14004

Szczegóły
Tytuł 14004
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14004 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14004 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14004 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANTOLOGIA POLSKIEGO REPORTAŻU WOJENNEGO ANTOLOGIA POLSKIEGO REPORTAŻU WOJENNEGO 19394945 ;, y ZEBRAŁ I PRZYGOTOWAŁ DO DRUKU STANISŁAW NADZIN 1 4 05. 2004 WrDłWNICTWO MINISTERSTWA 0 I R O K t H J R 0 D 0 W t 1962 K./* &.:>¦ Obwolutą, okładką, stroną tytułową. oraz ilustracje i inicjały ¦ projektował MIECZYSŁAW WIŚNIEWSKI * Redaktor ALICJA HAMERA Redaktor techn.: Helena Malczewska Wydawnictwo Ministerstwa. Obrony Narodowej Warszawa 1962. wydanie I Printed in Poland Nakład: 5 000 egz. Objętość: 20,65 ark. wyd,, 22,75 ark. druk. Papier, druk. mat. III kl. 70 g. format: 82X104/16 z FaBryki Celulozy i Papieru im. J. Dąbrowskiego w Kluczach. Oddano do składu 19.VIII.61 r., podpis, do druku 19.1.62 r. Druk ukończono w lutym 1962 r. Zam. nr 10209 Wojskowe Zakłady Graficzne w W-wie S-73 **,' Cena zł 25.— ^1 WSTĘP Ani jedna z korespondencji zamieszczonych w tym zbiorze nie jest pierwodrukiem. Ale też niemal żadna nie została dotąd opublikowana w takiej postaci, która by zapewniła zainteresowanemu czytelnikowi swobodny do niej dostąp. Zamieszczone w jednostronnie zadrukowanych — przeznaczonych do rozklejania na murach — dziennikach oblężonej Warszawy, w małonakładowych gazetach obozowych, frontowych i partyzanckich, które nie gromadziły archiwów, w czasopismach z pierwszych tygodni wolności, które nie odsyłały egzemplarzy do bibliotek — po prostu dlatego, że biblioteki te nie zostały jeszcze w owym czasie uruchomione — znajdują się dziś, w najlepszym wypadku, wśród bibliotecznych cyme-liów, częściej w prywatnych zbiorach, gdzie przechowuje się je jak drogą pamiątkę, nie znając ich rzeczywistej wartości. A wartość ich polega na tym, że są to nie tylko relacje naocznych świadków, ale i współuczestników historycznych wydarzeń. Wśród autorów są zawodowi dziennikarze i literaci, a także tacy, którzy ujęli pióro, aby dopełnić nakazany czasem obowiązek; żołnierze, którzy nie zawsze wprawną ręką relacjonowali czyny swoich oddziałów i współtowarzyszy bojów i ludzie pióra, którzy — gdy zachodziła ku temu potrzeba — chwytali za karabin; frontowcy, którzy dla napisania korespondencji do swej gazety urywali bezcenny czas z krótkiego wypoczynku między bojami, i dziennikarze, którzy towarzy^ szyli oddziałom w pierwszej linii, brali udział w wylotach bojowych, forsowali rzeki w czołgach. Kilku z nich — przy wykonywaniu dziennikarskich zadań — poległo. H***- I yfl^-ł3 ^C*- * »* -ATAK. •*• •e",--v"«. 7 . - .j,iH DNI KLĘSKI Antologia ta jest wyborem korespondencji frontowych z lat wojny 1939—1945. Kryterium walorów warsztatowych nie było jedynym ani nawet pierwszym przy dokonywaniu selekcji z ogromnego materiału. Kierowaliśmy się ambicją, by z kart tej książki raz jeszcze powstał wierny obraz zbrojnego wysiłku narodu — obraz, jaki utrwalili na gorąco, współcześnie niemal z wydarzeniami, ludzie mający jeszcze w oczach blask płonących miast, w uszach świst pocisków i palce poplamione anilinowym ołówkiem... Zamieszczone w zbiorze korespondencje zostały podane w zasadzie według tekstu oryginałów, czyli w tej redakcji, w jakiej ukazały się drukiem po raz pierwszy — w gazetach i biuletynach z czasów wojny. Zdarzało się jednak, że poszczególne korespondencje z przyczyn obiektywnych nie mogły ukazać się w latach wojennych i przechoioane przez autora w formie notatek, opublikowane zostały dopiero po wojnie. W tych wypadkach przytaczamy je według tekstu powojennego pierwodruku podając odpowiednie źródło. Zdarzało się niekiedy, że autor po wojnie odredagował swoją korespondencję na nowo — do wydania książkowego. W tych wypadkach czuliśmy się zobowiązani przytoczijć ją według nowego, autoryzowanego tekstu i podajemy jako źródło odpowiednią książkę. „Antologia polskiego reportażu wojennego 1939—1945" powstała z inicjatywy Klubu Publicystów i Sprawozdawców Wojskowych przy Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich. W roku obchodów 300-lecia Prasy Polskiej niechaj ta książka będzie dodatkowym świadectwem, że w okresie najwyższej próby dziennikarstwo polskie spełniło swój żołnierski obowiązek. Kazimierz Gostyński W obronie stolicy tacho służył w pułku piechoty w Warszawie. Miał lat 21 i stopień starszego strzelca. Dumny był z munduru żołnierza. Do domu zaglądał często. Przysłuchiwał się wtedy, jak ciotka rozmawiała z ojcem. Zawzięta to była baba. — Zobaczycie — mówiła z oburzeniem — burżuazja wszystko zaprzeda. Z Hitlerem się pokumali. Nie chcą porozumienia z Sowietami. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Stacho — młody podwarszawski pół-chłop, pół-robotnik — nie bardzo się na polityce wyznawał, zdawało mu się, że ciotka przesadza. Choć, kto ich tam wie... może i ma rację. 1 września dali mu drużynę. Stacho postanowił być dobrym żołnierzem. Mocno trzaskały działa przeciwlotnicze, witając pierwszych powietrznych piratów. Niemcy rzucili kilka bomb na teren fabryki samolotów „Łoś" na Paluchu. Fabryce szkody nie wyrządzili, ale w stołówce było trochę rannych. Kilka bomb spadło na robotnicze osiedle w dzielnicy Koło. Duży blok, zamieszkany przez sto osiemdziesiąt rodzin, był rozbity. Mężczyźni wyszli do pracy, ofiarami padły kobiety i dzieci., — Słyszałeś, co radio podało? — pytał zdyszany kolega w sobotę, 2 września — że nasze wojska zniszczyły pod Częstochową sześćdziesiąt niemieckich czołgów i że jak tak dalej pójdzie, to Niemcy czołgów budować nie nadążą. 8 ¦»•¦¦-- y — Ale czemu nasze samoloty się nie podnoszą? — pytał Stach, zadzierając głowę ku górze, gdzie uwijały się niemieckie myśliwce. — Calutki dzień tak Warszawę obserwują i nikt ich nie przepędzi. Było około pół do ósmej w niedzielę, gdy usłyszał warkot. Zaraz poznał, że to niemieckie. Szło ich siedem i wszystkie naraz rzuciły bomby. Bombardowały lotnisko wojskowe na Okęciu. — Panie starszy, co by się działo, jakby bomba w tę benzynę trafiła? — powiedział koło południa jeden z żołnierzy, który chodził do domu. — Mój ojciec mówi, że jest tego setki tysięcy litrów, a wszystko na wierzchu pod szopami w cysternach stoi. — Głupstwa pleciesz — odrzekł Stacho i ostro spojrzał na żołnierzy. — To może pan jechać na Okęcie, ul. Słoneczna 7 i spytać Jana Szczepaniaka. Dobrze on tam zębami dzwonił, jak w suterynie w blokach podoficerskich siedział. Dla bezpieczeństwa wiadro na głowę nadział. Wyszedł potem czarny na twarzy. Nic dziwnego. Przecież bomby pięćdziesiąt metrów od benzyny padały. — Czy nie było artylerii przeciwlotniczej? — spytał Stacho jakiegoś pilota. — Kolego, to ciemna sprawa — odpowiedział zagadnięty. — Trzy działka pelot na forcie, oto cała przeciwlotnicza obrona Okęcia. Rozumie pan teraz? — mówił pilot patrząc przenikliwie Stachowi w oczy. — Tak, teraz rozumiem — odpowiedział Stacho i opuścił głowę. — A czy te trzy działka nie biły? — Biły, ale trzy działka na trzy eskadry to za mało. Równe chłopaki — artylerzyści. Tylko, że rady dać nie mogli. Za mało dział przeciwlotniczych — dodał w zamyśleniu. — Skąd Niemcy tak dobrze wiedzą, gdzie i co bombardować? — pytali Stacha żołnierze. Nie wiedział, co im odpowiedzieć. — Coś musi w tym być, że artylerii przeciwlotniczej tak mało — mówiono dokoła. — Z ambasady francuskiej — powiedział ktoś głośno na widok kilku eleganckich panów, podchodzących ku wspaniałym czarnym limuzynom. 9 ł , Ambasada chciała poznać jakość bomb i skutki ich wybuchów. — Rzeczoznawcy orzekli, że bomby miały po czterysta kilogramów — mówiła jakaś kobieta. — To bandyci. Bombardują kobiety i dzieci — mówiła z oburzeniem i wygrażała pięścią. — Powinny się wszystkie państwa złączyć i na tych drani uderzyć — dodała i odeszła. Jakiś robotnik podszedł do szofera pierwszego auta i powiedział głośno: — Panie, spytaj pan ich, kiedy Francja nam pomoże. Żołnierze natężyli słuch. Jeden z panów uśmiechnął się z zakłopotaniem i szybko wsiadł do maszyny. Auta ruszyły. Ludzie rozstępowali się. 5 września obrona przeciwlotnicza wzmocniła się trochę, ale za to na mieście pojawiły się auta ciężarowe, załadowane jakby aktami, meblami. Zdziwił się Stacho na ten widok. „Czyżby"?... — i nie śmiał domyśleć do końca. Tego dnia Stacho długo nie mógł zasnąć. Tłukły mu się po głowie różne myśli. Dlaczego Francja nie zaczyna? I dlaczego nie widać angielskich samolotów? Może Anglicy okrętami do Gdyni przyjadą? Szóstego, w środę, minister propagandy Grażyński oznajmił, że Warszawa będzie ewakuowana. Wieczorem paniki jeszcze nie było. * * # Około godziny trzeciej nad ranem obudził go jeden z drużyny. — Panie starszy, słyszy pan? Szum i grzechot wpadały przez okno. Szosą Raszyńską szły do miasta lekkie czołgi i samochody z amunicją. Groza jakaś od tego grzechotu na Warszawę padała. Odwrót... Rano zobaczył chłopskie wozy. Siedzieli na nich pomęczeni żołnierze. Obok nich cekaemy z lufami skierowanymi w górę. Ciężko mu się zrobiło, gdy zobaczył liche postronki przy koniach. Ulicami waliły w pośpiechu tłumy. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Na wschód! Na wschód!... Tak kazał rząd. Rządu już nie ma. Niemcy blisko. A z zachodu walą do Warszawy ci, co stamtąd przed Niemcem ujść zdążyli. — Kochana pani Olecka — mówiła jakaś kobieta — nastawił mój radio i na własne uszy słyszałam, jak Składkow- 10 'Ml-,. - ¦K ski powiedział: „Rząd opuszcza Warszawę. Do zobaczenia po zwycięskiej wojnie". I krzyczał jakiś, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni miasto natychmiast opuścili. — Panowie żołnierze! Jak to jest? Czy oddamy Niemcom bez boju Warszawę? — pytali robotnicy podchodząc do grupy Stacha. — To by dila mas była hańba..., — odpowiedział Stacho. — Niedoczekanie faszystów, żebyśmy się tak poddać mieli! Nasi delegaci poszli żądać utworzenia Robotniczych Batalionów, razem (będziemy walczyć. Ulica Grójecka była już w wielu miejscach przekopana, przed rowami wznosiły się barykady. Widocznie wznoszono je nocą. Za domami, przy Placu Narutowicza, stały polowe działa. Żołnierze rozmawiali z robotnikami. Obok jakaś grupa robotników ścinała drzewa. Padały kasztany. Cięto je ;na części. Trochę bruku, trochę drzewa, trochę piachu i dużo warszawskiej zawziętości: tak powstały barykady. — Jak się masz, Stachu? — trącił go znajomy portier z domu akademickiego, Franciszek Kukuć. — Jak to będzie? — Żle jest, psiakrew! Wszystko wieje — naród sam zostaje — odpowiedział Stacho przygryzając wargi. . — Od nas też już wyjechali — mówił Kukuć. — O drugiej w nocy wyszedł dyrektor i powiedział: „Chłopcy, zabierajcie się! Idźcie w stronę Lublina". I pojechał. W Alei Waszyngtona żołnierze i cywile budowali przeszkody czołgowe. Do stolicy ściągali żołnierze z rozbitych jednostek. Byli zdrożeni i głodni. Nieśli w sercach gorycz, w oczach błyskawicę gniewu. Stacho chciał odwiedzić jeszcze rodziców pod miastem, ale ku zachodnim krańcom Warszawy podchodziły już niemieckie patrole. Wtedy przypomniał sobie, że ma w kieszeni zanotowany numer telefonu do znajomych ciotki. Może jest? Jest! — Ciotuniu... Przyjdź do mnie zaraz do koszar — krzyczał do aparatu. — Koniecznie chcę z tobą pomówić. Miałaś rację. Jesteśmy sprzedani... 11 •"'--VI Hiii 1 - SIS! liii ... Na czele komunistów więziennych w Rawiczu latem 1939 roku stał, zakonspirowany przed administracją, zarząd komuny. W skład zarządu wchodzili: Marceli Nowot-ko, Alfred Lampę, Izydorczyk i inni. Starostą komuny był Marian Buczek. Raz zdarzyła się okazja, że mógł przemówić do towarzyszy. Stał na ganku. Wezwał ich, by w razie najazdu chwycili za karabin i bronili Ojczyzny. Później zgłosił się do naczelnika więzienia, Junczysa, i w imieniu ogółu więźniów politycznych przekazał posiadane przez nich w depozytach pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej. Oświadczył, że komuniści domagają się wcielenia do armii, by bronić kraju przed grożącym niebezpieczeństwem. Więzienie rawickie stało tuż nad granicą niemiecką. Wszystkiego dwa kilometry. Widocznie z przyczyny tak uprzywilejowanego położenia zwożono tu komunistów z innych więzień. Chciano, aby „w razie czego" od razu wpadli w ręce faszystów. Stało się inaczej. W ostatniej chwili komuniści wyłamali kraty i zdążyli jeszcze odbyć na rynku w Rawiczu wspólny z miejscową ludnością wiec. Przemawiał Witold Kolski. Potem ruszyli ku Warszawie. Spotykane w drodze oddziały wojskowe przyjaźnie witały komunistów. Więźniowie szli grupami po kilkadziesiąt osób. Gdy jedną z takich grup osaczono i uwięziono w Poznaniu, następnego ranka wzburzona ludność rozbiła więzienie, uwalniając aresztantów. Pod Kutnem spotkali się więźniowie z Rawicza i Grudziądza. — Panowie komuniści, czy Niemcy daleko? — pytali żołnierze jednostki saperskiej. — Niemcy zaraz za nami. Co tu robicie? — Szykujemy obronę. Zatrzymamy Niemców, by ich nie puścić do Warszawy. — Dobrze. Pomożemy wam. Będziemy walczyć wspólnie. Tylko że my... jeszcze bez broni. — To proszę, zaprowadzę panów do dowódcy — zaofiarował się sierżant. Poszło kilku jako delegacja, reszta rozmawiała z żołnierzami. — No cóż, panowie — powiedział dowódca — mundurów dla was nie mam, broni dla was nie mam. Jeżeli chcecie pomóc, bierzcie łopaty od chłopów, kopcie. 12 Ludność okoliczna chętnie udzieliła wszelkiego potrzebnego sprzętu. Szykowali pod Kutnem obronę saperzy i komuniści. Tymczasem zapadła głęboka noc. W czasie przerwy ze wszystkich stron schodzili się żołnierze. Pytali o sytuację polityczną. Nadszedł jakiś wyższy oficer. Skrzywił się. Rozkazał więźniom rzucić robotę i odmaszerować. Żołnierze, korzystając z ciemności, wyjmowali z plecaków chleb, konserwy, papierosy — i dawali więźniom. Niejeden z nich przypominał żołnierzom krewnego, sąsiada lub znajomego, z którym może się nieraz i sprzeczano, ale teraz, pod bombami niemieckich samolotów, okazało się, że właśnie ci ludzie mieli słuszność. Teraz zobaczyli w nich obrońców interesów ludu pracującego i niepodległości narodu. Więźniowie wysypali się znowu na szosę. Nadchodziły już dalsze grupy. Szli wówczas z Rawicza między innymi: Partyński, Jan Szewczyk, Daniszewski, Czesław Skonec-ki, Dawid Lazar, Marceli Nowotko, Stanisław Sykus, Paweł Finder, Lewartowski, Alfred Lampę, Wierbłowski. Szedł też Bolesław Bierut. Do Warszawy pędziły samochody jednostki lotniczej. Mimo pośpiechu lotnicy zorientowawszy się, że idą więźniowie polityczni, zatrzymali auta, zapraszając do nich komunistów. — Jeszcze, panowie, jeszcze! Zmieścimy się. Proszę się nie krępować. Maszyny, wypełnione po brzegi, ruszyły. Reszta więźniów szła dalej pieszo. Tak przybyli do Warszawy. Na ulice stolicy wyległy tysięczne rzesze robotników, domagające się broni i organizacji. Rzucono się do stawiania barykad i kopania rowów. Kobiety nie ustępowały mężczyznom. Na pierwszych barykadach stanęli komuniści. Czołgi niemieckie, które wdarły się na Ochotę, podpalono. Szańce i barykady zagradzały drogę wrogowi. Pociągi z amunicją stały na torach. Niemcy bombardowali je. Rzucono się ratować amunicję. Skoczyli i więźniowie. Wynosili ciężkie skrzynie z wagonów, ładowali je na samochody. 13 Iłfcft? l"- »>¦* Przy cekaemie, na dachu jednej z kamienic, siedział żołnierz i bił do niemieckiego samolotu. Nagle żołnierz osunął się bezwładnie, cekaem zamilkł. Komunista, towarzysz Chudy, wszedł na dach, siadł przy cekaemie i dalej strzelał. Robotnicze Bataliony powstały jako oddziały saperskie i z miejsca przystąpiły do wykonywania zadań bojowych. Wysuwały się na przedpola, ustawiając tam zasieki. Kopały rowy. Budowały stanowiska artyleryjskie. Działały pod ciągłym ostrzałem. — Ochotnicy idą! Ochotnicy! — mówili z radością żołnierze, zobaczywszy przybyłe na front robotnicze oddziały. Komuniści byli wśród nich elementem najaktywniejszym. Zgłaszali się i na zwiad, i do ciężkich prac i do grup szturmowych. W najtrudniejszych momentach obejmowali komendę i stawali na czele oddziałów. W dniu kapitulacji Robotnicze Bataliony nie chciały składać broni. Niektórzy dowódcy solidaryzowali się z nimi. Młodzi oficerowie, płacząc z bezsilnej złości, mówili wprost: teraz widzimy, kto zdrajca, a kto patriota. Niektóre oddziały wojskowe mimo podpisania kapitulacji trwały na pozycjach. Pozostały również na swych posterunkach oddziały robotnicze. Co lepszą bnoń zakopywano, a różne graty łamano ze złości, rzucając je na dziedziniec Cytadeli. Potem robotnicy, rozproszywszy się, przesączyli się przez otaczający Warszawę niemiecki pierścień... Żołnierz Polski, wrzesień 1949 r. Władysław Leny-Kisielewski Lotnicy idą na bagnety rozbiciu frontu dowiadujemy się od przypadkowo w naszą stronę zabłąkanych piechurów. Dowódca biegnie do telefonu. Ale przy drugim końcu drutu już nikogo nie ma. Gwałtowna szybka narada i po krótkim czasie pada rozkaz: ewakuacja, a właściwie — ucieczka. Maszyny zdolne do lotu idą po kolei w górę. Żołnierze w szaleńczym pośpiechu ładują samochody. Prawdziwą tragedią była za mała ilość samochodów. Chcąc wszystko załadować, nasze wozy musiałyby co najmniej trzy razy zawracać. Pierwszy transport gotowy. Padły ostatnie rozkazy. Ruszyli. Zostało nas 40, jako osłona lotniska. Mamy czekać na powrót samochodów, a w razie wcześniejszego okrążenia przez Niemców spalić wszystkie niezdolne do lotu samoloty, cały zapas benzyny, wysadzić w powietrze bomby i wycofać się na południe. Pod wieczór przyłączył się do nas oficer techniczny, ppor. Dyszlewski, który poprzedniego dnia wyjechał po części zapasowe. Usiedliśmy razem w leju przy jednym z cekaemów. Wieczór był tak piękny, jak piękny był ten wrzesień. Zza lasu, od głównej drogi słychać było iszczęk i łoskot 15 # SESfta las jadących samochodów czy też pancernej kolumny. Może jeszcze jakiejś naszej, a może już niemieckiej. Nadeszła noc. Lśniły nad nami gwiazdy, a myśli były przy bliskich. Zmieniono nas o północy. Poszliśmy dc dworku, którego właściciele byli już daleko, a żegnając się zostawili do naszej dyspozycji nie tylko cały budynek, ale i nieźle wyposażoną spiżarnię. Porucznik podbiegł do telefonu. 0 dziwo! Telefon działał!... Ale już po wymianie pierwszych zdań, porucznik przybladł i odłożył słuchawkę. Zrozumiałem. Przy tamtym końcu linii urzędowali już Niemcy. Tylko gdzie? Blisko czy daleko?!... 1 tak tego nie odgadnę, więc po co się przejmować!... Rozejrzałem się wkoło i zdecydowałem: o świcie, a może wcześniej będę się bił lub zmykał. W jednym i drugim wypadku lepiej być wyspanym. Odnalazłem sypialnię i tam na stosie pościeli usnąłem, 'myśląc o bliskich. Obudził mnie huk wystrzału i silne szarpnięcie. Zaczęło się — pomyślałem wybiegając na dziedziniec. W słabym blasku wstającego świtu dojrzałem za parkanem ciemne sylwetki samochodów manewrujących przy drodze. Co chwila szły od nich ku nam ogniste błyski strzałów. Przyklęknąłem za węgłem i kilkakrotnie wystrzeliłem z visa. Głośny krzyk „Jezus Maria!" przerwał strzelaninę. Wkrótce się wyjaśniło, że to były polskie wozy. Co prawda nie nasze, a przygodnie wysłane. Ich załogi, jadąc tutaj, nie były zbyt pewne, czy w tym dworku na odludziu natkną się na Niemców, czy jeszcze my tu jesteśmy i kiedy nasz czujny posterunek powitał ich strzałem, odpowiedzieli tak samo. Rozpoczęło się gwałtowne, pośpieszne ładowanie. My z trzema cekaemami ustawicznie zmieniamy stanowiska, ażeby — w razie czego — osłaniać ładujących. Wszystko przebiega sprawnie, gdy nagle z pobliskich budynków dochodzi do nas grzechot strzałów i przeraźliwe okrzyki: kawaleria niemiecka! Po chwili z pierwszych domostw wybiegają ludzie i pędzą w stronę lasu. « 16 Powstał zupełnie zresztą zrozumiały zamęt, w czasie którego załogi samochodów zostawiły ładunek i pędem odjechały. Zostało nas czterdziestu. Padły głuche przekleństwa. Przez pole pędził ku nam porucznik. Po krótkiej dyskusji, przerywanej okrzykami i strzałami cekaemów, zapada decyzja: palić i niszczyć wszystko, a potem — marsz, marsz na południe! Po kilkunastu minutach, spaliwszy wszystko, co tylko udało się nam zapalić, wyrzuciliśmy w pole zamki cekaemów i pognali ku lasom. Mknęliśmy w dwóch kolumnach pozostawiając poza sobą olbrzymie słupy dymu ciągnące się aż pod niebo. Wkrótce do naszych uszu doszły potężne detonacje. Ale nikomu z nas wówczas nie przyszło do głowy, że to eksplodują beczki z podpaloną benzyną. Wciąż przyśpieszając tempa wypadliśmy na jakąś drogę, którą ciągnęły resztki taboru wojskowego, przemieszanego z cywilnymi wozami uchodźców. Z przerażeniem w oczach patrzyliśmy na ten widmowy korowód wrześniowy sunący przed nami. Na ludzi otępiałych po prostu ze znużenia, obojętnych na wszystko, wlokących się przy wozach ciągniętych przez upadające z wyczerpania konie. Na żołnierzy pokrwawionych, bez hełmów, pasów i broni. Poderwał nas krzyk porucznika. Przebiegamy przez drogę i zostawiając poza sobą tę tragiczną pielgrzymkę biegniemy dalej polami. Część z nas, nie przyzwyczajona do tak forsownych marszów, „puchnie" i ustaje. — No, jeszcze kawałek, byle oderwać się od Niemców! — zachęcamy zmęczonych kolegów. Wreszcie zbliżamy się do punktu, który ma być naszym wyjściem w bezpieczeństwo. Już widać to zbawcze skrzyżowanie drogi, poza którym mają być polskie odwodowe oddziały. Jakby nam sił przybyło, zaczynamy iść szybciej, gdy nagle z pobliskich zarośli padają do nas strzały. Bez słowa komendy, jak najlepsza na świecie piechota, robimy przepisowe „padnij", tworząc lekko w półkole zgiętą tyralierę. 2 — Antologia 17 mam Jesteśmy zdezorientowani. Bo może to przez pomyłkę strzelają Polacy? Mamy na sobie stalowe lotnicze mundury, mogli nas wziąć za „Luftwaffe"... Jeden z kolegów zatyka białą chustkę na lufę karabinu i zaczyna wymachiwać. Jedyną odpowiedzią jest seria cekaemu bijąca wprost w karabin. Szybka wymiana zdań podawanych z jednego do drugiego końca tyraliery. Wreszcie ustalamy, że mamy przed sobą oddział niemieckiej piechoty. Zaczynamy się odstrzeliwać pojedynczym ogniem, tymczasem naradzając się. Co robić?... Bo iść naprzód nie można, a za nami przeklęta zmora — kawaleria niemiecka! Wreszcie zapada decyzja — otworzyć drogę siłą! Będąc na prawym skrzydle tyraliery widzę leżących opodal mnie kolegów, niemalże jednocześnie sięgających po bagnety, jak gdyby rozkaz dotarł do nich drogą jakiejś sugestii. Czuję, jak pot zimnymi kroplami spływa mi po twarzy. Lęk podsuwa się pod gardło, paraliżuje mięśnie. Najbardziej dzikie myśli przebiegają mi przez głowę w huraganowym tempie. Migają jakieś wspomnienia z dzieciństwa. W uszach dźwięczą melodie: tang, walców, bostonów i piosenki żołnierskie. Słowem, zupełny chaos! Wszystko to kończy się dzikim akordem wściekłości, skierowanej ku wrogom. Lęk i bezwład przemija. Podciągam się w górę i nakładam bagnet na lufę karabinu. Wpatruję się w zarośla, a w mózgu coraz silniej ustala się świadomość, że już za chwilę z dzikim wrzaskiem zerwiemy się z ziemi i runiemy ku dymom, aby zewrzeć się z wrogiem w walce na śmierć i życie. Jak długo trwają te króciutkie sekundy. Oby już jak najprędzej!... Wreszcie słychać krzyk: urra!... Podrywają się z murawy schylone postacie i z przeraźliwym wyciem mkną ku dymom wystrzałów. Pryskają grudy ziemi podrzucane kulami. Lotnicy idą na bagnety!... Pęd, świst wiatru w uszach. Krew uderza do głowy. Ktoś zatoczył się, runął!... Nieludzkie kłucie w piersiach 18 chwytających rozpaczliwym wysiłkiem powietrze i krzyk ochrypły, wyrywający się z trudem z opuchniętej krtani. Krzyk mający przerazić wroga i zagłuszyć strach własny. Ogień kaemu słabnie, odległość maleje. Blisko, już całkiem blisko!... Widać już rozszerzone z przerażenia oczy podnoszących się wrogów. Jeszcze ostatnie szaleńcze przeokropne: urra!!!... Potem błysk broni... — Zderzenie!... Droga była otwarta. Podtrzymując rannych poszliśmy dalej, na południe — śmiertelnie znużeni. Szliśmy chwiejąc się na nogach i patrząc na siebie na wpół przytomnym wzrokiem. W mózgu wciąż kołatało męczące wspomnienie chaotycznej walki, a w uszach dźwięczał przejmujący zgrzyt krzyżowanej broni i chrapliwe oddechy mordujących się ludzi. Nie było w nas radości ani poczucia dumy, że dane nam zostało jako chyba jedynym lotnikom na świecie iść i zwyciężyć — w walce na bagnety. Wiadomości ze Świata, 1 września 1940 r. tr: Uf»t'.'.":i V Melchior Wańkowicz Z dziejów jednej kompanii orucznika Siwickiego spotkałem w Bukareszcie, w roku 1939, bezpośrednio po tym, jak przeszedł granicę rumuńską. Miał nie wygojoną rękę i był w stanie wielkiego wyczerpania. A oto jego relacja: Do Krakowa szliśmy jak do ziemi obiecanej. Jakże to daleko od naszych Tarnowskich Gór. Kwatery wygodne. Doprowadzenie się do porządku. Przeformowa-nie się. Naprawy. Bary, kina, dziewczęta, bohaterowie... Znowu będzie kompania jak spod igiełki. Ruszamy na front od pewnego punktu, z pewnej bazy, z planem dowództwa, z nowym sensem. Na przedmieściu jakiś kupiec hurtownik wina ofiarowuje nam wina dla kompanii. Koniecznie chce nam dać pięć beczek, ale z największym żalem możemy naładować tylko trzy. Ba, gdyby był Czudek z taborami... Skład monopolowy rozdaje ile dusza zapragnie papierosów. Obtykamy się nimi po uszy. Nastrój żołnierzy podnosi się niebywale. Kompania — śmiech to nazwać, bo doszedłem z dwunastu ludźmi — kpinkuje, podśpiewuje i raźno maszeruje. Toż przyniesiemy wszelkiego dobra na miejsce zbiórki kompanii. Mnie przez chwilę nieco zimno się robi na widok tego pośpiesznego rozdawania. Ale już dziewczęta z chodników rzucają kwiaty, ale już jakieś paniusie rozdają herbatę, już 20 -%* ¦*l'& jr- nam chcą myć nogi na punktach urządzonych specjalnie po to, aby opatrywać zatarte nogi wracających z frontu żołnierzy. Daję się ponieść temu prądowi. Otrzymujemy kwaterę w jakiejś szkole. Ściągnęło 170 ludzi z mojej kompanii. Jest i Czudek z przetrzepanymi co prawda taborami. Kuchnię nam rozbito pociskami, fasujemy jakąś drugą zepsutą, która nam odtąd towarzyszyła. Wieści nas dochodzą ze świata. Te bliższe — o plutonie mojej kompanii, zostawionym do dyspozycji dowódcy baonu na Śląsku. Porucznik, dowódca, wysadzając most pod nadzwyczaj silnym ogniem, zwariował. Ale most uprzednio wysadził. I te dalsze wieści — że zwyciężamy, że Niemcy trzeszczą. Oho! Kupa nas tu jest. 6, 21, 23 dywizja, gen. Mond, widziałem jakiś pułk z Wołynia, jakiś pułk poznański, pełno wojska. Pójdzie kontruderzenie jak cholera. Roztarasował się, uwygodnił żołnierz. Liczą sobie palce u nóg, przeciągają się, rozprężają, na miasto nikt nie idzie, bo zbyt znużeni, na jutro rają sobie rajskie rozkosze, większość już śpi. O północy już całym batalionem wyruszamy. I... na wschód. Dowódca kompanii zmotoryzowanej, przystosowanej do niszczeń, oparł się o mnie, posłyszałem w ciemności, że płacze: — Cały czas, cały czas niszczyłem to, co budowaliśmy przez dwadzieścia lat. Jakbym matkę zarzynał... I teraz... kiedy myślałem, że będzie kontrofensywa, ruszamy dalej na niedoniszczoną Polskę. I znowu będę wysadzał, wysadzał, wysadzał... Por. Siwicki milknie i łapie się za narywającą rękę. Może to i szczęśliwa okoliczność, że każde załamanie głosu można zwalić na karb tej ręki. Przysuwa mi zmięty notatniczek. — Tu notowałem. Może panu wystarczy? Czytam: „Z Krakowa wywala masa wojska i ludności. Szereg dni. Nocami. Pod Nowym Korczynem przeprawimy się przez Nidę przy ujściu do Wisły. Dawałem patrole z oficerami do niszczenia mostów. Naprawiliśmy dwa mosty, zbudowaliśmy półtora kilometra drogi, zebraliśmy wszystkie, jakie się dało, galary pod Nowym Korczynem. Cały czas 21 I walki. Przez te tabory nie możemy się oderwać od nieprzyjaciela. Spotkałem por. Ganowicza - rannego. Między Nowym Korczynem i Pacanowem w majątku Chrzanowie powiedzieli fornale, że poprzedniej nocy przejeżdżało tędy dwieście czołgów. Nocujemy, ale obawiam się ataku rano. Nie mam ani jednego działka przeciwpancernego, ani jednego przeciwpancernego karabinu. Biorę 90 butelek ze składu z lemoniadą, napełniam benzyną i zakładam do tych butelek lonty. Granatów też nie mamy — prokuruję prowizoryczne z trotylu. Przejeżdża oficer z rozbitego przez czołgi oddziału, śmieje się: „Nie ostrzcie zębów na czołgi, one nigdy nie atakują umocnionych pozycji". Istotnie atak nie nastąpił; pozbieraliśmy miny i spakowaliśmy nasze butelki. Z rozkazu dowódcy dywizji rozstajemy się z naszym taborem. Skazano go na zagładę, bo tamuje drogę. Z taborami musiała pójść kolumna mostowa całkowicie zmotoryzowana. Każą mi dwóm pułkom piechoty dać po plutonie. Dowódcy pułków przyjmują ich jak psy dziada w ciasnej ulicy, a ja po każdym takim daniu tracę kilkunastu ludzi. W tych kluczeniach, wędrówkach, potyczkach, nocach w marszu, dniach bez snu, kiedy trzeba się odstrzeliwać napierającym Niemcom, kiedy trzeba się chować od zabijających aeroplanów — jeden był kres, niby próg ziemi obiecanej — wstęga Wisły. Tam czekają przy przeprawie umocnienia polskie, armie nienaruszone. Przemkną za ich potężne plecy rozbite oddziały, wyliżą swoje rany, zbiorą się w sobie do dalszej walki. Wisła. Mówi się tylko o niej... Postanawiam skoczyć nad Wisłę, zasięgnąć języka. O parę już staj od naszego rozdroża trafiam na stłoczoną masę wozów. Przedzieram się bokami wzdłuż zalegającej na siedem kilometrów masy. I kiedy z nagła las się skończył i o nozdrza uderzył zapach wody — widzę, że na środku Wisły boryka się z prądem galar, w którym chłop przewozi ni mniej, ni więcej z tysiąc ludzi czekających na brzegu. Okazuje się, że most ustawiono źle — załamany w środku, tworzył wielką dwunastometrową literę V. W tej sytuacji owe dwie drużyny saperskie mogły się tylko rozpłakać. Poradziły sobie o tyle, że boki tej litery połączyły w środku pomostem. Ludzie najprzód wdrapali się po jednej poprzeczce V, szli wątłym pomostem do drugiej i schodzili po niej na drugi brzeg. Nawet przeprowadzają po-.szczególnie konie i biedki z karabinami maszynowymi..." Porucznik Siwicki nie wie dokładnie, co będzie robił, ale każe ściągać materiał, obficie złożony na brzegu, pozostały po budowie mostu. Rzeką płyną galary z ludnością cywilną. Wyładowane betami, skrzyniami, wszelakim sprzętem — niosą ludzi w dół rzeki tak, jakby w tym dole nie czekała ta sama niemiecka niewola. Saperzy wyrzucają biedaków, rekwirują galary, klecić po nich poczynają pomost drewniany ku wyspie. Jest godzina dziesiąta rano, kiedy ruszono pracę. Już zjawia się klucz niemiecki, by przeszkodzić przeprawie. Jedna z bomb pada o trzydzieści metrów od budowy, na brzeg, i zabija trzech oficerów. Ludzie nie wierzą, że robota się uda. Zjedli już nawet rezerwowe konserwy, nie byli karmieni od trzech dni. Są tak osłabieni, że belkę, którą lekko powinno nieść dwu ludzi, wlecze czterech, stają, ocierają pot z czoła, ręce im drżą. Na szczęście jakieś nasze litościwe działka przeciwlotnicze ustawiły się nad brzegiem i grzmią do Niemców. To wystarcza, aby latali tak wysoko, by nie zaszkodzić. Brzeg wiślany wysoki, kaemy niemieckie nie mają ostrzału. Już i nasza artyleria, zamiast czekać biernie, widząc, że sie coś poczyna robić, oporządkowała się i pruje, aż grzmot się przewala z krańca po kraniec horyzontu... Biega po brzegu kierownik roboty, por. Siwicki w krzyku, w gorączce. Co pięć minut zanurza łeb w wodzie wiślanej. W tym łbie huczą wszystkie dzwony, usta zioną nieartykułowane przekleństwa, przed oczami majaczą sylwetki ludzkie. Ci ludzie nagle widzą, że most istotnie poczyna się klecić. Wówczas ogarnia ich entuzjazm i zaciekłość. Naloty niemieckie powtarzają się raz po raz — nic na to nie zwracają uwagi, stoją w wodzie, klecą, rąbią, piłują, przybijają, dźwigają, świdrują, ładzą... Widzi porucznik, że naładziła się praca. To tak jak z lewarem: jak dobrze pociągnąć, to już potem sam prąd płynie. Przysiadł na piachu na kępie wyrudziałej trawy, przybiega pułkownik artylerii, który tak walnie z ciężkich dział do Niemców bije, tę robotę saperząt-niebożąt majestatem swoim osłania, pyta pułkownik, kiedy most stanie. I 22 23 — Na dziewiętnastą, panie pułkowniku... Odetchnął, pot ociera z czoła: — To dobrze. Tyle wytrzymam. Uratowaliście sto milionów, bo tyle jest warta artyleria pozostała na lewym brzegu. Słowo saperskie zostało dotrzymane. Most stanął na godzinę 18, o całe sześćdziesiąt minut przed obiecanym terminem. Kiedy o godzinie 18 pierwsze oddziały popłynęły przez most, pięć celnie rzuconych bomb trafiło w sam środek przejścia — na wyspę. Most bowiem składał się z dwu mostów, które jak dwa koryta okrążały wyspę. Poszła fala, spłynęły trupy ludzi i koni i znów popłynął potok wojska przez most nienaruszony. Twórcy jego jednak nie korzystają z tego, że mogli przejść pierwsi. Nadzy, zaparci w pogotowiu przy pontonach, czujni na to, aby natychmiast odbudowywać, drżą z wewnętrznego uniesienia, kiedy nad ich głowami przechodzą ich koledzy, ich rodacy, ich bracia. Kompania tkwi tak przy przeprawie do pierwszej w nocy i ściąga ze stanowisk dopiero wtedy, kiedy artyleria i wszystkie cenniejsze oddziały znajdują się już po bezpiecznej stronie. Masakra w lesie ... Maszerujemy całą noc i cały dzień. Kto się zwali i zaśnie, to go i nie podnoszą. Nie ma sił, czasu i możliwości. Liczy się, że dociągnie. Tak pod wsią Stalą usnął i został porucznik Uracz. Płynie, sączy się tymi duktami sama śląska dywizja 11, 73, 75 pp. Map nie ma — odbite w sztabie dywizji pośpiesznie na hektografie jakieś bohomazy, z których nic zrozumieć nie można, a tu wielkie arterie nie dla nas. Jak tylko polana po drodze, to i nieustępliwy poborca czeka — śmierć. Już nad nią lotnik czyha i grzmi. Z lotu nurkowego, z karabinów maszynowych strzela. W pewnej chwili, kiedyśmy przeszli kolejną polanę śmierci, pamiętam, sięgnąłem do opatrunku indywidualnego, aby opatrzyć żołnierzowi palec urwany przez kulę z karabinu maszynowego. I wówczas otworzył się na nas 24 gęsty ogień artyleryjski. Skąd? Nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z wrogiem. Znaczy, Niemcy są tuż. Nadjeżdża pułkownik Powierza, dowódca dywizji śląskiej z szefem sztabu. Każą się ubezpieczyć w miejscu. Ułani dywizyjni w trzydzieści koni ruszają na wywiad wprzód. Kiedy po pewnym czasie ruszyliśmy i my naprzód, zobaczyłem na skrzyżowaniu drogi leśnej i nieco dalej na wprost porozrzucane ciała tych ułanów. Nasz dukt zboczył w lewo; skoczyłem na wprost, bo zdawało mi się, że jeden z ułanów daje oznaki życia. W tęj chwili na skrzyżowanie padł pocisk. Kiedy wróciłem, zobaczyłem ciężko rannych por. Supernaka, podporucznika Falkowskiego (bardzo zdolnego inżyniera w cywilu) i trzech szeregowców. Cel marszu, pono jakaś leśniczówka Edwardówka. Gdzie też być może? Trafiamy na 73 pp i idziemy jako jego tylna straż. Niebawem jednak musimy poprawiać mosty rozwalone na drodze pochodu. Na wieczór dobijamy się do jakiejś okropnie długiej wsi Ciosny. Wieś jest zapchana. Przez całą długość chyba parokilometrowej wsi stoi w trzy rzędy artyleria — jaszcz przy jaszczu. Już się pojawił lotnik-obserwator niemiecki, już po wsi zaczyna strzelać artyleria. Stłoczona ulica stoi i czeka zmiłowania bożego. Bo gdzież tu wyjeżdżać? Żołnierze chowają się po rowach — ale pociski rwą konie na miazgę, wylatują w powietrze jaszcze z amunicją, jest sądny dzień. Pułkownik Powierza posyła do Edwardówki, gdzie ma stać sztab grupy, gońca po gońcu, ale nie otrzymuje odpowiedzi. Okazuje się, że wszyscy gońcy zostali wybici. Deszcz zaczyna padać. Ciężko ranni oficerowie naszej kompanii leżą na wozach — pokrywamy ich brezentem. Nie ma już oficerów... Zwolski, zostawiony przeze mnie z plutonem przy cofaniu się znad granicy, zwariował przy wysadzaniu mostu pod ostrzałem (wpierw dokładnie wykonawszy zadanie). Osoba gdzieś się zawieruszył, będąc wysłany do robienia zapór. Uracz usnął przy drodze koło Stali i dotąd go nie ma, Supernak i Falkowski bardzo ciężko ranni. Prawda, jest porucznik Koszade, spotkany po drodze w cywilu, który błagał wszędzie o przyjęcie do wojska. Deszcz pada. Jest noc, więc samoloty nie bombardują, ale artyleria wstrzelała się w wieś i do rana chyba nikt 25 r. •' • t> i* i i tu z nas nie zostanie. Żołnierze zwierzęco zmęczeni wracają spod krzaków, ryzykują spać w chałupach, byle schwytać trochę snu. Coraz to ktoś pada. Wynosimy rannych bokiem zatłoczonej ulicy, mijając opłotki, a wracając potykamy się o nowe trupy i nowych rannych. Bezbronni... Zarządzam zbiórkę kompanii. Wychodzą z chałup osowiali żołnierze, głowy mają wtulone w mokre ramiona, jak chore ptaki. Ustawiają się w coś w rodzaju czwórek na drodze, kiedy zajeżdża benzyną z moich butelek dowódca. — Nie podobają mi się te czwórki, poruczniku... Nie podobają się? Dobywam głosu i obsztorcowuję kompanię. Na chwilę poprawia się krycie i równanie. Finał Dobijamy wreszcie do Edwardówki. Tam dowódca daje mi rozkaz skierować wozy drogą na lewo, z liniowymi saperami zostać, wziąć swój kaem, dołączyć drugi z drugiej saperskiej kompanii por. Marcinka, maszerować wstecz o dwanaście kilometrów i osłaniać odwrót. Spojrzałem w oczy wydającemu rozkaz dowódcy batalionu. Uścisnął mi mocno rękę i odwrócił się. Wiedzieliśmy obaj, co taki rozkaz znaczy. ... Nad ranem znajdujemy się na szosie do Zamościa. Cały czas nad głową samoloty niemieckie. Tną tak z niska z kaemów, że jakiemuś plutonowemu łączności znosi pół czaszki jak nożem uciął. Wieczorem jesteśmy już za Krasnobrodem. Koszade poszedł na zniszczenie i nie wrócił. Ale nagle sypnęło kompanii jak z rogu obfitości. Znalazł się por. Uracz, por. Osoba, a co najgłówniejsze — podchorąży Mitis, który dawno się gdzieś zawieruszył sam, bez żołnierzy, obecnie przyprowadził 40 pozbieranych po drodze żołnierzy kompanii, dużo poza tym saperów i innych oddziałów, jakąś kuchnię, prowianty, nawet wino. Dołączył się jakiś saper por. Mar-kowski. Miałem już w kompanii 170 ludzi — stan, którego nie pamiętam od samego Śląska. I znowu — żołnierzowi potrzebna jest tak samo wiara, jak amunicja i prowiant, żołnierz musi w coś wierzyć, aby trwać... 26 Ale upływają dalsze trzy dni. Od dwóch dni nie jemy. Kunie nawet nie pojone — studnie wszędzie wybrane, ''Irumienie wyschły, większych rzeczek nie ma. Z nieba bezustannie lecą bomby. Kapitan saperów Pogorzelski wyszedł na chwilę z łazika, bomba trzasnęła, upadł; gdy wstał, skonstatował, że łazik, szofer, sierżant i żołnierz w nim pozostali nie egzystują. Piechota walczy na cztery ¦itrony świata. Jesteśmy niby w oblężonej, coraz wolniej posuwającej się i wygłodniałej fortecy. Staliśmy na jakiejś ogromnej polanie leśnej, na której rozparł się istny jarmark. Wozy tam usiłowały jechać w osiem rzędów. Te tabory się niszczy i mimo to narastają. Już nie regulujemy. Już wszystko się zatkało. Już i wprzód iść nie można. Saperska komórka w piechociarskiej plazmie — gramy w pokera. Zebraliśmy się, szarże, czekamy przez dwie godziny na rozkaz dowódcy batalionu. Rozkaz nie nadchodzi. Ciężko patrzeć na męczarnie koni. Rozchodzimy się szukać dla nich wody. Polana pustoszeje, strzałów nie słychać. Żołnierze patrzą pytająco na nas. Mijają jeszcze cztery godziny. Już nikogo na polanie nie ma oprócz kompanii. Już poczynają przez polanę przechodzić pierwsi rozbrojeni żołnierze. Mówią, że Niemcy nawet pierścionki odbierają. Nic tu taić nie można. Zastępca dowódcy batalionu saperskiego kapitan Sliw-rzyński uformował dwie kompanie, moją i por. Marcinka, w czworobok. Chciał powiedzieć, że kompanie istnieć przestają, i rozpłakał się. — W prawo zwrot! — wzięliśmy swoje kompanie. Mówię żołnierzom, że żegnamy się w składzie tak licznym, w jakim nigdy nie byliśmy. To nie to ... Mówię im, żeby nie tracili odwagi. To nie to... Więc przystępuję do wypłaty ostatniego żołdu. Każdy otrzymuje dwudziesto-zlotówkę. Strzelają obcasami, ciągną się jak nigdy. Łzy mi przysłaniają oczy, nie mogę patrzeć. Odchodzę w tył, muszę coś robić, nie mogę beczeć w oczach całej kompanii. Macham ręką na „rozejść się", ciągnę kaemy — ten swój i ten ukradziony, biorę łopatkę saperską, kopię. Kto to wyjmuje mi delikatnie łopatkę z ręki? To kapral ('./.udek, którego z Trzebini wysyłałem na śmierć. Inni ¦isną się z łopatkami. Naoliwiają, namaszczają broń, spusz- 27 czają w łono ziemi, klękają i układają zieloną darń, której kwadraty pieczołowicie wycięli. Staję z boku i patrzę na ten — pogrzeb broni... A potem saperzy poczęli topnieć jak ta polana przedtem. Coraz to któryś zarzuca chlebak i znika. Pytam chłopaka, który w mojej kompanii obsługiwał wojsko, którego żeniłem: — No, cóż, fruwamy? Prostuje się, patrzy mi prosto w oczy. Chłopska gęba wyraża silne postanowienie: — Panie poruczniku, ja i tam będę potrzebny. Pytam drugiego: — Idziecie ze mną? — Nie, panie poruczniku, pójdę do rodziny. Oni chcą zostać. Oni nie czytali Cyrano de Bergerac. — Druga kompania, zbiórka! — wołam. Odpowiada mi cisza. — Cóż to, nie ma już twojej kompanii, dali dęba? — ironizuje por. Marcinek. Ale niepotrzebnie. Bo pierwszej kompanii saperskiej, którą on dowodzi — również już nie ma. Opublikowano w książce Wrzesień żagwiący, 1947 r. PARTYZANCKIE DROGI wSBsf -A1--- Autor nieznany I Pamiętniki partyzanta dgłosy bohaterskich walk partyzantów z niemieckimi zbójami przedostawały się i do naszych miejscowości budząc w nas podziw i sympatię. Niestety, nie mogliśmy się zdobyć na nic więcej. Na to, by pójść ich śladami, nie byliśmy jeszcze przygotowani. Nie mogąc wgryźć się w istotną rolę walk partyzanckich, nie umieliśmy ich docenić. Walka partyzancka mimo naszego niezdecydowania trwała i z dnia na dzień stawała się coraz bardziej uporczywa. W tym czasie nie wystarczały nam już strzępy wiadomości z pola walk partyzanckich. Zaczęliśmy szukać bardziej ścisłych wiadomości i omawiać je wśród naszego grona. Uporczywość walk partyzantów i strach Niemców dawały nam wiele do myślenia. Wiara w słuszność walk partyzanckich rosła w nas z dnia na dzień. Mogę powiedzieć, że po pewnym okresie czasu byliśmy prawie że zdecydowani pójść w pole, by raz wreszcie zmierzyć się z wrogiem, lecz do ostatecznej decyzji brakowało nam dostatecznej ilości broni i — jak się nam wydawało — odpowiedniego dowódcy. Toteż zebraliśmy się wszyscy — było nas 13 osób, w tym jedna kobieta — i omówiliśmy zaopatrzenie się w broń. Wydzieliliśmy najdzielniejszego z nas na dowódcę, jak również wprowadziliśmy dyscyplinę wojskową. Jednych zobowiązano wydobyć i to choćby spod ziemi broń, drugich obarczono przygotowaniem żywności, a kobiecie przydzielono zaopatrzenie sanitarne. 30 Po kilku dniach było wszystko gotowe. Wymarsz jednak nie następował, choć dnia tego wyczekiwaliśmy z dużym naprężeniem. W tym to właśnie czasie dotarły do nas pierwsze wiadomości o powstaniu Gwardii Ludowej i jej wezwaniu do walki z najeźdźcą. Nie czekaliśmy dłużej, tym bardziej że wiosna pukała do naszych chat i jak gdyby mówiła: dosyć wyczekiwania, idźcie i bijcie wroga. Poszliśmy. Było nas 12 chłopa i jedna kobieta, która w dalszych naszych walkach stała się wprost duszą oddziału. Na z góry oznaczonym punkcie w lesie, między miejscowościami P. i K. znaleźliśmy się wszyscy o godzinie 2 po północy. Noc była jeszcze chłodnawa i wietrzna, a drzewa uginając się pod naporem wiatru jakby do nas mówiły: przyszliście do nas i pozostaniecie z nami. Będziemy was chronić i pomagać. Na nas, nowicjuszy, robiło to wrażenie. Nie mówiąc do siebie czuliśmy to i rozumieliśmy się. Nasze rozpamiętywania przerwał głos dowódcy: „Towarzysze, zdecydowaliśmy się pójść na niewygody i trud, niech w tych niewygodach i trudach przyświeca nam idea walki za doznane krzywdy naszych ojców, matek, sióstr i braci. Przysięgamy, że nie spoczniemy w walce aż do jej zwycięskiego zakończenia. W zetknięciu się z wrogiem będziemy odważni i nie pozostawimy jeden drugiego." Odpowiedź była jedna: „Przysięgamy!" Nikt nocy tej nie spał. Następny dzień był wypełniony wyszukiwaniem odpowiedniego punktu — bazy operacyjnej i przeprowadzaniem wywiadu po szosie i kolei żelaznej, biegnących z miejscowości P. w kierunku miejscowości K. Po przeniesieniu się na upatrzoną bazę i rozpatrzeniu informacji przyniesionych do zwiadowców doszliśmy do wniosku, iż nie przyjdzie nam czekać długo na robotę. Okazało się, że po szosie od P. w kierunku K. dzień w dzień dudnią samochody transportowe, a po linii kolei żelaznej pociągi. Plan działania był krótki: następnego dnia oddział podsuwa się pod szosę i rozkłada się w gęstych zaroślach. Jeden z nas zostaje odkomenderowany w prawo do obserwacji i dawania sygnału o nadciągających maszynach, dwóch w lewo też w celu obserwacji i przeciągnięcia — 31 ¦J na dany sygnał — przez drogę drutu, trzech innych umiejących rzucać granaty odkomenderowano na drugą, lewą stronę szosy ze specjalnym zadaniem, pozostała siódemka rozsypana w tyralierę pozostała po prawej stronie szosy. Czas wyczekiwania przedłużał się. Nerwy napinają się jak postronki, a tu wokół grobowa cisza. Naraz z prawa rozlega się sygnał raz i drugi, co jest oznaką, iż zbliża się transport samochodowy. Niewiadoma jest tylko ilość samochodów. Zresztą sygnał z prawej powtarza się trzy razy, co znaczy, że maszyn może być 9—10. Sygnał w lewo, i chłopcy przeciągają drut przez drogę. A czas najwyższy, bo huk motorów słychać już dość wyraźnie. Wzrok utkwiony był w kierunku zbliżających się maszyn. Wszyscy myśleli o tym, by udało się, boć to pierwsze wystąpienie. Huk motorów słychać coraz wyraźniej i wyraźniej. Zresztą widzimy pierwszą i drugą maszynę, które za kilka sekund przetoczą się po szosie obok nas. Pierwsza, mijając nas, raptownie zatrzymała się. Drut przeciągnięty przez szosę speszył kierowcę. W ślad za pierwszą zatrzymały się następne. Obliczamy je — 10 sztuk. Na każdej z nich dwóch eskortujących, uzbrojonych częściowo w zwykłe karabiny. Niejednemu z nas ciarki przeleciały po ciele. Szofer pierwszy wygramolił się z maszyny, rozglądając się podejrzliwie, skierował się w kierunku widocznej przeszkody. To ośmieliło innych Niemców i za kamratem zaczęli schodzić z maszyn i skupiać się przy przeszkodzie. Las szumi nie zdradzając tajemnicy, a serca nasze waliły jak młoty w kuźni. Napięcie nerwowe rosło z sekundy na sekundę. Dowództwo umiejętnie wyczekało moment. I wreszcie padł strzał, za nim drugi, trzeci. Posypały się jeden za drugim. Niemiaszki, jakby piorunem rażeni, rzucili się na ziemię, przeczołgując się na drugą stronę maszyn. Niektórzy z nich nie powstali więcej. Pozostali przy życiu rozpoczęli bezładne strzelanie w naszym kierunku. Ogień naszych przeciwników stawał się po kilku minutach coraz bardziej normalny. Na taki stan rzeczy wpłynęło to, iż ogień z naszej strony osłabł, a z prawego ubezpieczenia, gdzie było naszych dwóch, w ogóle nie było słychać strzałów. Jak się później okazało, byli ranni. Ogień Niemców natomiast wzmagał się. 32 My jednak nie wy