14125
Szczegóły |
Tytuł |
14125 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14125 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14125 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14125 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dawid Zieliński
Pewne formy zła
Ciało młodej, szczupłej kobiety leżało w szybko powiększającej się, odbijającej księżycową
poświatę kałuży krwi. Na bladej skórze wykwitły właśnie pierwsze ciemnosine wybrzuszenia
i szerokie smugi, szpecąc ładną, subtelną twarz i gładką szyję. Lewa ręka sterczała ku górze,
wznosząc się ku nocnemu niebu pod przyprawiającym o ciarki kątem, poznaczona pasemkami
zdartej skóry w miejscach, gdzie zetknęła się z twardą, chropowatą nawierzchnią drogi. Także
jeden z policzków obnażony był niemal do samej kości, odsłaniając niewielką część dziąsła i kilka
zębów. Ucho po tej stronie głowy było tylko krwawą, bezkształtną, skręcającą żołądek miazgą.
Szkarłatny, długi na kilkanaście metrów ślad przecinał krzywą linią jezdnię, rozciągając się
pomiędzy dziewczyną a stojącym nieopodal w poprzek szosy samochodem i z makabryczną
precyzją wytyczał drogę, jaką chwilę wcześniej wykonała, obracając się jak szmaciana lalka
i tocząc bezwiednie po asfalcie, rozpędzona impetem uderzającego ją pojazdu. Teraz od kilku
minut leżała nieruchomo, lecz siedzący za kierownicą mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać;
mimo że włączone światła ukazywały mu dziewczynę w pełnej, koszmarnej okazałości, jego
umysł raz za razem bezlitośnie odtwarzał mu jej wykrzywioną zaskoczeniem twarz tuż przed
maską samochodu, a zaraz potem obraz koziołkującego, tryskającego na boki krwią ciała.
W uszach wciąż rozbrzmiewał mu wysoki, rozdzierający pisk hamulców.
„To niemożliwe. To nieprawda. To się nie stało.”
Mężczyzna tępym wzrokiem wpatrywał się przed siebie, jego twarz, oświetlona zielonkawym
blaskiem padającym z deski rozdzielczej, była zastygłą z przerażenia, upiorną maską. Niczym
w wosku odciskał się na niej ból, jakby to on, a nie dziewczyna, leżał martwy i zmasakrowany na
drodze. Świadomość tego, co się stało powoli zaczynała do niego docierać i teraz paliła coraz
bardziej jego duszę. Serce waliło mu jak oszalałe, niemal zagłuszając dolatujące z włączonego
radia dźwięki, ściśnięte gardło utrudniało oddychanie. Dłonie spociły się tak bardzo, że bezwładnie
zsunęły się z kierownicy. Przez uchylone okno do środka dostawał się swąd spalonych opon,
gryząc go w oczy, lecz prawie tego nie zauważał.
„Zabiłem ją. Zabiłem tę biedną dziewczynę.”
Niewiarygodnie ciężkim, trwającym całe wieki ruchem otworzył drzwi i czując narastającą
w ustach suchość wysiadł z samochodu. Wokół panowała przejmująca cisza, tylko wiatr szeleścił
w gałęziach drzew otaczającego drogę lasu. Gdzieś w trawie rytmicznie grał świerszcz. Przez
chwilę miał wrażenie, że on i zwłoki dziewczyny są jedynymi istotami ludzkimi, które pozostały
na świecie.
Drżącymi rękoma przetarł twarz, rozmazując spływające po niej łzy, których obecności nie był
nawet świadomy. Sztywno, niczym źle wystrugana marionetka, obszedł samochód i zatrzymał się
przed maską. Prawa lampa jego forda była doszczętnie stłuczona, oderwany po tamtej stronie
aluminiowy błotnik opierał się o nawierzchnię drogi w miejscu, skąd swój początek brał krwawy
ślad, połyskując w świetle płynącym z drugiego reflektora. Kratka chłodnicy popękała i sterczała
teraz na boki resztkami prętów; zauważył na nich powiewające strzępy niebieskiego materiału.
Wgniecenie na prawym błotniku było tak duże, że deformowało znaczną część maski, zdarty lakier
odsłaniał szarą blachę. Opona błyszczała czerwienią, kołpaka nigdzie nie było widać.
Odwrócił głowę w stronę dziewczyny. Wzrok powoli zachodził mu mgłą i z trudem mógł ją
teraz dostrzec. Widział wyciągniętą ku górze drobną dłoń lewej ręki, smukłe palce i paznokcie
pomalowane niebieskim lakierem. Wokół nadgarstka zamykały się pozłacane bransolety.
Dziewczyna twarz miała odwróconą od niego, dodatkowo skrytą w chaosie wzburzonych,
splątanych ciemnoblond włosów. Nie miał najmniejszej ochoty, by się do niej zbliżać, wiedział
jednak, że musi.
„Przez kilka metrów ciągnąłem ją pod samochodem. Boże, jak ona musi teraz wyglądać!”
Wolnym, powłóczystym krokiem szedł wzdłuż smugi krwi, w której odbijały się świecące na
nocnym niebie gwiazdy, starając się odwlec jak najdalej moment, kiedy będzie musiał spojrzeć jej
w twarz. Modlił się w duchu, by miała zamknięte oczy; w przeciwnym razie widok utkwionego
w nim pustego, rybiego spojrzenia mógłby okazać się niemożliwym do zniesienia, co pchnęłoby
go w szpony szaleństwa i odrętwienia. Wcześniej nie podejrzewałby siebie nawet o taką reakcję na
podobny incydent. Widywał już przypadki śmierci, tej okrutnej i tej łagodnej, oglądał śmiertelne
ofiary wypadków i lekkomyślności, nigdy jednak nie stanął oko w oko z czymś tak tragicznym,
czego jednocześnie był integralną częścią. Tutaj śmierć posłużyła się jego rękoma, na nim
zawiesiła cały ten przytłaczający ciężar odpowiedzialności i poczucia winy.
Na jezdni pośród krzepnącej już z wolna krwi dostrzegał podarte pasemka odzieży, kępki
wyrwanych włosów, a także strzępy mięśni. Czasem pozlepiane ze sobą w bezkształtne grudki,
czasem rozciągnięte w całej swej okazałości. Zauważył pojedynczy, zakrwawiony ząb. Aż
w końcu, w odległości nie większej niż dwa, trzy metry od ciała dziewczyny, natknął się na
zaginiony kołpak prawego koła. Niemal całkowicie pokrywała go lśniąca, płynna czerwień, a ostra,
niklowana krawędź poznaczona była pozostałościami skóry i resztkami niezidentyfikowanej,
szarawej tkanki.
„Dobry Boże... Rozciął ją jak jakaś pieprzona piła. Dlatego tyle tu krwi.”
Zatrzymał się na wprost dziewczyny i na kilka długich chwil wstrzymał oddech. Już wiedział,
że obraz, który właśnie miał przed oczyma będzie prześladował go w snach przez resztę życia.
Z niebieskiej, obszytej falbankami bluzki bez rękawów zostały tylko przemoczone krwią strzępy,
odsłaniające głębokie zadrapania, obtarcia i sińce, jakie zdążyły już udekorować gładką niegdyś
skórę. Dziewczyna leżała na plecach, częściowo przechylona na lewą stronę, a wystające spod
ciała ramię utrzymywało się pionowo, zgięte w przeciwną stronę w łokciu. Oba jej kolana świeciły
czerwienią i wystającymi spod skóry kośćmi, prawe zaś było tylko plątaniną zmiażdżonej tkanki.
Przez całą długość płaskiego, opalonego brzucha biegła pokaźna, szeroka szczelina
o poszarpanych krawędziach, przez którą blado połyskiwały jej wnętrzności; kawałek szarego
jelita wystawał przez otwór i gładko przylegając do biodra dziewczyny opadał na asfaltową
nawierzchnię, niczym wywleczony na całą długość psi jęzor. Prawe ramię odrzucone było od
tułowia, a spoczywająca płasko dłoń, skierowana ku górze wewnętrzną stroną, sprawiała wrażenie,
jakby machała ku gwiazdom.
Chociaż miała zamknięte oczy, widok makabrycznej maski w miejscu twarzy sprawił, że
przeszedł go dreszcz. Upadł na kolana i zwymiotował.
Kiedy w końcu podniósł głowę i z roztrzęsieniem popatrzył na tkwiący przed nim koszmar, po
raz kolejny zapytał samego siebie, jak to się mogło stać. Przecież uważnie prowadził samochód,
nie zasnął ani nie odwrócił wzroku nawet na moment. Patrzył cały czas wprost przed siebie, na
drogę i otaczające ją drzewa, a ona pojawiła się nagle znikąd w zasięgu świateł reflektorów. Jak
zjawa, wprost przed jego maską. Nie było żadnych szans, by uniknąć wypadku. Lecz świadomość,
że może jednak się mylił i popełnił jakiś błąd, że może to wcale nie ona tu zawiniła, uporczywie
świdrowała mu myśli. Mógł przecież nieświadomie przymknąć na kilka sekund oczy, znużony
przedłużającą się podróżą. To wszystko.... to wszystko stało się za szybko. Teraz jednak nie miało
to już większego znaczenia, nie dla tej młodej dziewczyny. Zabił ją i faktu tego nic nie było
w stanie zmienić.
„Ile ona mogła mieć lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia z kawałkiem? Nie więcej.”
Wciąż na klęczkach sięgnął do kieszeni kurtki. Przez chwilę próbował na tyle opanować
drżącą, spoconą dłoń, by wydobyć z jej wnętrza telefon komórkowy. Cyfry na niewielkiej
klawiaturze zlewały się przed jego oczyma w jeden chaos. Kilka sekund zajęło mu przypomnienie
sobie, gdzie umieścił numer pogotowia.
Nagle zamarł z kciukiem wzniesionym nad przyciskiem „9”. Do jego umysłu wpadła ostra jak
szpikulec do lodu, porażająca myśl. W bladej jak papier twarzy zaczęła boleśnie drgać powieka,
z odrętwiałych palców bezwiednie wysunął się telefon.
To była jego wina, wyłącznie jego. Tylko on ponosi za to wszystko odpowiedzialność. Te
właśnie słowa usłyszy od policji, kiedy ta zjawi się tu na wezwanie ratowników z pogotowia.
Założą mu kajdanki i zabiorą ze sobą na komisariat, do zimnej celi, ponieważ alkomat wykaże
znacznie większą ilość promili, niż jest to dozwolone.
Przyjęcie urodzinowe jego brata. Wypadek zepchnął to wspomnienie gdzieś na pogranicza
pamięci. Świętowali osiemnastkę, na której on nie skąpił sobie piwa i czasem czegoś mocniejszego.
Po zabawie matka co prawda zabroniła mu jechać, ale jego zdaniem czuł się dobrze, więc wymknął
się chyłkiem; chciał jak najszybciej wrócić do swego domu i, przede wszystkim, do żony. Nigdy
nie postąpiłby tak głupio, gdyby nie dziewczyna Roberta, a właściwie jej obcisła, bardziej
przypominająca stanik bluzka i krótka, półprzejrzysta sukienka. Cały wieczór wlepiał w nią wzrok.
Pierwszy raz przydarzyło mu się coś takiego. Jeden jedyny raz i natychmiast zapłacił taką cenę.
Podniósł powoli telefon i wahał się przez dłuższą chwilę.
To będzie koniec jego życia. Z chwilą kiedy zjawią się tu sanitariusze straci żonę, rodzinę,
przyjaciół. Dostanie wyrok skazujący, pewnie kilkuletni. Wszystko, na co z takim trudem
pracował przez ostatnie lata, rozpadnie się jak domek z kart. On sam także przestanie istnieć,
a w jego miejscu pojawi się ktoś inny, całkiem mu obcy. Morderca, skazaniec, tatuujący
w więziennej, ciasnej celi każdy wolny skrawek swego ciała. A kiedy w końcu wyjdzie na wolność,
zastanie świat zupełnie odmieniony. Wrogi mu i jemu podobnym. Od teraz wszystko będzie już
tylko gorsze.
„Nie! Nie mogę tak żyć.”
Przełykając ciężko, przez ściśnięte gardło ślinę, schował telefon z powrotem do kieszeni.
Przecież ona i tak jest martwa. Gdyby jeszcze dawała jakieś oznaki życia wówczas sprawa
przedstawiałaby się inaczej, o wiele korzystniej. Ale nie, nic z tych rzeczy. Zmarła
prawdopodobnie już w chwili uderzenia głową o reflektor; widział połyskujące w jej policzku
odłamki twardego szkła. Ta dziewczyna nie żyje, jest sztywna jak głaz, teraz już nic nie zrobi jej
żadnej różnicy. Nie kiedy połowa krwi z jej ciała krzepła powoli, rozlana dookoła na drodze.
Rozejrzał się niepewnie, ale wokół było cicho i spokojnie. Znikąd nie nadjeżdżał żaden inny
samochód. W samym środku ciemnego lasu o tej porze nie można było raczej spodziewać się
kogokolwiek. Byli z dziewczyną całkowicie sami. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia o ich
spotkaniu.
Wstał powoli i popatrzył na nią z góry. To było jedyne wyjście z sytuacji. Jedyne, by
zachować swoje życie i siebie samego. Jeszcze mógł powrócić do normalności. Skrzywionej,
skrwawionej, lecz wciąż będącej tą, którą sam sobie stworzył. Musiał tylko zapomnieć, wymazać
to z pamięci. Tak skutecznie, aby uwierzyć, że nigdy nie miało miejsca.
Most.
Pamiętał go dokładnie; mijał go przecież zaledwie kilkadziesiąt metrów stąd. Przypomniał
sobie obraz księżyca, odbitego w wodach płynącej dołem rzeki. Jej wartki strumień z pewnością
mógł unosić z prądem wiele ciężkich rzeczy przez setki kilometrów. Kto wie, może nawet i do
samego Bałtyku.
Wrócił do samochodu po trzymany w bagażniku koc z wyszytymi głowami dzikich zwierząt.
Nigdy za nim specjalnie nie przepadał, trzymał go tu, gdyż nie bardzo miał co z nim zrobić
w domu. I teraz – proszę, lepszego zbiegu okoliczności w tej sytuacji nie potrafił sobie wyobrazić.
Wątpliwości dopadły go w drodze powrotnej. Myśli, jak fala przypływu, zalewały jego umysł,
ale odsuwał je od siebie i odgradzał szczelnym murem. Sumienie kąsało go coraz boleśniej,
niczym wygłodzony wilk upolowaną zdobycz, lecz zdołał znaleźć na nie skuteczne znieczulenie.
Jego życie rozwidlało się tu, na tej leśnej, odosobnionej drodze i tylko od niego zależało, czy
podąży właściwą ścieżką. W chwili obecnej najwłaściwsza była dla niego ta, którą podążał od
chwili narodzin. Martwa dziewczyna zaś oznaczała wegetację; bezsilne, beznamiętne,
bezsensowne trwanie w trzęsawisku, bez wyjścia.
„Nie, taką ewentualność muszę wykluczyć. Muszę się jej pozbyć. Natychmiast. Wyrzucić
gdzieś daleko, skąd nigdy mnie nie dostanie.”
Zarzucił koc na ciało, szczelnie przykrywając każdy skrawek tego koszmaru i pieczołowicie
wsunął go pod jej tors tak głęboko, jak tylko było to możliwe. Potem, przełamując wstręt i kolejną
narastającą w nim falę obezwładniającej mdłości, podniósł gwałtownym szarpnięciem dziewczynę.
Usłyszał jak z odgłosem przypominającym rozdzieranie mokrego materiału jej głowa oderwała się
od nawierzchni drogi. Niespodziewanie ciało złożyło się w pół, jak kieszonkowy scyzoryk, przez
co niemal nie wypuścił go z rąk. Żołądek podszedł mu do gardła, kiedy w odpowiedzi na swoje
starania, by oprzeć dziewczynę o kolano i unieść ją z takiej pozycji, do jego uszu doleciał dźwięk
zgrzytających o siebie, połamanych kości. Zachwiało nim; przez chwilę był już prawie pewien, że
upadnie wprost w sam środek kałuży krwi. Zdołał jednak odzyskać równowagę i wyprostował się.
Dziewczyna nie była ciężka, jednak trzymana przez dłuższy czas dawała o sobie znać bólem
w napiętych mięśniach. Jeszcze zanim dotarł do samochodu dyszał ciężko jak po długim biegu,
a w dół pleców spływały mu strużki potu. Odniósł dziwne wrażenie, że z każdą mijającą chwilą
ciało przybiera na wadze.
Początkowo zamierzał ułożyć zwłoki w bagażniku, teraz jednak zrezygnował z tego pomysłu;
do mostu nie było aż tak daleko, widział wyraźnie żelazne sztaby jego trapezowego ożebrowania,
prześwitujące pomiędzy drzewami tuż za zakrętem drogi. O pozostawiony samochód mógł być
spokojny; nawet jeśli jakimś cudem znalazłby się w tej okolicy ktokolwiek, kto zechciałby go
sobie przywłaszczyć, widok krwi skutecznie ostudziłby jego zapał. Ruszył więc dalej, raz po raz
niezdarnie poprawiając krótkimi podrzutami ułożenie ciała, kiedy zsuwało mu się z ramion.
Szedł niepewnym, chwiejnym krokiem, czując jak coraz bardziej słabną mu mięśnie.
Zaciskając zęby starał się przyspieszyć ten mozolny marsz, ale jego nogi zdawały się być
obdarzone własną wolą i utrudniały każdy kolejny ruch.
Nawet przez materiał koca wyczuwał zniekształcone ciało dziewczyny, każdą jego
nienaturalną wypukłość i wrażenie to przyprawiało go o dreszcze. Miał świadomość krzepnącej na
wewnętrznej stronie krwi, niemal czuł ją, jak przepływa mu pod palcami, oddzielona tylko cienką
warstwą ciemniejącej i wilgotniejącej z każdą chwilą tkaniny. Starał się nie patrzeć na wystające
po jednej stronie, zlepione brunatnymi skrzepami włosy. Faliste, ciemnoblond pasemka niegdyś,
w słonecznym świetle, musiały wspaniale wyglądać. Tuż obok nich zwieszała się nienaturalnie
lewa dłoń, wysuwając się na zewnątrz na podobieństwo macki niezwykłego, morskiego stworzenia,
którego skóra przybrała szkarłatny odcień. Mężczyzna odwrócił głowę, lecz to niewiele pomogło.
Smukłe nogi dziewczyny, którym również udawało się wydostać, przewieszone przez jego ramię
kołysały się bezwładnie w rytm kroków. Tylko na jednej stopie tkwił czarny, aksamitny pantofelek
na płaskim obcasie. Druga miała zmiażdżone palce i podbicie.
Rzeka nie należała do największych, łączący jej brzegi most miał zaledwie dwadzieścia, może
dwadzieścia pięć metrów długości. Grzmiała jednak w dole groźnie i majestatycznie, spienionymi
falami przetaczając swe wody w dół niewielkiego wąwozu, spiesząc ku huczącemu u jego wylotu
wodospadowi. Poszarpane, ciemne skały sterczały z jej nurtów niczym ostre, zdolne rozszarpać
każdą zdobycz zęby olbrzymiego drapieżnika. Wbity nieopodal brzegu w dno metalowy słup
głębokościomierza wskazywał cztery i trzy czwarte metra.
Mężczyzna dotarł do mostu i z wysiłkiem oparł owinięte kocem ciało o masywną, żelazną
balustradę. Przez chwilę stał pochylony i ciężko łapał powietrze; zdawał sobie doskonale sprawę
z tego, że gdyby tylko rzeka znajdowała się zaledwie dwa metry dalej, ciało z pewnością
wyślizgnęłoby mu się z rąk i upadło na drogę, a wówczas on nie znalazłby w sobie dość siły, by
podnieść je ponownie.
Wyprostował się powoli i przełykając ślinę spojrzał w dół, przez barierkę. Wody rzeki
szumiały niespokojnie, jakby przeczuwając zdarzenia, które właśnie miały nadejść i oczekując ich
ze zniecierpliwieniem. Głodne, nienasycone wyciągały ku niemu swe dłonie, a w przybierających
demoniczne kształty, skąpanych w srebrnym blasku falach dostrzegał błaganie o podarunek,
o ofiarę, o coś, dzięki czemu będą mogły wykazać swą potęgę i destrukcyjną siłę. Rzeka szeptała
do niego, w szumie tym słyszał echo najwyższego pożądania.
Nie mógł go zawieść.
Gdzieś w oddali mknął pociąg, stukot jego kół niósł się daleko przez okolicę, mieszając się
z równie odległym ujadaniem rozdrażnionego psa. Drzewa wokół kołysały się lekko, szeleszcząc
liśćmi i postukując konarami. W ich gęstwinie co jakiś czas odzywała się sowa, rozdzierając noc
swym niskim krzykiem. A pośród tej okolicy na tle poznaczonej kraterami, księżycowej tarczy
przygarbiona sylwetka z wysiłkiem uniosła sporej wielkości, owinięty przemoczonym materiałem
pakunek o dziwnym, nie przypominającym niczego kształcie i postękując ułożyła go na żelaznej
balustradzie mostu nad rwącą rzeką.
Wstrzymując na kilka długich chwil oddech, mężczyzna pchnął silnie oplecione zielonym
materiałem ciało dziewczyny. Zawiniątko przechyliło się przez krawędź barierki i przez sekundę
zakołysało się na niej, a potem runęło w dół z zawrotną prędkością, lecz mężczyźnie
z zaciśniętymi kurczowo, mokrymi od potu dłońmi wydawało się, że trwało to całą wieczność,
zanim z impetem uderzyło w wodę i znikło pod jej falami. Rzeka z pełnym wdzięczności sykiem
pochwyciła darowane jej resztki człowieczeństwa.
Mężczyzna odwrócił się i przebiegł na drugą stronę mostu. Nie potrafiąc wytłumaczyć przed
samym sobą dlaczego to czyni, usiłował odszukać ją pośród wzburzonej wody, by spojrzeć na nią
po raz ostatni i móc obserwować jak odpływa. Dostrzegał dziewczynę tylko przez moment, jak
wyrzucając ku górze białe ramiona uderzyła w jedną ze skał; pomimo szumu fal wydawało mu się,
że usłyszał chrzęst jaki temu towarzyszył. A później ciemniejszy, pchany tonami wody kształt
minął szczyt wodospadu i pogrążył się w kaskadach spadających w dół fal, całkowicie znikając
mu z oczu.
Po dłuższej chwili beznamiętnego wpatrywania się w udekorowaną gwiazdami noc, wrócił do
samochodu. Krwią nie zamierzał się przejmować, ostatecznie nikt przecież nie widział w tym
miejscu jego samochodu. W przybrudzone, poplamione olejem i smarami szmaty zawinął
oderwany kołpak, a potem schował go do bagażnika. Znalazł też drugi but dziewczyny
i z rozmachem cisnął nim głęboko w las. Nieodparta chęć, by jak najszybciej oddalić się stąd
i czym prędzej zapomnieć o wszystkim co zaszło, rozpierała go od środka coraz bardziej. Na tyle,
na ile był w stanie to zrobić wytarł zakrzepłą już krew z prawego koła, a potem niemal biegiem
okrążył samochód i wskoczył za kierownicę. Przekręcając kluczyk w stacyjce, pobieżnym
spojrzeniem obrzucił tarczę wbudowanego w deskę rozdzielczą zegara. Minęła właśnie druga po
północy.
Silnik zazgrzytał nieprzyjemnie i zaskoczył dopiero za drugim razem, żyjąc nierówno i łamiąc
się. Z drażniącym nerwy odgłosem trących o siebie metali samochód powoli wycofał się o kilka
metrów, a następnie szerokim łukiem ominął ślad krwi i oddalił się, znikając w mroku lasu. Jego
czerwone, tylne światła zanim rozpłynęły się w ciemnościach, przypominały wykrzywione
złośliwie oczy szaleńczo roześmianego demona.
* * *
Życie przypomina nieco kolorową mozaikę tworzącą się z szeregów upadających kostek
domina; obraz, który w pełni będzie widoczny dopiero wówczas, kiedy przewróci się ostatni
element. Jeśli klocki wciąż są jeszcze w ruchu, rządzi nimi jedno z podstawowych praw istnienia;
prawo ciągu przyczynowo-skutkowego. Jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie, to z kolei
prowokuje następne, czasem nawet kilka następnych, i kiedy cała ta machina rozkręci się na dobre,
to już nie sposób jej zatrzymać.
Mężczyzna prowadzący samochód z uszkodzonym prawym błotnikiem nazywał się Adam
Nowakowski i nigdy nie patrzył na życie, jako na ciąg powiązanych, uzależnionych wręcz od
siebie zdarzeń. Zbytnie zagłębianie się w fundamenty bytu nie należało do jego mocnych stron; po
prostu płynął beztrosko z falami przewracających się, kolorowych kostek i chociaż nadawał im
pewien określony bieg, nie zastanawiał się, co mogłoby się stać, gdyby któryś element przewrócił
się w nieodpowiednim momencie. Może gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale
przecież „może” to bardzo wielkie słowo.
Kiedy odjeżdżał z miejsca wypadku nie zdawał sobie sprawy, że właśnie uruchomił ten szereg
klocków, który odbiegał znacznie od wytyczonej przez niego ścieżki i na dobrą sprawę czynił go
podporządkowanym swej woli. Zapoczątkowany na leśnej drodze (a może już dużo wcześniej?)
ciąg przyczynowo-skutkowy doprowadził bowiem do tego, że niespełna dwadzieścia cztery
godziny później mężczyzna za kierownicą już nie żył.
* * *
Siedział przy drewnianym, wypolerowanym do połysku kontuarze, ze zwieszoną nisko głową
i powoli obracał w palcach samo zatrzaskującą się zapalniczkę, którą na dwudzieste siódme
urodziny sprezentowała mu jego żona. Ktokolwiek, kto przyglądał mu się z boku, dochodził
zapewne do wniosku, że jest półprzytomny z alkoholowego upojenia, lecz on od czasu przyjazdu
do tego miasteczka, którego nazwy nawet nie znał, nie zwilżył chociażby ust czymś mocniejszym
niż woda z ulicznego automatu; gardło miał niemiłosiernie ściśnięte, z trudem przełykał zwykłą
ślinę. Zapalniczka co jakiś czas zamierała w jego dłoni i wówczas można było odnieść wrażenie,
że usnął, lub, co gorsza, nie żyje, gdyż jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała tylko
nieznacznie.
– Proszę pana – wyrwała go z zamyślenia kelnerka w czarnym, obszytym koronką fartuszku.
Podniósł zmęczone, podkrążone oczy. Na zawieszonej na prawej kieszeni i połyskującej niklem
tabliczce ozdobną czcionką wygrawerowane było jej imię: Maja. – Może przynieść panu nową?
Popatrzył na nią jakby nie rozumiejąc o co jej chodzi. Szczupłą dłonią, o palcach
udekorowanych szeregiem pierścionków, wskazywała na stojącą przed nim, nie tkniętą filiżankę
kawy.
– Ta już zupełnie wystygła – dodała wyjaśniająco dziewczyna, uśmiechając się niepewnie,
jakby lękliwie, gdyż w jego oczach dostrzegalne było coś, co mogłoby przejąć dreszczem co
bardziej wrażliwych ludzi. – Jest zimna, widzi pan?
„Boi się mnie? Niemożliwe. Chyba że wie, do czego jestem zdolny.”
Pokiwał tylko ciężko głową.
– Tak, zimna – wymamrotał pod nosem. – Zimna jak tru... jak lód. Poproszę jeszcze jedną.
Nie miał zamiaru jej wypić, zamówił tylko po to, by wyglądać na klienta.
Za oknami baru, którego nazwy nie zauważył, gdyż niespecjalnie go interesowała, słońce
właśnie minęło południe, a po błękitnym niebie nie płynęła nawet najmniejsza chmurka. Było
niezmiernie ciepło; idealny, wymarzony środek lata. W liściach rosnącego w ogródku przed
restauracją drzewa cicho śpiewały ptaki, a na stojącej w jego cieniu ławce siedziała przytulona
para, wpatrzona w dwójkę bawiących się nieopodal dzieci. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody,
znacznie więcej kręciło się po niej nastolatków na barwnych rowerach lub rolkach.
Miasteczko należało do tych, wśród których malowniczość i wszechobecny, kojący nerwy
spokój grały najistotniejszą rolę. Kilka niezbyt szerokich uliczek, obstawionych cieszącymi oko
domkami z bujnymi ogrodami, trzy lub cztery większe sklepy i punkty obsługi oraz całe mnóstwo
pomniejszych budek i sklepików, oferujących przeróżne produkty turystom zamieszkującym sieć
położonych nad brzegiem obszernego jeziora pensjonatów. Typowo letnie miejsce, wprost
wymarzone na długie, beztroskie wakacje.
Adam Nowakowski beznamiętnym wzrokiem obrzucił postawioną przed nim filiżankę
parującej kawy. Tym razem nie uraczył kelnerki nawet spojrzeniem, wracając do swego krzywego,
niewyraźnego odbicia w blacie kontuaru. Człowiek, który stamtąd na niego spoglądał był mu obcy,
chociaż nosił rysy jego oblicza. Nie lubił tego mężczyzny, z całej siły starał się powstrzymywać
gniew i nie uderzyć go prosto w twarz.
Do miasteczka dotarł kilkanaście minut po trzeciej. Zmęczenie, ciężar ostatnich dwóch godzin
czy w końcu hałaśliwie pracujący samochód ostatecznie skłoniły go do zatrzymania się
w przydrożnym motelu na jego obrzeżach. Przez całą drogę usiłował wyrzucić z pamięci ostatnie
zdarzenia, lecz im silniej się starał, tym gorliwiej stawały mu na powrót przed oczami. Własne
zapewnienia, że z czasem znikną same z siebie, nie dawały mu ukojenia. A kiedy w końcu upadł
ciężko na łóżko w przydzielonym mu pokoju, odgłos kapiącej z niedokręconego kranu wody
przypomniał mu plusk rzeki, jakim ta podziękowała mu za jego hojność, a mozaika pęknięć na
białym suficie – ściekające w dół ulicy strużki krwi.
Rankiem, a właściwie już wczesnym przedpołudniem, po najcięższej w jego życiu nocy,
podczas której niemal w ogóle nie zmrużył oka, odszukał lokalny warsztat samochodowy.
Ubrany w niebieskie dżinsy i poplamiony, niegdyś pewnie biały podkoszulek, mechanik
krytycznie przyjrzał się uszkodzonej karoserii jego auta, przez chwilę w ciszy oceniając czekającą
go pracę.
– Nieźle go pan sobie załatwiłeś – skomentował w końcu, szczerząc do niego żółte zęby
spomiędzy kilkudniowej szczeciny na twarzy. – W drzewo pan żeś uderzył?
Adam niecierpliwym gestem potarł kark.
– Nie, nie, to była... – zająknął się, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. – To była sarna... tak,
sarna. Wyskoczyła mi przed maskę prosto z lasu.
Mechanik pokiwał głową i wrócił do lustrowania uważnym wzrokiem pogruchotanego
pojazdu, drapiąc się przy tym hałaśliwie po wydatnym brzuchu.
– Spora sarna musiała być. Ano zdarza się to, panie, zdarza. Lasy w tej okolicy nie osłonięte,
to i zwierzyna gania w te i we w te.
Pochylił się, postękując ciężko i przyjrzał się wgnieceniom błotnika z bliska, mrużąc oczy
w promieniach słońca.
– Zdrowo pan żeś w tą sarnę przygrzmocił – stwierdził, nie odwracając głowy. – Biedaczka.
Pewnie zdechła już?
Adam przełknął ślinę. Nagle nie potrafił odpowiedzieć, nie był w stanie zmusić swej krtani do
wydania chociażby najmniejszego dźwięku.
„Tak, nie żyje, zabiłem ją! To chcesz usłyszeć?! Zabiłem, zmasakrowałem, a potem
wyrzuciłem jak zepsutą zabawkę!”
– Zdechła, zdechła, jakże by inaczej – ciągnął dalej mechanik, nie czekając na jego reakcję.
Pochylił się jeszcze głębiej i zsuwając na tył głowy czerwoną czapkę z daszkiem i emblematem
Harley Davidsona, parokrotnie uderzył silnie wygięty, poobcierany z lakieru metal. – Mogę
spróbować coś z tym zrobić, ale lepiej byłoby wymienić to w całości.
– Niech pan zrobi, co uważa za słuszne – odparł Adam, a suchość w ustach utrudniała mu
mówienie. – Niech pan to... nie wiem... wyklepie, czy coś.
Mechanik wyprostował się i spojrzał na niego, ocierając owłosionym przedramieniem
spływające po czole krople potu.
– Ano zrobić się da – zgodził się. – Nie będzie to tanie, bo to poważna sprawa, nie byle
stłuczka. Za kilka dni powinien być gotowy.
Adam rozdziawił usta i niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
– Kilka dni? Nie można byłoby szybciej? Trochę mi się spieszy...
Mechanik bezradnie rozłożył ręce.
– Panie, spójrz pan tam – machnął w stronę ogromnego, zagraconego i zastawionego
pojazdami garażu. – Widzisz pan ile mam pracy? Jakiś porządek musi być.
– A jeśli zgodzę się zapłacić podwójnie?
– Wszystkim tu się spieszy, nie panu jednemu...
– Potrójnie? – nie ustępował Adam. W innych okolicznościach wolałby poczekać te kilka dni,
niż bezrozumnie przepłacać.
Mechanik ogarnął spojrzeniem swój warsztat i zamyślił się, pocierając przybrudzony smarami
kark.
– No dobra, pana na wierzchu – rzekł w końcu wzdychając. – Ale najszybciej będzie gotowy
na jutro rano. I tak będę musiał pracować całą noc...
– Niech będzie.
– Ale kołpaka takiego nie mam, będziesz pan musiał kupić sobie nowy komplet.
– Nie szkodzi. To teraz mało istotne.
Papierkowe formalności załatwili w ciasnym, dusznym gabinecie na tyłach warsztatu.
Mechanik odprowadził go do wyjścia, uścisnęli sobie dłonie, a kiedy Adam schodził w dół dość
stromego podjazdu, usłyszał za sobą raz jeszcze głos brzuchatego:
– Powinieneś pan to zgłosić.
Znieruchomiał. Miał wrażenie, jakby ktoś położył mu na plecach mokry ręcznik, a szyję
ciasno owinął pętlą wisielczego sznura. Odwrócił się bardzo powoli i z ukosa spojrzał na szczyt
podjazdu.
Mechanik kiwnął na niego.
– Tą sarnę – wyjaśnił. – Powinieneś pan ten wypadek zgłosić do tutejszego leśnika. Tu
zawsze tak się robi.
Adam pokiwał tylko głową, nie odzywając się, z ulgą słuchając własnego serca, którego bicie
powoli wracało do normalnego rytmu.
– Mieszka nad jeziorem, na Leśnej 31, dobre co? – zarechotał głośno. – Leśnik na leśnej. Jak
pan chcesz, to mogę do niego zadzwonić.
– Nie, nie trzeba – pospiesznie odpowiedział Adam, odrobinę za szybko i zapewne zbyt
nerwowo, gdyż mechanik zmarszczył ze zdziwieniem brwi. – Niech się pan tym nie przejmuje
i zajmie moim samochodem. Leśniczego poinformuję sam, proszę mi wierzyć.
Kiedy w końcu zdecydował się upić łyk kawy, ta także zdążyła już wystygnąć. Nie przejął się
tym jednak zbytnio i przełknął chłodny, gorzkawy napój, który w pustym żołądku odezwał się
krótkotrwałym, ściskającym bólem. Podziałało to na niego nieco orzeźwiająco, przywracając do
świata i rzeczywistości. Adam podniósł głowę i przetarł twarz rękoma.
„Koniec z tym. Koniec z roztrząsaniem przeszłości. Stało się, trudno, ale już po wszystkim.
Trzeba żyć dalej.”
Wyczuł na sobie czyjś wzrok i dostrzegł ją kątem oka. Nawet nie zauważył kiedy weszła do
środka i usiadła obok, zaledwie dwa miejsca dalej. Zerknął na nią i dostrzegł uśmiech, nieśmiało
igrający w kącikach jej ust.
– Nie sądziłam, że podają tu tak fatalną kawę – odezwała się lekkim, zmysłowo brzmiącym
głosem.
Odchrząknął i wyprostował się nieco na barowym stołku.
– Słucham?
– Pańska kawa – wyjaśniła. – Wypił ją pan na zimno i skrzywił się. Szkoda, bo ja także
zdążyłam już zamówić.
Adam przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Spoglądała na niego z hamowanym rozbawieniem
w piwnych, podkreślonych czarnym cieniem oczach, a w jej urodzie było coś tak niezwykle
intrygującego, że momentalnie zapomniał o dręczących go niepokojach; niesamowite połączenie
wdzięku kobiecej urody z lekkimi, młodzieńczymi rysami nastolatki. Subtelna, gładka twarz
o perfekcyjnie, niemal posągowo zarysowanych kościach policzkowych otoczona była bujną
kaskadą pofalowanych, czarnych jak heban włosów, które opadały jej nieco poniżej pasa. Mały,
rozkosznie zadarty nosek i lśniące wilgocią, nieznacznie tylko pociągnięte różową szminką usta
dopełniały wizerunku, który na kilka sekund odebrał mu oddech z płuc.
Siedziała bokiem do niego, jakby świadomie kusząc go widokiem swego kształtnego, długiego
uda, które w bocznym, długim niemal do biodra rozcięciu białej, sięgającej kolan, wąskiej
spódniczki prezentowało się ze swej najlepszej, przyspieszającej bicie serca strony. Także biała,
odsłaniająca płaski, opalony brzuch bluzka na ramiączkach, wydawała się być co najmniej o dwa
numery za mała, niemal w całości ukazując światu skąpy, koronkowy stanik, który niezbyt udanie
usiłowała skryć. Kiedy nieznajoma poruszyła się, a jej pełne piersi zakołysały zmysłowo, Adam
poczuł jak nagle robi mu się o wiele za gorąco, niż wynikałoby to z panującego na zewnątrz upału.
– Może zechciałby pan ją wypić razem ze mną? – kontynuowała. – Może w moim
towarzystwie będzie smakowała nieco lepiej?
Adam uśmiechnął się do niej, nieco zakłopotany, wybity z rytmu bezpośredniością siedzącej
obok piękności, a jego serce załomotało dziko w piersi. Dziewczyna bawiła się zsuniętym do
połowy stopy białym butem na wysokim obcasie, kołysząc nim powoli, z rozmysłem, w przód
i w tył, co skutecznie rozpraszało jego uwagę.
„Dlaczego nie? Skoro i tak mam spędzić tu kolejną dobę... Agnieszka jest daleko stąd, nie
musi przecież o tym wiedzieć. Zadzwonię do niej później i coś wymyślę. Jak zawsze.”
– Nie potrafiłbym odmówić – odparł więc. – Nie takiej osobie jak pani.
Dziewczyna obdarzyła go szerokim uśmiechem, ukazując szereg białych, zadbanych zębów,
a w jej oczach zatańczyły ogniki. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
Chociaż Agnieszka była jego żoną od przeszło sześciu lat, nie potrafił teraz postąpić inaczej i nigdy
nie wybaczyłby sobie, gdyby zaprzepaścił szansę chociażby krótkiej, przelotnej rozmowy przy
kawie z kobietą taką, jak ona, ta anielskiej niemalże urody nieznajoma, która zjawiła się obok
niego w momencie, kiedy najbardziej tego potrzebował.
Pod dużym oknem, wychodzącym na położone za budynkiem baru ogród i jezioro, znaleźli
wolny stolik, z okrągłym, drewnianym blatem, obstawiony czterema ręcznie rzeźbionymi
krzesłami. Kiedy dziewczyna wstała od kontuaru a jej czarne włosy zafalowały jakby obdarzone
własnym życiem, Adam spostrzegł, że nieznajoma jest nieprzeciętnie wysoka jak na kobietę.
Z pewnością miała więcej niż sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i chociaż on sam nie należał
do najniższych, poczuł się nieco nieswojo idąc obok niej, gdyż w swych butach na obcasie
wyraźnie go przewyższała.
Usiedli naprzeciw siebie, a dziewczyna pełnym wdzięku ruchem odrzuciła swe jedwabiste
włosy, które delikatnie, niczym muśnięcie skrzydeł motyla przemknęły po szczupłych,
odsłoniętych ramionach koloru oliwki i zsunęły się w dół pleców. Nieznajoma oparła się o blat
stołu i złożyła podbródek na splecionych przed sobą dłoniach. Miała długie, wypielęgnowane
paznokcie, które pomalowane na perłowo błyszczały w padających zza okna promieniach słońca.
W jej dużych, sarnich oczach było coś magicznego; coś, co sprawiło, że dla Adama nagle
przestał istnieć cały świat. Zmysłowość, z jaką na niego patrzyła przysłoniła ciemną kurtyną obraz
własnej żony, jaki przez chwilę odmalował się wewnątrz jego umysłu. „Czy to możliwe, że może
istnieć kobieta tak niesamowicie pociągająca?”, przeleciało mu przez głowę i w tym samym
momencie zrozumiał, że pożąda tej dziewczyny tak bardzo, jak żadnej innej w swoim życiu.
– Często tu pani bywa? – zagadnął w pierwszy lepszy sposób, jaki przyszedł mu na myśl.
– Och, przestań – odparła. – Nie lubię, jak ktoś zwraca się do mnie w ten sposób. Mówmy
sobie po imieniu. Jestem Ksymena.
Jej głos brzmiał jak szelest atłasowej pościeli, targanej bezkresną namiętnością dwojga
kochanków, spragnionych siebie do granic możliwości.
– Ksymena? – Adam uniósł brwi. – To dość nietypowe imię. I równie piękne jak ty.
Uśmiechnęła się lekko, kącikiem ust zaledwie, tajemniczo i uwodzicielsko, lecz nie odezwała
się.
– Ja nazywam się Adam Nowakowski – ciągnął dalej. – Miło mi cię poznać.
Zamilkł na moment, czekając aż dziewczyna powie o sobie coś więcej. Ona jednak
przypatrywała mu się tylko uważnie swymi wielkimi oczami.
– Cóż... Przyjechałaś tu na wypoczynek? – spytał w końcu. – Odpocząć od wielkiego miasta?
Pokręciła głową.
– Nie, mieszkam tu razem z siostrą. Mamy dom nad brzegiem jeziora.
– Ja z kolei jestem tutaj tylko przejazdem. Miałem... drobny wypadek dziś w nocy i muszę
poczekać do jutra, aż przywrócą mój samochód do porządku. Może w tym czasie pokazałabyś mi
okolicę? Wydaje się być bardzo malownicza.
Nie zareagowała od razu, spoglądając na niego bacznie spod długich, gęstych rzęs.
– Dlaczego nie powiesz mi tego wprost? – odparła, bawiąc się palcami kosmykiem czarnych
włosów. – Czy wy zawsze musicie zachowywać się tak samo? Tak... schematycznie?
Adam poruszył się niespokojnie na krześle.
– Słucham?
Ksymena pochyliła się w jego stronę, a w dekolcie bluzki Adam dostrzegł jej krągły,
oliwkowy biust, który omal nie wyskoczył z miseczek koronkowego stanika. Na kilka chwil jej
sutki uwypukliły rozkosznie miękki materiał.
– Dlaczego nie powiesz mi, że chcesz się ze mną przespać? – szepnęła, patrząc mu prosto
w oczy. – Bo przecież od początku myślisz tylko o tym.
Adam zarumienił się lekko, a w ustach nagle zrobiło mu się bardzo sucho. Ksymena,
najwyraźniej zadowolona z wywołanej przez siebie reakcji, przesunęła powoli koniuszkiem języka
po ustach i opadła z powrotem na oparcie krzesła.
– Powiedz mi to – rozkazała, a w jej głosie było coś, co zdawało się nie znosić sprzeciwu.
Serce waliło mu w klatce piersiowej tak mocno, że miał wrażenie, iż jego bicie rozchodzi się
po całej sali. Z trudem opanował drżenie rąk.
– Jeśli usłyszę to z twoich ust, wówczas pierwszą rzeczą, jaką pokażę ci w tym mieście, będzie
moja sypialnia. – Ksymena obserwowała go bez mrugnięcia okiem, z nieruchomą, pełną
niezachwianej pewności siebie twarzą. Zdawała się czerpać perwersyjną przyjemność
z tryumfowania nad nim własną kobiecością. – Obiecuję też udawać najlepiej jak potrafię, że nie
widzę obrączki na twoim palcu.
Adam nie pozwolił jej długo czekać. Zbyt obawiał się skutku, jaki mogłoby wywołać jego
przedłużające się wahanie.
– Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Masz rację, chcę spędzić z tobą
noc.
Nie potrafiłby wydobyć z siebie innych słów. Ksymena była ucieleśnieniem wszelkich jego
marzeń i męskich fascynacji; prawdopodobieństwo spotkania drugiej takiej jak ona sięgało zera.
Gdyby teraz wstał i wyszedł, zapewne do końca życia miałby przed oczyma obraz jej nagiego,
opalonego niemal na brąz ciała, będący tylko zwykłym wyobrażeniem i niczym więcej, i zawsze
już zastanawiałby się, jakie byłoby w dotyku. Jaki smak miałyby jej usta.
To było nieuczciwe; zdawał sobie sprawę, że skrzywdzi Agnieszkę, może nawet tak dotkliwie,
że ból ten będzie odczuwała przez całe życie. Wciąż pamiętał o obietnicy, którą złożył samemu
sobie po tym, jak dowiedział się, że owocem ich przelotnej znajomości na jedną noc jest córeczka,
że bez względu na wszystko będzie dla niej dobrym mężem, a przynajmniej będzie starał się nim
być; jeśli jej nie pokocha, to przynajmniej będzie szanował. Po dwóch latach zawartego pod presją
rodziców małżeństwa wyznała mu, że zaczyna coś do niego czuć, i że może w związku z tym jest
jeszcze dla nich jakaś szansa. Wówczas on też zaczął ją dostrzegać; może dlatego, że nie miał
innego wyjścia. Dziś jednak to wszystko nie miało chwilowo większego znaczenia. Teraz liczyła
się tylko Ksymena i noc, jaka wkrótce miała nadejść. W obliczu nieziemskiej wręcz urody
kruczowłosej dziewczyny bledły wszelkie wątpliwości.
„Przecież Agnieszka nigdy się nie dowie. Nawet się tego nie domyśli.”
Dziewczyna, jakby znając jego myśli, zmrużyła z zadowoleniem oczy; w ich głębi wyraźnie
dostrzegalny był błysk szybko narastającej, erotycznej drapieżności. Na jej rozchylonych ustach
igrał pełen zwycięstwa uśmiech. Adam doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze nie widział
cudowniejszego, bardziej fascynującego uśmiechu. Uśmiechu, który obiecywał tak wiele.
* * *
Maja nalewała właśnie tęgiej, starszej kobiecie drugą już filiżankę kawy, kiedy jej wzrok
przypadkowo padł na dwójkę ludzi siedzących przy stoliku pod obszernym oknem. Zauważyła tam
uśmiechającą się osobliwie, czarnowłosą dziewczynę, którą widywała tu już kilka razy wcześniej.
Towarzyszący jej mężczyzna odwrócony był do baru plecami, kelnerka nie mogła więc dostrzec
wyrazu jego twarzy.
Dziewczyna, której imię Maja przypadkowo uchwyciła podczas którejś z poprzednich wizyt,
niemal za każdym razem zachowywała się tak samo. Wybierała samotnego mężczyznę, trzepotała
przed nim rzęsami, by po krótkiej rozmowie wyjść w jego towarzystwie. Piotr Górecki, właściciel
baru, sądził, iż była luksusową prostytutką, a ponieważ wygląd i zachowanie czarnowłosej nie
budziły zastrzeżeń, tolerował jej obecność w restauracji. Jednak Maja nie podzielała tego zdania;
Ksymena miała w sobie coś, co nie pozwalało sklasyfikować jej tak łatwo. Emanowała z niej zbyt
duża siła i pewność siebie. Poza tym, zdaniem Mai, była na to stanowczo zbyt inteligentna i niemal
za każdym razem sprawiała wrażenie za bardzo rozbawionej tą swoją zabawą, by stanowiła ona
tylko jej zawód. Nie zmieniało to jednak faktu, że kelnerka nie przepadała za tajemniczą
dziewczyną. Gdyby to od niej zależało, wyrzuciłaby Ksymenę na zewnątrz i z hukiem zatrzasnęła
za nią drzwi.
Ciężko przyszło jej się do tego przyznać przed samą sobą, lecz Maja w końcu stwierdziła,
pomimo całej tej antypatii, że Ksymena była niesamowicie piękną kobietą, chociaż stosunek
młodziutkiej kelnerki do innych kobiet nigdy nie wykraczał poza ramy zwykłej przyjaźni, gdyż
dalszy obszar zupełnie jej nie interesował. Niemniej po czysto kobiecym, krytycznym spojrzeniu
na urodę potencjalnej rywalki, Maja zgodnie podzielała opinię wszelkich bywających w barze
mężczyzn, iż Ksymenie natura nie poskąpiła piękności i czaru. Teraz zaś, kiedy kątem oka złowiła
jej uśmiech, którym to najwyraźniej zadowolona z osiągniętego efektu obdarzyła kolejnego nowo
poznanego przyjezdnego, Maja dostrzegła w nim coś niepokojącego, co burzyło idealną harmonię
piękna, wdzięku i gracji. Fałszywą nutę, która odezwała się ukłuciem irracjonalnego,
instynktownego strachu w sercu kelnerki.
Maja poczuła dreszcz przebiegający jej w dół pleców. Dłoń jej zadrżała, przez co część kawy
rozlała się po wypolerowanym blacie kontuaru.
W uśmiechu Ksymeny nie było śladu radości. Cień złowieszczego zadowolenia, jaki padł
w ten sposób na twarz czarnowłosej wyparł z niej wszelką kobiecość. Prysł w jednej chwili
intrygujący, anielski urok, zastąpiony wykrzywioną maską wściekłej wilczycy. I chociaż siedzący
przed nią mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać, w głębi oczu Ksymeny zalśnił przerażający
chłód, od którego wszystko wokół zdawało się pokrywać grubą warstwą szronu.
Mai ten krzywy, imitujący uśmiech grymas przywiódł na myśl oblicze głodnego drapieżnika,
który pewien swego panowania nad upolowaną właśnie zdobyczą przymierza się już do zatopienia
w niej przesiąkniętych paraliżującym jadem kłów. Mogło to być jedynie przywidzenie, lecz Maja
mogłaby przysiąc, że na kilka krótkich chwil długie, czarne włosy poruszały się same, falując
wokół głowy jakby obdarzone własnym życiem, a kilka lśniących kosmyków wijąc się wzdłuż
ramion dziewczyny sięgało w stronę mężczyzny na podobieństwo macek ośmiornicy.
Potem wszystko minęło, równie nagle, jak się pojawiło, a Ksymena szepnęła kilka słów wprost
do ucha mężczyzny i wyszła powolnym, powłóczystym krokiem, pozostawiając go wpatrzonego
w jej rozkołysany chód. Stukot wysokich obcasów napełnił salę echem.
Mężczyzna zanotował coś pospiesznie na kawałku miękkiej chusteczki, lecz Maję
niespecjalnie to interesowało. Widywała coś takiego już wiele razy wcześniej; za chwilę ten
przyjezdny podejdzie do kontuaru i zapyta jak dotrzeć pod zapisany na restauracyjnej chusteczce
adres. Jeśli Ksymena nie wychodziła od razu z mężczyzną, zostawiała ich w takim właśnie,
nieznośnym oczekiwaniu. A do jej domu nad brzegiem jeziora można było trafić stosunkowo
łatwo.
Kiedy mężczyzna wyszedł, dokładnie poinstruowany jak tam dotrzeć, ruch w restauracji na
kilka chwil zmalał na tyle, iż Maja mogła pozwolić sobie na krótką przerwę. Zapaliła więc
papierosa, za nic mając ostrzeżenia przyjaciół o jego szkodliwości, i powróciła do lektury
miejscowej gazety, którą zwiniętą w rulonik trzymała pod ladą. Zainteresował ją artykuł na
pierwszej stronie, jednak zanim zdążyła zacząć go czytać, zjawili się nowi klienci i zmuszona była
powrócić do pracy.
Nagłówek na górze pierwszej strony głosił:
NIEWYJAŚNIONE ZNIKNIĘCIA CZTERECH OSÓB.
POLICJA POSZUKUJE POWIĄZAŃ
Wieczorem, po ciężkim dniu Maja zupełnie straciła ochotę na jakąkolwiek lekturę i po drodze
do domu wyrzuciła gazetę do pobliskiego kosza.
* * *
– Miłej nocy – rzucił zmęczonym głosem do siedzącego w ciasnej dyżurce młodego
sanitariusza doktor Kruk, po czym poprawił zapięcie swego płaszcza i wyszedł na zewnątrz.
Metaliczny, niezwykle głośny odgłos, jaki wydało zatrzaskujące się za nim ciężkie skrzydło
drzwi, odbił się echem od zielonych ścian korytarza i trzech sal miejskiego prosektorium, drażniąc
nerwy wibracją drżących okiennych szyb, przeszklonych drzwi i medycznego sprzętu. Ucichł dość
szybko, lecz w uszach Roberta rozbrzmiewał jeszcze przez jakiś czas. W ciszy, jaka nastąpiła
wkrótce potem dało się słyszeć monotonne tykanie zawieszonego nad wejściem zegara o tarczy
pozbawionej cyfr. Sanitariusz został sam; oczywiście jeśli nie brać pod uwagę kilkunastu
rozłożonych po salach ciał.
Robert rozsiadł się wygodniej na swym krześle, odchylił do tyłu i zarzucił nogi na blat biurka,
zaśmieconego papierami, pustymi opakowaniami po batonach i jogurtach oraz wszelkiego rodzaju
niepotrzebnymi drobiazgami, w rodzaju zużytych wkładów do długopisu, czy rozgiętych spinaczy.
Odetchnął z zadowoleniem, w którym pobrzmiewała też nuta ulgi. Sekcja znalezionego
w kanałach ciała mężczyzny w średnim wieku przedłużyła się niespodziewanie o ponad dwie
godziny i wiele wskazywało na to, że potrwa jeszcze dłużej. Sędziwy doktor