Dawid Zieliński Pewne formy zła Ciało młodej, szczupłej kobiety leżało w szybko powiększającej się, odbijającej księżycową poświatę kałuży krwi. Na bladej skórze wykwitły właśnie pierwsze ciemnosine wybrzuszenia i szerokie smugi, szpecąc ładną, subtelną twarz i gładką szyję. Lewa ręka sterczała ku górze, wznosząc się ku nocnemu niebu pod przyprawiającym o ciarki kątem, poznaczona pasemkami zdartej skóry w miejscach, gdzie zetknęła się z twardą, chropowatą nawierzchnią drogi. Także jeden z policzków obnażony był niemal do samej kości, odsłaniając niewielką część dziąsła i kilka zębów. Ucho po tej stronie głowy było tylko krwawą, bezkształtną, skręcającą żołądek miazgą. Szkarłatny, długi na kilkanaście metrów ślad przecinał krzywą linią jezdnię, rozciągając się pomiędzy dziewczyną a stojącym nieopodal w poprzek szosy samochodem i z makabryczną precyzją wytyczał drogę, jaką chwilę wcześniej wykonała, obracając się jak szmaciana lalka i tocząc bezwiednie po asfalcie, rozpędzona impetem uderzającego ją pojazdu. Teraz od kilku minut leżała nieruchomo, lecz siedzący za kierownicą mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać; mimo że włączone światła ukazywały mu dziewczynę w pełnej, koszmarnej okazałości, jego umysł raz za razem bezlitośnie odtwarzał mu jej wykrzywioną zaskoczeniem twarz tuż przed maską samochodu, a zaraz potem obraz koziołkującego, tryskającego na boki krwią ciała. W uszach wciąż rozbrzmiewał mu wysoki, rozdzierający pisk hamulców. „To niemożliwe. To nieprawda. To się nie stało.” Mężczyzna tępym wzrokiem wpatrywał się przed siebie, jego twarz, oświetlona zielonkawym blaskiem padającym z deski rozdzielczej, była zastygłą z przerażenia, upiorną maską. Niczym w wosku odciskał się na niej ból, jakby to on, a nie dziewczyna, leżał martwy i zmasakrowany na drodze. Świadomość tego, co się stało powoli zaczynała do niego docierać i teraz paliła coraz bardziej jego duszę. Serce waliło mu jak oszalałe, niemal zagłuszając dolatujące z włączonego radia dźwięki, ściśnięte gardło utrudniało oddychanie. Dłonie spociły się tak bardzo, że bezwładnie zsunęły się z kierownicy. Przez uchylone okno do środka dostawał się swąd spalonych opon, gryząc go w oczy, lecz prawie tego nie zauważał. „Zabiłem ją. Zabiłem tę biedną dziewczynę.” Niewiarygodnie ciężkim, trwającym całe wieki ruchem otworzył drzwi i czując narastającą w ustach suchość wysiadł z samochodu. Wokół panowała przejmująca cisza, tylko wiatr szeleścił w gałęziach drzew otaczającego drogę lasu. Gdzieś w trawie rytmicznie grał świerszcz. Przez chwilę miał wrażenie, że on i zwłoki dziewczyny są jedynymi istotami ludzkimi, które pozostały na świecie. Drżącymi rękoma przetarł twarz, rozmazując spływające po niej łzy, których obecności nie był nawet świadomy. Sztywno, niczym źle wystrugana marionetka, obszedł samochód i zatrzymał się przed maską. Prawa lampa jego forda była doszczętnie stłuczona, oderwany po tamtej stronie aluminiowy błotnik opierał się o nawierzchnię drogi w miejscu, skąd swój początek brał krwawy ślad, połyskując w świetle płynącym z drugiego reflektora. Kratka chłodnicy popękała i sterczała teraz na boki resztkami prętów; zauważył na nich powiewające strzępy niebieskiego materiału. Wgniecenie na prawym błotniku było tak duże, że deformowało znaczną część maski, zdarty lakier odsłaniał szarą blachę. Opona błyszczała czerwienią, kołpaka nigdzie nie było widać. Odwrócił głowę w stronę dziewczyny. Wzrok powoli zachodził mu mgłą i z trudem mógł ją teraz dostrzec. Widział wyciągniętą ku górze drobną dłoń lewej ręki, smukłe palce i paznokcie pomalowane niebieskim lakierem. Wokół nadgarstka zamykały się pozłacane bransolety. Dziewczyna twarz miała odwróconą od niego, dodatkowo skrytą w chaosie wzburzonych, splątanych ciemnoblond włosów. Nie miał najmniejszej ochoty, by się do niej zbliżać, wiedział jednak, że musi. „Przez kilka metrów ciągnąłem ją pod samochodem. Boże, jak ona musi teraz wyglądać!” Wolnym, powłóczystym krokiem szedł wzdłuż smugi krwi, w której odbijały się świecące na nocnym niebie gwiazdy, starając się odwlec jak najdalej moment, kiedy będzie musiał spojrzeć jej w twarz. Modlił się w duchu, by miała zamknięte oczy; w przeciwnym razie widok utkwionego w nim pustego, rybiego spojrzenia mógłby okazać się niemożliwym do zniesienia, co pchnęłoby go w szpony szaleństwa i odrętwienia. Wcześniej nie podejrzewałby siebie nawet o taką reakcję na podobny incydent. Widywał już przypadki śmierci, tej okrutnej i tej łagodnej, oglądał śmiertelne ofiary wypadków i lekkomyślności, nigdy jednak nie stanął oko w oko z czymś tak tragicznym, czego jednocześnie był integralną częścią. Tutaj śmierć posłużyła się jego rękoma, na nim zawiesiła cały ten przytłaczający ciężar odpowiedzialności i poczucia winy. Na jezdni pośród krzepnącej już z wolna krwi dostrzegał podarte pasemka odzieży, kępki wyrwanych włosów, a także strzępy mięśni. Czasem pozlepiane ze sobą w bezkształtne grudki, czasem rozciągnięte w całej swej okazałości. Zauważył pojedynczy, zakrwawiony ząb. Aż w końcu, w odległości nie większej niż dwa, trzy metry od ciała dziewczyny, natknął się na zaginiony kołpak prawego koła. Niemal całkowicie pokrywała go lśniąca, płynna czerwień, a ostra, niklowana krawędź poznaczona była pozostałościami skóry i resztkami niezidentyfikowanej, szarawej tkanki. „Dobry Boże... Rozciął ją jak jakaś pieprzona piła. Dlatego tyle tu krwi.” Zatrzymał się na wprost dziewczyny i na kilka długich chwil wstrzymał oddech. Już wiedział, że obraz, który właśnie miał przed oczyma będzie prześladował go w snach przez resztę życia. Z niebieskiej, obszytej falbankami bluzki bez rękawów zostały tylko przemoczone krwią strzępy, odsłaniające głębokie zadrapania, obtarcia i sińce, jakie zdążyły już udekorować gładką niegdyś skórę. Dziewczyna leżała na plecach, częściowo przechylona na lewą stronę, a wystające spod ciała ramię utrzymywało się pionowo, zgięte w przeciwną stronę w łokciu. Oba jej kolana świeciły czerwienią i wystającymi spod skóry kośćmi, prawe zaś było tylko plątaniną zmiażdżonej tkanki. Przez całą długość płaskiego, opalonego brzucha biegła pokaźna, szeroka szczelina o poszarpanych krawędziach, przez którą blado połyskiwały jej wnętrzności; kawałek szarego jelita wystawał przez otwór i gładko przylegając do biodra dziewczyny opadał na asfaltową nawierzchnię, niczym wywleczony na całą długość psi jęzor. Prawe ramię odrzucone było od tułowia, a spoczywająca płasko dłoń, skierowana ku górze wewnętrzną stroną, sprawiała wrażenie, jakby machała ku gwiazdom. Chociaż miała zamknięte oczy, widok makabrycznej maski w miejscu twarzy sprawił, że przeszedł go dreszcz. Upadł na kolana i zwymiotował. Kiedy w końcu podniósł głowę i z roztrzęsieniem popatrzył na tkwiący przed nim koszmar, po raz kolejny zapytał samego siebie, jak to się mogło stać. Przecież uważnie prowadził samochód, nie zasnął ani nie odwrócił wzroku nawet na moment. Patrzył cały czas wprost przed siebie, na drogę i otaczające ją drzewa, a ona pojawiła się nagle znikąd w zasięgu świateł reflektorów. Jak zjawa, wprost przed jego maską. Nie było żadnych szans, by uniknąć wypadku. Lecz świadomość, że może jednak się mylił i popełnił jakiś błąd, że może to wcale nie ona tu zawiniła, uporczywie świdrowała mu myśli. Mógł przecież nieświadomie przymknąć na kilka sekund oczy, znużony przedłużającą się podróżą. To wszystko.... to wszystko stało się za szybko. Teraz jednak nie miało to już większego znaczenia, nie dla tej młodej dziewczyny. Zabił ją i faktu tego nic nie było w stanie zmienić. „Ile ona mogła mieć lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia z kawałkiem? Nie więcej.” Wciąż na klęczkach sięgnął do kieszeni kurtki. Przez chwilę próbował na tyle opanować drżącą, spoconą dłoń, by wydobyć z jej wnętrza telefon komórkowy. Cyfry na niewielkiej klawiaturze zlewały się przed jego oczyma w jeden chaos. Kilka sekund zajęło mu przypomnienie sobie, gdzie umieścił numer pogotowia. Nagle zamarł z kciukiem wzniesionym nad przyciskiem „9”. Do jego umysłu wpadła ostra jak szpikulec do lodu, porażająca myśl. W bladej jak papier twarzy zaczęła boleśnie drgać powieka, z odrętwiałych palców bezwiednie wysunął się telefon. To była jego wina, wyłącznie jego. Tylko on ponosi za to wszystko odpowiedzialność. Te właśnie słowa usłyszy od policji, kiedy ta zjawi się tu na wezwanie ratowników z pogotowia. Założą mu kajdanki i zabiorą ze sobą na komisariat, do zimnej celi, ponieważ alkomat wykaże znacznie większą ilość promili, niż jest to dozwolone. Przyjęcie urodzinowe jego brata. Wypadek zepchnął to wspomnienie gdzieś na pogranicza pamięci. Świętowali osiemnastkę, na której on nie skąpił sobie piwa i czasem czegoś mocniejszego. Po zabawie matka co prawda zabroniła mu jechać, ale jego zdaniem czuł się dobrze, więc wymknął się chyłkiem; chciał jak najszybciej wrócić do swego domu i, przede wszystkim, do żony. Nigdy nie postąpiłby tak głupio, gdyby nie dziewczyna Roberta, a właściwie jej obcisła, bardziej przypominająca stanik bluzka i krótka, półprzejrzysta sukienka. Cały wieczór wlepiał w nią wzrok. Pierwszy raz przydarzyło mu się coś takiego. Jeden jedyny raz i natychmiast zapłacił taką cenę. Podniósł powoli telefon i wahał się przez dłuższą chwilę. To będzie koniec jego życia. Z chwilą kiedy zjawią się tu sanitariusze straci żonę, rodzinę, przyjaciół. Dostanie wyrok skazujący, pewnie kilkuletni. Wszystko, na co z takim trudem pracował przez ostatnie lata, rozpadnie się jak domek z kart. On sam także przestanie istnieć, a w jego miejscu pojawi się ktoś inny, całkiem mu obcy. Morderca, skazaniec, tatuujący w więziennej, ciasnej celi każdy wolny skrawek swego ciała. A kiedy w końcu wyjdzie na wolność, zastanie świat zupełnie odmieniony. Wrogi mu i jemu podobnym. Od teraz wszystko będzie już tylko gorsze. „Nie! Nie mogę tak żyć.” Przełykając ciężko, przez ściśnięte gardło ślinę, schował telefon z powrotem do kieszeni. Przecież ona i tak jest martwa. Gdyby jeszcze dawała jakieś oznaki życia wówczas sprawa przedstawiałaby się inaczej, o wiele korzystniej. Ale nie, nic z tych rzeczy. Zmarła prawdopodobnie już w chwili uderzenia głową o reflektor; widział połyskujące w jej policzku odłamki twardego szkła. Ta dziewczyna nie żyje, jest sztywna jak głaz, teraz już nic nie zrobi jej żadnej różnicy. Nie kiedy połowa krwi z jej ciała krzepła powoli, rozlana dookoła na drodze. Rozejrzał się niepewnie, ale wokół było cicho i spokojnie. Znikąd nie nadjeżdżał żaden inny samochód. W samym środku ciemnego lasu o tej porze nie można było raczej spodziewać się kogokolwiek. Byli z dziewczyną całkowicie sami. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia o ich spotkaniu. Wstał powoli i popatrzył na nią z góry. To było jedyne wyjście z sytuacji. Jedyne, by zachować swoje życie i siebie samego. Jeszcze mógł powrócić do normalności. Skrzywionej, skrwawionej, lecz wciąż będącej tą, którą sam sobie stworzył. Musiał tylko zapomnieć, wymazać to z pamięci. Tak skutecznie, aby uwierzyć, że nigdy nie miało miejsca. Most. Pamiętał go dokładnie; mijał go przecież zaledwie kilkadziesiąt metrów stąd. Przypomniał sobie obraz księżyca, odbitego w wodach płynącej dołem rzeki. Jej wartki strumień z pewnością mógł unosić z prądem wiele ciężkich rzeczy przez setki kilometrów. Kto wie, może nawet i do samego Bałtyku. Wrócił do samochodu po trzymany w bagażniku koc z wyszytymi głowami dzikich zwierząt. Nigdy za nim specjalnie nie przepadał, trzymał go tu, gdyż nie bardzo miał co z nim zrobić w domu. I teraz – proszę, lepszego zbiegu okoliczności w tej sytuacji nie potrafił sobie wyobrazić. Wątpliwości dopadły go w drodze powrotnej. Myśli, jak fala przypływu, zalewały jego umysł, ale odsuwał je od siebie i odgradzał szczelnym murem. Sumienie kąsało go coraz boleśniej, niczym wygłodzony wilk upolowaną zdobycz, lecz zdołał znaleźć na nie skuteczne znieczulenie. Jego życie rozwidlało się tu, na tej leśnej, odosobnionej drodze i tylko od niego zależało, czy podąży właściwą ścieżką. W chwili obecnej najwłaściwsza była dla niego ta, którą podążał od chwili narodzin. Martwa dziewczyna zaś oznaczała wegetację; bezsilne, beznamiętne, bezsensowne trwanie w trzęsawisku, bez wyjścia. „Nie, taką ewentualność muszę wykluczyć. Muszę się jej pozbyć. Natychmiast. Wyrzucić gdzieś daleko, skąd nigdy mnie nie dostanie.” Zarzucił koc na ciało, szczelnie przykrywając każdy skrawek tego koszmaru i pieczołowicie wsunął go pod jej tors tak głęboko, jak tylko było to możliwe. Potem, przełamując wstręt i kolejną narastającą w nim falę obezwładniającej mdłości, podniósł gwałtownym szarpnięciem dziewczynę. Usłyszał jak z odgłosem przypominającym rozdzieranie mokrego materiału jej głowa oderwała się od nawierzchni drogi. Niespodziewanie ciało złożyło się w pół, jak kieszonkowy scyzoryk, przez co niemal nie wypuścił go z rąk. Żołądek podszedł mu do gardła, kiedy w odpowiedzi na swoje starania, by oprzeć dziewczynę o kolano i unieść ją z takiej pozycji, do jego uszu doleciał dźwięk zgrzytających o siebie, połamanych kości. Zachwiało nim; przez chwilę był już prawie pewien, że upadnie wprost w sam środek kałuży krwi. Zdołał jednak odzyskać równowagę i wyprostował się. Dziewczyna nie była ciężka, jednak trzymana przez dłuższy czas dawała o sobie znać bólem w napiętych mięśniach. Jeszcze zanim dotarł do samochodu dyszał ciężko jak po długim biegu, a w dół pleców spływały mu strużki potu. Odniósł dziwne wrażenie, że z każdą mijającą chwilą ciało przybiera na wadze. Początkowo zamierzał ułożyć zwłoki w bagażniku, teraz jednak zrezygnował z tego pomysłu; do mostu nie było aż tak daleko, widział wyraźnie żelazne sztaby jego trapezowego ożebrowania, prześwitujące pomiędzy drzewami tuż za zakrętem drogi. O pozostawiony samochód mógł być spokojny; nawet jeśli jakimś cudem znalazłby się w tej okolicy ktokolwiek, kto zechciałby go sobie przywłaszczyć, widok krwi skutecznie ostudziłby jego zapał. Ruszył więc dalej, raz po raz niezdarnie poprawiając krótkimi podrzutami ułożenie ciała, kiedy zsuwało mu się z ramion. Szedł niepewnym, chwiejnym krokiem, czując jak coraz bardziej słabną mu mięśnie. Zaciskając zęby starał się przyspieszyć ten mozolny marsz, ale jego nogi zdawały się być obdarzone własną wolą i utrudniały każdy kolejny ruch. Nawet przez materiał koca wyczuwał zniekształcone ciało dziewczyny, każdą jego nienaturalną wypukłość i wrażenie to przyprawiało go o dreszcze. Miał świadomość krzepnącej na wewnętrznej stronie krwi, niemal czuł ją, jak przepływa mu pod palcami, oddzielona tylko cienką warstwą ciemniejącej i wilgotniejącej z każdą chwilą tkaniny. Starał się nie patrzeć na wystające po jednej stronie, zlepione brunatnymi skrzepami włosy. Faliste, ciemnoblond pasemka niegdyś, w słonecznym świetle, musiały wspaniale wyglądać. Tuż obok nich zwieszała się nienaturalnie lewa dłoń, wysuwając się na zewnątrz na podobieństwo macki niezwykłego, morskiego stworzenia, którego skóra przybrała szkarłatny odcień. Mężczyzna odwrócił głowę, lecz to niewiele pomogło. Smukłe nogi dziewczyny, którym również udawało się wydostać, przewieszone przez jego ramię kołysały się bezwładnie w rytm kroków. Tylko na jednej stopie tkwił czarny, aksamitny pantofelek na płaskim obcasie. Druga miała zmiażdżone palce i podbicie. Rzeka nie należała do największych, łączący jej brzegi most miał zaledwie dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów długości. Grzmiała jednak w dole groźnie i majestatycznie, spienionymi falami przetaczając swe wody w dół niewielkiego wąwozu, spiesząc ku huczącemu u jego wylotu wodospadowi. Poszarpane, ciemne skały sterczały z jej nurtów niczym ostre, zdolne rozszarpać każdą zdobycz zęby olbrzymiego drapieżnika. Wbity nieopodal brzegu w dno metalowy słup głębokościomierza wskazywał cztery i trzy czwarte metra. Mężczyzna dotarł do mostu i z wysiłkiem oparł owinięte kocem ciało o masywną, żelazną balustradę. Przez chwilę stał pochylony i ciężko łapał powietrze; zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że gdyby tylko rzeka znajdowała się zaledwie dwa metry dalej, ciało z pewnością wyślizgnęłoby mu się z rąk i upadło na drogę, a wówczas on nie znalazłby w sobie dość siły, by podnieść je ponownie. Wyprostował się powoli i przełykając ślinę spojrzał w dół, przez barierkę. Wody rzeki szumiały niespokojnie, jakby przeczuwając zdarzenia, które właśnie miały nadejść i oczekując ich ze zniecierpliwieniem. Głodne, nienasycone wyciągały ku niemu swe dłonie, a w przybierających demoniczne kształty, skąpanych w srebrnym blasku falach dostrzegał błaganie o podarunek, o ofiarę, o coś, dzięki czemu będą mogły wykazać swą potęgę i destrukcyjną siłę. Rzeka szeptała do niego, w szumie tym słyszał echo najwyższego pożądania. Nie mógł go zawieść. Gdzieś w oddali mknął pociąg, stukot jego kół niósł się daleko przez okolicę, mieszając się z równie odległym ujadaniem rozdrażnionego psa. Drzewa wokół kołysały się lekko, szeleszcząc liśćmi i postukując konarami. W ich gęstwinie co jakiś czas odzywała się sowa, rozdzierając noc swym niskim krzykiem. A pośród tej okolicy na tle poznaczonej kraterami, księżycowej tarczy przygarbiona sylwetka z wysiłkiem uniosła sporej wielkości, owinięty przemoczonym materiałem pakunek o dziwnym, nie przypominającym niczego kształcie i postękując ułożyła go na żelaznej balustradzie mostu nad rwącą rzeką. Wstrzymując na kilka długich chwil oddech, mężczyzna pchnął silnie oplecione zielonym materiałem ciało dziewczyny. Zawiniątko przechyliło się przez krawędź barierki i przez sekundę zakołysało się na niej, a potem runęło w dół z zawrotną prędkością, lecz mężczyźnie z zaciśniętymi kurczowo, mokrymi od potu dłońmi wydawało się, że trwało to całą wieczność, zanim z impetem uderzyło w wodę i znikło pod jej falami. Rzeka z pełnym wdzięczności sykiem pochwyciła darowane jej resztki człowieczeństwa. Mężczyzna odwrócił się i przebiegł na drugą stronę mostu. Nie potrafiąc wytłumaczyć przed samym sobą dlaczego to czyni, usiłował odszukać ją pośród wzburzonej wody, by spojrzeć na nią po raz ostatni i móc obserwować jak odpływa. Dostrzegał dziewczynę tylko przez moment, jak wyrzucając ku górze białe ramiona uderzyła w jedną ze skał; pomimo szumu fal wydawało mu się, że usłyszał chrzęst jaki temu towarzyszył. A później ciemniejszy, pchany tonami wody kształt minął szczyt wodospadu i pogrążył się w kaskadach spadających w dół fal, całkowicie znikając mu z oczu. Po dłuższej chwili beznamiętnego wpatrywania się w udekorowaną gwiazdami noc, wrócił do samochodu. Krwią nie zamierzał się przejmować, ostatecznie nikt przecież nie widział w tym miejscu jego samochodu. W przybrudzone, poplamione olejem i smarami szmaty zawinął oderwany kołpak, a potem schował go do bagażnika. Znalazł też drugi but dziewczyny i z rozmachem cisnął nim głęboko w las. Nieodparta chęć, by jak najszybciej oddalić się stąd i czym prędzej zapomnieć o wszystkim co zaszło, rozpierała go od środka coraz bardziej. Na tyle, na ile był w stanie to zrobić wytarł zakrzepłą już krew z prawego koła, a potem niemal biegiem okrążył samochód i wskoczył za kierownicę. Przekręcając kluczyk w stacyjce, pobieżnym spojrzeniem obrzucił tarczę wbudowanego w deskę rozdzielczą zegara. Minęła właśnie druga po północy. Silnik zazgrzytał nieprzyjemnie i zaskoczył dopiero za drugim razem, żyjąc nierówno i łamiąc się. Z drażniącym nerwy odgłosem trących o siebie metali samochód powoli wycofał się o kilka metrów, a następnie szerokim łukiem ominął ślad krwi i oddalił się, znikając w mroku lasu. Jego czerwone, tylne światła zanim rozpłynęły się w ciemnościach, przypominały wykrzywione złośliwie oczy szaleńczo roześmianego demona. * * * Życie przypomina nieco kolorową mozaikę tworzącą się z szeregów upadających kostek domina; obraz, który w pełni będzie widoczny dopiero wówczas, kiedy przewróci się ostatni element. Jeśli klocki wciąż są jeszcze w ruchu, rządzi nimi jedno z podstawowych praw istnienia; prawo ciągu przyczynowo-skutkowego. Jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie, to z kolei prowokuje następne, czasem nawet kilka następnych, i kiedy cała ta machina rozkręci się na dobre, to już nie sposób jej zatrzymać. Mężczyzna prowadzący samochód z uszkodzonym prawym błotnikiem nazywał się Adam Nowakowski i nigdy nie patrzył na życie, jako na ciąg powiązanych, uzależnionych wręcz od siebie zdarzeń. Zbytnie zagłębianie się w fundamenty bytu nie należało do jego mocnych stron; po prostu płynął beztrosko z falami przewracających się, kolorowych kostek i chociaż nadawał im pewien określony bieg, nie zastanawiał się, co mogłoby się stać, gdyby któryś element przewrócił się w nieodpowiednim momencie. Może gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale przecież „może” to bardzo wielkie słowo. Kiedy odjeżdżał z miejsca wypadku nie zdawał sobie sprawy, że właśnie uruchomił ten szereg klocków, który odbiegał znacznie od wytyczonej przez niego ścieżki i na dobrą sprawę czynił go podporządkowanym swej woli. Zapoczątkowany na leśnej drodze (a może już dużo wcześniej?) ciąg przyczynowo-skutkowy doprowadził bowiem do tego, że niespełna dwadzieścia cztery godziny później mężczyzna za kierownicą już nie żył. * * * Siedział przy drewnianym, wypolerowanym do połysku kontuarze, ze zwieszoną nisko głową i powoli obracał w palcach samo zatrzaskującą się zapalniczkę, którą na dwudzieste siódme urodziny sprezentowała mu jego żona. Ktokolwiek, kto przyglądał mu się z boku, dochodził zapewne do wniosku, że jest półprzytomny z alkoholowego upojenia, lecz on od czasu przyjazdu do tego miasteczka, którego nazwy nawet nie znał, nie zwilżył chociażby ust czymś mocniejszym niż woda z ulicznego automatu; gardło miał niemiłosiernie ściśnięte, z trudem przełykał zwykłą ślinę. Zapalniczka co jakiś czas zamierała w jego dłoni i wówczas można było odnieść wrażenie, że usnął, lub, co gorsza, nie żyje, gdyż jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała tylko nieznacznie. – Proszę pana – wyrwała go z zamyślenia kelnerka w czarnym, obszytym koronką fartuszku. Podniósł zmęczone, podkrążone oczy. Na zawieszonej na prawej kieszeni i połyskującej niklem tabliczce ozdobną czcionką wygrawerowane było jej imię: Maja. – Może przynieść panu nową? Popatrzył na nią jakby nie rozumiejąc o co jej chodzi. Szczupłą dłonią, o palcach udekorowanych szeregiem pierścionków, wskazywała na stojącą przed nim, nie tkniętą filiżankę kawy. – Ta już zupełnie wystygła – dodała wyjaśniająco dziewczyna, uśmiechając się niepewnie, jakby lękliwie, gdyż w jego oczach dostrzegalne było coś, co mogłoby przejąć dreszczem co bardziej wrażliwych ludzi. – Jest zimna, widzi pan? „Boi się mnie? Niemożliwe. Chyba że wie, do czego jestem zdolny.” Pokiwał tylko ciężko głową. – Tak, zimna – wymamrotał pod nosem. – Zimna jak tru... jak lód. Poproszę jeszcze jedną. Nie miał zamiaru jej wypić, zamówił tylko po to, by wyglądać na klienta. Za oknami baru, którego nazwy nie zauważył, gdyż niespecjalnie go interesowała, słońce właśnie minęło południe, a po błękitnym niebie nie płynęła nawet najmniejsza chmurka. Było niezmiernie ciepło; idealny, wymarzony środek lata. W liściach rosnącego w ogródku przed restauracją drzewa cicho śpiewały ptaki, a na stojącej w jego cieniu ławce siedziała przytulona para, wpatrzona w dwójkę bawiących się nieopodal dzieci. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, znacznie więcej kręciło się po niej nastolatków na barwnych rowerach lub rolkach. Miasteczko należało do tych, wśród których malowniczość i wszechobecny, kojący nerwy spokój grały najistotniejszą rolę. Kilka niezbyt szerokich uliczek, obstawionych cieszącymi oko domkami z bujnymi ogrodami, trzy lub cztery większe sklepy i punkty obsługi oraz całe mnóstwo pomniejszych budek i sklepików, oferujących przeróżne produkty turystom zamieszkującym sieć położonych nad brzegiem obszernego jeziora pensjonatów. Typowo letnie miejsce, wprost wymarzone na długie, beztroskie wakacje. Adam Nowakowski beznamiętnym wzrokiem obrzucił postawioną przed nim filiżankę parującej kawy. Tym razem nie uraczył kelnerki nawet spojrzeniem, wracając do swego krzywego, niewyraźnego odbicia w blacie kontuaru. Człowiek, który stamtąd na niego spoglądał był mu obcy, chociaż nosił rysy jego oblicza. Nie lubił tego mężczyzny, z całej siły starał się powstrzymywać gniew i nie uderzyć go prosto w twarz. Do miasteczka dotarł kilkanaście minut po trzeciej. Zmęczenie, ciężar ostatnich dwóch godzin czy w końcu hałaśliwie pracujący samochód ostatecznie skłoniły go do zatrzymania się w przydrożnym motelu na jego obrzeżach. Przez całą drogę usiłował wyrzucić z pamięci ostatnie zdarzenia, lecz im silniej się starał, tym gorliwiej stawały mu na powrót przed oczami. Własne zapewnienia, że z czasem znikną same z siebie, nie dawały mu ukojenia. A kiedy w końcu upadł ciężko na łóżko w przydzielonym mu pokoju, odgłos kapiącej z niedokręconego kranu wody przypomniał mu plusk rzeki, jakim ta podziękowała mu za jego hojność, a mozaika pęknięć na białym suficie – ściekające w dół ulicy strużki krwi. Rankiem, a właściwie już wczesnym przedpołudniem, po najcięższej w jego życiu nocy, podczas której niemal w ogóle nie zmrużył oka, odszukał lokalny warsztat samochodowy. Ubrany w niebieskie dżinsy i poplamiony, niegdyś pewnie biały podkoszulek, mechanik krytycznie przyjrzał się uszkodzonej karoserii jego auta, przez chwilę w ciszy oceniając czekającą go pracę. – Nieźle go pan sobie załatwiłeś – skomentował w końcu, szczerząc do niego żółte zęby spomiędzy kilkudniowej szczeciny na twarzy. – W drzewo pan żeś uderzył? Adam niecierpliwym gestem potarł kark. – Nie, nie, to była... – zająknął się, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. – To była sarna... tak, sarna. Wyskoczyła mi przed maskę prosto z lasu. Mechanik pokiwał głową i wrócił do lustrowania uważnym wzrokiem pogruchotanego pojazdu, drapiąc się przy tym hałaśliwie po wydatnym brzuchu. – Spora sarna musiała być. Ano zdarza się to, panie, zdarza. Lasy w tej okolicy nie osłonięte, to i zwierzyna gania w te i we w te. Pochylił się, postękując ciężko i przyjrzał się wgnieceniom błotnika z bliska, mrużąc oczy w promieniach słońca. – Zdrowo pan żeś w tą sarnę przygrzmocił – stwierdził, nie odwracając głowy. – Biedaczka. Pewnie zdechła już? Adam przełknął ślinę. Nagle nie potrafił odpowiedzieć, nie był w stanie zmusić swej krtani do wydania chociażby najmniejszego dźwięku. „Tak, nie żyje, zabiłem ją! To chcesz usłyszeć?! Zabiłem, zmasakrowałem, a potem wyrzuciłem jak zepsutą zabawkę!” – Zdechła, zdechła, jakże by inaczej – ciągnął dalej mechanik, nie czekając na jego reakcję. Pochylił się jeszcze głębiej i zsuwając na tył głowy czerwoną czapkę z daszkiem i emblematem Harley Davidsona, parokrotnie uderzył silnie wygięty, poobcierany z lakieru metal. – Mogę spróbować coś z tym zrobić, ale lepiej byłoby wymienić to w całości. – Niech pan zrobi, co uważa za słuszne – odparł Adam, a suchość w ustach utrudniała mu mówienie. – Niech pan to... nie wiem... wyklepie, czy coś. Mechanik wyprostował się i spojrzał na niego, ocierając owłosionym przedramieniem spływające po czole krople potu. – Ano zrobić się da – zgodził się. – Nie będzie to tanie, bo to poważna sprawa, nie byle stłuczka. Za kilka dni powinien być gotowy. Adam rozdziawił usta i niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. – Kilka dni? Nie można byłoby szybciej? Trochę mi się spieszy... Mechanik bezradnie rozłożył ręce. – Panie, spójrz pan tam – machnął w stronę ogromnego, zagraconego i zastawionego pojazdami garażu. – Widzisz pan ile mam pracy? Jakiś porządek musi być. – A jeśli zgodzę się zapłacić podwójnie? – Wszystkim tu się spieszy, nie panu jednemu... – Potrójnie? – nie ustępował Adam. W innych okolicznościach wolałby poczekać te kilka dni, niż bezrozumnie przepłacać. Mechanik ogarnął spojrzeniem swój warsztat i zamyślił się, pocierając przybrudzony smarami kark. – No dobra, pana na wierzchu – rzekł w końcu wzdychając. – Ale najszybciej będzie gotowy na jutro rano. I tak będę musiał pracować całą noc... – Niech będzie. – Ale kołpaka takiego nie mam, będziesz pan musiał kupić sobie nowy komplet. – Nie szkodzi. To teraz mało istotne. Papierkowe formalności załatwili w ciasnym, dusznym gabinecie na tyłach warsztatu. Mechanik odprowadził go do wyjścia, uścisnęli sobie dłonie, a kiedy Adam schodził w dół dość stromego podjazdu, usłyszał za sobą raz jeszcze głos brzuchatego: – Powinieneś pan to zgłosić. Znieruchomiał. Miał wrażenie, jakby ktoś położył mu na plecach mokry ręcznik, a szyję ciasno owinął pętlą wisielczego sznura. Odwrócił się bardzo powoli i z ukosa spojrzał na szczyt podjazdu. Mechanik kiwnął na niego. – Tą sarnę – wyjaśnił. – Powinieneś pan ten wypadek zgłosić do tutejszego leśnika. Tu zawsze tak się robi. Adam pokiwał tylko głową, nie odzywając się, z ulgą słuchając własnego serca, którego bicie powoli wracało do normalnego rytmu. – Mieszka nad jeziorem, na Leśnej 31, dobre co? – zarechotał głośno. – Leśnik na leśnej. Jak pan chcesz, to mogę do niego zadzwonić. – Nie, nie trzeba – pospiesznie odpowiedział Adam, odrobinę za szybko i zapewne zbyt nerwowo, gdyż mechanik zmarszczył ze zdziwieniem brwi. – Niech się pan tym nie przejmuje i zajmie moim samochodem. Leśniczego poinformuję sam, proszę mi wierzyć. Kiedy w końcu zdecydował się upić łyk kawy, ta także zdążyła już wystygnąć. Nie przejął się tym jednak zbytnio i przełknął chłodny, gorzkawy napój, który w pustym żołądku odezwał się krótkotrwałym, ściskającym bólem. Podziałało to na niego nieco orzeźwiająco, przywracając do świata i rzeczywistości. Adam podniósł głowę i przetarł twarz rękoma. „Koniec z tym. Koniec z roztrząsaniem przeszłości. Stało się, trudno, ale już po wszystkim. Trzeba żyć dalej.” Wyczuł na sobie czyjś wzrok i dostrzegł ją kątem oka. Nawet nie zauważył kiedy weszła do środka i usiadła obok, zaledwie dwa miejsca dalej. Zerknął na nią i dostrzegł uśmiech, nieśmiało igrający w kącikach jej ust. – Nie sądziłam, że podają tu tak fatalną kawę – odezwała się lekkim, zmysłowo brzmiącym głosem. Odchrząknął i wyprostował się nieco na barowym stołku. – Słucham? – Pańska kawa – wyjaśniła. – Wypił ją pan na zimno i skrzywił się. Szkoda, bo ja także zdążyłam już zamówić. Adam przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Spoglądała na niego z hamowanym rozbawieniem w piwnych, podkreślonych czarnym cieniem oczach, a w jej urodzie było coś tak niezwykle intrygującego, że momentalnie zapomniał o dręczących go niepokojach; niesamowite połączenie wdzięku kobiecej urody z lekkimi, młodzieńczymi rysami nastolatki. Subtelna, gładka twarz o perfekcyjnie, niemal posągowo zarysowanych kościach policzkowych otoczona była bujną kaskadą pofalowanych, czarnych jak heban włosów, które opadały jej nieco poniżej pasa. Mały, rozkosznie zadarty nosek i lśniące wilgocią, nieznacznie tylko pociągnięte różową szminką usta dopełniały wizerunku, który na kilka sekund odebrał mu oddech z płuc. Siedziała bokiem do niego, jakby świadomie kusząc go widokiem swego kształtnego, długiego uda, które w bocznym, długim niemal do biodra rozcięciu białej, sięgającej kolan, wąskiej spódniczki prezentowało się ze swej najlepszej, przyspieszającej bicie serca strony. Także biała, odsłaniająca płaski, opalony brzuch bluzka na ramiączkach, wydawała się być co najmniej o dwa numery za mała, niemal w całości ukazując światu skąpy, koronkowy stanik, który niezbyt udanie usiłowała skryć. Kiedy nieznajoma poruszyła się, a jej pełne piersi zakołysały zmysłowo, Adam poczuł jak nagle robi mu się o wiele za gorąco, niż wynikałoby to z panującego na zewnątrz upału. – Może zechciałby pan ją wypić razem ze mną? – kontynuowała. – Może w moim towarzystwie będzie smakowała nieco lepiej? Adam uśmiechnął się do niej, nieco zakłopotany, wybity z rytmu bezpośredniością siedzącej obok piękności, a jego serce załomotało dziko w piersi. Dziewczyna bawiła się zsuniętym do połowy stopy białym butem na wysokim obcasie, kołysząc nim powoli, z rozmysłem, w przód i w tył, co skutecznie rozpraszało jego uwagę. „Dlaczego nie? Skoro i tak mam spędzić tu kolejną dobę... Agnieszka jest daleko stąd, nie musi przecież o tym wiedzieć. Zadzwonię do niej później i coś wymyślę. Jak zawsze.” – Nie potrafiłbym odmówić – odparł więc. – Nie takiej osobie jak pani. Dziewczyna obdarzyła go szerokim uśmiechem, ukazując szereg białych, zadbanych zębów, a w jej oczach zatańczyły ogniki. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Chociaż Agnieszka była jego żoną od przeszło sześciu lat, nie potrafił teraz postąpić inaczej i nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zaprzepaścił szansę chociażby krótkiej, przelotnej rozmowy przy kawie z kobietą taką, jak ona, ta anielskiej niemalże urody nieznajoma, która zjawiła się obok niego w momencie, kiedy najbardziej tego potrzebował. Pod dużym oknem, wychodzącym na położone za budynkiem baru ogród i jezioro, znaleźli wolny stolik, z okrągłym, drewnianym blatem, obstawiony czterema ręcznie rzeźbionymi krzesłami. Kiedy dziewczyna wstała od kontuaru a jej czarne włosy zafalowały jakby obdarzone własnym życiem, Adam spostrzegł, że nieznajoma jest nieprzeciętnie wysoka jak na kobietę. Z pewnością miała więcej niż sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i chociaż on sam nie należał do najniższych, poczuł się nieco nieswojo idąc obok niej, gdyż w swych butach na obcasie wyraźnie go przewyższała. Usiedli naprzeciw siebie, a dziewczyna pełnym wdzięku ruchem odrzuciła swe jedwabiste włosy, które delikatnie, niczym muśnięcie skrzydeł motyla przemknęły po szczupłych, odsłoniętych ramionach koloru oliwki i zsunęły się w dół pleców. Nieznajoma oparła się o blat stołu i złożyła podbródek na splecionych przed sobą dłoniach. Miała długie, wypielęgnowane paznokcie, które pomalowane na perłowo błyszczały w padających zza okna promieniach słońca. W jej dużych, sarnich oczach było coś magicznego; coś, co sprawiło, że dla Adama nagle przestał istnieć cały świat. Zmysłowość, z jaką na niego patrzyła przysłoniła ciemną kurtyną obraz własnej żony, jaki przez chwilę odmalował się wewnątrz jego umysłu. „Czy to możliwe, że może istnieć kobieta tak niesamowicie pociągająca?”, przeleciało mu przez głowę i w tym samym momencie zrozumiał, że pożąda tej dziewczyny tak bardzo, jak żadnej innej w swoim życiu. – Często tu pani bywa? – zagadnął w pierwszy lepszy sposób, jaki przyszedł mu na myśl. – Och, przestań – odparła. – Nie lubię, jak ktoś zwraca się do mnie w ten sposób. Mówmy sobie po imieniu. Jestem Ksymena. Jej głos brzmiał jak szelest atłasowej pościeli, targanej bezkresną namiętnością dwojga kochanków, spragnionych siebie do granic możliwości. – Ksymena? – Adam uniósł brwi. – To dość nietypowe imię. I równie piękne jak ty. Uśmiechnęła się lekko, kącikiem ust zaledwie, tajemniczo i uwodzicielsko, lecz nie odezwała się. – Ja nazywam się Adam Nowakowski – ciągnął dalej. – Miło mi cię poznać. Zamilkł na moment, czekając aż dziewczyna powie o sobie coś więcej. Ona jednak przypatrywała mu się tylko uważnie swymi wielkimi oczami. – Cóż... Przyjechałaś tu na wypoczynek? – spytał w końcu. – Odpocząć od wielkiego miasta? Pokręciła głową. – Nie, mieszkam tu razem z siostrą. Mamy dom nad brzegiem jeziora. – Ja z kolei jestem tutaj tylko przejazdem. Miałem... drobny wypadek dziś w nocy i muszę poczekać do jutra, aż przywrócą mój samochód do porządku. Może w tym czasie pokazałabyś mi okolicę? Wydaje się być bardzo malownicza. Nie zareagowała od razu, spoglądając na niego bacznie spod długich, gęstych rzęs. – Dlaczego nie powiesz mi tego wprost? – odparła, bawiąc się palcami kosmykiem czarnych włosów. – Czy wy zawsze musicie zachowywać się tak samo? Tak... schematycznie? Adam poruszył się niespokojnie na krześle. – Słucham? Ksymena pochyliła się w jego stronę, a w dekolcie bluzki Adam dostrzegł jej krągły, oliwkowy biust, który omal nie wyskoczył z miseczek koronkowego stanika. Na kilka chwil jej sutki uwypukliły rozkosznie miękki materiał. – Dlaczego nie powiesz mi, że chcesz się ze mną przespać? – szepnęła, patrząc mu prosto w oczy. – Bo przecież od początku myślisz tylko o tym. Adam zarumienił się lekko, a w ustach nagle zrobiło mu się bardzo sucho. Ksymena, najwyraźniej zadowolona z wywołanej przez siebie reakcji, przesunęła powoli koniuszkiem języka po ustach i opadła z powrotem na oparcie krzesła. – Powiedz mi to – rozkazała, a w jej głosie było coś, co zdawało się nie znosić sprzeciwu. Serce waliło mu w klatce piersiowej tak mocno, że miał wrażenie, iż jego bicie rozchodzi się po całej sali. Z trudem opanował drżenie rąk. – Jeśli usłyszę to z twoich ust, wówczas pierwszą rzeczą, jaką pokażę ci w tym mieście, będzie moja sypialnia. – Ksymena obserwowała go bez mrugnięcia okiem, z nieruchomą, pełną niezachwianej pewności siebie twarzą. Zdawała się czerpać perwersyjną przyjemność z tryumfowania nad nim własną kobiecością. – Obiecuję też udawać najlepiej jak potrafię, że nie widzę obrączki na twoim palcu. Adam nie pozwolił jej długo czekać. Zbyt obawiał się skutku, jaki mogłoby wywołać jego przedłużające się wahanie. – Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Masz rację, chcę spędzić z tobą noc. Nie potrafiłby wydobyć z siebie innych słów. Ksymena była ucieleśnieniem wszelkich jego marzeń i męskich fascynacji; prawdopodobieństwo spotkania drugiej takiej jak ona sięgało zera. Gdyby teraz wstał i wyszedł, zapewne do końca życia miałby przed oczyma obraz jej nagiego, opalonego niemal na brąz ciała, będący tylko zwykłym wyobrażeniem i niczym więcej, i zawsze już zastanawiałby się, jakie byłoby w dotyku. Jaki smak miałyby jej usta. To było nieuczciwe; zdawał sobie sprawę, że skrzywdzi Agnieszkę, może nawet tak dotkliwie, że ból ten będzie odczuwała przez całe życie. Wciąż pamiętał o obietnicy, którą złożył samemu sobie po tym, jak dowiedział się, że owocem ich przelotnej znajomości na jedną noc jest córeczka, że bez względu na wszystko będzie dla niej dobrym mężem, a przynajmniej będzie starał się nim być; jeśli jej nie pokocha, to przynajmniej będzie szanował. Po dwóch latach zawartego pod presją rodziców małżeństwa wyznała mu, że zaczyna coś do niego czuć, i że może w związku z tym jest jeszcze dla nich jakaś szansa. Wówczas on też zaczął ją dostrzegać; może dlatego, że nie miał innego wyjścia. Dziś jednak to wszystko nie miało chwilowo większego znaczenia. Teraz liczyła się tylko Ksymena i noc, jaka wkrótce miała nadejść. W obliczu nieziemskiej wręcz urody kruczowłosej dziewczyny bledły wszelkie wątpliwości. „Przecież Agnieszka nigdy się nie dowie. Nawet się tego nie domyśli.” Dziewczyna, jakby znając jego myśli, zmrużyła z zadowoleniem oczy; w ich głębi wyraźnie dostrzegalny był błysk szybko narastającej, erotycznej drapieżności. Na jej rozchylonych ustach igrał pełen zwycięstwa uśmiech. Adam doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze nie widział cudowniejszego, bardziej fascynującego uśmiechu. Uśmiechu, który obiecywał tak wiele. * * * Maja nalewała właśnie tęgiej, starszej kobiecie drugą już filiżankę kawy, kiedy jej wzrok przypadkowo padł na dwójkę ludzi siedzących przy stoliku pod obszernym oknem. Zauważyła tam uśmiechającą się osobliwie, czarnowłosą dziewczynę, którą widywała tu już kilka razy wcześniej. Towarzyszący jej mężczyzna odwrócony był do baru plecami, kelnerka nie mogła więc dostrzec wyrazu jego twarzy. Dziewczyna, której imię Maja przypadkowo uchwyciła podczas którejś z poprzednich wizyt, niemal za każdym razem zachowywała się tak samo. Wybierała samotnego mężczyznę, trzepotała przed nim rzęsami, by po krótkiej rozmowie wyjść w jego towarzystwie. Piotr Górecki, właściciel baru, sądził, iż była luksusową prostytutką, a ponieważ wygląd i zachowanie czarnowłosej nie budziły zastrzeżeń, tolerował jej obecność w restauracji. Jednak Maja nie podzielała tego zdania; Ksymena miała w sobie coś, co nie pozwalało sklasyfikować jej tak łatwo. Emanowała z niej zbyt duża siła i pewność siebie. Poza tym, zdaniem Mai, była na to stanowczo zbyt inteligentna i niemal za każdym razem sprawiała wrażenie za bardzo rozbawionej tą swoją zabawą, by stanowiła ona tylko jej zawód. Nie zmieniało to jednak faktu, że kelnerka nie przepadała za tajemniczą dziewczyną. Gdyby to od niej zależało, wyrzuciłaby Ksymenę na zewnątrz i z hukiem zatrzasnęła za nią drzwi. Ciężko przyszło jej się do tego przyznać przed samą sobą, lecz Maja w końcu stwierdziła, pomimo całej tej antypatii, że Ksymena była niesamowicie piękną kobietą, chociaż stosunek młodziutkiej kelnerki do innych kobiet nigdy nie wykraczał poza ramy zwykłej przyjaźni, gdyż dalszy obszar zupełnie jej nie interesował. Niemniej po czysto kobiecym, krytycznym spojrzeniu na urodę potencjalnej rywalki, Maja zgodnie podzielała opinię wszelkich bywających w barze mężczyzn, iż Ksymenie natura nie poskąpiła piękności i czaru. Teraz zaś, kiedy kątem oka złowiła jej uśmiech, którym to najwyraźniej zadowolona z osiągniętego efektu obdarzyła kolejnego nowo poznanego przyjezdnego, Maja dostrzegła w nim coś niepokojącego, co burzyło idealną harmonię piękna, wdzięku i gracji. Fałszywą nutę, która odezwała się ukłuciem irracjonalnego, instynktownego strachu w sercu kelnerki. Maja poczuła dreszcz przebiegający jej w dół pleców. Dłoń jej zadrżała, przez co część kawy rozlała się po wypolerowanym blacie kontuaru. W uśmiechu Ksymeny nie było śladu radości. Cień złowieszczego zadowolenia, jaki padł w ten sposób na twarz czarnowłosej wyparł z niej wszelką kobiecość. Prysł w jednej chwili intrygujący, anielski urok, zastąpiony wykrzywioną maską wściekłej wilczycy. I chociaż siedzący przed nią mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać, w głębi oczu Ksymeny zalśnił przerażający chłód, od którego wszystko wokół zdawało się pokrywać grubą warstwą szronu. Mai ten krzywy, imitujący uśmiech grymas przywiódł na myśl oblicze głodnego drapieżnika, który pewien swego panowania nad upolowaną właśnie zdobyczą przymierza się już do zatopienia w niej przesiąkniętych paraliżującym jadem kłów. Mogło to być jedynie przywidzenie, lecz Maja mogłaby przysiąc, że na kilka krótkich chwil długie, czarne włosy poruszały się same, falując wokół głowy jakby obdarzone własnym życiem, a kilka lśniących kosmyków wijąc się wzdłuż ramion dziewczyny sięgało w stronę mężczyzny na podobieństwo macek ośmiornicy. Potem wszystko minęło, równie nagle, jak się pojawiło, a Ksymena szepnęła kilka słów wprost do ucha mężczyzny i wyszła powolnym, powłóczystym krokiem, pozostawiając go wpatrzonego w jej rozkołysany chód. Stukot wysokich obcasów napełnił salę echem. Mężczyzna zanotował coś pospiesznie na kawałku miękkiej chusteczki, lecz Maję niespecjalnie to interesowało. Widywała coś takiego już wiele razy wcześniej; za chwilę ten przyjezdny podejdzie do kontuaru i zapyta jak dotrzeć pod zapisany na restauracyjnej chusteczce adres. Jeśli Ksymena nie wychodziła od razu z mężczyzną, zostawiała ich w takim właśnie, nieznośnym oczekiwaniu. A do jej domu nad brzegiem jeziora można było trafić stosunkowo łatwo. Kiedy mężczyzna wyszedł, dokładnie poinstruowany jak tam dotrzeć, ruch w restauracji na kilka chwil zmalał na tyle, iż Maja mogła pozwolić sobie na krótką przerwę. Zapaliła więc papierosa, za nic mając ostrzeżenia przyjaciół o jego szkodliwości, i powróciła do lektury miejscowej gazety, którą zwiniętą w rulonik trzymała pod ladą. Zainteresował ją artykuł na pierwszej stronie, jednak zanim zdążyła zacząć go czytać, zjawili się nowi klienci i zmuszona była powrócić do pracy. Nagłówek na górze pierwszej strony głosił: NIEWYJAŚNIONE ZNIKNIĘCIA CZTERECH OSÓB. POLICJA POSZUKUJE POWIĄZAŃ Wieczorem, po ciężkim dniu Maja zupełnie straciła ochotę na jakąkolwiek lekturę i po drodze do domu wyrzuciła gazetę do pobliskiego kosza. * * * – Miłej nocy – rzucił zmęczonym głosem do siedzącego w ciasnej dyżurce młodego sanitariusza doktor Kruk, po czym poprawił zapięcie swego płaszcza i wyszedł na zewnątrz. Metaliczny, niezwykle głośny odgłos, jaki wydało zatrzaskujące się za nim ciężkie skrzydło drzwi, odbił się echem od zielonych ścian korytarza i trzech sal miejskiego prosektorium, drażniąc nerwy wibracją drżących okiennych szyb, przeszklonych drzwi i medycznego sprzętu. Ucichł dość szybko, lecz w uszach Roberta rozbrzmiewał jeszcze przez jakiś czas. W ciszy, jaka nastąpiła wkrótce potem dało się słyszeć monotonne tykanie zawieszonego nad wejściem zegara o tarczy pozbawionej cyfr. Sanitariusz został sam; oczywiście jeśli nie brać pod uwagę kilkunastu rozłożonych po salach ciał. Robert rozsiadł się wygodniej na swym krześle, odchylił do tyłu i zarzucił nogi na blat biurka, zaśmieconego papierami, pustymi opakowaniami po batonach i jogurtach oraz wszelkiego rodzaju niepotrzebnymi drobiazgami, w rodzaju zużytych wkładów do długopisu, czy rozgiętych spinaczy. Odetchnął z zadowoleniem, w którym pobrzmiewała też nuta ulgi. Sekcja znalezionego w kanałach ciała mężczyzny w średnim wieku przedłużyła się niespodziewanie o ponad dwie godziny i wiele wskazywało na to, że potrwa jeszcze dłużej. Sędziwy doktor Jakub Kruk nigdy nie należał do patologów sądowych szybko wykonujących powierzoną im pracę („Po co mam się spieszyć, możesz mi to wyjaśnić? Przecież nie jestem chirurgiem, a oni i tak są martwi.”), co w pewnych warunkach stawało się dość uciążliwe. W soboty takie jak ta robiło się wręcz niepokojące. Robert wolał nie myśleć, co mogłoby się stać, gdyby łysy jak kolano Kruk zamarudził dziś jeszcze dłużej i w efekcie spotkałby się przy wyjściu oko w oko z tym kurduplem, Maleckim. Cały, tak dobrze układający się interes mógłby runąć. Oczywiście zawsze można było się wyłgać, ale od pewnego czasu pośród personelu prosektorium krążyły pewne plotki, a spotkanie takie z pewnością przyczyniłoby się do ich nasilenia, a wówczas zaczęliby stąpać po dość niepewnym gruncie. Niemniej teraz w budynku nie było już nikogo – nikogo żywego, poprawił się w myślach – więc nikt nie mógł przyłapać ich w najbardziej newralgicznym momencie. Do dwudziestej – to właśnie o tej porze zazwyczaj zjawiał się Malecki i stukał odpowiednim sposobem w metalowe drzwi – pozostało jeszcze niecałe pół godziny. Robert ostrożnie, by nie stracić równowagi, podniósł stopę w ciężkim, wojskowym bucie i podeszwą wcisnął przycisk włącznika małego, czarno-białego telewizora stojącego na blacie nieopodal; w zielonej obudowie i sterczącymi z niej dwiema antenami rozłożonymi w kształt litery „V” wyglądał trochę jak zagubiony kosmita z wielkim, szarym okiem, który z sobie tylko znanych przyczyn wybrał za miejsce swego spotkania z ludźmi małe prosektorium na peryferiach miasta. Żart ten wpadł Robertowi do głowy drugiego dnia pracy i niezmiennie bawił go podczas każdego kolejnego dyżuru. Przez kilka chwil telewizor nie reagował, a potem ekran pojaśniał, zamigotał, raz czy dwa przebiegły po nim blade, nierówne pasma zakłóceń, z głośnika zaś doleciały nieprzyjemne trzaski aż w końcu obraz ustabilizował się i nabrał znośnej ostrości. Antena była w stanie względnie dobrze odbierać sygnał pierwszego programu TVP, zaś kompletnie beznadziejnie czyniła to z drugim, Robert pozbawiony więc większego wyboru obejrzał czołówkę głównego wydania „Wiadomości”, po czym sięgnął do przewieszonej przez oparcie krzesła torby i wydobył z niej butelkę przyjemnie chłodnego piwa. Otworzył ją przytwierdzonym do paska otwieraczem w kształcie nagiej kobiety z dużym biustem i rozłożonymi nogami, między które wsuwało się kapsel (zwinął go dawno temu z baru ze streap-teasem, nie potrafił już przypomnieć sobie, z którego; po pijanemu zazwyczaj mało pamiętał) i przez chwilę delektował się dobiegającym z wnętrza syczeniem. Dopiero kiedy piana przelała się przez krawędź szyjki wypił ją duszkiem i przechylając butelkę kilkoma łykami opróżnił niemal do połowy. Tę właśnie chwilę zawsze lubił i wręcz cenił najbardziej; „świeży” jeszcze organizm z wdzięcznością chłonie każdą kropelkę, a po całym ciele rozchodzi się kojąca wszelki stres fala. Oderwał butelkę od ust, otarł je wierzchem dłoni, odczekał aż przełknięty gaz wróci tą samą drogą – gołe ściany wzmocniły tylko odgłos czknięcia – i ponownie spojrzał na ekran. Urodziwa blondynka, która ilekroć pojawiała się jako prowadząca, zawsze sprawiała, że Robert przestawał słuchać i skupiał się raczej na patrzeniu, mówiła właśnie o serii zuchwałych profanacji kilku cmentarzy, których dokonano na przełomie ostatnich dni (lub nocy, co było bardziej prawdopodobne). Zdjęcia reportażu, które pojawiły się kilka chwil później, ukazywały poprzewracane nagrobki, złamane lub rozbite krzyże oraz odrzucone na bok, kamienne płyty grobów. Raz czy dwa mignęła czerń ziemi i skorodowane wieka trumien. Zanim myśli młodego sanitariusza pobiegły swoim torem, zdążył jeszcze usłyszeć, iż sprawców nie zdołano jeszcze ująć, a później dźwięk telewizora odpłynął gdzieś na bok, kiedy Robert postanowił poświęcić swą uwagę wyłącznie butelce piwa. Nie zamierzał się upijać; bądź co bądź był przecież w pracy i, w razie konieczności, musiał mieć sprawny umysł. Spoczywające w torbie trzy kolejne butelki umiejętnie rozłożone na całą noc nie powinny go zamroczyć, a jedynie umilić nudny jak flaki z olejem dyżur. Wiedział, że tak będzie, ponieważ nie pierwszy raz przyniósł ze sobą alkohol i zdążył już nabrać pewnej wprawy w jego spożywaniu. Reportaże zmieniały się jedne za drugimi jak w kalejdoskopie, ukazując wiece polityczne, blokady dróg organizowane przez zdesperowanych rolników, czy też nieco zamglone, szaro-brunatne zdjęcia wojennych konfliktów w odległych regionach, lecz wszystko to niespecjalnie obchodziło Roberta; obrazy przeskakiwały mu przed oczyma jak strony z wertowanej zaledwie książki. Cały czas były gdzieś obok, napełniając towarzyszącymi im dźwiękami wnętrze dyżurki i to mu w zupełności wystarczyło. Miał kilka bieżących spraw, które musiał załatwić, ale chwilowo wolał siedzieć i bezczynnie wpatrywać się w zaśmiecone biurko. Nie zamierzał zabierać się za jakąkolwiek pracę wiedząc, że za kilkanaście minut zjawi się tu Malecki i zmusi go tym samym do jej przerwania. Poza tym miał przecież przed sobą całą noc. Nieco po dwudziestej, kiedy rozpoczął się już wieczorny film, Robert usłyszał głuche, jakby nieśmiałe stuknięcie. Pojedyncze uderzenie w jedno ze skrzydeł drzwi wejściowych. Sanitariusz podniósł się z ociąganiem; wojskowe buty ciężko opadły na marmurową, lśniącą podłogę. Chociaż wiedział kogo się spodziewać – wspólnie z Maleckim doszli do wniosku, że jedno stuknięcie to chyba najsprytniejszy z umówionych sygnałów – dla pewności wyjrzał przez niewielkie, wychodzące na front budynku okno. Malecki tkwił tam, gdzie zawsze. Mały, zgarbiony człowieczek, miętoszący kapelusz w pulchnych dłoniach. Za wjazdową, żelazną bramą, teraz lekko uchyloną, z włączonym silnikiem i reflektorami stał nierówno zaparkowany zielony Megane, a na miejscu dla pasażera Robert dostrzegł skrytą w cieniu postać, której obecność zdradzała tylko rozżarzona końcówka papierosa, zawieszona na wysokości twarzy. Resztę skutecznie maskowała pogłębiająca się szarość wieczoru. Robert odsunął się od okna i odpiął brelok z otwieraczem w kształcie kobiety. Do lśniącego w świetle jarzeniówek kółeczka przytwierdzonych było jeszcze kilka różnej wielkości kluczy. Wybrał jeden z nich, mały i srebrny, o prostokątnej główce, wsunął do zamka szafki wbudowanej w prawą nogę biurka i przekręcił dwukrotnie. Z wnętrza usunięto tworzącą półkę deskę i w powstałej w ten sposób przestrzeni stała teraz żółta, turystyczna lodówka z czerwoną pokrywą i szerokim uchwytem. Po południu zostawił ją tu doktor Stępniak, a potem zadzwonił do Roberta. „Kilka dni temu dali mi znać czego potrzebują. Mają pieprzone szczęście, że dziś rano przywieźli nam akurat trzy ciała. Skorzystałem z tego nastolatka z pękniętą czaszką, miał nienaruszoną klatkę piersiową, więc nadawał się najlepiej. Dałem go pod czwórkę. Poddaj kremacji jak najszybciej, resztą już się zająłem. Towar zostawiam tam, gdzie zawsze. I powiedz Maleckiemu, że robimy małą przerwę na miesiąc, może dwa. Powinniśmy teraz trochę przystopować, by nie sprowokować podejrzeń.” Sanitariusz wydobył lodówkę. Ważyła całkiem sporo, co niemal natychmiast dało o sobie znać w kręgosłupie i mięśniach ramion, lecz Robertowi niespecjalnie to przeszkadzało; ciała, które zmuszony był dźwigać ważyły przeważnie znacznie więcej, zatem wypełniona kostkami lodu lodówka nie była wielkim wyzwaniem. Oczywiście wewnątrz znajdowało się także coś więcej, może nawet kilka rzeczy więcej – nigdy nie zaglądał do środka, ponieważ niezbyt go to interesowało, dopóki jego portfel po każdej wizycie Maleckiego w magiczny sposób robił się grubszy – lecz te kilka dodatkowych kilogramów nie sprawiało już znaczącej różnicy. Poza tym zdążył przyzwyczaić się do tej lodówki, nawet polubić ją na swój sposób; przecież wiązał się z nią tak przyjemny i łatwy przypływ ukochanej mamony. Kiedy Robert uchylił na nieznaczną odległość jedno ze skrzydeł, Malecki podnosił właśnie rękę, by ponownie zastukać i teraz zamarł z uniesioną dłonią zaciśniętą w pięść. Światło jarzeniówek w korytarzu padło na jego bladą, poprzecinaną głębokimi bruzdami twarz, na której zastygł na moment trudny do określenia wyraz, jakby doszczętnego zaskoczenia nagłym otwarciem drzwi. Pod wpływem jasnego światła zmrużył wodniste, kaprawe oczy za okularami o podwójnych szkłach w rogowej oprawie. Kiedy ujrzał Roberta, głośno wypuścił powietrze z głębokim westchnieniem ulgi, niczym dziecko, które niespodziewanie odkryło, że oślizgły, czający się w ciemnościach potwór to tylko sterta ubrań, niedbale rzucona na krzesło. – Przez chwilę myślałem, że jest tu ktoś inny zamiast ciebie... – wyjaśnił. – Przyniosłeś kasę? – rzucił tylko szorstko Robert. Na zewnątrz światła prosektorium były pogaszone, sanitariusz włączał je tylko wówczas, jeśli zjawiała się karetka z pechowcami w czarnych, foliowych workach. Malecki mrugał przez kilka chwil, próbując przyzwyczaić wzrok do tak gwałtownej zmiany natężenia światła. – Tak, oczywiście, że mam – odparł w końcu. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył dużą, szarą kopertę i wręczył ją Robertowi. – Tyle, ile się umawialiśmy. I tak w ogóle, to dobry wieczór. – Taa... Robert zajrzał do koperty i przesunął kciukiem po krawędziach spiętych banderolą banknotów. Od dawna uważał, że szelest jaki wydawały w ten sposób to chyba najlepszy dźwięk, jaki można było usłyszeć na tym świecie. Konkurowały z nim tylko westchnienia targanej orgazmem kobiety. – Nikt was nie widział? – spytał, nie odwracając wzroku od zawartości koperty. – Nikt za wami nie jechał? Malecki odwrócił się niepewnie, z wahaniem lustrując otoczenie. – No, nie... Raczej nie... – Raczej, czy na pewno? – Uważaliśmy przez całą drogę. Nikogo za nami nie było. Robert obrzucił spojrzeniem okolicę. Prosektorium znajdowało się na rzadko uczęszczanych peryferiach miasta i wokół znajdowały się tylko stare magazyny, w większości opustoszałe o tej porze, oraz ze dwa, trzy budynki, o których Robert nie miał pojęcia, do czego mogły służyć. Samo prosektorium zaś wraz z otaczającym je, wylanym betonem parkingiem, odgrodzone było od świata wysokim, ponad dwumetrowym murem, więc nawet jeśli w pobliżu znalazłby się przypadkiem ktoś niepożądany, mógłby ich zauważyć jedynie przez jego przerwę w miejscu, w którym wbudowano wjazdową bramę. Przez czarne kraty Robert dostrzegał tylko odcinający się od szarości wieczoru samochód i majaczący za nim fronton dwupiętrowej, nieczynnej od dwóch miesięcy hurtowni. – No dobra – rzekł w końcu. Koperta znikła we wnętrzu kieszeni pracowniczego fartucha. Część tych pieniędzy należała do Stępniaka, ale będzie jeszcze dużo czasu, by je podzielić. Tymczasem uchylił szerzej skrzydło drzwi i w powstałej szczelinie podał lodówkę Maleckiemu. Ten wyraźnie ugiął się pod jej ciężarem i omal nie wypuścił z rąk. – Ostrożnie z tym! To dość delikatne rzeczy. – Ciężkie są... – Bywa. Przekaż swojemu pracodawcy, że na pewien czas musimy umilknąć. Powiedzmy na miesiąc. Stępniak się do was odezwie, kiedy uznamy, że możemy działać dalej. Malecki przez chwilę milczał, a potem odparł nieco zmienionym, zaniepokojonym głosem, wolno wypowiadając kolejne słowa. – To niezbyt dobra wiadomość. Powiedziałbym nawet, że dość niepokojąca. Robert otwierał już usta, by odpowiedzieć, lecz szybko rozmyślił się. Nie widział sensu w tłumaczeniu się przed Maleckim; bądź co bądź mały człowieczek był tylko zwykłym kurierem. Bagażowym, jak określał to Stępniak. – Dobranoc – rzekł tylko i zatrzasnął drzwi. Z okna dyżurki obserwował, jak Malecki walcząc z ciężarem lodówki mozolnie brnął do bramy, ocierając co chwilę czoło rękawem szarego płaszcza. Kiedy w końcu dotarł do otwartych już tylnych drzwi Megane, Robert niemal słyszał jego zdyszany oddech mimo dzielącej ich odległości i okiennej szyby. Ktoś siedzący na tylnym siedzeniu wciągnął lodówkę do środka, Malecki zaś wolnym krokiem obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Sanitariusz przez chwilę wsłuchiwał się jeszcze w oddalający się warkot silnika, po czym wrócił na swoje miejsce przed telewizorem. Z wnętrza koperty wydobył plik banknotów. Czekała go teraz najprzyjemniejsza część interesu i zamierzał delektować się nią możliwie najdłużej. Podsunął pieniądze pod nos i wciągnął głęboko powietrze, sycąc się zapachem, jaki wydawały. Raz jeszcze przewertował ich krótsze brzegi, tym razem tuż przy uchu, aż w końcu rozerwał banderolkę i zaczął rozkładać je na wolnym skrawku biurka. Niebieskie banknoty wyglądały wyjątkowo uroczo w dwóch równych stosikach; w chwilach takich, jak ta, mógł niemal przysiąc, że Kazimierz Wielki uśmiecha się do niego spod bujnej brody. Prawą połówkę schował do kieszeni spodni; jego wynagrodzenie za „spoglądanie w odpowiednim momencie w zupełnie inną stronę”. Lewą włożył z powrotem do koperty, założył do wewnątrz jej zakładkę, po czym całość wrzucił do wnętrza szafki, w miejsce, gdzie wcześniej stała lodówka. Przekręcił wciąż tkwiący w zamku klucz; stal zgrzytnęła cichutko. Robert ponownie zarzucając nogi na biurko, odetchnął głęboko w przypływie zadowolenia z perfekcyjnie przeprowadzonego interesu. Chociaż jego dyżur dopiero się zaczynał, miły ucisk twardego zwitku banknotów, który wyraźnie czuł przez spodnie, skutecznie łagodził wszelki stres. * * * „Przyjdź o dziewiątej.” Słowa te rozbrzmiewały w uszach Adama przez cały dzień, wydłużając płynące sekundy w nieskończoność. Włóczył się bez celu po miasteczku, posiedział nieco na plaży, próbując zapatrzeć się w kolorowe żagle pływających po jeziorze desek do surfingu, lecz przed oczyma nieustannie miał cudowny, kojący wręcz uśmiech czarnowłosej Ksymeny. Zerkał co chwila na zegarek, jakby chciał w ten sposób przyspieszyć bieg wskazówek po jego tarczy, lecz nic takiego rzecz jasna nie następowało. Za to zmagał się za każdym razem z rozpierającą go od wewnątrz frustracją, ilekroć przekonywał się, że miniony czas, który brał za co najmniej godzinę, w rzeczywistości okazywał się zaledwie kilkoma minutami. Pod wieczór nerwowym krokiem zaczął nawet przemierzać miasteczko z jednego krańca na drugi, raz po raz zaciskając wilgotne dłonie w pięści. W całym tym szaleństwie było jednak coś pozytywnego; niemal nie myślał o potrąconej nocą dziewczynie. Na moment zdominowała jego myśli zaledwie dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy mijająca go na rowerze blondynka z włosami związanymi w majtający się na prawo i lewo kucyk oraz szarym, obcisłym stroju, na nierównościach drogi straciła panowanie nad kierownicą i uderzyła w maskę zaparkowanego samochodu. Upadając dotkliwie potłukła sobie kolana i zdarła skórę z przedramienia. Przez chwilę leżała na jezdni, przygnieciona ciężarem roweru, a kiedy spojrzała w jego stronę z niemą prośbą o pomoc w piwnych oczach, Adam odwrócił się na pięcie i niemal biegiem wrócił do motelowego pokoju. Za drugim razem było znacznie gorzej. Upał, zmęczenie po nieprzespanej nocy i stres wywołany przedłużającym się oczekiwaniem, zmorzyły go całkowicie i w swym małym pokoiku Adam zapadł w drzemkę. Sen, który go nawiedził, należał do najpotworniejszych, jakie tylko mógł sobie wyobrazić, ponieważ Adam nie odnosił wrażenia, że śni. W koszmarze tym nadal siedział w fotelu, zapatrzony w zieloną ścianę malującego się za oknem lasu i znikającej między drzewami drogi, po której co chwilę mknęły samochody. Martwa dziewczyna pojawiła się znikąd, bez żadnego ostrzeżenia. Adam w odbiciu szyby zauważył ruch w drzwiach łazienki, a kiedy tam spojrzał, zobaczył ją, jak z twarzą zakrytą zlepionymi krwią włosami, spomiędzy których spoglądało jej wodniste, zamglone oko, mozolnie pełznie w jego stronę, podpierając się bladymi ramionami. Zmasakrowane nogi ciągnęła za sobą w smudze szkarłatnej krwi, a z ziejącej w dole brzucha rany na zewnątrz wydostawały się lśniące wnętrzności. Adam krzyczał jeszcze długo po przebudzeniu. Ze snu wyrwał się, kiedy dziewczyna zacisnęła zimną, kościstą dłoń na jego kostce. Dotyk ten Adam czuł jeszcze wówczas, kiedy boleśnie wymiotował do umywalki. Miał wrażenie, że pod wpływem tych martwych palców jego noga staje się lodowato zimna a chłód płynie w górę jego ciała, by wkrótce objąć go całego. Kiedy w końcu zdołał się opanować i doprowadzić do porządku, wiedział już, że nie jest w stanie przebywać w tym pokoju nawet sekundy dłużej. Wrócił do spacerowania uliczkami niezmiernie rad, że nie spędzi w nim kolejnej nocy. Co prawda zostawił wewnątrz swoją torbę podróżną, ale co tam. Zabierze ją jutro rano, wracając od Ksymeny. Myśl ta sprawiła, że obraz czarnowłosej piękności powrócił i ponownie wyparł z jego świadomości wszystko inne. Teraz, kiedy wieczór rozlał się po niebie i Adam stał przed jej domem, serce biło mu tak szybko, że od pulsującej w skroniach krwi niemal kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że jeszcze chwila a rozerwie klatkę piersiową w fontannie krwi. Oddychając głęboko ruszył przed siebie i po trzech wyłożonych kafelkami schodkach dotarł do drzwi wejściowych. Było w nich niewielkie okienko w kształcie rombu z szybą pokrytą rozmazującym widok wnętrza kwiecistym wzorem. Nad dzwonkiem nie było wizytówki i przez chwilę Adama ogarnął niepokój, że być może nieznajoma zadrwiła z niego okrutnie, świadoma swej kobiecości i podała mu pierwszy lepszy adres. Za chwilę zrobi z siebie kompletnego idiotę i zmuszony będzie wrócić do pokoju z niespełnionymi fantazjami, kołaczącymi się dziko po umyśle. Strach przed spełnieniem tych obaw przysłonił na moment inne emocje. Adam unosił już drżącą dłoń, by przycisnąć czarny guziczek dzwonka, kiedy z wnętrza domu doleciał go kobiecy, należący niewątpliwie do Ksymeny, głos: – Wejdź proszę. Drzwi są otwarte. Odetchnął głęboko, przeczesał palcami włosy i przekręcił gałkę klamki. Kiedy przekroczył próg, znalazł się w wąskim, przytulnym korytarzyku, ze ścianami wyłożonymi dębową boazerią i podłogą przykrytą miękkim, czerwonym dywanikiem; prześwitujące po jego bokach płytki lśniły w przyciemnionych światłach trójramiennego żyrandola. Na końcu korytarza, tam, gdzie rozdzielał się on na dwa kolejne, odchodzące na lewo i prawo, Adam dostrzegł olbrzymie lustro w złoconej ramie i swoje majaczące w półmroku odbicie; blada twarz odcinała się od reszty sylwetki, sprawiając wrażenie zawieszonej w powietrzu. Poza nim wokół nie było nikogo. Panujący tu chłód przyjemnie kontrastował z parnym, wieczornym powietrzem na zewnątrz. W zalegającej ciszy nie dało się mimo to słyszeć charakterystycznego, cichego pomruku klimatyzacji, jednak Adam nie zwrócił na to większej uwagi, pochłonięty całkowicie innymi myślami; wyobraźnia, rozbudzona wizją niesamowitej, erotycznej przygody, skutecznie zdominowała go bez reszty, podsuwając coraz to nowe obrazy nagiej, wyprężonej Ksymeny. Był niemal pewien, że jak tylko przekroczy próg jej domu, nie zdoła się powstrzymać i natychmiast pochwyci ją w ramiona, wpijając się w jej pełne, zmysłowe usta. Teraz, kiedy z głębi domu nie dolatywał najmniejszy dźwięk, który mógłby zdradzić mu obecność kruczowłosej, poczuł się wytrącony z rytmu i przez kilka chwil stał ze zwieszonymi bezwładnie ramionami, niepewny co robić dalej. Wolnym krokiem ruszył przed siebie z wrażeniem, że nagle mięśnie jego nóg przekształciły się w watę. Minął wieszak na ubrania i stojącą pod nim szafkę na buty. Na jednej z półek dostrzegł białe pantofle na obcasie, które dziewczyna tego ranka miała na sobie, oba równo ustawione obok siebie; znajdowało się tam także kilka innych par, różnego koloru i fasonu, wszystkie jednak łączył ten sam element – nieprzeciętnie wysokie obcasy, wyzwalające w każdym mężczyźnie płomień nieokiełznanej żądzy. Adam przypomniał sobie, że Ksymena wspominała coś o siostrze, z którą dzieliła dom. Miał nadzieję, że jej obecność nie stanie im na drodze, lub, co gorsza, nie przekreśli zupełnie tak dobrze zapowiadającej się nocy. A może będzie dokładnie odwrotnie? Myśl ta, w połączeniu z obrazem jednej z jego największych fantazji, który odmalował się mu przed oczyma, sprawiła, że gardło ścisnęło mu się tak bardzo, że niemal poczuł ból. Jeśli tylko siostra chociaż po części była podobna do Ksymeny... Z trudem przełknął ślinę i podjął przerwany krok. Był już przy wnęce, wewnątrz której znajdowały się drewniane, spiralnie wijące się wokół zdobionej kolumienki schody prowadzące na piętro, kiedy doleciał go ponownie głos dziewczyny. – Pospiesz się. Nie daj mi na siebie czekać – głos ten nie stracił nic ze swej zmysłowości. Ksymena nadal mówiła w subtelny, rozbudzający sposób, niemal bawiąc się każdym słowem. – Jestem w pokoju na lewo, nie powinieneś się zgubić. Adamowi na moment serce zwiększyło swój rytm. Minął załamanie korytarza, zrównując się na kilka chwil ze swym odbiciem i wszedł do pokoju gościnnego. Tu także panował przyjemny, kojący nerwy półmrok. Ksymena pochylała się właśnie nad stołem i przypalała jedną z dwóch smukłych świec, ustawionych na blacie okrągłego stolika. Płomień drugiej drgał lekko, rzucając chybotliwy cień dziewczyny na wytapetowaną ścianę. Ksymena popatrzyła na niego spod opadającej na twarz kaskady czarnych włosów i uśmiechnęła się kącikiem ust; w ten sam, niezwykle pociągający sposób. W jej piwnych oczach odbijał się płomień świecy, dodając im magicznego wręcz blasku. Odczekała aż nawilżony knot na dobre zajmie się ogniem i wyprostowała się. Powłóczystym dmuchnięciem zgasiła zapałkę, wpatrując się w Adama z osobliwym połączeniem rozbawienia i przyjemności, jakie zdawały się wypływać z obserwowania jego reakcji. – Przyszedłeś jednak – rzekła. – Prawdę mówiąc ani chwili w to nie wątpiłam. – Nie mógłbym nie przyjść. Zbliżyła się kilka kroków do niego. Poczuł zapach jej perfum, usłyszał szelest prześlizgujących się po skórze włosów. – Wiem – odparła. – Nie po tym, jak rozbierałeś mnie wzrokiem dziś rano. I, jeśli mam być szczera, to bardzo mnie to cieszy. Miała na sobie czarną, obcisłą sukienkę na podwójnych ramiączkach, z marszczeniami uwydatniającymi pełny biust; nie włożyła pod spód stanika i w trójkątnym, sięgającym niemal brzucha dekolcie rysowały się wyraźnie dwie oliwkowe krągłości, lśniące lekko w świetle płomieni świec. Asymetryczny krój wykończenia sukienki podkreślał smukłość talii i nóg, z jednej strony docierając zaledwie przed kolano, z drugiej zaś kończąc się na samym biodrze; jeśli miała majtki, to musiały być bardzo wysoko wcięte. Stała teraz przed nim boso, lecz mimo to niewiele ustępowała mu wzrostem. Adam wyciągnął ramię i objął ją w pasie, lekko przysuwając do siebie; pod miękkim materiałem sukienki wyczuł cudowną gładkość i ciepło jej skóry. Ksymena wywinęła się zwinnie z jego uścisku, musnęła dłonią policzek i cofnęła się. – Jaki niecierpliwy – rzekła, zalotnie mrużąc oczy. – Chciałby wszystko od razu. Nie wiesz, że oczekiwanie zaostrza apetyt? Wiedział. Stanowczo za dobrze. Miał ochotę wykrzyczeć to w tą jej piękną twarzyczkę, zedrzeć sukienkę i posiąść chociażby tu, na tym stole. Nawet na podłodze. Jej krzyki byłyby muzyką dla jego uszu. Pomiędzy świecami stały dwa wysokie kieliszki i wypełniony kostkami lodu kubełek, z którego wystawała oszroniona butelka czerwonego wina. Ksymena wydobyła ją i starła delikatnie wilgoć ze szkła. – Może się napijemy? – zaproponowała. – Mamy przecież mnóstwo czasu. Nie musimy się spieszyć. Adam zdjął marynarkę i rzucił na oparcie stojącej nieopodal sofy; przez ten czas ani na chwilę nie oderwał wzroku do dziewczyny. Od jej pośladków, rysujących się pod tkaniną, kiedy odwróciła się, by napełnić kieliszki. Od długich, opalonych nóg. Podała mu trunek, po czym usiedli na sofie bokiem, tak, by móc patrzeć sobie w twarz. Ksymena podkurczyła nogi pod siebie i skrzyżowała bose stopy. Czy to czerń włosów łonowych mignęła mu w odchylonej na moment sukience zanim dziewczyna zdążyła ją poprawić, czy też była to tylko jego wyobraźnia? Zapach perfum owionął go całego, niczym obłoczek magicznego afrodyzjaku; chociaż tak naprawdę nie potrzebował przecież żadnego. – Więc? – zapytała z lekkim uśmiechem. – Jak minął ci dzień? Grymas ten w oczach Adama nabrał niemal perwersyjnego zabarwienia. „Igrasz z ogniem, mała. Rób tak jeszcze dłużej, a przestanę bawić się w miłego faceta.” Obserwowała go z takim rozbawieniem, jakby bezbłędnie odczytała jego myśli. – Cały czas byłaś razem ze mną – odparł tylko, przysuwając się bliżej. – Ach! – zaśmiała się, odchylając głowę w tył i przymknęła oczy. – Twój romantyzm sprawia, że cała mięknę! „Dosyć tego, dosyć gier!”. Przywarł ustami do jej odsłoniętej szyi, dłoń powędrowała w górę i zacisnęła się na jędrnej, twardej piersi. Przez fakturę materiału wyczuł sztywniejącą szybko sutkę. Ksymena westchnęła cicho, a kiedy jego język musnął skórę szyi, wypuściła kieliszek z dłoni. Z głośnym brzdękiem rozbił się na parkiecie podłogi. Oddychała teraz szybciej, pozwalając by wędrował po niej ustami; całował okolice jej uszu, ssał ich płatki, raz czy dwa wrócił nieco niżej i wodził koniuszkiem języka po zagłębieniu szyi. Zanurzył drugą dłoń w wodospadzie czarnych włosów i owinął sobie ich kosmyki wokół palców. Objął wargami brodę dziewczyny, a kiedy sięgnął wyżej, do pełnych, zaróżowionych lekko ust, Ksymena wyswobodziła się z tą samą, co poprzednio gracją i wstała. – Poczekaj... – rzekła, odsuwając się kilka kroków. Była zarumieniona, w oczach tańczyły ogniki, lecz twarz miała spokojną. Rozpierała go chęć gwałtownego, instynktownego rzucenia się na nią, lecz powstrzymał się, kiedy ujrzał jak sięga do zapięcia sukienki. Gra skończyła się; teraz należało cieszyć się zwycięstwem. I nagrodą. – Nikt nam nie przeszkodzi? – spytał, rozpinając w pośpiechu koszulę. – Jesteśmy sami, nie martw się. – Mówiłaś coś o siostrze... Tylna część sukienki rozchyliła się na boki, niczym wrota do mistycznej, pełnej cudów krainy. Ksymena trzymała ją teraz tylko za ramiączka, na kciukach uniesionych dłoni. – Wyszła gdzieś wczoraj wieczorem. Dotąd nie wróciła, a to znaczy, że zabawi gdzieś na dłużej. Często tak robi, ale jest dorosłą kobietą, więc nic mi do tego. Adam zawahał się na moment przy rozpinaniu paska od spodni. Okrutna i niepokojąca myśl zakłuła go boleśnie. Odrzucił ją od siebie czym prędzej; nie podobała mu się ani trochę. – Spójrz na mnie – głos dziewczyny był delikatny, jak muśnięcie skrzydeł motyla i aksamitny, jak najwspanialsza tkanina. Podniósł głowę. Ksymena cofnęła dłonie; sukienka z miękkim szelestem spłynęła w dół jej ciała, ześlizgując się po idealnie opalonej skórze. Kiedy w końcu spoczęła na jej stopach, Adam nie myślał już o niczym innym, jak tylko o tym, by pochwycić tą nagą piękność w ramiona i dać upust rozpierającym ich ciała żądzom. * * * Wskazówki ściennego zegara w korytarzu ze zgrzytem przeskoczyły na dwudziestą trzecią piętnaście, kiedy Robert pchnął podwójne, przeszklone do połowy drzwi sali oznaczonej numerem „3” i wszedł do środka; jego cień przez chwilę rysował się na zielono-białej szachownicy płytek podłogi w prostokącie padającego z korytarza światła, a potem przybladł i ostatecznie rozpłynął się, kiedy sanitariusz przekręcił gałkę włącznika po lewej stronie od wejścia. Zawieszone pod sufitem rzędy jarzeniówek rozbłysły nierównomiernie; osadzone w przeszklonych obudowach zapalały się pojedynczo, jedne po drugich, stopniowo wyłaniając z ciemności dwa równe szeregi sekcyjnych stołów, poprzedzielanych chromowanymi nadstawkami na usunięte organy lub stolikami narzędziowymi, zastawionymi sprzętem bądź to pozostawionym przez patologów do uprzątnięcia i wysterylizowania, bądź też przygotowanym już do użycia następnego dnia; w jasnym świetle lśniły skalpele do preparowania tkanek, noże skórne lub amputacyjne, rachitomy, igły, nożyce do cięcia żeber, ręczne piły oraz całe mnóstwo innych, bardziej złożonych narzędzi, zniekształcających odbity na ich powierzchniach obraz otoczenia. Na kilku, może kilkunastu dało się dostrzec ciemnobrązowe plamy i smugi – pozostałości po ich wykorzystaniu podczas minionego dnia. Robert uznał, że najwyższy czas zabrać się za doprowadzenie ich do porządku. Blaty stołów sekcyjnych przykryte były białymi, obszernymi całunami, na powierzchniach których malowały się kształty skrywanych pod materiałem ciał; na zewnątrz wystawały tylko stopy, z przytwierdzonymi do dużych palców informacyjnymi etykietkami. Łącznie w sali znajdowało się kilkanaście zwłok, w większości przywiezionych niedawno, będących albo krótko po autopsji, albo dopiero do niej przygotowanych i w obu przypadkach nie odstawionych jeszcze do sąsiadującej z salą trzecią kostnicy (chociaż były tutaj trzy ciała złożone już na rolkowych wózkach i czekające tylko na odwiezienie przez Roberta; reszta zaś spokojnie oczekiwała na swoją kolej). Poza tym wszystkim w pomieszczeniu ustawiono aparaturę przydatną patologom podczas prac; w głowach stołów tkwiły halogenowe lampy na statywach, pod przeciwległą ścianą zaś błyszczały powierzchnie zmywaków prosektoryjnych z nierdzewnej stali, ponad którymi zawieszona była centralka higieniczna. Stała tam także szafka z ciężkimi, masywnymi szufladami, po brzegi wypełniona szarymi teczkami kartotek. Chociaż temperatura w pomieszczeniu obniżona była do wymaganego minimum, Robert zdawał się tego nie dostrzegać. Z ust z każdym oddechem wydobywał mu się obłoczek delikatnej, zwiewnej pary, lecz przyzwyczajenie zrobiło swoje i teraz nie zwracał już nawet na niego uwagi. Zimno prześlizgiwało mu się po odsłoniętych częściach ciała, prostując włosy na karku i przedramionach, chłód przenikał przez biały, znoszony fartuch. Jak mawiał jego ojciec, właściciel domu pogrzebowego, na piętrze którego od urodzenia wychowywał się Robert, „musimy nauczyć się kochać zimno, bo po śmierci będzie ono naszym najlepszym przyjacielem”. I chociaż teraz ten aforyzm ojca wydawał mu się niedorzeczny, zapadł mu w pamięć na tyle silnie, że zawsze pojawiał się w jego myślach w chwilach takich, jak ta. Sanitariusz ziewnął przeciągle i ruszył wolnym krokiem w stronę najbliższego stołu, z oczyma lekko zamglonymi wskutek wypitych piw, których gorycz wciąż jeszcze drażniła jego język. I chociaż daleko mu było do upojenia – chód miał przecież prosty – w myślach obiecał sobie, że po kolejne sięgnie dopiero po upływie co najmniej dwóch godzin; wzrok nieco mu falował, na tyle jednak, by Robert zrozumiał, że na razie wystarczy z umilaniem sobie dyżuru. Miał przed sobą jeszcze trochę pracy i musiał ją wykonać tak dokładnie, by nikt nie oskarżył go później o nieróbstwo. Jeśli tylko zauważono by, że coś tutaj spieprzył lub że coś jest nie tak jak powinno, sytuacja stałaby się nieco skomplikowana i mógłby zapomnieć tych o wspaniałych, sobotnich dyżurach. Zatrzymał się przy stole i odsunął nadstawkę z narzędziami nawet na nią nie patrząc; z chromowanego naczynia wyślizgnął się młotek Collina i hałaśliwie upadł na podłogę. Sanitariusz skrzywił się; dźwięk był nieprzyjemnie przenikliwy, drażnił uszy jak tysiące małych igiełek i rozszedł się echem po pogrążonym w ciszy budynku prosektorium. Narzędzie potoczyło się gdzieś pod sąsiedni stół, a Robert chwilowo nie miał ochoty się po nie schylać. Sięgnął pod blat stołu do umieszczonego tam pokrętła i obracając gałką obniżył nieco powierzchnię, na której spoczywało ciało. To właśnie przy nim pracował doktor Kruk zanim opuścił prosektorium i do obowiązków Roberta należało przewieźć je teraz do drugiej sali, a później dodać do archiwum stosowne akta. Usunięte organy spoczywały w plastikowych, czarnych torbach na osobnym blacie, odpowiednio oznaczone starannym pismem przez asystentkę Kruka, Monikę... – sanitariusz zmarszczył brwi – Monikę Jakąśtam. Robert raz czy dwa usiłował ją poderwać, ale bez powodzenia. Cóż, widocznie jeszcze nie poznała się na jego nieodpartym uroku. Ale nic straconego, da jej drugą szansę, przecież każdy może się pomylić. Co prawda nie była znowu taka urodziwa, ale odkąd dwa miesiące temu rzuciła go Agata – krótko po tym, jak sprał ją na kwaśne jabłko, bo za dużo pyskowała na temat jego picia – nie miał żadnej kobiety i zaczynało go to już powoli irytować. Sanitariusz przysunął do sekcyjnego stołu stojący pod przeciwległą ścianą pusty wózek do przewożenia ciał. Przenoszenie zwłok z jednego blatu na drugi zawsze sprawiało mu kłopot – w pojedynkę to nie lada wyczyn – lecz za każdym razem, kiedy pojawiała się możliwość otrzymania pomocnej pary rąk, Robert skutecznie bronił się przed takim rozwiązaniem, tłumacząc najbardziej przekonywującym tonem, na jaki było go stać, że przecież doskonale radzi sobie sam i nie ma konieczności zatrudniania nowego pracownika. Cóż, niewątpliwie pomoc przydałaby mu się niezmiernie, lecz pociągałoby to za sobą konieczność podziału sobotnich zysków na mniejsze części, a Robert należał do ludzi, którzy bardzo nie lubili się dzielić. Ostrożnymi ruchami zwinął przykrywający ciało materiał, poczynając od głowy, kończąc zaś na stopach. Na stole, na polietylenowej podstawce leżała teraz naga, młoda dziewczyna; głowę umieszczoną miała na podpórce, przez co szare włosy opadały jej po bokach ładnej, spokojnej twarzy. Przywieziono ją bodajże wczorajszego popołudnia, wstępnie stwierdzając udar mózgu, ale chyba Kruk tego nie potwierdził; białą skórę na jej czole przecinała co prawda gruba linia szwu, jednak trzy podobne do niej widniały też na klatce piersiowej – złączone razem tuż poniżej biustu tworzyły w ten sposób upiorne Y. Poza tym na jej ciele nie dostrzegł żadnych fizycznych obrażeń. Zdjął przypiętą do przedniej części stołu deskę z przytwierdzonym do niej protokołem sekcji i powiesił ją na wózku. Potem założył gumowe, białe rękawiczki – nigdy nie znosił talku pokrywającego ich wnętrze – przechylił się przez blat stojącego między nim a stołem wózka i jedną rękę podłożył dziewczynie pod kark, a drugą pod uda. Nabrał powietrza głęboko do płuc, po czym jednym, zdecydowanym i doprowadzonym do perfekcji ruchem podniósł bezwładne ciało, jednocześnie przerzucając je na powierzchnię wózka. Upadło dość niezgrabnie, głośno uderzając o metalowy blat, ale spoczęło dokładnie w takiej pozycji, jaką starał się osiągnąć; stężenie pośmiertne i tym razem bardzo mu pomogło. Kończył właśnie przykrywać ponownie ciało dziewczyny białym całunem, kiedy głośny, metaliczny odgłos, jaki rozszedł się nagle po sali, wyrwał go z potoku własnych myśli; na krótko, lecz to wystarczyło. Wyprostował się i rozejrzał w poszukiwaniu źródła dźwięku, którego się nie spodziewał. Kilka stołów dalej zauważył przewróconą nadstawkę na narzędzia; leżała na boku, a wokół niej roztaczał się półokrąg rozrzuconego, sekcyjnego sprzętu, niczym jakaś upiorna, lśniąca chromem aureola. Jedne z nożyc, te do rozcinania chrząstek kołysały się jeszcze miarowo na zgrubieniu w miejscu zamocowania ostrzy, postukując rękojeścią o płytki podłogi. Zmarszczył brwi. Szybko odszukał w pamięci czyje ciało umieszczone było na stole, obok którego przewróciła się nadstawka; musiał pamiętać ich wszystkich bezbłędnie, by nie pogubić się w gąszczu często zmieniających się zwłok. Przypomniał sobie, że spoczywała tam inna dziewczyna, przywieziona dzisiejszego ranka. Jej ciało odkrył w rzece starszy wędkarz, unosiło się bezwładnie na wodzie między trzcinami; prawdopodobnie gdyby nie konary rosnących tuż przy korycie drzew, które spowolniły bieg wody i pokierowały w stronę brzegu, popłynęłoby dalej i nikt nie wiedziałby o jego istnieniu. Sekcja miała być przeprowadzona niedzielnym popołudniem w obecności policyjnego specjalisty, z uwagi na niecodzienny stan zwłok. Biedaczka była okropnie pokiereszowana, co już na pierwszy rzut oka wykluczało rzecz jasna śmierć przez utonięcie. Robert widział już wiele silnie okaleczonych ciał, lecz mimo to widok tej orzechowej blondynki wywarł na nim nieprzyjemne wrażenie; jego zdaniem wyglądała tak, jakby przejechała po niej kilkunastotonowa ciężarówka o podwoziu pełnym ostrych, wystających części. Stopień odniesionych obrażeń widoczny był nawet przez przykrywający ciało materiał; wstępnie oceniono, że wszystkie z ważniejszych kości szkieletu zostały złamane lub przemieszczone. Teraz jednak Robert mógł przysiąc, że rysujące się pod całunem kształty były bardziej naturalne; chociaż tłumaczył sobie, że to tylko przywidzenie, zwykły efekt gry świateł i cieni, potęgowany dodatkowo odległością od stołu, to jednak widział wyraźnie obrys ramion i korpusu dziewczyny. Wcześniej w tym miejscu były tylko nie przypominające niczego wypukłości i pofałdowania. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową i wrócił do przerwanej pracy. Miał jej jeszcze trochę przed sobą i szkoda mu było czasu na zmaganie się z własnymi urojeniami.I chociaż nie potrafił na razie podać jakiegokolwiek wytłumaczenia przewróconej nadstawki, nie widział też powodu, dla którego powinien to zrobić. Przecież był tutaj sam. Kątem oka złowił jakiś błysk; refleks światła odbity od wypolerowanej, gładkiej powierzchni. Tuż przy potężnej stopie sąsiedniego stołu, kryjącej w sobie mechanizm podnoszenia i opuszczania blatu, dostrzegł młotek Collina; ten, który nieudolnie strącił. Robert obszedł stół i pochylił się w stronę błyszczącego się narzędzia; tym samym przez kilka chwil jego głowa znalazła się poniżej poziomu blatu, a sanitariusz stracił z oczu wnętrze prosektoryjnej sali. I wówczas, kiedy jego palce zacisnęły się na chłodnej stali, doleciał go kolejny dźwięk; odgłos ten wywołał w nim coś na kształt irracjonalnego niepokoju. Od strony znalezionej w rzece dziewczyny dobiegał szmer prześlizgującego się po skórze materiału... zupełnie tak, jakby ktoś ściągał przykrywający jej ciało całun. Ale przecież był tutaj sam... Podniósł się gwałtownie jak rażony prądem i z tego powodu w duchu zdążył nawet zaśmiać się jeszcze z samego siebie, zanim ujrzał obraz, który w jednej chwili przysłonił wszystko inne; zobaczył coś, co nie powinno mieć miejsca. Chociaż chciał krzyknąć, nie był w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Pod mostkiem eksplodował mu pęcherz odbierającego oddech bólu i poraził sobą całe ciało. Młotek wysunął się ze zdrętwiałych nagle palców i po raz drugi uderzył o zielono-białą szachownicę podłogi. Przywieziona rankiem, ciężko okaleczona dziewczyna siedziała teraz na blacie sekcyjnego stołu i przypatrywała mu się. Jej oczy nie były oczami człowieka, lecz dwoma jarzącymi się zimną zielenią ślepiami. W wąskich szparkach, jakie utworzyły jej ściągnięte powieki, wyglądały jak skośne oczy wygłodniałego drapieżnika. Robert zacisnął kurczowo dłoń na swojej piersi i cofnął się kilka kroków, próbując nabrać chociaż trochę powietrza płytkimi ruchami ust, niczym wyrzucona na piasek ryba. Serce rzucało mu się nierówno pod żebrami, a każdy z jego skurczów wywoływał kolejne fale obezwładniającego bólu. Sanitariusz oparł się o stojący za nim stolik z narzędziami; chociaż czuł jak długie, ostre igły do szycia skóry wbijają mu się w dłoń, nie cofnął ręki. Gdyby to zrobił, mógłby upaść, a nie miał tej pewności, czy zdołałby wówczas ponownie się podnieść. Dziewczyna spoglądała na niego z malującą się na twarzy odrazą, przemieszaną z czymś w rodzaju chłodnej, bezgranicznej pogardy. Całun, który jeszcze nie tak dawno ją przykrywał, teraz opadł aż do pasa, obnażając krągłe, sterczące piersi. Ramionami przytrzymywała się krawędzi stołu i Robert mógł dostrzec bez przeszkód, że na jej ciele nie pozostał żaden ślad dawnych obrażeń. Tylko skóra wciąż sprawiała wrażenie martwej; blada, prawie biała, pod którą wyraźnie rysowała się mozaika fioletowych żył. Dziewczyna zmieniła się, lecz Robert nie miał cienia wątpliwości, że to była ona. Czując, jak stopniowo opuszczają go siły, a nogi coraz bardziej nie są w stanie utrzymać ciężaru ciała obserwował, jak dziewczyna odrzuca całun i rozglądając się z pewną ciekawością po otoczeniu schodzi ze stołu. W końcu westchnęła z dezaprobatą i ponownie zerknęła na niego swoimi lśniącymi na zielono oczami. Usta wykrzywił jej uśmiech; pozbawiony wesołości, złowrogi grymas odsłaniający zaciśnięte zęby. – Nie tego się spodziewałeś, co? – zapytała, a jej głos zabrzmiał wyjątkowo nisko. Teraz, kiedy stała wyprostowana Robert spostrzegł, że jest nieprzeciętnie wysoka, jak na kobietę. – Przykro mi, przyjacielu, ale ja nie jestem jeszcze dość martwa, jak na to miejsce. Poruszyła głową i w pomieszczeniu rozległ się cichy trzask przeskakujących w stawach kości. Potarła z ulgą kark bladą dłonią o długich, zakrzywionych paznokciach. Robert nie przypominał sobie, żeby były takie wcześniej. Oddychanie teraz zdawało się być wręcz niemożliwe; każde kolejne wciągnięcie powietrza przypominało okrutną walkę, którą musiał stoczyć z tym czymś, co rozsadzało mu od wewnątrz mostek. Z twarzy odpłynęła Robertowi cała krew, świat wirował przed oczami coraz bardziej. Mimo to podjął desperacki wysiłek i łamiącym się, prawie niezrozumiałym głosem wyszeptał: – Proszę... musisz mi... pomóc... Tak naprawdę nie wiedział, jakie słowa wydostawały się z jego ust. Odcięty od tlenu mózg powoli tracił swą sprawność. Dziewczyna ruszyła wolnym krokiem przed siebie, nie spuszczając z niego spojrzenia zielonych ślepi. Przez ten czas zaczęła się zmieniać jeszcze bardziej; niby nieznacznie, lecz jednak diametralnie. Robert, chociaż bardzo się starał, nie potrafił zauważyć samego momentu przemiany; wszędzie, gdzie spojrzał widział już tylko gotowy efekt. Sięgające biustu włosy niczym obdarzone własnym życiem cofnęły się za uszy, zbijając w jedną, gładką falę i pociemniały; nie nabrały żadnego określonego koloru, po prostu zrobiły się... ciemne. Jak mrok. Skóra na całym ciele również zmieniała barwę; nie była już blada i naciągnięta, lecz szara i sprawiała raczej wrażenie twardej, jednolitej skorupy. Ciemnobrązowe jeszcze przed sekundą sutki teraz rozwiały się zupełnie; pozostał tylko sam kształt kołyszących się w rytm kroków piersi. Palce dłoni wydłużyły się niemal do kolan i zakrzywiły ostro na swych końcach. Czarne zgrubienia, jakie tam wykwitły, zderzając się ze sobą wydawały nieprzyjemny, przyprawiający o ciarki chrzęst. A potem pojawiły się skrzydła; wyrosły wprost z jej pleców, olbrzymie i szare jak reszta skóry. Kiedy się rozpostarły, przysłoniły większą część prosektoryjnej sali, rzucając cień na wycofującego się z najwyższym wysiłkiem Roberta. Dziewczyna uśmiechała się bez przerwy; zęby, które kryły się pod jej czarnymi teraz ustami, układały się w dwa rzędy spiczastych kłów. Wydobywał się spomiędzy nich upiorny, wprawiający w drżenie szkło syk. Sanitariusz zdołał już odsunąć się poza stół, który do tej pory miał za sobą, kiedy z pępka kroczącego stworzenia wysunęła się plątanina drobnych, ociekających śluzem macek i ciasno owinęła wokół jej ud. – Jesteś bardzo złym człowiekiem – rzekła dziewczyna głosem brzmiącym, jakby jednocześnie mówiło kilkanaście kobiet, z których każda odezwała się ułamek sekundy później. – Czuję to, czuję jak tym śmierdzisz. Jesteś zły, ponieważ nie masz szacunku dla zmarłych. Lecz to wcale nie jest twoim największym grzechem, prawda? Robert osunął się na kolana, potrącając stojącą obok lampę; upadła i roztrzaskała się hałaśliwie. Na blacie pobliskiego stolika spostrzegł ciężki młynek do miażdżenia odpadów, lecz nie miał nawet siły, by go unieść i rzucić w górującą nad nim teraz istotę. Była tak olbrzymia, że przesłoniła sobą wszystko inne. Zaczął desperacko i mozolnie wycofywać się w stronę najbliżej ściany; nie mógł się już podnieść, po prostu ciągnął własne ciało po chłodnych płytkach podłogi. – Masz ich wiele na sumieniu, o tak – ciągnęła dalej, podążając za nim z zimnym spokojem malującym się na twarzy – Widzę je w tobie, czuję ich stęchły odór. Czuję, jak palą ci duszę. I wiesz co? Zatrzymał się; za plecami miał już tylko aluminiową obudowę zmywaka. Nie było dokąd dalej uciekać. Ramiona opadły mu bezwładnie, wzrok zaszedł mgłą, kiedy dziewczyna pochyliła się nad nim tak nisko, by mógł spojrzeć jej w twarz. – Jestem ci wdzięczna, że je w sobie nosisz. Nawet nie wiesz, jak bardzo. – Proszę... mam... chyba... atak... – starał się wyjąkać Robert, lecz szept ten był ledwie słyszalny. Wiedział już, że opór jest pozbawiony sensu. „Czy właśnie tak wygląda śmierć?”, przemknęło mu jeszcze przez głowę. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w grymasie udawanego, sarkastycznego współczucia. – Biedaczek – rzekła i oblizała szybko wargi wiotkim, czarnym jak smoła językiem. – Ale nie martw się. To nie twoje serce cię zabije. To mogę ci zagwarantować. Ostatnią rzeczą, jaką za życia ujrzał Robert, były usta dziewczyny, które w mgnieniu oka rozwarły się niemożliwie szeroko, demonstrując kilka rzędów ostrych, błyszczących od żółtego śluzu kłów. Z szybkością atakującego węża dziewczyna skoczyła do przodu i wgryzła się w jego twarz, obejmując ją niemal w całości. Zdążył jeszcze poczuć, jak pęka mu czaszka, a później świat utonął w plamie nieprzeniknionej ciemności, z której kilka chwil później zaczęły wyłaniać się... * * * Była nienasycona; płonął w niej ogień, gorący płomień, który zamiast przygasać tylko się wzmagał, czyniąc ją na przemian dziką i potulną, drapieżną i delikatną. To, do czego była zdolna i to, czym doprowadzała go na granice ekstazy z obłędem, wykraczało daleko poza ramy doznań, z którymi zetknął się dotychczas. Lecz nie chciał, aby przestawała; ani teraz, ani najlepiej nigdy. Dla niego świat wokół przestał istnieć, liczyła się tylko ta bogini, kruczowłosa Ksymena, której z każdą chwilą pożądał coraz bardziej, pomimo że miał wszystko, co tylko mogła mu dać. Wiedział już, że odtąd seks nigdy nie będzie miał takiego samego smaku i wszelkie zbliżenia z Agnieszką będą już tylko marną namiastką prawdziwej namiętności. Gdyby mógł, zostałby z Ksymeną na zawsze. Elektroniczny budzik na stoliku obok łóżka wskazywał pierwszą trzydzieści cztery. W sypialni na piętrze panował półmrok, światło padało tylko zza pomarańczowego abażuru nocnej lampki. Chociaż kochali się przy otwartym oknie, ich ciała pokrywały kropelki potu. Już dawno pozbyli się pościeli; leżała teraz w nogach łóżka, mokra i stłamszona. Haftowana firanka poruszana lekko wiatrem szeleściła cicho, rzucając roztańczony, mglisty cień na biały dywan. Na ciemnym, udekorowanym gwiazdami niebie za oknem wisiał księżyc, rozcinając jasnym blaskiem jego czerń i spoglądając na nich swym srebrnym okiem. Adam sycił się widokiem błyszczącego wilgocią ciała dziewczyny i piersi kołyszących się zmysłowo w rytm jej ruchów. Siedziała na nim okrakiem, wijąc się z wyczuciem, które doprowadzało go do szaleństwa; raz wodziła biodrami po okręgu, pozwalając by jego członek ślizgał się po wilgotnym, ciasnym wnętrzu jej kobiecości, raz poruszała nimi w górę i w dół, z rozmysłem zatrzymując się na kilka rozkosznych chwil w skrajnych położeniach. Każdy jej oddech przynosił serię pełnych uniesienia westchnień, niemal wpadających w krzyk, ilekroć odchylała się w tył powodując, że nabrzmiały penis trafiał w jej najczulsze punkty. Trzymał ją za dłonie i czuł jak wpija się wówczas swymi długimi paznokciami w skórę, raniąc niemal do krwi. Kaskada czarnych, jedwabistych włosów prześlizgiwała mu się po nogach, wzmagając tyko rozpierające go pożądanie. Przymknął oczy, czując wzbierającą coraz bardziej w dole brzucha falę ciepła, która zwiastowała nadejście kolejnego tego wieczoru spełnienia. Ksymena zaledwie jednym spojrzeniem, jednym dotykiem potrafiła wydobyć z niego siły, o które wcześniej nawet by siebie nie podejrzewał. I chociaż wiedział, że niewiele już brakuje, by skończył, przez myśli przebiegały mu już następne gry, pozycje, uniesienia. Noc wciąż była przed nimi. Oddech Ksymeny zaczął przyspieszać. Pełne podniecenia serie jęków, jakie wydobywały się z jej ust z narastającą intensywnością, przeplatały się z krótkimi, urywanymi pokrzykiwaniami świadczącymi, że dziewczyna także zaczyna dochodzić. Jej biodra wiły się coraz szybciej, wpadając momentami w dziki, niepohamowany taniec. Czuł, jak ciało Ksymeny napina się mimowolnie w obliczu nadchodzącego orgazmu i kiedy sam stanął już przy krawędzi najwyższej rozkoszy, pogrążony w skupieniu, by jak najdłużej delektować się cudownym połączeniem jej słodkiego ciężaru i gorącego wnętrza, do jego uszu dotarło coś, co zburzyło całą tą idealną harmonię wielo zmysłowego doznania. W momencie, kiedy ciałem dziewczyny zaczęły targać pierwsze skurcze kulminacyjnego punktu, jej głos zaczął się zmieniać. Adam otworzył oczy. Ksymena szczytowała z głową odrzuconą w tył, tyle że... to już nie była ona. Siedziało na nim stworzenie rodem ze średniowiecznych malowideł, które przypominało ją tylko nieznacznie. W jego twarzy wciąż widział anielsko piękne oblicze kruczowłosej, chociaż usta stały się czarne i spękane, za nimi zaś między szeregami zakrzywionych zębów, które nie były zębami tylko wilczymi kłami, miotał się wiotki, rozwidlony lekko język. Jej skóra przybrała jednolicie szary odcień, piękne, pofalowane włosy zbiegły się w zbitą masę i opadały teraz na plecy dziewczyny jak przypominający monstrualnego węża warkocz. W miejscu, gdzie łączył się z jej ciałem, wyrastała para olbrzymich skrzydeł, poznaczonych mozaiką drobnych żył. Rozkładały się nad ich łóżkiem na podobieństwo upiornego baldachimu i Adam miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zamkną go w swym uścisku. Jednak w tym wszystkim nie to było jeszcze najgorsze; to na widok zwoju wyrastających z pępka macek, w większości oplątanych wokół ud dziewczyny, poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, a po plecach przebiega zimny dreszcz obrzydzenia. Kilka z nich wiło się także po jego podbrzuszu, sięgając jakby ku członkowi (czy to ich wilgoć czuł przez tych kilka ostatnich chwil?!), który teraz znikał we wnętrzu czarnych warg sromowych, znacznie większych i bardziej wydatnych niż u normalnej kobiety; niż zaledwie przed kilkoma minutami. Lepki odgłos, jaki wydawały ślizgając się po jego nabrzmiałym wciąż jeszcze przyrodzeniu, przypominał gniewnie bulgotanie wrzącej cieczy. Podniecenie w mgnieniu oka rozpadło się, a jego miejsce zajął paniczny, niemal zwierzęcy strach. Krzyknął i gwałtownym ruchem odepchnął dziewczynę, wytężając cały zasób posiadanych sił; przez tą krótką chwilę, kiedy jego dłonie dotykały jej ciała, Adam wyczuł pod palcami zimną, twardą powierzchnię, w której nie było śladu dawnego człowieczeństwa. Ksymena, wytrącona z równowagi nie zdążyła zareagować i poleciała do tyłu, a z jej krtani wyrwał się rozdzierający uszy jęk. Adam poderwał się, odsuwając jednocześnie możliwie najdalej w kąt pokoju. Wypadając na oślep z łóżka potrącił stolik, przewracając tym samym stojącą na jego blacie nocną lampkę, która upadła na podłogę i stłukła się. Przez chwilę w pokoju dały się słyszeć ciche trzaski elektryczności, a potem pozostał tylko chrapliwy, wciąż jeszcze przyspieszony oddech Ksymeny. Dziewczyna zdążyła się już podnieść i stała teraz przed nim oświetlona wpadającą przez otwarte okno srebrzystą poświatą księżyca. Patrzyła na niego z zaskoczeniem, jakby nie bardzo rozumiejąc, dlaczego tak się zachował. Skrzydła złożyły się jej jak u motyla, z pozbawionych źrenic oczu bił zielony, zimny blask. Postąpiła dwa kroki do przodu, wyciągając do niego ramiona o dłoniach z wydłużonymi palcami, jakby chciała go objąć i dokończyć to, co tak niespodziewanie przerwał. Adam drgnął niespokojnie; stał wciśnięty w kąt pokoju i modlił się żarliwie wewnątrz swej duszy, by ściany w magiczny sposób rozstąpiły się i wypuściły go na zewnątrz. Jednak pomimo całej odrazy, jaką czuł spoglądając na to stworzenie, nie był w stanie odwrócić wzroku; nie potrafił przekonać samego siebie, że jeszcze przed kilkoma minutami było ono tą samą seksowną, ciemnowłosą Ksymeną, którą poznał dzisiejszego ranka. To po prostu nie mieściło mu się w głowie. Ksymena znieruchomiała widząc jego reakcję i powoli opuściła ramiona. Zielony blask oczu drgnął, jakby przesunęła po nich spojrzeniem, a kiedy spostrzegła wygląd swego ciała, wyraz jej twarzy zmienił się. Pojawiło się na niej coś, czego nie potrafił jasno określić; jakby ulga po zrzuconym ciężarze z pewną dozą gorzkiego rozbawienia całą tą sytuacją. Jednego był pewien; nie podobał mu się ten wyraz. Był za bardzo... odczłowieczony. – Cóż, teraz poznałeś już wszystkie moje tajemnice – odezwała się wypranym z dawnej zmysłowości, niskim głosem. – Utrzymanie ludzkiej postaci zawsze sprawiało mi problem. Gisela jest w tym znacznie lepsza ode mnie. Uśmiechnęła się; delikatnie, kącikiem ust. Adam zadrżał, gdyż grymas ten zupełnie przestał mu się podobać. Był jak zdradliwy pomost nad przepaścią rozdzielającą dwa światy, a on niespodziewanie znalazł się w jego środku. – Kim... czym ty jesteś? – spytał szeptem; jego głos brzmiał obco, jak należący do kogoś innego. – Uwierz mi, to ostatnia rzecz, która powinna zajmować teraz twoją główkę. Na twoim miejscu martwiłabym się raczej o to... – postąpiła kolejny krok w jego stronę; czuł już jej prześlizgujący się po skórze oddech... – jakim człowiekiem jesteś ty sam. Adam zamrugał oczami, nie pojmując ani słowa. Jego umysł gorączkowo analizował możliwe sposoby ucieczki; z rosnącym w zastraszającym tempie przerażeniem uświadomił sobie, że nie istniało ich wiele. Ksymena blokowała swoim ciałem drogę ku drzwiom i w zasadzie jedynym, co mu teraz pozostawało, było okno. – Jesteś złym człowiekiem – rzekła, a jej skrzydła rozłożyły się i przysłoniły sobą większą część pokoju. – Zdradziłeś zaufanie własnej żony, pomyślałeś o tym chociaż przez chwilę? Serce rzucało mu się wściekle w piersi, kiedy zrobiła następny krok. Zielony blask oczu zdawał się padać na wszystko dookoła. – Złamałeś obietnicę złożoną przed Bogiem, co czyni cię grzesznym i za to jestem ci wdzięczna. – To nie tak... – słabo zaprotestował Adam. – To przecież przez ciebie... Gdybyś się nie pojawiła, nic by się nie stało! Zmusiłaś mnie do tego... Wyraźnie ją to zastanowiło; uśmieszek powoli spłynął z czarnych ust, lecz nie przestawała mierzyć go wzrokiem. Adam ocenił, że od okna dzieli go zaledwie półtora, może dwa metry. – To nieistotne – odparła w końcu. – To był twój wybór, podyktowany trawiącym cię od środka pragnieniem. Może i ja je wyzwoliłam, ale było tam przez cały czas, gotowe się uwolnić. – Proszę... cokolwiek masz zamiar mi zrobić... nie rób tego – zaskomlał. – Zdrada to jeszcze nic wielkiego... Proszę, pozwól mi wrócić do Agnieszki, a już nigdy to się nie powtórzy... Zaśmiała się, demonstrując błyszczący żółcią rząd kłów. Jednocześnie objęła jego szyję swymi niezwykle długimi palcami i przysunęła się bardzo blisko. Adam miał wrażenie, że wokół karku oplatają mu się dziesiątki zimnych jak lód węży. – No proszę, marny człowieczek błaga o życie – wycedziła, już bez cienia ponurego rozbawienia, a jedynie z drwiącym współczuciem. – Myślisz, że twoja skrucha coś jeszcze zmieni? Wysunęła wiotki język i przesunęła nim po jego ustach. Żołądkiem Adama targnął bolesny skurcz. – Być może jednak zasługujesz na drugą szansę. Trochę żałuję, że wszystko skończyło się tak szybko. Nawet cię polubiłam... Na swój ludzki, żałosny sposób jesteś nawet zabawny. Przystawiła nos do jego twarzy i powąchała go kilkoma szybkimi wciągnięciami powietrza. To samo zrobiła z jego szyją i karkiem. – Cudzołóstwo to nie jedyne zło, którego się dopuściłeś – oznajmiła w końcu, szepcząc mu wprost do ucha. – Czuję w tobie coś o wiele poważniejszego. Pośród mnóstwa mniejszych lub większych typowych ludzkich grzeszków nosisz w sobie jeden prawdziwie potworny. I jest jeszcze bardzo świeży, prawie pali cię od wewnątrz. Powiesz mi, co to jest? Obraz zmasakrowanej blondynki, który stanął mu na kilka chwil przed oczyma w jakiś sposób podziałał na niego jak zimny prysznic; wlał nowe siły w stężałe ze strachu mięśnie. Adam poczuł, jak oplatające jego szyję palce rozluźniają się lekko, lecz na tyle wystarczająco, by odważył się na desperacki krok. Jednym, silnym szarpnięciem ciała wyswobodził się z uścisku demonicznej dziewczyny i skoczył w kierunku otwartego okna. Zdążył jeszcze usłyszeć pełen złowieszczego szyderstwa śmiech Ksymeny, a potem owiało go chłodne powietrze nocy, kiedy z impetem krótkiego biegu wypadł na zewnątrz. Okno wychodziło na znajdujący się na tyłach domu ogród i szczęśliwym trafem znajdowało się tuż nad niewielką, drewnianą werandą. Miała ona ukośne zadaszenie, zaczynające się nieco poniżej poziomu podłogi sypialni i było na tyle solidne, by utrzymać ciężar jego ciała. Uderzył w nie lewym barkiem, w którym natychmiast zapłonęło ognisko bólu i przez chwilę toczył się bezwładnie po nachyleniu jak szmaciana lalka, rzucona ze szczytu wzniesienia przez niesfornego dzieciaka. Świat wirował mu przed oczyma, aż w końcu Adam przechylił się przez krawędź daszku i upadł z chrzęstem łamanych żeber na zielony trawnik. Krew szumiała mu ogłuszająco w głowie, kiedy jęcząc głośno usiłował podnieść się do dalszego biegu. Jak przez mgłę widział żelazne pręty ogrodzenia i malującą się za nimi, roziskrzoną od gwiazd taflę jeziora. Za punkt orientacji obrał sobie odbijającą się w wodach tarczę księżyca. Podjął wysiłek dźwignięcia się na nogi i zignorowania obezwładniającego bólu w klatce piersiowej; na bladej skórze zdążyły już wykwitnąć ciemnoczerwone, siniejące coraz bardziej pręgi. Zdołał tylko przepełznąć na kolanach kilka metrów i ponownie upadł. Zdążył jeszcze przetoczyć się na plecy i zamarł. Ksymena już nad nim stała; jej skrzydła zakrzywiały się w połowie, jakby wskazując go swymi ostrymi zwieńczeniami. – Czasem zadziwia mnie wasza wola przeżycia – odezwała się; miała całkowicie spokojną twarz, z której nie dało się nic odczytać. – Ale teraz jest ona co najmniej przedwczesna. Pochyliła się i wyciągnęła szponiastą dłoń w jego stronę. Obserwował ją z wybałuszonymi oczyma, gotów na natychmiastowy atak z jej strony. – Jak już powiedziałam, postanowiłam ci wybaczyć. Tym razem. Może faktycznie za bardzo się wmieszałam w twoje życie, a nie powinno to mieć miejsca. Nie, z mojego punktu widzenia. Nie wiem, co takiego strasznego niedawno zrobiłeś... ale było mi dobrze w sypialni. Jestem gotowa przymknąć na to oko. Patrzył na nią z mieszaniną strachu i nieufności. Ból pożerał mu okolice żeber, lecz nie odważył się dotknąć nieludzkiej dłoni Ksymeny. – No dalej – zachęciła go. – Naprawdę nie zamierzam zrobić ci krzywdy. Zamrugał oczami. Na trawniku ogrodu pochylała się nad nim nie szara, skrzydlata istota, tylko ta Ksymena, którą spotkał rankiem w barze. Wiatr tańczył w jej czarnych włosach, rozwiewając je lekko. Powoli, z ociąganiem wysunął rękę i zacisnął ją na dłoni dziewczyny. Podnosząc się zauważył coś kątem oka; jakiś ledwo uchwytny ruch po drugiej stronie ogrodu. – Jesteś doskonałym materiałem na złego człowieka – rzekła, kiedy już stanął na nogi, lekko zgarbiony i przytrzymujący się za pęknięte żebra. – To jeden z powodów, dla których cię teraz wypuszczam. Może kiedyś będziesz mi bardziej przydatny. Jeśli żyjąc będziesz rozprzestrzeniał wokół siebie zło, to będę ci wdzięczna. I wówczas zawsze cię znajdę, pamiętaj. Znam przecież twój zapach. Z ulgą puścił jej dłoń; chociaż w dotyku nie różniła się od zwykłej, ludzkiej dłoni, dla niego była już czymś odrażającym. Postąpił dwa kroki do tyłu, wciąż obserwując Ksymenę, jakby nadal nie wierząc, że pozwoli mu odejść. Do jego uszu dotarł jakiś dźwięk. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że słyszał go już od kilku chwil; początkowo był gdzieś daleko, teraz zaś przybliżał się coraz bardziej, dolatując zza pleców Ksymeny. Ciche szur-szur-szur, zupełnie jak... Szelest trawy pod bosymi stopami. Ponad ramieniem kruczowłosej dziewczyny zamajaczyła zbliżająca się ich stronę ciemna sylwetka, skryta całkowicie w cieniu rosnącego nieopodal drzewa. Adam zmarszczył brwi, gdyż było w niej coś niepokojąco znajomego. Ksymena podchwyciła jego spojrzenie i odwróciła głowę. – Witaj, słodziutka – rzekła w ciemność, uśmiechając się szeroko. – Gdzie byłaś tyle czasu? Na widok dziewczyny, która zatrzymała się obok Ksymeny, Adam poczuł się tak, jakby jakaś olbrzymia siła zmiażdżyła go od wewnątrz. Wstrzymał oddech, nieświadomy, że to robi, oczy zaszły mu mgłą. Przez całe ciało przepłynęła lodowato zimna fala, która eksplodowała w umyśle panicznym, wręcz bolesnym strachem. Postąpił kilka kroków w tył, potknął się na jakimś korzeniu i upadł, lecz wciąż wpatrywał się w nowoprzybyłą z rozdziawionymi ustami. Miał wrażenie, że cofnął się w czasie i znów stoi na leśnej drodze, która połyskuje od lśniącej w świetle księżyca i reflektorów krwi; to było zupełnie jak okrutne, przerażające deja-vu. Przez chwilę widział na jej ciele szereg obrażeń, które sam jej zadał, widział wyraźnie rozcięty brzuch i obnażone dziąsła z wyszczerzonymi zębami. Potem zrozumiał, że dziewczyna najzwyczajniej w świecie uśmiecha się, a rana w dole brzucha to tylko cień pobliskiej gałęzi. Stała przed nim nago, zupełnie odmieniona, lecz nie miał cienia wątpliwości, że to była ona. „Przyszła po mnie! Wróciła zza grobu, by się zemścić!”. Wszystko w nim krzyczało bezustannie te słowa. Przypatrywała mu się z prawdziwym rozbawieniem. – To moja siostra, Gisela – odezwała się Ksymena, obejmują tamtą ramieniem. – Mówiłam ci przecież o niej. Adam nie potrafił wykrztusić słowa; z sekundy na sekundę rzeczywistość otaczającego go świata, którą znał od dziecka, rozpadała się, a on nie potrafił odnaleźć się w nowo powstającej. To wszystko wykraczało daleko poza jego zdolność pojmowania. – No dalej – zachęciła go. – Nie bądź nieuprzejmy, przedstaw się. Gisela wysunęła się z objęć siostry i zbliżyła się, świdrując go bezustannie palącym, pełnym wściekłości wzrokiem. – Przecież my się znamy, nieprawdaż? – rzekła, a raczej wycedziła. – Poznaliśmy się w dość... kuriozalnych okolicznościach. – Jak to... możliwe – wyrzucił w końcu z siebie Adam. – Przecież byłaś martwa... zabiłem cię... – To nie do końca prawda – odparła; chłodna wyższość, jaka z niej emanowała mogła zamrozić wszystkie wody tego świata. – Przyznaję, że twój wybryk mnie zaskoczył i przez pewien czas byłam ogłuszona. Ale, jak widzisz, już wróciłam do siebie. Takich, jak my dwie, nie da się łatwo zgładzić. Powoli obeszła go dookoła i zatrzymała się przy lewym ramieniu. – Wyobraź sobie Ksi, że ten człowiek potraktował mnie bardzo nieładnie wczorajszej nocy. Potrącił mnie i myśląc, że jestem martwa, wyrzucił do rzeki, jak zepsutą zabawkę. Ksymena zbliżyła się także i stanęła po jego prawej; z jej twarzy znikło wszelkie rozbawienie, teraz był na niej tylko gniew. – A więc to cię tak paliło – powiedziała. – Morderstwo. – Jakie morderstwo?! – wykrzyknął rozpaczliwie, nie czując łez, które zaczęły spływać mu po twarzy; teraz tylko to mu już pozostało: krzyk i płacz. – To był wypadek! Poza tym... poza tym ona przecież żyje! – Owszem, potrącenie było wypadkiem – zgodziła się Gisela – Ale nie podjąłeś wysiłku, by mi pomóc. A to czyni cię mordercą. Byłam dla ciebie tylko zbędnym ciężarem, nie istotą ludzką. – Myślałeś, że jest martwa i to w zupełności wystarczy – dodała Ksymena – Myślałeś, że zabiłeś człowieka i pozbyłeś się ciała. Zrobiłeś to z pełną świadomością. Zgrzeszyłeś przed samym sobą, przed swoim sumieniem. To, że byłeś w stanie tego dokonać, czyni cię złym człowiekiem. Oczy sióstr jednocześnie zapłonęły zielonym, upiornym blaskiem. – Bardzo złym – zawtórowała Gisela. – I za to jesteśmy ci wdzięczne. Ich ciała zaczęły się zmieniać. Wracała szarość skóry, nienaturalnie wydłużone, przeistaczające się w szpony palce, plątanina wiotkich macek; coraz bardziej traciły swą ludzką postać, na jego oczach stając się tym, czym były naprawdę. Odrażającymi, skrzydlatymi bestiami. Błysnęła mu w głowie myśl, przebijając się przez pokłady otępienia i strachu, że jeśli miałby zaryzykować ucieczkę, a przecież nie miał już nic do stracenia, to teraz nadarzała się ku temu najlepsza okazja. Teraz, kiedy są zajęte swoją diabelską metamorfozą. Ignorując tępy, pulsujący ból złamanych żeber poderwał się gwałtownie, odpychając jednocześnie ramionami od powierzchni trawnika. Opierając na nich ciężar swojego ciała, obrócił się wokół własnej osi i jeszcze będąc nisko pochylonym rzucił się biegiem w kierunku jeziora. Przez kilka chwil poruszał się niezgrabnie, potykając się i zataczając w nieudanych próbach utrzymania równowagi i to w zasadzie wystarczyło. Nie zdołał przebiec nawet kilku metrów. Silne uderzenie, które poczuł na plecach, powaliło go ponownie na trawnik. Zarył twarzą w ziemię, na chwilę tracąc oddech, a kiedy odwracał się już ku rozgwieżdżonemu niebu, zdążył jeszcze ujrzeć szary kształt, który błyskawicznie spadł na niego i przysłonił sobą resztę świata. To była Gisela. Przygniotła go ciężarem swojego ciała, opierając bezpalce stopy o jego barki. Przykucnęła, przyjmując pozę przypominającą kamienne posągi gargulców na dachach średniowiecznych katedr, twarz pochyliła tak nisko, że czuł, jak jej oddech mierzwi mu włosy. Pomiędzy rozchylonymi udami dostrzegł czerń nabrzmiałego, wydatnego sromu; błyszczał wilgocią, a kilka wiotkich macek zagłębiało się w jego wnętrzu, poruszając się w przód i w tył. Gisela syknęła coś niezrozumiale i szybkim ruchem chwyciła jego głowę w swe zniekształcone dłonie; palce oplotły ją ciasno niemal w całości, kciuki wcisnęły się w oczodoły. Wrzasnął, kiedy z cichym puf pękły jego gałki oczne. A potem dziewczyna wyrwała mu głowę. * * * Z trzaskiem rozdzieranego, mokrego płótna i głośnym dźwiękiem pękających kości ciało mężczyzny rozdzieliło się, a dziki wrzask utonął w odrażającym bulgocie, który powstał, kiedy krew zalała mu krtań, by po chwili ucichnąć zupełnie. Ksymena z zadowoleniem przypatrywała się, jak siostra powoli, tryumfalnie prostuje się, wciąż jeszcze trzymając w dłoniach głowę nieszczęśnika; twarz wykrzywioną miał w grymasie krzyku. Ze strzępów szyi wystawały lśniące szkarłatem kości kręgosłupa oraz kołysały się resztki przełyku i krtani. Gisela odrzuciła głowę w głąb ogrodu i odwróciła się do siostry. Na jej ustach gościł pełen rozmarzenia, radosny uśmiech. Ksymena zbliżyła się do niej, wpatrując się z rozchylonymi ustami w szkarłatną posokę, po czym podniosła wzrok. Gisela widząc w oczach siostry niewypowiedzianą prośbę, pochyliła się ponownie i zanurzyła dłoń w strumieniu krwi tryskającej z kikuta szyi leżącego mężczyzny, który nie tak dawno dawał jej rozkosz i zaspokojenie. Podniosła się i wysunęła lśniącą w księżycowej poświacie dłoń w stronę Ksymeny. Ta z wdzięcznością oblizała ją wiotkim językiem, a zaraz potem wsunęła palce siostry do swoich ust. Z przymkniętymi oczami delektowała się lekko słodkawym smakiem, mrucząc cicho jak zadowolona z wyrafinowanych pieszczot kocica. Gisela zeszła z bezgłowego ciała i cofnęła dłoń. Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu, rozumiejąc bez słów, a potem równocześnie jak na dany znak objęły się, przylegając do siebie jak para kochanek rozdzielona na zbyt długi czas. Ich zaczerwienione od krwi wargi złączyły się, igrając w sobie tylko znanej, uwodzicielskiej grze, języki muskały się wzajemnie to wewnątrz ust, to znów na zewnątrz. Oddychając szybko Gisela zlizywała krople krwi z twarzy siostry, raz po raz chwytając zębami jej dolną wargę i lekko przygryzając. Ksymena pozwalała jej na to przez jakiś czas, a potem otworzyła zielone oczy i cofnęła się nieznacznie. Raz jeszcze, z wypiekami na policzkach, pociągnęła językiem po rozchylonych ustach siostry, po czym obie roześmiały się wiedząc już, że mają przed sobą upojną noc. Wylewająca się z ciała i wsiąkająca w trawnik krew Adama Nowakowskiego powoli zaczynała krzepnąć. Budzik na nocnym stoliku sypialni Ksymeny, przy łóżku na którym jeszcze kilka minut temu byli parą nienasyconych kochanków, wskazywał właśnie drugą po północy. * * * Cmentarz pogrążony był w absolutnym mroku; tylko księżyc oświetlał nieśmiało rzędy przekrzywionych, miejscami zmurszałych nagrobków i krzyży dumnie wznoszących się nad mogiłami. Pasma bladej mgły przepływały delikatnie w przerwach między grobami, zwilżając kępki traw wystające ze szczelin w ziemi lub kamieniach mogił. Marmurowe posągi aniołów, strzegące wejść do rodzinnego grobowca na tyłach nekropolii zdawały się być pogrążone we śnie. Panującą wokół ciszę zakłócały jedynie świerszcze oraz pewne odgłosy, które dobiegając z północnej części cmentarza mogły zwykłego człowieka przyprawić o ciarki. Ksymena siedziała na wysokim krzyżu i wachlowała się lekko skrzydłami, trzymając w dłoniach na pół przegniłe ramię jakiegoś nieboszczyka. Pod nią leżała roztrzaskana trumna, którą chwilę temu wyciągnęła z ziemi i otworzyła silnym uderzeniem o pobliską nagrobną płytę. Spomiędzy kawałków ciemnego drewna wystawały zbutwiałe zwłoki kobiety w pożółkłej, haftowanej sukni, nadgryzionej przez robactwo niemal tak dalece, jak jej właścicielka. – Chciałabym widzieć teraz ich miny – odezwała się, wpijając zęby w trzymany kawałek ciała i odrywając spory kęs. Gisela uśmiechnęła się, przeżuwając wolno resztki oddartego z kości udowej mięsa. Siedziała, a raczej kucała na przeciwległym nagrobku, bez problemu sięgając do wnętrza rozkopanego w dole grobu. – Pewnie kipią ze złości – odparła. – Mogę się założyć, że całe piekło nas teraz przeklina. To zakrawa na niezłą ironię. Ksymena przełknęła głośno kęs i odgryzła następny. Stawiał trochę oporu, więc musiała szarpnąć silniej głową. – I bardzo mnie to cieszy – rzekła. – Popamiętają nas jeszcze, srogo pożałują, że tak się z nami obeszli. Mówiły w sobie tylko zrozumiałym języku. Gdyby ktoś znalazł się przypadkiem w pobliżu, usłyszałby tylko serię osobliwych powarkiwań, chrzęstów i syknięć. – Myślisz, że wyślą kogoś za nami? – spytała Gisela, grzebiąc we wnętrzu mogiły w poszukiwaniu jakiegoś smakowitego kąska. Ksymena pokiwała głową. – Z pewnością, ale na niewiele im to się zda. Jesteśmy za sprytne, nieprawdaż kochana? Jesteśmy jak wirus, na który nie ma antidotum. Gisela wyszczerzyła tylko w ciemności kły. – Wytępienie całego zła tego świata trochę potrwa – ciągnęła dalej – Sporo go tutaj zdążyli zasiać przez te kilka tysięcy lat. Ale dopniemy swego, to ci obiecuję. Zniweczymy ten ich trud, zawrócimy plan do punktu wyjścia. Będą wtedy gorzko żałować, że nas nie docenili. Nas! Zaśmiały się obie niskim, wibrującym głosem, jakby ich zwycięstwo było już przesądzone. Przez jakiś czas jadły w milczeniu, a ciszę zakłócały tylko odgłosy mlaskania i połykania. Co pewien czas zmieniały groby, otwierając następne i wykopując kolejne trumny, kiedy na ciałach nie pozostawało już nic, co byłoby dla nich warte uwagi. Szeroki, podwójny pas zniszczeń przecinał na ukos cmentarz, znacząc drogę, jaką przebyły. Gisela rozbijała właśnie pozbawioną gałek czaszkę o krawędź kamiennej płyty, kiedy kątem oka zauważyła jakiś ruch. Cmentarz kończył się kilkanaście metrów dalej, odgrodzony żelaznym ogrodzeniem o czarnych, rozwidlonych u szczytu prętach od biegnącej wzdłuż jego posesji ulicy. Okna stojących po przeciwległej stronie domów były pogaszone i jedynie uliczne latarnie rzucały na chodnik owale jasnego światła. To w ich świetle dostrzegły przytuloną parę, wolnym krokiem przemierzającą popękane płyty. Siostry znieruchomiały na moment. Doskonale wiedziały, że w żaden sposób nie mogą być zauważone, gdyż teren cmentarza pogrążony był w zbyt głębokim mroku, a i one same perfekcyjnie komponowały się z czernią mogił, potrafiąc nadać swoim skórom czarną barwę w ułamku sekundy. Niemniej przestały jeść i w ciszy obserwowały mijającą ich dwójkę. Dziewczyna o krótkich, czarnych włosach na chwilę oderwała głowę od ramienia mężczyzny i obrzuciła trwożliwym wzrokiem rzędy grobów. – No zobacz, już sami do nas przychodzą... – szepnęła Gisela. – Nie, nie tym razem – zaprotestowała Ksymena, przyglądając się kroczącej dziewczynie. – Znam tę małą. Jest kelnerką w tutejszym barze i chyba niezbyt za mną przepada. Nigdy nie wyczułam od niej poważnego zła, tylko te drobne, ludzkie grzeszki, mało istotne w świetle jej dobrych uczynków. Nic nam nie przyjdzie z jej śmierci. – A chłopak? Ksymena błysnęła w mroku zębami. – Odwiedza ją czasem w pracy. Spotkałam go kiedyś na plaży i próbowałam uwieść. Nie zdołałam, chociaż miałam na sobie ten biały, skąpy kostium. Wiesz, ten, przez który widać brodawki, nawet jak jest suchy. Chłopak powiedział mi, że kocha swoją dziewczynę i za nic w świecie jej nie skrzywdzi. Gisela obserwowała znikającą w mroku parę z nieruchomą twarzą. – Wiesz, to mnie przeraża – rzekła w końcu, spuszczając wzrok. – Naprawdę przeraża. Bardziej niż gniew całych piekieł. Ta ich przeklęta miłość. Czasem zalatują nią tak, że nie mogę przy nich oddychać. Nie wiem, jak ją zwalczyć, nie mam pojęcia. I boję się, że będzie przez to dla nas zgubą. Ksymena pokiwała głową. – Nie mamy z niej pożytku, to fakt – rzekła. – Zawsze krzyżuje nam plany. Już w piekle zrozumiałam, że to ją najpierw musimy zniszczyć, żeby dostać ich dusze. Z drugiej strony, zapominasz o czymś. O kolejnej ironii. Nie uważasz, że to, iż ludzie potrafią ją jeszcze odczuwać, jest nam bardzo na rękę? Nic tak nie złości piekła, jak jej istnienie, ponieważ czyni ich wszystkich bezradnymi. Nawet najbardziej wymyślne sztuczki, by ściągnąć ich na drogę zła, spełzają wówczas na niczym. – Tak, ale co zrobimy, jak dosięgnie nas? Ksi, powiedz mi, co wtedy zrobimy? Ksymena nie odpowiedziała, zacisnęła tylko usta i odwróciła wzrok. Gisela westchnęła i odrzuciła trzymaną czaszkę, wcześniej wyssawszy jej zawartość. – Cóż, odłóżmy to na później, bo chyba nic innego nam nie pozostaje. Na razie liczy się tylko nasza zemsta. – Wstała i rozprostowała się, rozciągając w pełni kilkumetrowe skrzydła. – Ja mam dość. Chyba najwyższa pora złożyć wizytę pewnemu lekarzowi. Mówiłam ci o nim. – Temu z prosektorium? Jak on się nazywa? – Na drzwiach szafki było napisane „Stępniak”. – Jest dla nas wystarczająco zarobaczony? – Jak mało kto. Ubranie, które wisiało wewnątrz cuchnęło złem naprawdę wyśmienicie. Gisela oblizała się i wybuchła krótkim śmiechem. Ksymena zeskoczyła na spękaną ziemię. Trzymane resztki obgryzionych kości wrzuciła do wnętrza leżącej nieopodal trumny przez ziejącą w jej wieku szparę. Spojrzała na siostrę. – No to prowadź, kochana – rzekła. – Po drodze na pewno napotkamy jeszcze wiele złych duszyczek, które będziemy mogły unicestwić. A piekło niech się wścieka. Dwa szare kształty uniosły się bezszelestnie ponad szeregi mogił, podmuchem skrzydeł na moment burząc harmonię przepływającej między nimi mgły. Przez chwilę wisiały nieruchomo w powietrzu, a następnie obróciły się na zachód i pomknęły w kierunku błyskających na horyzoncie świateł miasta. Ich sylwetki jeszcze przez jakiś czas rysowały się ciemnymi plamami na tle poznaczonej kraterami tarczy księżyca. Zmniejszały się coraz bardziej, aż w końcu rozpłynęły zupełnie.