14177

Szczegóły
Tytuł 14177
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14177 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14177 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14177 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WIKTOR SUWOROW ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI TŁUMACZYLI (JOLANTA KOZAK I ANDRZEJ MIETKOWSKI) WARSZAWA 1998 Mamy przyjemność zaprezentować Państwu zupełnie nowych „Żołnierzy wolności”. Czytelnik polski zapoznał się już wprawdzie z tą pozycją (NOWA 1985), jednak ówczesny przekład autorstwa Jolanty Kozak powstał na podstawie zubożonego wydania angielskiego. Dopiero rok po polskim wydaniu, w Londynie ukazało się rosyjskie wydanie „Żołnierzy wolności”, które stało się dla Andrzeja Mietko-wskiego podstawą do poprawienia i uzupełnienia przekładu z 1985 roku. Obecne wydanie zostało dodatkowo przejrzane i uzupełnione przez Autora. Nowością w naszej edycji jest też wkładka ilustracyjna, zawierająca unikatowe zdjęcia z prywatnego archiwum Wiktora Suworowa. Są one cennym uzupełnieniem „Żołnierzy wolności” i ich kontynuacji „Akwarium”, książek będących zbeletryzowaną autobiografią Autora. DO POLSKICH CZYTELNIKÓW Wreszcie pełne wydanie „Żołnierzy wolności”! To była moja pierwsza książka. Napisałem ją zaraz po ucieczce na Zachód. Przedstawiałem w niej Armię Radziecką jaką znałem i zapamiętałem. Pełną absurdów, paradoksów i sprzeczności. Mimo upływu lat, „Żołnierze wolności” nie stracili swej aktualności. To prawda, Związek Radziecki nie istnieje, lecz armią rosyjsko-radziecką rządzą te same prawa, nierzadko ci sami ludzie. Nie wierzycie? A wiecie, sztab jakiego okręgu wojskowego mieści się nadal w Sankt - Petersburgu? Odpowiedź: Leningradzkiego! To wojsko zawsze było i pozostało nieprzewidywalne. Żadna armia nie doznała takich klęsk, jak Armia Czerwona podczas kampanii fińskiej, czy broniąc Kijowa w roku 1941. Ale też żadna armia nie mogła się równać z Czerwoną broniącą Moskwy i Stalingradu. Dlatego wszystkie skrajne opinie o tym wojsku są uzasadnione. Pod względem zdolności bojowych zawiodło - dzięki Bogu! - oceny zachodnich sowietologów. Haniebne operacje w Afganistanie i w Czeczenii miały być Blitzkriegiem. Zakończyły się totalnym fiaskiem. Lecz nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Ta armia potrafi się mobilizować w najmniej oczekiwanych momentach. A jej wpływy na scenie międzynarodowej i wewnętrznej pozostają niemałe. „Żołnierzy wolności” pisałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Zachodni wydawcy i oficyny emigracyjne nie rwały się do publikacji. Moje opisy kłóciły się z utrwalo- nym obrazem radzieckiej perfekcyjnej machiny wojennej. Nikt nie wierzył w wyrzutnie rakietowe powiązane parcianym sznurkiem. Dlatego angielskiego wydawcy szukałem dwa lata. Rosyjskiego - siedem. Właśnie w tym czasie w Polsce powstała Solidarność, a potem komuniści wprowadzili stan wojenny. Pewnego dnia siedziałem w domu przed telewizorem. Oglądałem reportaż o polskim ruchu oporu. Ekipa BBC dotarła do podziemnej drukarni. Na ekranie powoli przepływały sterty zakazanych książek. Raptem aż podskoczyłem! Na okładce widniało: Wiktor Suworow. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zrozumiałem, że moje pisanie jest komuś naprawdę potrzebne. Że ktoś gotów jest zaryzykować własną wolność, by drukować, kolportować, czytać moje szkice. Jednego nie rozumiałem: jak powstał przekład? Rosyjskie wydanie jeszcze nie istniało. A więc tłumaczyli z angielskiego? Znałem fatalne, a na dodatek niepełne, tłumaczenie tego wydania, dlatego byłem pełen niedobrych przeczuć. Jak się potem okazało, nie bez powodu. Podwójne tłumaczenie dało efekt podobny do zabawy w głuchy telefon. Poważne rzeczy traktowano z przymrużeniem oka, żarty nabierały cech poważnej moralistyki. Kumulacja błędów sprawiła, że polskie wydanie daleko odbiegało od pierwotnego tekstu. Dlatego teraz z radością oddaję Wam do rąk nowy przekład „Żołnierzy wolności”. Myślę, że w dzisiejszej Polsce taki reportaż z nieodległej krainy realnego socjalizmu dodatkowo ukazuje dystans, jaki przebyliście w ciągu ostatnich lat. A w Rosji? Tam - im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same... gdzieś w Anglii, lipiec 1996 Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój, Przewodniczącemu Komitetu Obrony, Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego, Bohaterowi Pracy Socjalistycznej, Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej za Umacnianie Pokoju Między Narodami, Kawalerowi Orderu Zwycięstwa, Genialnemu literatowi, Marszałkowi Związku Radzieckiego, Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi swoją skromną pracę poświęcam Prolog JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI Partia naszym sternikiem... (z pieśni masowej) Komitet Centralny KPZR postanowił radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa. Cały kraj jął się głowić, jak by tu najlepiej osiągnąć ów świetlany cel. Pierwszy sekretarz naszego obwodowego komitetu partii też nad tym myślał, tak samo drudzy sekretarze, ich zastępcy, doradcy, konsultanci. Prawdę mówiąc, zadanie było śmiesznie łatwe. Klimat mamy całkiem jak we Francji - pod dostatkiem słońca, ciepła i wody. Czarnoziem sięga metra i jest tak żyzny, że można nim chleb smarować. Traktorów po kołchozach zatrzęsienie, podobnie jak agronomów. Ale co z tego, skoro nie mamy żadnych korzyści z rekordowych plonów? To zresztą zupełnie zrozumiałe. Gdybyśmy za naszą robotę dostawali choć dziesięć procent zysku, wszyscy raz- dwa zrobiliby kasę. Ciężko pracujący chłop stałby się wkrótce bogaczem, zaś obiboki poszłyby z torbami. A to przecież ewidentna niesprawiedliwość, sprzeczna z ideałami socjalizmu. Poza tym gdyby rzeczywiście po dziesięć procent wpadało nam do kieszeni, to cały kraj zarzucilibyśmy chlebem. To zaś oznacza niedopuszczalną nadprodukcję. Przecież zawsze lepiej nie dojeść, niż zjeść za dużo. Dlatego partia postanowiła radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa, ale tak, by przypadkiem chłop nie ujrzał w tym dla siebie jakiegoś interesu. Długo namyślał się nasz sekretarz partyjny, wreszcie wymyślił: „Nawóz!”. Cóż, niegłupi pomysł. Postanowiono spróbować szczęścia w miejscowym kombinacie chemicznym. Kombinat całą produkcję zdaje państwu, ale gdyby udało się odblokować rezerwy, zaoszczędzić nieco surowców i energii, gdyby odpowiednio zorganizować pracę, wprowadzić trzy zmiany, to wówczas... W kombinacie zwołano w trybie nadzwyczajnym wielki wiec. Wszystko było jak trzeba, z orkiestrą dętą, przemówieniami, transparentami. Robotnicy skandowali hasła, klaskali, śpiewali pieśni patriotyczne. Po wiecu ogłoszono w kombinacie współzawodnictwo w oszczędzaniu surowców i energii. Współzawodnictwo trwało przez całą zimę, a na wiosnę, w rocznicę urodzin Lenina, wszyscy stawili się w kombinacie na sobotę czynu partyjnego - leninowski subotnik. W ciągu tego jednego subotnika z zaoszczędzonych surowców wyprodukowano tysiące ton płynnego nawozu azotowego, który, zgodnie z podjętą na wiecu rezolucją, postanowiono przekazać nieodpłatnie kołchozom naszego obwodu. Niech rozkwita nasza Ojczyzna! Znowu orkiestra odegrała hymn, znów wygłoszono okolicznościowe przemówienia. Było to prawdziwe święto pracy. Do kombinatu zjechali korespondenci prasy lokalnej i centralnych organów. Wieczorem o tym zdarzeniu informowały wszechzwiązkowe radio i telewizja. Komitet Centralny oficjalnie zaaprobował inicjatywę pracowników przemysłu chemicznego i zaapelował do wszystkich kombinatów o podjęcie współzawodnictwa. Oszczędzajmy surowce, które posłużą do produkcji dodatkowych partii nawozu. Więcej nawozu dla kołcho-zów! Niech rozkwita nasz kraj jak wiosenny ogród! Skończył się festyn świata pracy, zaczęła się codzienna mitręga. Nazajutrz dyrektor kombinatu chemicznego zatelefonował do obwodowego komitetu partii, aby poinformować, że jeżeli kołchozy nie odbiorą w ciągu najbliższej doby ofiarowanego im darmowego nawozu, to kombinat chemiczny stanie. Wszystkie zbiorniki są po brzegi pełne nadwyżek i nie ma gdzie składować bieżącej produkcji. Przekazać państwu tych nadwyżek też nie ma jak: nikt nie przewidział dodatkowych cystern. A tymczasem do kombinatu docierają wciąż nowe transporty surowca. Co począć? Nastąpiła seria naglących telefonów z komitetu obwodowego do wszystkich komitetów rejonowych, i dalej - do zarządów poszczególnych kołchozów: do jutra odebrać podarunek. Wieść o tym, że nasz kołchoz obdarowano 150 tonami nawozu nie ucieszyła przewodniczącego. Kołchoz miał na stanie siedemnaście ciężarówek, w tym tylko trzy cysterny. Jednej używano na mleko, drugiej na wodę, trzeciej na benzynę. Tej jednej można było ewentualnie użyć. Ciężarówka była stara i zdezelowana: GAZ-51, drzwi ze sklejki. Ruina. Do miasta siedemdziesiąt trzy kilometry. Uwzględniając stan dróg, oznaczało to pięć godzin jazdy w jedną stronę i pięć z powrotem. Kierowcą tej ciężarówki byłem ja. - Słuchaj no - zaczął przewodniczący. - Jeżeli nie będziesz spać przez dwadzieścia cztery godziny, jeżeli nie rozładuje ci się akumulator a chłodnica nie wybuchnie Od przegrzania, jeżeli nie zatrzesz skrzyni biegów i wóz nie ugrzęźnie w błotach, to powinieneś wyrobić w ciągu doby dwa kursy ł zwieźć trzy tony tego cholernego azot-niaka. Ale trzeba zrobić nie dwa kursy, tylko sto! - Tak jest, towarzyszu przewodniczący - odparłem. - To nie wszystko - powiedział. - Kończy nam się benzyna. Dam ci na trzy kursy, ale z resztą, z dziewięćdziesięcioma siedmioma znaczy, musisz sobie jakoś sam poradzić. Nawet i własną dupą pchać, jak będzie trzeba! - Jasne - powiedziałem. - Liczę na ciebie. Jak nie wyrobisz stu kursów, wywalą mnie ze stanowiska. Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że chociaż przewodniczący nie każdemu przypadł do gustu, to jego następca będzie z pewnością o całe piekło gorszy. - Wszystko jasne? - Nie wszystko. Przypuśćmy, że zrobię te sto kursów, bez benzyny. Gdzie mam zrzucać ten cholerny nawóz? Przewodniczący rozejrzał się po przestronnym dziedzińcu gospodarstwa i poskrobał się po ciemieniu. No właśnie: gdzie? Że też Lenin musiał się urodzić akurat w kwietniu! To dlatego wszystkie leninowskie subotniki i te cholerne nadprodukcje wypadają akurat w tym miesiącu. Nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy nawóz może iść w ziemię, ale na pewno nie w kwietniu. Gdzie zatem trzymać do lata 150 ton płynnej, trującej, cuchnącej substancji? - Słuchaj - powiada przewodniczący. - Niech już ciebie o to głowa nie boli. Wal do miasta i przyjrzyj się, co inni robią. Nie tylko nam partia dała taką łamigłówkę. Wszystkie kołchozy w obwodzie męczą się z tym problemem. Na pewno ktoś coś wymyśli. Geniuszy u nas pod dostatkiem. Rób to, co pozostali. Powodzenia! I pamiętaj: jak dasz dupy, to mi łeb ukręcą, a ja tobie. Możesz mi wierzyć! Wierzyłem. Przed kombinatem chemicznym wije się sznur samochodów. Ciężarówki różnej marki, rozmiarów i kolorów. Cecha charakterystyczna: wszystkie są tak samo rozklekotane. Na kilometr rozpoznam kołchozową cięża- rówkę. Wyróżniają się, jak kalecy żebracy w tłumie. A tu całe zbiegowisko kalek. Są Ziły, stalinowskie Zisy; jedne mają wybite na masce silnika „Fabryka Samochodów im. Mołotowa”, inne tylko „Fabryka Samochodów w Gorkim”. Wszystkie równo zabłocone. Robota idzie żwawo. Tony nawozu sprawnie nalewają do beczkowozów. Ogonek szybko posuwa się naprzód. Ale dzieją się jakieś cuda: cysterny które dopiero co napełniono po chwili wracają i ustawiają się na końcu kolejki. Skąd takie nadzwyczajne tempo? Cóż to za kosmiczne prędkości? Przecież każda potrzebuje wielu godzin, żeby dostarczyć cenny ładunek i zawrócić po nową partię. Dołączały jednak z powrotem w ciągu paru minut. Przyszła i moja kolej. W dwie minuty napełniono zbiorniki cuchnącą cieczą, a kontroler załadunku odhaczył na liście, że mój kołchoz otrzymał pierwsze półtorej tony nawozu. Wyprowadziłem wóz za bramę kombinatu - i ruszam za ciężarówką, która odebrała ładunek przede mną. Robię to samo, co ona. A ona to, co pozostałe. Od bramy kombinatu skręca w lewo i stromym zboczem zjeżdża nad brzeg Dniepru. Tam zanurza wąż do rzeki - i w jednej chwili spuszcza bezcenny nawóz. Na lustrzanej powierzchni wielkiej rzeki, kolebki rosyjskiej cywilizacji, rozlewa się z wolna wielka, trująca, żółta plama. Opróżniwszy zbiorniki, skierowałem się z powrotem do kombinatu, gdzie odhaczono kolejne półtorej tony nawozu na rzecz naszego kołchozu. I jeszcze raz. Praca postępowała szybko i hałaśliwie. Dziesiątki kursów, setki ciężarówek, tysiące ton! Jak żyję nie widziałem takiej obfitości ryb. Nigdy bym nie dał wiary, że tyle jest ryb w naszym Dnieprze. Całą powierzchnię rzeki, od brzegu do brzegu, pokrywały śnięte pudowe sumy, Wspaniałe szczupaki, tłuste leszcze. Wszystkie pływały na powierzchni białymi brzuchami do góry. Gdyby nie chemia, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak bogate ma-my rzeki! Ciężarówki podjeżdżały nie kończącym się sznurem. Każdy kierowca wiedział, że jeżeli nie opróżnimy gigantycznych rezerwuarów wielkiego kombinatu, wówczas zatrzyma się produkcja. To zaś byłoby zbrodnią. Milicja zjawiła się niespodziewanie, w samo południe. Całą okolicę otoczono kordonem. Wszystkich kierowców spędzono w jedno miejsce. Po chwili zajechała czarna Wołga. W Wołdze jakiś ważniak z wielką teczką. Z najwyższym niesmakiem zlustrował teren naszej pracy. Przyłożył małą białą chusteczkę do swojego drobnego noska: smród nawozu był nie do zniesienia. Razem z ważniakiem przybył jeszcze jeden osobnik, niższej rangi. Też z teczką, też Wołgą, ale Wołga nie czarna, tylko szara i mocno sfatygowana. Jeden naczelnik tłumaczył coś drugiemu, gestykulując. Potem rozjechali się, każdy w swoją stronę, a za nimi i milicja. Stoimy, nie wiemy co robić: kontynuować dotychczasowy proceder, czy nie. Wtedy zjawił się przedstawiciel kombinatu. Gestykuluje, klnie siarczyście, każe robić dalej. Bardzo dobre znaleźliście rozwiązanie, towarzysze kierowcy! Jeśli stanie kombinat, to ulegnie zniszczeniu cała francuska technologia, kupiona za niebotyczne pieniądze. Wtedy przyjdzie wywalić obwodowego sekretarza partii, a po nim naczelników niższej rangi. Dlatego po krótkiej naradzie naczelnicy postanowili nie zawracać głowy wysokiemu kierownictwu i nie wtykać nosa w sprawy gospodarki rolnej. Niech wszystko biegnie swoim torem... Bo i jakież inne rozwiązanie można tu było znaleźć? Ofiarować nadwyżki produkcyjne państwu? A gdzie państwo znajdzie zbiorniki na przechowanie takich ilości cieczy? Kołchozy nie mają gdzie ich trzymać, ani czym przewozić. Uznać nadwyżki za część zwykłej produkcji? To co w takim razie zrobić z transportami surowca, który nieprzerwanym strumieniem spływa do kombinatu? Poza tym kontrolerzy zaraz by zwęszyli, że coś tu jest nie W porządku, zaczęliby dociekać, skąd się wzięły takie nadwyżki. Wszczęto by dochodzenie, i tak dalej. Najlepiej już było zostawić tak, jak jest. Pod wieczór zakończyliśmy pracę. Powiadomiono Moskwę, że wszystko odbyło się planowo i że tegoroczne zbiory będą rekordowe, dzięki sekretarzowi komitetu obwodowego. Moskwa bezzwłocznie odpowiedziała depeszą gratulacyjną adresowaną do sekretarza komitetu obwodowego i wszystkich robotników obwodu. I po krzyku. Późną nocą każdy pobrał ostatni ładunek, ale tym razem nikt nie wywoził go do rzeki. Dostarczyłem do kołchozu półtorej tony nawozu i zameldowałem przewodniczącemu o wykonaniu zadania przed czasem. Podziękował mi, nie wypytując o szczegóły. Wszystko było dla niego jasne od samego początku. Już dawno przywykł do tego, że ilekroć partia komunistyczna wydaje instrukcje, kończą się one w sposób, o którym wszyscy wolą zapomnieć. - Co mam zrobić z tym azotniakiem? Półtorej tony! - zapytałem. - A weź to sobie! Mógłbym produkować rekordowe plony i bez nawozów. Tylko po cholerę? Na tym stanęło. Gdybym spuścił zawartość cysterny do naszej rzeczki, byłoby po kłopocie. Ale nie potrafiłem tego zrobić: wszak to własne, zapracowane. Jakże miałbym zmarnować? Wywiozłem więc nawóz na własną działkę i do rana rozlałem wiadrem po grządkach. Okazało się, że popełniłem niewybaczalny błąd. Porcja nawozu była ciut za duża na mój spłachetek ziemi, a i pora roku nie sprzyjała nawożeniu. Ziemia odrzuciła mój podarunek, W maju, kiedy we wszystkich sąsiedzkich ogródkach wyrastały silne pędy, u mnie kłuła w oczy jałowa ziemia. Przeraziłem się. Jak przeżyjemy zimę? Pieniądze z pracy w kołchozie starczą na dwa miesiące biedowania. Uciec z kołchozu też nie mogłem. W socjalizmie chłop nie dostawał do rąk dowodu oso-bistego, uprawniającego do poruszania się w obrębie kraju. Nie myślcie sobie, że to tylko taki radziecki komunistyczny kaprys. To życiowa konieczność. Skoro chcieliśmy ustanowić powszechną równość obywateli, należało szczególnie pomyśleć o mieszkańcach wsi. Gdyby dać wszystkim te same prawa, zaczęłaby się masowa ucieczka ze wsi do miast. Każdy chciałby mieć wyznaczone godziny pracy, nie pracować w dni ustawowo wolne od pracy, latem wziąć urlop. A gdyby wszyscy mieszkańcy wsi przenieśli się do miast, państwo powszechnej równości padłoby z głodu. Aby temu zapobiec, należałoby przywrócić system wolnorynkowy, czyli kapitalizm, bądź też przywiązać chłopów do wsi przy użyciu drutu kolczastego, psów, pogróżek i socjalistycznej ustawy antykułackiej. Jako zagorzały orędownik równości całej ludzkości, byłem gotów przeżyć całe życie bez dowodu osobistego. Cóż z tego, że nie mógłbym porzucić wsi, ani ożenić się z miastową, ani nocować w hotelu czy latać samolotami? Ale za to wszyscy będą równi. Koniec z wyzyskiem człowieka przez człowieka! Niestety! Cholerny nawóz sprawił, że musiałem rozejrzeć się za nową drogą życia. Do wojska szykowałem się dopiero w następnym roku. Jak dotrwać do tego czasu? Mogłem wylądować w pudle na darmowym garnuszku, albo zostać oficerem w wojsku, gdzie też karmią za darmo. Zważywszy, jak nietrudno znaleźć się za kratkami, postanowiłem, że z tej szansy skorzystam tylko w ostateczności. Aby zostać oficerem, musiałem wpierw stać się obywatelem własnego kraju, innymi słowy zdobyć dowód tożsamości. Mówią, że zdobycie paszportu w ZSRR było sprawą tak trudną, że na jej osiągnięcie człowiek poświęcał czasem całe życie. Lecz dla osoby nie uprawnionej do posiadania paszportu, zdobycie dowodu osobistego było przedsięwzięciem jeszcze trudniejszym. Jeżeli masz dowód i ubiegasz się o paszport, prawo jest, teoretycznie, po twojej stronie. Wolno ci protestować, założyć strajk głodowy, albo pisać listy do Breżnie- wa. Jeżeli się uprzesz, może ci się nawet uda. Jak jednak walczyć o dowód osobisty? Dopóki byłeś zwyczajnym radzieckim chłopem, prawo było przeciwko tobie. Nie uważano cię za obywatela tego kraju, tylko za chłopa tego kraju. Jeżeli nie przysługuje ci żadna forma obrony, jeżeli się urodziłeś tylko i wyłącznie do roboty, jako integralna część środków produkcji rolnej - to co wtedy? W świetle prawa byłem - jak każdy radziecki chłop - banitą. A jednak udało się! To długa historia, której nie wspominam z przyjemnością. Musiałem zaszantażować przewodniczącego kołchozu, wywieść w pole prezesa rady wiejskiej, uwieść jego sekretarkę. Nie było innej drogi. Dostałem dowód osobisty, chociaż nie całkiem legalny. Musiałem jak najprędzej wymienić go na jakiś inny oficjalny dowód tożsamości. W przeciwnym razie w każ- dej chwili można mi było zarzucić bezprawne podszywanie się pod obywatela kraju, w którym moi przodkowie żyli od stuleci. Właśnie dlatego wstąpiłem do Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii. Tam zabrano mój dowód, a w zamian otrzymałem czerwoną legitymację z wielką gwiazdą, sierpem i młotem. Teraz już żadna siła na świecie nie mogła mnie zawrócić do kołchozu. Z Armii Radzieckiej nie ma odwrotu. Tak zaczęło się moje wojskowe życie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz największe radzieckie poligony, uczestniczyłem w wielkich manewrach, w 1967 roku zostałem oficerem. Służyłem w 287. Nowogrodzko-Wołyńskiej Dywizji Szkolnej Piechoty Zmotoryzowanej Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podczas wydarzeń w Czechosłowacji dowodziłem kompanią 24. Żelaznej Samarsko-Ulja-nowskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej. Później służyłem w sztabie 13. Armii i w sztabie Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Po ukończeniu Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w Moskwie trafiłem do Głównego Zarządu Wywiadowczego Sztabu Generalnego. Przez kil- ka lat służyłem jako oficer operacyjny GRU w Europie Zachodniej... Historia, którą opowiadam, obejmuje ostatni rok w szkole oficerskiej i pierwsze dwa lata po jej ukończeniu. W 1966 roku jako kadet Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych trafiłem na krótko do Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych. Któregoś dnia pełniłem służbę w biurze przepustek. Po nocnym dyżurze smacznie spałem na zapleczu wartowni. I właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Część pierwsza NA ODWACHU Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku - Hej tam, żołnierzu! - Czego? - Gówna psiego. Wstawaj, ale już! Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słońcem, próbowałem opóźnić moment przebudzenia. - Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu... - Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani. Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę oto bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania. Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko westchnąłem, żeby odegnać resztki snu, pokręciłem głową, starając się rozruszać zesztywniały kark. - Ile nam dali? - Tobie piątala. - Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy załatwieni na dziesięć dni, a Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście! - Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a zabierają tyle co dwadzieścia pięć. - Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się. - Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach! W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęć przyjmowali dokumenty i przeliczali teczki z instrukcjami. Ich sierżant wysłuchiwał utyskiwań naszego, przytakiwał ze współczuciem. - Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło, chłopcy w try miga otworzyli bramę, pożerali go wzrokiem jak te lwy. I co? Ni z gruszki ni z pietruszki dowala mi piętnaście dni, a chłopakom po dziesięć. No dobra, Kola, trzym się! Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskortą udaliśmy się na strzyżenie i do zimnej kąpieli. W „izbie przyjęć” kijowskiego aresztu garnizonowego panowała oślepiająca czystość. - Towarzyszu poruczniku, kadet Suworow melduje się w areszcie garnizonowym celem odbycia kary. - Ile? - Pięć dni aresztu. - Za co? Cholera! - przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie aresztowali? Porucznik obdarzony niezwykle szeroką twarzą i zaskakująco drobnymi stopami, niecierpliwie wpił się we mnie swoimi małymi, przenikliwymi oczkami. - Za co? - ponowił pytanie. - Nie wiem. - Kto cię aresztował? - Nie wiem. - Tu się szybko dowiesz - obiecał życzliwie porucznik. - Następny! - Wszedł mój sierżant. - Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew... - Ile? - przerwała mu wstrętna gęba. - Piętnaście dni. - Kto zadecydował? - Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Czyż. - Za co? - Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni. - Aha - uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik. Znał oczywiście, jak wszystkie trzy armie okręgu, ulubiony zwyczaj generała pułkownika Czyża. Zawsze aresztował wartowników z biura przepustek. Ustalono, że czyni to przy okazji każdej wizyty w szkole, pułku, batalionie, dywizji, na każdym poligonie, strzelnicy i w każdym magazynie - wszędzie. Ilekroć mijał punkt kontrolny, zawsze aresztował wartę, wyznaczając standardowo piętnaście dni dla dowódcy, po dziesięć dni dla pełniących służbę, i po pięć dla odpoczywających w oczekiwaniu na zmianę. Tak było od lat. Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów, pododdziałów, instytucji wojskowych i innych organizacji - wszyscy podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu domaga się w ten sposób wprowadzenia dla siebie jakiejś specjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co dokładnie chodziło - nikt nie potrafił odgadnąć, chociaż minęły lata, odkąd zastępca dowódcy objął swe wysokie stanowisko. W progu „izby przyjęć” pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie dzikich sadystów, i rozpoczęła się procedura przyjmowania. - Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ! Buty, pasy, czapki, bluzy - wszystko zostało natychmiast rzucone na ziemię. Rozebrani do rosołu staliśmy na baczność przed wstrętną gębą. - W tył zwrot! Pochylić się! Rozchylić! - Porucznik Armii Radzieckiej dokonał przeglądu naszych zadków. W anclu obowiązywał zakaz palenia, więc nałogowi palacze próbują czasem przemycić kawałek peta, zawijając go w tym celu w papier i wpychając w tyłek. Jest to numer świetnie znany i bezlitośnie tępiony. Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz gruntowną kontrolę naszych ubrań i butów rozrzuconych na podłodze. - Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ! Jeżeli nie aresztowano cię w mieście, tylko w jednostce lub na terenie szkoły wojskowej, jeżeli masz kartki żywnościowe w garści i kąpiel za sobą, postaraj się wykroić pięć minut, żeby zamienić własne buty na większe. Każdy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z tobą zamieni. Ciut większe buty to zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopasowane obuwie, które ciężko się zakłada, wówczas tych paru sekund na „Ubrać się!” i „Rozebrać się!” stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięć dni paki może się bez trudu zamienić w dziesięć, a nawet piętnaście... - Dokumenty na stół! Kapral, zebrać wszystkie pasy! Aresztowanemu nie wolno mieć pasa, żeby przypadkiem się nie powiesił. Historia kijowskiego odwachu odnotowuje mimo to wyczyn pewnego przedsiębiorczego i łebskiego gościa. Siedząc w karcerze, gdzie jedynym sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret, odpruł stebnowany brzeg własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny sznurek. Dokonał tego przy zachowaniu największej ostrożności, pod nieustanną kontrolą strażników. Nasz bohater zawiązał niewielką pętlę, której koniec przymocował do nóżki taboretu, a następnie turlał się po podłodze dobre dziesięć minut, zaciskając powróz. W końcu, wbrew wszelkim przeciwnościom, udało mu się udusić. - Pieniądze? Zegarki? Takich kosztowności nigdy nie zabiera się do ancla. Wiadomo, że będą skonfiskowane, a potem delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyć się nie ma komu. - Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyj-skimi emblematami? Myślicie, że to festyn? - Towarzyszu poruczniku, jesteśmy kadetami Char-kowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii. - To po cholerę pętacie się po Kijowie? - Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu przeciągał się, więc przydzielono nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni, innych do konwojowania, a nas - do biura przepustek... - Kapral Aleksiejew! - Tak jest! - Na początek dajcie tych wartowników do opału. - Rozkaz, towarzyszu poruczniku! Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedziniec przeprowadzono nas na drugi, nieduży dziedziniec wewnętrzny, otoczony bardzo wysokim ceglanym murem. Zdumiewał bijący w oczy ład. Spiłowane bale drewna ułożone były w stos tak doskonały, że ich końce tworzyły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą kłodę należało przyciąć do standardowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa karano tu z całą surowością. Polana przeznaczone były do pieca kuchennego, więc precyzja piłowania nie miała żadnego uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz. Kłody, które my mieliśmy pociąć z tą samą dokładnością, przywieziono dzień lub dwa wcześniej. Nie zrzucono ich bynajmniej na kupę, lecz poukładano z niezwykłą pieczołowitością, a nawet, rzec by można - z artyzmem. Przede wszystkim posortowane były wedle grubości: najgrubsze pod spodem, najcieńsze z samej góry. Ktokolwiek układał stos, był artystą tak wyrafinowanym, że brał również pod uwagę odcienie poszczególnych bali. Z prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje jaśniały stopniowo, wieńcząc skraj stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie zniweczyć ten twór artystyczny i pociąć drewno na przepisowe kawałki, a następnie spiętrzyć je z powrotem w stos. Na tym samym dziedzińcu spoczywał kikut całego drzewa z korzeniami o niewyobrażalnych kształtach, przypominający wszystko, tylko nie drzewo. Była to baśniowa plecionka niesamowitej długości zwojów. Pogmatwane fragmenty przybrały formy tak skomplikowane, że trudno było uwierzyć, iż natura zdolna jest wytworzyć takie zjawisko. A jednak, przy całej złożoności splotów, jako żywo przypominających poskręcane żmije, ów ogromny złom drzewa zachował niebywałą solidność wszystkich elementów i spoczywał tu zapewne od przeszło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych i nowych nacięć piłą. Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w dalszym ciągu demonstrowali upór, otrzymywali zadanie „narżnąć drewna” - czyli, innymi słowy, kazano im piłować ten właśnie wytwór natury. Zadanie to przydzielano zawsze pojedynczemu człowiekowi. Wyznaczony otrzymywał długą i kompletnie tępą piłę. która nadawała się tylko do roboty we dwóch. Po godzinie pojawiał się ktoś z dowództwa odwachu, żeby sprawdzić, jak postępuje robota i udać zdziwienie, że nie widać efektów; kara następowała nieuchronnie. Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował wydziabać w pniu choćby jedno nacięcie. Po dwudziestu minutach zabrano go z placu pod zarzutem uchylania się od pracy. Teraz, zależnie od aktualnego humoru przełożonych, zachowanie nieszczęsnego drwala uznawano za „uchylanie się i niesubordynację” (gdyby usiłował dowieść, że zadanie było niewykonalne), lub „sabotaż gospodarczy i odmowę wykonania rozkazu”. Po takim werdykcie, szef odwachu lub jego zastępca mogli z biedakiem postąpić, jak im się żywnie podobało. Ten pień miał przed sobą długą przyszłość. Jestem pewien, że wciąż leży w tym samym miejscu i jakiś nieszczęśnik na próżno stara się go nadpi-łować. Ledwie zabraliśmy się do piłowania klocków o przepisowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, wiedzę naszą wzbogacił kolejny interesujący fakt. Z początku za- mierzaliśmy spiłować wszystko i potem dopiero ułożyć według grubości i koloru, a na koniec pozamiatać trociny. - O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każdym kroku musi być porządek! Więc po przepiłowaniu zaledwie jednej kłody zbieraliśmy trociny w garść, do ostatniej drobinki. Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej kłody zrobiliśmy to samo, i tak dalej. Gdy tak sobie pracowaliśmy, straż wprowadzała na plac jednego po drugim do piłowania owego nieszczęsnego pnia. - Narżnij trochę drzewa, brachu... Około siódmej dziedziniec począł wypełniać narastający harmider. Nadjeżdżały ciężarówki zwożące z powrotem tych, którzy spędzili cały mroźny dzień na rozlicznych zadaniach w terenie. Jedni wymieniali gąsienice w zakładach remontowych czołgów. Inni rozładowywali transporty pocisków artyleryjskich. Wszyscy byli przemarznięci, mokrzy, głodni i śmiertelnie zmęczeni. Mimo to kazano im sformować szyk, gdyż po pracy obowiązywała trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawić się w szyku. To był właśnie moment, od którego oficjalnie zaczynało się liczyć czas odsiadki każdemu z are-sztantów - cały dzień pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką. Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodzaje ćwiczeń: musztra i ćwiczenia taktyczne. Nie wspominam tu o szkoleniu politycznym, które odbywa się dwa razy na tydzień po dwie godziny, z rana, przed pracą. Ale o tym później. Na razie zatrzymajmy się przy musztrze i szkoleniu taktycznym. Musztra trwa półtorej godziny i jest to druzgocące doświadczenie. Około stu aresztantów gęsiego posuwa się po obwodzie dziedzińca. Nie idą, lecz z całej siły rąbią krokiem defiladowym, unosząc nogi na niewiarygodną wysokość. Na placu poza aresztantami nie ma żadnych strażników. Plac drży od kroku defiladowego. Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali. - Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty - ty! Widziałeś film „Zwyczajny faszyzm”? No widzisz! Tak trzeba maszerować... Dlaczego, gołąbeczku, nie umiesz maszerować, jak ci żołnierze na tamtym filmie? Musisz osobno poćwiczyć krok. Wielkouchy wychodzi na środek placu i ćwiczy, unosząc kolana do poziomu klatki piersiowej. Reszta, maszerując wokoło dziedzińca, zdwaja wysiłki. Asfalt pośrodku dziedzińca jest lekko zapadnięty w stosunku do obwodu - niewinne urozmaicenie wprowadzone z osobistej inicjatywy towarzysza Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Jest to pomysł genialny w swojej prostocie. Podczas deszczu i odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża. Nawet latem, gdy deszcz nie pada, pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A zatem odesłani na środek muszą maszerować w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się tam pięciu na raz, nie tylko sami siebie zachlapią po uszy, lecz bryzgami wody spod butów zmoczą też maszerujących po obwodzie. W anclu nie ma się jak wysuszyć, gdyż ogrzewany jest tylko za dnia, kiedy aresztanci pracują, pod wieczór zaś, kiedy więźniowie wracają na oddziały, piece są już zimne, a kaloryferów nie ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki” w marcu, kiedy za dnia topniał śnieg, a nocą ścinał mróz. Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogodę i temperaturę; podobnie jak inne „środki wychowawcze”. Półtorej godziny musztry, przy średniej prędkości sześćdziesięciu kroków na minutę, oznacza w sumie 5.400 kroków, każdy z maksymalnym uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w dół podbicia stopy, bo przecież nikt nie chce trafić na środek dziedzińca. Dlatego właśnie musztrę określa się mianem „szkolenia indywidualnego”, po którym następuje „szkolenie grupowe”, czyli taktyka. Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym strachu, lecz na socjalistycznym współzawodnictwie między kolektywami. Dlatego jest znacznie bardziej wyczerpująca od musztry. Szkolenie taktyczne sprowadza się do jednej umiejętności: czołgania się tak, by głowa i ciało przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu. Ręce i nogi muszą się poruszać z największą zwinnością, zaś cały korpus - skręcać i wić niczym ciało jaszczurki. No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty. - Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NAPRZÓD! Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żołnierz drużyny dotrze do celu. Jeżeli czas całej grupy okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w nocy niezły łomot. W świecie socjalistycznym kocówa określa świadomość. - Czas nawet nie najgorszy. - Ubłocona, mokra od potu, zdyszana gromada uśmiecha się z ulgą. - Ale nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak przez cały czas wypinał dupę i próbował iść na czworakach, zamiast się czołgać. Przystojniak ma kocówę, jak w banku. Zawiódł cały kolektyw w socjalistycznym współzawodnictwie. - Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna - dwójkami na punkt wymarszu, bie-e-e- giem!... Azymut: brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD! - Teraz macie gorszy czas. No cóż, ćwiczymy do skutku. Pod koniec szkolenia dowódca karnej kompanii lub jego zastępca sumuje wyniki. Najgorszemu oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza, przez którego wszyscy będą musieli odbyć kolejną próbę, po czym pada komenda: - Azymut: dąb! „Dąb” oznacza, że trzeba się przeczołgać przez sam środek placu, pokonując wodną przeszkodę, wymyśloną przez genialnego i błyskotliwego dowódcę. To była głowa, ten towarzysz Greczko! Żywienie w Armii Radzieckiej było gorsze, niż w jakimkolwiek innym wojsku na świecie. Nawet na odwa-chu, po spędzeniu wielu godzin o głodzie i chłodzie, po niesłychanych męczarniach, żołnierz, choć nawykły do wszelkiego gwałtu, nie potrafi zwalczyć w sobie obrzydzenia do tego, co zwie się „kolacją”. Pierwszego wieczoru absolutnie nie jest w stanie tknąć tak zwanego jedzenia. Jeszcze nie umie pogodzić się z faktem, że ma jeść nie z własnej miski, niechby i psiej, lecz ze wspólnego kotła, zawierającego jakąś paciaję o nikłym zapachu polewki czy kapuśniaku. Lecz zanim jeszcze uczucie dojmującego głodu pokona pierwsze obrzydzenie, pada krótka komenda: - Powstać! Zbiórka przed bramą! Po epizodzie zwanym kolacją, pora na apel wieczorny. Pod sufitem korytarza, w lodowatej mgiełce, świecą niemrawo żółtawe lampy. Aresztanci stoją w szyku, żaden nie drgnie. Oto wieczorny apel. Wszyscy czekają na komendę. Po krótkim odliczaniu pada rozkaz: - Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ! O, cholera! Skąd ta gwałtowna erupcja energii? To wprost nie do wiary, ale wystarczyło dziesięć sekund, aby stu żołnierzy rozebrało się do rosołu. Prawdę powiedziawszy, wszyscy od jakiegoś czasu szykowali się potajemnie na tę komendę. Jeszcze przy kolacji, każdy żołnierz rozpiął sobie chyłkiem po jednym guziku na każdym mankiecie, aby, gdy padnie komenda, mieć już do czynienia tylko z drugim guzikiem. Wszystkie guziki przy kołnierzu bluzy wyglądały na do końca zapięte, w rzeczywistości jednak każdy był już jednym brzeżkiem wciśnięty w dziurkę, dzięki czemu wystarczyło szarpnąć stójkę, aby pięć guzików rozpięło się za jednym zamachem. Doświadczenie to wielka rzecz i każdy żołnierz zna więcej takich sztuczek. - Pierwszy szereg - trzy kroki do przodu - MARSZ! Drugi szereg - W TYŁ ZWROT! Oba szeregi patrzą teraz na przeciwległe ściany korytarza. Wszyscy goli. Wiatr przegania po betonowej podłodze garstkę śnieżnych płatków. - Pochylić się! Rozchylić! I, podczas gdy krwiożerczy kaprale, przypadłszy do ziemi, chciwie gmerają w naszych bluzach, spodniach i brudnych kalesonach, odgrywając scenę jakby żywcem wziętą z radzieckiego urzędu celnego, kapitan Mar-tianow, szef aresztu, lub też jego zastępca, porucznik Kiriczek, dokonują świętego rytuału inspekcji naszych odbytnic. Jest to wielce odpowiedzialne zajęcie. Może ktoś, pracując w terenie, znalazł, dajmy na to gwóźdź i przemycił go w dupie, żeby nocą, na drewnianej pryczy, wypuścić z siebie krew? Za dnia pilnują go strażnicy, ale nocą, chociaż cele są bez przerwy jaskrawo oświetlone, zawsze się może zdarzyć jakiś kłopot. Może ktoś ukrył w tyłku papierosa i będzie chyłkiem popalał w środku nocy? Operacja przeglądu dup wymaga szczególnych uzdolnień i, o czym się przekonaliśmy, zwyczajny kapral nie jest w stanie jej przeprowadzić. Niech się kaprale grzebią w brudnych gaciach. Należyte kwalifikacje do zaglądania w tyłek posiada jedynie oficer Armii Radzieckiej. - Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ! Aresztanci rozchodzą się po celach. Zaczyna się toaleta. Odwach to nie więzienie, tu nie ma miejsca na kibel. W ogóle jest ogromna różnica między anclem a kryminałem. Władze penitencjarne mają mnóstwo czasu, aby oddziaływać na więźnia wychowawczo. Czas, jakim dysponuje dowództwo karnej kompanii, jest ograniczony. W związku z tym starają się one maksymalnie urozmaicić program, wykorzystując do celów wychowawczych wszystkie potrzeby fizjologiczne człowieka. Ćwiczenie potrzeb fizjologicznych wyniesiono tu do rangi wychowawczej i przebiega ono pod czujnym okiem administracji. Gdy aresztanci rozmieszczą się już po celach, strażnicy i personel administracyjny, czasami z samym szefem włącznie, zajmują stanowiska. Rozpoczyna się ceremoniał. Głośno szczękając otwieranymi zamkami, do celi wchodzi kapral i dwaj strażnicy. Więźniowie stają na baczność, jak na defiladzie. Kapral celuje brudnym palcem w pierś pierwszego lepszego aresztanta: - Biegiem!!! Aresztant puszcza się pędem korytarzami i schodami. Na każdym zakręcie stoi kolejny strażnik, który wrzeszczy: - Szybciej! - Szybciej!! - Szybciej!!! Aresztant nie potrzebuje specjalnego dopingu. Wie doskonale, że w każdej chwili, pod pretekstem niedostatecznej szybkości, może zostać odesłany z powrotem, czasami tuż sprzed upragnionych drzwi. - Wygląda na to, gołąbeczku, że ci się aż tak bardzo nie chciało. No, to w tył zwrot. Do celi! A z przeciwka już zasuwa po schodach kolejny aresztant, tylko podeszwy mu błyskają. Skończywszy z jedną celą, kapral i strażnicy zamykają drzwi i kierują się do następnej. Często się zdarza, że kapral w ogóle „zapomni” wysłać tego czy owego do ustępu, a czasami potrafi przeoczyć całą celę. I tak nie ma się komu poskarżyć. Chciałbym w tym miejscu zapewnić z całą stanowczością, że w żadnej radzieckiej kabarynie nie doszło nigdy do pogwałcenia choćby jednej literki prawa. Weźmy, dla przykładu, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Najdemokratyczniejsza konstytucja na świecie - Konstytucja Związku Radzieckiego - gwarantowała wszystkim obywatelom prawo do pracy. Gdzież, jeżeli nie na odwa-chu, można w pełni zakosztować tego prawa? Albo, przypuśćmy, prawo do nauki. Chcesz czy nie chcesz, trzy godziny dziennie musisz poświęcić na naukę musztry i szkolenie taktyczne, plus parę razy w tygodniu szkolenie polityczne. Czy wreszcie prawo do wypoczynku. Co- dziennie dowożą cię do pracy i z pracy - wykorzystaj więc ten czas na wypoczynek, albo wypoczywaj nocą na dechach. Za to ani w Konstytucji, ani w żadnym innym zbiorze praw, nie wspomniano choćby słowem o sraniu. Nie próbuj żądać więcej, niż ci gwarantuje Konstytucja! A może sprzyjasz przeciwnikom radzieckiego systemu praworządności? - Straż! Do mnie! I wreszcie po załatwieniu potrzeb przychodzi to, o czym aresztanci marzyli przez cały dzień, od chwili przebudzenia: - Cisza nocna! Znów szczęka zamek, ponownie w celi pojawia się kapral ze strażnikami. Aresztanci stają w szeregu na baczność, dyżurny danej celi melduje wszechmogącemu stan gotowości do udania się na spoczynek. Pada, artykułowana ledwie dostrzegalnym drgnieniem ust, prawie niesłyszalna komenda, którą można w zasadzie interpretować rozmaicie. Ale cela chwyta w lot. Za naszymi plecami, w odległości mniej więcej metra, znajduje się krawędź drewnianej nary. Na komendę, którą raczej ujrzeliśmy niż usłyszeliśmy, cała dziesiątka, jak stała, rzuca się tyłem na zbiorową pryczę, wykonując niesamowitą ewolucję - skok w tył na dechy. Nie ma czasu, ani nawet dość miejsca na to, żeby wziąć zamach: stoimy w zwartym szeregu i wykonujemy skok w tył, w absolutną niepewność. Cholera wie, w co człowiek walnie głową. Może w krawędź nary, może w ceglaną ścianę, a może trafi w żebra, łokieć, czaszkę najbliższego sąsiada? W dodatku - i to właśnie jest najmniej przyjemne - nie ma możliwości obrócić się twarzą do nagich desek i tym samym złagodzić upadek. Rozlega się łomot zderzających się głów, czyjś stłumiony jęk, ale każdy zamiera w pozie, w jakiej opadł na narę. Straszliwy ból w plecach i w kolanie. No, ale przynajmniej czaszka cała - tyle dobrego. Martwą ciszę Przerywają nagle odgłosy z innej celi - znak, że sąsiedzi pobierają jakieś nauki. Kapralowi, widzicie, nie przy- padło do gustu ich pierwsze rozejście się na spoczynek. Czy nas też to dzisiaj czeka, czy nie? - Wstać! Komendę wydano niezwykle cichym głosem, ale cała nasza dziesiątka natychmiast zrywa się z pozycji horyzontalnej do pionu. Szybciej niż da się wymówić komendę, stajemy na baczność, gotowi spełnić każdy rozkaz partii lub rządu. Wygląda na to, że to wszystko przez tego grubasa w lotniczym mundurze. To przez niego ciągną nas z powrotem na nogi. To pisarz sztabowy, jak wszyscy oni - obraza ludzkości, ale już my mu pokażemy, kiedy nadejdzie noc. Szybko się nauczy wypełniać rozkazy! - Cisza nocna! Znów zderzają się ciała i słychać stłumione jęki. I znów cała cela zamiera w chwili, gdy dziesięć ciał dotknęło nary. Taki wstyd! Grubas źle wymierzył. Wykonał fantastyczny skok, tylko że jest za tłusty na żołnierza, zwalił się ukosem na krawędź pryczy i zastygł w bezruchu, ręce po bokach, korpus na deskach, ale nogi poza krawędzią. Jego oblicze to istna maska grozy i cierpienia. - Ty tłusta świnio. Zapłacisz za to w nocy. Zobaczysz, co cię czeka. Nogi grubasa usuwają się powoli coraz niżej, i niżej, coraz bliżej posadzki. Grubas mobilizuje resztki sił, aby bez poruszenia podjąć próbę przeniesienia środka ciężkości ciała na pryczę. Kapral cierpliwie czeka na efekt tej próby. Krew napływa grubasowi do twarzy, napina szyję i całe ciało, próbuje niepostrzeżenie unieść nogi. Przez chwilę wydaje się, że jego tułów, wyprężony jak drut, zdoła przeważyć lekko ugięte nogi, ale nie - znów się osuwają, a stopa łagodnie opada na posadzkę. - Powstań... Co z tobą, brachu? Spać ci się nie chce? Jest rozkaz ciszy nocnej, każdy leży jak trzeba, a tobie, widać, spanie ani w głowie. Przez ciebie wszyscy muszą ćwiczyć. No cóż, chodźmy, spróbuję cię zabawić... Cisza nocna! Komenda pada cicho i znienacka; liczy się na to, że straciliśmy czujność. Nie z nami te numery! Dziewięciu chłopa wykonuje popisowy rzut na dechy, łomot - i wszelki ruch zamiera. Zamek zgrzyta i natychmiast zapadam w sen z policzkiem przytulonym do nie heblowanych desek, wypolerowanych przez tysiące ciał moich poprzedników. W pierdlu nie ma snów. Jest tylko kompletne zapomnienie, cały organizm się wyłącza. Przez całą noc w celi pali się oślepiające światło. Gołe deski. Między deskami szpary na trzy palce. Zimno. Do przykrycia każdy ma własny prze