na nas
oko�o dwudziestu metr�w. Zaraz te�, czego spodziewali�my si�,
wychyli�a si� z okna g�ba w�a�ciciela. U�miechn�� si� z wyra�nym
triumfem. By� przekonany, �e wygra�.
Ale w�a�ciciel buicka pozwoli� sobie jeszcze na co� wi�cej. Nie
m�g� zdusi� w sobie ��dzy rewan�u. Dawa� nam r�k� znak, a�eby�my
go do�cign�li. Macha� �ap� szczeg�lnie natarczywie i zwyci�sko.
- Otto! - upomina� Lenz.
Ale by�o to zbyteczne. W tej samej bowiem sekundzie Karl skoczy�
naprz�d. Kompresor gwizdn�� przeci�gle. I nagle zapraszaj�ca r�ka
w oknie znik�a - Karl przyj�� wyzwanie. Nadci�ga� jak burza. Nic
nie potrafi�o go powstrzyma�. Odrobi� r�nic� dziel�c� oba wozy i
wtedy dopiero po raz pierwszy �askawie zauwa�yli�my obce auto.
Pytaj�cym, niewinnym wzrokiem obrzucili�my kierowc�. Chcieli�my
si� dowiedzie�, dlaczego macha� r�k�. Ale tamten patrzy uporczywie
w bok. Karl zach�ysn�� si� teraz dopiero pe�nym gazem, mkn��
brudny, z klekoc�cymi b�otnikami - nasz zwyci�ski grat.
- Pi�knie� go zrobi�! - pochwali� Lenz K�stera. - Temu go�ciowi
nie b�dzie smakowa�a kolacja.
Takie polowania stanowi�y ukryty pow�d, dla kt�rego nie
zmieniali�my karoserii Karla. Wystarczy�o, a�eby pojawi� si� na
szosie, a zaraz kto� pr�bowa� go pogn�bi�. Karl dzia�a� na inne
samochody jak wrona ze z�amanym skrzyd�em na band� g�odnych
kocur�w. Prowokowa� do wymijania najspokojniejsze familijne
karety. Najdostojniejszych brodaczy i ojc�w rodzin op�tanych
niezawodnie demonem szybko�ci, gdy zobaczyli grzechocz�cy zad
Karla podskakuj�cy w g�r� i w d� przed ich nosem. Kt� m�g�
podejrzewa�, �e w tej �miesznej obudowie bije wspania�e serce
wy�cigowego silnika!
Lenz utrzymywa� stale, �e Karl dzia�a wychowawczo. Uczy ludzi
szacunku dla ducha tw�rczego, kt�ry zawsze kryje si� w niepozornej
skorupie. Tak m�wi� Lenz, kt�ry g�osi� o sobie samym, �e jest
ostatnim romantykiem.
Zatrzymali�my si� przed ma�ym zajazdem i wyle�li�my z wozu.
Wiecz�r by� pi�kny i cichy. Bruzdy zoranych p�l mia�y fioletowy
po�ysk. Kraw�dzie ich p�on�y z�oto i brunatno. Niby wielkie
flamingi p�yn�y chmury po niebie zielonkawym jak sk�rka jab�ek,
ukrywaj�cych w�ski sierp przybieraj�cego ksi�yca. W ga��ziach
leszczyny zapl�ta� si� zmierzch i jakie� dr��ce przeczucie. Krzak
by� wzruszaj�co nagi, a jednak pe�en nadziei zawi�zuj�cych si�
p�czk�w. Z gospody snu� si� zapach sma�onej w�tr�bki. Z cebulk�,
ani chybi. Serca nasze wezbra�y rado�ci�.
Wiedziony zapachem rzuci� si� Lenz ku zajazdowi. Wr�ci� z
rozja�nionym obliczem.
- �eby�cie widzieli, jak si� sma�� ziemniaczki! Szybko, bo inaczej
zmiot� nam, co najlepsze!
W tej samej chwili zaszumia� na szosie jaki� w�z. Stali�my jak
przykuci do miejsca. Jako �ywo - nasz przyjaciel buick! Z ostrym
zgrzytem zahamowa� tu� przy Karlu.
- Masz babo placek - mrukn�� Lenz.
Nieraz ju� z powodu naszych polowa� wynika�y bijatyki.
Kierowca wysiad� z auta: ci�ki, zwalisty ch�op, w szerokim,
br�zowym raglanie z wielb��dziej we�ny. Spojrza� w�ciek�ym zezem
na Karla, zdj�� grube ��te r�kawiczki i zbli�y� si� do naszej
grupy.
- C� to za model, ten pa�ski w�z? - spyta� najbli�ej stoj�cego
K�stera z min� kwa�n� jak ocet siedmiu z�odziei.
Chwil� patrzyli�my na niego w milczeniu. Oczywi�cie bra� nas za
monter�w, kt�rzy wystrychn�li si� w �wi�teczne ubrania i
wypo�yczyli sobie chy�kiem auto.
- Czy mi si� zdaje, czy te� pan co� powiedzia�? - zagadn�� w ko�cu
oci�gaj�cym si� g�osem Otto. Chcia� da� go�ciowi nauczk�, �e
powinien odezwa� si� nieco uprzejmiej.
M�czyzna poczerwienia� jak burak.
- Pyta�em o ten tam w�z - burkn�� w tym samym tonie co przedtem.
Lenz wyprostowa� si� w ca�ej swej d�ugo�ci. Jego wielki nos
zmarszczy� si�. By� niezmiernie czu�y na uprzejmo�� ze strony
innych. Ale zanim zd��y� otworzy� usta, otworzy�y si� - jakby
dotkni�ciem niewidzialnej r�ki - drugie drzwiczki buicka.
Wy�lizn�a si� z nich w�ska stopa, potem szczup�e kolano, wreszcie
z wozu wysiad�a dziewczyna i zacz�a i�� z wolna w naszym
kierunku.
Spojrzeli�my po sobie zdumieni. Nie dostrzegli�my przedtem, �e
kto� jeszcze siedzia� w aucie. Lenz zmieni� momentalnie postaw�.
U�miech od ucha do ucha pojawi� si� na jego usianej piegami
twarzy. I oto ca�a nasza tr�jka zacz�a si� u�miecha�, diabli
wiedz� dlaczego.
Grubas gapi� si� na nas skonsternowany. Straci� pewno�� siebie i
najwidoczniej nie wiedzia�, co ma zrobi� z tym fantem.
- Binding - przedstawi� si� wreszcie z p�uk�onem, jak gdyby
nazwisko by�o podpor�, kt�rej m�g� si� przytrzyma�.
Dziewczyna znalaz�a si� ju� przy nas. Stali�my si� jeszcze
uprzejmiejsi.
- Poka� panu w�z, Otto - b�kn�� Lenz rzucaj�c K�sterowi szybkie
spojrzenie.
- Prosz� bardzo - rzek� Otto odpowiadaj�c Lenzowi rozbawionym
wzrokiem.
- Bardzo ch�tnie obejrz� sobie w�z pan�w. - Binding nastrojony by�
ju� bardziej ugodowo. - Musi by� diabelnie szybki. Min�� mnie jak
gdyby nigdy nic.
Obaj panowie skierowali si� ku parkingowi i K�ster uni�s� mask�
Karla.
Dziewczyna nie pod��y�a za swoim towarzyszem. Przystan�a mi�dzy
mn� a Lenzem, szczup�a i milcz�ca w narastaj�cym zmierzchu.
Oczekiwa�em, �e Gotfryd wykorzysta okazj� i ruszy z kopyta. By�
przecie� specjalist� od takich sytuacji. Ale nie do wiary - Lenz
zaniem�wi�. Zwykle tokowa� w takich wypadkach niby g�uszec - teraz
sta� skromnie jak kapucyn na urlopie i nie otwiera� g�by.
- Prosz� nam wybaczy� - odezwa�em si� wreszcie. - Nie widzieli�my,
�e pani siedzi w aucie. Inaczej nie robiliby�my na pewno takich
kawa��w.
Dziewczyna zwr�ci�a ku mnie oczy.
- Dlaczego? - odpowiedzia�a spokojnie. G�os jej mia� zdumiewaj�co
ciemn� barw�. - Przecie� nie by�o w tym nic z�ego.
- Oczywi�cie, to �aden grzech, ale te� i niezbyt przyzwoicie. Nasz
w�z wyci�ga mniej wi�cej dwie�cie kilometr�w na godzin�.
Pochyli�a si� nieco ku przodowi i wsadzi�a r�ce w kieszenie
p�aszcza.
- Co, dwie�cie kilometr�w?
- Dok�adnie sto dziewi��dziesi�t osiem i dwie dziesi�te. Urz�dowo
stwierdzone na stoperze - wypali� z dum� Lenz.
Dziewczyna za�mia�a si�.
- A my�my przypuszczali, �e mniej wi�cej sze��dziesi�t do
siedemdziesi�ciu.
- Oczywi�cie - wtr�ci�em - nie mog�a pani tego wiedzie�.
- Nie, tego �adn� miar� nie mo�na by�o przypuszcza�. Byli�my
przekonani, �e buick jest dwa razy szybszy od wozu pan�w.
- Tak. - Kopn��em z�aman� ga��� pl�cz�c� si� po ziemi. - Mieli�my
zbyt du�� przewag�. Zdaje mi si�, �e pan Binding z�y by� na nas co
si� zowie.
- Tak, przez chwil� na pewno by� z�y - za�mia�a si�. - Ale trzeba
umie� tak�e przegrywa�. Inaczej nie mo�na by �y�.
- Naturalnie.
Zapad�o milczenie. Spojrza�em na Lenza. Ale ostatni romantyk
u�miechn�� si� tylko, ruszy� nosem i zostawi� mnie na pastw� losu.
Brzozy szumia�y. Za domem gdaka�a kura.
- Wspania�a pogoda - wydusi�em z siebie w ko�cu, a�eby przerwa�
milczenie.
- Tak, cudowna - potwierdzi�a dziewczyna.
- I taka �agodna - dorzuci� Lenz.
- Doprawdy niezwykle �agodna - uzupe�ni�em od siebie.
I znowu przerwa. Dziewczyna uwa�a�a nas z pewno�ci� za nieobytych
durni�w. Ale mimo wszelkich wysi�k�w nic m�drego nie przychodzi�o
mi do g�owy. Lenz zacz�� w�szy�.
- Duszone jab�ka - szepn�� z uczuciem - zdaje si�, �e do w�tr�bki
b�d� tak�e duszone jab�uszka. Specja�, palce liza�.
- Niew�tpliwie - przyzna�em przeklinaj�c w duchu nas obu.
K�ster z Bindingiem wr�cili do naszej gromadki. Binding sta� si�
w przeci�gu tych paru minut zgo�a innym cz�owiekiem. Zdawa� si�
nale�e� do rasy wariat�w samochodowych, kt�rzy s� w si�dmym
niebie, je�eli natkn� si� gdzie� na fachowca i mog� z nim
porozmawia�.
- Zjemy razem kolacj�? - zaproponowa�.
- Naturalnie - sk�oni� si� Lenz.
Weszli�my do gospody. W drzwiach Gotfryd mrugn�� ku mnie i wskaza�
g�ow� dziewczyn�.
- S�uchaj, ona wyr�wnuje z�y urok starej ta�cz�cej baby, kt�ra
zwidzia�a ci si� dzisiaj rano, dziesi�ciokrotnie i z nawi�zk�, co?
Wzruszy�em ramionami.
- By� mo�e, ale czemu kaza�e� mi samemu be�kota� te bzdury?
Lenz parskn�� �miechem:
- Musisz si� kiedy� nauczy� samodzielno�ci, dziecinko!
- Nie mam ju� ochoty uczy� si� czegokolwiek - odpali�em.
Weszli�my za innymi do wn�trza. Siedzieli ju� przy stole.
Gospodyni wkroczy�a w�a�nie z w�tr�bk� i sma�onymi ziemniaczkami.
Poza tym jako wst�p do uczty przynios�a du�� flaszk� �ytni�wki.
Binding okaza� si� niezmordowanym gadu��. Trudno by�o uwierzy�,
ile ten cz�owiek potrafi powiedzie� na temat samochod�w. Gdy
us�ysza�, �e Otto bra� tak�e udzia� w wy�cigach, jego sympatia nie
mia�a ju� �adnych granic.
Przygl�da�em mu si� uwa�nie. Ci�ki m�czyzna o rumianej twarzy i
szerokich brwiach. Troch� bufon, za g�o�ny i ha�a�liwy, ale
przypuszczalnie dobroduszny, jakimi cz�sto bywaj� ludzie, kt�rym
si� w �yciu powodzi. Mog�em sobie doskonale wyobrazi�, �e przed
p�j�ciem spa� ogl�da co wiecz�r w lustrze swoje odbicie z powag�,
godno�ci� i szacunkiem.
Dziewczyna siedzia�a mi�dzy mn� i Lenzem. Zdj�a p�aszcz; mia�a na
sobie szary angielski kostium. Na szyi zawi�za�a bia�y szalik,
kt�ry wygl�da� jak krawat noszony przez amazonki. Jedwabiste
ciemnoblond w�osy nabiera�y w �wietle lampy bursztynowego blasku.
Ramiona mia�a bardzo proste, lecz trzyma�a si� nieco pochylona.
W�skie, nadmiernie d�ugie r�ce, raczej ko�ciste ani�eli mi�kkie.
Twarz jej by�a szczup�a i blada, ale du�e oczy nadawa�y jej wyraz
niemal nami�tnej si�y. Uwa�a�em, �e jest bardzo przystojna, ale
nie my�la�em przy tym nic wi�cej.
Natomiast Lenz pali� si� jak pochodnia. Uleg� ca�kowitej odmianie.
��ta strzecha na jego g�owie ja�nia�a jak czub u dudka. Sypa�
dowcipami niby z r�kawa, do sp�ki z Bindingiem zawojowa� ca�y
st�. Siedzia�em jako skromny �wiadek tej przewagi i nie mia�em
pola do popisu. Pozostawiono mi najwy�ej przywilej podania
p�miska albo pocz�stowania papierosem. Aha, no i tr�cania si�
kieliszkiem z Bindingiem. Czyni�em to - prawd� m�wi�c - wcale
g�sto.
Nagle Lenz uderzy� si� d�oni� w czo�o:
- Rum! Robby, skocz i przynie� urodzinowy rum!
- Urodzinowy? - Kt�ry� z pan�w ma dzi� urodziny? - spyta�a
dziewczyna.
- Ja - b�kn��em. - Z tej racji jestem prze�ladowany przez ca�y
dzie�.
- Prze�ladowany? A wi�c nie chce pan, �eby panu sk�adano �yczenia?
- Owszem. �yczenia to co innego.
Przez chwil� trzyma�em w r�ce jej d�o� i czu�em ciep�y, suchy
u�cisk. Potem wyszed�em po rum.
Wielka milcz�ca noc okala�a dom. Sk�rzane siedzenia w samochodzie
by�y wilgotne. Przystan��em i patrzy�em na lini� horyzontu, nad
kt�r� unosi� si� czerwony blask miasta. Ch�tnie bym zosta� na
dworze, ale z gospody dochodzi�o ju� wo�anie Lenza.
Binding �le znosi� rum. Wida� to by�o ju� po drugim kieliszku.
Chwiejnym krokiem wyszed� do ogr�dka. Podnios�em si� od sto�u i
stan��em z Lenzem przy bufecie. Za��da� flaszki ginu.
- Wspania�a dziewczyna, co? - zagadn��.
- Doprawdy, nie mam co do tego zdania, Gotfrydzie. Nie
interesowa�em si� ni� bli�ej.
Przygl�da� mi si� przez chwil� swymi niebieskimi, mieni�cymi si�
oczyma i potrz�sn�� rozpalon� g�ow�.
- Powiedz mi, dziecinko, po co ty w�a�ciwie �yjesz na �wiecie?
- Od dawna pr�buj� si� tego dowiedzie� i ani rusz nie mog�.
Za�mia� si�.
- Chcia�by�! Tak �atwo to nie przychodzi. Ale teraz postaram si�
wyw�cha�, co w�a�ciwie ��czy dziewczyn� z tym grubym katalogiem
automobilowym.
To rzek�szy, uda� si� za Bindingiem do ogr�dka. Po chwili
przyholowa� go do szynkwasu. Wywiad musia� wypa�� pomy�lnie, gdy�
Gotfryd, kt�ry doszed� najwidoczniej do wniosku, �e tor jest
wolny, przypi�� si� do Bindinga z wielkim zapa�em. Zam�wi� now�
flaszk� ginu i po godzinie byli na ty. Kiedy Lenz by� w dobrym
humorze, mia� w sobie co� tak ujmuj�cego, �e trudno mu si� by�o
oprze�. On tak�e nie potrafi� si� oprze� sobie samemu. Teraz
ca�kiem podbi� Bindinga i niebawem zacz�li rycze� w altanie
�o�nierskie piosenki. Przy tym wszystkim ostatni romantyk
zapomnia� ze szcz�tem o dziewczynie.
Zostali�my we tr�jk� w izbie. Zrobi�o si� nagle strasznie cicho.
Szwarcwaldzki zegar z kuku�k� tyka� miarowo. Gospodyni sprz�tn�a
ze sto�u, obdarzaj�c nas macierzy�skim spojrzeniem. Przy piecu
wyci�gn�� si� brunatny legawiec. Czasami zaszczeka� przez sen
cichym, �a�osnym dyszkantem. Wiatr ociera� si� o okna. Szmer jego
zaciera�y raz po raz strz�py pie�ni �o�nierskich. Mia�em wra�enie,
jakby ca�a izba unosi�a si� z nami w g�r� i p�yn�a poprzez noc i
lata mimo wielu wspomnie�.
Osobliwy nastr�j. Czas zapad� si� - przesta� istnie�. Nie by� ju�
rzek�, kt�ra z mroku przychodzi i w mrok odp�ywa, ale jak jezioro,
w kt�rym odbija si� bezg�o�nie �ycie ludzkie. �ciska�em w r�ku
kieliszek. Rum po�yskiwa�. My�la�em o kartce zapisanej dzisiaj
rano w warsztacie. By�em wtedy troch� smutny. Teraz ju� nie.
Ostatecznie, wszystko jedno - dop�ki cz�owiek �yje. Spojrza�em na
K�stera. S�ysza�em, �e rozmawia z dziewczyn�, ale nie zwa�a�em na
s�owa. Czu�em mi�kki opar pierwszego oszo�omienia alkoholem, kt�ry
rozgrzewa� powoli krew. Lubi�em t� mgie�k�, albowiem rzuca�a ona
na niewiadome jak�� iluzj� przygody. W altanie Lenz z Bindingiem
zawodzili pie�� o Lesie Argo�skim. Obok mnie rozmawia�a nieznana
dziewczyna. M�wi�a cicho i powoli, g�osem ciemnym, podniecaj�cym,
nieco ochryp�ym. Wychyli�em kieliszek.
Tamci wr�cili do izby. Wytrze�wieli nieco na �wie�ym powietrzu.
Zabierali�my si� do domu. Poda�em dziewczynie p�aszcz. Sta�a
blisko mnie, przeci�gaj�c si� mi�kko w ramionach. G�ow�
przechyli�a sko�nie w ty�, na lekko rozwartych ustach zaigra�
u�miech skierowany do sufitu, do nikogo. Opu�ci�em na chwil�
okrycie. Gdzie� ja, u licha, ca�y ten czas mia�em oczy? Spa�em,
czy co? Zrozumia�em nagle zachwyt Lenza.
Obr�ci�a si� do mnie pytaj�co. Podnios�em szybko p�aszcz na
wysoko�� jej ramion i wskaza�em oczyma Bindinga, kt�ry sta� przy
stole czerwony jak wi�nia, ze szklistym jeszcze wzrokiem.
- Czy pani uwa�a, �e on mo�e prowadzi�?
- S�dz�, �e tak.
Nie spuszczaj�c z niej wzroku powiedzia�em:
- Je�eli nie jest go pani zupe�nie pewna, jeden z nas mo�e si���
przy kierownicy.
Wydoby�a puderniczk� i otworzy�a wieczko.
- Jako� to b�dzie. Nawet lepiej prowadzi, jak sobie podchmieli.
- Lepiej i prawdopodobnie mniej ostro�nie - wtr�ci�em.
Spojrza�a na mnie ponad brzegiem lusterka.
- Miejmy nadziej�, �e wszystko b�dzie dobrze - uci��em.
Moja troska brzmia�a nieco przesadnie, albowiem Binding trzyma�
si� mocno na nogach. Chcia�em po prostu wymy�li� jaki� pretekst,
a�eby jej ca�kiem nie straci� z oczu. - Czy pozwoli pani zadzwoni�
do siebie jutro i dowiedzie� si�, jak si� uda� powr�t? - Nie
odpowiedzia�a od razu. - Ci��y na nas przecie� odpowiedzialno�� za
to pija�stwo - nastawa�em. - Szczeg�lnie na mnie z powodu
urodzinowego rumu.
- A wi�c dobrze - za�mia�a si�. - Jak pan chce. Zach�d 2793.
Zapisa�em sobie numer, gdy tylko wyszli�my z gospody.
Dopilnowali�my odjazdu Bindinga i wypili�my jeszcze strzemiennego.
Potem spu�cili�my Karla ze smyczy. Zawy� i zacz�� �miga� przez
lekk� mg�� marcow�. Oddychali�my szybko, ogniste i rozko�ysane w
oparach miasto lecia�o ku nam, a z mg�y wyr�s� jak o�wietlony
kolorowy okr�t bar Freddy'ego. Zakotwiczyli�my Karla. Z�otem
ciek� koniak, gin ja�nia� jak akwamaryna, a rum by� samym �yciem.
Siedzieli�my kamieniem na wysokich taboretach przy barze, muzyka
szemra�a jak wodotrysk, �ycie by�o jasne i mocne. Pot�nie t�tni�o
w naszych piersiach, sp�ukiwa�o beznadziejno�� n�dznych pokoi
umeblowanych, kt�re czeka�y na nas, smutek naszego bytowania
poszed� w k�t, bar zmieni� si� w mostek kapita�ski �ycia i oto
odp�ywali�my z szumem w przysz�o��.
Rozdzia� II
Nast�pnego dnia by�a niedziela. Spa�em d�ugo i obudzi�em si�
dopiero wtedy, gdy s�o�ce pad�o na ��ko. Zerwa�em si� i otwar�em
na o�cie� okno. Na dworze by�o �wie�o i pogodnie. Ustawi�em
maszynk� spirytusow� na �awce i wyci�gn��em puszk� z kaw�. Moja
gospodyni, pani Zalewska, pozwoli�a mi gotowa� w pokoju kaw�. Jej
kawka by�a zbyt lurowata. Szczeg�lnie gdy si� popi�o wieczorem.
Mieszka�em ju� od dw�ch lat w pensjonacie pani Zalewskiej.
Dzielnica przypad�a mi do smaku. Zawsze tu si� co� dzia�o,
albowiem tu� obok siebie mie�ci�y si�: dom Zwi�zku Zawodowego,
"Cafe International" oraz lokal Armii Zbawienia. Naprzeciw domu
rozci�ga� si� poza tym stary cmentarz, kt�ry od dawna ju� by�
zamkni�ty. Drzewa sta�y tam g�sto jak w parku, a gdy noc�
uspokaja� si� tumult uliczny, mo�na by�o si� �udzi�, �e si�
mieszka na wsi. Inna sprawa, �e cisza zapada�a p�no, albowiem tu�
przy cmentarzu roz�o�y�o si� weso�e miasteczko, w kt�rym kr�ci�y
si� niestrudzenie karuzele i ko�ysa�y napowietrzne ��dki.
Dla pani Zalewskiej cmentarz by� nieocenion� reklam�. Powo�ywa�a
si� stale na �wie�e powietrze i rozleg�y widok z okien, za co
mog�a bra� wy�sze ceny. Przy wszelkich skargach replikowa�a sta�ym
argumentem: "Ale�, moi pa�stwo, we�cie tylko pod uwag� po�o�enie
domu!"
Ubiera�em si� bez po�piechu. Wzmaga�o to we mnie poczucie
niedzieli. Umy�em si�, po�azi�em sobie po pokoju, przeczyta�em
gazet�, zaparzy�em kaw�, stan��em przy oknie i przypatrywa�em si�,
jak polewano ulic�, s�ucha�em jak ptaki �piewaj� w wysokich
drzewach na cmentarzu - ich g�osy akompaniowa�y niby male�kie
srebrne piszcza�ki bo�e cichemu, sentymentalnemu pomrukowi
melancholijnej katarynki z weso�ego miasteczka - grzeba�em w moich
paru koszulach i skarpetkach, jakbym ich mia� dwadzie�cia razy
wi�cej do wyboru, gwi�d��c opr�ni�em kieszenie: groszaki,
scyzoryk, klucze, papierosy - i karteczka z wczoraj, z nazwiskiem
dziewczyny i numerem telefonu. Patrycja Hollmann. Osobliwe imi� -
Patrycja. Po�o�y�em karteluszek na stole. Czy to doprawdy dzia�o
si� wczoraj? Jak�e odleg�e ju� by�o, niemal zapomniane w
per�owoszarych oparach alkoholu. W�a�nie to by�o wspania�e w
piciu: szybko przenosi�o ono cz�owieka nad czasem, ale mi�dzy
wieczorem a rankiem tworzy�a si� zn�w przestrze�, jakby to by�y
lata.
W�o�y�em kartk� pod stos ksi��ek. Zadzwoni�? Mo�e tak, a mo�e nie.
Za dnia wygl�da�y te sprawy zawsze inaczej ani�eli wieczorem.
W�a�ciwie by�em bardzo zadowolony z mojego spokoju. W ostatnich
latach by�o wok� mnie dosy� zgie�ku. Grunt nie przywi�zywa� si�
do niczego - mawia� K�ster. Do czego si� przywi��esz, to chcia�by�
zatrzyma�. A zatrzyma� w �yciu nie mo�na nic.
W tym momencie rozmy�la� w s�siednim pokoju wybuch�a awantura, jak
co niedziela przed po�udniem. Szuka�em kapelusza, kt�ry musia�em
posia� gdzie� wczoraj wieczorem, i przys�uchiwa�em si� przez
chwil� odg�osom zza �ciany. Stacza�o tam boje ma��e�stwo Hasse. Od
pi�ciu lat gnietli si� w ma�ej ciupce. Nie byli to, bro� Bo�e, �li
ludzie. Gdyby dochrapali si� trzech pokoi z kuchni�, w kt�rej
mog�aby kr�lowa� pani Hasse, gdyby na dodatek mieli dziecko,
ma��e�stwo ich by�oby zapewne szcz�liwe. Ale mieszkanie
kosztowa�o zbyt wiele grosza, no a dziecko - kt� mo�e sobie na to
pozwoli� w tych niepewnych czasach! Tote� obijali si� o siebie w
tej ciasnocie, �on� op�ta�a histeria, a m�� by� w ci�g�ej trwodze,
�e straci swoj� skromn� posadk�. Je�eli go zwolni� - to koniec.
Mia� czterdzie�ci pi�� lat. Skoro raz zostanie bezrobotnym, nikt
go nie przyjmie do pracy. W tym w�a�nie tkwi�o nieszcz�cie: za
dawnych czas�w cz�owiek traci� powoli grunt pod nogami i zawsze
mia� jeszcze mo�liwo�� wyp�yni�cia na powierzchni�. Dzisiaj za
ka�dym wypowiedzeniem czai�a si� otch�a� wiecznego bezrobocia.
Usi�owa�em wymkn�� si� po cichu z mego pokoju, ale ju� zapukano do
drzwi i wpad�, potykaj�c si� na progu, Hasse. Run�� na krzes�o:
- Nie znios� tego d�u�ej.
By� to w rzeczywisto�ci �agodny cz�owiek o opuszczonych ramionach
i ma�ym w�siku. Skromny, obowi�zkowy urz�dnik. Ale w�a�nie takim
ludziom powodzi�o si� teraz najgorzej. Chyba zawsze takim by�o
najgorzej. Skromno�� i obowi�zkowo�� nagradzana jest tylko w
powie�ciach. W �yciu jednostki tego typu wykorzystuje si� do
ostatnich granic, a potem wyrzuca na bruk. Hasse podni�s� r�ce.
- Niech pan pomy�li, w naszym biurze by�y znowu dwa wypowiedzenia!
Nast�pnym b�d� ja, zobaczy pan, ja!
W tej trwodze �y� od pierwszego do pierwszego ka�dego miesi�ca.
Nala�em mu kieliszek w�dki. Dr�a� na ca�ym ciele. Kt�rego� dnia
poczciwina za�amie si� zupe�nie, to by�o jasne. Nie mia� �adnych
rezerw.
- A na domiar z�ego ci�gle te wym�wki - szepn��.
Przypuszczalnie �ona czyni�a mu wym�wki. Mia�a czterdzie�ci dwa
lata, by�a nieco g�bczasta i przekwit�a, ale naturalnie nie tak
zu�yta jak jej m��. Cierpia�a na typow� dla jej wieku psychoz�, �e
nie zd��y ju� u�y� �ycia.
Nie mia�o �adnego sensu miesza� si� do tych porachunk�w
ma��e�skich.
- Niech pan pos�ucha mojej rady, Hasse - odezwa�em si�. - Prosz�
posiedzie� u mnie, jak d�ugo si� panu spodoba. Musz� wyj��. Je�eli
pan woli koniak, to stoi w szafie. Tu na stole ma pan rum. Tam
le�� gazety. A dzi� po po�udniu niech pan gdzie� p�jdzie z �on�.
Mo�e do kina? Kosztuje tyle samo, co dwugodzinne siedzenie w
kawiarni, a daje znacznie wi�cej uciechy! Has�em dnia dzisiejszego
jest zapomnie�, nie rozmy�la�!
Poklepa�em go po ramieniu, ale mia�em lekkie wyrzuty sumienia.
Chocia� kino to zawsze dobra rzecz. Cz�owiek mo�e sobie troch�
pomarzy�.
Drzwi obok sta�y otworem. Pani Hasse szlocha�a, a� rozlega�o si�
doko�a. Pow�drowa�em korytarzem. Nast�pne drzwi by�y uchylone.
Pods�uchiwano. Wo� perfum bucha�a z pokoju. Mieszka�a w nim Erna
B�nig, z zawodu sekretarka. Stanowczo za elegancka jak na swoje
pobory. Ale raz na tydzie� szef dyktowa� jej pilne listy a� do
rana. Nazajutrz by�a zawsze z�a jak osa. Za to co wiecz�r chodzi�a
na dancing. G�osi�a otwarcie, �e jak nie b�dzie mog�a ta�czy�,
�ycie si� dla niej sko�czy. Mia�a dw�ch przyjaci�. Jeden kocha�
j� i przynosi� kwiaty. Drugiego ona kocha�a i dawa�a mu pieni�dze.
Ko�o niej gnie�dzi� si� rotmistrz hrabia Or�ow, rosyjski emigrant,
fordanser, kelner, statysta filmowy i gigolo z siwymi skroniami.
Cudownie gra� na gitarze. Co wiecz�r modli� si� do Matki Boskiej
Kaza�skiej o posad� g��wnego portiera w pomniejszym hotelu. Gdy
sobie podpi�, by� sk�onny do p�aczu. Nast�pne drzwi: pani Bender,
piel�gniarka w ��obku. Dwoje dzieci zmar�o z niedo�ywienia w roku
1918. Hodowa�a pstrokatego kocura. Jedyne, co mia�a.
Obok - pan M�ller, emerytowany radca skarbowy. Sekretarz zwi�zku
filatelist�w. Chodz�cy zbi�r znaczk�w pocztowych, poza tym nic.
Szcz�liwy cz�owiek.
Zapuka�em do ostatnich drzwi.
- No, Jerzy - zawo�a�em - co s�ycha�? Wci�� jeszcze nic?
Jerzy Block potrz�sn�� g�ow�. By� s�uchaczem czwartego semestru.
A�eby przebrn�� przez te cztery p�rocza pracowa� dwa lata w
kopalni. Teraz przejad� ju� niemal wszystkie oszcz�dno�ci;
pozosta�o mu jeszcze na dwa miesi�ce utrzymania. Do kopalni nie
m�g� ju� wr�ci�. Ilu� g�rnik�w by�o dzisiaj bez pracy! Pr�bowa� na
wszelkie sposoby znale�� jaki� zarobek. Przez tydzie� rozdawa�
reklamowe ulotki pewnej fabryki margaryny; ale firma
zbankrutowa�a. Wkr�tce potem z�apa� stanowisko roznosiciela gazet
i odetchn�� swobodniej. Lecz w trzy dni p�niej zatrzyma�o go o
�wicie na ulicy dw�ch drab�w w oprych�wkach. Wyrwali mu paczk�
gazet, podarli je i zapowiedzieli, �eby nie wa�y� si� pcha� do nie
swojego rzemios�a. Dosy� ju� bezrobotnych roznosicieli. Block
zaryzykowa� jednak i zjawi� si� nast�pnego dnia na ulicy, chocia�
musia� przedtem zap�aci� z w�asnej kieszeni za podarte gazety.
Kto� wpad� na niego na rowerze. Gazety upad�y w b�oto. Kosztowa�o
go to dwie marki. Upar� si� i trzeciego dnia stan�� znowu na rogu.
Wr�ci� do domu w podartym ubraniu i z posiniaczon� twarz�. Wtedy
da� za wygran�. Teraz siedzia� kamieniem w domu, zgn�biony i
zrozpaczony. Ku� jak wariat, jakby to mia�o jaki� cel. Jad� raz
dziennie. Przy tym wszystkim by�o rzecz� oboj�tn�, czy sko�czy
studia, czy nie. Nawet po zdaniu egzamin�w na posad� m�g� liczy�
najwcze�niej za dziesi�� lat. Wsun��em mu w r�k� pude�ko
papieros�w.
- Plu� na to wszystko, Jerzy! Ja te� to zrobi�em. Mo�esz p�niej
zawsze zacz�� na nowo.
Zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Ju� wtedy, po pracy w kopalni, wiedzia�em, �e nic z tego.
Wychodzi si� zupe�nie z wprawy, je�eli nie ma si� co dzie� do
czynienia z ksi��kami. Drugi raz nie zdob�d� si� na taki wysi�ek.
Blada twarz z odstaj�cymi uszami i kr�tkowzrocznymi oczami,
szczup�a posta�, zapadni�te piersi - niech to diabli porw�!
- No, to powodzenia, Jerzyku.
Rodzic�w tak�e ju� nie mia�.
Kuchnia. Wypchana g�owa dzika. Wspomnienie po nieboszczyku
Zalewskim. Telefon. P�mrok. Wo� gazu i kiepskiego t�uszczu. Drzwi
wej�ciowe z wizyt�wkami przypi�tymi woko�o dzwonka. Jest i moja.
"Robert Lohkamp, stud fil. Dwa razy d�ugo dzwoni�." Wizyt�wka by�a
z��k�a i brudna. "Stud fil." Du�o mi z tego przysz�o! Jak�e to
dawno temu. Zszed�em po schodach do "Cafe International".
"International" by�a wielk�, ciemn� i zadymion� kich� z szeregiem
salek od ty�u. Z przodu, ko�o szynkwasu, sta�o pianino. By�o
rozstrojone, kilka strun p�k�o, brakowa�o tak�e paru klawiszy z
ko�ci s�oniowej. Lubi�em jednak dzielne, wys�u�one pud�o. Dzieli�o
ze mn� rok �ycia, kiedy by�em zaanga�owany jako pianista od
nastrojowych kawa�k�w w "Internationalu".
W tych pokoikach kawiarni odbywali swoje zebrania handlarze byd�a.
Niekiedy schodzili si� tak�e przedsi�biorcy z weso�ego miasteczka.
We frontowej sali przesiadywa�y dziwki.
Lokal zia� pustk�. Tylko dotkni�ty platfusem kelner Alojzy trzyma�
stra� za lad�.
- Jak zwykle? - spyta�.
Kiwn��em g�ow�. Przyni�s� mi kieliszek portwajnu zmieszany p� na
p� z rumem. Usiad�em przy stoliku i zapatrzy�em si� bezmy�lnie
przed siebie. Szare pasmo s�oneczne pada�o uko�nie przez okno.
Zapl�ta�o si� i uwi�z�o we flaszkach z w�dk�, ustawionych na
p�kach. Cherry-brandy p�on�a jak rubin.
Alojzy p�uka� szklanki. Kot gospodarza siedzia� na pianinie i
mrucza�. Wypali�em powoli papierosa. St�ch�e powietrze nastraja�o
sennie. Dziwny g�os mia�a ta dziewczyna wczoraj. Ciemny, nieco
chropawy, prawie zachrypni�ty, a jednak mi�kki.
- Daj mi par� pism ilustrowanych, Alojzy - zawo�a�em do kelnera.
Skrzypn�y drzwi. Wesz�a R�a. R�a, kurwa spod cmentarza, zwana
"�elazn� koby��". Zdoby�a sobie to przezwisko, albowiem by�a
niespo�yta. Zamierza�a wypi� fili�ank� czekolady. Pozwala�a sobie
co niedziela na taki luksus, po czym jecha�a do Burgdorf odwiedzi�
swoje dziecko.
- Jak si� masz, Robert!
- Dzie� dobry, R�o. Jak si� miewa ma�a?
- W�a�nie chc� do niej zajrze�. Popatrz, co jej wioz�.
Wyj�a z papieru pyzat� lal� z czerwonymi policzkami i nacisn�a
jej brzuszek. "Ma-ma", skrzekn�a lala. R�a promienia�a.
- Bajeczne! - pochwali�em.
- To nie koniec. Uwa�aj! - Przechyli�a lal� w ty�. Zamkn�a oczy
jak na komend�.
- Nies�ychane, R�o!
By�a zadowolona i zapakowa�a z powrotem pieczo�owicie sw�j
prezent.
- Ty rozumiesz si� na takich figlach. B�dziesz kiedy� idealnym
m�em.
- E, tam - rzek�em pow�tpiewaj�co.
R�a by�a ogromnie przywi�zana do dziecka. Jeszcze trzy miesi�ce
temu, dop�ki bobo nie umia�o chodzi�, trzyma�a je w swoim pokoju.
Udawa�o si� to pomimo zawodu R�y, bo przy pokoiku znajdowa�a si�
ma�a kom�rka. Gdy wieczorem R�a przychodzi�a z klientem, kaza�a
mu pod jakimkolwiek pozorem czeka� chwil� pod drzwiami, a sama
wpada�a do pokoju i przesuwa�a w�zek do kom�rki, zamyka�a drzwi od
schowka i wpuszcza�a go�cia. Jednak�e w grudniu dziecko musia�o
w�drowa� zbyt cz�sto z ogrzanego pokoju do zimnej kom�rki. Nic
dziwnego, �e si� zazi�bia�o i cz�sto p�aka�o, kiedy by� kto� u
matki. R�a musia�a rozsta� si� z c�reczk�, chocia� przysz�o jej
to bardzo ci�ko. Odda�a dziecko do drogiej ochronki. Uchodzi�a
tam za uczciw� wdow�. Inaczej nie przyj�to by b�ka.
R�a podnios�a si�.
- Przyjdziesz w pi�tek?
Kiwn��em g�ow�.
Spojrza�a na mnie.
- Wiesz ju�, o co chodzi?
- Oczywi�cie.
Nie mia�em zielonego poj�cia, o co chodzi. Nie chcia�em jednak
wypytywa� o to. Nauczy�em si� tego przez rok mojego grania w
knajpie. Tak by�o najwygodniej. Podobnie jak m�wienie "ty"
wszystkim dziewczynom. Nie mo�na by�o inaczej.
- Serwus, Robert.
- Serwus, R�o.
Zosta�em jeszcze przez chwil�. Nie mog�em jednak zazna�
w�a�ciwego, sennego spokoju, kt�ry sp�ywa� na mnie stale w tej
knajpie, b�d�cej dla mnie rodzajem niedzielnego przytu�ku.
Wychyli�em jeszcze jeden kieliszek rumu, pog�aska�em kota i
opu�ci�em lokal.
Przez ca�y dzie� w��czy�em si� bez celu. Nie bardzo wiedzia�em, co
z sob� pocz��, i nigdzie nie potrafi�em zagrza� miejsca. P�nym
popo�udniem zaw�drowa�em do naszego warsztatu. Zasta�em tam
K�stera. Majstrowa� przy cadillacu. Kupili�my go niedawno jako
stary grat za �miesznie nisk� cen�. Wyremontowali�my w�z
gruntownie, a K�ster dodawa� mu w�a�nie ostatniego szlifu. By�a to
spekulacja. Spodziewali�my si� du�o na niej zarobi�. Osobi�cie
pow�tpiewa�em, czy b�dzie to taki �wietny interes. W tych
kiepskich czasach ludzie woleli ma�e wozy, nikt nie mia� ochoty na
takiego smoka.
- Zdaje mi si�, Otto, �e wpadniemy na tym autobusie.
K�ster nie traci� jednak otuchy.
- Traci si� na �rednich wozach, Robby - o�wiadczy�. - Dzisiaj
kupuj� albo tanie w�zki, albo bardzo drogie. Ci�gle jeszcze s�
ludzie, kt�rym nie brak grosza. Albo te� udaj�, �e maj�.
- Gdzie Gotfryd?
- Na jakim� zebraniu politycznym.
- Wariat! Czego on si� tam pcha?
K�ster za�mia� si�.
- Sam dobrze nie wie. By� mo�e, �e wiosna wlaz�a mu w ko�ci. Na
wiosn� musi sobie zawsze wymy�li� co� nowego.
- Mo�liwe. Poczekaj, pomog� ci.
D�ubali�my razem, dop�ki si� nie �ciemni�o.
- No, zmykamy - rzek� K�ster. Umyli�my si� pod kranem.
- Wiesz, co ja tu mam? - spyta� uderzaj�c si� po portfelu.
- No?
- Bilety na zawody bokserskie na dzi� wiecz�r. Dwa. P�jdziesz ze
mn�, co?
Zrobi�em niewyra�n� min�. Obrzuci� mnie zdumionym wzrokiem.
- Stilling walczy z Walkerem. Zapowiada si� doskona�a walka.
- Zabierz Gotfryda - zaproponowa�em, czuj�c, jak �miesznie
post�puj� nie chc�c towarzyszy� K�sterowi. Ale nie mia�em ochoty.
Nie wiedzia�em, dlaczego.
- Masz jakie� inne plany? - spyta� K�ster.
- Nie.
Przygl�da� mi si� uwa�nie.
- Wr�c� do domu - powiedzia�em. - B�d� pisa� listy i takie tam
rzeczy. Od czasu do czasu to trzeba tak�e za�atwi�.
- Mo�e� chory? - spyta� zatroskany.
- Ale gdzie tam, ani mi si� �ni chorowa�. By� mo�e i mnie wiosna
wlaz�a w ko�ci.
- Dobra. Jak chcesz.
Powlok�em si� ku domowi. Ale gdy znalaz�em si� w moim pokoju, nie
wiedzia�em, co ze sob� pocz��. �azi�em z k�ta w k�t
niezdecydowany. Nie mog�em teraz poj��, dlaczego upiera�em si�,
�eby wr�ci� do domu. W ko�cu wyszed�em na korytarz z zamiarem
odwiedzenia Jerzego. Tam wpad�em na pani� Zalewsk�.
- Czy mnie oczy myl�? - spyta�a zdumiona. - Pan w domu?
- Trudno by�oby zaprzeczy� - odpowiedzia�em nieco podra�nionym
tonem.
Pokiwa�a g�ow� z siwymi loczkami.
- Nie na mie�cie? Cuda, moi pa�stwo!
Nie zabawi�em d�ugo u Jerzego. Po kwadransie opu�ci�em jego pok�j.
Zastanawia�em si�, czy nie nale�a�oby czego� wypi�. Ale nie, nie
ci�gn�o mnie do w�dki. Usiad�em przy oknie i gapi�em si� na
ulic�. Mrok na skrzyd�ach nietoperza przelatywa� nad cmentarzem.
Niebo za domem Zwi�zku Zawodowego by�o zielonkawe jak niedojrza�e
jab�ko. Na ulicach pali�y si� ju� latarnie. Nie by�o jednak
jeszcze ciemno, latarnie wygl�da�y jakby zzi�bni�te. Wygrzeba�em
spod ksi��ek kartk� z numerem telefonu. Ostatecznie raz mog�
zatelefonowa�. W�a�ciwie nawet obieca�em zadzwoni�. Prawdopodobnie
nie zastan� dziewczyny w domu.
Poszed�em do sionki, w kt�rej sta� telefon, podnios�em s�uchawk� i
poda�em numer. Gdy tak czeka�em na odpowied�, czu�em, jak z
czarnej muszli s�uchawki unosi si� jaka� mi�kka fala, jakie�
delikatne oczekiwanie. D