ANTOLOGIA POLSKIEGO REPORTAŻU WOJENNEGO ANTOLOGIA POLSKIEGO REPORTAŻU WOJENNEGO 19394945 ;, y ZEBRAŁ I PRZYGOTOWAŁ DO DRUKU STANISŁAW NADZIN 1 4 05. 2004 WrDłWNICTWO MINISTERSTWA 0 I R O K t H J R 0 D 0 W t 1962 K./* &.:>¦ Obwolutą, okładką, stroną tytułową. oraz ilustracje i inicjały ¦ projektował MIECZYSŁAW WIŚNIEWSKI * Redaktor ALICJA HAMERA Redaktor techn.: Helena Malczewska Wydawnictwo Ministerstwa. Obrony Narodowej Warszawa 1962. wydanie I Printed in Poland Nakład: 5 000 egz. Objętość: 20,65 ark. wyd,, 22,75 ark. druk. Papier, druk. mat. III kl. 70 g. format: 82X104/16 z FaBryki Celulozy i Papieru im. J. Dąbrowskiego w Kluczach. Oddano do składu 19.VIII.61 r., podpis, do druku 19.1.62 r. Druk ukończono w lutym 1962 r. Zam. nr 10209 Wojskowe Zakłady Graficzne w W-wie S-73 **,' Cena zł 25.— ^1 WSTĘP Ani jedna z korespondencji zamieszczonych w tym zbiorze nie jest pierwodrukiem. Ale też niemal żadna nie została dotąd opublikowana w takiej postaci, która by zapewniła zainteresowanemu czytelnikowi swobodny do niej dostąp. Zamieszczone w jednostronnie zadrukowanych — przeznaczonych do rozklejania na murach — dziennikach oblężonej Warszawy, w małonakładowych gazetach obozowych, frontowych i partyzanckich, które nie gromadziły archiwów, w czasopismach z pierwszych tygodni wolności, które nie odsyłały egzemplarzy do bibliotek — po prostu dlatego, że biblioteki te nie zostały jeszcze w owym czasie uruchomione — znajdują się dziś, w najlepszym wypadku, wśród bibliotecznych cyme-liów, częściej w prywatnych zbiorach, gdzie przechowuje się je jak drogą pamiątkę, nie znając ich rzeczywistej wartości. A wartość ich polega na tym, że są to nie tylko relacje naocznych świadków, ale i współuczestników historycznych wydarzeń. Wśród autorów są zawodowi dziennikarze i literaci, a także tacy, którzy ujęli pióro, aby dopełnić nakazany czasem obowiązek; żołnierze, którzy nie zawsze wprawną ręką relacjonowali czyny swoich oddziałów i współtowarzyszy bojów i ludzie pióra, którzy — gdy zachodziła ku temu potrzeba — chwytali za karabin; frontowcy, którzy dla napisania korespondencji do swej gazety urywali bezcenny czas z krótkiego wypoczynku między bojami, i dziennikarze, którzy towarzy^ szyli oddziałom w pierwszej linii, brali udział w wylotach bojowych, forsowali rzeki w czołgach. Kilku z nich — przy wykonywaniu dziennikarskich zadań — poległo. H***- I yfl^-ł3 ^C*- * »* -ATAK. •*• •e",--v"«. 7 . - .j,iH DNI KLĘSKI Antologia ta jest wyborem korespondencji frontowych z lat wojny 1939—1945. Kryterium walorów warsztatowych nie było jedynym ani nawet pierwszym przy dokonywaniu selekcji z ogromnego materiału. Kierowaliśmy się ambicją, by z kart tej książki raz jeszcze powstał wierny obraz zbrojnego wysiłku narodu — obraz, jaki utrwalili na gorąco, współcześnie niemal z wydarzeniami, ludzie mający jeszcze w oczach blask płonących miast, w uszach świst pocisków i palce poplamione anilinowym ołówkiem... Zamieszczone w zbiorze korespondencje zostały podane w zasadzie według tekstu oryginałów, czyli w tej redakcji, w jakiej ukazały się drukiem po raz pierwszy — w gazetach i biuletynach z czasów wojny. Zdarzało się jednak, że poszczególne korespondencje z przyczyn obiektywnych nie mogły ukazać się w latach wojennych i przechoioane przez autora w formie notatek, opublikowane zostały dopiero po wojnie. W tych wypadkach przytaczamy je według tekstu powojennego pierwodruku podając odpowiednie źródło. Zdarzało się niekiedy, że autor po wojnie odredagował swoją korespondencję na nowo — do wydania książkowego. W tych wypadkach czuliśmy się zobowiązani przytoczijć ją według nowego, autoryzowanego tekstu i podajemy jako źródło odpowiednią książkę. „Antologia polskiego reportażu wojennego 1939—1945" powstała z inicjatywy Klubu Publicystów i Sprawozdawców Wojskowych przy Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich. W roku obchodów 300-lecia Prasy Polskiej niechaj ta książka będzie dodatkowym świadectwem, że w okresie najwyższej próby dziennikarstwo polskie spełniło swój żołnierski obowiązek. Kazimierz Gostyński W obronie stolicy tacho służył w pułku piechoty w Warszawie. Miał lat 21 i stopień starszego strzelca. Dumny był z munduru żołnierza. Do domu zaglądał często. Przysłuchiwał się wtedy, jak ciotka rozmawiała z ojcem. Zawzięta to była baba. — Zobaczycie — mówiła z oburzeniem — burżuazja wszystko zaprzeda. Z Hitlerem się pokumali. Nie chcą porozumienia z Sowietami. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Stacho — młody podwarszawski pół-chłop, pół-robotnik — nie bardzo się na polityce wyznawał, zdawało mu się, że ciotka przesadza. Choć, kto ich tam wie... może i ma rację. 1 września dali mu drużynę. Stacho postanowił być dobrym żołnierzem. Mocno trzaskały działa przeciwlotnicze, witając pierwszych powietrznych piratów. Niemcy rzucili kilka bomb na teren fabryki samolotów „Łoś" na Paluchu. Fabryce szkody nie wyrządzili, ale w stołówce było trochę rannych. Kilka bomb spadło na robotnicze osiedle w dzielnicy Koło. Duży blok, zamieszkany przez sto osiemdziesiąt rodzin, był rozbity. Mężczyźni wyszli do pracy, ofiarami padły kobiety i dzieci., — Słyszałeś, co radio podało? — pytał zdyszany kolega w sobotę, 2 września — że nasze wojska zniszczyły pod Częstochową sześćdziesiąt niemieckich czołgów i że jak tak dalej pójdzie, to Niemcy czołgów budować nie nadążą. 8 ¦»•¦¦-- y — Ale czemu nasze samoloty się nie podnoszą? — pytał Stach, zadzierając głowę ku górze, gdzie uwijały się niemieckie myśliwce. — Calutki dzień tak Warszawę obserwują i nikt ich nie przepędzi. Było około pół do ósmej w niedzielę, gdy usłyszał warkot. Zaraz poznał, że to niemieckie. Szło ich siedem i wszystkie naraz rzuciły bomby. Bombardowały lotnisko wojskowe na Okęciu. — Panie starszy, co by się działo, jakby bomba w tę benzynę trafiła? — powiedział koło południa jeden z żołnierzy, który chodził do domu. — Mój ojciec mówi, że jest tego setki tysięcy litrów, a wszystko na wierzchu pod szopami w cysternach stoi. — Głupstwa pleciesz — odrzekł Stacho i ostro spojrzał na żołnierzy. — To może pan jechać na Okęcie, ul. Słoneczna 7 i spytać Jana Szczepaniaka. Dobrze on tam zębami dzwonił, jak w suterynie w blokach podoficerskich siedział. Dla bezpieczeństwa wiadro na głowę nadział. Wyszedł potem czarny na twarzy. Nic dziwnego. Przecież bomby pięćdziesiąt metrów od benzyny padały. — Czy nie było artylerii przeciwlotniczej? — spytał Stacho jakiegoś pilota. — Kolego, to ciemna sprawa — odpowiedział zagadnięty. — Trzy działka pelot na forcie, oto cała przeciwlotnicza obrona Okęcia. Rozumie pan teraz? — mówił pilot patrząc przenikliwie Stachowi w oczy. — Tak, teraz rozumiem — odpowiedział Stacho i opuścił głowę. — A czy te trzy działka nie biły? — Biły, ale trzy działka na trzy eskadry to za mało. Równe chłopaki — artylerzyści. Tylko, że rady dać nie mogli. Za mało dział przeciwlotniczych — dodał w zamyśleniu. — Skąd Niemcy tak dobrze wiedzą, gdzie i co bombardować? — pytali Stacha żołnierze. Nie wiedział, co im odpowiedzieć. — Coś musi w tym być, że artylerii przeciwlotniczej tak mało — mówiono dokoła. — Z ambasady francuskiej — powiedział ktoś głośno na widok kilku eleganckich panów, podchodzących ku wspaniałym czarnym limuzynom. 9 ł , Ambasada chciała poznać jakość bomb i skutki ich wybuchów. — Rzeczoznawcy orzekli, że bomby miały po czterysta kilogramów — mówiła jakaś kobieta. — To bandyci. Bombardują kobiety i dzieci — mówiła z oburzeniem i wygrażała pięścią. — Powinny się wszystkie państwa złączyć i na tych drani uderzyć — dodała i odeszła. Jakiś robotnik podszedł do szofera pierwszego auta i powiedział głośno: — Panie, spytaj pan ich, kiedy Francja nam pomoże. Żołnierze natężyli słuch. Jeden z panów uśmiechnął się z zakłopotaniem i szybko wsiadł do maszyny. Auta ruszyły. Ludzie rozstępowali się. 5 września obrona przeciwlotnicza wzmocniła się trochę, ale za to na mieście pojawiły się auta ciężarowe, załadowane jakby aktami, meblami. Zdziwił się Stacho na ten widok. „Czyżby"?... — i nie śmiał domyśleć do końca. Tego dnia Stacho długo nie mógł zasnąć. Tłukły mu się po głowie różne myśli. Dlaczego Francja nie zaczyna? I dlaczego nie widać angielskich samolotów? Może Anglicy okrętami do Gdyni przyjadą? Szóstego, w środę, minister propagandy Grażyński oznajmił, że Warszawa będzie ewakuowana. Wieczorem paniki jeszcze nie było. * * # Około godziny trzeciej nad ranem obudził go jeden z drużyny. — Panie starszy, słyszy pan? Szum i grzechot wpadały przez okno. Szosą Raszyńską szły do miasta lekkie czołgi i samochody z amunicją. Groza jakaś od tego grzechotu na Warszawę padała. Odwrót... Rano zobaczył chłopskie wozy. Siedzieli na nich pomęczeni żołnierze. Obok nich cekaemy z lufami skierowanymi w górę. Ciężko mu się zrobiło, gdy zobaczył liche postronki przy koniach. Ulicami waliły w pośpiechu tłumy. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Na wschód! Na wschód!... Tak kazał rząd. Rządu już nie ma. Niemcy blisko. A z zachodu walą do Warszawy ci, co stamtąd przed Niemcem ujść zdążyli. — Kochana pani Olecka — mówiła jakaś kobieta — nastawił mój radio i na własne uszy słyszałam, jak Składkow- 10 'Ml-,. - ¦K ski powiedział: „Rząd opuszcza Warszawę. Do zobaczenia po zwycięskiej wojnie". I krzyczał jakiś, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni miasto natychmiast opuścili. — Panowie żołnierze! Jak to jest? Czy oddamy Niemcom bez boju Warszawę? — pytali robotnicy podchodząc do grupy Stacha. — To by dila mas była hańba..., — odpowiedział Stacho. — Niedoczekanie faszystów, żebyśmy się tak poddać mieli! Nasi delegaci poszli żądać utworzenia Robotniczych Batalionów, razem (będziemy walczyć. Ulica Grójecka była już w wielu miejscach przekopana, przed rowami wznosiły się barykady. Widocznie wznoszono je nocą. Za domami, przy Placu Narutowicza, stały polowe działa. Żołnierze rozmawiali z robotnikami. Obok jakaś grupa robotników ścinała drzewa. Padały kasztany. Cięto je ;na części. Trochę bruku, trochę drzewa, trochę piachu i dużo warszawskiej zawziętości: tak powstały barykady. — Jak się masz, Stachu? — trącił go znajomy portier z domu akademickiego, Franciszek Kukuć. — Jak to będzie? — Żle jest, psiakrew! Wszystko wieje — naród sam zostaje — odpowiedział Stacho przygryzając wargi. . — Od nas też już wyjechali — mówił Kukuć. — O drugiej w nocy wyszedł dyrektor i powiedział: „Chłopcy, zabierajcie się! Idźcie w stronę Lublina". I pojechał. W Alei Waszyngtona żołnierze i cywile budowali przeszkody czołgowe. Do stolicy ściągali żołnierze z rozbitych jednostek. Byli zdrożeni i głodni. Nieśli w sercach gorycz, w oczach błyskawicę gniewu. Stacho chciał odwiedzić jeszcze rodziców pod miastem, ale ku zachodnim krańcom Warszawy podchodziły już niemieckie patrole. Wtedy przypomniał sobie, że ma w kieszeni zanotowany numer telefonu do znajomych ciotki. Może jest? Jest! — Ciotuniu... Przyjdź do mnie zaraz do koszar — krzyczał do aparatu. — Koniecznie chcę z tobą pomówić. Miałaś rację. Jesteśmy sprzedani... 11 •"'--VI Hiii 1 - SIS! liii ... Na czele komunistów więziennych w Rawiczu latem 1939 roku stał, zakonspirowany przed administracją, zarząd komuny. W skład zarządu wchodzili: Marceli Nowot-ko, Alfred Lampę, Izydorczyk i inni. Starostą komuny był Marian Buczek. Raz zdarzyła się okazja, że mógł przemówić do towarzyszy. Stał na ganku. Wezwał ich, by w razie najazdu chwycili za karabin i bronili Ojczyzny. Później zgłosił się do naczelnika więzienia, Junczysa, i w imieniu ogółu więźniów politycznych przekazał posiadane przez nich w depozytach pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej. Oświadczył, że komuniści domagają się wcielenia do armii, by bronić kraju przed grożącym niebezpieczeństwem. Więzienie rawickie stało tuż nad granicą niemiecką. Wszystkiego dwa kilometry. Widocznie z przyczyny tak uprzywilejowanego położenia zwożono tu komunistów z innych więzień. Chciano, aby „w razie czego" od razu wpadli w ręce faszystów. Stało się inaczej. W ostatniej chwili komuniści wyłamali kraty i zdążyli jeszcze odbyć na rynku w Rawiczu wspólny z miejscową ludnością wiec. Przemawiał Witold Kolski. Potem ruszyli ku Warszawie. Spotykane w drodze oddziały wojskowe przyjaźnie witały komunistów. Więźniowie szli grupami po kilkadziesiąt osób. Gdy jedną z takich grup osaczono i uwięziono w Poznaniu, następnego ranka wzburzona ludność rozbiła więzienie, uwalniając aresztantów. Pod Kutnem spotkali się więźniowie z Rawicza i Grudziądza. — Panowie komuniści, czy Niemcy daleko? — pytali żołnierze jednostki saperskiej. — Niemcy zaraz za nami. Co tu robicie? — Szykujemy obronę. Zatrzymamy Niemców, by ich nie puścić do Warszawy. — Dobrze. Pomożemy wam. Będziemy walczyć wspólnie. Tylko że my... jeszcze bez broni. — To proszę, zaprowadzę panów do dowódcy — zaofiarował się sierżant. Poszło kilku jako delegacja, reszta rozmawiała z żołnierzami. — No cóż, panowie — powiedział dowódca — mundurów dla was nie mam, broni dla was nie mam. Jeżeli chcecie pomóc, bierzcie łopaty od chłopów, kopcie. 12 Ludność okoliczna chętnie udzieliła wszelkiego potrzebnego sprzętu. Szykowali pod Kutnem obronę saperzy i komuniści. Tymczasem zapadła głęboka noc. W czasie przerwy ze wszystkich stron schodzili się żołnierze. Pytali o sytuację polityczną. Nadszedł jakiś wyższy oficer. Skrzywił się. Rozkazał więźniom rzucić robotę i odmaszerować. Żołnierze, korzystając z ciemności, wyjmowali z plecaków chleb, konserwy, papierosy — i dawali więźniom. Niejeden z nich przypominał żołnierzom krewnego, sąsiada lub znajomego, z którym może się nieraz i sprzeczano, ale teraz, pod bombami niemieckich samolotów, okazało się, że właśnie ci ludzie mieli słuszność. Teraz zobaczyli w nich obrońców interesów ludu pracującego i niepodległości narodu. Więźniowie wysypali się znowu na szosę. Nadchodziły już dalsze grupy. Szli wówczas z Rawicza między innymi: Partyński, Jan Szewczyk, Daniszewski, Czesław Skonec-ki, Dawid Lazar, Marceli Nowotko, Stanisław Sykus, Paweł Finder, Lewartowski, Alfred Lampę, Wierbłowski. Szedł też Bolesław Bierut. Do Warszawy pędziły samochody jednostki lotniczej. Mimo pośpiechu lotnicy zorientowawszy się, że idą więźniowie polityczni, zatrzymali auta, zapraszając do nich komunistów. — Jeszcze, panowie, jeszcze! Zmieścimy się. Proszę się nie krępować. Maszyny, wypełnione po brzegi, ruszyły. Reszta więźniów szła dalej pieszo. Tak przybyli do Warszawy. Na ulice stolicy wyległy tysięczne rzesze robotników, domagające się broni i organizacji. Rzucono się do stawiania barykad i kopania rowów. Kobiety nie ustępowały mężczyznom. Na pierwszych barykadach stanęli komuniści. Czołgi niemieckie, które wdarły się na Ochotę, podpalono. Szańce i barykady zagradzały drogę wrogowi. Pociągi z amunicją stały na torach. Niemcy bombardowali je. Rzucono się ratować amunicję. Skoczyli i więźniowie. Wynosili ciężkie skrzynie z wagonów, ładowali je na samochody. 13 Iłfcft? l"- »>¦* Przy cekaemie, na dachu jednej z kamienic, siedział żołnierz i bił do niemieckiego samolotu. Nagle żołnierz osunął się bezwładnie, cekaem zamilkł. Komunista, towarzysz Chudy, wszedł na dach, siadł przy cekaemie i dalej strzelał. Robotnicze Bataliony powstały jako oddziały saperskie i z miejsca przystąpiły do wykonywania zadań bojowych. Wysuwały się na przedpola, ustawiając tam zasieki. Kopały rowy. Budowały stanowiska artyleryjskie. Działały pod ciągłym ostrzałem. — Ochotnicy idą! Ochotnicy! — mówili z radością żołnierze, zobaczywszy przybyłe na front robotnicze oddziały. Komuniści byli wśród nich elementem najaktywniejszym. Zgłaszali się i na zwiad, i do ciężkich prac i do grup szturmowych. W najtrudniejszych momentach obejmowali komendę i stawali na czele oddziałów. W dniu kapitulacji Robotnicze Bataliony nie chciały składać broni. Niektórzy dowódcy solidaryzowali się z nimi. Młodzi oficerowie, płacząc z bezsilnej złości, mówili wprost: teraz widzimy, kto zdrajca, a kto patriota. Niektóre oddziały wojskowe mimo podpisania kapitulacji trwały na pozycjach. Pozostały również na swych posterunkach oddziały robotnicze. Co lepszą bnoń zakopywano, a różne graty łamano ze złości, rzucając je na dziedziniec Cytadeli. Potem robotnicy, rozproszywszy się, przesączyli się przez otaczający Warszawę niemiecki pierścień... Żołnierz Polski, wrzesień 1949 r. Władysław Leny-Kisielewski Lotnicy idą na bagnety rozbiciu frontu dowiadujemy się od przypadkowo w naszą stronę zabłąkanych piechurów. Dowódca biegnie do telefonu. Ale przy drugim końcu drutu już nikogo nie ma. Gwałtowna szybka narada i po krótkim czasie pada rozkaz: ewakuacja, a właściwie — ucieczka. Maszyny zdolne do lotu idą po kolei w górę. Żołnierze w szaleńczym pośpiechu ładują samochody. Prawdziwą tragedią była za mała ilość samochodów. Chcąc wszystko załadować, nasze wozy musiałyby co najmniej trzy razy zawracać. Pierwszy transport gotowy. Padły ostatnie rozkazy. Ruszyli. Zostało nas 40, jako osłona lotniska. Mamy czekać na powrót samochodów, a w razie wcześniejszego okrążenia przez Niemców spalić wszystkie niezdolne do lotu samoloty, cały zapas benzyny, wysadzić w powietrze bomby i wycofać się na południe. Pod wieczór przyłączył się do nas oficer techniczny, ppor. Dyszlewski, który poprzedniego dnia wyjechał po części zapasowe. Usiedliśmy razem w leju przy jednym z cekaemów. Wieczór był tak piękny, jak piękny był ten wrzesień. Zza lasu, od głównej drogi słychać było iszczęk i łoskot 15 # SESfta las jadących samochodów czy też pancernej kolumny. Może jeszcze jakiejś naszej, a może już niemieckiej. Nadeszła noc. Lśniły nad nami gwiazdy, a myśli były przy bliskich. Zmieniono nas o północy. Poszliśmy dc dworku, którego właściciele byli już daleko, a żegnając się zostawili do naszej dyspozycji nie tylko cały budynek, ale i nieźle wyposażoną spiżarnię. Porucznik podbiegł do telefonu. 0 dziwo! Telefon działał!... Ale już po wymianie pierwszych zdań, porucznik przybladł i odłożył słuchawkę. Zrozumiałem. Przy tamtym końcu linii urzędowali już Niemcy. Tylko gdzie? Blisko czy daleko?!... 1 tak tego nie odgadnę, więc po co się przejmować!... Rozejrzałem się wkoło i zdecydowałem: o świcie, a może wcześniej będę się bił lub zmykał. W jednym i drugim wypadku lepiej być wyspanym. Odnalazłem sypialnię i tam na stosie pościeli usnąłem, 'myśląc o bliskich. Obudził mnie huk wystrzału i silne szarpnięcie. Zaczęło się — pomyślałem wybiegając na dziedziniec. W słabym blasku wstającego świtu dojrzałem za parkanem ciemne sylwetki samochodów manewrujących przy drodze. Co chwila szły od nich ku nam ogniste błyski strzałów. Przyklęknąłem za węgłem i kilkakrotnie wystrzeliłem z visa. Głośny krzyk „Jezus Maria!" przerwał strzelaninę. Wkrótce się wyjaśniło, że to były polskie wozy. Co prawda nie nasze, a przygodnie wysłane. Ich załogi, jadąc tutaj, nie były zbyt pewne, czy w tym dworku na odludziu natkną się na Niemców, czy jeszcze my tu jesteśmy i kiedy nasz czujny posterunek powitał ich strzałem, odpowiedzieli tak samo. Rozpoczęło się gwałtowne, pośpieszne ładowanie. My z trzema cekaemami ustawicznie zmieniamy stanowiska, ażeby — w razie czego — osłaniać ładujących. Wszystko przebiega sprawnie, gdy nagle z pobliskich budynków dochodzi do nas grzechot strzałów i przeraźliwe okrzyki: kawaleria niemiecka! Po chwili z pierwszych domostw wybiegają ludzie i pędzą w stronę lasu. « 16 Powstał zupełnie zresztą zrozumiały zamęt, w czasie którego załogi samochodów zostawiły ładunek i pędem odjechały. Zostało nas czterdziestu. Padły głuche przekleństwa. Przez pole pędził ku nam porucznik. Po krótkiej dyskusji, przerywanej okrzykami i strzałami cekaemów, zapada decyzja: palić i niszczyć wszystko, a potem — marsz, marsz na południe! Po kilkunastu minutach, spaliwszy wszystko, co tylko udało się nam zapalić, wyrzuciliśmy w pole zamki cekaemów i pognali ku lasom. Mknęliśmy w dwóch kolumnach pozostawiając poza sobą olbrzymie słupy dymu ciągnące się aż pod niebo. Wkrótce do naszych uszu doszły potężne detonacje. Ale nikomu z nas wówczas nie przyszło do głowy, że to eksplodują beczki z podpaloną benzyną. Wciąż przyśpieszając tempa wypadliśmy na jakąś drogę, którą ciągnęły resztki taboru wojskowego, przemieszanego z cywilnymi wozami uchodźców. Z przerażeniem w oczach patrzyliśmy na ten widmowy korowód wrześniowy sunący przed nami. Na ludzi otępiałych po prostu ze znużenia, obojętnych na wszystko, wlokących się przy wozach ciągniętych przez upadające z wyczerpania konie. Na żołnierzy pokrwawionych, bez hełmów, pasów i broni. Poderwał nas krzyk porucznika. Przebiegamy przez drogę i zostawiając poza sobą tę tragiczną pielgrzymkę biegniemy dalej polami. Część z nas, nie przyzwyczajona do tak forsownych marszów, „puchnie" i ustaje. — No, jeszcze kawałek, byle oderwać się od Niemców! — zachęcamy zmęczonych kolegów. Wreszcie zbliżamy się do punktu, który ma być naszym wyjściem w bezpieczeństwo. Już widać to zbawcze skrzyżowanie drogi, poza którym mają być polskie odwodowe oddziały. Jakby nam sił przybyło, zaczynamy iść szybciej, gdy nagle z pobliskich zarośli padają do nas strzały. Bez słowa komendy, jak najlepsza na świecie piechota, robimy przepisowe „padnij", tworząc lekko w półkole zgiętą tyralierę. 2 — Antologia 17 mam Jesteśmy zdezorientowani. Bo może to przez pomyłkę strzelają Polacy? Mamy na sobie stalowe lotnicze mundury, mogli nas wziąć za „Luftwaffe"... Jeden z kolegów zatyka białą chustkę na lufę karabinu i zaczyna wymachiwać. Jedyną odpowiedzią jest seria cekaemu bijąca wprost w karabin. Szybka wymiana zdań podawanych z jednego do drugiego końca tyraliery. Wreszcie ustalamy, że mamy przed sobą oddział niemieckiej piechoty. Zaczynamy się odstrzeliwać pojedynczym ogniem, tymczasem naradzając się. Co robić?... Bo iść naprzód nie można, a za nami przeklęta zmora — kawaleria niemiecka! Wreszcie zapada decyzja — otworzyć drogę siłą! Będąc na prawym skrzydle tyraliery widzę leżących opodal mnie kolegów, niemalże jednocześnie sięgających po bagnety, jak gdyby rozkaz dotarł do nich drogą jakiejś sugestii. Czuję, jak pot zimnymi kroplami spływa mi po twarzy. Lęk podsuwa się pod gardło, paraliżuje mięśnie. Najbardziej dzikie myśli przebiegają mi przez głowę w huraganowym tempie. Migają jakieś wspomnienia z dzieciństwa. W uszach dźwięczą melodie: tang, walców, bostonów i piosenki żołnierskie. Słowem, zupełny chaos! Wszystko to kończy się dzikim akordem wściekłości, skierowanej ku wrogom. Lęk i bezwład przemija. Podciągam się w górę i nakładam bagnet na lufę karabinu. Wpatruję się w zarośla, a w mózgu coraz silniej ustala się świadomość, że już za chwilę z dzikim wrzaskiem zerwiemy się z ziemi i runiemy ku dymom, aby zewrzeć się z wrogiem w walce na śmierć i życie. Jak długo trwają te króciutkie sekundy. Oby już jak najprędzej!... Wreszcie słychać krzyk: urra!... Podrywają się z murawy schylone postacie i z przeraźliwym wyciem mkną ku dymom wystrzałów. Pryskają grudy ziemi podrzucane kulami. Lotnicy idą na bagnety!... Pęd, świst wiatru w uszach. Krew uderza do głowy. Ktoś zatoczył się, runął!... Nieludzkie kłucie w piersiach 18 chwytających rozpaczliwym wysiłkiem powietrze i krzyk ochrypły, wyrywający się z trudem z opuchniętej krtani. Krzyk mający przerazić wroga i zagłuszyć strach własny. Ogień kaemu słabnie, odległość maleje. Blisko, już całkiem blisko!... Widać już rozszerzone z przerażenia oczy podnoszących się wrogów. Jeszcze ostatnie szaleńcze przeokropne: urra!!!... Potem błysk broni... — Zderzenie!... Droga była otwarta. Podtrzymując rannych poszliśmy dalej, na południe — śmiertelnie znużeni. Szliśmy chwiejąc się na nogach i patrząc na siebie na wpół przytomnym wzrokiem. W mózgu wciąż kołatało męczące wspomnienie chaotycznej walki, a w uszach dźwięczał przejmujący zgrzyt krzyżowanej broni i chrapliwe oddechy mordujących się ludzi. Nie było w nas radości ani poczucia dumy, że dane nam zostało jako chyba jedynym lotnikom na świecie iść i zwyciężyć — w walce na bagnety. Wiadomości ze Świata, 1 września 1940 r. tr: Uf»t'.'.":i V Melchior Wańkowicz Z dziejów jednej kompanii orucznika Siwickiego spotkałem w Bukareszcie, w roku 1939, bezpośrednio po tym, jak przeszedł granicę rumuńską. Miał nie wygojoną rękę i był w stanie wielkiego wyczerpania. A oto jego relacja: Do Krakowa szliśmy jak do ziemi obiecanej. Jakże to daleko od naszych Tarnowskich Gór. Kwatery wygodne. Doprowadzenie się do porządku. Przeformowa-nie się. Naprawy. Bary, kina, dziewczęta, bohaterowie... Znowu będzie kompania jak spod igiełki. Ruszamy na front od pewnego punktu, z pewnej bazy, z planem dowództwa, z nowym sensem. Na przedmieściu jakiś kupiec hurtownik wina ofiarowuje nam wina dla kompanii. Koniecznie chce nam dać pięć beczek, ale z największym żalem możemy naładować tylko trzy. Ba, gdyby był Czudek z taborami... Skład monopolowy rozdaje ile dusza zapragnie papierosów. Obtykamy się nimi po uszy. Nastrój żołnierzy podnosi się niebywale. Kompania — śmiech to nazwać, bo doszedłem z dwunastu ludźmi — kpinkuje, podśpiewuje i raźno maszeruje. Toż przyniesiemy wszelkiego dobra na miejsce zbiórki kompanii. Mnie przez chwilę nieco zimno się robi na widok tego pośpiesznego rozdawania. Ale już dziewczęta z chodników rzucają kwiaty, ale już jakieś paniusie rozdają herbatę, już 20 -%* ¦*l'& jr- nam chcą myć nogi na punktach urządzonych specjalnie po to, aby opatrywać zatarte nogi wracających z frontu żołnierzy. Daję się ponieść temu prądowi. Otrzymujemy kwaterę w jakiejś szkole. Ściągnęło 170 ludzi z mojej kompanii. Jest i Czudek z przetrzepanymi co prawda taborami. Kuchnię nam rozbito pociskami, fasujemy jakąś drugą zepsutą, która nam odtąd towarzyszyła. Wieści nas dochodzą ze świata. Te bliższe — o plutonie mojej kompanii, zostawionym do dyspozycji dowódcy baonu na Śląsku. Porucznik, dowódca, wysadzając most pod nadzwyczaj silnym ogniem, zwariował. Ale most uprzednio wysadził. I te dalsze wieści — że zwyciężamy, że Niemcy trzeszczą. Oho! Kupa nas tu jest. 6, 21, 23 dywizja, gen. Mond, widziałem jakiś pułk z Wołynia, jakiś pułk poznański, pełno wojska. Pójdzie kontruderzenie jak cholera. Roztarasował się, uwygodnił żołnierz. Liczą sobie palce u nóg, przeciągają się, rozprężają, na miasto nikt nie idzie, bo zbyt znużeni, na jutro rają sobie rajskie rozkosze, większość już śpi. O północy już całym batalionem wyruszamy. I... na wschód. Dowódca kompanii zmotoryzowanej, przystosowanej do niszczeń, oparł się o mnie, posłyszałem w ciemności, że płacze: — Cały czas, cały czas niszczyłem to, co budowaliśmy przez dwadzieścia lat. Jakbym matkę zarzynał... I teraz... kiedy myślałem, że będzie kontrofensywa, ruszamy dalej na niedoniszczoną Polskę. I znowu będę wysadzał, wysadzał, wysadzał... Por. Siwicki milknie i łapie się za narywającą rękę. Może to i szczęśliwa okoliczność, że każde załamanie głosu można zwalić na karb tej ręki. Przysuwa mi zmięty notatniczek. — Tu notowałem. Może panu wystarczy? Czytam: „Z Krakowa wywala masa wojska i ludności. Szereg dni. Nocami. Pod Nowym Korczynem przeprawimy się przez Nidę przy ujściu do Wisły. Dawałem patrole z oficerami do niszczenia mostów. Naprawiliśmy dwa mosty, zbudowaliśmy półtora kilometra drogi, zebraliśmy wszystkie, jakie się dało, galary pod Nowym Korczynem. Cały czas 21 I walki. Przez te tabory nie możemy się oderwać od nieprzyjaciela. Spotkałem por. Ganowicza - rannego. Między Nowym Korczynem i Pacanowem w majątku Chrzanowie powiedzieli fornale, że poprzedniej nocy przejeżdżało tędy dwieście czołgów. Nocujemy, ale obawiam się ataku rano. Nie mam ani jednego działka przeciwpancernego, ani jednego przeciwpancernego karabinu. Biorę 90 butelek ze składu z lemoniadą, napełniam benzyną i zakładam do tych butelek lonty. Granatów też nie mamy — prokuruję prowizoryczne z trotylu. Przejeżdża oficer z rozbitego przez czołgi oddziału, śmieje się: „Nie ostrzcie zębów na czołgi, one nigdy nie atakują umocnionych pozycji". Istotnie atak nie nastąpił; pozbieraliśmy miny i spakowaliśmy nasze butelki. Z rozkazu dowódcy dywizji rozstajemy się z naszym taborem. Skazano go na zagładę, bo tamuje drogę. Z taborami musiała pójść kolumna mostowa całkowicie zmotoryzowana. Każą mi dwóm pułkom piechoty dać po plutonie. Dowódcy pułków przyjmują ich jak psy dziada w ciasnej ulicy, a ja po każdym takim daniu tracę kilkunastu ludzi. W tych kluczeniach, wędrówkach, potyczkach, nocach w marszu, dniach bez snu, kiedy trzeba się odstrzeliwać napierającym Niemcom, kiedy trzeba się chować od zabijających aeroplanów — jeden był kres, niby próg ziemi obiecanej — wstęga Wisły. Tam czekają przy przeprawie umocnienia polskie, armie nienaruszone. Przemkną za ich potężne plecy rozbite oddziały, wyliżą swoje rany, zbiorą się w sobie do dalszej walki. Wisła. Mówi się tylko o niej... Postanawiam skoczyć nad Wisłę, zasięgnąć języka. O parę już staj od naszego rozdroża trafiam na stłoczoną masę wozów. Przedzieram się bokami wzdłuż zalegającej na siedem kilometrów masy. I kiedy z nagła las się skończył i o nozdrza uderzył zapach wody — widzę, że na środku Wisły boryka się z prądem galar, w którym chłop przewozi ni mniej, ni więcej z tysiąc ludzi czekających na brzegu. Okazuje się, że most ustawiono źle — załamany w środku, tworzył wielką dwunastometrową literę V. W tej sytuacji owe dwie drużyny saperskie mogły się tylko rozpłakać. Poradziły sobie o tyle, że boki tej litery połączyły w środku pomostem. Ludzie najprzód wdrapali się po jednej poprzeczce V, szli wątłym pomostem do drugiej i schodzili po niej na drugi brzeg. Nawet przeprowadzają po-.szczególnie konie i biedki z karabinami maszynowymi..." Porucznik Siwicki nie wie dokładnie, co będzie robił, ale każe ściągać materiał, obficie złożony na brzegu, pozostały po budowie mostu. Rzeką płyną galary z ludnością cywilną. Wyładowane betami, skrzyniami, wszelakim sprzętem — niosą ludzi w dół rzeki tak, jakby w tym dole nie czekała ta sama niemiecka niewola. Saperzy wyrzucają biedaków, rekwirują galary, klecić po nich poczynają pomost drewniany ku wyspie. Jest godzina dziesiąta rano, kiedy ruszono pracę. Już zjawia się klucz niemiecki, by przeszkodzić przeprawie. Jedna z bomb pada o trzydzieści metrów od budowy, na brzeg, i zabija trzech oficerów. Ludzie nie wierzą, że robota się uda. Zjedli już nawet rezerwowe konserwy, nie byli karmieni od trzech dni. Są tak osłabieni, że belkę, którą lekko powinno nieść dwu ludzi, wlecze czterech, stają, ocierają pot z czoła, ręce im drżą. Na szczęście jakieś nasze litościwe działka przeciwlotnicze ustawiły się nad brzegiem i grzmią do Niemców. To wystarcza, aby latali tak wysoko, by nie zaszkodzić. Brzeg wiślany wysoki, kaemy niemieckie nie mają ostrzału. Już i nasza artyleria, zamiast czekać biernie, widząc, że sie coś poczyna robić, oporządkowała się i pruje, aż grzmot się przewala z krańca po kraniec horyzontu... Biega po brzegu kierownik roboty, por. Siwicki w krzyku, w gorączce. Co pięć minut zanurza łeb w wodzie wiślanej. W tym łbie huczą wszystkie dzwony, usta zioną nieartykułowane przekleństwa, przed oczami majaczą sylwetki ludzkie. Ci ludzie nagle widzą, że most istotnie poczyna się klecić. Wówczas ogarnia ich entuzjazm i zaciekłość. Naloty niemieckie powtarzają się raz po raz — nic na to nie zwracają uwagi, stoją w wodzie, klecą, rąbią, piłują, przybijają, dźwigają, świdrują, ładzą... Widzi porucznik, że naładziła się praca. To tak jak z lewarem: jak dobrze pociągnąć, to już potem sam prąd płynie. Przysiadł na piachu na kępie wyrudziałej trawy, przybiega pułkownik artylerii, który tak walnie z ciężkich dział do Niemców bije, tę robotę saperząt-niebożąt majestatem swoim osłania, pyta pułkownik, kiedy most stanie. I 22 23 — Na dziewiętnastą, panie pułkowniku... Odetchnął, pot ociera z czoła: — To dobrze. Tyle wytrzymam. Uratowaliście sto milionów, bo tyle jest warta artyleria pozostała na lewym brzegu. Słowo saperskie zostało dotrzymane. Most stanął na godzinę 18, o całe sześćdziesiąt minut przed obiecanym terminem. Kiedy o godzinie 18 pierwsze oddziały popłynęły przez most, pięć celnie rzuconych bomb trafiło w sam środek przejścia — na wyspę. Most bowiem składał się z dwu mostów, które jak dwa koryta okrążały wyspę. Poszła fala, spłynęły trupy ludzi i koni i znów popłynął potok wojska przez most nienaruszony. Twórcy jego jednak nie korzystają z tego, że mogli przejść pierwsi. Nadzy, zaparci w pogotowiu przy pontonach, czujni na to, aby natychmiast odbudowywać, drżą z wewnętrznego uniesienia, kiedy nad ich głowami przechodzą ich koledzy, ich rodacy, ich bracia. Kompania tkwi tak przy przeprawie do pierwszej w nocy i ściąga ze stanowisk dopiero wtedy, kiedy artyleria i wszystkie cenniejsze oddziały znajdują się już po bezpiecznej stronie. Masakra w lesie ... Maszerujemy całą noc i cały dzień. Kto się zwali i zaśnie, to go i nie podnoszą. Nie ma sił, czasu i możliwości. Liczy się, że dociągnie. Tak pod wsią Stalą usnął i został porucznik Uracz. Płynie, sączy się tymi duktami sama śląska dywizja 11, 73, 75 pp. Map nie ma — odbite w sztabie dywizji pośpiesznie na hektografie jakieś bohomazy, z których nic zrozumieć nie można, a tu wielkie arterie nie dla nas. Jak tylko polana po drodze, to i nieustępliwy poborca czeka — śmierć. Już nad nią lotnik czyha i grzmi. Z lotu nurkowego, z karabinów maszynowych strzela. W pewnej chwili, kiedyśmy przeszli kolejną polanę śmierci, pamiętam, sięgnąłem do opatrunku indywidualnego, aby opatrzyć żołnierzowi palec urwany przez kulę z karabinu maszynowego. I wówczas otworzył się na nas 24 gęsty ogień artyleryjski. Skąd? Nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z wrogiem. Znaczy, Niemcy są tuż. Nadjeżdża pułkownik Powierza, dowódca dywizji śląskiej z szefem sztabu. Każą się ubezpieczyć w miejscu. Ułani dywizyjni w trzydzieści koni ruszają na wywiad wprzód. Kiedy po pewnym czasie ruszyliśmy i my naprzód, zobaczyłem na skrzyżowaniu drogi leśnej i nieco dalej na wprost porozrzucane ciała tych ułanów. Nasz dukt zboczył w lewo; skoczyłem na wprost, bo zdawało mi się, że jeden z ułanów daje oznaki życia. W tęj chwili na skrzyżowanie padł pocisk. Kiedy wróciłem, zobaczyłem ciężko rannych por. Supernaka, podporucznika Falkowskiego (bardzo zdolnego inżyniera w cywilu) i trzech szeregowców. Cel marszu, pono jakaś leśniczówka Edwardówka. Gdzie też być może? Trafiamy na 73 pp i idziemy jako jego tylna straż. Niebawem jednak musimy poprawiać mosty rozwalone na drodze pochodu. Na wieczór dobijamy się do jakiejś okropnie długiej wsi Ciosny. Wieś jest zapchana. Przez całą długość chyba parokilometrowej wsi stoi w trzy rzędy artyleria — jaszcz przy jaszczu. Już się pojawił lotnik-obserwator niemiecki, już po wsi zaczyna strzelać artyleria. Stłoczona ulica stoi i czeka zmiłowania bożego. Bo gdzież tu wyjeżdżać? Żołnierze chowają się po rowach — ale pociski rwą konie na miazgę, wylatują w powietrze jaszcze z amunicją, jest sądny dzień. Pułkownik Powierza posyła do Edwardówki, gdzie ma stać sztab grupy, gońca po gońcu, ale nie otrzymuje odpowiedzi. Okazuje się, że wszyscy gońcy zostali wybici. Deszcz zaczyna padać. Ciężko ranni oficerowie naszej kompanii leżą na wozach — pokrywamy ich brezentem. Nie ma już oficerów... Zwolski, zostawiony przeze mnie z plutonem przy cofaniu się znad granicy, zwariował przy wysadzaniu mostu pod ostrzałem (wpierw dokładnie wykonawszy zadanie). Osoba gdzieś się zawieruszył, będąc wysłany do robienia zapór. Uracz usnął przy drodze koło Stali i dotąd go nie ma, Supernak i Falkowski bardzo ciężko ranni. Prawda, jest porucznik Koszade, spotkany po drodze w cywilu, który błagał wszędzie o przyjęcie do wojska. Deszcz pada. Jest noc, więc samoloty nie bombardują, ale artyleria wstrzelała się w wieś i do rana chyba nikt 25 r. •' • t> i* i i tu z nas nie zostanie. Żołnierze zwierzęco zmęczeni wracają spod krzaków, ryzykują spać w chałupach, byle schwytać trochę snu. Coraz to ktoś pada. Wynosimy rannych bokiem zatłoczonej ulicy, mijając opłotki, a wracając potykamy się o nowe trupy i nowych rannych. Bezbronni... Zarządzam zbiórkę kompanii. Wychodzą z chałup osowiali żołnierze, głowy mają wtulone w mokre ramiona, jak chore ptaki. Ustawiają się w coś w rodzaju czwórek na drodze, kiedy zajeżdża benzyną z moich butelek dowódca. — Nie podobają mi się te czwórki, poruczniku... Nie podobają się? Dobywam głosu i obsztorcowuję kompanię. Na chwilę poprawia się krycie i równanie. Finał Dobijamy wreszcie do Edwardówki. Tam dowódca daje mi rozkaz skierować wozy drogą na lewo, z liniowymi saperami zostać, wziąć swój kaem, dołączyć drugi z drugiej saperskiej kompanii por. Marcinka, maszerować wstecz o dwanaście kilometrów i osłaniać odwrót. Spojrzałem w oczy wydającemu rozkaz dowódcy batalionu. Uścisnął mi mocno rękę i odwrócił się. Wiedzieliśmy obaj, co taki rozkaz znaczy. ... Nad ranem znajdujemy się na szosie do Zamościa. Cały czas nad głową samoloty niemieckie. Tną tak z niska z kaemów, że jakiemuś plutonowemu łączności znosi pół czaszki jak nożem uciął. Wieczorem jesteśmy już za Krasnobrodem. Koszade poszedł na zniszczenie i nie wrócił. Ale nagle sypnęło kompanii jak z rogu obfitości. Znalazł się por. Uracz, por. Osoba, a co najgłówniejsze — podchorąży Mitis, który dawno się gdzieś zawieruszył sam, bez żołnierzy, obecnie przyprowadził 40 pozbieranych po drodze żołnierzy kompanii, dużo poza tym saperów i innych oddziałów, jakąś kuchnię, prowianty, nawet wino. Dołączył się jakiś saper por. Mar-kowski. Miałem już w kompanii 170 ludzi — stan, którego nie pamiętam od samego Śląska. I znowu — żołnierzowi potrzebna jest tak samo wiara, jak amunicja i prowiant, żołnierz musi w coś wierzyć, aby trwać... 26 Ale upływają dalsze trzy dni. Od dwóch dni nie jemy. Kunie nawet nie pojone — studnie wszędzie wybrane, ''Irumienie wyschły, większych rzeczek nie ma. Z nieba bezustannie lecą bomby. Kapitan saperów Pogorzelski wyszedł na chwilę z łazika, bomba trzasnęła, upadł; gdy wstał, skonstatował, że łazik, szofer, sierżant i żołnierz w nim pozostali nie egzystują. Piechota walczy na cztery ¦itrony świata. Jesteśmy niby w oblężonej, coraz wolniej posuwającej się i wygłodniałej fortecy. Staliśmy na jakiejś ogromnej polanie leśnej, na której rozparł się istny jarmark. Wozy tam usiłowały jechać w osiem rzędów. Te tabory się niszczy i mimo to narastają. Już nie regulujemy. Już wszystko się zatkało. Już i wprzód iść nie można. Saperska komórka w piechociarskiej plazmie — gramy w pokera. Zebraliśmy się, szarże, czekamy przez dwie godziny na rozkaz dowódcy batalionu. Rozkaz nie nadchodzi. Ciężko patrzeć na męczarnie koni. Rozchodzimy się szukać dla nich wody. Polana pustoszeje, strzałów nie słychać. Żołnierze patrzą pytająco na nas. Mijają jeszcze cztery godziny. Już nikogo na polanie nie ma oprócz kompanii. Już poczynają przez polanę przechodzić pierwsi rozbrojeni żołnierze. Mówią, że Niemcy nawet pierścionki odbierają. Nic tu taić nie można. Zastępca dowódcy batalionu saperskiego kapitan Sliw-rzyński uformował dwie kompanie, moją i por. Marcinka, w czworobok. Chciał powiedzieć, że kompanie istnieć przestają, i rozpłakał się. — W prawo zwrot! — wzięliśmy swoje kompanie. Mówię żołnierzom, że żegnamy się w składzie tak licznym, w jakim nigdy nie byliśmy. To nie to ... Mówię im, żeby nie tracili odwagi. To nie to... Więc przystępuję do wypłaty ostatniego żołdu. Każdy otrzymuje dwudziesto-zlotówkę. Strzelają obcasami, ciągną się jak nigdy. Łzy mi przysłaniają oczy, nie mogę patrzeć. Odchodzę w tył, muszę coś robić, nie mogę beczeć w oczach całej kompanii. Macham ręką na „rozejść się", ciągnę kaemy — ten swój i ten ukradziony, biorę łopatkę saperską, kopię. Kto to wyjmuje mi delikatnie łopatkę z ręki? To kapral ('./.udek, którego z Trzebini wysyłałem na śmierć. Inni ¦isną się z łopatkami. Naoliwiają, namaszczają broń, spusz- 27 czają w łono ziemi, klękają i układają zieloną darń, której kwadraty pieczołowicie wycięli. Staję z boku i patrzę na ten — pogrzeb broni... A potem saperzy poczęli topnieć jak ta polana przedtem. Coraz to któryś zarzuca chlebak i znika. Pytam chłopaka, który w mojej kompanii obsługiwał wojsko, którego żeniłem: — No, cóż, fruwamy? Prostuje się, patrzy mi prosto w oczy. Chłopska gęba wyraża silne postanowienie: — Panie poruczniku, ja i tam będę potrzebny. Pytam drugiego: — Idziecie ze mną? — Nie, panie poruczniku, pójdę do rodziny. Oni chcą zostać. Oni nie czytali Cyrano de Bergerac. — Druga kompania, zbiórka! — wołam. Odpowiada mi cisza. — Cóż to, nie ma już twojej kompanii, dali dęba? — ironizuje por. Marcinek. Ale niepotrzebnie. Bo pierwszej kompanii saperskiej, którą on dowodzi — również już nie ma. Opublikowano w książce Wrzesień żagwiący, 1947 r. PARTYZANCKIE DROGI wSBsf -A1--- Autor nieznany I Pamiętniki partyzanta dgłosy bohaterskich walk partyzantów z niemieckimi zbójami przedostawały się i do naszych miejscowości budząc w nas podziw i sympatię. Niestety, nie mogliśmy się zdobyć na nic więcej. Na to, by pójść ich śladami, nie byliśmy jeszcze przygotowani. Nie mogąc wgryźć się w istotną rolę walk partyzanckich, nie umieliśmy ich docenić. Walka partyzancka mimo naszego niezdecydowania trwała i z dnia na dzień stawała się coraz bardziej uporczywa. W tym czasie nie wystarczały nam już strzępy wiadomości z pola walk partyzanckich. Zaczęliśmy szukać bardziej ścisłych wiadomości i omawiać je wśród naszego grona. Uporczywość walk partyzantów i strach Niemców dawały nam wiele do myślenia. Wiara w słuszność walk partyzanckich rosła w nas z dnia na dzień. Mogę powiedzieć, że po pewnym okresie czasu byliśmy prawie że zdecydowani pójść w pole, by raz wreszcie zmierzyć się z wrogiem, lecz do ostatecznej decyzji brakowało nam dostatecznej ilości broni i — jak się nam wydawało — odpowiedniego dowódcy. Toteż zebraliśmy się wszyscy — było nas 13 osób, w tym jedna kobieta — i omówiliśmy zaopatrzenie się w broń. Wydzieliliśmy najdzielniejszego z nas na dowódcę, jak również wprowadziliśmy dyscyplinę wojskową. Jednych zobowiązano wydobyć i to choćby spod ziemi broń, drugich obarczono przygotowaniem żywności, a kobiecie przydzielono zaopatrzenie sanitarne. 30 Po kilku dniach było wszystko gotowe. Wymarsz jednak nie następował, choć dnia tego wyczekiwaliśmy z dużym naprężeniem. W tym to właśnie czasie dotarły do nas pierwsze wiadomości o powstaniu Gwardii Ludowej i jej wezwaniu do walki z najeźdźcą. Nie czekaliśmy dłużej, tym bardziej że wiosna pukała do naszych chat i jak gdyby mówiła: dosyć wyczekiwania, idźcie i bijcie wroga. Poszliśmy. Było nas 12 chłopa i jedna kobieta, która w dalszych naszych walkach stała się wprost duszą oddziału. Na z góry oznaczonym punkcie w lesie, między miejscowościami P. i K. znaleźliśmy się wszyscy o godzinie 2 po północy. Noc była jeszcze chłodnawa i wietrzna, a drzewa uginając się pod naporem wiatru jakby do nas mówiły: przyszliście do nas i pozostaniecie z nami. Będziemy was chronić i pomagać. Na nas, nowicjuszy, robiło to wrażenie. Nie mówiąc do siebie czuliśmy to i rozumieliśmy się. Nasze rozpamiętywania przerwał głos dowódcy: „Towarzysze, zdecydowaliśmy się pójść na niewygody i trud, niech w tych niewygodach i trudach przyświeca nam idea walki za doznane krzywdy naszych ojców, matek, sióstr i braci. Przysięgamy, że nie spoczniemy w walce aż do jej zwycięskiego zakończenia. W zetknięciu się z wrogiem będziemy odważni i nie pozostawimy jeden drugiego." Odpowiedź była jedna: „Przysięgamy!" Nikt nocy tej nie spał. Następny dzień był wypełniony wyszukiwaniem odpowiedniego punktu — bazy operacyjnej i przeprowadzaniem wywiadu po szosie i kolei żelaznej, biegnących z miejscowości P. w kierunku miejscowości K. Po przeniesieniu się na upatrzoną bazę i rozpatrzeniu informacji przyniesionych do zwiadowców doszliśmy do wniosku, iż nie przyjdzie nam czekać długo na robotę. Okazało się, że po szosie od P. w kierunku K. dzień w dzień dudnią samochody transportowe, a po linii kolei żelaznej pociągi. Plan działania był krótki: następnego dnia oddział podsuwa się pod szosę i rozkłada się w gęstych zaroślach. Jeden z nas zostaje odkomenderowany w prawo do obserwacji i dawania sygnału o nadciągających maszynach, dwóch w lewo też w celu obserwacji i przeciągnięcia — 31 ¦J na dany sygnał — przez drogę drutu, trzech innych umiejących rzucać granaty odkomenderowano na drugą, lewą stronę szosy ze specjalnym zadaniem, pozostała siódemka rozsypana w tyralierę pozostała po prawej stronie szosy. Czas wyczekiwania przedłużał się. Nerwy napinają się jak postronki, a tu wokół grobowa cisza. Naraz z prawa rozlega się sygnał raz i drugi, co jest oznaką, iż zbliża się transport samochodowy. Niewiadoma jest tylko ilość samochodów. Zresztą sygnał z prawej powtarza się trzy razy, co znaczy, że maszyn może być 9—10. Sygnał w lewo, i chłopcy przeciągają drut przez drogę. A czas najwyższy, bo huk motorów słychać już dość wyraźnie. Wzrok utkwiony był w kierunku zbliżających się maszyn. Wszyscy myśleli o tym, by udało się, boć to pierwsze wystąpienie. Huk motorów słychać coraz wyraźniej i wyraźniej. Zresztą widzimy pierwszą i drugą maszynę, które za kilka sekund przetoczą się po szosie obok nas. Pierwsza, mijając nas, raptownie zatrzymała się. Drut przeciągnięty przez szosę speszył kierowcę. W ślad za pierwszą zatrzymały się następne. Obliczamy je — 10 sztuk. Na każdej z nich dwóch eskortujących, uzbrojonych częściowo w zwykłe karabiny. Niejednemu z nas ciarki przeleciały po ciele. Szofer pierwszy wygramolił się z maszyny, rozglądając się podejrzliwie, skierował się w kierunku widocznej przeszkody. To ośmieliło innych Niemców i za kamratem zaczęli schodzić z maszyn i skupiać się przy przeszkodzie. Las szumi nie zdradzając tajemnicy, a serca nasze waliły jak młoty w kuźni. Napięcie nerwowe rosło z sekundy na sekundę. Dowództwo umiejętnie wyczekało moment. I wreszcie padł strzał, za nim drugi, trzeci. Posypały się jeden za drugim. Niemiaszki, jakby piorunem rażeni, rzucili się na ziemię, przeczołgując się na drugą stronę maszyn. Niektórzy z nich nie powstali więcej. Pozostali przy życiu rozpoczęli bezładne strzelanie w naszym kierunku. Ogień naszych przeciwników stawał się po kilku minutach coraz bardziej normalny. Na taki stan rzeczy wpłynęło to, iż ogień z naszej strony osłabł, a z prawego ubezpieczenia, gdzie było naszych dwóch, w ogóle nie było słychać strzałów. Jak się później okazało, byli ranni. Ogień Niemców natomiast wzmagał się. 32 My jednak nie wyczerpaliśmy jeszcze wszystkich swoich sił i przygotowywaliśmy bandytom niemieckim nową niespodziankę. W tym właśnie momencie, kiedy wydawało się, że słabniemy, padł sygnał, a trójka naszych chłopców, odkomenderowanych na prawą stronę szosy, z granatami przystąpiła do akcji rzucając celnie jeden granat po drugim. Tego psie syny nie spodziewali się. Zakotłowało się wśród nich jak w psiarni. Słychać było przeraźliwe okrzyki i jęki. Trzy maszyny, na których była amunicja, stanęły w płomieniach. Za chwilę ogłuszający huk i maszyny wyleciały w powietrze. Część jednak maszyn knechtów pozostała jeszcze. Pozostali przy życiu, widząc, że nic nie wskórają, rozpoczęli wycofywać się w kierunku, skąd przybyli. W nas zagrała krew. Widzieliśmy swoje pierwsze zwycięstwo jak na dłoni. Należało go dopełnić zniszczeniem reszty maszyn, zdobyć broń i żywność. Sygnał dowódcy. Na chwilę przerwa i nowy rozkaz. Jedna sekcja podbiega lasem, w kierunku uciekających Niemców, zasypując ich gradem kul, pozostali zabierają co można z broni, produktów, odzieży i podpalają maszyny. Pośpiech był konieczny, gdyż z lewej strony dochodził nas głuchy huk motorów nadciągających samochodów. Drugiej walki podjąć nie mogliśmy, bo ludzie byli wyczerpani nerwowo i fizycznie. Zresztą należało ratować naszych rannych, których w międzyczasie nasza sanitariuszka potrafiła odnaleźć i założyć im opatrunki. Po sprawdzeniu, że nikogo nie brakuje, oddział skrył się w lesie, pozostawiając za sobą palące się maszyny, pięciu zabitych i sześciu rannych Niemców. Gwardzista, 1 lipca — 25 września 1942 r. 8 *- Antologia *»¦« /. Autor nieznany Jak walczą nasze oddziały zekaliśmy na to przez trzy lata. Długie trzy lata zaciskania zębów i gromadzenia nienawiści. Największą naszą troską było, aby dożyć do tej szczęśliwej, wspaniałej chwili, w której rozpoczniemy zapłatę za wszystko: za niewolę Ojczyzny, za katowanie w karnych obozach, za braci zamordowanych w Oświęcimiu, na Pawiaku, w Palmirach i Treblince. Wreszcie chwila ta nadeszła. Krótki rozkaz: jutro o 4 stawić się w wyznaczonych miejscach. Ostatnie pożegnanie z najbliższymi i., żegnaj, Warszawo! Zobaczymy się jako ludzie wolni, ludzie czynu. Czasy łapanek ulicznych i męczącego lęku przed uzbrojonym po zęby tyranem — dla nas minęły. Teraz mamy broń i użyjemy jej tak, jak nasza tradycja walk z najeźdźcą używać nauczyła. Wreszcie jesteśmy na miejscu, organizujemy się i szkolimy. Musimy myśleć o wszystkim sami, gdyż partyzant to coś więcej niż żołnierz frontowy w dobrze zaopatrzonej armii. Partyzant to pionier, działający w oderwaniu od głównych baz, zdany całkowicie na własne siły, własny sprzęt i pomysłowość. Po uzupełnieniu swoich wiadomości wojskowych jesteśmy gotowi. Teraz już las nam domem, niebo dachem. Marsz ubezpieczony, nocleg, patrolowanie okolicy i nareszcie pierwsza akcja. W odległości półtora kilometra przebiega główna linia kolejowa. Zadanie polega na wykolejeniu pociągu. Dowódca wyznaczą każdemu z nas żądanie, Trzech idzie na punk- ty obserwacyjne, sześciu do kluczy, reszta gotowa w każdej chwili do odparcia ataku. Po upływie pół godziny szyny są rozkręcone. Następują długie chwile milczącego oczekiwania. Wreszcie słychać 7. daleka łoskot pociągu. Jeszcze parę minut i jest na miejscu. Nagle zmieniony stukot lokomotywy zostaje zagłuszony trzaskiem wpadających jeden na drugi wagonów. Akcja skończona. Kilkadziesiąt samochodów nie dojechało do linii przyfrontowych. Kilkudziesięciu żołnierzy zamiast na front pójdzie do szpitala. Po leśnych bezdrożach idziemy całą noc do następnego punktu oparcia. W czasie przekraczania szosy likwidujemy przejeżdżający patrol żandarmerii, zdobywamy dwie sztuki broni i dalej naprzód. O świcie jesteśmy na miejscu, krótki posiłek i odpoczynek, oczywiście odpoczynek w polu. Podczas gdy część towarzyszy śpi, inni pełnią służbę na czujkach i patrolach. Wieczorem znów akcja. Tym razem wizyta w urzędzie gminnym. Rano następnego dnia wysłany patrol spotyka na szosie patrol policyjny. Następuje wymiana strzałów, zakończona ciężkim zranieniem jednego policjanta. Okazuje się jednak, że nasz las został otoczony zmobilizowaną z całego powiatu żandarmerią i policją. Dowódca postanawia czekać do wieczora i pod osłoną ciemności wycofać się. Maskujemy się więc gałęziami i czekamy. Przez cały dzień patrole żandarmerii chodzą po drogach i skraju lasu, nie odważając się jednak na wejście w głąb. Wieczorem o godz. 10 prześlizgujemy się między dwoma posterunkami i po godzinie jesteśmy już w bezpiecznym miejscu. Tak się skończyła pierwsza obława policji i żandarmerii na nas. Zmobilizowanie całego powiatu nie wystarczyło na ujęcie drobnego partyzanckiego oddziału. Po kilku dniach wyruszamy znów w ten sam teren. I znów giną bez wieści patrole policyjne, nie działają połączenia telefoniczne, nieznani sprawcy napadają i terroryzują volksdeutschów. Miejscowe władze okupacyjne postanowiły widocznie skończyć z nami radykalnie przez wysłanie do lasu silnie uzbrojonego oddziału żandarmerii. O godz. 16 jednak czujka melduje zbliżanie się patrolu w składzie 1 podoficera i 2 żandarmów. Z pozostałych posterunków nadchodzą analogiczne meldunki. Żandarmi 35 idą na nas w sile około 80 ludzi. Na wycofanie się nie ma już czasu. Postanawiamy dopuścić ich jak najbliżej i przyjąć walkę. Zostają jeszcze minuty czasu. Każdy sprawdza broń, przygotowuje granaty. Czekamy. Wreszcie są. W odległości 25 m widzimy ich dokładnie. Jest ich trzech. Teraz tylko jedno pragnienie: nie dać im pierwszego strzału. W chwili gdy dowódca spostrzegł, że nas zauważyli, daje nam sygnał strzałem. Oddajemy do nich parę strzałów i kończymy granatem. Jeden patrol zlikwidowany. Ale zaalarmowane strzałami inne patrole posuwają się w naszą stronę i otwierają na nas ogień z elkaemów. Likwidujemy granatami jeszcze 4 patrole i wycofujemy się na skraj lasu silnie się ostrzeliwując. Nieprzyjaciel nie ściga nas, poprzestając tylko na ogniu z kb i lkm. My ze skraju lasu w żyto, do wsi i przez szosę dalej. Mamy 21 rannych, jednego zabitego. Tak się skończyła pierwsza nasza bitwa. Straty Niemców: 10 zabitych, wielu rannych. Poległego towarzysza pomścimy drogo. Teraz jesteśmy na bazie na 2-dniowym odpoczynku. A potem znów w teren, na nową robotę. Nie dopuścimy do żadnego znęcania się nad Polakami. Za jednego zamordowanego Polaka rozstrzelamy 10 volksdeutschów, za każdą spaloną chałupę pójdzie z dymem cała niemiecka kolonia. Na gwałt będziemy gwałtem odpowiadać dotąd, dokąd zaraza hitlerowska nie opuści naszej Ojczyzny. Najlepszą nagrodą dla nas jest świadomość spełnionego obowiązku i słowa chłopów: Niemcy mają wojsko w miastach, a my w lasach. Gwardzista, 15 sierpnia 1942 r. Jerzy Borejsza Ziemia partyzancka Mściciele ludowi roga wiodła na Zachód, przez ziemie, wyrwane hitlerowskim okupantom... Duże, niebieskie oczy pięcioletniej dziewczynki, oczy, które na zawsze szeroko rozwarł przestrach. Obok niej blada, wychudzona, mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka, z trudem dźwigająca rocznego dzieciaka. I chłopiec, którego wiek trudno określić, bo ukrył się cały w zbyt wielkiej czapce i zbyt długiej, po kolana sięgającej kurtce. Ta czwórka dzieci ze wsi Smolanka, w pobliżu N., siedziała o zmierzchu na progu jednej z nielicznych pozostałych tam chat. Gdy zmęczeni długą drogą zastanawiamy się, gdzie wybrać miejsce odpoczynku, dziewczynka zachęca nas, uśmiechając się smutnie: — Wejdźcie, można przenocować, tam tylko dziadziuś... Siwy jak gołąb, ale krzepki chłop przyjął nas radośnie. Odpoczęliśmy z drogi, pożywiliśmy się i zawiązała się rozmowa: — Dzieci wasze? Nie? A gdzie rodzice? — Gdyby rodzice byli — mnie by tu nie było... Niemczu-ry stąd uciekały, jeden na pożegnanie podpalił stodołę. Córka wybiegła gasić ogień. Zauważył Niemiec, strzelił: padła, zalana krwią. Zięć rzucił się ratować żonę. Niemiec strzelił, zięć padł na miejscu. Dzieci zostały same. Jak Niemców wygnali, przyszedłem odwiedzić córkę. Zastałem już tylko wnuków. Teraz ja ich opiekun... 37 — A gdzieżeście, ojcze, byli? — Gdzież miałem być? Partyzaniłem. Byłem u Bati. Oczy dobrze widzą, ręka nie zadrży. Jak wam powiem, ilu położyłem, nie uwierzycie. Niech wam Batia powie, on mnie zna. Syn mój u niego pozostał, w ojca się wrodził: zanim Niemiec z naszych oczu łzę wydusi, my z niego całą jego czarną juchę wypuścimy... Zza lasu wyłania się wioska Bór. Buty zabłocone, płaszcze ociekają wodą. Mój współwędrowiec, a zarazem kwatermistrz z powołania, kapitan Michiejew, wypatruje już punktu oparcia, gdy idąca drogą kobiecina odzywa się: — Toście przemokli! Zachodźcie do mnie, u mnie i piec gorący, i święto w chałupie. W jej mowie powitał nas pierwszy skrawek wyzwolonej ziemi białoruskiej. Święto, bo otrzymała pierwszy od jedenastu miesięcy list od syna. Jest na froncie leningradzkim, powrócił ze szkoły dowódców w stopniu starszego lejtenanta. Staruszka częstowała nas hojnie, po czym oglądaliśmy fotografie starszego lejtenanta i wysłuchaliśmy jego biografii. Spoglądam przez okno na pogorzelisko jakiejś chaty chłopskiej. — A czyja to chata spalona? Gdzie gospodarz? — To chata Wasi. Był u nas w wiosce taki złoty chłopak. Jak opowiadał, to tak wesoło, że ledwie kiszki nie pękają. Jak Niemcy przyszli, zostawił żonę, dwoje dzieci, najpiękniejszą we wsi chałupę i krowę i poszedł do partyzantów. Gdy partyzanci zabili frycom jakiegoś naczelnika i jeszcze kilkunastu, Niemcy wyprowadzili żonę Wasi i dwoje dzieciaków pod te dwie brzozy, co tu u wejścia do wioski stoją, i zegnali tam nas wszystkich. Patrzę, stoi Marfusia blada, trzyma na ręku synka, co się już w tę wojnę narodził, a obok drugi chłopiec. Na oczach całej wioski zabili ją i dzieci i tydzień czasu nie pozwolili chować. I tego samego dnia podpalili chatę i stodołę: została tylko krowa, którą razem z naszymi uprowadziliśmy. Niemców wygnali, sprowadziliśmy krowy z powrotem, ja Wasiną zabrałem do siebie. Jak wraca z pastwiska, to obok pogorzeliska staje, powącha, głowę do góry podniesie i tak żałośnie ryczy, jak gdyby człowiek płakał. Wrócił wkrótce i Wasia. Kilka dni chodził po pogorzelisku, tak że obawiałam się o niego. Wieczorem przyjdzie 38 do mnie, siądzie tam w kącie i czuję, że serce mu tak łomoce, że go taka gorącość oblewa, że można na nim onuce suszyć. Aż nie wytrzymałam, powiadam: „Umarłym pokój — żywym życie potrzebne. Z życia brać trza, co życie daje. Krowa ci została, chatę sobie postawisz. Marfy siostra, powiadam, dziewucha młoda i gospodarna, sameś młody, powiadam, życie przed tobą jeszcze...." Milczał. I tak mu te cztery dni jak łopatą do głowy kładłam, że w końcu powiedział: „Niech będzie, jak mówisz". Potem z Olgą pogadałam, że Wasia był dla siostry -dobrym mężem, że i dla niej będzie dobry. Płakała, płakała biedaczka, zgodziła się. Wieczorem zeszli się u mnie, milczą, sama nie wiem jak zacząć. A on powiada: „Ola, to póki chatę postawię, u twojej matki zamieszkamy", potem zerwał się i poszedł. Ona znowu rozpłakała się. Ja jej powiadam, że nic, że się uspokoi, wszystko w życiu ułoży się. A z rana, spałam jeszcze, puka ktoś do okna. Otwieram, patrzę: Wasia. Uśmiecha się, pierwszy raz od czasu, jak wrócił, i powiada: „Krowę Oldze oddasz, a żywi muszą za umarłych mścić. Do partyzantów idę, Niemców ogniem chrzcić nad grobem moich dzieci". Poszedł, a co z nim dalej było, nie wiem. ...Linia ognia niedaleko, co chwilę zatrzymuje nas patrol i sprawdza dokumenty, pyta o hasło. Strzały artyleryjskie słychać, jak gdyby nad głową. Idziemy leśną ścieżyną, zdziwił nas widok idącego naprzeciw cywila. Kapitan Michiejew zatrzymał go: — Skąd idziecie? Dokumenty! — Człowiekowi przejść nie dają, jakby nic innego do roboty nie było... „Człowiekiem" okazał się chłopiec 13-letni. Odpiął kurtkę, na pasie nagan, za pasem granaty. Szperał gdzieś między fałdami kurtki, wydostał papierek z okrągłą pieczęcią, że taki a taki udaje się na zlecenie oddziału partyzanckiego z ważną i pilną wiadomością do najbliższego sztabu. Na twarzy chłopca znać powagę i zmęczenie. — To ty idziesz od partyzantów? — Skąd idę, moja sprawa. Dajcie człowiekowi wypełnić zadanie... I człowiek szybko poszedł dalej... Dowódca kompanii prowadzi nas rowem do znajdującego się na czołowej linii blindażu. Spoglądamy przez lunetę polową na pozycje przeciwnika. Michiejew powiada z sarkazmem: — To tam zaczyna się ziemia niemiecka? A ponury i srogi dowódca kompanii odpowiada serio: — Nie, towarzyszu kapitanie, tam ziemia partyzancka. Linia podziału Siedzieliśmy późną nocą w gronie redakcji białoruskiego pisma tego frontu „Za Swabodnuju Biełaruś". Pisarze i poeci — Górski, Hlebka, Panczenko, Kuczar utrzymują kontakt niemal codzienny z ziemią partyzancką, rzucając poprzez linię frontu swym braciom płomienne i proste słowa. Tej nocy Alosza Kuczar, który niedawno powrócił stamtąd, z kraju partyzanckiego, opowiadał o nich, a przede wszystkim o legendarnym już wodzu partyzantów białoruskich, bati Minaj u. — Pytałem go — powiada Kuczar — gdzie jest jego rodzina. A on mi na to: — Pewnej nocy zapukałem do chaty mojej 90-letniej matki. Otworzyła mi. Pytam o dzieci, żonę. A ona, mała, wychudzona staruszka, płakała i szeptała: — Męczyli, wypytywali mnie Niemcy. Nie ma już, synku twoich dzieci, nie ma już, synku, twojej żony... Wczoraj z rana rozstrzelali ich w miasteczku... — Serce moje — powiada Minaj — skamieniało jak ta góra, całą noc patrzyłem suchymi oczyma w jeden punkt, nie wiedząc, jak rozpocznę dzień następny. Nazajutrz zwołałem swoich partyzantów i powiedziałem im krótko: — Wiecie, chłopcy, jakie nieszczęście mnie spotkało. Zrozumiejcie mnie, gdy będę bezlitosny... Niemiłosierni są partyzanci dla wroga, tym bardziej nie 'znają litości dla zdrajcy, który połakomił się na chleb i łaskę okupanta. Napisałem: nie znają litości i przypomniałem sobie list, który nadesłano z kraju partyzanckiego, list dwóch braci partyzantów do brata-zdrajcy, który stał się policjantem hitlerowskim. List, który jest wstrząsającym ludzkim dokumentem: 40 „Myśl o tym, że pomagasz znienawidzonemu wrogowi w jego krwawych zbrodniach, wywołuje w nas przeraźliwą pogardę dla ciebie. I przy pierwszym spotkaniu w boju /. tobą, pierwszy nabój wpakujemy w twe ciało. Nie zadrży K;ka, bo będziemy pewni, że zabijamy zdrajcę, i tylko nieraz zbłąkana myśl podszepcze, że mieliśmy brata. Przykro podszepcze serce, że go nie ma, ale rozsądek i świadomość głośno zakrzykną w ojczystym języku białoruskim: „Zabiłem zdrajcę i łajdaka. A nasi bracia to cały naród radziecki". Zdrajców jest niewielu: to mała grupa tchórzów, byłych kryminalistów i zaciekłych wrogów ustroju radzieckiego. Partyzant tępi zdrajcę — to tradycja tej ziemi jeszcze z czasów wojen napoleońskich, i w pamiętniku partyzanta owych czasów, Denisa Dawidowa, znajdujemy szereg opisów, jak rozprawiali się ludzie owej epoki ze zdrajcami ojczyzny. Ale skoro zmieniła się forma walki partyzantów, to i partyzant 1942 roku, obeznany z nowoczesną techniką, uzbrojony w automat, karabin maszynowy, obeznany z tankiem, różni się wielce od partyzanta 1812 roku, uzbrojonego w kosę lub staroświecką strzelbę — partyzanta radzieckiego od partyzanta rosyjskiego czasów wojen napoleońskich różni również treść ruchu. Partyzant z oddziału poety i romantyka, Denisa Dawidowa, to chłop rosyjski, patriota swej ziemi, której broni przed napastnikiem mimo cara, mimo feudalnego ucisku, mimo krzywdy socjalnej. Inny zgoła jest typ partyzanta 1942 rqku: to chłop, inteligent czy robotnik, świadomy swoich zdobyczy społecznych. Władza radziecka pogłębiła patriotyzm Rosjan, Ukraińców, Białorusinów. I ta właśnie nowa treść społeczna utrwala więź i w oddziałach partyzanckich między Białorusinami, Ukraińcami, Rosjanami, Żydami i walczącą wraz z nimi Polką. Legenda i rzeczywistość Polka? — tak! Partyzanci białoruscy wiedzą o partyzantach Polakach i zapewne tam, dalej na zachód, walczą ¦/. nimi ręka w rękę. A tu przychodzący z ziemi partyzanckiej ludzie opowiadali nieraz o bohaterskiej Polce, walczącej w oddziałach białoruskich bati Minaja. Nie znam jej osobiście. Nie widziałem jej. Ale tylekroć 41 '*¦- I ludzie przychodzący stamtąd przekazywali od niej pozdrowienia, że obraz jej staje jak żywy. Niewysoka, krępa, 0 spalonej, jakby ciosanej twarzy. W perkalowej kwiecistej sukience, z automatem przewieszonym na ukos, rewolwerem na pasie u jednego boku, z torbą sanitariuszki — u drugiego. Jej białoruski język zdradza Polkę. W chwili gniewu nie krępuje się i rąbie po polsku, a wszyscy ją rozumieją. Ponoć gniewa się często i o bylg drobnostkę karci chłopców. Minaj opowiadał o niej Kuczarowi: — Jest u mnie jedna dziewucha, Polka, za dziesięciu chłopców bym jej nie oddał. Pewnego razu fryce oblegali naszych chłopców i ci już mieli zamiar się cofnąć. Ale ona zmusiła ich, by poszli do ataku... Helena K. urodziła się w Warszawie. Ma obecnie 28 lat. Córka robotnika, ukończyła gimnazjum, potem studiowała w Warszawie medycynę. W roku 1939 przerwała studia 1 pracowała w fabryce włókienniczej w Białymstoku. Potem cofając się wraz z Armią Czerwoną przyłączyła się do partyzantów. O swej walce w oddziale partyzanckim sama tak pisała do pisma Za Swabodnuju Biełaruś: „Do chwili wybuchu wojny pracowałam w Białymstoku w fabryce włókienniczej. Wraz z Armią Czerwoną opuściłam miasto. Pod Witebskiem wstąpiłam jako sanitariuszka do oddziału partyzanckiego Grzegorza K., obecnie nagrodzonego orderem. Ale nie ograniczyłam się do tej funkcji: jestem partyzantem. Brałam nieraz udział z karabinem w ręku w walkach oddziału, walczyłam z Niemcami pod miastem S., często chodzę na zwiady. Pewnego dnia udało nam się złowić niemieckiego oficera, sadystę i kata cywilnej ludności. Postanowiłam rozstrzelać go. oficer zaczął skomleć. — Mam żonę, dzieci, zlituj się nade mną... — Wy naszych dzieci nie żałujecie, znęcacie się nad nimi, mordujecie je... — odpowiedziałam mu i rozstrzelałam to ścierwo. 11 miesięcy walczę już w oddziale partyzanckim i bezlitośnie tępię hitlerowskich okupantów. Pewnego razu toczyła się zaciekła bitwa. Niemcy usiłowali wyrwać nam wioskę, w której umocniliśmy nasze pozycje. Chłopcy walczyli dzielnie. Rzuciłam się wraz z innymi kobietami-partyzantkami na pomoc chłopcom. Niem- 42 cy zaczęli nas prażyć ogniem miotaczy min, chłopcy zawahali się i zaczęli się cofać. Krzyknęłam: — Wytrwać, pieskie syny, dokąd się cofacie? Naprzód za mną! Wstyd chłopcom było, że ja, dziewczyna, idę z karabinem naprzód, zawahali się, po czym rzucili się w ślad za mną. Wtedy to otrzymałam publiczną pochwałę bati Minaj a, a to wielki zaszczyt dla każdego partyzanta. Pozostanę w oddziale partyzanckim aż do końca wojny. To moja rodzina". Tak pisze Helena K. Legenda i rzeczywistość. Fałszywa legenda o tym, że to będzie wojna „elitarnych" wojsk, że tank, że samolot raz na zawsze uczyniły bezowocną walkę ludową — prysła w ogniu tej wojny, rozbiła się o rzeczywistość walki partyzantów radzieckich, partyzantów Jugosławii, partyzantów norweskich i greckich, grup partyzantów polskich. A ileż to legend, wyśnionych przez poetów, wymarzonych przez lud — stało się rzeczywistością! Mamy taką polską legendę o partyzancie. Ilekroć czytam o partyzantach w Polsce, ilekroć słyszę o ludziach, jak Helena K., myśl wraca do Legendy Tatr Kazimierza Tetma-jera, do legendy o Kostce Napierskim, Janosiku Nędzy-Litmanowskim. Dał Tetmajer obraz Kostki Napierskiego „ludu mściciela, co to oko w oko strasznej, nieludzkiej krzywdzie i mieszczaństwa, i chłopów, strasznemu nieludzkiemu łotrostwu i zbrodni stanął". Na drogach, którymi idą posiłki dla hord hitlerowskich Hunów krwawiących na Wschodzie, w lasach, kędy idą karne ekspedycje Prusaków, by łupić chłopa polskiego, w miastach, gdzie rozpanoszyło się ścierwo pruskie, czuwa, walczy partyzant polski. Niszczy plugastwo obce na swej ziemi, ziemi polskiej. Idzie do walki w imię najpiękniejszych tradycji polskich walk wolnościowych. I przypomina się, gdy myślisz o tych bezimiennych bohaterach, Tetmajer owska pieśń: „Nie bój się, Janicku, nie bój się tego nic Orawskiego Zomku, Liptoskik subienic Nie bój się, Janicku, nie bój się, nie zginies, Wyjndzies do wirsycka, siekierecko zwinies". Nowe Widnokręgi, 5 stycznia 1943 r. ¦*¦ ^^r..' '•' .' » I Autor nieznany Wyrwany ze szponów hitlerowskich bandytów pierwszych dniach maja 1943 roku wśród więźniów politycznych na osławionym Zamku lubelskim zawrzało. Rozeszła się bowiem wiadomość o przygotowaniach do wysyłki transportu więźniów politycznych do Oświęcimia. Zdawaliśmy sobie wszyscy dokładnie sprawę z tego, że tych, których kierownictwo więzienia przeznaczy do transportu, czeka straszna, bo powolna i męcząca śmierć w oświęcimskim obozie śmierci. Dopóki nie było listy, każdy z nas żył nadzieją, że może zostanie pominięty. Wobec grozy Oświęcimia zapomnieliśmy o strasznych katuszach, jakie znosiliśmy w więzieniu lubelskim. Więzienie lubelskie na myśl o „wykańczalni" oświęcimskiej przedstawiało się nam jako „przytulne schronisko". I ja myślałem sobie w duchu: „A może zapomnieli o mnie? Przecież siedzę już blisko rok i jakoś dotychczas uniknąłem wysyłki. Może i tym razem gładko przejdzie?" 6 maja nadzieje moje na „zapomnienie" ze strony hitlerowskich katów prysły. Znalazłem się wraz z innymi czterdziestoma ośmioma towarzyszami niedoli na liście transportowanych i zostałem skierowany do tzw. celi transportowej, w której mieliśmy wspólnie oczekiwać chwili wyjazdu. W celi przebywaliśmy razem blisko trzy tygodnie. Pocieszaliśmy się wzajemnie, że jeszcze nie wszystko stracone. Obmyślaliśmy plan ucieczki podczas podróży. Sądziliśmy, 44 że albo uda nam się wyrwać deskę ze ściany względnie z podłogi wagonu i zbiec, albo może przekupić wartownika. W tym celu obliczyliśmy nasze zasoby pieniężne, jakie udało nam się przemycić do celi „transportowej" przed czujnymi oczyma gestapowców. Razem posiadaliśmy 765 zł. W każdym bądź razie byliśmy wszyscy zdecydowani raczej zginąć próbując ucieczki, niż gnić w kazamatach Oświęcimia. Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Na dworcu zrzedły nam miny. Wszelkie nasze rachuby wzięły w łeb. Zostaliśmy bowiem ulokowani w wagonie więziennym, szczelnie obitym z wewnątrz grubą blachą: eskortę naszą stanowiło ośmiu SS-owców, którzy się usadowili po obu stronach wagonu w dyżurkach. Zrezygnowani rozmieściliśmy się w wagonie. Ciasnota panowała niesłychana. O siedzeniu nie było co marzyć — staliśmy, opierając się jeden o drugiego. Pociąg powoli ruszył w drogę, wioząc nas ku męczeńskiej śmierci. Pogrążyłem się w myślach. Żegnałem się z moimi najbliższymi, którzy na pewno wkrótce otrzymają od władz obozowych lakoniczną wiadomość o mojej „naturalnej" śmierci. Żywo stanęły mi przed oczyma postacie towarzyszy, z którymi razem prowadziliśmy walkę z okupantem. Pocieszałem się, że oni tam na wolności w dalszym ciągu prowadzą bezkompromisową walkę z najeźdźcą, że już może wkrótce opadną z Polski kajdany niewoli i że ja moją walką i ofiarą swego życia przyczyniam się do powstania Polski Wolnej, Niepodległej i Sprawiedliwej. Tak pogrążonego w myślach zastała mnie noc. Zwróciłem uwagę, że od dłuższego czasu pociąg nasz stoi w miejscu. Gdzie się znajdujemy, nie wiedziałem ani ja, ani moi towarzysze. Nagle zelektryzowały nas bliskie odgłosy strzałów i okrzyki po polsku i niemiecku: „Ręce do góry!" Serce zabiło mocniej. Przypomniały mi się opowiadania o częstych uwolnieniach przez partyzantów transportów z więźniami. Czyżby i nas to szczęście spotkało? Nagle silna detonacja i wstrząs wagonu rzucił mną na podłogę, a po chwili z trzaskiem otwierają się drzwiczki. Błysk latarki elektrycznej i padają niezapomniane słowa: „Koledzy, wychodźcie, jesteście wolni!" Szybko wyskoczyliśmy z wagonu. Na stacji wrzała bitwa. Partyzanci ostrzeliwali broniącą się jeszcze obsługę stacji 45 m i pociągu. Jeden z partyzantów kazał nam wycofać się poza obręb stacji. Usłuchaliśmy. Dobiegliśmy do pobliskich ogrodów i tam rozdzieliliśmy się na grupy w zależności od kierunku, dokąd każdy z nas pragnął się udać. Wraz z sześcioma współtowarzyszami udałem się w swoje rodzinne strony. Po drodze dowiedzieliśmy się, że stacja, na której zostaliśmy uwolnieni przez bohaterskich partyzantów, nazywa się Celestynów. Po powrocie w swoje rodzinne strony stanąłem znowu w szeregach podziemnych żołnierzy. Postanowiłem iść drogą wytyczoną przez partyzantów, drogą zbrojnej walki z okupantem — ku Wolnej, Niepodległej i Sprawiedliwej Polsce. Trybuna Ziemi Lubelskiej, lipiec 1943 r. Jerzy Putrament Partyzant zytamy o nich w gazetach — krótkie wzmianki o charakterze bilansu, z suchym wyliczeniem: „wysadzili w powietrze... położyli trupem..." albo długie, stylizowane opowieści. Wiemy, że to ważny czynnik w walce, która się toczy. Jesteśmy daleko od nich, między nami stoi ognisty mur — front i ponury cień hitlerowskiej okupacji. I to oddalenie nakłada na nasze wyobraźnie o nich i o ich czynach mgliste kolory czegoś bardzo szczytnego, niezwyczajnego, egzotycznego, nawet niezbyt realnego. Jak prowadzą tę walkę, jak się poruszają, działają, żyją w krajach ściętych mrozem okrutnego terroru? Kim są — bohaterami ¦/. książek dla młodzieży, straceńcami, świętymi? I oto siedzi przede mną jeden z nich — trzydziestoletni mężczyzna o wysokim czole i gładkich, zaczesanych do góry włosach. Ma żywe, młode oczy i spojrzenie ich częściej jest rozbawione niż przenikliwe, ostre czy chmurne. Nazwałoby się go wesołym, morowym chłopem, gdyby nie dolna część twarzy, przerąbana niemiecką kulą, i gdyby weselsze było to, co opowiada. Jest Polakiem z Wilna. Na imię mu Paweł. We wrześniu chciał się bić z Niemcami, ale do armii go nie wzięli, n ochotniczy oddział, do którego się zgłosił, nie zdążył wyr '0 \ * .* k z ośmiu ludzi wyrusza natychmiast na wykonanie zadania. W drodze chłopcy zwąchali się nieco ze sobą. Pogadał •iobie „Rysiek", ochotnik w wojnie o demokratyczną Hiszpanię, z „Marianem", byłym funkcjonariuszem policji państwowej. A endek i oficer WP „Janek" znalazł wspólny ji,'zyk z Ukraińcem „Czarnym". Zadanie, które postawił przed nimi „Robak", wykonane •ostało bez zarzutu, a nawet z przysypką. Z folwarku niemieckiego Frostamtu zabrano nie tylko broń, ale 59 wszystko, co się dało. A więc: 4 tony zboża, 23 bonie i 11 wozów nie licząc różnych innych rzeczy. Zboże rozdaliśmy w pobliskiej wsi chłopom, a tabor popędziliśmy do mieszanego oddziału partyzanckiego, w którym walczą Polacy, Ukraińcy, a także i Rosjanie. W Brodach wśród Niemców akcja ta wywołała wielkie zdenerwowanie. Autor nieznany Zasadzka — Robota trochę ryzykowna, ale za to będziemy mieli własną drukarnię. Czy wszystko jasne, chłopaki? Odpowiedzieli chórem i na tym skończyła się odprawa. Było ich siedmiu — szofer w kabince, a sześciu chłopa na ciężarówce. Przejechali przez Przeworsk, a stamtąd już blisko do celu. Starszy oddziału „Janek" zatrzymał samochód o jakich 100 metrów od pałacu ks. Luboniirskiego. — Teraz uwaga. Widzicie ten domek? — to drukarnia. Nie wolno wam wypuścić stamtąd ani jednej żywej duszy, bo naprzeciwko, po drugiej stronie gościńca, jest posterunek policji. No, jazda. Dopiero po dwóch godzinach zrobił się rejwach. Niemiecki komendant posterunku latał jak oparzony, przyjechały dwa auta gestapo. A główny gestapowiec pienił się na polskich policjantów, że dali sobie spod nosa sprzątnąć pedałówkę drukarską, papier, czcionki i nikt nic nie widział. A tam gdzieś obok Trenczy dowódca oddziału dziękował swoim chłopakom za świetne wykonanie zadania bojowego. Wszyscy są zadowoleni, bo oddział ma teraz własną drukarnię. Z siódemki brakuje tylko jednego — szofera. Ten zdążył już tymczasem powrócić spokojnie do swego garażu w Przemyślu. Zwyciężymy, 23 maja 1944 r. dy wieczorem zobaczyliśmy w naszym dowództwie oficera Armii Czerwonej, radość ogarnęła wszystkich. Domyśliliśmy się, że znowu pójdziemy do akcji w ścisłym porozumieniu i współdziałaniu z Armią Czerwoną. Lecz kiedy wieczorem dowódca 1 kompanii wybrał 20 chłopa, samą automatyczną i maszynową broń, wiedzieliśmy, że będzie to specjalnie niebezpieczna i partyzancka robota. Mieliśmy to szczęście, że byliśmy zaliczeni do tej grupki wybranych. Dowódca naszej dwudziestki plut. Wicher zapowiedział wczesną pobudkę i wobec tego poradził wcześnie pójść spać. Lecz trudno w takim momencie myśleć o śnie. Po dwóch tygodniach odpoczynku pierwsza wiosenna walka /. Niemcami. Gawędząc przesiedzieliśmy do północy. Czyściliśmy broń i amunicję. Godzina 3 rano. Pobudka. Niecałe dwie minuty i wszyscy jak jeden staliśmy w szeregu. Dowódca skupił nas koło ¦.icbie i uświadomił o naszym zadaniu. A było ono nie-Ickkie. Jak donieśli chłopi, Niemcy w niewielkich grupkach, ubezpieczeni karabinami maszynowymi ustawionymi w okopach, systematycznie okradają okoliczne wioski. Musimy podejść niepostrzeżenie pod miasto Włodzimierz, utoczone zewsząd okopami, i przepędzić hitlerowskich zło-<»ni Rity von Kowalsky, żony pruskiego junkra, który nagrodę za rany otrzymane nad Mozelą rozgościł się majątkach „Liegenschaftu" pod Kielcami. Rita von Ko-ky miała szerokie, jak przystało na prawdziwą Niem-Lopy, jasne włosy i rude rzęsy, a poza tym — ku zgor-inu wszystkich — drużynowy Stach, dokonujący akcji majątku, darował jej życie. Rzuciła mu się na szyję. Uczka wprowadziła u nas sporo wesołości. Przede slkim mały perkaty Mikołaj pomylił płeć kłaczki i na-ją Ribbentrop. Tak już to zostało. Lejtenant sowiec-kawalerii i dezerter od Własowa, Bur jato-Mongoł, przemy przez wszystkich „Pukiem", wciąż ciął się z kpia-i Mikołajem, który uparcie twierdził, że właśnie Ryb-iop to wałach, a nie kłaczka, i że niemiecki wałach 79 w instytucie rasologicznym jest zupełnie inaczej kas wany. Oddział nasz wzrósł niewspółmiernie do siły naszego og» nia. Przed Stalingradem, gdy tylko serca mężnych wytrzy« mały te ciosy, które spadały raz po raz na wszystkie naro«| dy, było nas dwunastu i mieliśmy dwa dobre karabiny. N|| dwunastu żołnierzy czterech było podoficerami. Przysłani zostali przez warszawską młodzież. Czesiek, Władek, Jurek i Gu"l staw. Najstarszy z nich, Czesiek, miał lat osiemnaście i byli szewcem z zawodu, najmłodszy Gustaw miał lat piętnaści*! i był przed wojną uczniem korpusu kadetów we Lwowio,] Teraz było nas blisko dwudziestu i mieliśmy tylko trzy erkaemy, z których jeden strzelał ogniem pojedynczym.l W naszej szkole podoficerskiej wykładano o granatnikach^ o cekaemach, minomiotaczach oraz pistoletach maszynowych i instruktorzy musieli wszystko wyrysować na ^ pierze, gdyż nawet nie było modeli do nauki. Ile jednak zawziętości mieli ci chłopcy ćwiczący co dzień musztrę for«| malną i służbę polową, marząc o szkole podchorążych! Zagadnienie wyszkolenia — to zagadnienie specyficzna oddziału partyzanckiego. Im oddział lepiej wyszkolony, ir, bardziej zdyscyplinowany, tym zwinniejszy jest w boji tym szybciej może się oderwać od prześladującego wroga tym lepiej zadaje ciosy. My, ludzie Kielecczyzny, dobrz przemyśleliśmy, gdzie leżały przyczyny kruchości operacyj^ nej majora Hubali. Dowódca oświatowy oddziału, podchorąży Olek, był z zaH wodu reżyserem teatralnym i opowiadał mi na służbie po lowej, gdzie porucznik 28 pułku piechoty, Władysław Bu4 gajski, ganiał chłopaków sękatym kijem, o sztuce teatralnej| którą niegdyś reżyserował. Rzecz odbywała się podczas re wolucji we flocie czarnomorskiej i zajmowała się próbie mami dyscypliny i stosunku nowych dowódców do staryct] oficerów z korpusu armii. Inna epoka w dziejach człowie czych — sprawy jednak podobne. Jakże to dobrze, że śnieg wsiąka w ziemię i nie ma ślaj dów po lesie. Siady to przecież najgorszy wróg partyzanta Przerwa w ćwiczeniach i harmonia długim akordem zagrał^ ową piosenkę tak głośno: Me masz to jak partyzanty A potem hymn oddziału, starą powstańczą pieśń: Gdy na ród do boju, pieśń, która stała się później hymnem AL. 80 /-c sztuki sprawa schodzi zawsze na wszy, a z wszy na nlręcznik dowódcy plutonu, który wreszcie przysłało Sto-itrzyszenie Opieki nad naszym oddziałem i który właśnie irierka przywiozła z Warszawy. W oddziale naszym ra-¦ ii," przy ramieniu walczą socjaliści i ludowcy, młodzież l'OZ ze Skarżyska i peperowcy spod Koneckiego. Mapy, óre przysłał nasz sztab, odbite w jakiejś prymitywnej ukarni, są tak wyraźne, że nie radzę nikomu, by się ni-i posługiwał. Nasze Stowarzyszenie Opieki składa się socjalistów, ludowców, demokratów i peperowców z nie-enioną Ireną na czele. Przysłała lekturę do czytania m.in. 'rmon leśnego batalionu — Robertsa. Niezgorsza namiastka idręcznika dowódcy plutonu. Zaryzykowałbym nawet, że ary nasz, „okuty" podręcznik dowódcy plutonu w porów-iniu z tą książką składał się ze steku inteligentnych bez-¦-iisów, które do naszych warunków specyficznego wojska, '. ojska bez zaplecza intendencyjnego, wojska, gdzie tylko 'li'i:ydował moment ruchu i zaskoczenia, miał jedynie zali isowanie w klasycznym operowaniu ogniem w plutonie. Wojna zbożowa Gdy Gwardia Ludowa w związku z kontyngentami za-r/cła niszczyć „Liegenschafty", zbiory i spisy gminne, gdy rckwirowała zbiory rozdając je ludności polskiej, AK sprzeciwiła się tej akcji i usiłowała ją zdyskredytować w oczach narodu. Gdy jednak „walka o chleb" stała się wśród ludności wiejskiej bardzo popularna, dopiero wtedy AK wystąpiła przeciw kontyngentom, nie rzucając przecież wszystkich swoich sił dywersyjnych. Jeżeli transport niszczyło się przez okrągły rok, to walka ¦ kontyngentami rozpoczynała się tuż po żniwach. W różnych terenach różnie postępowano. Opowiadał mi kiedyś jrden z naszych oficerów, Polak z Francji, że słysząc o na-;/ej walce w kraju, zapisał się do organizacji Todta, udał ue> na front wschodni i w Warszawie znikł z transportu. Nazywaliśmy go „Francuz", gdyż rozmiłowany był w na-i odzie i w kuchni francuskiej. Opowiadał o robocie bojów-rów francuskich, którzy najwyżej w trójkę, podjeżdżając ¦ Id placu ćwiczeń SS, gdzieś w odległym Nancy rzucili wiązki granatów, by później szybko umknąć na rowerach. Bar- i - Antologia 81 I dzo często zastanawialiśmy się, jak w terenie nizinnym, bezleśnym rozwiązać problem taktyki oddziałów partyzan- j ckich, a więc taktyki zwinnego uderzenia i szybkiego oder- i wania się od miejsca akcji. Latem 1943 roku na terenie powiatu grójeckiego zjawił j się jak meteor i szybko znikł ginąc w walce z okupantem partyzant z bożej łaski, dezerter którejś Infanterie-Division, obergefreiter o nazwisku nieznanym, którego lud ze względu na jego pochodzenie przezwał „Pepik". Był to Czech z Sudetów, który walcząc gdzieś na Ukrainie dowiedział i się, że Niemcy ojca jego za przynależność do socjaldemo- i kratycznej partii internowali w Dachau i stracili. Uciekł z pułku, który przerzucano właśnie na Bałkany, zorganizował watahę i brał odwet na wrogu. Wsławił się ów „Pepik" tym, że przed wstąpieniem do AL nie rozstrzeliwał Niemców, ale ścinał im głowy toporem. Rżnął gorzej niż bydło i spod jego sprawiedliwego topora prawdopodobnie nie ocaliłaby swej głowy powabna Rita von Kowalsky. I ów „Pepik" wsławił się właśnie tym, że był pierwszym w Polsce dowódcą oddziału partyzanckiego, który dał przykład, jak w terenie bezleśnym i nieznanym można odrywać się od miejsca akcji za pomocą roweru. W 1943 roku Niemcy w żyznej ziemi grójeckiej nie mogli zabrać naznaczonych kontyngentów zbożowych — była to niewątpliwie zasługa „Pepika" i jego oddziału. Cyjanek W tym dniu, gdy podchorąży Kazuba wykonując rozkaz „Pepika" na czele swoich chłopców spalił jeden z największych magazynów zbożowych w Chynowie, tramwajarka Lodzia, dziewczyna bez trwogi, wożąca broń w pociągach poprosiła o cyjanek. Kto pamięta historię Kątowa w Doli człowieczej Malraux — historię owej kruszyny cyjanku potasu? Dziewczęta nasze nie otrzymywały cyjanku. Same zresztą wolały „siódemkę", ale tego dnia Lodzia uparła się, gdyż widziała straszliwą egzekucję w Warszawie, gdzie rozstrzelano 127 niewinnych ludzi. Usta mieli zagipsowane i szli milczący na egzekucję w papierowych ubraniach. Później już, na wiosnę 1944 roku, rozmawiałem z dowódcą oddziału, który przywędrował z Tarnpwskidi Cór pęd. 82 Olsztyn i przyniósł meldunek o sabotażu dokonanym przez naszych bojowców w wielkiej fabryce zbrojeniowej, Hoff- nmnn-Linke-Werke we Wrocławiu, gdzie unieruchomili halę mszyn. Opowiadał o tym, jak górnicy Zagłębia naśladują ynamitaros hiszpańskich, dynamitem wysadzają pociągi .¦ powietrze. Żołnierze ci przynieśli słój cyjanku potasu i dowódca oddziału „Ryś", stary powstaniec śląski, patrząc mi słój mówił: „Lepiej to niż tortury". „Stały", aktywista robotniczy, ma zdarte płuca, zdarte dziąsła i zdarte nogi, In znaczy gruźlica, to znaczy szkorbut, to znaczy reuma- lvzm. Mimo to niestrudzenie organizuje naród do walki. I'; i trzy z podziwem na słój cyjanku i mruży jak kot oczy: „Dalibyście odrobinę". W cyjanku zawarta była jedna prawda: nie będzie w ra-«ic wsypy tortur, nie będzie ohydnego upodlenia człowieczeństwa. Kapitan Hanicz, stary bojowiec, węszący jak wyżeł z oddali Niemca, głaska swego visa i o dziwo — również sięga i po cyjanek. Wtedy nie wytrzymał już Bartek, człowiek na pozór szor-Itki o niewybrednym leksykonie, człowiek o sercu tkliwym jak serce dziewczyny. I krótko: „Coście z tym cyjankiem powariowali, taka wasza...!" Znani i nieznani i W czerwcu 1944 roku, tym razem na Lubelszczyźnie, jak wilki stepowe wciąż byliśmy na tropie uciekającego zwierza. Rolę ściganych zamieniliśmy na ścigających; front pękł W stalowych kleszczach marszałka Rokossowskiego pod Chełmem i żołnierze pobitej armii gen. Debure mieli twa-r/.o tak dobrze nam znane z września 1939 roku, twarze ludzi nękanych i zmęczonych, twarze ludzi klęski frontowej, twarze ludzi pędzonych do kaźni obozów koncentracyjnych, twarze partyzantów nękanych w obozach, twarze intodych chłopców i dziewcząt ganianych na łapankach ulicznych. Inne to były twarze, tych stojących w miasteczkach lubelskich rzędem przed nami bez czapek, bosych I obdartych wojowników frontowych Hitlera. To już nie zdobywcy Warszawy, Paryża, Brukseli, Salonik, Belgradu, Kijowa i Smoleńska. To twarze umęczonych lu.dzi, żebrzących o życie, 83 Nie sądziliśmy wtedy, ani ja, ani moi towarzysze bojo\ pułkownik „Ignac" i „Władek", że będziemy mogli przesył łać w legalnym piśmie nasze braterskie pozdrowienie wali czącym towarzyszom broni za Wisłą. Przyjdzie dzień, gdi na pełnym tradycji bojowej i chwały oręża polskiego placij Saskim w Warszawie maszerować będą po ostatecznyr zwycięstwie odniesionym nad wrogiem pułki polskie sforj mowane w głębi Rosji — spod Smoleńska i Lenino, puł sformowane u boku zachodnich aliantów — bohaterowi! spod Narwiku, Tobruku i Monte Cassino, defilować będf żołnierze Polski Podziemnej, kontynuatorzy wolnościo-^ wych tradycji naszego oręża, kontynuatorzy Tadeusza Kościuszki, Hauke-Bossaką, Bema i Jarosława Dąbrowskiego, nieustraszeni żołnierze AL, Batalionów Chłopskich i walczącej części AK. I w dniu tym my wszyscy wychowani w trudnych i ciężkich warunkach szkoły AL myślą zwrócimy się do człowieka, który nie nosi munduru, człowieka bez szlif i odznak, ukrywającego się pod skromnym pseudonimem „Wiesław", który w najcięższych warunkach uczył nas jednej prawdy w tej nie mającej sobie równej wojnie: „Celem naszym jest swoim wysiłkiem zbrojnym cały naród obrócić przeciw barbarzyńskiemu najazdowi hitlerow-| ców; prowadzić cały naród polski do świętej dla nas walt z Niemcami". Odrodzenie, 1 września 1944 r,J Jan Zagościński Na tropach polskich partyzantów Zgrupowanie „Jeszcze Polska nie zginęła" erdecznie Was, obywatele czytelnicy, przepraszam, ale weźcie jednak na chwilę mapę do ręki — jeśli to możliwe, bardziej szczegółową — i cierpliwie szukajcie tych polskich, białoruskich i ukraińskich miast i miasteczek: Mozyrz, Łuniniec, Sarny, Równe, Pińsk, Łuck, Kowel, Kobryń, Brześć n/Bugiem, Małoryta, Kamień Koszyrski, Rokitno, Włodawa, Biała Pod-liiska, Międzyrzec, Parczew, Radzyń, Dęblin, Puławy, Lublin, Kraśnik, Janów, Zamość, Piaski Luterskie... Co, już tracicie cierpliwość z powodu chaotycznego wyliczenia tych nazw geograficznych? Nieładnie! Zwłaszcza /tą nie wszystkie nazwy wyliczyłem. Nie traci ani razu swojej cierpliwości przemykający u; przez różne tereny i okolice nasz partyzant, zaś we zystkich wyżej podanych miejscach — idąc naprzód lub i tcając, przerzucając się z miejsca na miejsce, manewru- "¦, kołując, podchodząc i myląc, przenosząc się — byli partyzanci z oddziałów zespolonych później w Zgru- Aanie Polskich Oddziałów Partyzanckich „Jeszcze Polska zginęła" pod dowództwem „Roberta", płk. Satanow- 11'go. irśli ktoś kiedy zacznie pisać o partyzantach, zechce naglić na mapie ich ścieżki, tropy, drogi, ślady i szlaki, >, co nie daj Boże, w lekkomyślności swojej zechce ożyć, ile też za te lata kilometrów ziemi ojczystej i nie-ystej zwędrowali — na pewno poczuje w końcu, że mu 85 bardzo niedobrze w głowie się robi... Ale nie chcę takich I lekkomyślnych amatorów uprzedzać — zwłaszcza że spra-l wa jednak godna wielkiego trudu — i dlatego wolę na ten| temat żadnych więcej wynurzeń nie czynić... „Kościuszko" i „Batory'; W świadomości ludzkiej od początku katastrofy wrześniowej czaiło się pragnienie walki z hitlerowcami. Dużo trzeba było woli, żeby móc spokojnie patrzeć na „działal-| ność" herrenvolku. Wojna sowiecko-niemiecka pozwoliła rozpocząć walkę na dobre. W grudniu 1941 roku w powiecie stalińskim powstają zaczątki organizacji, mającej jeden| ale za to wyraźny cel: walkę z Niemcami. Długo trwają jeśli chodzi o początki Zgrupowania Polskich Oddziałów Partyzanckich — okresy formowania się, poszukiwania dród ujścia dla instynktu walki z wrogiem, okresy nawiązywa-J nia łączności z partyzantką sowiecką, okresy nawiązywa-l nia łączności z polskimi ośrodkami dyspozycyjnymi! W styczniu 1943 roku przy Satanowskim skupia się wyraźnie zarysowana grupa. Miejscowość Jeziory na Pole siu — tamtejsze wsie i chutory, lasy z sosen, świerków) dębów i brzóz — długo będzie potem wśród partyzantów wymawiana jako ośrodek, jako pewna baza materialni i organizacyjna. Oddział rozrasta się, zyskuje zaufanie ludności. W zakrej sie wywiadu działa ks. Zabiegło, proboszcz z Sarneńskiegc W lutym 1943 roku oddział jest już — jakby to powie dzieć — „legalny". Trudności z umundurowaniem, z bronią. Umundurowa nie — na jakie kogo stać. Najchętniej przywdziewają chłoj cy polskie mundury wojskowe. Broń — od zakatrupionyc szkopów, od policjantów, czasem się wy wącha gdzieś broij zakopaną, nie wiadomo do czego przeznaczoną. To już — przeszłość. Z pierwszej grupy, liczącej trzydzie ści siedem osób, zostało dziś przy życiu pięciu: płk Sata nowski, kpt. Zofia Dróżdż, mjr Różkowski, por. Safarczy| i ppor. Szaden. Na ogół jednak, trzeba to zaznaczyć, w porównani^ z wojskami regularnymi oraz ze stratami Niemców stratj partyzanckie można ocenić jako znikome. W okresie działań partyzanci rozrośli się w cztery brygady składające się z licznych oddziałów. Np. przez ewidencję, oddziału im. Kościuszki przeszło około pięciuset ludzi. Pierwszym oddziałem zgrupowania „Jeszcze Polska nie •/.ginęła" był oddział właśnie im. Tadeusza Kościuszki, ostatnim — jeśli chodzi o chronologię organizowania się — im. Stefana Batorego, który nazwę swą bierze stąd, że powstał koło lasów janowskich, w miejscach pobytu króla polskiego, w rejonie Wólki Batorskiej. Między pierwszym a ostatnim powstały liczne oddziały, takie jak im. Traugutta, Emilii Plater, Kilińskiego, Stefana Czarnieckiego, Józefa Poniatowskiego, Mickiewicza, Żółkiewskiego, Bartosza Głowackiego, Henryka Dąbrowskiego, ks. Brzózki, im. Ziemi Lubelskiej, oddział Batalionów Chłopskich im. Ziemi Podlaskiej, Orła Białego, Zawiszy Czarnego. To potem wśród wielu innych piosenek „zawiszowcy" śpiewali: „Dla naszej kompanii Zawisza Nie ma przeszkód i nie ma złych dróg: Kto na drodze, granatem wal w głowę I bywaj zdrów, nas — prowadź Bóg..." Znamienne mogą być nazwy oddziałów. Wyraża się w nich świadomość kontynuowania tradycji historii polskiej, czynu polskiego, świadomość spadkobrania z przeszłości narodu tego, co w nim najlepsze, najszlachetniejsze. Jakże silnie mógł odczuć to np. oddział im. Romualda Traugutta, gdy obozował na Białorusi w lesie, w kotlinie między Mukoszynem a Horkami, gdzie z górą osiemdzie-•¦i.-(t lat temu obozował wódz powstania styczniowego po bitwie pod Horkami. Ma potem nie wymagającą komen-'¦irzy, wzruszającą wymowę taki rozkaz dowódcy Zgrupowania Polskich Oddziałów Partyzanckich — rozkaz zaczynający się od słów: „Żołnierze! 22 stycznia minęła 81 rocznica powstania •tyczniowego, jednego z naj chwalebniej szych etapów walki ii wyzwolenie. Idziemy śladem powstańców i wymownym (biegiem okoliczności obóz naszego oddziału partyzanckie-\i<> im. Traugutta biwakował na tym samym miejscu, gdzie HO lat temu biwakował obóz naczelnika powstania — Romualda Traugutta..." 86 87 Dywersja i inne sprawy „Z grubsza" można by działalność partyzancką podzielić na dywersyjną, wywiadowczą, polityczną i bojową. Trzeba się zastrzec, że to podział nie mający nic wspólnego z podręcznikową klasyfikacją ani też ze ścisłym rozgraniczeniem jednej metody działania od drugiej. Tam przecież nie ma biur z oddziałami i wydziałami, z szefem i kierownikami. Sztaby koordynują całą działalność, którą we wszystkich jej przejawach wypełniają przecież te same oddziały, ci sami ludzie. Najulubieńszy rodzaj akcji partyzanckiej to dywersja i wysadzanie w powietrze pociągów, śpieszących z wojskiem i amunicją lub sprzętem na front, minowanie ważnych dróg, czyhanie na samochody ciężarowe sunące szosą i przerywanie łączności, niszczenie przedsiębiorstw przemysłowych. Wywiad oddziały uprawiają przede wszystkich dla własnego użytku, bowiem nie ma działań bez wywiadu, bez zorientowania się w sile i rozmieszczeniu przeciwnika, w jego zamierzeniach, w jego przesunięciach, bez zorientowania się w terenie, bez wynajdywania miejsc strategicznie wygodnych. Poważne usługi może okazywać wywiad partyzancki działającym armiom regularnym. Zwinność w manewrowaniu, fakt, że się jest zawsze na tyłach wroga, w jego zapleczu — to atuty pozwalające trafnie, zgodnie z istotnym stanem rzeczy, informować wojska walczące z Niemcami. Wróg zastawiał ciągle sieci swej propagandy, sieci swych intryg, wróg po swojemu informował o sytuacji politycznej, wróg siał waśnie, wygrywając różnice narodowościowe, społeczne, religijne. Trzeba to było prostować, demaskować. Trzeba było także, żeby ludzie nie zapominali o walce, żeby nie tracili nadziei, żeby się organizowali. Tego rodzaju pracę mają za sobą oddziały ze zgrupowania „Jeszcze Polska nie zginęła". We wsiach wygłaszano referaty na tematy aktualne, urządzano wieczory dyskusyjne. Bywało np. tak: kilka wsi na pewien czas zajmują partyzanci. I przez ten czas w tych wsiach jest Polska — suwerenna. Drogi dokoła minuje się, wszelkich przejść strzegą placówki. Niemiec spłoszony, 88 przerażony, gdzieś tam doprowadza do porządku swoje u'rwy — a tutaj rozbrzmiewa polska pieśń, partyzanci U-filują ze sztandarami, ludność i „chłopcy" biorą udział v nabożeństwie polowym, we wspólnych wieczorach. Jeśli chodzi o działalność bojową, to — jak stwierdza i4k Satanowski — przyjmuje się boje tylko wtedy, kiedy uż zachodzi nieodzowna konieczność albo też kiedy się na pewność co do wyniku boju na rzecz partyzantów; tym jednak, żeby natychmiast po walce „oderwać się" od przeciwnika, przenieść się na inne miejsce, nie czekać, aż utlerowcy zmobilizują swoje opancerzone ekspedycje .urnę. Najtypowsza jednak i najulubieńsza działalność — to dy-Acrsja, zasadzka. „Zrobił i poszedł" — jak niefrasobliwie ubią niektórzy mówić. Warto podać kilka cyfr z tej „pracy" dywersyjnej od-'Iziałów „Jeszcze Polska nie zginęła" za miesiąc czerwiec IH44 roku: Wykolejono pociągów — 23, niszcząc 19 parowozów i 71 \agonów, a uszkadzając na dłuższy czas 4 parowozy 75 wagonów; zabito hitlerowców — 761, raniono — 699, uiszczono 1 drezynę kolejową, 7 samochodów ciężarowych, l samochód osobowy, 1 most kolejowy długości 35 metrów, ''. działa przeciwpancerne. Co w tych liczbach najważniejsze? Po pierwsze, ilość wykolejonych pociągów. Te pociągi wiozące amunicję, wiosce żołnierzy, zostały zniszczone (straty w ludziach), jed-mcześnie zaś czekający na te pociągi front już ich nie ¦Irzyma (przez to straty na froncie w akcji bojowej). Po drugie, zniszczono most kolejowy, zniszczono tory, co powodowało przerwę w ruchu kolejowym, trwającą ponad 1 /terysta godzin. Wiedzą o tym partyzanci. Zdają sobie sprawę ze strat ¦roga. Mają zawsze dokładne dane i dzięki swemu wywiadowi i dzięki przyjaźni z okoliczną ludnością, wśród klórej także znajdzie się dużo chętnych do skrupulatnego obliczenia strat „organizatorów nowego porządku". Zresztą niejeden Polak musiał przecież pracować u Niemców. I nie rupominał, u kogo pracuje. Żył „podwójną buchalterią". W gazetce ściennej oddziału im. Emilii Plater można zna-l/ne tani „Focke-Wulfy". Jednopłatowiec, przezwany fama" to nieodstępny szpicel oddziałów partyzanckich. . partyzanci lubią wydawać wyroki na szpiclów. „Ramy", estety, pozostały bezkarne. Przed nimi trzeba było jeno ibrze kryć się. Najgorzej zimą. Dobrze, jeśli udawało się zadekować ¦l/.ieś w jakichś zapadłych wioskach. Było czymś zupełnie normalnym, że po dwa—trzy tygod- ¦ii" nie można było dosłownie ruszać się, że godzinami i zeba było udawać jakieś potwory błotne, a spać stale spodniach i jeść własnego konia z oddziału zwiadow- :rgO. „Nicht einzeln fahren" Wije się przez pola, zarośla i lasy szeroka, popędna dro-i, ba, nawet szosa. Spokojnie. Przyjemnie po takiej dro-¦c podróżować. Mądrze korzystać z usług takiej szosy, jednak „dziwacy" Niemcy zaopatrują takie drogi (czasem osy) w tablice ostrzegawcze z napisem tej treści: ..Bandengefahr! Nicht einzeln fahren! Schusswaffen rc.ithalten!" ('o u diaska? Taka solidna droga. Jeżdżą po niej wieśnia-., jeżdżą mieszczanie polscy. Nic złego ich nie spotyka. A pojawiają się Niemcy — od razu jakieś połączone z utra-ii| życia i mienia nieprzyjemności: „Bandyci" grasują. ,,Bandyci" to notabene partyzanci. Ach, ci „bandyci"! Jeden z takich „bandytów", por. Mi- ¦ nlajczyk z Poznańskiego, podchorąży rezerwy, potem uuczyciel, był w oddziale im. Emilii Plater szefem sztabu •y coś w tym guście. Opowiada o działalności „bandyc- ¦j". Oddział uprawiał przede wszystkim dywersję. Linia <>ń zrzuconą przysłał, między innymi, polski sztab par-/ancki. Jeśli można było, rozpalano ogniska ze słomy, 11 ratujące samoloty. Kiedy indziej samoloty orientowano ytącznie sygnalizacją świetlną, zależnie od tego, jak dale-i znajdowały się brunatne garnizony. W czerwcu 1944 roku oddziały zasadniczo operują na ' idlasiu. Niemcy tutaj naprawdę nie lubili podróżować po i szych drogach. Trzeba było ich po prostu szukać. Niemcy i pomnieli" np. na trzy miesiące o istnieniu wcale możli-- j szosy Włodawa — Trawniki. Drogą kolejową Międzyrzec — Biała Podlaska — Brześć u lyzanci opiekowali się szczególnie serdecznie. Z różnych nip, z różnych organizacji i oddziałów spotykali się mirzy na tej drodze. Niebezpieczeństwa dla Niemców przedstawiały także nia kolejowa i szosa Włodawa — Chełm... Kiedy indziej partyzanci znaleźli się we wsi Załucze, iwiatu włodawskiego. Weszli do pobliskiego Rogoźna, już Niemcy byli w Załuczu, a szwadrony kawalerii nie-icckiej uciekając spod ognia jednej placówki natrafiały i ogień drugiej i w chaosie „planowo" odeszły, gubiąc (•zasie tego spiesznego planowania tabory i konie, 17 lu-•i, radiostacje i — co najważniejsze — tajne radiogramy. Oddział węgierski Przez pewien czas, wiosną 1944 roku, w skład zgrupowani wchodził oddział węgierskich partyzantów, rekrutują-.¦i'h się przeważnie spośród uciekinierów z faszystowskiej ¦ i mii węgierskiej. Stosunki wzajemne cechowała wielka serdeczność, mimo ¦ o język komunikatywny było bardzo trudno; porozumiewano się kiepsko po rosyjsku j świetnie na migi, rza-•Icj po czesku. 92 Oddziałek w odróżnieniu od wartości moralnych repre zentowanych przez wasalne wojska węgierskie odznaczał się wieloma zaletami. Na pamiątkę został pożegnalny „List węgierskiego partyzanta" ppor. Senje Marton, który tak wyraził uczuciu nurtujące członków swego oddziału: „Cztery miesiące temu Zgrupowanie Polskich Oddziałó\ Partyzanckich przyjęło do swych szeregów węgierski od dział partyzancki... Teraz, kiedy rozstajemy się z częścią Zgrupowania, chcemy rzucić okiem poza siebie, na okre; spędzony razem. Z wdzięcznością zwracamy się do Was przyjaciele Polacy, ponieważ wiele nauczyliśmy się o< Was w dni trudów i walk. Jesteśmy wdzięczni za to, ż« byliśmy Warn bliscy nie tylko> w chwilach ciężkich, alf i w chwilach radości. Doświadczenie, które zdobyliśmj przy Was, jest dla nas, Węgrów, niezbędne w dalszej nasze samodzielnej działalności. Współpraca z Wami utwierdzili nas w przekonaniu, że walka o niepodległość i wolnoś Polski musi zakończyć się Waszym zwycięstwem. Na drodz' tej walki, walki z faszystowskim najeźdźcą, niech War dodaje sił świadomość, że my, węgierscy partyzanci, całyr sercem jesteśmy przy Was. Niech żyje wolna, niepodległa demokratyczna Polska!" (tłumaczenie z węgierskiego). Do szeregów Wojska Polskiegi Dużo czasu minęło, zanim oddziały zespoliły się w zgri powanie „Jeszcze Polska nie zginęła". Nastąpiło to w wrześniu 1943 roku. Ludzie przychodzili chętnie, odchc dzili bardzo rzadko. Chyba że śmierć wytrąciła kogc z szeregów; tak np. polegli: Tadeusz Stański, Wiktor Ci< szejko, Aleksander Czmuniewicz, Józef Łabędzki i inni. Padali, koledzy mścili ich. Często wymienia się nazwisl Henryka Grabowskiego — „wyrafinowanego dywersanta" który już po tej stronie Bugu osobiście wysadził 9 kolejd wych transportów wojskowych. Ludzie rekrutowali się częściowo spośród inteligencji a przede wszystkim spośród chłopstwa. Nauczycielstw a nawet absolwenci Konserwatorium Muzycznego, lekarz gajowi, leśniczowie, urzędnicy, czasem oficerowie i podof cerowie, chłopi z wiosek. Przychodzili różni — platforma jedna; waljsą z Niemej ¦ni i współpraca ze wszystkimi, którzy walkę prowadzą. \ więc z partyzantką sowiecką, z Batalionami Chłopski-nt, ¦/. Armią Ludową, z aktywniejszymi, istotnie chcącymi wilczyc z Niemcami, elementami z Armii Krajowej. I.udzi cechowała dbałość o swój rozwój. Szkolono się. ¦ ihano o należyty poziom moralny, o świadomą dyscypli-¦¦ tych warunkach sprzyjających akurat wszelkim nadu-inm, maruderstwu, w warunkach grasowania pod płasz-liem partyzanckim różnych band, wśród terrorystyczni „bulbowców" i „banderowców", wśród rozkiełznania u ludzkiej, grabiącej i mordującej Polaków, dewastują- ' i majątek narodowy. Przeciwdziałanie niemieckim wy- ¦ D/cniom, mordom niemieckim i szowinistyczno-ukraiń-Vim było przez dłuższy czas jednym z poważniejszych za-' ni partyzantów. Partyzanci kształtowali swoje charaktery. Przy spotka- ii się z 1 Armią Polską, jeszcze tam, za Bugiem, dwie ¦ \ i;ady ze zgrupowania „Jeszcze Polska nie zginęła" wlały w szeregi regularnego wojska. Można wymieniać wy- "Iki, kiedy zastępcy dowódców oddziałów partyzanckich lali zastępcami dowódców pułków. Pozostałe oddziały 'ilnio także wcielono do szeregów. Są trzonem jednej nowo organizującej się dywizji piechoty. W szeregach Wojska Polskiego będą dalej prowadzić illcę o Tę, co nie zginęła. Rzeczpospolita, 2 września 1944 r. Autor nieznany Z tamtej strony Wist1 a terenach dotychczas nie wyzwolonych nie ml zakątka, gdzie by przeciw okupantom nie walcz"* ły zbrojne oddziały Armii Ludowej. Oto wyjątek z listu otrzymanego w tych dniac z terenów okupowanych od dowódcy grupy partj zanckiej, oficera P.: „Trzymamy się dobrze. Miesr karny w dobrze urządzonym domu. W sąsiedztwie zarówr z lewej, jak i z prawej strony mieszkają zakwaterował żołnierze i oficerowie niemieccy. Za naszą oborą stoją ni< mieckie działa, ale nam to nie przeszkadza. My swoje rob my. Zadanie bojowe wykonaliśmy według planu". Bywa często, że z obław jako poszkodowani wychods hitlerowcy. W Radomskiem np. regularne wojsko niemie kie otoczyło oddział AL. Walka trwała dwa dni. W rezi tacie Niemcy stracili ponad 200 ludzi, partyzanci zaś przl bili się przez pierścień otoczenia tracąc 7 zabitych i kil" rannych. Co noc na różnych odcinkach lecą w powietrze pocią Na linii Kielce — Skarżysko partyzanci przez pewien cz dzień w dzień wysadzali tory i mosty kolejowe. Raz i linii tej w pewnej miejscowości wysadzono most. Wykol* się jeden pociąg. Zniszczyło się 8 wagonów i 2 lokomot wy, a pod szczątkami zostało wiele trupów nieprzyjaci* skich. W kilka godzin później na ten sam most wject pociąg naładowany żywnością. I ten pociąg wykoleił s a miejscowa ludność szybko podzieliła między siebie żj Innym razem na tej linii za pomocą podłożonej miny .uizono w powietrze pociąg wiozący ciężkie działa. ¦ rwa w ruchu trwała 20 godzin. Hitlerowcom sprzy- lo się w końcu nieustanne naprawianie toru. Zrezy- \ali z połączenia kolejowego i na tym odcinku wojska je przewożą szosą. Niewiele to zresztą pomaga, bo i na ich również działają partyzanci. Niedawno wybuchła ii/i na szosie. Spłonęło wtedy 12 samochodów z amu- W Ostrowcu Świętokrzyskim drużyna minerska pod do-¦ 'ulztwem oficera G. wysadziła w powietrze most wraz przejeżdżającym pociągiem. Przerwa w ruchu trwała ¦I godziny. Pod Zagnańskiem oddział oficera Ch. wysadził mst betonowy, wskutek czego wykoleił się pociąg towaro-"< (-osobowy. Wśród zabitych było wielu wyższych oficerów ii'mieckich. Po wysadzeniu w powietrze pociągu między irporkowem i Końskiem Niemcy 15 godzin zwozili zabi-,«h i rannych. Tylko jedna brygada Armii Ludowej przeciągu miesiąca wysadziła w powietrze 18 pociągów, mostów kolejowych. Inna brygada w przeciągu dwóch i Hodni zniszczyła 6 pociągów i jeden most kolejowy. v Radomskiem i Kieleckiem przez 3 miesiące 138 pociągów ¦ przyjacielskich wyleciało w powietrze. 1 iddział AL pod dowództwem oficera M. zaatakował przyjaciela na odcinku Brankowice — Świadka. W walce piec piętnastoletni z roztrzaskaną głową i powiewa-i na wietrze czupryną. Jego bose nożyny, zdrętwiałe na 98 99 mrozie jak nogi Chrystusika w kapliczce, białe i chude — wyprostowały się między jednym a drugim zagonem. Obcy i „rodzimy" wróg tropi nas, ściga, dopada jak dziki zwierz w dżungli... Wieczorem dochodzimy do Świśliny. Tam czekamy na kontakt. Mamy rozmawiać z „ludowcami", którzy wstępują do Rad Narodowych i do Armii Ludowej. Sam jestem „ludowcem" i cieszy mnie, że nareszcie nabierają w krwawych doświadczeniach rozumu. Jeszcze nie jest za późno. W nocy przychodzi dwóch członków wojewódzkiej trójki i zastępca komendanta BCh na kraj. — Polityka KRN jest jedyną dla Polski. — Władze Stronnictwa Ludowego w Lublinie uznajemy i żądamy od nich rozkazów i zleceń. — Domagamy się również przekształcenia PKWN w rząd. — O londyńskim zapominamy, jak zapomina się o zdechłym koniu. — Co więcej? — Prosimy przesłać radiogram do Lublina, że GL na terenach okupowanych koncentruje swoją działalność wokół wytycznych KRN. — Tak, to jest nareszcie decyzja — wyrzekł pułkownik M. — Na jutro przyślijcie nam 300 ludzi do odebrania zrzutu. Uzbroimy ich i zorganizujemy oddział. — Zgoda! I potem potoczyła się naprzód nasza wielka sprawa. Zaczęły lecieć w powietrze pociągi i mosty, i to wtedy, kiedy wysadziliśmy za sobą w powietrze most — łączący BCh z AK. Wobec nadchodzącej zimy stanęła Armia Ludowa bez. butów, bez odzieży i — co najgorsze — bez możliwości aprowizacji. We wsiach nie ma bydła. Oddziały żywią chłopi, przysyłając do lasu gotowane ziemniaki. Jest ciężko... Gdy uderza w nas twarda pięść reakcji, rozgrzewamy się walką, która nas — spadkobierców słusznej tradycji Sciegiennego — w tychże samych lasach posta wiła na straży! Rzeczpospolita, 20 grudnia 1944 Mieczysław Moczar Maj partyzancki adchodziły święta majowe 1944 roku... Już od dawna oczekiwali chłopcy tych dni uroczystych, już od dawna przygotowywali się, aby godnie je uczcić. Mundurów galowych nie było, ale miny były wesołe i humory dobre. Pracy przy dekorowaniu było wiele. Na brzegu liisu zbudowano potężną bramę triumfalną, przybraną bar-w:itni narodowymi. .!() kwietnia do lasów parczewskich przybył generał Rola, wziąć udział w uroczystościach majowych. Z radością ^kiwali partyzanci z Armii Ludowej swego wodza, wreszcie wstał poranek pierwszomajowy, wstał, ciepły i sny, nabrzmiały radością i wiosną. 1 )'l samego rana do lasów parczewskich ciągnęły z oko-n.ych wsi i miasteczek tłumy ludzi. O Niemcach nikt nie myślał i nikt ich się nie bał. Za Bugiem stała już ¦ żna Armia Czerwona, stało Wojsko Polskie. Wyzwole-było bliskie, to dodawało nam bodźca do walki, zdwa- ¦ nasze siły, napełniając nasze serca dumą i radością, my po tej stronie Bugu także walczymy. iii;dzy partyzantami a ludnością stosunki były bliskie, li'. Wiedzieli mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi, nas mają swych opiekunów i obrońców, że w lasach ¦ .'cwskich są pewni i bezpieczni. samego rana odbył się przegląd oddziałów partyzanc- 101 kich. Generał Rola serdecznie spoglądał na swych chłopców ' z lasu, z wieloma zagłębiając się w długie rozmowy. i Po przeglądzie przemawiali partyzanci: mówili o święcie świata pracy, który stoi na czele narodowej walki o wyzwolenie, mówili o swej walce i bliskim wyzwoleniu. Przemawiali następnie przedstawiciele ludności cywilnej. W słowach serdecznych i ciepłych wyrażali nam swą wdzięczność, mówili o głębokiej z nami solidarności. Warkot niemieckich samolotów latających nad lasem nie przeszkodził w uroczystości. Po przemowach nastąpiła część artystyczna ze śpiewami i tańcami. Radości i śmiechu było wiele, a po obiedzie nastąpił moment najuroczystszy. Na zaproszenie dowódcy sąsiedniego sowieckiego oddziału partyzanckiego, Bohatera Związku Radzieckiego, pułkownika Czarnego, generał Rola w towarzystwie oficerów partyzantki i żołnierzy odwiedził przebywający opodal sowiecki oddział partyzancki. Długa leśna droga obstawiona była szpalerem fizylierow polskich i radzieckich. Czterech harmonistów odegrało hymn polski i sowiecki. Tak oto zszedł nam dzień pierwszego maja uroczyście obchodzony przez chłopców z lasu. Cały następny dzień trwały przygotowania do obchodu trzeciomajowego. Rano ciągnęły do nas nieprzebrane tłumy ludzi. W czasie przygotowań do uroczystości rano o godzinie 10.20 wpadł do nas spocony łącznik z oddziału AK, stacjonującego w sile 84 ludzi we wsi Kijany nad Wieprzem, błagając o pomoc. Rano nadjechało 16 samochodów z Niemcami, którzy zaatakowali i okrążyli oddział AK. Sytuacja była ciężka, pomoc konieczna. Stu naszych fizylierow otrzymało rozkaz wyrwać z okrążenia tamten oddział. Chłopcy ruszyli na koniach, huraganowym ogniem swych pepeszek uderzyli z boku na Niemców, którzy nie spodziewając się odsieczy wycofali się w popłochu i nieładzie, zostawiając na polu zabitych i rannych. Strat własnych nie mieliśmy. Żadne słowa nie są w stanie opisać szału radości, jaki ogarnął żołnierzy AK. Całowali naszych chłopców dziękując za pomoc. 102 A nas — mówili — uczono wrogości i nienawiści do ¦, ale wyście naszymi braćmi. \l>y godnie zadokumentować wielki dzień 3 maja, chłop-nnsi podpalili dwa mosty na Wieprzu, ważne punkty i Niemców. Trzeci maja dał Się we znaki niemieckim tom. \ potem w lesie znowu przemawiali partyzanci, przewiali przedstawiciele ludności cywilnej. Następnie do nanych przemówił w krótkich słowach generał Rola-mierski. „Mogę was zapewnić — powiedział na zakoń-¦tiie — że w tym roku wróg żyta z naszych pól już nie rrze." i rzeczywiście, w dwa miesiące potem potężna ofensywa mii Czerwonej i Wojska Polskiego oswobodziła ziemię »'lską. Partyzanci z lasów parczewskich wstąpili w sze-m zjednoczonego Wojska Polskiego — i dziś wielu z nich i- się na ulicach Berlina. Polska Zbrojna, 3 maja 1945 r. I POLSKA IESTWSZĘDZIE 4 Ksawery Pruszyński Pod Narwikiem wej nocy pojęli prawdziwie, czym jest artyleria. Pierwsze strzały krążowników dotąd uśpionych w fiordzie, a może baterii lądowych w dole lasu za nimi, musiały trafić w jakieś składy portowe — węgla czy paliwa, bo naraz zza góry buchnął olbrzymi fajerwerk blasku i padł, jakby sam w sobie się spalił. Po tym blasku, po raz pierwszy od całych tygodni zrobiło się na chwilą aż ciemno. Od strony gdzie pozycje niemieckie przesłaniały Ankenes i Narvik, podniosła się szeroka rudziejąca łuna, rozlana po niebie nisko, trwająca. Na jej tle ziemia o kilkaset metrów przed nimi poczęła naraz w takt wybuchów tryskać czarnymi gejzerami grud, walących się wyraźnie krzewów, gałęzi, drzewin. Właśnie na owym tle pożarnym rysowało się to z niezwykłą wyrazistością konturów. Było tak, jakby jakiś cep niewidzialny rozmłócił się nad owymi wzgórzami i wszystko, co na nich było, rozpryskiwało się, uskakiwało, jak rozpryskuje się po stodole plewa. Cep walił zaś równomiernie, i to także było widać najwyraźniej. Przechodził kolejno załomy, wykroty, falistości i upłazy całego górskiego garbu, obstukiwał jego zadrzewienia, wgniatał w skali-stości. Z tarasu poczęły lecieć do góry kamienie, odpryski skały, odłamki. Jakiś pocisk, puszczony widać za blisko, spadł naraz w sam środek kotlinki, o sto metrów przed nimi, aż ziemia zafurczała w gałęziach, a głowy leżących odruchem karków zsunęły hełmy na nie okryte szyje. Ale wtedy wyglądało to nie tak, jakby w ziemię coś padło, ale 106 /ej jak nagłe tryśnięcie z głębi ziemi ukrytego w niej iwimitu. Pozostała potem ciemna plama, wyrwa, która /eze wokoło siebie poplamiła czarno resztki śniegu. Na .vilo zastygli w tej samej obawie, czy po pierwszym Inym pocisku nie pójdzie drugi i trzeci. Ale następne, li-i) po drugim, wróciły na dawny szlak, tnąc raz po razie u/ horyzontu, na której musieli być Niemcy. Milczenie •tnców było podkreśleniem artyleryjskiej przemocy. leżeli, jakby ich nie było. „Może uciekli?" — wałęsała u niejednego półświadoma nadzieja. Armaty raz po ra-wyrzucały z siebie pociski, dudniące w przelocie nad ni, ale siła tych paru baterii była zbyt słaba, by powstał iwdziwie huraganowy ogień. Między strzałami rozwie-ily się więc przerwy, i w te przerwy zapadały echa •miące, głuche, przytępione i ostre, echa odbijające się tych wszystkich gór, które zaległy tu garbami ogrom-mi na wschód, zachód, północ i południe od owego mia-i. Czasem stawało się tak, jakby echo spływało po sto-rli i rozlewało się krąglistymi falami po martwocie ¦idu, podpływając słabnącą falą aż pod owe szare krą-wniki, widne poprzez drzewa, teraz co kilkadziesiąt kund łyskające ogniem, po którym przychodził huk. W brzeźniakach koty 405 jakiś żołnierz o pobladłej twa-v, prawie dziecinnej, powtarzał sobie, jak lekcje sztubac-•-, ruch rzutu granatem. Któryś niżej od niego odbezpieczył suchym trzaskiem kilka kroków od Płużańskiego przysiadły na pniaku sinica patrzył oczami nie dającymi się zadziwić, jak n;set metrów przed nimi w las brzóz wiotkich, jak ¦I'- olchy, wkarczowywały się ze świstem, hukiem, łama-¦i drzewa i rozorywaniem ziemi pociski angielskie, widoczny, bo za tym załamaniem góry jeszcze wciąż y, palił się Narvik powolnym, stałym płomieniem, raz wybuchnąwszy ani nie rósł więcej, ani nie doborach, wzdłuż linii bojowych, oczekiwanie wzmogło raz w tym łoskocie, jak przedtem pęczniało w ciszy, fu raz wtóry tej nocy czekano na nowy znak. 107 Naraz po którymś z rzędu wystrzale nie przyszedł no stępny. Echo rozniosło się swobodnie, żaden nowy huk ni wpadł w jego słabnące, jak fala daleka, odzewy. Leżąc po linii popodnosili głowy: nic. Oczy w bladym półmrok szukały teraz rozkazu oficerów. Oficerowie z Czeezelei i Grudą patrzyli na tamte pozycje na lewo i prawo o nich. Trwała długa, nieprzyjemna chwila. Michałek wtulon w jałowiec, wciąż przy erkaemie, obejrzał się, czy pod chorąży jest za nim, w owym chojniaku. Był. Wisieli n. owej skarpie tak razem, jakby spięci ze sobą tym samyi wypatrywaniem męczącym, oczekiwaniem coraz bardzii nerwowym. Naraz od prawej w owych górskich białych przestra niach na wprost tarasu „fasolki" i nie nazwanych naw pozycji niemieckich rozsiekło się grzechotanie karabinóv. maszynowych, coraz dłuższe, coraz mniej urywane. Andrzej popatrzył i odwrócił głowę: za daleko. — Michałek, uważajcie tam przed siebie — upomniał. Nie, nie trzeba tam patrzeć, jest odcinek własny, najbli/ szy, trzeba go utrzymać. Tu. — Koomp... — leci z daleka poprzez tamte strzały jakie wołanie podnoszące się jak ptak w locie. — Naaaaprz... — załamuje się inny okrzyk w zdwojony i: paroksyzmie strzałów. To już krzyk rozkazów, ludzki krzyk wcisnął się na mic.i sce tamtego milczenia i niedawnego huku. Samogłosl wyzwalają się z uścisku słów i wzlatują wysoko, daleki lotem nad górę. Karabin maszynowy, bliższy już ter; rozdzwania się szczękiem metalicznym. Całe prawe skrz dło zaczyna grać strzałami, ożywać dalekim wołaniem. W tej samej chwili po lewej, tuż blisko, tyle że ten 1 i załomy terenu przesłaniają, odzywają się dwa niemiecl< karabiny maszynowe, blisko tuż, zajadle. Straszliwie w; raźnie. Odróżnia się doskonale ich głos — taki inny. II' Czterysta metrów? Trzysta? Góry tak mylą. Ale łoskot j( taki niedaleki. — Panie podchorąży, tam nasi. Istotnie. Lasem po lewej stronie w kierunku na Nien ców biegnie kilkunastu ludzi, znowu kilkunastu... Jedi " karabin maszynowy. Znowu karabin maszynowy... i za olszyny... Nie strzelać!... moment las w lewo grać poczyna strzałami luźnymi, Mcymi samotnie, wplatającymi się w równe ściegi vnowych strzałów. To już nie urywki słów rzuconych, lo wykrawki komend. Karabin maszynowy wcina się jazgotem dźwięcznym. l a-ta-ta-ta-ta-ta... 1 Maiie i znowu rozsypuje się z innego miejsca takim ni szczękiem. Wpada w nie inny szczęk i jeszcze inny. iuuuu... — rozśpiewuje się coś przeciągle. kula zbłąkana tutaj. Nikt nawet na nią nie zważa, iuuuu... — prześwistuje druga. naraz w pełni napięcia upadek w ciszę. Głęboki, wielo-mdowy, wielometrowy, jakby upadek. Nic. lało wszystko, pokój. prawda, że tam na prawo, daleko w górach szczeka eekaem, dalej strzały wypadają samotne. Ale tu ej wszystko było o miedzę. Tyle, że niewidoczne. Na- iic. Co się stało? Jakby w ziemię zapadli. Czyżby już '? Czy Niemcy się poddali? Nie było ani jednego wy- i granatu, na pewno przy samych pozycjach walka > */a to schodzi z tych gór, jakby w ślad za zgłuszoną laniną. Ci tam mają używanie. Ale co tutaj? Co z ty- tórzy minęli ich z boku, widoczni zupełnie w tym im lesie? Michałek! Michałek! I 'an podchorąży? iic, tylko uważajcie, jak teraz tak cicho. lnie się też coś ta cichość nie wydarza... i ją odliczone zegarkiem długie chwile. Na prawo coś idzie. 'anie podchorąży, nasi tam już do tego fiordu doszli? 109 — Ale tam na górze to się tłuką... Rozmowa wśród leżących toczy się półgłosem, jakby zagrzania, do rozbudzenia. — O, łapiduchy! Rzeczywiście, za nimi, o sto metrów niżej, po lev owym nagim skokiem, o który wczoraj wieczór trosze się Czeczel, rozstawiają erkaem, pojawili się sanitarius Idą wolno pod górę tam, gdzie znikli w lesie ci przedte Pierwszy znak jakiejś obecności. — Tam jednak strzelają — powiada Gruda. Dobrze się wsłuchał. Istotnie przed nimi, w lewo znowu strzały. Tylko zgłuszone. Wiatr zły? Nie, nie wiatru. Góra zasłania? Może. I głuchość tych odgło przed nimi napręża jeszcze bardziej cięciwę wyczekiwał] — Strzelają, strzelają — powtarza któryś ze strzelców — Panie podchorąży, tam ktoś idzie. To Michałek pokazuje w las. Nie. Nic. Ale nie, rzec wiście. Nie idzie, ale biegnie, nogami włócząc, przyst pędzi dalej ku nim. W mundurze khaki. Swój, bez rabinu. — Stój! — woła Czeczel. \ Tamten nie obejrzał się nawet i skoczył za drzewa, zr Nie zrozumiał? Zbieg?... Tam gdzie znikł, znowu biegnie, i ktoś drugi ku tyłowi, i jacyś dwaj kogoś wloką czy niosą... Oczy ludzi zamarłych nieruchomo na wzgórzu zasty^ w domysł, który dopuścić do wysłowienia straszno. Powiało niepokojem. Zza sągów prosto ku nim wychodzi nowy żołnierz. 1'. gnie wprost na nich. Nie widzi ich. O kilkanaście metn odrzuca go prawie: — Niemcy! Niemcy! — Milczysz, skurwysynie! — rozkrzykuje się Andrzej Tamtego podrzuca coś, ocuca. Odruch głowy: — Tak jest, panie poruczniku... Nie, nie jest przytomny. Rozdygotany, ogląda się, pr. klęka. — On jest ranny, panie podchorąży... W rzeczy samej całe ramię broczy obficie. — To opatrzcie go, a niech nie ryczy. Gdzie Niemcy? Tamten patrzy przerażony. Gdzie Niemcy? Tam... Tam... Pistolety automatyczne mają... zwieszone na pasie... Z której kompanii? Pana kapitana Połubińskiego. Pan kapitan zginął nad -¦nidłem tam takim... Pan porucznik zabity... - Bujda! - Mnie mówili... — płacze żołnierz, któremu ściągają i trudem skrwawiony rękaw munduru. — Mówili. Mówili tacy, co uciekali... — Ja... ja nie wiem... Tam wszyscy uciekali. Nas z boku wuszli... Hanny dygoce u stóp podchorążego jak w gorączce. Na-<-u. podrywa się, żeby biec dalej. Niemcy! — powtarza, i po francusku: — lis vien-Inmt la...* Andrzej zostawia go jak strzęp skrwawiony, który na- naniósł na to wzgórze samotne, gdzie lęk sączący się ;amotnienia dawno był opadł, zakaźne, lotne miazmaty liki. Sam je czuje już w sobie. Widzi, jak oczy ludzi i.r się podobnie rozbiegane, jak tak samo tropią coś na ystkie strony. Michałek odszedł od karabinu maszyno- '. i k'o. Stoi. Rozgląda się. Michałek! Michałek zawraca niechętnie. Zrozumiałe, dlaczego. Oto o stanowisko w jałowcach jest już na tamtym skłonie órza — tym nachylonym do Niemców. Gdy przypadnie, jest widoczny, ale nie posiada ochrony. Strzelec go mo- nie zobaczyć, ale kula go trafi. I jeśli będzie stamtąd ¦ kał, to na przestrzeni pierwszych kilku metrów będzie konale widoczny... Michałek! Michałek już zapadł z powrotem przy erkaemie. Na stanowiska! irzelcy wracają. Ranny zostaje sam, w dole przy koli-Trzeba ich oderwać od tej krwi, przerażenia. „lis vien-•n t la!" Ostrzeżenie? Może... Michałek, Gruda, uważajcie! ik-pak — pęka coś nad głową. • < )ni przyjdą stamtąd... 110 111 Pap^pak-pak — znowu. Nie ma świstu, tylko naraz zaczynają pękać jakieś nieznane kule. Ekrazytówki? Gałązka z tamtej brzozy obsuwa się w dół, ucięta. Skąd to strzelanie? Co za strzelanie? Cisza. Pak-pak-pak — dziwny, drażniący odgłos. Znowu nic. Długo, męcząco długo, nic. Z powrotem czur ziąb ostatnich godzin nocy. Jakby jeszcze jaśniej. Aż naraz. tuż poniżej niego, Michałek podskakuje. Przypada. Co si< stało? W tej samej chwili Gruda wysuwa karabin dn strzału. Andrzej nie widzi nic. Nie śmie pytać. Wyszukuj< czegoś w tym lesie, w którym po nocy myli się wszystko, w którym oczy zaczerwienione niewyspaniem nie mogą nic dojrzeć, rozeznać. Ta-ta-ta-ta-ta — pada naraz od prawego boku krótka seria z cekaemu. To Stecki, Stecki. Zobaczył i on. Dlaczego tylko Andrzej nie widzi? Ta-ta-ta-ta-ta-ta — gra dalej. „W którym kierunku? Najwyraźniej w tamto pole martwe za sagami, za te brzozy. Czyżby tam podchodzili? »Ils viendront la!« — brzmi w uszach jak zapamiętana zła wróżba. Można by z granatnika tam puścić? Nie, nie zdradzać, nie zdradzać pozycji." — Idą, idą, panie podchorąży: słychać. Nie widać, ak> słychać... Ludzie leśni, ludzie znający wojnę umieją wysupłać z najdalszych szelestów znak nieomylny ludzkiego stąpania. Gruda jest w tej chwili tak łowiecko zacięty, jak wtedy, kiedy mówił o podejrzeniach na Ziemiańskiego. Zasadził się: czyha. Jest zwierzęciem w dżungli, które usłyszało ostrożny chód innego zwierzęcia. Jest prawie zły, że tamten cekaem może mu je spłoszyć. Naraz znad sągów leśnych wygląda głowa ludzka. Widać hełm, sam kształt tylko, kopulasty, nisko opadły. To nie jest hełm ich, francuski. Niemiec. Pierwszy bliski Niemiec. Tak blisko. Jakiś gwizd głuchy. Patrzy, patrzy, nic zobaczył. Zsunął się. I naraz przed sagi wybiega sześciu, dziewięciu Niemców. Biegną krótkim, ciężkim krokiem dalej w ten las obok. „lis viendront U!" Są o sto metrów, dwieście, kiedy naraz rozdygotuje się po nich erkaem Mi-chałka. 112 - Krótkie serie, Michałek. Krótkie serie! Michałek w zdenerwowaniu puszcza długie. Żle. Kogo ¦ ml w pierwszym rzucie położyć, tego pokładł. Teraz już i/no. Ci, co pozostali, przypadli do ziemi. O, widać tam it. czarny jeden, a tu hełm. Już znikł. Tamten na lewo ¦Iza pod drzewo. Kule jedna po drugiej prześwistują tuż przy Michałku. to, co daje nierozważna, długa seria. Tamci pokryli się bronią. Ogień zdradził stanowisko tak doskonale ukryte, ibrze, że cekaem Steckiego zaczyna walić po tych drze-i('h, aż kora brzóz odlatuje w powietrze. Gruda? Gdzie Gruda? Gruda odpełzł w tył. Klęczy właś-i', zasłonięty dobrze stokiem, i przyciska do stopy kolbę nabinu. Lufę kieruje w górę, wysoko, bo kąt jest ostry, i końcu lufy czerni się gruby garłacz. Haach! (Iranat wyleciał z garłacza i rozpryskuje się gdzieś ¦¦ owych haszczach niewysokich, w których zapadli Niemcy. Baach! Gorączkowo, pośpiesznie, Gruda ładuje po raz trzeci. ¦ ii', wcale nie gorączkowo. Właśnie że spokojnie. „Ile jest ./.(¦ze granatów VB"? myśli Andrzej. Było osiem. Baach! — pada trzeci granat. Chyba coraz bliżej. Aż dym kolejnych wybuchów osnu-i się między drzewami. Michałek zaniemówił zupełnie, Iko nasuwa ładownik. Michałek, tamten pod brzózką, w lewo! On ma pistolet. i'rzeź chwilę owa brzózka i jałowiec opryskują się za-ulle. Pistolet automatyczny siecze kulami jak garłacz. udrzej podsuwa się z peryskopem. Niemiec położył się crluje uważniej. Nie bardzo wygląda, bo cekaem Steckie-|»> posikujei ogniem bocznym. Granaty, zwykłe granaty! W drużynie Socha rzuca granatami najlepiej ze wszyst-jltli. Tamci są jeszcze poza zasięgiem, ale granat robi swo-wrażenie. I Socha podpełza na skraj zbocza, rozprostowuje się, rzuca. Huk. Dym. Czuć, jak ten huk podnosi „mo-jak jednak wrażenie skutecznej obrony, a nie samot-*ci na tym skraju pozycji, powiększa się od razu. Strzel-poukładani na stoku jeden po drugim otwierają ogień. •kot strzałów dudni w powietrzu. Swoje karabiny to tak, f*k własna artyleria: najwięcej huku. 1 Antologia 113 „Czy tylko nikt za tamtymi nie idzie?" - rozmyś Andrzej. '¦¦ Peryskop swymi okularami sterczącymi ponad zboc zakreśla powolne koło. Nie. Nic. A raczej... Oto jeden, raz drugi wycofują się za owe sągi. Trzeba dać tam z gra natnika. — Gruda, ileż jeszcze jest tych granatów VB?... — Panie podchorąży... Tam nasi... To Michałek woła. Istotnie. W lesie, na skraju, pomiędzy drzewami tam, gdzie przed pół godziną uciekało tych; kilku, idą teraz z powrotem inni. Po krzakach, między! drzewami, bezładnie. Ale swoi. Niemców już nie ma. Odeszli. Poprzez trawy do stanowisk Andrzeja idzie kilku szych. Jeden bez hełmu i bez karabinu. Wloką ranne Jest to młody zupełnie chłopak, o ustach rozwartych przytomnie, jak u ryby, która chwyta powietrze. Dost w głowę i chyba kończy. Po lesie, w tamtej stronie idą jakieś nawoływar krzyki. Rannego kładą na mchu, przy kolibie. Gdzie drugi raE ny? Uciekł podczas tej pukaniny w dół, ścierwo. Strzelcy opowiadają. — Kompania miała taki szeroki front... Jednego od dr giego w tamtych krzakach nie było widać. Ogień cholerny^ z Narviku,i z cekaemów łupili... — Jak to, przez morze? — A przez morze, ono tam nieszerokie. Wszystko wida Obeszli nas, jakeśmy tam lecieli z boku. I nastrzelali. Ta jeden oficer z łączności padł... — A kompania? — Kompania rozbita gdzieś po tych lasach i dołac Tam batalion było posłać, panie podchorąży... Ranny zamiera powoli. Zasypia bez żadnego jęku. Twa złożona na pelerynie Andrzeja nabiera naraz blasku, słońce wschodzi zza gór ponad drzewa niskie czerwonj kręgiem świtania. W lesie ściszają się nawoływania lud kie. Nikogo. Wysuwają się ostrożnie. Przy brzózce dogc 114 «a Niemiec. Musiał dostać gdzieś w brzuch, a teraz prze-•"¦ ;ilił się na ten brzuch i jakby zbierało go na wymioty. /. twarzą ku ziemi obala się i zakrztusza bezradnie. Mliżej sągów olbrzymi podoficer niemiecki, o rudej, po-i bowanej krwią głowie, rozkrzyżował ręce w skurczu i.itnim na białej łysince śniegu, który nie zdołał jeszcze iść. Ten miał pistolet automatyczny. Niemcy cofając się lirali go trupowi, jest bezbronny. ,Po tej stronie wzgórza dwa trupy, po tamtej jeden — śli Andrzej — wszyscy bez jednego jęku. Cichość tych ierci czy ich szybkość bardziej tragicznie dziwna?" ' dołu, od naszych odwodów, wychodzą z lasu jakieś iiżyny. To pierwszy batalion przechodzi do akcji na tamto zalane miejsce. W miejsce drużyny Andrzeja przychodzą y nowe, wypoczęte. ^a. drzewie koło koliby zasiadł niespodziany gość: kos. • Dzszalał się w tym pustkowiu ptasim, niesamowitym, ¦\'lanym trelem. Wprost w jasne słońce dzienne. l'warz zabitego chłopca zaczynają obsiadać łapczywe ¦ybłąkane tu skądś niezdrowe, zielonkawe muchy. Opublikowano w książce Droga wiodła przez Narvik, 1944 r. I I Jerzy Putrament W konflikcie prozaicznej rzeczywistości z podniosłym i 'surowym musem wojskowym — rzeczywistość przegrywa I*-- dalszego oporu. PrzeUsni'1 ieprzyjaciel sforsował rzekę i zajął miasteczko O godzinie 19 stwierdzono ruch elementów pan nych i piechoty* w kierunku na północ. Nasza wizja ma zatrzymać jego. posuwanie się. W celu batalion szkolny i szkoła podchorążych zos1 ły przerzucone samochodami na wzgórza dok koty 125,2. Tu się mają bronić nie zważając na straty do nadejścia głównych sił dywizji nadciągających z nocy. Na tej właśnie kocie 125,2 ogłaszają nam to założenie Jest parna noc. Na wschodzie łyskające od godziny błyskawice zaczynają nabierać treści: grzmi. Chmura przesłani* swoim prawym skrzydłem wolno czołgający się z zachodu przez północ zmierzch, który za dwie godziny odpełzm* jeszcze dwa kroki i otrzyma piękną nazwę świtu. — Powtórzyć zadanie! Podchorąży Nowacki mianowany ad hoc zastępcą H wódcy plutonu powtarza. Wszystko w porządku, choć pr: szliśmy z południa, nie z północy. Tylko te samochód Maszerowaliśmy pieszo i ludzie czują jeszcze spiek w stopach po tylu kilometrach nocnej, leśnej drogi, peb na przemian korzeni, grząskiego czarnoziemu i wy piaszczystych. Ale pułkownik Kieniewicz jest nieubłag; i — Nie przyszliście, tylko przyjechaliście na samochód;: Takie jest założenie. Tak ma być. Nowacki powtarz*,, 116 I 1 limura doszła. Kilkadziesiąt ciężkich kropel spada na liny. Jest jeszcze ciemniej. Z przodu przy ziemi nie-i iźnie czernieje las. Stamtąd ma nacierać nieprzyjaciel. i'lutony zajęły stanowiska i teraz zawzięcie grzebią się lemi. Na maleńkim wzgórku mieści się stanowisko do-Ic-y szkoły. Każdy pluton ma tu swego łącznika. Na órzu rośnie samotna brzózka. Jeden z łączników także vwa się Brzózko i ta zbieżność wywołuje u dowódcy i!y, porucznika Wilkina, przypływ intensywnego choć kiego zadowolenia. ' ik zawsze w wojsku — nie ma czasu. Nieprzyjaciel mo-natrzeć w każdej chwili. i zęba się okopywać. Najpierw dołek —. dla pozycji le-•j. Starczy czasu — pogłębić dla klęczącej. Potem — dla icej. A jeśli ciągle jeszcze nie nadejdzie natarcie — ro-t,-)cznikowe. mierzch tymczasem znalazł się na północno-wschodzie. nura namyśliła się i odeszła. Widać przebiegających ników. Z tyłu huczy głos dowódcy batalionu, który bar-z polska poucza strzelców, by kopiąc nie wystawiali .tronę nieprzyjaciela niektórych części ciała: jest już k'ć widno i nieprzyjacielscy zwiadowcy mogą z lasu zo-/yć, co się tu dzieje. ' 'szcze ileś tam kwadransów. W ziemi okrągłe, głębokie kółcze gniazda", zamaskowane sosenkami, suchą darni-ki>pami pięknie pachnących dzikich goździków. Komie znikły w ziemi. Przed skrajem lasu zasiadły drużyny W lesie działają patrole. Wszystko gotowe — prócz T/yj ariela. rak czasu staje się jego nadmiarem. Ludzie zasypiają gniazdach". Godzina oczekiwania — o ileż dłuższa od ¦¦iny marszu. •cze dłuższa — następna, po nadejściu zwiadowców, zameldowali, że o parę kilometrów w lesie starli wołowym patrolem „nieprzyjaciela". Szkła lornetki :i tylko osnute mgłą poranną drzewa na skraju 117 Jest pusto. Pole jest rozległe, pofałdowane niewysokimi wydmami,! puste i dzikie. Czarne, opalone pnie, rzadkie jałowce! w kotlinach okrągłe skrawki bagien, obramowane brzóz-[ karni. Tym dziwniejszy jest most ze zszarzałych belek, stojący nad suchym wrzosowiskiem, z daleka od drogi. Z tyłu jeszcze jeden — w kratę, jak kolejowy. Jest to poligon lotJ niczy, cały podziobany płytkimi lejami bomb ćwiczebnych] Zbyt długo czekaliśmy i teraz nie mogę sobie p-rzypo-j mnieć, jak to się zaczęło. W każdym razie jest już kohl dziesiątej, słońce stoi wysoko, jest duszno.. Przed lasem syj pią się nieregularne garści wystrzałów. Na szczycie wydmjj widać przebiegające sylwetki żołnierzy. Z tyłu dochodzi rozkaz: „Nie otwierać ognia bez .rozkaau dowódcy | lioinu!" Nasze czaty dobrze się spisują. Nacierająca kompanii nieprzyjacielska napotkała ich ogień i musiała się rozwij nąć w tyralierę. Po kwadransie walki o zmiennym przelbiH gu czaty wycofują się na z góry wyznaczone im miejsc! w linii obronnej batalionu — ma lewym skrzydle. Straj przednia nieiprzyjaciela ściga ich z zapałem, defilując przo¦ wiemy: Nieprzyjaciel o osiem kilometrów. Macie forsownym uszem wracać i zająć opuszczone przed godziną wzgórza. Ii „tamci" was ubiegli — wyrzucić. I znowu zbiórka. Podniecenie odpycha sprzed oczu zmę-¦ nie. Kompanie wyciągają nogi. Konie są słabsze od ludzi, chwila zostają w tyle i muszą dopędzać kłusikiem. Uozwijamy się w tyraliery. Cekaemy, moździerze — na nionach. Wzgórze porosłe ostrą trawą. Natarcie. Hiognę z drugim plutonem. Wyrwałem naprzód i teraz I sosenką czekam, aż wyrównają front. l 'i(t>ć minut. Nikogo. Idę naprzód. Ani żywej duszy. Wzgórza przede mną są puste — gdzieś tam czai się „nie-¦yj ariel". 1'rzedsmak zabójczego na wojnie uczucia: oderwanie się swego oddziału. Wracam. Nikogo. Idę na lewo. Pusto. Wreszcie wynurza się spoza pagórka grupka ludzi. Nasi. a moździerze 82-milimetrowe pod dowództwem plutono- nn Szczęśniaka. Gdzie reszta? Nie wiedzą. Widocznie M-niono kierunek natarcia, ale do nich ten rozkaz nie ./(>dł. Trudno. Idziemy starając się dołączyć. Wysyłam Szczęś-ika naprzód, żebyśmy się nie narwali na... Miśnie przysiada i gwałtownie macha ręką. Zaczajamy w kotlince. Przybiega duża grupa „nieprzyjacielskiej" < hoty. Prosto na nas. '.iiiiwu „pracują" moździerze i znowu tamci biegną. 120 121 W ostatniej chwili skręcają w bok, ale za nimi druga fala i trzecia. Ci otaczają nas. Tłumaczymy, żeśmy ich posiekali ogniem na kaszę. Odpowiadają, że jesteśmy w niewoli. W końcu znajdujemy kompromisowe wyjście — rozchodzimy się. Jesteśmy teraz na „nieprzyjacielskich" tyłach. Idziemy razem z natarciem — udajemy, że „my" jesteśmy „oni". Ażeby to uprawdopodobnić, rozkazująco krzyczę na grupkę piechoty. „Nie skupiać się!" Powtarzają tę komendę ~tt oddycham z ulgą: wzięło. Bitwa przesunęła się w bok. Znaleźliśmy się ze Szczę niakiem na kierunku głównego uderzenia „nieprzyjaciela' który próbował oskrzydlić nasze linie. Na wzgórzach wybul chają raz po raz okrzyki „hura!" Przebiegają kompani w tę i tamtą stronę. Trudno się w tym połapać. Szukamy „swoich" — to znaczy przynajmniej baor szkolnego. Podchorążówka to kropla w morzu tej bitwy, Jej nie znajdę. Ale i batalion może stać się igłą w stogu siana. Na drodze tabory. Na wzgórzach telefoniści. Bateria. Fizylierzy. Działka ppanc. Sprzeczne informacje. Na prawo ciągli' krzyczą — walka trwa. Nadchodzi zmierzch. Wreszcie są. I w tej chwili kulni nacyjny punkt bitwy: atak czołgów. Wyskakują z lasu. .Ii den ryczy i stoi na miejscu (jak ta krowa, co to mało mli ka daje...), inny niespodzianie cicho i szybko biegnie pros! na nas. Druga i trzecia fala. Zajmują całe pole, biegną t;n i z powrotem. Z lasu wypadają coraz to nowe kolumn „nieprzyjaciela" z hałaśliwym „hura!" Jedno z tych ,,hur;i jest donośne, lecz cienkie: batalion kobiecy. Biegną 1 zapalone, że zapomniały nawet o rozwinięciu się w i ralierę. Koniec. Szkoła zbiera się na drodze. Cała noc marszu, i ły dzień kopania, ataków, zmian pozycji. W perspektyw jeszcze pół nocy marszu. A nastroje są najlepsze. Ludzi ogarnia rzadkie u c\ lów uczucie dumy: to oni właśnie mieli najcięższe zadm najdłużej byli w drodze, dźwigali największe ciężary, mieli w ustach gorącej strawy. Że ten niewielki jes 122 r/edsmak trudów wojennych poznali i znieśli z łatwością iwiącą ich samych, gdy porównali swoje myśli dzisiej-i' z wczorajszymi. W próbie poznaje się swoje siły, świadomość swojej siły podwaja ją i potraja. Znowu noc i marsze. Las pachnie grzybami. Na wscho- '¦0 łyskają błyskawice. Paszkiewicz podnosi kawał świe- H'ego próchna i sygnalizuje nim na czele kolumny. Znaj- iijemy studnię: jaka rozkosz napić się czystej zimnej wo- — po tej żółtej nalewce na komarach, którą znajdowa- my na polu. Mijają nas potężne zmotoryzowane haubice. PAL wraca domu. Przyjemnie jest jeździć na samochodach. Ale koła odwraca się z pogardą od tego, który głośno wypo- ada tę naturalną myśl. Namioty pod wysokimi sosnami — to dom. Nowe Widnokręgi, lipiec 1943 r. I 1 Edward Ochab Z pola walki ziesiątego października sekcja polityczna naszego pułku miała roboty co niemiara. Rano odprawa dla oficerów polityczno-wychowawczych. W godzinach południowych zorganizowaliśmy naradę starych wiarusów-weteranów z młodymi żołnierzami, którzy po raz pierwszy szli do boju. Potem nabożeństwo odprawione przez księdza-majora Kupsza. Po południu występy czerwonoarmijskiego zespołu pieśni i tańca, a po zakończeniu produkcji artystycznej — wiec, na którym kapitan Borkowicz odczytał rozkaz bojowy dowódcy korpusu — padają krótkie, twarde, żołnierskie słowa: „Nadszedł nareszcie upragniony czas zmierzenia si<,> z Niemcami, nadszedł czas krwawej pomsty za łzy, pogorzeliska, cmentarze i domy udręczeń... Niech wasze bagnety i wasze pociski uderzają spokojnie, ale pewnie, jak topór drwala... Naprzód do walki, żołnierze Pierwszej Dywizji..." O zmierzchu ruszyły pierwsze oddziały ku linii frontu. W szeregach nastrój można by powiedzieć świąteczny, poważny i spokojny. Plutony zwiadowców pieszych i konnych, saperzy, kompanie fizylierów, kompanie strzeleckie, cekaemy, moździerze, rusznice, działka przeciwpancerne, ludzie, konie, wozy, samochody, armaty — suną nieprzerwanym potokiem i nikną\we mgle. Po drodze spotykamy kilka furmanek chłopskich, jadących nam naprzeciw. Jeden z muzyków, brodacz z krzaczastymi brwiami, przyglądł 124 •li; z wyraźnym zdumieniem naszym żołnierzom. Potem «w raca się do stojących obok czerwonoarmistów i widocznie dopytuje się, co to za dziwaczne wojsko idzie na front. Odpowiedź niewątpliwie uradowała muzyka, bo uśmiech roz-Jnśnia jego wynędzniałą twarz. Chłop zdejmuje czapkę t utowy i nagle zaczyna krzyczeć na całe gardło: „Priwiet-itwuju polskuju armiju, priwietstwuju polskuju armiju!" W górze słychać szum samolotu, coraz to głośniej biją działa przeciwlotnicze, kompanie maszerują spokojnie dalej. Po chwili kanonada milknie i wtedy znowu do uszu naszych dolatują z oddali słowa serdecznego chłopskiego uzdrowienia: „Priwietstwuju polskuju armiju!..." Jedenastego otrzymałem rozkaz, aby wraz z instruktorką ¦ kcji polityczno-wychowawczej, podporucznikiem Zawadz-a, udać się ze wsi N., gdzie znajdowały się nasze oddzia-, tyłowe, do wsi M., gdzie było nasze stanowisko główne. ulaliśmy się w drogę razem z kilkoma żołnierzami z komunii łączności. Szliśmy na przełaj przez pola, obok sta-owisk artylerii radzieckiej, którą koncentrowano w tej kolicy do jutrzejszej operacji. Niemcy widocznie zauwa-yli, że szykuje się coś niezwykłego, gdyż ich samoloty wiadowcze krążyły nieustannie od samego rana, a ogień 'itylerii niemieckiej stawał się coraz intensywniejszy. Nasi uznicy szybko posuwali się w stronę sztabu, nie zwraca-\r uwagi na kanonadę. Po drodze spotkaliśmy żołnierzy, lórzy zawiadomili nas, że od pocisków niemieckich padło ilka koni z baterii 76-milimetrowej i raniony został plu-•nowy Mendel. Biorąc pod uwagę nasilenie niemieckiego •K'nia, nie były to straty zbyt wielkie, chociaż brak koni w baterii 76-tek musiał dać się dotkliwie we znaki. l'o godzinnym marszu dotarliśmy do wądołu, w którym mieścił się nasz sztab. Obok sztabu rozlokowano drugą kom- mlą fizylierów. Zastępca dowódcy kompanii ppor. Bąk z iry_ i''ja. opowiada nam, że fizylierzy już drugi dzień nie do- ¦ ij;i normalnego zaopatrzenia żywnościowego i piorunuje i nieudolność służby gospodarczej w plutonie komendan- knti. Pocieszamy fizylierów, że kuchnia polowa jest już , drodze, i meldujemy się w sztabie. Dostaję rozkaz udani się do trzeciego batalionu, aby sprawdzić, jak posuwa »; robota nad kopaniem rowów strzeleckich i jak pracują flcorowie polityczni, którzy powinni przygotować żołnie-ty do naszego jutrzejszego natarcia. 125 Do batalionu dotarłem już w nocy. Żołnierze chwalą so bie obfitą kolację i pracują z zapałem nad wykończeniem okopów, nie zważając na niesłabnący ogień niemieckiej artylerii, która jednak robi więcej szumu niż szkody. Nad polami ściele się gęsta mgła. Okopy gotowe. Większość żołnierzy otula się w płaszcze-namioty i kładzie się spać na słomie, rozścielonej na dnie okopu. Czuwają jednak grupy wydzielone do obsługi karabinów maszynowych, rusznic i moździerzy. Nad ranem ogień niemiecki przybiera na sile. Pociski rwą się tuż obok okopów. Żołnierze podnoszą się, przytupują, by rozgrzać skostniałe nogi, wyciągają z plecaków suchary, jeszcze raz sprawdzają broń. W poszczególnych kompaniach wzywają oficerów do odprawy, komunikują im rozkaz bojowy. Oficerowie i podoficerowie polityczni zbierają grupki żołnierzy i informują ich o konkretnych zadaniach kompanii i plutonów, przypominają słowa przysięgi żołnierskiej i słowa wczorajszego rozkazu generała: „Przed nami wielki, święty cel, a na drodze śmiertelny wróg. Po jego trupie droga do Polski". Zapewne było już około godziny dziewiątej, kiedy rozpoczął się huraganowy ogień sowieckiej artylerii. Poza nielicznymi wyjątkami żołnierze i oficerowie naszej dywizji po raz pierwszy byli świadkami tego rodzaju potężnej kanonady setek dział wielkich kalibrów, zasypujących niemieckie pozycje lawiną ognia i żelaza. Hitlerowskie bateri' odpowiadały coraz to słabiej, wreszcie umilkły zupełna Huk sowieckich i polskich dział i moździerzy zlewał sitj w jeden nieustanny grzmot. Nie tylko powietrze, ale i zit%> mia drżała od łoskotu wystrzałów. Ponad niemieckimi pi>. zycjami wzniosła się olbrzymia chmura, a raczej ściana czarnego pyłu i dymu, od czasu do czasu rozświetlana po-l tężnymi językami płomieni. Żołnierze nasi pełni zachwyt i i podziwu patrzyli z uśmiechem na robotę artylerii, którfl miała nam przygotować grunt do pomyślnego przeprowaJ dzenia ataku. ' Zadaniem naszym było przełamanie silnie umocnionej linii obrony niemieckiej, sforsowanie rzeki Mierei, oparu* wanie okopów nieprzyjaciela, zniszczenie na wąskim dwui kilometrowym odcinku wszelkich ośrodków oporu i stanc-wisk ogniowych hitlerowców oraz zajęcie wsi Lenino i Po zuchy. Miało to stworzyć wyrwę, przez którą mogłah_ ruszyć naprzód brygada czołgów i korpus kawalerii. Rz natarcia żołnierze pierwszego batalionu. W dole widać i upę średnich i ciężkich czołgów, które daremnie usiłują izeprawić się przez błotnistą łąkę, aby wesprzeć naszą u-chotę. Brak tych czołgów na polu boju poważnie zacią-vl na dalszym przebiegu walki. Ogień niemiecki staje się "raz gwałtowniejszy, tu i ówdzie padają zabici i ranni, I'' bataliony prą niepowstrzymanie naprzód. Wychodzimy na przeciwległy stok wzgórza, a potem ¦'iiwu opuszczamy się w dół ku obszernemu kartoflisku. ¦ it;l(! z prawego skrzydła zaczynają bić niemieckie kara-iy maszynowe. Trzeba jak najszybciej przebiec strefę ich iderczego ognia. Naprzód! Naprzód! — pada komenda i kompania za ¦ " panią pomimo nieustannego ognia niemieckich cekae- przechodzi przez kartoflisko, znacząc krwią przebytą y.e moździerze ostrzeliwują teraz niemieckie pozycje, woduje osłabienie ognia wrażych cekaemów i ułatwia posuwanie się naprzód. Na bagnistej łączce przyrzecz- ¦I nfjień karabinów maszynowych przeciwnika jest słab- ¦ iy, ale za to wali się na nas grad min i granatów, które 'Jfbljają w ziemi ogromne leje, obsypują nas błotem i ule- odłamków, walą z nóg dziesiątki ludzi. Dowódca ósmej 127 kompanii porucznik Tomas trafiony kulą broczy krwll chwieje się na nogach, ale idzie naprzód, prowadząc za sc bą kompanię. Po kilku krokach ponownie ugodzony pac w krwawe błoto bagniska, ale żołnierze prą dalej niepohi mowanie, jak lawina. Idą wyprostowani, z zaciśniętyr zębami, z płomieniem chłopskiej zaciętości w oczach. Prze nami rzeczka niezbyt szeroka, ale przeskoczyć jej niep<) dobna. Trzeba ją przebyć w bród. Żołnierzom w wie| miejscach woda sięga po szyję. — Naprzód! Naprzód! — rozlegają się słowa komendl Niemieckie karabiny maszynowe trajkoczą jak opętai Strzelają do nas również z lewego skrzydła. — Naprzód! Naprzód! Żołnierze otrząsają się z wody, mocniej ściskają w rękaj karabiny i prą naprzód w stronę okopów niemieckie które widnieją w odległości stu, stu pięćdziesięciu krokóH Idąc strzelają z karabinów i automatów. Na lewo od nas widać żołnierzy z pierwszego batalion^ rozrzuconych w tyralierę wokół cekaemu, który bije dł gimi seriami, spokojnie i miarowo. W krzakach przed nami migocą brudnozielone drelichy — to Niemcy wieją z okopów. W ślad za nimi biegną nasz* kule. Przedzieramy się przez plątaninę zasieków kolcza* stych. Jeszcze kilka skoków i jesteśmy w niemieckim okopie. Chwila zamieszania, bo część naszych młodych żołnierzy zaczyna myszkować po niemieckich blindażach, wyciągając stamtąd nie tylko porzucone automaty, alt i puszki konserw, paczki papierosów, butelki wina i wódki, — Janek, taj oj, cała paczka czekulady — krzyczy śpiew* nie po lwowsku jakiś żółtodziób, który na widok ersatz* czekolady jak gdyby zapomniał, że tuż obok nas rwą si< pociski i w każdej chwili Niemcy mogą przejść do kontr, ataku. — Ażeby was cholera cisła — żołądkuje się wąsaty plu tonowy. — Rzućcie to „barachło" i pilnujcie, żeby Niemic z was kaszy nie zrobił. — Chłopcy, naprzód! Naprzód! Przed nami szeroki wąwóz, zryty lejami wybitymi pi pociski. Powoli posuwamy się pod górę. Raz po raz buchają miny, ale żołnierze idą naprzód, wyprostowar z żelaznym uporem, z niewiarogodną pogardą śmierci. Z prawego skrzydła prowadzą pierwszą grupkę jeńcó* 128 i Crowskich. W jednej chwili powstaje zbiegowisko na-ch młodych żołnierzy, którzy z zaciekawieniem przyglą-¦ I się niemieckim bandytom, idącym z ponuro zwieszo-nii głowami i spoglądającym od czasu do czasu spode i wzrokiem pełnym wściekłości i przerażenia. Plutonowy "\vu się denerwuje. Ażeby was cholera cisła, nie skupiajcie się, bo jak iśnie mina, to z was tylko musztarda zostanie! Naprzód! Naprzód! 1'rzeskakujemy kilka trupów niemieckich. Napotykamy itlerowca rannego w nogę, który siedzi z podniesionymi . fjórę zamazanymi krwią rękami i skomli żałośnie. Jeden naszych żołnierzy, z oczyma płonącymi nienawiścią, bie- i1 Niemca na muszkę, ale powstrzymuje go oficer: Nie strzelaj do gada! My nie Niemcy. Nie będziemy ubijać rannych. Masza artyleria zaczyna ponownie „obrabiać" niemieckie mowiska. Ogień hitlerowski słabnie, możemy teraz nieco i ibodniej posuwać się naprzód. /.biera się grupka oficerów, by naprędce zastanowić się ul sytuacją. Mamy ponad dwustu żołnierzy z różnych kompanii, róż- ih batalionów, a nawet różnych pułków. Na wzgórzach lewej strony wąwozu znajdują się grupy żołnierzy pierwszego batalionu, które do pewnego stopnia osłania- nasze skrzydło. Nie wiemy jednak, co się dzieje po pra- ¦ ¦j stronie wąwozu, posyłamy więc oficera politycznego ozłowskiego, aby z kilkoma żołnierzami wydostał się na kraj wąwozu i zameldował rezultat zwiadu. Wkrótce przy- liodzi meldunek, że obszerne pole na prawo aż po wieś '•nino jest puste. A więc nasze prawe skrzydło jest od- nnięte. Wiemy jednak, że gdzieś na prawo powinien nujdować się sąsiedni pułk, postanawiamy więc iść na- rzód, na drugą linię niemieckich okopów, które widnieją obu stron wąwozu, w odległości około dwustu metrów. ['osuwamy się skokami, pod przykryciem ognia włas- ch rusznic i erkaemów. Niemcy znowu opuszczają oko- , próbują chwilę się bronić i ostrzeliwać, wykorzystując bliskie krzaki, ale wypłaszamy ich stamtąd ogniem auto- iłów. Szybko „zwijamy" okop, posuwając się na prawo stronę wsi. Nagle, z odległości stu pięćdziesięciu metrów mcy ściągnęli na nasz odcinek ogromną ilość samolo- zarówno w tym celu, aby za wszelką cenę zniszczyć kit dywizję, jak też aby nie dopuścić do przerwania -/. nas frontu. iln-óbkę" z powietrza Niemcy wykorzystują do nowych i ataków. Poszczególne ich oddziałki przenikają w głąb Lenino, zaczynają zagrażać nam od tyłu. Wracają iicy z lewego skrzydła i zawiadamiają porucznika inana, że pierwszy baon opuszcza okopy po lewej stro- a dowódca rozkazuje, abyśmy również wycofali się pierwszej linii okopów, gdyż grozi nam otoczenie. i,'/.kim sercem wypełniamy rozkaz i opuszczamy okopy. ¦ • z takim trudem przyszło nam zdobywać i bronić. ¦ famy się w dół wąwozu pod silnym ogniem niemiec-W połowie drogi, między pierwszą a drugą linią oko- , obsadzamy kilka wielkich lejów, w których lokujemy nice i erkaemy, aby nie dać Niemcom możności bez-cdniego atakowania naszych nowych stanowisk. ¦ okopie spotykamy kilku oficerów politycznych, z któ-i wspólnie bierzemy się do pracy nad jakim takim ządkowaniem naszych szyków. Trzeba, aby żołnierze y.ścili broń, która w większości wypadków jest fatal-/abrudzona i często odmawia posłuszeństwa, trzeba ać w drużyny, plutony i kompanie żołnierzy, którzy i bili swe oddziały i daremnie próbują odszukać je na iiią rękę. Niestety, w chwili gdy przyszedł rozkaz po-nego ataku na drugą linię okopów niemieckich, robo- Bie została jeszcze zakończona. (rło to już o zmierzchu. Żołnierze, chociaż straszliwie rzeni całodzienną walką, szli odważnie naprzód nie kając na silny ogień nieprzyjaciela. Szliśmy wyprosto- |t, a nerwy Niemców i tym razem nie wytrzymały, rrowcy wycofują się i kryją w pobliskich krzakach, w każdej chwili trzeba się spodziewać ich kontrataku, 131 a z amunicją u nas krucho. Zajmujemy okopy z le i prawej strony wąwozu, a równocześnie nasi fizylie wdzierają się do wsi Lenino, gdzie płoną niemal wszys* domy oświetlając krwawe pobojowisko. Na lewym skrzydle grupa naszych żołnierzy niespoda nie zaskoczyła około trzydziestu hitlerowców, którzy z"1 podnieśli ręce do góry, ale kiedy nasi niedoświadc żołnierze nieumiejętnie zabrali się do ich rozbrajania, ciii się na naszych chłopców i zaczęli wyrywać im kara ny, krzycząc, ażeby się poddali. Krzyki na lewym skrzy zaalarmowały kilku oficerów politycznych. Wyskoczyli! z okopu i nie zważając na niemieckie kule, pobiegliśmy skrzydło, gdzie już część naszych żołnierzy była rozbroję i otoczona przez Niemców. Strzałami z pistoletów i au matów kładziemy trupem kilkunastu opryszków hitlero skich, ale i ich kule rażą naszych żołnierzy, a co gorsza' Niemcom przychodzi na pomoc jeszcze cała kompania -daje im zdecydowaną przewagę, zwłaszcza że naszym nierzom kończy się amunicja, a część zanieczyszczon automatów i karabinów w ogóle nie działa. Trzeba cofnąć. Odchodzimy powoli, starając się powstrz? i Niemców granatami, ale byłoby z nami krucho, gdyb> interwencja porucznika Kaniewskiego, który z cekai ustawionego na brzegu okopu, niespodzianie zaczął w u do Niemców i przydusił ich do ziemi. Pozwoliło to "' wycofać się bez większych strat, Niemcy jednak znaczną przewagę, ogień ich staje się coraz bardziej zat czy, nie mamy możności utrzymania zdobytej pozycji i • simy wracać do pierwszego okopu. Niemcy kilkakrotnie próbują atakować nasze pozj ale wszystkie te próby kończą się dla nich opłakanie. Sytuacja nasza jest mimo to niewesoła. Żołnierze ' się z nóg ze zmęczenia. Brak nam amunicji. Lewe : skrzydło wciąż jeszcze jest odsłonięte. Powoli jednak tuacja zaczyna się zmieniać na lepsze. Nareszcie nawiąi łączność telefoniczną ze sztabem. Zapowiadają nam, wkrótce otrzymamy żywność i amunicję oraz posiłki, ż< dejdą czołgi, pod których osłoną ponownie pójdzieni ataku. Największa zaś radość dla nas to zjawienie km naszym lewym skrzydle kilku kompanii czerwonoarmi.a którzy nie tylko ochraniają nas z flanki, ale przecho do natarcia i mimo silnego ognia niemieckiego zajiw 132 1*1' ly terenu mniej więcej w połowie drogi między pierwszą drugą linią okopów. Ll.Vcrwonoarmiści posuwają się naprzód skokami, zacie-i uporczywie, nie zważając na grad niemieckich kul lisków. Nasi żołnierze patrzą na nich z radością i podzi-. Nikt teraz nie wątpi, że przygotowany atak skończy omyślnie. Wzywają mnie do telefonu. Otrzymuję polecenie nie-r/nego udania się na stanowisko główne i zameldowa-sie. u zastępcy dowódcy pułku. Droga daleka i nie-|wn. Noc ma się ku końcowi, zaczyna już szarzeć, ale jest tak gęsta, że na odległość kilku kroków nic już widać. Wyskakuję z okopu i starając się jak najszybciej prze-|ezyć strefę ognia kaemów zbiegam w dół w stronę rki. Po chwili napotykam okopy. Obsadzone przez Il''c:kie kompanie moździerzy. Właśnie rozdawano tam i wejścia do operation room wszyscy sobie przeczytali im wielkiej tablicy dokąd i po co lecą. * Cel na noc dzisiejszą. i Odprawa ilustrowana wykresami i częścią filmową szybko dobiegła końca. Poszliśmy do „paraszuciarni" przebrać »lv do lotu. Załoga, z którą lecę po raz pierwszy, przygląda mi się uważnie. Wreszcie któryś powiada: „»Jajko operacyjne*, to chyba zjemy po powrocie?" — pragnąc widocznie tym zdaniem dodać mi otuchy. Podczas dopasowywania uprzęży spadochronu mój dowódca załogi i serdeczny przyjaciel z poprzednich etapów wojennej wędrówki, Kazik Brochocki, poucza mnie troskliwie, co i kiedy mam robić... Rady, co mam robić po wzięciu mnie do niewoli — najmniej mi się podobały. Nagle ktoś krzyknął z zewnątrz: — Lory przyjechały! Włazimy w nie załogami; jedziemy do miejsca rozproszenia maszyn. Po drodze, dla pewności i zgodnie z King Regulation, przeszukuję kieszenie, czy coś w nich nie zostało, co mogłoby dać jakiekolwiek informacje wrogowi i czy nie zgubiłem „wiatyku" danego mi na drogę przez ,,intelligenta". Jedna z załóg wysiada. My jedziemy dalej do „E" jak „Ellen". Przybywszy na miejsce wyciągamy ,,Kraty" z samochodu i wnosimy do kabin. Mechanicy zziębnięci jak nieboskie stworzenia przeglądają samolot i spoglądają na niego tak niespokojnym wzrokiem, jak patrzy czuła matka na swe jedyne dziecko wyruszające w daleką, niebezpieczną drogę. Uśmiechamy się do siebie tak, jak w Londynie ludzie śmiać się nie umieją i zaczynamy rozmawiać na temat... psich wyścigów. Zagrały silniki i pilot ze swej kabiny dał nam znak, ze czas już wchodzić i zajmować miejsca. Rzucamy nie dopalone papierosy na ziemię i po małej drabince włazimy do wnętrza „Wellingtona" mijając mechaników wychodzących z wewnątrz. Ulokowałem się u „siebie" i włączyłem „intercom". Tlenu włączać nie trzeba. Cały lot będzie się odbywał na niskiej wysokości. Pada pytanie pilota: — Czy wszyscy już gotowi? Jeszcze krótkie sprawdzenie radia i „Wellington" hucząc silnikami kołuje do startu. Oglądam się i widzę mechaników, którzy przesyłają nam pozdrowienia wzniesionymi do góry rękami. Zewsząd ku drodze startowej kołują „Wellingtony", które kołysząc się ociężale i mrucząc silnikami robią wrażenie 139 rozgniewanych żuków sunących gdzieś pośpiesznie. Doko-łowawszy do startu stajemy w kolejce. Co chwila jakiś „Wellington" zaczyna ryczeć silnikami i wznosi się w powietrze. Przychodzi kolej na nas. Odpowiadamy lamp;) „Aldisa" na dany znak świetlny i zakręcamy ostro do pasa startowego. Obciążony minami „Wellington" nabiera rozpędu. Ziemia ucieka do tyłu z szaloną szybkością. Wreszcie silny podskok, silniki „Wellingtona" grają innym tonem i jesteśmy w powietrzu. Robiąc okrążenie widzimy następne maszyny sunące po „runaway'u". Pułap, w tym dniu bardzo niski, dusi nas do ziemi. Po sprawdzeniu czasu schodzimy „sett-coursem" w kierunku południowym, nabierając wysokości. Lecimy ciągle w chmurach, w które weszliśmy przy pierwszej próbie nabrania wysokości. Po kilku minutach chwyta nas oblodzenie. Schodzimy nieco niżej, ażeby „odtajać" i znów pniemy się do góry wchodząc w gęste chmury, w któryc1) nasza maszyna skacze jak oszalała. Przelatujemy przez „bramę wlotową" zrobioną ze skrzyżowanych świateł i zbliżamy się ku morzu. Brzegi brytyjskie mijamy już w zupełnych ciemnościach i oddalając się od nich, spoglądamy na mrugające ku nam z oddalenia „beacony". Wkrótce i one nikną nam z oczu. Linia brzegów brytyjskich, znaczonych białym pasem fal łamiących się przy nich pozostaje za nami. Lecimy ponad „ziemią niczyją" wchodząc coraz dalej w głąb morza. Lot zaczyna się dłużyć i wbrew ogólnym twierdzeniom zaczynam myśleć o ¦wszystkim — poza lotem. Ot, zagłębiani się w rozmyślania i dopiero po jakimś czasie przypominani sobie, że przecież siedzę w „Wellingtonie" i z każdą minu tą oddalam się od ¦wszystkiego, co tam w Anglii mogło by dla mnie drogie, płynąc bezmiarem przestworzy ku nir znanym losom, aż wreszcie spłynę pod ogień niemieckin artylerii. Moje rozmyślania przerywa pełen oburzenia krzyk jcil nego z kolegów: — Popatrzcie na sandwicze! Znowu te psie syny zamin i obiecanej szynki dały nam pastę rybią!... To zdanie było tak krańcowo różne od popularnych słów „o odwecie" czy też „cierpiącym kraju", jakie zazwyczaj kładą w usta lotników lecących na wojnę londyń- 140 wy literaci, że nie mogłem się powstrzymać i wybuchną-łrni śmiechem. Nagle słychać głos pilota: — Wzmóc obserwacje nieba i wody! Lecimy niedaleko brzegów nieprzyjacielskich!... Zaczynam się wpatrywać w stronę niewidocznych brzegów i jednocześnie myślę, że gdzieś tam daleko przed nami wyją już rozpaczliwie syreny alarmowe, a żołnierze niemieccy stają przy swoich działach. Ale nasze „Wellingtony" nie będą dziś ich celem. Mamy Inne zadanie, ważniejsze jak bombardowanie umocnień niemieckich. Chmury z wolna znikają i na granacie bezksiężycowego nieba pojawiają się gwiazdy. Piękna noc nastraja raczej do marzeń aniżeli do walki. Po parogodzinnym locie ponad morzem wykonujemy (jwałtowną zmianę kierunku zawracając ku brzegom, aby niespodzianie wpaść w głąb portu nieprzyjacielskiego, w którym w głębokich schronach odpoczywa flotylla „H-bootów". Gwałtowny skręt i zejście ponad spienione fale. - Uwaga! Zbliżamy się już do brzegów nieprzyjacielskich — oznajmia nawigator. Wpatruję się uważnie w przejrzeń — ciemną i niewyraźną... Potem włączam mikrofon i wołam: - Pilot, jakieś światełka przed nami!... Istotnie, w oddali zamigotały trzy czy cztery światełka i momentalnie zgasły. Padają szybkie zdania i „Wellington" w gwałtownym •kn;cie kładzie się na skrzydło. Zmieniamy kierunek i pędząc na pełnych obrotach •'liżamy się do lądu, którego ciemne kontury są coraz aźniejsze. Mijamy jakąś wysepkę przyglądając się ¦ i /nie. W dali znów zamigotały jakieś nikłe światełka ¦mknęły w głąb lądu, jak gdyby „anonsując" przybycie 1 -llingtonów". 'A':;zyscy wpatrują się w ziemię, która już wie, że idzie- i namierza się teraz, aby w odpowiednim momencie witać nas światłem reflektorów i błyskami pocisków. tknięta w ramy lądu błyszcząca tafla wody, ponad ;) lecimy w głąb wrogiego portu, zwęża się coraz bar- j. Po obu jej stronach czai się artyleria gotowa do atu. Instynktownie czujemy, że już ktoś był tam przed 141 nami i ci na dole są przygotowani do otwarcia ognia. Czekają tylko najbardziej odpowiedniego momentu. Błyskawiczne spojrzenia na wodę. Lecimy bardzo nisko i jeżeli pod nami znajdą się przyczajone w ciemnościach niemieckie „flak-shipy", to nas rozniosą ogniem swych szybkostrzelnych działek. Ląd widać już wyraźnie. Ciemny i złowrogi — wchodzi Pod kadłub maszyny. Mijamy pierwszą zatokę i lecimy do drugiej, w której stoją „U-booty". Przelatujemy ponad wąskim kanałem i wpadamy w głąb portu, gdy naglą jasność obejmuje kadłub „Wellingtona" od dzioba do ogo na. Na moment jestem oślepiony i święcie przekonany, żi-wiązka reflektorów chwyciła nas w krąg swych świateł Ale to nie reflektory. To była pierwsza seria ognia arty lerii; jaką nas przywitała rozbudzona ziemia. Uciekamy ostrym ślizgiem. Ale nic nie pomaga. Namierzyli się dobrze i walą bez przerwy. Sine słupy reflektorów krążące po niebie zaczynają się zbiegać przy nas. Maszyna tańczy w powietrzu podrzucana podmuchem pocisków. Znów zmykamy ostrym ślizgiem. Nagle, tuż przed nami krwawy błysk rozjaśnia na moment horyzont. Odwracam się — wielka ognista kula zlatuje ku ziemi ciągnąc poza sobą długi ogon ognia. To jeden z „Wellingtonów" trafiony pociskiem wali się w do! w płomieniach. Brochocki wykonuje unik, wychodząc z kręgu ognia Zaczyna być nieco spokojniej. Po chwili słychać w „intercomie": — Uwaga, kurs bojowy! Drzwi bombowe otwarte!... Wyrównaliśmy nałatując wprost na schrony niemieckie! okrętów podwodnych. Błyski, które na chwilę pozostały nami, zaczynają się znów zbliżać, a my idąc na zrzuceń" min musimy lecieć prosto. Możemy się tylko bać i czekać: trafią nas czy nie trafi.i Lecimy tak nisko, że jesteśmy nie tylko w zasięgu ognia artylerii, ale i karabinów. Odłamki zaczynają dzwonić po kadłubie i skrzydłach samolotu. Z ognia i żelaza tworzy się potępieńcza, błyszcząca ulica, której środkiem jak burza rwą polskie „Wellingtony". Dwa szybkie wstrząsy Miny poszły. Spływają ku wodzie na swoich spadochronach i Znikają w głębinie. Słychać ostrzegawczy krzyk tylnego strzelca: 142 ¦ Unik! Strzelają z lewej!... llmchocki zdarł stery i w gwałtownym uniku wychodzi pola ognia, prześlizgując się pod statecznikiem lecącej |U* za nami maszyny. Mijamy się w odległości pięciu— lilrsięciu metrów. Si-kunda lotu w ciemnościach, a potem błysk ognia gwałtowny poślizg. ,,Wellington" wali się w dół ku wodzie... Przez głowę przelatuje mi myśl: „Koniec! Trafili nas!..." Ale „Wellington" po chwili odzyskuje równowagę i za-łrnca nad przesmyk, lecąc tą samą trasą, którą wszedł nlab portu. Słychać głos pilota: Udało się. A byli tak wstrzelani, że już straciłem ¦ dzieję... A ta detonacja?! To ten „Wellington" nad nami rozleciał się w po-••Irzu... iN-Hnani salwami szybkostrzelnych działek z przyczaj o-¦ li „flakshipów", wylatujemy z portu. lVraz dopiero widać w pełni całą iluminację, jaką Niem-M/adzili na cześć „Wellingtonów". Cały brzeg lądu mi-wszystkimi kolorami tęczy. Pociski różnych barw m ni gonią się po niebie i wirują dookoła pokręconymi Wyżej, ponad nimi rwą się jasne wiązki szrapneli szej artylerii, rozjaśniając ciemny granat nieba iwany sinymi smugami reflektorów. Nasilenie ognia • lowało nadejście drugiej grupy „Wellingtonów", któ-'lesperacką brawurą wdzierały się w głąb portu. Uważać na niebo, żeby myśliwcy nas nie zaskoczyli! lej wysokości, na jakiej teraz lecimy, to nie zdążymy ikać, ani wywodować... nlzimy jeszcze niżej, prawie ponad fale, aby się ^leczyć przed atakiem z dołu i skręcamy ku Anglii. '"«n.-( w oddaleniu odbłyski ognia artylerii i światła •¦Morów. Lot staje się spokojny i silniki „Wellingtona" • ( już inaczej. Ciemności, w jakich lecimy, rozjaśniają > błyszczące nad nami gwiazdy. Czas zaczyna się dłu- < ula załogę ogarnia nieprzeparta senność. Pogoda staje ¦•¦iaz gorsza. Nabierając wysokości wchodzimy w gęste ¦ "\\ lecąc w nich aż do Anglii. ¦ I lodząc do linii wybrzeży schodzimy pod chmury i za- 143 I pałamy swoje światła rozpoznawcze. Z dołu migają nam przyjaźnie „beacony", a smugi reflektorów zamiata ziemię wskazują trasę, którą mamy lecieć. Po jakimś czasie radiota odbiera rozkazy nakazuj! nam szybkie odejście z dotychczasowej trasy. Włącz' mikrofon i pytam: — Co się stało? — Niemieckie samoloty atakują Londyn i lepiej wchodzić w zasięg jego obrony. Reflektory z dołu kiwają się uparcie, wskazując kierunek zejścia. Skręcamy i obserwujemy z daleka bły brytyjskiej artylerii, porównując jej nasilenie ognia z y miecką obroną. Chwilami u dołu zjawiają się olbrzymie, czerwone buchy. To bomby niemieckie rwą się wśród murów miai Oddalamy się znowu, wchodząc w gęste i nisko ciągnf się chmury. Maszyną zaczyna rzucać, jak w ogniu ar lerii, i cały samolot świeci się, jak choinka. Niedaleko h' chwyta nas oblodzenie. Przebijamy chmury i nagle nami ukazuje się — kraina z bajki. Cała przestrzeń nami iskrzy się od tysięcy świateł tworzących symetryc figury i koła, a skrzyżowane w górze reflektory wygląd jak kolumny gigantycznych gmachów, ginących gdzieś soko. Światełka krążących wokół nas samolotów wyd się rojem świętojańskich robaczków wirujących w pi stworzach. Wprost trudno oczy oderwać od tego widoku. Krążymy w wieńcu samolotów czekając swojej kolfl Wreszcie słychać wezwanie: „E" tor „Ellen" i otrzym\i my zezwolenie lądowania. Cichnie szum silników i prz' tując pod świetlną bramą reflektorów schodzimy pc „runway" płynąc nad ulicą migocących świateł. Wolny min i lekki już „Wellington" zdaje się radośnie dot3"* twardej ziemi. Kołujemy na miejsce postoju mat i wyłazimy z samolotu witani radośnie przez czekając, na nas mechaników, a potem przysłaną „lorą" jedziemy „operation" zdać relacje z lotu. „Intelligent", młody i bardzo miły człowiek, częstuje i rumem, kanapkami, herbatą i każe opowiadać, jak to i wyglądało. Co jakiś czas na salę wchodzą nowe powracające z prawy załogi. Niestety, nie wszystkie. To przygasiło naszą radość przywołało na pamięć obraz z tamtego brzegu. Jak się panu latało? — pyta mnie W/Cmdr Kowalczyk, !nwódca dywizjonu. - Doskonale — odpowiadam. — Trafiłem do wspaniałej 'logi- - Uuu — mruczy dowódca dywizjonu, ściągając przepo->ny szalik. — Dawno już nie widziałem tak silnego „fla-u", a ten mówi, że mu się świetnie latało... A co ma powiedzieć, że miał stracha? — śmieje się llrochocki. Brak jeszcze kilku załóg. Dowódca niespokojnym wzrokiem patrzy na zegarek, bo z lotu na minowanie nie idzie •li; do niewoli. Albo wraca się w porę, albo w ogóle nie wraca. Czekaliśmy długo i na próżno. Ani załogi nie przyszły, ani żadna wieść o nich. Nazajutrz rano poszedłem na miejsce najbliżej nas sto-juccj „F-ki". Było puste tak, jak i namiot jej wiernych mechaników, •' ńrzy długo w nocy czekali na wiadomość o swojej ma-\nie. W pokoju oficera technicznego dyonu na wielkiej lilicy wykazującej ilość samolotów, dyżurny mechanik ili^rafował kredą krótkie słowo: „Mising" i oczy jakiejś ifwczyny, ubranej w mundur WAAF-ki, która co noc /yła powracające z wyprawy samoloty, przesłoniły się uni. Adiutant dywizjonu miał dużo roboty z pisaniem wysyłaniem najrozmaitszych papierów, a koledzy zagi-"iiych urządzili dosyć smutną „party", która w naszym •yku nazywa się stypa... 1'otem rzeczy poległych odesłano do Blackpool i gdzieś jakiejś ewidencji skreślono ich nazwiska. I'rzeź kilka dni w messie stały puste krzesła, potem /yszły nowe załogi i życie dywizjonu szło dalej swoim ii-m. I zacierały się z wolna w pamięci żyjących nazwiska li'K'łych, stawały się coraz bardziej dalekie i nieznane, wreszcie całkowicie zginęły w niepamięci. I może tylko gdzieś daleko w kraju ktoś jeszcze myśli, żyją — i z utęsknieniem czeka nie wiedząc, że na ¦żno... 144 Antologia 145 Jedynym wesołym momentem stała się wiadomość, ja drogą telegraficzną nadeszła z Londynu, że tej samej no kiedy latałem nad Brestem, moje mieszkanie w Londyi zostało zbombardowane. Wywołało to ogólną radość, a Kazik Brochocki pods» do mnie i zapytał: — A skąd Niemcy wiedzieli, że ty u nas latasz? — Nie rozumiem? — zdziwiłem się. — Bo ci za karę zbombardowali mieszkanie... Biuletyn Polskiej Agencji Telegraficznej, luty 1942 tkady Fiedler Uśmiech zwycięzcy I aorucznik-pilot Jan jest jednym z asów polskiego dywizjonu myśliwskiego im. T. Kościuszki, walczącego u boku lotnictwa brytyjskiego pod liczbą 303. ... Przed chwilą właśnie odniósł kolejne zwycięstwo. Po jego serii pocisków poleciały z „Messer-nnitta" tylko żałosne wióry. Buchając dymem, niemiec-samolot zwalił się w dół i zanim zginął w chmurach, t cały w płomieniach. ¦ łan odprowadzał go błyszczącym wzrokiem i już się 11 Tał, by dołączyć do klucza, gdy znienacka ze spóźnioną .ieczą spadł na niego z góry nowy „Messerschmitt". My-wiec właśnie zataczał koło i to go uratowało: wszystkie ciski wroga poszły bokiem. łan zrywa się jak oparzony. Skręca maszynę w górę, '/wiązać się w walce kołowej. Lecz Niemiec niegłupi nie !<¦ się związać. Korzystając ze swej przewagi w szybkości, rkuje, lecz potem raptownie się wzbija i wciąż pozostaje łlóry, nad głową Jana. Stamtąd od nowa pikuje, strze- ¦ (('. Jan gwałtownie zwęża swe skręty. Jest to jego jedy-obrona: trudno trafić w samolot w skręcie. straszliwa zawziętość ogarnia walczących. Wiedzą: jed-iim z nich śmierć. Przewagę ma Niemiec, strzela. Polak /dać nie może. Broni się. Lecz kołując podciąga maszy-powoli do góry. Chce wejść na pułap przeciwnika mrzucić mu równą walkę. 147 Wtem — o zgrozo! — do „Messerschmitta" dołącza si drugi „Messerschmitt". I nagle obydwa samoloty zmieniaj taktykę. Nie atakują. Lecą teraz w koło tak samo jak Jai tylko wyżej nad nim. Wygląda to, jak gdyby go tylk pilnowały. W istocie — pilnują. I wciąż nie koniec! Jeszcze dwa nowe „MesserschmittyJ Pojawiają się w górze na chwilę i gdzieś zaraz nikną. Ni pewno pozostają w pobliżu i coś knują. Razem jest i śladem. Jan zrozumiał ich szatański plan: podczas gdy 1i „Messerschmitty" — dwa u góry, jeden na dole — pilm każdego jego'ruchu, by nie wymknął się z pułapki, mendanta stacji to bym postawił pod mur. — Dosyć, chłopaki, nie żołądkować się! Jutro dają j>« dwieście gramów wódki i po dwa jajka. — Walmy do wagonu, kasza wystygnie. 150 Wieczorem nastrój w wagonie był świąteczny. Na gór-¦¦••¦ i-h pryczach śpiewano, pod lampą skupili się przyszy-ijący czyste kołnierzyki i gracze w dwadzieścia jeden, sąsiedniego wagonu łączności słychać było harmonię, "¦'; wybijał takt uderzeniami dwóch łyżek o kolana. Boki prześliznął się na zewnątrz przez nie dosunięte wi i zeskoczył w mroźny spokój nocy. Od północnego ¦¦liodu niewyraźnie, urywanym basem pomrukiwał front. ¦ t lawy księżyc przerżnięty na pół czarnym paskiem ilimury wschodził nad Dnieprem. — Noc w sam raz dla „Junkersów" — mruknął Bogacki, !><>dchodząc do służbowego wagonu. Odsunął zasłaniający 'izparę w drzwiach koc, wetknął głowę do wnętrza i spytał ntracji na nowym miejscu... Kijowski węzeł kolejowy, którego przelotność silnie ucierpiała, jest wąskim gardłem... Tu chodzi nie tylko o Armię Polską, ale i o przerzucenie gwardyjskich ugrupowań Frontu Białoruskiego... Myślę, że dywizjon nie zawiedzie zaufania" — wspomniał słowa pułkownika na wczorajszej odprawie... 151 Nad Kijowem już błyskały na niebie wybuchy żeni W wek. Porucznik ogarnął wzrokiem trzeci od końca wagon.l „Lena już pewno śpi" — pomyślał jednocześnie niespokojJ nie łowiąc chrapliwe, przerywane warkoty niewidzialnych na nocnym niebie samolotów. Odwrócił głowę, uderzony nagłą jasnością: nad nimi trochę na lewo, jarzyły się, różowawo dymiąc, trzy rakiel ty spadochronowe. — Przybysz! Walcie do Lubelskiego: alarm cekaemów. Kiedy jęk motorów pierwszej trójki nurkowców wy ciągnął się w przenikliwy świst bomb, obsługa drugie^" i trzeciego działa dopadła właśnie stanowisk. DowódcM plutonu Pojasek oraz Weintraub, drugi dalmierzysta, któ rzy rozpoczęli już ogień z drugiego działa, ustąpili miejsiM na pół ubranym celowniczym. Platformy plunęły w noc sznurkami świecących pocisków. Przez rwący się rytm szczekania zenitówek, przez trzask wpychanych do maga zynów łódek naciskowych i blaszany deszcz gilz, przebił się głos Kononienki: — Bateria!... Do pikujących, pierwsze w lewo, reszin w prawo, krótkimi seriami — ognia! Z lasu ryknęła rosyjska średniokalibrówka. Od stron\ parowozu wytrysnął kolorowy wachlarz serii trzynastu milimetrowych cekaemów: Kurczewski i Wróblewski brał na celownik rakiety — obaj krępi, podobni do siebie, jed nakowo rozkraczeni przy trójnogach, wpierali dłonn w uchwyty. Z lewej zapłonęły obrzucone f osf orówkan i dachy wagonów. Nowa konstelacja rakiet wysypała si> z niewidzialnego samolotu i zawisła nad stacją, stało s'n jasno, jak przy zdjęciu z magnezją. Wśród wycia silnikóv warkliwie grzmotnęła pierwsza seria półtonówek. Nad wn gonami na mgnienie stanęły słupy piasku i śnieżnego pyłu zawirowały w powietrzu belki, deski, ciężko opadając kawały blachy. Na chwilę zmiotło różnobarwny pióropu: pocisków cekaemowych, Korzuń wściekle walczył z zasy panym ziemią zamkiem. Korczewskiemu skończyła m< taśma — skoczył do opróżnionego kaemu sąsiada, zmięciu ny z platformy Wróblewski pokusztykał po amunicję. Na sekundę w przecięciu kresek kalimatora drugiego tffiułn znalazł się wydłużony, rybi profil kadłuba. Szczęknęły korby w rękach Pojaska i Dębniaka — nie zgubić celu! Hiuknęły pedały spustowe — czerwone plamki pocisków ••migotały tuż pod skrzydłem — jest! Gubiąc w powietrzu •¦liTwany płat, „Junkers" stromą spiralą zwalił się na las. Na tle oświetlonego prostokąta drzwi Bogacki zobaczył głowę chorążego, potem pół ciała. Starając się przekrzy-t»rć piekielną perkusję bitwy, chorąży wrzasnął w ciemną ffiym darzyły go ściany i dach wagonu, nagle, całą skó-a zwłaszcza plecami — odczuł wirującą w powietrzu na śmierć. Biegnąc za innymi ku wagonowi amunicyjni u, zobaczył, jak na czwartym torze z prawa seria wy-hów zmiotła środkowe pulmany sowieckiego transpor-/ piechotą. Dalej, pod lasem nagle zamilkła rosyjska i okalibrówka. V wagonie amunicyjnym rozkraczony w wąskim przej-i między skrzyniami pracował spocony Kruszyna, poda-tadunek czekającym pod drzwiami. Płaska dziesięcio-< ukowa skrzynka 37-ek nie była ciężka. Bogacki ruszył dwa w stronę pierwszej baterii, przyciskając skrzynkę karku. Dopiero przy trzecim kursie, w połowie drogi, gdy zoba-"'I o dwadzieścia metrów przed sobą, jak krótki błysk „. niósł po torze ogniomistrza Balcera, Przybysza, małego l(nlinkę i dwóch czerwonoarmistów, Bogacki poczuł, że ifc i zynka ciąży mu niemożliwie. Dobiegł ze zdwojoną szyb-cią i zrzucił ładunek na platformę drugiego działa, przy nogach rannego Weintrauba. W powrotnej drodze izył się z Kruszyną. — Nie masz po co lecieć, pociski \'agonie wybuchają! — charknął szef. Bogacki zawahał na chwilę — i z mimowolnym uczuciem ulgi dał nura wagon. Z nieoczekiwaną dla siebie samego zręcznością ¦iliznął się pod następnym pociągiem, potem pod trze-i czwartym, przebiegł kilkadziesiąt metrów po jasno ictlonym piasku, nie wiadomo dlaczego omijając szare 152 153 płaty śniegu. „Jeżeli nie ma nic do roboty, powinienem cim torze z prawa, na tle rudego słupa piasku, pięćdziesię' ciotonowy pulman bezszelestnie gramolił się na przewrócony wagon drugiego toru. Potem oba zwaliły się na lew( do olbrzymiego leja, wyrwa — i wężowo skręcone w po wietrzu szyny zabarykadowały tor wyciągającego eszeloi parowozu. Wszystko to trwało trzy—cztery sekundy, al( Bogackiemu wydało się zwolnionym filmem. W tej chwil dopiero uświadomił sobie, na czym polegała groteskowoś widoku: film był niemy. Ani wybuchu, ani trzasku gnie cionych wagonów — nic prócz jednostajnego dzwonienii Zrozumiał, że jest głuchy. I wszystko od tej chwili wydał mu się dużo mniej straszne — jakby go już to nie dotyczyh Otrząsnął się, wypluł i wysypał piasek i podbiegł do wyj sokiego podchorążego, który stojąc nad lejem przywoływa go ręką. We dwójkę z trudem wygrzebali półnagiego szcj fera z trzeciej baterii, przywalonego dwoma trupar1 i maszyną. Miał zgniecione kolano. Położyli go na szynelu podchord żego i ponieśli przez tory w kierunku lasu. Jęczał tylW 156 dy, gdy kładli go na ziemi, by dać odpocząć omdlałym >>m lub by przeczekać lecącą nową kolejkę nurkowców, marzam, chłopcy, zdechnę do rana" — skarżył się, gdy układali na podłodze w przepełnionym, na pół rozbi-n przystacyjnym punkcie opatrunkowym. Zostawili mu zez i pobiegli z powrotem. Trzecie działo i jakiś cekaem przy parowozie posyłały /cze ostatnie serie w ślad za ucichającym warkotem i lików. Płonęły wagony i cysterny. W górze, powoli opa- ij.ic, dopalały się dymiące rakiety. Pod lasem prał snopa- 'ii ognia pociąg amunicyjny. Rano Bogacki wrócił na stację z szosy, dokąd znoszono innych — kijowskie autobusy kursowały od trzeciej nad • uiem między Darnicą, a szpitalami, położonymi na prawym brzegu Dniepru. Między torami roił się wymachujący łopatami tłum bab — brygady pogotowia zasypywały leje, naprawiały tory. Bogacki usiadł na piasku, oparłszy się plecami o koło platformy i rozejrzał się: gdzieniegdzie tliły »m; jeszcze belki i pokłady, dymiły wagony z prasowanym M;inem, pod ospowatą od odłamków pompą leżały nie uprzątnięte jeszcze ciała. Przejął go poranny przymrozek — był bez płaszcza. Czuł się podle: język był kawałkiem brezentu, w skroniach boleśnie stukało, mdlił zapach spalenizny, ale pocieszało go, że jednak lepiej już słyszy przynajmniej lewym uchem. „Widocznie jeden bębenek jest nity" — stwierdził. Wywrócił kieszenie, wysypał na dłoń •¦kruchy tytoniu i skręcił w kawałku gazety. Zaciągnął się gorzkim pyłem machorkowym i spróbował się wsłuchać w rozmowę kolejarzy, którzy po drugiej stronie platformy układali zerwane szyny. — Wy, chłopcy, uważajcie — tu jeszcze będą zegarowe wybuchać. - Cholera, ile to narodu przez jedną godzinę wytłukli... — Baba rano pobiegła samoloty oglądać. Powiada, że w dwóch się fryce spalili, a z jednego wyskoczyli. Leżą około szosy. Mundury mieli dobre — tylko się porwały. Jt-den jest z krzyżami, widocznie ichni „as" — i tu mu kreska przyszła. — Nu i Poliaki! Na wot tiebie! Żeby nie oni, nie odciągnęlibyśmy transportów z czołgami. Podobno z jednej litki jeszcze w powietrzu strzelali. 157 — Im się najgorzej dostało... Z lewa, niedaleko pompy, Bogacki zobaczył przygarbił ną figurę w długim płaszczu. Wczorajszy oficer dyżuruj beznadziejnie grzebał między zgliszczami trzeciego wagom] — Pierwszy SDAPL! Zbiórka-a! Brać łopaty, kto znajl dzie! — wołał ktoś, biegnący po drugiej stronie rozbitej pociągu. Zza stosu belek i z wnętrza ocalałych na sąsiednim tor wagonów z sianem, zaczęli wyłazić bladzi od niewyspanll żołnierze. Opublikowano w książce Ludzie Pierwszej Armii, 1946 r. Wańkowiez Pod Monte Gassino I I reszcie — nadszedł dzień „ten", bo tak go nazywali żołnierze. Byłem wówczas w Kresowej Dywizji. Gdy dobrze zmierzchło, wyruszyliśmy na punkt obserwacyjny, prowadzeni przez saperów otaśmowaną ścieżką, oznaczającą rozminowanie. O godzinie 23 wszczęła się nawała tysiąca dział — uzych i alianckich, grających na rzecz naszego odcinka. :;odzinie 0.01 (więc to już był 12 maja 1944) ruszyło nasze tarcie ze stanowisk wyjściowych, wszczepionych w jary -rskie. Noc całą kotłowała się bitwa. Zszedłem do bunkra do- • idzenia, ale wzdłuż jego ścian wisiały martwe słuchawki 1 cfoniczne, martwe radiowe stacje nadawcze. Kable por- ¦ ino, radiotelegrafistów wybito. Rano widzieliśmy, że to nze natarcie, czwarte natarcie na Monte Cassino, skoń- yto się klęską, jak i natarcie poprzedników. Wypadłem bunkra w szary jeszcze świt i biegłem w stronę Drogi perów, wiodącej w gąszcz boju. Gdy dobiegałem, było <¦', jasno. Z jamy wykutej w skale na zboczu Drogi Sape- >\v wysunęły się trzy głowy w hełmach — to saperski troi drogowy z faszyną, w łańcuchu takich patroli dyżu- i^cych wzdłuż drogi, mający za zadanie po wybuchu na idze każdego pocisku wypadać i zapełniać lej. Patrzyły mnie z dołu w górę trzy głowy czarne od sadzy, pytali: anie redaktorze, czy Klasztor wzięty?" Byli jak pisklęta rozdziawiające dzioby po pożywienie. 159 Czym ich miałem pożywić? Wiedziałem, że klęska. Szedłem w górę Drogą Saperów, w kierunku dogasając bitwy. Już nieśli rannych, droga była krwawa od ściek jącej krwi. Pierwszy dramat, który się odsłonił moim oczom, dramat czołgów, związany, jak potem zobaczymy, z drd matem saperskim. I Otóż w pewnym miejscu, na ostrym zakręcie Drogi Sap rów, spojrzawszy w dół w trzystometrową przepaść, ujrzl łem dwa ciężkie nasze czołgi „Shermany" strącone. Leża! z odłupanymi wieżycami. Tu nocą rozegrał się dram;r Dowódca dywizji nie mogąc sforsować bunkrów niemic kich dał rozkaz, aby czołgi wbiły się w środek wri(c walki tą właśnie Drogą Saperów, po której nawet tiv tonówek nie ryzykowano puszczać. Na tym tu zakręcie pierwszy wmanewrował się cz> por. Kranasa i nie mógł wykręcić. Trzeba było go zrzuć Ale inne przeszły. Poszły aż na sam wierzch Drogi Sa; < rów, gdzie wchodzi ona na płaskowyż. Ale przy sarm wjeździe na ten płaskowyż znajdowała się gardziel zan nowana ciężkimi „tellerminami", minami talerzowy] przeciwczołgowymi. Pierwszy czołg spalił się razem z p cioma ludźmi załogi, drugiemu zerwało gąsienicę. Nie m na było dalej się posuwać — wezwano saperów, aby i minowali. A przecież saperzy rozminowywali teren przed bit Skądże te miny? Niewiele już dni przed natarciem siedział tam szczycie Drogi Saperów, tuż za pozycjami przełomów 14 baonu mjr Witkowski, dowódca 3 kompanii 10 ba< saperów korpuśnych i deliberował. Doszło się aż tu, kując drogę, czyszcząc miny, ale w;-z tej drogi był pod ostrzałem cekaemów. Niemcy str/i z cekaemów do dłubiących saperów. Istne polowanie na kaczki. Saperzy, idący na ocholi w różnołatnych ubraniach maskowniczych, posuwali si> pięciu w rząd na klęczkach, jak ich na ćwiczeniach u no, gdzie nawet taką piątkę łączono sznurkiem, aby i mała równanie. Klęcząc tak, wyglądali jak siewki w polu albo jak 160 .! pielących bab. W ręku trzymali metrowe szpilki saper-ie, którymi leciuchno zrychlali teren,.. Dopieroż, zdzia-vszy wielki ciężki blin miny, wyglądający, jakby kto opokrywe dwie michy stalowe ku sobie złożył — z lekka aby wali to złoślistwo kciukiem i wskazującym palcem <>ry, szukając zakrętki. Wykręciwszy spłonkę, mieli się baczności dalej, bowiem talerzówki nadto były zaopa-nie z boku i z tyłu w zapalniki, do których przymoco-niy był potykacz. Wykręciwszy tedy zapalnik, zaczepiał mci- kotwiczkę na pięedziesięciometrowym sznurze za I ni miny, odpełzali całym patrolem na jego długość i polali. O ile okazało się, że była umocowana na potykaczu, wybuchała, nie robiąc im szkody. lak rozczyścili w ciągu kilku nocy pas szesnastometro- i szerokości na długość dwieście metrów, rozbroiwszy dziesiąt dziewięć min. Dalej iść nie mogli bez osłony. cóż saper? — pływa sobie spokojnie jak ta kaczuszka, kując za minami, nie walczy, bo go wystrzelają. hronić go nie mogliśmy, bo przed bitwą kazano siedzieć ho jak myszy i nie ujawniać się. tak zostało. „Te ostatnie metry" na garbku w gardzieli minuje się, jak się zacznie wojować. Zdławi się Niem-v artylerią, przeskoczy się, póki będą przygnieceni, liroi się, czołgi wjadą, przytłamszą bunkry, piechota za ii się wleje, powybiera z bunkrów Niemców, jak chło-u wybierają raki spod skarpy. i'iik myślał pluton rozbrajaczy, ćwiczący przedtem dwa lodnie w identycznym terenie. \lo nie obliczyli jednego: że Niemcy mieli wykute schro- na przeciwstokach, w których bezpiecznie przeczekali i/ ogień artyleryjski. A kiedy nasza artyleria przeniosła i-ń dalej, aby pozwolić nacierać piechocie, Niemcy mieli ¦twoich stanowisk przebiegi znacznie krótsze niż Polacy 'twoich punktów wyjściowych. W walce wręcz W noc natarcia pluton rozbrajaczy był gotowy o trzysta •i ii w od gardzieli. Kiedy się zaczęło, ruszyli ku niej mi Saperów, która brzmiała hukiem motorów, eksplo- i "i pocisków, zgrzytem hamulców, nawoływaniami stło- 161 czonej masy ludzkiej. Rozwinęli się pięknie jak kaczusa nurkujące po wodzie i ruszyli: siedmiu rozbrajaczy rzędl kiem w przedzie, za nimi jeszcze dwu, za nimi zastęp c* wodowy — tabliczki wskaźnikowe, znaki ostrzegawc latarki żółte oznaczające pola minowe, taśmy sześciocalo\J Doczołgali się tuż pod gardziel, czekają, ale piechota i dochodzi. A dlaczego? Tam, w ciemniach nocy, rozgrywał się dramat, w którym znów pokaźny udział przypadł saperom. Porozdzielali u saperów korpuśnych do poszczególnych grup uderzeniu wych, aby poprzedzali natarcie czyszcząc teren z min. Jeszcze nie wyszli z miejsc oczekiwania w jarach — gdy już ogień niemiecki przypadł pod wyjście, którego stromi/ ny trudno mu było ugryźć i czekał — w huku rozprysków, w ostrej miazdze połupanych i pryskających skał, w, świście stalowych splint z pękających pocisków ostrych jak brzytwa, tnących powietrze jak sierpem. W ogień ten pierwsze poszły patrole ścieżkowe. Prowadzili je oficerowie, którzy przed dwoma dniami spatrolo wali przedpole. Przed każdą kompanią wyciągnął się patrol śeieżkow-ców, liczący dziesięciu ludzi idących gęsiego. Pierwszy — to czujność ziemi: saper nakłuwacz, nieustannie ruchem wahadłowym szpilki saperskiej badający, czy nie ma przeciągniętych drutów od pułapek, a potem szybkim przedziabywaniem znaczący grunt. To jakby owad-kompania delikatnymi różkami badała drogę przed sobą. Drugi za nakłuwaczem to saper z wielkim białym bęt nem taśmy. Wygląda z tym bębnem niechronnie, niezbroj-nie i triumfalnie — jakby na tym bębnie chciał werblowad zwycięstwo jeszcze, i jeszcze, i jeszcze otaśmowanego mo-l tra, po którym pójdzie kompania. Trzeci — to czujność kierunku, podoficer z busolą. Zęby nieuchronnie i nieubłaganie wdrażali się drogą najkrótszi pod wroga. Czwarty — robot przypinający taśmę do ziemi lub przy ciskający ją kamieniami na głazach. — Piąty — mózg — dowódca z gońcem. — Szósty — występuje, gdy pierwszy sygnalizuje minj wówczas tych pięciu się cofa, a on podchodzi i wyrzuć ¦ ricżarkiem lont długi na dwadzieścia metrów, który na «li-j długości detonuje wszelkie zaczajone paskudztwo. Siódmy — memento — sanitariusz. A ci trzej ostatni — idą po krzakach jak wilki kąsać (iilnwe, To grupa osłonowa: elkaeni, tomson i amunicyjny. Poszli... Ten patrol lewoskrzydłowej kompanii oszczędził ogień ¦izi-z metrów pięćdziesiąt. Tyle tylko tego triumfalnego ¦.rrbla z rozwijącego się bębna taśmy... Na pięćdziesiątym trtrze — rzekłbyś, że piorun padł w sam środek depczącego sznureczka ścieżkowców. To ciężki pocisk 210-milimetro-wy. Gdy oprzytomnieli, dowódca patrolu ścieżkowego por. Ijr.sota, który z gońcem wspinał się w górę od miejsca trafienia, leżał ze stopą zmiażdżoną przez odłamek pierścieniu wiodącego, jego goniec Kozakiewiez, który w kampanii ¦wrześniowej utracił cztery palce u ręki — z urwaną nogą iizypinający taśmę — z rozwalonym bokiem, idący z lon-pin — z ranioną ręką. Sanitariusz!... — jęczą ranni. Ale sanitariusz patrolu ścieżkowego, strzelec Pasturczak, <>y zabity. Przybiegł sąsiad — dowódca sąsiedniego patrolu ppor. • iitrtoszek. Kolego — mówi Lassota — przyłączcie moją taśmę do •wojej. Batalion już stracił jedną ścieżkę z czterech. Drugi sąsiad ppor. Muttermilch, którego patrol również •¦.'bity, też przyłącza taśmę, i zaraz po< tym zostaje ranny, podchorąży, jego zastępca — zabity. Podbiega dowódca i ,.;o grupy ubezpieczającej, sierżant Szmaro, opatruje, wy- ¦¦i w bok. I tam ppor. Muttermilcha drugi patrol dobija. Batalion już utracił dwie ścieżki. Niebawem we wszystkich nacierających baonach wybite • lały grupy ścieżkowe, należało posuwać się po terenie » rozminowanym. i< dnak, zdziesiątkowani — doszli do niemieckich bun-» 'W. ¦ iperzy mocniej zaciskają trzymetrowe tyki — będą je < i ać w strzelnice bunkrów — tyka ma na końcu ładunek • iuchowy, a u rękojeści elektryczny wyzwalacz. Wysu- • i się ci z „piatami", które wrącą masą metalu o strasz- 162 163 liwej temperaturze stopią każdy pancerz stalowy, rozwalu każdy żelbetonowy bunkier, każdy stalowy „pillobox" (god towe bunkry wryte w ziemię). Niemrawe trójki żołnierz* ciągnące ogniomiotacze, uginające się pod ciężarem sprzotd i zbiorników, podciągają skwapliwie po ostrych karnie niach, niebaczne już na miny, prące w przód, by chlusn.y strugą ognia w dziury, po których zaszyło się robactw" niemieckie. Saperzy, piatowcy, moździerzowcy, ogniomiotacze a z nimi masa z lekkimi karabinami maszynowym z automatycznymi pistoletami, ze zwykłymi karabinam piechoty — wchodzą w kotlinę bulgoczącą ogniem zapon wym, jak wchodzi człowiek mający przebyć bród. Kładą się pokotem, jak położyły się w czole idące kom panie sąsiednich batalionów. W kotlinach przed bunkrami leżą „tommiguny" o nie w; próżnionych magazynkach, trupy skręcone, połamane ty 1 saperskie, białe bębny taśmy, które wstającemu słoni ukażą się czerwone, czołgający się ranni, rezerwuai ogniomiotaczy o wyonaczonym wątpiu, broczące ciec; która już nie zmieni się w płomień. Teraz rozumiemy, dlaczego saperzy na gardzieli na pro no wyczekiwali piechoty, która by ich osłoniła przy re minowaniu min. W opaZfli W sześć dni potem korpus natarł powtórnie. Znowu s1 ła przed czołgami nie rozminowana gardziel. Tym raz> za dwoma czołgami idzie pancerny „stuart" z saperami i dowództwem pchor. Niepokój czyckiego. Niepokój czycki ma rozkaz czyhać na chwilę ciszy wówczas niech jego ludzie dopadają min urywkowo; każdym razem coś rozbroją. Podwieziono też piechotę na czołgach, zeskoczyli o pi set metrów przed gardzielą, a czołgi i wóz z saperami i szyły do przodu. Wysypali się saperzy ze „stuarta", poszli w przód. I i zwłocznie odezwała się niemiecka broń małokalibrowa Wiszę na głośniku, słyszę rozmowy czołgów. Dowódca czołowego' plutonu czołgów por. Piłatowie/ wszystkie trzy czołgi ustawione w rząd; wypełniają w 104 isób wejście do gardzieli od ściany do ściany. Piłatowicz ¦iałby ruszyć dalej, ale widzi pokład min talerzowych wd sobą. Spalenie czołgu z poprzedniego natarcia wyka-lo, że miny te są nawet układane w słupek — jedna na 'Siej. Ja sam nie rozumiem, co za cholera z tymi sapera- — słyszę w głośniku Piłatowieza, meldującego swemu wódcy kpt. Drelicharzowi, który jest ze swymi czołgami w tyle — z ośmiu czterech nawiało. Drelicharz: — Saperzy pod czołgami. Żebyście ich nie 'jechali. lak się później dowiedziałem, ledwo się wychynęli sape-,, dwu zostało rannych. Cekaemy niemieckie były zary-iwane na wąski cel gardzieli i wysuwanie się było pew-i śmiercią. I 'ancerny „stuart", który dowiózł saperów, jest próżny, i.c go podsyłają po piechotę. Gdy część piechoty do-n;nęła, saperzy poczuli się nieco pewniej, znowu podej-iją próbę. Por. Piłatowicz, słyszę to w radio, przekazuje swoim Olga cztery, Adam — krok w krok za saperami, żeby tnpaki mieli bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo?... Już się zerwał grad ognia niemieckich 'andałów. Dwaj saperzy padają ranni. Zadym, Antoś — słyszę głos Drelicharza — bo saperów kaemy podciachują. Ale Antoś nie odpowiada. Potem dowiedziałem się, że tał ranny odrzutem działa i stracił przytomność. I 'i) pewnej chwili oprzytomniony Piłatowicz się melduje. ¦¦¦¦ze, jak Drelicharz krzyczy: Podchorąży saperów pracuje jak byk z ośmiu sapera-i, a oni puchną. Wyskocz który, pognaj ich... A, już idą... ¦lira... płaczą, ale idą... livden rodzaj broni ma wartki język, jeśli chodzi o ocenę lisiego. W gruncie rzeczy saperzy w liczbie piętnastu, Urojeni w bagnety i taśmy, wypadli spod czołgów i suną kolanach, badając każdy cal ziemi. Granaty i moździe- ¦ pękają CO' i raz z hukiem, wówczas tylko który głowę • vii, ale szuka zapamiętale, bo wie, że jak przegapi ¦ ni;, to czołg zatarasuje drogę i cała akcja się nie uda. •I ciurkiem spływa z hełmów. 165 Słyszę głos Drelicharza, meldujący dowódcy brygady: — Saperzy są. Posuwamy się. W tej chwili zostaje ranny dowodzący saperami pch Niepokojczycki. Pada rannych czterech saperów. Rann Niepokojczycki usiłuje wciąż dowodzić zmaltretowany biedakami. Brygada pancerna nakazuje zadymić teren, osłonić saperów. Ale co to pomoże, kiedy Niemcy wstrzelani. Słyszę głos Drelicharza: — Saperzy nie pójdą, nic na to nie poradzę. O godzinie trzynastej (a walka trwa od świtu) nadcią z dwiema drużynami saperów ppor. Chomicki, aby zmi< nić wypompowanych kolegów. Są to drużyny saperó szturmowych. Ppor. Chomicki zostawia szesnastu swoich ludzi pn jednym z czołgów, a sam ze st. saperem Maleckim udaj się na rozpoznanie. Przed garbkiem gardzieli zastaje ji tylko ośmiu saperów, bo stracili jednego zabitego i siedni rannych. Przez telefon umieszczony na zewnątrz czołgu meldu się kpt. Drelicharzowi, dowódcy nacierającego szwadror pancernego, któremu przydzielono saperów. — Oczyszczać drogę z min?... Tak jest, panie kapitan!' Zaraz osobiście rozpoznam sytuację. Podpełza do trzech pierwszych czołgów. Rozeznaje: pr pierwszym mignięciu się jego hełmu plunęły na drogę p> czołgiem z lewej strony dwa cekaemy niemieckie, z praw jeden, a nadto szereg luźnych strzałów — prawdopodobi i strzelców wyborowych. Wciągnął głowę pod czołg, jak żółw wciąga głowę w p;n cerz. „Ależ tu każdej miny pilnuje jeden cekaem" — ]> myślał. Cofnął się do tej ósemki, której jeszcze nie zluzow i w tej chwili saper Gac dostaje odłamkiem w płuca. Ró nocześnie nad czołgiem słyszy: — Gdzie saperzy? Dowódca saperów do mnie! — 1 w nuszek przekleństw. Ppor. Chomicki wyskakuje spod czołgu, widzi klnąc w kombinezonie, więc bez dystynkcji. Zapytuje o stopj (był to kpt. Iwanowski, zastępca dowódcy 4 pułku pantf nego, którego szwadrony nacierały). Hamując wzburzę zameldował, że w saperach nawet do szeregowego n w ten sposób się nie odzywa. Jeśli kapitan zarzuca, 166 1 iperzy tchórzą, to proponuje mu towarzyszyć — sprawdź-y razem. Jakoż doprowadził krewkiego kapitana tak, aby swoją Mcję z karabinu maszynowego oberwał. Momentalnie '/.legły się strzały, niemniej szybko kpt. Iwanowski upadł już na ziemi bardzo szybko zmienił zdanie, że rzeczywi- ¦¦io saperzy pracować nie mogą. Saperów wycofują, czołgiści bezradnie strzelają w niebo, c mogąc się przesunąć kilka potrzebnych metrów na u 'bek Albanety. I wówczas saperzy otrzymują ponownie rozkaz — ruszać. Powtarza się scena z kampanii wrześniowej, którą opisa- '•in w książce Wrzesień żagwiący: Kiedy kompania saperów w późnych dniach września 'i.'!9 roku otrzymała pod leśniczówką Edwardówka rozkaz maszerowania pod Niemców wstecz dwanaście kilome-'\v i osłaniania odwrotu jako piechota — rozumieli sape-', co to znaczy... Oficerowie z wozów wyjęli odświętne undury z bagietkami, ogolili się, nałożyli białe rękawiez-i poszli... Tu na gardzieli białych rękawiczek nie było, ale rozkaz I niemniej niedwuznaczny. Ppor. Chomicki objął ko- ''ndę nad przysłaną mu świeżo drużyną — uprzedził wy- '-.nie, jaka jest sytuacja. Zgłosili się na ochotnika druży- vvy kpr. Kucharczyk, jego zastępca st. saper Molecki którego już szyły cekaemy, kiedy usiłował wyjść przed nlgi), saper Piersa i saper Popławski, sanitariusz pluto- i. Działo się to w dole pozostałym tu po wykopanym czasie poprzednich walk cekaemie niemieckim. Kuchar- vk i Piersa wyczołgali się ze schronu w stronę min i na- '•hmiast Kucharczyk został ranny. Inni ruszyli za nimi. saper Czajkowski i saper Bejnar natychmiast zostali ini. Kazano im się wycofać. Musimy coś zrobić — głowi się dowódca ppor. Cho-ckiego, kpt. Turowski. Ten dowódca szturmowych sape-,v walczył jeszcze 6 października 1939 roku w armii '¦eberga pod Kockiem, uciekł z oflagu, przyłapany na uucy węgierskiej uciekł z więzienia gestapo, znów poili przez Węgry, w Tobruku otrzymał Krzyż Walecznych. Musimy coś zrobić — głowią się saperzy. 167 .i, Istotnie, wytrasowali karkołomne wspinanie się zboi okrążającym gardziel. Na ośmiu trasujących saperów ciu padło. Ale przeciągnęli taśmy, wzdłuż których na kołomną wspinaczkę ruszył pluton trzech czołgów p; Kochanowskiego. Jest to cała epopeja ta wspinaczka czołgów. Czołg K chanowskiego osiągnąwszy szczyt trafił na bunkier nit miecki. Krusząc go, sam się zwalił i potoczył się w d z załogą pięciu ludzi, robiąc salto mortale. Tłukło ni: o czołg, działo urwało się z uchwytu. Wyszli, czerwoni własnej krwi, z połamanymi żebrami. Ale gardziel został* okrążona. Bitwa o Monte Cassino buzowała się tydzień. Klaszti* się bronił. Zjeżdżałem z prawego skrzydła naszego front i zajmowanego przez 5 dywizję, aby podążyć do 3 dywizji która była na osi klasztoru. Zjeżdżałem Drogą Saperów W jej dole szesnastu saperów miało wracać na tyły. Co za ulga!... Żyją mimo wszystko, po tym piekle. Z im dości — obtłuczone kolana, uderzone kamieniami rozpr, sków miejsca, ręce rozszarpane, rysy krwawiące, oczy p> puchnięte — krzyczą, każdy sobie, sprawy nieważn a zgiełkliwe — na ciepły prysznic, na miękki koc, na gor;|> herbatę, na drzazgę, którą się wyciągnie, na opatrunt i który pieczenie ukoi, na jadło, na sen, na draństwo e dzienne, na byczenie się w zwykłości po zlezieniu z bob. terskiego piedestału. Podbiegli po manele do wielkiego schronu wykute; w skale, obłożonego wieloraką warstwą worów. Jakże! sobie by saper odpowiedzialnego schronu nie zbudował7 Poszła nawała — przyzostali. Jeszcze aby trochę — chwilę przestaną rąbać — starczy tego, by zejść te parę: metrów W dół. A tu w schronie — bajki! Może się Niemi wygłupiać. ... Pocisk ciężkiej artylerii rąbnął w sam schron, schronu — rumowisko, z ludzi — ze wszystkich szesnastu miazga... 168 }f Podbiegł kapitan saperów Markiewicz, który był od •rlironu najbliżej. Schylił się kogoś podnieść. Schwycił no-««. noga oddzieliła się w kolanie. Niepomny, podnosi się I wzywa ludzi na pomoc, wywijając tą broczącą nogą jak kiwawą batutą. Straszliwy kapelmistrz nieludzkiego ora-lrzez gęstą mgłę. Zaczęło się przygotowanie artyleryjskie. Mgła ucieka do góry, a jej miejsce zajmuje czarny, gęsty ni, zasnuwający pole widzenia. Poszczególne wybuchy wają się w jeden potężny warkot, jak gdyby gotująca woda bulgotała w kotle potwornych rozmiarów. i idy wiatr na chwilę rozwiewa dym, w okularach ste- iskopu widać lecące w górę snopy żółtego piasku, belki a wały czegoś nieokreślonego, w czym zgadujesz raczej dreszczu obrzydzenia w całym ciele — strzępy ludzkiego 171 W zgodnym chórze z artylerią radziecką bije nas artyleria. Nam, znajdującym się na punkcie obserwacyjnym, zdajj się nawet, że wścieklej ryczą, że straszliwiej działają, wiemy, że strzelający tam w tyle nasi żołnierze rzucu|| teraz przez zaciśnięte zęby: — Za Warszawę! — Za Westerplatte! — Za Katyń! To nie zapłata jeszcze. To tylko mały zadatek. Zapłal będzie sowitsza. Kolbą, bagnetem, kulą, czołgiem i pior| nem bomby, spadającej z samolotu z biało-czerwoną hz chownicą na skrzydłach... Znów powiew wiatru. Dym pierzcha. Obserwujemy ra biegających się po rowach strzeleckich i łącznikowy| Niemców. Szukają rozpaczliwie ukrycia przed walącą na nich wielotonową śmiercią. Dwie godziny trwa widowisko radujące serce każde kto pamięta dni, w których na polskie wsie i miasta spi dała śmierć. Ogień przenosi się w głąb niemieckiej obrony. Pos; do ataku czołgi. Za czołgami piechota. Z okopów niemu kich nie pada ani jeden strzał. Martwi nie strzelają. Lawina poszła dalej. Dopiero po upływie półtorej godziny Niemcy ochłor| na tyle, by zająć nowe stanowiska obronne. Na prói Zostają zdławieni, odrzuceni i znowu biorą nogi za Szum boju oddalił się. Wszystko skryło się za lasem Dalsze wiadomości przynosi krótkofalówka. — Zajęto J. — Zajęto T. — Zajęto P. W ciągu dwóch godzin odebrano nieprzyjacielowi \ ziemi szerokości niemal dziesięciu kilometrów. Jesteśmy w ciągłym kontakcie z nacierającą piec!i radziecką. — Halo! Tu Narew. Halo! Tu Narew. Powiedzcie, wam nie trzeba pomocy artylerii? — Wszystko w porządku. Posuwamy się naprzód, razie artyleria nieprzyjaciela nie odzywa się. ¦wódca plutonu kierowniczego naszej baterii sztabowej i wa się tuż za oddziałami radzieckimi dla utrzymania i'j łączności. Wchodzimy zdobyte okopy .niemieckie. Napotykamy icego od ciężkiej rany w brzuchu fryca. •Na nasz widok porywa wściekle za automat i wali serię • naszą stronę. To jego ostatni ruch. Podchodzimy do ">«i:<>-.. Młody, osiemnastoletni szczeniak — mundur wisi »<« nim jak worek. 'rowadzą jeńców. Straszliwie brudni i obszarpani. Tak ¦'Jadają onegdajsi zwycięzcy. Na twarzach zwierzęcy "¦h. Wytrzeszczają wodniste niebieskie ślepia na nasz :"k, a gdy widzą oficera, podnoszą jeszcze raz ręce do . Jak pies, który, by wyprosić łaskę, staje na dwóch ich. Wyższa rasa" — trzęsąca portkami. Marszałek artylerii radzieckiej Woronow osobiście wyra-I uznanie polskim artylerzystom i polecił przedstawić ¦i i lepszych z nich do odznaczeń radzieckich. Zwyciężymy, 18—21—22 lipca 1944 r. 172 I DROGA WIODŁA PRZEZ POLSKĘ Aleksander Ford „O Boże, polscy żołnierzit iedzimy wszyscy v.» naszym „Willysie" sztyw jacyś, nie zwracając do siebie twarzy. Nikt <¦¦ chce zdradzić się, że oczy mu wilgotnieją, a gar'i ściska skurcz. Tam przed nami za lasem jest Bu Nie patrzymy na siebie i nadrabiamy miną. Każdy z nas postanawiał sobie po stokroć, zachowa się jakoś w tej uroczystej chwili, kiedy wstęp wać będzie do Polski. Więc co — uklęknąć, ziemię ucal wać, czy jak wreszcie? Przejeżdżamy niewielki mostek i jedziemy przez łi|l a potem przez jakąś wieś. Więc gdzież jest ten Bug? / pominamy, że mamy mapę i pytamy pierwszą napotka i po drodze kobiecinę. — Bug? Przejechaliście już przecież. A więc ten mostek to wszystko? Jedziemy dalej, pro na zachód. Mijamy wieś jedną, drugą. Patrzą na nas lud i widocznie nie pojmują jeszcze. A potem nagłe zdumin i wybuch: „O Boże — polscy żołnierze!" I tak już nas wszyscy witają. W przerażonych nieledwi* ze zdumienia oczach błyska radość. Otaczają nas, biec, za samochodem, patrzą z podziwem na biało-czerwony pi porczyk, rzucają kwiaty. Jakiś oficer sowiecki w mijan 176 uśnie osiedlu, i otoczony tłumem ludzi, wyrywa się z tło-i pokazuje na nas. Widocznie opowiadał o wojsku ilskim. ściemnia się. Pytamy o drogę. Odpowiada nam chłop, l>i .osiedlony z Pomorza. Zaprasza nas do chaty. Odmawia-»iv, nie możemy, służba. Wówczas wyprowadza z chaty M;il/.iwą staruszkę i ta chwyta nas za ręce i nie puszcza. Myślałam, że umrę, nie zobaczywszy polskiego żołnie-i.'.t. A takeśmy na was czekali, takeśmy czekali... Nazajutrz jesteśmy w Chełmie. Pierwsze polskie miasto. Armia Czerwona nacierała tu błyskawicznie i miasto oea-loti). Na nasz widok wyległo na ulice wszystko, co uniknęło *v wózki. Pytania i odpowiedzi, szlochy i śmiechy, kwiaty i uściski — wszystko to krzyżuje się i miesza. „Wszystko o was wiemy — was jest aż dziesięć tysięcy." „Nie, jest nas «tylko» sto tysięcy." „Melduje się chorąży WP." I „Kiedy weźmiecie mnie do wojska?" i „Macie ciężką artylerię?" I „Kawalerię?" I „Ojciec, syn, bracia, wywiezieni, nie żyją... Nie ma rodziły pozostawionej cało przez Niemców..." „Dzieci nie umieją czytać — szkół Niemiec nie dał Itwierać..." „Ona nie chciała żyć z Niemcem — to ją zastrzelił..." Oto strzępy pytań i opowiadań. „Jakie wy macie piękne mundury!" Patrzymy z zażenowaniem na siebie, na nasze stare, żarzone mundury polowe. Auto jest pełne kwiatów. Jakaś kobieta błaga. „Panowie, przepraszam was, przy-kłam sobie, że pocałuję pierwszego żołnierza polskiego, irego spotkam." Całuje nas i płacze. A potem mówi: „Mam męża, którego kocham, i syna droższego mi nad ie — weźcie ich do wojska — niech idą z wami". W ciągu pięciu kwadransów przeżywamy całych pięć lat woli. A tymczasem koszmar okupacji rozwiewa się. Chełmie odbywa się pierwsze zebranie. Organizuje się w rodzaju komitetu czy rady narodowej. Naród budzi do życia. Zwyciężymy, 24 lipca 1944 r, Antologia • - -.. Zofia Bystrzycka Majd ziesięć kilometrów kwadratowych ogrodzony wysokimi podwójnymi zasiekami z drutu kokv stego. Między pierwszą a drugą linią parkanu pt ją słupy z reflektorami, które kiedyś jasno oś\ tlały przestrzeń przed ogrodzeniem. Strażnicy jacy na basztach rozstawionych wzdłuż ogrodź* z automatem gotowym do strzału pilnie śledzili, aby nie zbliżył się zbytnio do kolczastego ogrodzenia. Tabli wiszące w kilkunastu miejscach na ogrodzeniu głoszą P1 dwuznacznie w języku niemieckim i polskim: „Achtu uwaga! Nie zbliżać się! Obserwowanie i fotograf ows grozi zastrzeleniem bez uprzedzenia". Tablica jest cza z białym napisem i z białą trupią czaszką oraz dwo skrzyżowanymi piszczelami nad napisem — przed śmierci szalejącej w obozie. Tereny położone wzdłuż ogrodzenia zamieszkuje admii strać ja i tam też mieszczą się magazyny, składy itd. Ali się dostać na teren właściwego obozu, trzeba przejść pr jeszcze jedno kolczaste ogrodzenie. Ciemnozielone bari stoją tu rzędami, bliźniaczo do siebie podobne, drewniał kryte papą, z szeregami okien, zwróconych w jedną stro Na każdym kroku widać teraz pośpiech i gorąc: ucieczki, widać strach paniczny przed nadciągającym j| burza mścicielem, który nie pozwolił tu Niemcom zniszcz! nic, prócz na pół rozwalonego pieca kręmątoryjnego, w 178 . . ... . I i-z baraków znajdują się dwu- lub trzypiętrowe prycze me siennikami z worków ze słomą. ;ał na tych pryczach człowiek, a sen-zapomnienie n nadludzkiego zmęczenia nie przychodził. Leżał i czuł, st u kresu sił fizycznych, że jutro może się nie pod-<¦. I wiedział na pewno, że leży na pryczy po raz i ni. Chorych, niezdolnych do pracy nie trzymano ani dłużej. Przy porannym sortowaniu przeznaczano na itć takich, którzy w tym dniu pracować nie mogli. ' był zdrowy, przeklinał swoją odporność, która mu : |n .i-dłużała oczekiwanie śmierci. Miejsce centralne zajmuje barak z wymalowanymi jakby ta urągowisko krwawymi krzyżami. Tu przedłużano tortury tęskniących za śmiercią. Tu krzyżem humanitaryzmu Iwlecono światu w twarz i właśnie tu, na progu tego budynku, leży mała skrwawiona koszulka dziecięca. Wewnątrz |rit nieporządek, z jednego kranu nie zakręconego w po-• tragiczne dowody tożsamości, jedyny dokument więź-iów żyjących w obozie. Niemcy w ostatniej chwili spalili •kład z rzeczami. Leżą stosy na wpół spalonych szmat. ¦ "kiś elegancki pantofel damski z białej i czerwonej skór-' ciężki robociarski but ze spaloną cholewą i maleńki bu- i -k dziecięcy, wykręcony przez ogień. Strzępy batystowej ¦ ulki dziewczęcej. Zamiast monogramu wśród koronek i we, jakby krwią wypisane litery „Hela". I numer 8080. iś portmonetka. Bez pieniędzy, ale jest fotografia. List skończony. Koślawe litery stawiane źle zastruganym ¦ \kiem: „Najukochańsza Mamusiu"... Iraszne. Ale nie najstraszniejsze. Bo najpotworniejsze o kilka metrów dalej. Aysoki, ceglany, czworokątny komin, w ostatnim okre- przed ucieczką Niemców stale dymiący. Dzień i noc zmiany obsługi. Spieszyli się przecież;, Pięć palenisk 179 zamykanych hermetycznie, żeby nie było czuć. Jedne dr otwarte, a w nich nosze z blachy. Gdy się je wyci| z pieca, wydają specjalny dźwięk. Tego dźwięku słuc nadzy, zastygli w grozie ludzie! Tego dźwięku poświstu przez zęby „Gretchen... Gretchen..." słuchali kaci. A pot wielkimi pogrzebaczami, które leżą teraz na wpół zawi ne gruzem, przegarniali w piecu, żeby się wszystkc kładnie spaliło. Żeby nie było kości i nie spalonego Nieprzyjemne dla wzroku i powonienia utrudnia nabiji urn, których stos leży tu niedaleko. Niemcy na poc swego pobytu, gdy byli bardziej wspaniałomyślni, sj dawali te urny z prochami najbliższych za wysoką op rodzinom skazańców. Potem się im odechciało zabav w „człowieczeństwo". Powietrze jest okropne. Woń rozkładającego się cid ludzkiego jest tak silna, że nie sposób oddychać bez duj steczki przy nosie. Leżą w sali bez sufitu i części ścil które Niemcy zburzyli uciekając. Ułożeni w rzędy, głowiu w jedną stronę. Leżą nie dopalone zwłoki ludzkie, a robł toczą to, co ocalało od płomieni. W najstraszliwszych zach, zwinięci w bólach lub wyprężeni w ostatnich drga kach, z rękoma ułożonymi wzdłuż ciała lub wyciągniętyrj ku niebu i tak zastygłymi w niemym wołaniu o pomsty swe męczeństwo. Na jednej z czaszek widać przywiąza( do twarzy szczątki materii. Widocznie uparcie chciał i - zakłócił równowagę ducha palaczy. Omotali mu tw| szmatą, żeby był cicho. Zwłoki małe i duże, ludzi doro.slj i dzieci, mężczyzn, i kobiet. Czernieją na tle dymów ur szących się nad nie wygasłymi jeszcze zgliszczami. Ktoś rzucił bukiet rumianków. Rozsypały się na nej piersi, chłodem białych płatków kojąc żar.tlejąc1 ciała. Niemcy na ogół palili w piecu zwłoki rozstrzelanych I zatrutych kwasem pruskim. Strzelali do stojących w t łach, które sobie sami skazańcy kopali. Układali ich w stwami, polewając chlorem, a gdy dół był pełny, wówi ci, którym przedłużyli życie o kilka godzin pracy, ziil pywali jamę. Następnie ustawiali się i ginęli od kuli. jakimś czasie jamy odkopywano i zwłoki palono. Po i> trupów do jednego otworu pieca. Niemcy oczyszczali jm żeby zatrzeć ślady zbrodni. Nie zatrą! 180 Stoimy dzls nad zwęglonymi szczątkami braci, nad odko-.".-i zbiorową mogiłą, na której ktoś ułożył wieniec z bia-'" wsteSami. i wiemy, że daremnie oprawcy chcieli ' l»ac ją pyłem niepamięci. Sączy sie do serca i głęboko ¦no zapada niepohamowana żądza odwetu. Wolna Polska, 10 sierpnia 1944 r. f Wiktor Grosz Na froncie warszawskimi Pierwsze spotlo o odsłoniętej, przestrzeliwanej przez artylerię i kaemy przeciwnika szosie Grochowskiej mknie ku Pradze. Za chwilę zobaczymy mi Nasze miasto nad Wisłą, którego obraz zagrze do trudów nad Oką i Dnieprem, prowadził do 1 jów na Białorusi i nad Bugiem... Dymy i płomienie... Pożary i zgliszcza... Nad posępnyl strasznym krajobrazem z cegły i betonu sterczy samntr kikut drapacza chmur na placu Napoleona. Miasto wita ni pociskami. Ulice praskie biegnące ku Wiśle — puste, śmiej krąży nad nimi. Do wysokich domów trzeba się przekt dać — gęsto padają pociski z tamtego brzegu. Ale warto się przekraść, warto zdyszanemu wyleźć strych, aby przylgnąć okiem do lornety polowej. Niech bie świszczą pociski, niech wybuchają w sąsiedztwie, b spojrzeć i zapamiętać na całe życie. Byle ujrzeć obr który zanieść trzeba będzie do Berlina i Lipska, do Drel i Magdeburga. Nie ma już Starego Miasta, nie ma katedry św. Jana, ma Kolumny Zygmuntowskiej, nie ma Zamku Królewski go. Z tamtej strony Wisły spogląda ku nam ponure widr| szkielet miasta mojej młodości. Widać jak na dłoni kid wyłom, każdą szczerbę w murach. Pierwszy plan — M brzeże Kościuszkowskie — oddzielone tylko szerokr rzeki — przesuwa się w lornecie z przeraźliwą, drobiaz wą dokładnością. jj 182 le nie wszystko widać, co się dzieje na tamtym brzegu. ¦ l.ość obrazu przesłania plama, jaśniejsza od murów, iliwa, kipiąca, niespokojna. Wytryskują z niej co chwi-l» fontanny cegieł i ziemi. Niebo w tym miejscu zmieszało ««<; z brukiem. Waleczni na lewym brzegu To walczą ci, którzy nocą pod osłoną ciemności przedarli »łr na tamten brzeg, wycięli hitlerowców, umocnili się na łkniwku warszawskiego bruku i nie dali się zeń wyprzeć. Wszystkim naszym żołnierzom ziemia Pragi parzy stopy, ikt nie chce pozostawać na Pradze, gdy w Warszawie to- •¦ i się boje. Tamci byli szczęśliwi, na nich padł wybór wódcy. Kiedyś powiedzą, co przeżyli na tym kawałku Zwojowanej Warszawy. Proste będzie ich opowiadanie, ilr tylko ich własne, proste słowa — pozostałych przy ży-ttu — oddać potrafią atmosferę tego place d'armes, gdzie brukowce piją krew bohaterów, a chwała najwyższa jest •łtlnbem powszednim. My, ci z prawego brzegu, zanotujemy sucho, zgodnie i meldunkami: osiemnaście odpartych kontrataków nie-Bucekich w ciągu jednego dnia, zniszczone czołgi i działa p\ /.cciwnika, stu kilkudziesięciu zabitych Niemców, dzie- iitki własnych poległych i rannych. I ani słowa skargi. ranni słyszeć nie chcą o powrocie nocą na Pragę, do szpi- Ilulu. I żołnierze z Pragi rwą się do Warszawy, gdzie tak łilwo o śmierć, a tak trudno o zdobycie jednego metra Ulicy swego miasta... -uwiną ognia i żelaza wali się na przyczółek, a nasi ¦iłriierze rwą się za rzekę i uważają za szczęśliwców tych, rym los pozwolił walczyć na warszawskim brzegu. Muszę zdobyć Warszawę! — woła ranny, którego prze-¦'¦u transportują na nasz brzeg. ! iym i kurz bez przerwy nad tym miejscem. Ciężko iwi żołnierz Armii Czerwonej w walce o wolność so-¦ tuczej Warszawy. Wróg rozumie, że Warszawa to klucz Niemiec, toteż broni się z zaciekłością rozpaczliwą. 183 Obrońcy bar Jeszcze ciężej krwawi nieszczęsna ludność Warszaw Słuchamy tych, co przed chwilą przypłynęli stamt z barykad. Kiedy 1 sierpnia dowództwo AK rzuciło hasło powstał nikomu w Warszawie nie przyszło do głowy zapytać, i jest ono uzgodnione z sojusznikami, z dowództwem Ar Czerwonej, z dowództwem Wojska Polskiego. Nikt sc nie wyobrażał — jak opowiadają uczestnicy powstar starzy żołnierze i oficerowie AK — że może być inaczej. Wszystkich paliła jedna chęć — bić wroga. Toteż powstania przyłączyli się dosłownie wszyscy zdolni do \» ki. Zapał Warszawy przełamał wszystkie więzy organl cyjne. Na barykadach od razu nastąpiło zjednoczenie wi czących, nikt nie pytał, czy ustaliła się jedność dowództwl Walczyli wszyscy. Nie wiedząc gdzie, w których częściach miasta powstnil cy dysponują poważniejszymi zdobyczami terenowymi, ni mogło dowództwo radzieckie ani polskie zrzucać bro i żywności. Inaczej potoczyły się wydarzenia, gdy z miasta przybyli z ramienia dowództwa obrony Warszawy kurierki EV( i Helena. Do wskazanych przez nie punktów w mieście ¦/ częły latać niewielkie samoloty polskie i radzieckie, ktlitycznych; którzy powstanie wywołali dla reklamy [ kombinacji politycznych, a w czasie jego trwania nie wa-ii się dalej uprawiać swojej grubymi nićmi szytej gry. li o jakże, jeżeli nie cynizmem nazwać fakt, że walczą-k na barykadach oszukiwano mówiąc, że powstanie było .odnione z sojusznikami? Jakimi słowami określić kłam-o, że gen. Bór miał kontakt z marszałkiem Rokossow-iii? Co powiedzieć o przemilczaniu udziału AL w wal-"¦h, o podawaniu z Londynu akcji dokonanych przez wców (np. znakomita akcja na Frascati) tylko jako wycięstw AK? Co sądzić o intencji przyświecającej auto-n>m komunikatów londyńskich, w których bohaterskie >lrsanty polskich żołnierzy na warszawskim brzegu objawione zostały światu (kiedy przemilczeć ich już było nie ¦.posób) wyłącznie jako „desanty wojsk radzieckich", a pomoc niesiona z poświęceniem przez polskich lotników wy-liicznie jako „pomoc radziecka"? Po co te wszystkie kłam-ntwa — zbieżne, notabene, z przemilczaniem ciężkich walk Wojska Polskiego przez Goebbelsa? Po to, żeby przemilczeć istnienie i walkę demokratycznego Wojska Polskiego, «koro tak czy owak świat wie o bohaterstwie Armii Czerwonej, wolą londyńscy macherzy mówić wyłącznie o bo-j.ich żołnierzy radzieckich — nawet wtedy, gdy walczy również żołnierz polski. Po to, żeby to, co bohaterskie w powstaniu warszawskim, nprzedać światu jako swoje, po to, żeby ukryć przed światem swoją winę i bohaterstwo żołnierza Wojska Polskiego. Honor oficera i interes Ojczyzny Ale obok tych żałosnych kuglarzy politycznych stoją setki uczciwych oficerów i żołnierzy AK, którzy widzą i czują prawdę i dają jej wyraz. Ci natychmiast po przejściu na naszą stronę frontu zgłaszają się masowo (jak np. na Pradze) do Wojska Polskiego, by służyć wspólnej sprawie. Ciekawe, że wśród tych uczciwych i bezinteresownych, prawdziwych żołnierzy Rzeczypospolitej, a nie prywatnych kondotierów gen. Sosnkowskiego, zdarzają się ludzie, którzy c/ują, że słusznie robią idąc do nas, ale równocześnie prze- 185 r U żywa ją dziwną walkę wewnętrzną, nie zmieniającą zre ich decyzji zasadniczej. Rozumieją doskonale, że interes narodu i ich własny teres, jako oficerów-Polaków, jest reprezentowany pij nas, przez Wojsko Polskie. A równocześnie wydaje się | którym, że ich honor jest tam, u Sosnkowskiego. Tut ich ciągnie wielka sprawa, a tam hamuje stara przysięg Jak gdyby dla oficera-Polaka mogła istnieć rozbieżno między honorem oficerskim a interesem Ojczyzny. Są to wprawdzie ludzie nieliczni, ale problem jest baT dzo istotny. Nie ma abstrakcyjnej przysięgi żołnierskiej, obowiązuj.i cej bez względu na to, dokąd prowadzą ci, którzy przysu gę odbierali. Jeden jest tylko honor oficerski — ten, któi służy Ojczyźnie. Honor żołnierza polskiego, honor Polsl. reprezentują ci, którzy walczą o zbawienie narodu, a m o dobro takiej czy innej grupki. Dobre, szlachetne, honor we, rycerskie jest tylko to, co idzie narodowi i Ojczyzn na pożytek i chwałę, złe, nieszlachetne, pozbawione hu-J noru, wiarołomne wobec narodu — to, co szkodzi sprawM polskiej, choćby nawet było przypieczętowane forma] przysięgą. Taki jest sens każdej żołnierskiej przysięgi świecie. Cóż by mogli odpowiedzieć walczącej Warszawie ci, kt<5 rzy by nie poszli do Wojska Polskiego, kiedy po wyzwolę niu zapyta: — Coście robili, kiedy ja krwawiłam na barykadach, ki« dy ginęłam? Czemuście nie szli do wojska, aby mnie ra tować? Nie byłaby wyzwoleniem z takiej rozterki odpowiećH — Nie szedłem, bom przysięgał Sosnkowskiemu... Czyż jest na świecie ktokolwiek lub cokolwiek, co mog łoby Polaka zwolnić od obowiązku walczenia o Warszaw i Polskę? Na szczęście, w obliczu ruin i zgliszcz Warszawy, w obli czu jedności tych, co umierają na jej świętych barykadac! nad strumieniami krwi polskich żołnierzy ginących za Wat szawę, powszechne stało się zrozumienie: jedna jest tylk sprawa narodu i jeden tylko żołnierski honor Polaka ¦ z karabinem w ręku, w bratnich szeregach, z krajem i dl kraju. 186 Toteż Praga żyje dziś Wojskiem Polskim. Na pustym odmieściu pełno jest tylko przed lokalem komisji pobo-\ej. Na martwych ulicach ożywienie panuje tam, gdzie ją nasi żołnierze. Czy to będzie bateria strzelająca gęs-mi salwami, czy zwykła polowa kuchnia — rojno i gwar- dokoła. Wystarczy spojrzeć na twarze kobiet, zajrzeć w oczy mców, pogadać z dorosłymi czy podlotkami — aby wyzuć, jak bije wielkie, wspaniałe serce naszej Stolicy. Rzeczpospolita, 26 września 1944 r. Zbigniew Neugebauet „Cel na noc dzisiejszą - Warszawi" Antoś Drzazga wiąże sznurkiem jakieś paczki. Podpisz. Co? Ten świstek. Kormularz testamentu. „W razie wypadku zawiadomić... ¦rr/.y osobiste przesłać lub zdeponować... Podpisy świad- ¦ MW." Słońce ci na mózg uderzyło. Nie wygłupiaj się, wiem, co robię. Radio odeślesz :, l tU... Jeśli uważasz, że mam większe szansę od ciebie... I'odpisana kartka papieru nabiera ważności dokumentu i>ruwnego. yłączcie to radio, zwariować można! Ktoś przekręcił gałkę i w pokoju zaległa cis/u. Jeszcze kilka tygodni temu w kasynie było gw&eJ no, przy stolikach odchodziły partie bridża i poh ra, a bar oblepiony „pin-up-girlsami" był dosłc* nie oblężony. Dzisiaj nikt nie ma ochoty na rozr wy i żarty. Od kiedy na antenie Londynu po raz pierwszj zabrzmiał chorał „Z dymem pożarów", w pokojach kasynl jest coraz luźniej. Każdy niemal lot kosztuje dywizjon kil* kunastu ludzi. Dowódca podał do wiadomości, że dwa dy wiz jony brytyjskie, a raczej resztki dywizjonów wybitycl prawie do nogi, zostały wycofane z akcji na Warszawę. Dy wizjon Pomorski będzie kontynuował loty. Najgorsze jea oczekiwanie. Dokąd dzisiaj — Warszawa? Kampinos? Kia leckie?... W drzwiach staje adiutant. — Proszę panów, odprawa o jedenastej. W hotelu kasyna podoficer służbowy wywiesza na czarnej tablicy wykaz załóg wyznaczonych na lot. Dywizjon leci w komplecie. Dywizjonowy elegant Kazio Sorówka ubrany w wyjściu wy mundur, nienagannie wyprasowane spodnie, przy „01 derach". Zawsze się tak ubiera na loty do Polski. „Ja mnie zestrzelą — powiada — nie mogę wyglądać jak ];\ chudra. Ostatecznie my wygrywamy wojnę"... Na kwatt rach lotnicy przygotowują się do dalekiej wyprawy. To ni' zwykły lot na bombardowanie Hamburga czy Bremy... Odprawa była krótka. - Cel na noc dzisiejszą — Warszawa... Na ścianie duży plan Warszawy. Od kilku dni dziwnie •/ybko kurczą się czerwono zakreślone wysepki — pozycje powstańców. Wysepka u góry — to Żoliborz. Stare Miasto, które początkowo stanowiło całość z Wolą — odcięte. Trzyma się jeszcze Śródmieście i Mokotów. Gdzieś tam w okolicy placu Dąbrowskiego smagani mor-iliTczym ogniem broni maszynowej, miażdżeni bombami > gąsienicami czołgów powstańcy czekają na zasobniki ¦ bronią i amunicją. „Oklasków nam nie trzeba! Żądamy nunicji!" i idzieś na południowy zachód, o tysiąc trzysta kilomet-v od placu Dąbrowskiego, nawigator „Halifaxa" ślęczy "I mapą i oblicza kursy. Nad celem trzeba być punktual- ¦ o godzinie 23.15. Ładunek — broń i amunicja. Po odpra-< załoga wsiada w „Jeepa" i jedzie na lotnisko. Trzeba • latać grata. Koło „Halifaxa" M jak Maria krzątają się ¦ chanicy. Oczy zaczerwienione od niewyspania, zaroś-ci, ubrani tylko w krótkie tropikalne spodenki. Piersi, cy i ramiona pokryte bąblami — to skutki zetknięcia się ozpalonym przez słońce duralem. Grzebią się w dusz-¦ ¦h, wypełnionych pyłem zakamarkach, przeciskają przez il.aninę kabli, przewodów i ożebrowania. Wszystko trzeba i iwdzić, usunąć każdą usterkę, przecież od ich sumien- 188 189 ności zależy bezpieczeństwo załogi — kolegów, którzy wl zą broń dla ich braci, żon i synów. — Panie poruczniku, niech pan uważa, zdaje się, że pr wy zewnętrzny trochę grzeje. Poprawimy, jak trzel będzie. Prawy zewnętrzny nie grzał — maszyna chodzi jn zegarek. Start o godzinie 18.20. — Halo, Matchabox M Mikę, you may take off now, over*\ — M Mikę to Rise Tower, roger, out**. I Halifax ciężko odrywa się od betonowej powierzchni pn?rtj startowego. Cztery potężne silniki windują samolot w i rę. 12 000, 14 000, 16 000 stóp. Pogoda idealna. W dole riatyk, w przodzie widać dokładnie ośnieżone szczyty Dalmacji, wreszcie pod samolotem zarysowuje się limj brzegu zaznaczona nieregularną, białą linią morskiej piany — Tu nawigator, zmiana kursu na zero trzydzieści szeM — Zero trzydzieści sześć — potwierdza pilot. W słuchawkach rozbrzmiewa nastrojowe tango. „Drucil złapał niemiecką stację, pewnie Lubliana. — Kto chce kawy? — pyta mechanik. — Nie pytaj, tylko dawaj. — Widać Dunaj — melduje tylny strzelec. — Dobra. Bolek, weź dokładnego „pim pointa". — Robi się. Szybko upływają minuty. W blasku księżyca srebrzy znajoma pętla Dunaju w kształcie litery omega. Tr7< wzmóc czujność, wytężać wzrok. Nizina węgierska to akty teren dla namiarów radarowych. Pojedynczą maszyJ łatwo wykryć, a myśliwcy tylko czekają na sygnał. 0(3 strzelców uważnie wpatrują się w niebo. Gdzieś nad V latonem strzela artyleria przeciwlotnicza. Szybko płyną nuty, godziny. W przodzie wyrasta biała korona — Tat Tam już Polska. Z prawej strony samolotu pojawiają się czerwone teczki. '¦M Mitoe, możecie stertować. Zrozumiano, wyłączał^ gi^, 190 Myśliwiec, ósma godzina, góra! i i tęboki unik w lewo, ostra „żyletka" w dół, ale niteczki ircie obmacują kadłub. O psiakrew, jest i drugi! ;;imolot wije się jak w ukropie, przy ostrzejszych skręci końce płatów drgają, jak gdyby miały za chwilę od-c\ Strzelcy meldują położenie myśliwców, a jednocześnie ryzają się ze sprzężonych browningów. Górna i tylna ' życzka plują ogniem, smugi pocisków z „Halifaxa" yżują się z niemieckimi. Niech wiedzą, że bombowiec też i raf i ukąsić. Krótkie serie, krótkie serie, mamy jeszcze sześć go-in lotu. Wreszcie zbawczy, cienki dywan chmur. Odczepili się. Emil, podaj nowy kurs! Zaraz, tu nie piekarnia. Miasto z lewej — melduje strzelec. To Radom. /.resztą, już nie trzeba pytać o kurs na Warszawę. Widać mo, w prawo od niej horyzont rozjaśniają błyski — to ia frontu. Szybko upływają minuty. Można już rozróż-¦ ¦ pojedyncze pożary. W niebo biją snopy iskier wznieco-¦¦ walącymi się budynkami. Jest już Wisła, jest most Pc-ilowskiego. .Skręt w lewo. Drzwi bombowe! Drzwi bombowe otwarte. •kret w prawo, tuż w dole powinna być Szpitalna. Kabi-wypełnia gryzący dym. Niech to szlak trafi, nic nie widać! Zawracamy, jeszcze raz! l )ym szczypie w oczy, drażni nozdrza. Z lewej wyrasta i syw Prudentialu... Jeszcze dwie sekundy... Zasobniki poszły! l /żejszą o kilka ton maszynę podrywa w górę. Żeby tylko lunek trafił we właściwe ręce, bo jeśli tam już są < incy... Nagle snop różnokolorowych światełek otacza samolot — niemieckie „Oerlikony" postawiły „choinkę". Grzać po s... synach... Strzelcom nie trzeba powtarzać, walą seriami po niemiec-h stanowiskach, nawigator bije z przedniego, To wszyst-( czym możną w danej chwili !3$łużyć", [ łoi — Żeby tak ze cztery 250-ki — wzdycha któryś. Cztery bomby — to jedna tona amunicji mniej, amunn cenniejszej niż na wagę złota, bo na cenę krwi. Stras: jest to poczucie bezsilności. A zasobniki, które lecą w dół, przedłużą agonię leci" o dni lub godziny... Migają dachy, ulice, pożary. Gdzieś tam, przy ulicy V. czej jest, a może było mieszkanie górnego strzelca, że córeczka... W słuchawkach słychać jego zduszony głos: — Jezus Maria... Jezus Maria... — Nie jęcz, psiakrew! Osiem par oczu wpija się w morze ognia, osiem ściśm tych serc żegna konające w dole miasto... Do wysiadających z samolotu podbiega szef mechaniko pomaga wygramolić się z kwadratowego otworu wł;i Służył w 1 Pułku Lotniczym w Warszawie. Zostawił l.i żonę i dwoje dzieci. — Panie poruczniku, jak tam Warszawa? Nie pytał więcej. Zgarbił się i odszedł powoli, nawet im próbując otrzeć łez spływających po spalonych słońcem |n liczkach. W kasynie powitał wchodzących „chorał", requiem Wnr> szawy. i Antoś Drzazga i Kazio Sorówka nie wrócili do bazy. Nadano przez Rozgłośnią Polską BBC, październik 1944 J. Płoński Dywizja Pragi aleko na horyzoncie, na dobre dwa strzelania z ciężkiego działa, widzimy pióropusz dymu. To Warszawa. Im bliżej, tym więcej szczegółów odróżnisz. Nie jedno ognisko pożaru — cztery, sześć. A za nimi ściana szarej mgły dymnej, niezmiennie jak kulisy. To Warszawa. Bliżej, bliżej. Myśl ta dudni i pulsuje tchem piersi żoł-itTskich, które już od pięciu dni dyszą jednym i tym sa-iym. Bliżej, jeszcze bliżej. Rankiem 14 września dotarł kościuszkowiec do samego kraju. Przed nim rozwiera się pierwszoplanowo obraz tam-tow od wylotu mostu kolejowego. Nie przeskoczysz od razu i tamtą stronę. Potężne detonacje. Trzy przęsła leżą nad ra-M'in w falach Wisły. Nie przeskoczysz z miejsca... Ale przemoczysz! V Praga już nasza. Niemiec nie zdołał jej zadusić. Ot, * siądziesz w tramwaj i pojedziesz w Aleje. Lecz tramwaje «'ują przy zburzonej remizie, przygarbione jakoś i nieczynni- Od sześciu tygodni wszystko tu było nieczynne, czekało »i.i cud, wsłuchiwało się w oddalające się, tQ znów przybliżające odgłosy bitwy. Tam żyła Praga. tl Antologia 193 If Mosty wiodące do Warszawy nie były jeszcze zerw ale można je było przejść tylko pod konwojem niemied Prosto do obozu w Pruszkowie lub na roboty przy i pach niemieckich. Kto mógł, krył się przed łapanką, z dał pod ziemię. Warszawa odpłynęła w tych dniach da! „Mój mąż został tam" — opowiada pani Maria Lan, jakby to było za siedmioma górami i lasami... Warszawa była w tych dniach oddalonym światem. „ brat nie wierzył w powodzenie powstania, ale powiedi że musi iść, bo to obowiązek. I poszedł" — mówi Hel Kruszyńska. „Och, gdyby nie byli się pośpieszyli i ji porozumieli się przedtem" — słyszy się na każdym k Zdewastowana, poszczerbiona Praga zaroiła się. Z piw zakamarków i schowków wylegli na widok rogatywek \ ciuszkowskich ludzie, których nie można się było spod/, wać w pierwszych chwilach. Już w ogniu walk uliczny ostrzegały nas jakieś głosy przed pułapkami, pad w ciemności konie pod Niemcem z podciętymi brzucha: Ale dopiero czternastego pokazało się, że Praga żyje, sporo ludzi zdołało uniknąć łapanek i przetrwać. Przeżywaliśmy już wiele powitań. Radośnie rzucił nam naprzeciw Chełm. W Lublinie zasypano nas kwiata Ukryta w podziemiach Praga nie miała kwiatów. Przy nano nam do mundurów pelargonie z doniczek i podawi z bolesnym uniesieniem serca, jak chleb i sól. Ludność Pragi — to przede wszystkim dzieci. Tym łatwiej się udało uchronić. Po zasypanych gruzem ulic; skaczą i biegną za nami dotykając mundurów, ocierając jak koty. Są dzieci — więc Praga żyje. Radosny zgiełk ] skiej dziatwy towarzyszy nam wszędzie, jakoś jaśniej r się w duszy. Nie zadusił nas psubrat. Mamy dzieci, d dzieci. Są kobiety. Jest ich więcej, aniżeli można było oc: wać, bo przecież Niemcy wyłapywali dziewczęta, polo1 na nie jak na zwierzynę, wywozili. Jest sporo tramwajarzy, osiwiałych, wynędzniałych, rzy przez pięć lat musieli wozić szwabski ,,HerrenV' Przygarbili się, wzrok im zmętniał. Ale są, łyskają do oczyma, jakby nie wierzyli i podnosi się w nich zn duch warszawskich tramwajarzy. n«f Na Grochowskiej obiegł nasz samochód tłum mężczyzn, rzucił się nam na szyję, wypytywał i opowiadał jednocześnie, nie chciał wypuścić z objęć. Są więc i mężczyźni. Jest trochę młodzieży. Praga żyje i są w niej kościuszkowcy, jej bohaterowie i ocaliciele — Dywizja Pragi. Zwyciężymy, 16 września 1944 r. 194 I 111 Lucjan Szenwald W szpitali odjeżdżamy do pawilonu, gdzie leżą nasi ranni. Chcemy zobaczyć pancerniaków-bohaterow, którzy okryli się sławą w walkach o utrzymanie i rozszerzenie przyczółka na lewym brzegu Wisły. Oto oni - w białym namiocie szpitalnym, nu — czysto zasłanych przenośnych pryczach. Ci którzy mogą chodzić, obstąpili nas. Inni unoszą głowy z poduszek, dźwieaia się na łokciach, -lak się zakończył bój?... Bo ja zostałem ranny na sa- _ić"w pułku? Czy zdążymy na następną bitwę? - Kiedy będziemy w Warszawie? Odpowiadamy, wyjaśniamy, wypytujemy o zdrowie, wa- ^Chłopcy chwalą sobie szpital, tylko że nie mogą się doczekać wygojenia ran, chcieliby prędzej wrocic do szerc-l gów SzZgólnie cieszy ich stosunek ludności miejscowe . Bowiem w miejscowości L. powstał z inicjatywy ks. pro-boszcza Przesmyckiego komitet opieki nad rannymi zołmo-rzami Wojska Polskiego i bratnie] Armii Czerwone .| W skład komitetu weszło czterdzieści pan dobrych pater> tek, znanych i poważanych w okolicy. Członkown komitetu kolejno dyżurują w szpitalach i *«**>, przeprowadzają wśród ludności zbiorki pieniężne i w LaLch, pieką ciastka dla rannych, dostarczają ks,,j żek i papierosów, pomagają w pisaniu listów. Dc 196 pracy komitetu włączyła się okoliczna młodzież. Do pawilonu, gdzie leżą pancerniacy, codziennie przyjeżdża sześć dziewcząt, które szyją, piorą, sprzątają, fobią tampony, poza tym dwie pomagają przy opatrunkach w charakterze pielęgniarek. Ks. proboszcz Przesmycki i ks. wikary Kania odwiedzają rannych. W dniu Święta Wojska Polskiego, w pawilonie odprawiono uroczyste nabożeństwo. Żołnierz naszej armii wiele doświadczył. Życie nauczyło Ko szerokiego poglądu na sprawy. Toteż raduje go nie tyle otrzymane ciastko czy paczka papierosów, ile ta coraz ser-rieczniejsza jedność wojska i narodu, wdzięczność społeczeństwa za krew przelaną w walce o Polskę, miłość dla żołnierza. Zapoznajemy się bliżej z rannymi pancerniakami. Kapral Rzeszutek ma lat osiemnaście i jest strzelcem-radiotelegrafistą. Specjalność swoją zna dobrze, ale zawsze Ho korciło dotknąć drążków i startera. Obserwując pracę szofera-mechanika, nabrał pojęcia o tym, jak się prowadzi czołg. Bardzo mu się to przydało. Czołg został trafiony przez pocisk przeciwpancerny z „Ferdynanda"; Rzeszutek poczuł wstrząs, poczuł, że krew mu zalewa oczy. Nic nie widział. Chusteczką otarł krew 7. czoła, przetarł oczy. Przed nim siedzi mechanik, st. sierżant Bagiński — siedzi ze zwieszoną głową i właściwie nie jest to już człowiek, ale ledwie trzymające się razem kawałki człowieka. Oderwane nogi spoczywają na pedałach, więc czołg idzie naprzód, kierowany przez martwego szofera. Rzeszutek uprzytomnił sobie sytuację, ściąga z pedałów nogi Bagińskiego, wyłącza bieg... Otwierają luk, dowódca wieży wyciąga z czołgu mdlejącego Rzeszutka, bandażuje mu głowę. Czołg plutonowego Goldfarba wystrzelił wszystkie pociski, wypalił całą benzynę, i stał czekając na podwóz paliwa i amunicji. Nagle z ciemności zaczęli wypełzać Niemcy. Ilu ich było, trudno powiedzieć, ale nadchodzili wciąż nowi. Pierścień piechoty niemieckiej zwierał się dokoła czołgu. Plutonowy Goldfarb wyskoczył przez luk z plecakiem, w którym miał piętnaście granatów odpornych. W ciągu kwadransa prowadził nierówną walkę z oddziałem niemieckiej piechoty i nie dopuścił jej do czołgu. Gdy nadeszły posiłki i Goldfarba zabrano na punkt opatrunkowy, lekarz 197 wyciągnął z jego ciała trzydzieści odłamków pocisku mo* dzierzowego. O wstrząsającym fakcie opowiadają pancerniacy: Czołg uszkodzony przez działo niemieckie, otoczony prze/ niemieckich fizylierów, prowadził ogień z broni maszyno wej. Nagle czterech żołnierzy niemieckich oderwało się od swej grupy i chowając się za załomy pancernego kadłubu, otworzyło do niej ogień. „Jesteśmy Slązaki!" — krzyknęli załodze po polsku. Później walczyli w składzie naszei:<> oddziału fizylierów-desantowców i zginęli po bohatersku Wszyscy oni — Rzeszutek, Goldfarb, dziesiątki innych poznali ostry smak boju i nie mogą wysiedzieć na miejscu Do pułku! Do walki! — o tym tylko myślą i marzą. Dumni są ze swej pancernej jednostki i jednostka dumna jest z nich. Odrodzenie, 3 września 1944 r. Tblgniew Rawicz Lot jak co dzień łękitne dymki spalin miarowo pykają z rur wyde- chowych. Kapitan K. sprawdził zaczep spadochro- nowy i spiął pasy. Badawczy rzut oka na deskę ze- garów. Wszystko w porządku. Nawiązał kontakt radiowy. Można lecieć. Wyjrzał z kabiny. Kolega siedział już gotów, wyprostowany w sąsiedniej maszynie. Start. Ręka pchnęła manetkę. Mocniej zawirowało śmigłu. Motor ryknął całą siłą 1000 koni mechanicznych. Okrągławo zakończone skrzydła myśliwskiego „Jaka" udrżały, jakby chcąc objąć błękitną przestrzeń. Lotnik i'odniósł rękę. Mechanicy wyciągnęli klocki spod kół. Trzasnął zasuwany dach kabiny. Samolot drgnął, potoczył nie,, nabrał pędu zadzierając ogon. Oba myśliwce, zataczając wiraże, czekały, aż „dociągną" tv.tery szturmowe „Iły". Po chwili cztery „garbate" syl-Actki pomalowane w ochronne pasy i wielokąty wzbiły się • lotniska. „Iły" leciały daleko wolniej, więc szybkie „Jaki" musiały .'utaczać wiraże lub redukować gaz. Ujrzeli front. „Iły" rwiększyły szybkość i wzięły kurs na oznaczony cel. Myśliwce patrolowały przestwór. Nagle w słuchawkach kpt. K. rozległo się wołanie kole-8i-szturmowca. - Maleńki, maleńki — ratuj! „Messer" na prawo... Kapitan spojrzał we wskazanym kierunku. Pod pułapem 199 chmur „wisiał" znienawidzony „Messer" — „Me schmitt 109". Kątem oka ujrzał pilot maszynę kolegi przewalającą w głębokim wirażu. Poderwał aparat i w następnej chi gnali obaj na pełnych obrotach na wroga, który zauwa ich i rzucił się do ucieczki. Kapitan K. widział w celowniku wciąż zwiększającą sylwetkę fryca. Wreszcie złapał cel, odmierzył poprav i rąbnął trzy krótkie serie. Fryc nurkował tchórzliwie, czym poderwał maszynę i znikł w chmurze. Udało mu uciec. Myśliwcy zawrócili ku miejscu spotkania z „Iłan W powietrzu panował idealny spokój, zenitki ni^rn cielskie milczały. Nagle kapitan zauważył ciężarowy samochód piaskowi go koloru pędzący szosą w dole. Fryce! Pchnął drążek. Maszyna rycząc motorem runęła jak dii pieżny jastrząb na Niemców. Ziemia pędziła na jej spotkl nie. Pilot wyrównał. W szkle celownika ujrzał kontury M mochodu, z którego wyskakiwali w dzikim popłoct Niemcy. Lekkie skrzywienie palca na spuście i smugi pocisW wyrżnęły w pudło wozu fryców. Rozhukany tabun tysiąca koni poniósł lotnika. Scią nięty gwałtownie „Jak" wyprysnął wspaniałą „świec w przestwór. Pilot szukał w powietrzu towarzysza, gdy nagle zac: walić artyleria przeciwlotnicza. Działa szczekały jak sz; ne. Szare obłoczki szrapneli zaczęły wybuchać bardzo bili ko, serie czerwone świecących pocisków pruły błękit niebl W tej nawale ognia pilot zachował zupełny spokój. Kl dąc maszynę w głębokie skręty brał wysokość, która mo| ła go ocalić. Zaczęła się walka maszyny i woli ludzki' z ulewą stali. Działa pluły ogniem, strzałka wysokościomierza pięła i w górę. Nagle pilot uczuł silny wstrząs maszyny i uderzenie. Pn szybkich spojrzeń: baki, chłodnica, olej, motor w porządk Płaszczyzny nośne też. — Trafili! — pomyślał pilot. — Ale gdzie dostałem? Wreszcie udało mu się wyprowadzić maszynę z pul* ostrzału zenitówek wroga. 200 Odnalazł towarzysza, który uważał go już, jak się wyraził przez radio, za „zimny farsz w pierogu kabiny". Po paru minutach lecieli już do domu, konwojując powracające z zadania „Iły". Zamajaczyło w dole lotnisko. Kapitan K. „zamknął gaz" i zszedł spiralą w dół. Ziemia wiruje dokoła rozkrzyżowanych skrzydeł. Wreszcie ruch niczką: wysuwa się podwozie i stalowy ptak dotyka ziemi. Mieląc śmigłem podpełza do ziemianki. Mechanik, stary wyga i majster, wita pilota. Oglądają razem uszkodzenie: trzy czwarte steru głębokości urwał pocisk wrażej zeni-tówki. — Tym razem miałem szczęście — myśli pilot. Obaj patrzą na siebie: we wzroku pilota jest uznanie dla pracy mechanika, mechanik podziwia brawurę i żelazną wolę pilota. Pilot idzie odpocząć, mechanik zabiera się do pracy. Jutro znów czeka go lot bojowy. Zwyciężymy, 9 listopada 1944 r. Krzysztof Gruszczyński ięć z górą lat nie widziałem Wisły. I może dla te teraz, brnąc piaszczystą drogą podwarszawski <¦ lotniska, doznaję szczególnego uczucia. W uszu dźwięczy uparcie wspomnienie piosenki powsta1 na biwaku, gdzieś na Smoleńszczyźnie: Wiele przeszliśmy miast, wiele przeszliśmy r. Ale najpiękniejszy, ale najpiękniejszy Jest naszej Wisły brzeg... Kojarzy się ten natrętny motyw z imitacją rzeki na nie żołnierskiego teatru, z tęsknym doszukiwaniem podobieństwa w srebrnoszarym połysku rosyjskiej Oki Tam i sam w gęstwinie złotego zagajnika widnieją b wille i nowoczesne pensjonaty. Pod zżółkłym żywopłoi zielenieją płótna namiotów i dymią wojskowe kuch Dzień jest bezwietrzny i mglisty. Sztab batalionu mieści się w skrzydle opustoszali pensjonatu. Drugie skrzydło zajmuje dowództwo dział cego na tym odcinku dyonu artyleryjskiego. Dowi baonu referuje nam sytuację. Na najbliższą noc jest zai rzona właśnie ciekawa operacja. Podczas gdy artyleria ciągnie uwagę przeciwnika w innym kierunku, pluton choty ma wylądować na wiślanej łasze i pod osłoną ci ności umocnić to wysunięte stanowisko... 202 'o chwili przedzieramy się przez mokry gąszcz wikliny punkt obserwacyjny. Trzeba przebiec kilkadziesiąt kro-v, schylając głowę i oto... iczom naszym ukazuje się Wisła. Z rzednącej mgły wy-ia się brzeg przeciwległy, niski i zarośnięty. Na hory-iie sterczy czerwony komin cegielni. Stamtąd właśnie WlSll Matuje przeciągły świst. Ziemianka trzęsie się od błi- i li wybuchów. Macają nas. W odpowiedzi rozdygotał się r,ą serią pobliski cekaem, szczękają zamaskowane krzakach moździerze. •bserwujemy przez lornetkę podejrzane krzaki u stóp nina. Tam podobno ukryta jest bateria nieprzyjaciel-i li miotaczy min. Tam też wybuchają po minucie bure arne słupy dymu. Fachowo to się nazywa — „nakryci". V okopach opowiadają mi o następującym epizodzie: 'ołnierzowi odłamek miny urwał prawą dłoń. Ranny ałym spokojem pogroził lewą pięścią w kierunku Niem-v i wycedził przez zaciśnięte zęby: „W lewą dajcie s... i a, lewą będę pruł"... Ludzi ogarnęła tutaj myśliwska niemal że pasja. Każdy aemista czy erkaemista ma swój własny wyłączny cel, który cierpliwie dybie. Czasem trzeba czekać kilka go-¦ n, żeby nieomylnie posłać zabójczą serię... Wieczorem do urywanego terkotu cekaemów i szczeka-i moździerzy przyłącza się... śpiew. Jakiś szorstki głos iK'nie dowcipnie zaktualizowaną piosenkę: Ej ty, Wisło, modra rzeko pod lasem, A mam ci ja pęk granatów za pasem. A jak ci ja z cekaemu zagrają — Dostanie się paru szwabom o staję... ('iemność nocy rozświetlają częste parabole trasujących ii. Raz po raz czerwone błyski rakiet rzucają zamazany «tblask na wodę. W tych odbłyskach, jak w świetle bły- majaczą kontury porosłej tatarakiem wysepki. <) jedenastej gdzieś na prawym skrzydle rozpoczyna się ncert artyleryjski. Do wtóru zajadle terkoczą cekaemy. nas jest cicho. Bezszelestnie odbijają od brzegu łodzie i kajaki, posmak sienkiewiczowskiej wyprawy — w istocie jest zaiczną próbą wytrzymałości nerwów. Mija pięć minut. Naraz, w mroku przed nami wybucha gwałtowna, wowa strzelanina. Wybucha i po chwili milknie. Wtedy j piero wzlatują na niebo dziesiątki rakiet i odżywn terkotem broni maszynowej zaalarmowana niein obrona. Za późno! Z wyspy odpowiadają nasze erkaemy. Po godzinie wowego walenia na oślep, chaotycznie, z popłochu nikłej strzelaniny, Niemcy orientują się koniec końców,! się stało, i całą siłę ognia koncentrują na wyspie. O świcie przychodzi stamtąd lakoniczny meldunek: „R< kaz wykonany. Okopaliśmy się. Straty — jeden ranny", Nieco później, pod osłoną porannej mgły, na wyspę w zie się w termosach śniadanie. Życie Warszawy, 23 listopada 1941 knusz Przymanowski Historia jednej wyprawy O Wiśle i Bolesławie Karasiu olesław Karaś ma twarde i spracowane ręce, mą- dre, wesołe oczy, siwą brodę i szpakowate włosy. Ręce stwardniały mu przy ciężkiej pracy kotlarza kolejowego, przy robotach betoniarskich, a w koń- cu i od wiosła. Imał się tych wszystkich prac po kolei, by zapracować na chleb powszedni. Gdy go •dukowali na betoniarni, począł wypożyczać łódki i słu-i za przewodnika na Wiśle. Zresztą na rzece rybaczył ¦i małego. Kch Wisło, Wisło! Zna ją dokładnie. Jej brzegi, mielizny, pryśne wiry i prądy. Pamięta ją jasną, szemrzącą, cichą, uą Wisełkę, okoloną wieńcem świateł neonowych i gwa-ni wesołego miasta. Pamięta krwawą od łun pożarów, mętną od wybuchów ¦ mb lotniczych, ognistą od krwi obrońców, męczeńską '¦ ;lę z 1939 roku. Pamięta ją groźną, tajemniczą i milczącą, gdy nocą na •rffu rozlegał się krzyk i ciało niemieckiego zbira, które-dosięgła partyzancka zemsta, zsuwało się do wody. u i eta — tragiczną, powstańczą. końcu przyszli z daleka dawno oczekiwani żołnierze viazdami na czapkach, prości i serdeczni, przynosząc ność. Karaś pokazywał im chętnie drogę na tamten i. Objaśniał, gdzie mielizny, gdzie wiry, a gdzie prąd... i wreszcie przyszli swoi. Swoje, kochąjłę chłopaki. Pol- 205 skie wojsko z orłami na czapkach, z biało-czerwc sztandarami. I wtedy Wisła zaczęła wzywać starego rybaka. Pc go ciągnąć z nieprzepartą siłą rumowiska gruzów i szkli ty domów z tamtego brzegu. Na tamten brzeg w c* powstania poszedł jego młodszy brak Kazik i brat Bolek. Poszli i nie wrócili. A teraz tam siedzą jeszcze nawidzone szkopy. Domek Karasia stoi tuż koło pierwszych linii oko|«'> Trafiły w niego dwa pociski. Ale Bolesław Karaś nic się przeprowadzać w bezpieczniejsze miejsce i żon u pozwala. Całe dnie i noce kręci się z żołnierzami. Pcn czym tylko może, nie bacząc na świszczące nad głow;j i ciski i niedalekie wybuchy min. W wielkiej tajemnicy przed żoną począł prosić mienrl jącego w pobliżu porucznika: — Panie poruczniku, już aby tylko jak będziecie ]<¦. weźcie mnie ze sobą. Jam przecież tu wyrósł. Znam 1 krzak, każdy kamień. Na pewniaka na tamten brzec. ratnie przewiozę i wiosłować umiem cichutko, cichutku Zebrała się ich mała, ale dobrana paczka. Ze świeci kaj, a drugich takich zabijaków nie znajdziesz. Pod. z różnych stron Polski, z różnych województw i p< tów, ale charakter w nich jeden. Czorta by z piekl,> rogi wyciągnęli. Podporucznik Kubisz pochodzi ze Śląska Cieszyński Tam w małej wiosce w dzieciństwie pomagał już ojcu konie, reperować pługi i brony, a potem sam kowalem stał. W 1939 r. przyszli Niemcy. Prowadzili na Śląsku ną antypolską propagandę. Próbowali wmówić w chł<>; że są jakimś odrębnym narodem Ślązaków. A ludzii wsi po cichutku mawiali: — Zaczykoj, pieronie, jo ci pokaże, jakim jo l'> Przyjdzie czas, domy ci po galotach, aż zatrzeszczy. A potem Jana Kubisza zmobilizowali do wojska mieckiego. Odziali w nienawistny szarozielony mm Skorzystał z pierwszej okazji, by przejść na stronę /¦ Czerwonej. W krótkim czasie znalazł się w polskich : gach, Owiczył swpięb chłopaków starannie, uczył ich pów i chytrości wroga, którego przecie dobrze znał. ¦wiadowców sobie podebrał na schwał. Na przykład .strzelec Teodor Scisło. Toż to zwiadowca od urodzenia! rized wojną był bokserem w „Czarnych" we Lwowie. Tam nabrał śmiałości, wytrzymałości, opanowania ruchów i nauczył się błyskawicznych uderzeń. Scisło był duszą wyprawy. Najaktywniejszy w czasie przygotowań, prosił, by go wzięli na ochotnika i byle prędzej, byleby już jechać. Zresztą i inni byli tego zdania: byleby już jechać! Wszystko było gotowe do drogi. Ostatnie przygotowania Bolesława Karasia wezwali do sztabu o 8 rano. Poszedł przyginając się za wałem i domami, by nie być widocznym illa Niemców. Po godzinie wrócił. Na zapytanie żony, po i'o go wzywali, odpowiedział wymijająco. — Ot, tak. Pytali, gdzie tu przeprawa, gdzie łódki. — Ale ty nigdzie nie pojedziesz? — Co ty, gdzie mnie staremu jeździć... A gdy żona wyszła do znajomych, Karaś ubrał się starannie i poszedł. Żona po powrocie pytała o niego żołnierzy. — Pewnie stchórzył stary. Chwalił się, że pojedzie na tamten brzeg, a teraz gdzieś polazł — twierdzili nauczeni przez Karasia chłopcy. Zadowoliła się tą odpowiedzią, ale zbyt dobrze znała ojego męża. Na dnie duszy zaczaił się niepokój. - Mój Bolek nie stchórzył. On do takich rzeczy prędki. nam ja jego charakter. Nijak nie może być. Na pewno ujechał. I'o jej policzkach stoczyło' się kilka dużych łez. A Karaś był już tymczasem na punkcie obserwacyjnym, karabinem w ręku i granatami za pasem pochylał się wraz ze zwiadowcami nad stołem pokrytym dużą mapą. Omawiali ostatnie szczegóły przeprawy i wykonania bojowego rozkazu. Uzbrojeni w rozpylacze lub pistolety, finki i granaty, r uwagą słuchali słów dowódcy. Były jasne i zrozumiałe: — Wykonać rozkaz, bez języka mi nie wracać! U każdego w duszy krystalizowało się nieugięte żołnier-: »kic postanowienie: „rozkaz musi być wykonany", r Przepr Ciemne chmury zaciągnęły niebo. Sama przyroda wała się sprzyjać zwiadowcom. Z niemieckich okc poleciała w górę rakieta. Zawisła na chwilę nad rz oświetlając martwym, zimnym blaskiem wodę i wybr! rozsypała się deszczem iskier i zgasła. Teraz naprzód! Drugą nieprędko puszczą. Bezszelestnie przenieśli łódki przez wał i równie zepchnęli je na wodę. Na pierwszą wskoczył plutonfl Kazimierz Garbicz, st. strzelec Józef Król i Franciszek ] narski oraz saper Ignacy Drało. Karaś kazał im się pc żyć na dnie łódki, a sam stanął u steru. Pewnym, silnj pchnięciem odbił od brzegu i nie wyjmując wiosła z wodj starym sposobem wiślanych rybaków począł wiosłować „n śrubę". Łódź szybko popłynęła naprzód. W tym czasie 01 biła druga z dowódcą, podporucznikiem Kubiszem, st. strzel cem Scisło i Baranem. Odległość od przeciwległego brzed szybko malała. W mroku zarysowała się czarna linia nad rzecznego obrywu. Karaś przyhamował łódkę i pomalońk przybił do brzegu. Wyskoczyli na ląd. Tymczasem druga łódź zniesiona trochę prądem, kilkanl ście metrów od brzegu natknęła się na spiralne kolczaaj zasieki, leżące na zalanej wodą mieliźnie, i nie mogła p płynąć dalej. Nie wolno było zwlekać. Brnąc po pas w U*. dowatej wodzie, wyszli chłopcy na brzeg. Pozostał tylko Ścisło, by pilnować łodzi. Trzymając się drutów, by n« prąd nie zniósł, klął w duchu swoje szczęście. — Że też, psiakrew, ja tu muszę zostać! Pechowy <1 dla mnie dzień. Na brzegu saper Drało zbadał już drogę do niemieckidj okopów. Min nie było. Podporucznik Kubisz, Kazik GarbB i Józef Król popełzli naprzód. Reszta pozostała w odwodzie. Z bronią gotową do strzl przylegli nad brzegiem, wrośli w piach, stali się niewidol ni. Panowała cisza. Tylko gdzieś daleko, z lewego skrzy| uparcie i monotonnie stukał cekaem. Jer Trzy czarne, prawie niewidoczne cienie czołgają się brzuchach. Co kilka metrów zamierają, nasłuchując. W| nają się na wał, Pojedynczo szybko przeskakują pł •mieckie okopy, a potem znowu powoli, mozolnie pełzną i < >k za krokiem. Coś lekko błyszczy przed nimi w ciemno- i;ich. Nieduży stawek. Z tamtej strony dobiegają niewy- i/.ne głosy. Błysk światła. To pewnie ziemianka szkopów. '. arto by tam dojść, ale to za daleko. Jak bolą mięś- ¦ i od tego przeklętego czołgania się! Przemoczone ubra- ii' lgnie do ciała. BrL. zimno. Gdzie się ci fryce pocho- .•. ali? Zamarłym w bezruchu, nasłuchującym chłopcom chwile wydają się całą wiecznością. Przez głowę przemyka myśl: czy aby się uda? I zaraz potem druga: musi się udać! Roz-kuz musi być wykonany! Nagle obok w krzakach słychać szmer. Pojawia się ciemna postać. Podporucznik Kubisz rzuca półgłosem: - Halt! Wer da?* Przestraszony Niemiec pada na ziemię. Nerwy naszych rhtopców nie wytrzymują: pada krótka seria z rozpylacza. Wypadki zaczynają się toczyć z błyskawiczną szybkością. Z okopów wyskakuje wysoki Niemiec. Jak żbiki rzucają «ig chłopcy na niego. Nie zdążył wydać z siebie głosu, a już dopadli go i powalili uderzeniem rękojeści pistoletu. Ręce Już wykręcone do tyłu i związane, knebel w gębie. Szkop próbuje się opierać. Kopie i nie chce iść. Taszczą go siłą po '•ini. Są już prawie na brzegu, gdy z boku wyskakuje vóch Niemców i rzuca się jeńcowi na odsiecz. Z odległo-czterech kroków seria z automatu podporucznika Ku- za kładzie ich na miejscu. Nie ma już czasu, by zabrać u dokumenty. Rzucają jeńca związanego jak tłomok na no łodzi. Tamci z ubezpieczenia już siedzą na miejscach. całej siły nalegają na wiosła. [Cała wyprawa trwała czterdzieści minut. Jeńcem okazał sztabsgefreiter Johann Vitor. Ma za sobą już pięć lat jżby w hitlerowskim wojsku. W nocy na 9 grudnia 44 roku, polski zwiadowca położył kres jego karierze Tidyty, grabieżcy i podpalacza. 1 Stój! Kto to? 208 I — Antologia 209 Władysław Kukiełko Podporucznik Kubisz, plutonowy Garbicz i st. strz Król dostali Krzyże Walecznych. Bolesław Karaś zol odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Reszta zwiadfl ców otrzymała podziękowanie i została przedstawiona odznaczeń. Wszyscy, cała siódemka, otrzymali kole^ awans i rozjechali się do domów na parotygodniowy urli Ale st. strzelec Scisło twierdzi, że nie w tym spra — Te przedwczesne wystrzały z rozpylacza, to 1' marnie. To, żem musiał łódkę trzymać, to było je:;. gorzej. Ale jak szczęścia pragnę, następny raz to ja osobiście pójdę brać języka i to niejednego. Granul w ziemiankę trzeba gruchnąć, a potem ich pogłuszon jak raki z saka wybrać. Praktykę i doświadczenie już. i my. Za każdym razem będzie coraz lepiej. Bolesław Karaś wrócił z wyprawy do domu około cll nie, mężczyźni ostrożnie (łapanki), kobiety śmielej, zwll cza z dziećmi. Ale w powietrzu czuć było „coś". Kanon artylerii potężniała z godziny na godzinę. Nieustanny chy grzmot przewalał się na wschodniej stronie nieba. I W pewnej godzinie od strony Jędrzejowa, Chmielr Buska, zaczęły wjeżdżać do Kielc samochody napełnić niemieckim wojskiem. Z urzędów pośpiesznie wybli Reichs- i Volksdeutsche. Wylotowe ulice na zachód i nocny zachód zostały zakorkowane tłoczącymi się pojE mi. Huk artylerii potężniał z każdą chwilą. Na niebie zały się samoloty. W ciągu kwadransa przechodnie znikn| z ulic. Od coraz bliższych wybuchów leciały już s/;. i z okien. Do Kielc całym gazem wjeżdżały sowieckie, )mi| cerne czołówki. Teraz, po czternastu godzinach, w Kielcach są je:;/ Niemcy. Leżą na chodnikach. Mróz ściął ich ciała na cl i • no. Jednemu hełm zsunął się z głowy. Świeci z daleka )> czaszką i straszno-śmiesznie skręcony, spogląda szklanj wzrokiem na przechodniów. Drugi ułożył się wzdłuż chc nika. Zesztywniały „na baczność", w poczerniałej trzyma kurczowo granat. Na jezdniach wraki czołgd Niektóre jeszcze dymią. Przechodnie oglądają ślady poj| dynku pancernych maszyn. Niemiecki czołg i sowieck działo szturmowe sparły się lufami. We wnętrzu rozbita czołgu zostały dwa hełmy i szary proch spalonej obsłuj z otwartej klapy sowieckiego działa sterczy para „walc ków" i ich przedłużenie — zwęglone nogi. Dziesiątki rozłj tych aut i zmiażdżonych zwłok niemieckich żołnierzy lc na jezdniach. Jeżdżą po nich samochody. Kielce nie są zniszczone. Znać ślady bitwy — dziu| w ścianach i wybite szyby. Te wybite szyby, zwłaszc wystawowe, to skutki nie tylko detonacji. Wystarczy rżeć do wnętrza jakiegoś sklepu, aby zadziwić się, jl i kiedy zdążono powywalać szuflady, wynieść towar, Z(f molować urządzenie, zniszczyć, rozgrabić wszystko, co dało udźwignąć. W gmachu PW i WF, największym i najpiękniejszym «. Kielcach, milicja zaciągnęła wartę. Przed godziną przy-l>-łgowymi, oplatana zasiekami z drutu, skopana zygza- i i okopów. Bunkry, umocnienia i fortyfikacje. Praca ¦ i miesięcy i wielu dziesiątków tysięcy Polaków, gna-i na okopy przymusem i nikczemną propagandą, pisaną ' łomach miasteczek: „Wybieraj — Sybir lub okopy!"... > (>sz bronić Ojczyzny — idź na okopy", nocnienia puste. Mosty nie z-erwane. Bunkry nie znisz-I'. Gęsto stoją opuszczone działa z lufami skier owany- ¦ ' :ia Wschód. Z okopów wszystko, co żywe, uciekło. Zo-• i, hełmy, rozbite samochody, sprzęt i nieco trupów. i i wprawiło Herrenvolk w paniczny lęk, każący ratować ¦'«.- obłędną ucieczką, aby dalej, aby na Zachód, aby na \lhutschland, ten, co to iiber alles...? (idzie rok 1939, gdzie 1941? Historia bierze odwet. Koło jej obraca się w przeciwnym kierunku. Pierwszego września 1939 roku z bramy na l'/(;stochowę runęły dywizje 10 armii niemieckiej Reiche-¦ muu i Paulusa. Osiemnastego stycznia 1945 roku te same niemieckie armie uciekają w panicznym popłochu przez tę I Miną bramę. Już bez Reichenaua i Paulusa. Bez mrzonek ii nowym ładzie" w Europie. W Częstochowie Niedaleka artyleria bije salwami. Mijamy wsie, gdzie I rfnpiero co zajechały ciężkie czołgi, baterie zajmują stanowiska, ludność chyłkiem ucieka do piwnic, a już na wszyst- jkich skrzyżowaniach widnieją świeżo przybite sowieckie [ drogowskazy. „Regulirowszczyk" ze znakującej grupy rzekł i niun nie bez dumy, że na swoim samochodzie wiezie dro-|gnwskazy z nazwami niemieckich miast, leżących w środ-|ku Niemiec. Wsie, miasteczka na całej trasie są prawie nietknięte. [W Żytnie za Włoszczową dowiadujemy się, że do Częstochowy wjechały sowieckie czołgi. Robi się mrok. Spieszymy, aby zdążyć przed nocą. Wie-i ni- zastaje nas kilkanaście kilometrów przed Częstochową I1 ;zosa przybiera bajkowy wygląd. Rozjaśnia ją nie koń-I > icy się sznur świateł. To sowieckie kolumny walą z bra- nrową pewnością na pełnych światłach, pełnym gazem, | «lu pełnego zwycięstwa! Antologia 225 W Częstochowie kamienice i fabryki są nie us Ważny ośrodek przemysłowy ocalał. Mieści się tu galanteryjny i włókienniczy. Guziki, igły, szpilki, nici, drobiazgi — tak ważne w codziennym życiu, tworem przemysłu częstochowskiego. Poza tym pajj fabryki metalowe, huty szkła, dużo innych pomnie zakładów i warsztatów składa się na całość uprzomji wionego miasta. Do godziny 2 po południu w fabrykach pracowali r« nicy, o godzinie 3 do Częstochowy wjechały sowli czołgi. Na czele, strzelając z dział, jechał czołg z otwartą w której wychylony do połowy czołgista powiewał so kim sztandarem. Zaskoczenie było tak nagłe, że Nie nie stawili oporu. Bez czapek, bez broni, rozpierzchli slf | podwórzach. Wielu poległo, reszta, korzystając z no ławą ruszyła na Zachód. O świcie w Częstochowie nie żywego Niemca. Polski oficer, z którym przyjechałem, jest witany z ta entuzjazmem, że patrząc, doznawałem głębokiego wi szenia. Musi on odpowiadać na wiele pytań, ściskać ciągnięte dłonie, bronić się przed podarkami, które tem wciskają mu do rąk. Mieszkańcy są zawiedzeni, że do miasta przyjechał tj jeden polski żołnierz... Robotnik, 23 stycznia 1945 Stanisław Piętak Z Lublina do Krakowa piątek, 19 stycznia, wyjeżdżamy z Lublina ciężarówkami kierując się za Wisłę. Cel drogi — Kraków. Towarzyszą nam najsprzeezniejsze wieści. Jedni ludzie ręczą, że Kraków zajęty, inni — przeczą temu. Są i tacy, którzy mówią, że Niemcy wysadzili Wawel w powietrze. Straszne — dech po prostu zapiera człowiekowi myśl, że miasto największej tradycji polskiej może być zburzone. Po tym, co spotkało Warszawę, nawet samo takie przypuszczenie obezwładnia zupełnie. Kierujemy się na Kraśnik. Dzień na ogół słoneczny, potem mglisto. Do Annopola leżącego nad Wisłą dojeżdżamy już nocą. Miasto, które było na linii frontu, jest zupełnie opustoszałe. Nie ma żywej duszy. Zgliszcza, ruiny, obnażone mury, kominy. Jakie przykre wrażenie — noc i ta cisza zniszczonego spalonego miasta. Przeprawiamy się przez lód nie bez przeszkód. Idziemy pieszo, auta jadą. Zimno jest — szeroka zamarzła Wisła — daleki pomruk strzałów, niezmierzona, nieogarnięta przestrzeń. Po raz pierwszy za Wisłą spotykamy posterunek sowiecki. Wśród błądzenia nocnego po polach i bocznych drogach wjeżdżamy do Ostrowca nad Kamienną około 2 po północy. Pierwsze zetknięcie się z ludnością miasta wywołuje we mnie wrażenie, że ludność jest zaskoczona i przerażona ostatnim przeżyciem. Ludzie mówią mało, jakby bali się, 227 są zmęczeni. Wszelako z urywanych zdań dowiaduję się, | Niemcy trzymali koło linii frontu młodzież męską w ob zach i że w ostatniej chwili chcieli ją uprowadzić, lecz nie byli w stanie tego uczynić — uderzenie Armii Czerv nej poszło za szybko, za gwałtownie. Ostrowiec ocalał. Niemcy opuścili go bez bitwy, ucieka jąc na Zachód i nie zniszczyli przy tym ani zakładów fabrycznych, ani magazynów. Wychodzę na miasto i błąds\-po nim. Dużo, bardzo dużo ludzi. Niektóre sklepy otwarł <¦ Widok żołnierzy polskich wywołuje w ludziach zdumienir podziw, wzruszenie — nie ma wszakże śmiechu, pośpiesz nych słów, egzaltacji — miasto spoczywa wciąż jakby pod grozą koszmaru i trwogi. Około 11 w sobotę wyruszamy dalej w drogę, jadąc nn Starachowice w kierunku Kielc. Jest pięknie, niemal wiosennie. Drogą ciągną tabory, konie kudłate, małe, na furze żołnierze w szynelach, w czapkach ciepłych, to znowu auta i tak w koło. Wciąż zbaczamy, bo na tej drodze nawet najmniejsze mostki są zerwane. W pewnej chwili przejeżdżamy przez wieś. Jestem świadkiem wzruszającego momentu. Chaty stare, niemal lepianki, koło płotu kobiety i chłop wśród śmiechu rozmawiają z żołnierzami sowieckimi, tuż przy nich brzdące z odkrytymi głowami. Wszyscy zapatrzeni, rozciekawieni tym, co się dzieje. Hej, tak samo na przemarsz wojsk rosyjskich patrzyło się przed dwudziestu ośmiu laty w Wielowsi, na bosaka, i z tym głodem ciekawości w oczach!... Mijamy Starachowice z masą sterczących kominów — zatrzymujemy się w Wąchocku na kilka godzin. Miasteczko znów całe, groza wojny je ominęła. Tu ludność wita nas z niekłamanym wzruszeniem, radością — zaprasza nas, częstuje. Idę do domu urzędnika fabrycznego i z ust jego dzieci, przy herbacie wysłuchuję smutnych opowieści o losie pod okupacją niemiecką, który zresztą znam dobrze z własnego doświadczenia. Jeszcze w sierpniu Niemcy wywieźli ze Starachowic maszyny, wywieźli robotników, dużo młodzieży. Co się z nimi dzieje? Ech, Boże... Lecz sława o tym, że w Starachowicach schwytano szefa niemieckiej żandarmerii w jego domu, wywołuje na twarzy błysk triumfu, a zarazem i zapamiętanie, uważną, twardą mściwość. 228 Żegnani przez ludność ruszamy dalej. Przed Skarżyskiem wzdłuż drogi utworzonej z gęstych brzóz i wierzb natrafiamy po raz pierwszy na ślady okrutnej bitwy. Rozpołowio-ne, czerwone kadłuby końskie leżą co krok po obu stronach szosy, to znowu spalone, wywrócone auta, rozsypana amunicja artylerii, leje wysuwają się z pól. Nie dojeżdżając do Skarżyska zbaczamy drogą na Su-chedniów. Ludność wszędzie stoi przy płotach i na widok biało-czerwonych chorągiewek naszych aut macha radośnie czapkami. Tu pochód wojsk rosyjskich szedł szalenie szybko. Ani jeden most nie jest zerwany. Droga prosta, jak łuk, raz wznosi się w niebo, raz spada w dół. Do samych Kielc spotkaliśmy zaledwie dwa czołgi spalone, a poza tym prawie ani śladu wojny. Kielce też nie zniszczone. Wjeżdżamy do miasta przy bladym prześlicznym świetle nowiu miesięcznego. Dużo ludzi na ulicach, dużo wojska. W zakładach „Społem", gdzie wylądowaliśmy, spotykamy naszych żołnierzy, którzy przybyli już tu z Sandomierza. Ruch na mieście, rozgwar, spalony, rozwalony dom widzi się bardzo rzadko. Ustaliliśmy definitywnie, że Kraków jest już wolny, ¦/. szaloną radością wyjeżdżamy rankiem w niedzielę ku celowi. Wzdłuż po drodze spotykamy znów małe koniki rosyjskie z oszronionymi łbami, ciągnące wolno swoje wózki. Idą kielecczanki i też mają włosy gęsto oszronione w wypustkach chustek. Piękne to. Wojna i tędy przebiegła szybko. Tylko jeden mostek jest zerwany na drodze Kielce-Kraków. Przejeżdżamy przez Jędrzejów, Wodzisław, Miechów. Tylko na brzegu miast drobne ślady potyczek, spalone domy, pogruchotane ściany — miasta jednak na ogół całe. Jest niedziela, wszędzie tkwią biało-czerwone sztandary, ludzie idą do kościoła. Na widok naszych aut rzucają się ku nam: chcą gazet, wieści, patrzą ze łzami i rozczuleniem na polskiego żołnierza. Dopiero za Słomnikami, około siedmiu kilometrów przed Krakowem, natrafiamy na pole największej potyczki. Spalonych domów jest wprawdzie mało, ale za to dachy co krok naderwane, pogruchotane, poza tym spalone czołgi, wywrócone auta, drzewa pocięte strzałami artylerii i obalone słupy telegraficzne. Tu widzę po raz pierwszy zabitych Niemców i notuję to w pamięci. 229 Słońce, lekki błękit — i oto wjeżdżamy wreszcie do upragnionego Krakowa. Już za chwilę jesteśmy na placu Matejki. Jakie wzruszenie! Rzucamy gazety, oglądamy si*. na wsze strony. Stolica Piastów i Jagiellonów wolna, raah> zniszczona. Jakaś starsza pani na nasz widok zanosi się gwałtownym szlochem, inni podbiegają, częstują chlebem, wódką, papierosami. Jestem oszołomiony, zapominam wypić wódkę — idę oglądać miasto, o które drżałem, miasto mojej uniwersyteckiej młodości. Rzeczpospolita, 29 stycznia 1945 r. eusz Haber W wyzwolonym Krakowie araków dosłownie szaleje... Od środy po południu, to jest od chwili, kiedy wojska niemieckie i różne parszywce ze sfory volks-deutschów zaczęły uciekać z Krakowa — miasto żyje jak we śnie. Pierwsze patrole radzieckie, pierwsze czołgi zostały dosłownie zacałowane. /wartek toczyły się jeszcze walki uliczne. Niemcy, któ- i zwycięskie dywizje marszałka Koniewa przecięły dro- 11 o Katowic, wycofali się na Myślenice i Kalwarię. piątek przed południem właściwie cały Kraków był już lny, tylko gdzieniegdzie likwidowano poszczególnych mców lub volksdeutschów, w czym ochotnie pomagali i k owianie. Widziałem kilkanaście trupów niemieckich lotnisku rakowieckim. Zabili ich Polacy w chwili, gdy ¦ (owali wysadzić w powietrze jeden z warsztatów. Juk wygląda Kraków? Nit ulicach tłumy ludzi maszerujących przez miasto. Żoł-'"".y radzieckich ludzie obrzucają paczkami papierosów, k> iiladą ugaszczają, każdy stara się wojsku pomóc. Kra-"¦ mnie masowo ofiarowują krasnoarmiejcom mieszkanie, i !ik, wskazują drogę. Wiwaty i okrzyki na cześć zwy-•>kicj armii i jej wodza — marszałka Stalina nie milkną tia chwilę. '"> sobotę przyjechali przedstawiciele rządu oraz pierwsi i •< y oficerowie. Kiedy odlatywałem z powrotem do Lub-<. na rynku rozpoczynał się wiec. Przemawiał doktor 231 Drobner. Widok polskiego żołnierza, polskiego mundM wstrząsnął do głębi ludnością podwawelskiego grodu. O czyły nas tłumy... Nie chciano nas puścić. Na Siennej j:ii kobiecina ze szlochem ucałowała mnie w czoło, błogoslmi ła. Młodzi chłopcy dopytywali się, kiedy będą mogli ¦•» sić się do armii. Przedstawili mi się oficerowie r<'- ¦ Wszyscy prosili o gazety i wiadomości. Ludzie ciągną miasto ze śpiewem na ustach i wiwatując na cześć i mentu, rządu, Wojska Polskiego i jego wodza, gen. Roli-Żymierskiego. Kraków żyje jedną myślą: „kiedy [ dzie Wojsko Polskie?" Miasto nie jest zniszczone. Śródmieście absolutnie Wawel jest tylko częściowo zniszczony. Nie naruszony kościół Mariacki, Ratusz, Poczta Główna, PKO, Pałac 1 sy, gmach Województwa, Bank Polski, uniwersytet, T Miejski i szereg innych najpiękniejszych gmachów kowskich. Sukiennice nieco zniszczone. Niemcy wywj wszystko: zbiory muzealne, ołtarz Wita Stwosza, biblio" skarbiec, zburzyli wszystkie pomniki, przemianowali u nie zdołali jednak zrobić z Krakowa niemieckiego mli Kraków był, jest i będzie polski. Tysiące krakowian nęły w Oświęcimiu i na Montelupich (więzienie polityt w Krakowie). Jeszcze w przededniu wkroczenia Ar Czerwonej bandyci hitlerowscy w odwet za zabicie jcrli Niemca rozstrzelali w Dąbiu (przedmieście Krakowa) <¦¦ stu dwudziestu mężczyzn, kobiet i dzieci. Mosty na Wiśle Niemcy wysadzili w powietrze. Taki los spotkał Dworzec Główny i lotnisko. Założono tam i dzieści pięć bomb i wysadzono w powietrze hangary, ¦ sztaty i betonowy plac startowy. Najbardziej znis/< jest Podgórze, trochę Bronowice i Zwierzyniec, pozn zburzone i spalone są pojedyncze domy. Nie ma na i światła i gazu, chociaż elektrownia i gazownia si> Prawdopodobnie Niemcy wywieźli maszyny. Woda \< Niemcy przygotowywali się do obrony. Spędzali !¦ do budowy fortyfikacji, w najważniejszych gmachad rowano parterowe sklepy i stworzono punkty opu w byłym konsulacie niemieckim na Basztowej, w «i. Poczty Głównej itd. Nic to im nie pomogło. Polska Zbrojna, 20 styczniu t Zofia Dróżdż-Satanowska Radom wrócony wolności wit jest jeszcze szary, kiedy wybiegam na ulicę. Bezśnieżna zawierucha gna przed sobą tumany szeleszczących kartek, ślad ucieczki Niemców, zniszczeń i błyskawicznego rabunku. Papier triumfalnie furkocze w powietrzu, uderza o pnie drzew, zawisa na suchych, ciemnych gałęziach. Pod nocami skrzypi potłuczone szkło. Smutek przewalający się /. wiatrem po pustych ulicach, wyjący z ciemnych otworów wybitych okien dreszczem przenika pod skórę. Radom, miasto mojej młodości. Jak automat stąpam wzdłuż pustej ulicy, zapomniawszy jej nazwy pod ciężarem tysiąca niemieckich napisów. Nagle przypomnienie lat spędzonych na mozolnym zdobywaniu wiedzy w murach wesołego miasta, nazwanego wówczas miastem uczącej się młodzieży, popycha mimo woli po tropach, choć nie wydeptanych, ale trwałych w zakamarkach serca pomimo i na przekór wojnie. Ostrożnie wchodzę do bramy, pukam do drzwi dozorcy, pytam z u-ezuciem niepokoju. Wyprowadzili się. Uciekli. Zamordowali Niemcy. Chodzę tam i z powrotem po słonecznej kiedyś ulicy Ze-romskiego, nazwanej dzisiaj Reichstrasse. Ruch się zaczyna. Kzadki przechodzień spogląda w puste okna. W górze nieustanny łoskot samolotów. Co chwila wstrząsa powietrzem ul uchy wybuch min — setki ich zostawili Niemcy. Przez 233 chmury przedziera się słońce. Wiatr gna zwoje papieru. Po głównej ulicy mkną ciężkie maszyny, maszerują sowieccy żołnierze. Pod jedną ze ścian przytuliła się grupka kilkunastu mężczyzn. Podchodzę, przyglądam im się uważnie. Letnie, postrzępione marynarki, twarze czarne od dymu czy od troski, uśmiech na ustach kłócący się z uporczywie głęboko zapadłym w oczy smutkiem. Wieść o wolności wyprowadziła ich z lasów, gdzie spędzili lata po ucieczce z getta, tropieni przez niepokój, obławy i głód. Przechodnie otaczają ich kołem, dziwią się, pytają, nie wierzą. Oto kroczy „zwycięska Europa" Co chwila środkiem ulicy, plącząc się w nierytmicznym kroku, wloką się prowadzone przez sowieckich żołnierzy grupy jeńców niemieckich. Dwóch biegnie za wozem. Staję na brzegu chodnika i patrzę uważnie, przyglądam sie nie wierząc samej sobie. Nogi pookręcane w szmaty, zbru-kane, wyszarzałe, ciemne od brudu niebieskie płaszcze, wielkie, niekształtne, wywołujące mimowolny ironiczny uśmiech nieforemne czapy, spod których najczęściej wyglądają chude, szare twarze kilkunastoletnich chłopców albo zapadnięte policzki zmęczonych długoletnim przestrachem żołnierzy. W oczach jednych i drugich tępy, bezmyślny spokój, obojętność, czasem wyraz ulgi, że wreszcie koniec | wszystkiemu. Co chwila jak spod ziemi wyrastają te grupy, oddziały, tysiące oberwańców. Ulica zaludnia się i szumi: patrzcie, oto kroczy „zwycięska Europa". Wybucham śmiechem. Europa zatrzasnęła się nad głowami oberwańców nieoczekiwani!! szybko i na zawsze. W Radomiu za swe zbrodnie znajdin śmierć wszyscy członkowie gestapo, volksdeutsche i zdraj-j cy, których na pastwę doli, na jaką zasłużyli, zostawiło I w panice uciekające wojsko niemieckie. Głównych zbrod-l niarzy zamknięto w klatkach, w jakich Niemcy hodowali! duże czarne psy do tropienia buntowników. Oto wreszcial odpowiednie rozmiary, dostateczna przestrzeń życiown.l Uwagę ulicy zwracają zielone mundury, sztywne polskie ro-| gatywki. Jest już w mieście milicja. Żołnierski strój wywc łuje owacje. Kobiece oczy, które w ciągu długich lat nic 234 « .li blakły od gorzkich łez, napełniają się szybko pierw-t'vmi łzami radości. Około południa tłumy zapełniają uli--«; Grozę łapanek zabrali ze sobą Niemcy i wreszcie mias-<»> oddycha. Niemcy lubią kopać Miasto jest całe, ale ciężko poranione. Ulice rozkopane, .....przecinane głębokimi rowami. Niemcy lubili kopać. trwoga nie dawała im spokoju. Dzieci szkolne zmuszone l jr/.oz Niemców pięć dni w tygodniu ciężkimi łopatami ko- zawodne schronienia przed potęgą zemsty idącej ze i Wschodu. Szał kopania doszedł w ostatnich dniach do ze-! »ttu. Wyrzucono tony białego piasku, aby opróżnić miejsce 41n Niemców pod ziemią. Ani rowy, ani czołgi zgruchota-•«• pod Zwoleniem nie były dostateczną ochroną. Nie ma fu/ schronienia dla Niemców. Zrozumieli to wreszcie i oni *smi. Wszędzie, gdzie zaszczepili śmierć, wyrosła ona i za-1 kwitła dla nich. Za miastem wielki cmentarz niemiecki. I Tvsiące równych jednakowych krzyży. Chodzę tam i z po-j•intern wzdłuż wielkiego parkanu. Pomiędzy sztachetami krzyży migoce, troi się w oczach. Jeżeli tyle krzyży zo-|»¦ wają się. Następne pole pokryte głębokimi dołami. To nie rowy przeciwczołgowe, to wykopane na zapas mo-|lv. Śmierć kosiła niemieckich żołnierzy wojennego szpi-w tempie przyśpieszonym. Nie starczało czasu na ro-(n-nie trumien. Grzebano zmarłych w papierowych wor-lt:h. W szale kopania przygotowywano mogiły na zapas... yłi ziemię, podminowali ją w bezsilnej wściekłości. Wy-lają miny wyciągane z ziemi zwycięskimi rękoma, goto-i mogiły czekają cierpliwie na sprawców, front prze na-Sd. Nad Radomiem w słońcu migocą błyskotliwie srebr-1 sowieckie samoloty. Na tropach zwierza Ciepłe południowe promienie słońca i rozgwar zbudźcie o miasta, od którego pierzcha smutek, skierowały moje tym razem nie na próżno. Z hali fabrycznej wyszedł na- 235 przeciw mój brat, któremu niewola przyprószyła głowizną. Zaraz na trzeci dzień po przyjściu Niemców munikówano mu twardo: czeka na ciebie sucha ¦ chciano dzwonić po gestapo. Ale wstrzymano się ja I słowami: ona cię zresztą nie minie. Pod grozą i cii, tej obietnicy przez pięć lat sypał codziennie po pięli > ton węgla do hutniczego pieca, niewolnik mecham pracy, niewolnik pracy dla Niemców, czekając na w. lenie. Historia przewaliła się przez Radom, jak przez wszy* miasta polskie. Przyszli Niemcy. Brzuchaci mężczyźni, dyname kobiety. Wygrzewali swoje cielska na stadionie który wstęp Polakom był surowo wzbroniony. Modlono wtedy o jeden samolot, o kilka bomb, aby wraże cio' potonęły w wodzie. Wybuch wojny sowiecko-niemior wlał w duszę oczekiwanie, radość i nadzieję. Ale nad zgasła szybko. Z murów, chodników, szyldów, tutek p rosów czarną plamą wciskało się w oczy duże, ponu (Victoria), od którego mroczyło się w duszy. W odwrotnym kiert Na placu Radomskim ustawiono olbrzymią mapę wyl na drzewie, na której czarne ruchome strzałki codziff' przesuwały się naprzód, pokazując drogę — Nach n Strzałki maszerowały naprzód, życie cofało się. Aż nocy 1942 roku czyjaś dobra ręka złamała tablicę, odj ciła czarne strzałki. Upadła w piach mapa niemii>d zwycięstw. I choć Niemcy tłumaczyli, że przyczyną tegc zwyczajny wiatr nocny, wiedziano, że to był wiat1 Wschodu. Tablicy nie postawiono więcej. W kilka dni potem została ogłoszona żałoba po armii, która zginęła pod Stalingradem. Zblakło i wreszcie wielkie czarne V. Zaczął się systematyczny! wrót. Niemcy nie wygrzewali się już tak beztrosko na dionie. Nie widzieli krążących pomiędzy nimi gromnd łych uliczników niższej polskiej rasy. Mówili coraz c/«f 0 polsko-niemieckiej przyjaźni, straszyli komunizmeir się w piersi przyznając się do popełnionych pomyłek, < nocześnie w lochach gestapo wywierali zemstę za ' 1 poniżenia, budowali narzędzia tortur, wieszali na 236 :h, na stacjach, strzelali przy chodnikach. Latami socja-lyczny Radom przemalowywali przelaną krwią — na Ra- u „brązowy". Strach ciskał ich od mordów do kajania, t bata do próśb i obietnic. Ciągłą trwogę podsycały so-H-tjkie samoloty, które nie zważając na ogień zenitówek • lv w radomskie lotnisko. Dwa szczególnie, ochrzczone *«iiką i Griszką, kpiły sobie z niemieckiej bezsilności, wy- ¦ k);i!y piruety nad głowami zenitkarzy, zmuszały ich do I.inia na twarz. Kiedy na Wschodzie rozpaliła się łuna ul niej ofensywy — okupanci opuściwszy rowy, zosta-szy czołgi, poświęciwszy gestapowców oraz władze jscowe, runęli w kierunku strzałek, które ręka polska ryrśniej odwróciła na Zachód. Od nowa olbrzymim budynku, w którym mieścił się Distrikt fliecki, rozpoczyna się urzędowanie nowej władzy. Iłodzimy do rozległych, widnych pokoi po stosach pa-ftw, które flegmatycznie uprzątają woźni. Na tablicz- niemieckie napisy. Łamiąc paznokcie jeden z męż- odkręca śrubki, odwraca tabliczkę. Przykleja kartkę ipisem — starosta. Distrikt zamienia się w radomskie stwo. ślad za nami zaczynają ściągać ludzie. Już na drugi odbywa się przyśpieszona rejestracja fabryk, zakła- sklepów, itp. Większa część wymaga dopełnień, re- i, surowca. Olbrzymie zakłady Radomskiej Wytwórni |i Niemcy wywieźli całkowicie do ostatnich śrubek, zewodów elektrycznych włącznie. Za ostatnimi samo- imi, wywożącymi urządzenia fabryczne, ruszyli w po-i gowieccy żołnierze. fabrykach organizują się rady zakładowe, biorą troje ręce odpowiedzialność za całość, za pracę, za ja-produkcji. Radom ma nie tylko fabryki, lecz jest też Ifym rezerwuarem ludzi — robotników, fachowców, toną przez Niemców mobilizację, obejmującą męż-od 16 do 20 lat, przerwała zwycięska ofensywa, da żołnierzy, fachowców i robotników, jom czeka na rozmach. Niecierpliwi się, pyta. Dziś «o dowiaduje się o istocie budownictwa za Wisłą. Nie 237 docierała tu żadna polska informacja. Szalała nat propaganda niemiecka. Zdjęto przed chwilą z wystaw go okna gadzinówkę — Dziennik Radomski, zapewn o mocnym stanowisku na Wschodzie i o twardej we rodu polskiego wspólnej walki obok niemieckiego żoh Polskie gazety jeszcze nie nadeszły. Przywieziono wt na maszynach tysiące egzemplarzy małej Rzeczypos\ dla ziem okupowanych, której zadaniem znacznie we było przelatywać przez front, przygotowywać teren, biać grunt, uświadamiać społeczeństwo. Radom czekij wielką Rzeczpospolitą i na wielkie budownictwo. Raj denerwuje się i żąda. To będzie znów przedwojenny dom. Radom garbarzy, uczącej się młodzieży. Radom miętny z młodości. Rzeczpospolita, 25 stycznia U Mieczysław Jastrun Łódź wyzwolona lice przystrojone flagami. Nie ma prawie domu, z którego nie powiewałaby biało-czerwona lub czerwona chorągiew. Pamiętajmy, że jesteśmy w robotniczej Łodzi, stolicy polskiego przemysłu i polskiego ruchu robotniczego. Nigdzie nie widać śladów zniszczenia, tylko na Piotrkowskiej dwie kamienice ucierpiały poważnie od nalotu, wyprzedzającego il/ień wyzwolenia. Tłumy ludzi płyną, jak niegdyś, ulicą Piotrkowską. Tylko sklepy wszystkie — niemieckie. Szczekają jeszcze nad nimi napisy niemieckie, w jednej z wit-iyn za kratą żelazną stoi jeszcze biust fiihrera z idiotycznym uśmiechem na spiżowych ustach. Wiele szyb wystawowych wybitych. Na kioskach i murach pierwsze odezwy jmlskie. Gdy samochód nasz zatrzymuje się przed Grand Hote- ti-m, tłum ludzi otacza nas, chcą nowin, domagają się pism. U. i/dajemy dzienniki lubelskie, tłum wyciąga po nie ręce pożądliwością, jakby to były Bóg wie jakie przysmaki. i coś głęboko wzruszającego w tym głodzie słowa pol- i go — Polacy łódzcy byli pozbawieni jakichkolwiek ga- polskich przez pięć lat okrutnej okupacji. Kobiety, męż- żni, młode dziewczęta i chłopcy z płonącymi oczyma 'iiją się na te arkusze zadrukowane słowem polskim. :eze! Jeszcze! Ile aut trzeba by naładować gazetami pol- nii, by zaspokoić ten tłum ludzi krzyczący przed naszą ../.arówką! Kiedy w zwięzłych serdecznych słowach prze- 239 mówił do zgromadzonych porucznik Wojska Polskiego jadący wraz z nami, znoszą go na ramionach z auta, dekorują kwiatami, podrzucają w górę, wznoszą okrzyki rm cześć Wojska Polskiego, Armii Czerwonej, rządu — szczek-liwi, pijani wolnością. Ulicami przejeżdżają auta i armaty Wojska Polskiej^, udekorowane wieńcami. Ludzie przystają na chodnikach patrzą na zmartwychwstałych z pięcioletniego grobu mm woli żołnierzy. Milicjanci z biało-czerwonymi i czerwon\i opaskami przewijają się wśród tłumu przechodniów, (ii" mady ludzi czytają odezwy Rządu Tymczasowego, pieru ogłoszenia władz polskich. Wczesny zmierzch opada na ulice i place Łodzi. Bru ulicy Konstantynowskiej dudni pod ciężkimi tankami si wieckimi. Na stalowych olbrzymach siedzą żołnierze Ann Czerwonej, obok dział stąpają z karabinami w ręki' w czapkach z nausznikami. Podbiegają do nich chłop* polscy, mieszkańcy tej ulicy, ściskają im dłonie. Na Phu Wolności, w miejscu gdzie stał pomnik Kościuszki zburz< ny w roku 1939 przez Niemców, groby kilku żołnie!. sowieckich. Toną w kwiatach, które naniosła tu ludm> Łodzi, współczująca i wdzięczna ręka kobiety zapala świ< ce na grobach. Szarfy z napisami. Na jednej: „Towar/ szowi, który padł za wolność — towarzysze z Łodzi". ?.> nierz sowiecki w swym zwycięskim pochodzie na Berlin I na ziemiach polskich, czuje gorącą sympatię ludności pi- skiej. Na słowa robotnika dziękującego za wyzwolenie pi letariatu Łodzi spod tyranii wroga odpowiada z natur nością i prostotą. Wie, że krwią swoją zdobywa nie t.yl wolność i chwałę dla własnej ojczyzny, dumny jest z tri że niesie wolność innym uciśnionym narodom. Idziemy ulicą Nowomiejską, prowadzącą do Zgierza, obu stronach ulicy druty kolczaste. Za tymi drutami, < zerwanymi, rzędy nędznych domów, siedliska nędzy tu kiej. Drzwi wyważone, rozbite okna, wnętrza zaśmieci z resztkami mebli, skorupami naczyń i rozrzuconą pości na chodniku strzępy książek, tu okładka Stylistyki polsk tam jakaś książka zadrukowana literami hebrajskimi. 1 tomy dopalają się dymiąc. To getto łódzkie. Snują się w 240 i;o ruinach, jego ciasnych podwórzach i sieniach jakieś postacie. Chciwi nędznego łupu napychają wory tą żałosny zdobyczą po zamordowanych. Na tym ciasnym odcinku miasta stłoczyli Niemcy dwieście tysięcy Żydów łódzkich, l 'o wymordowaniu ich, zaduszeniu w kaźniach Treblinki, Hełżca i w innych obozach zniszczenia, sprowadzili tu ty-i.ice Żydów z Europy zachodniej i południowej. Żyli tu bywatele Polski, Francji, Węgier, pragnęli, kochali, nienawidzili i przede wszystkim — mieli nadzieję. Skonali miercią straszliwą. Ocalało podobno ośmiuset mężczyzn. Cień tej masowej śmierci będzie długo jeszcze, wieki mo-<¦, leżał na kraju niemieckim i na krajach całej Europy. i 'i zyjdą pokolenia ludzi rozumnych i szlachetnych i zapy-i.iją: Czy to możliwe? Tak, to możliwe, to było. Dalej, dalej od tego miasta zagłady! Wychodzimy na u;kną, ośnieżoną szosę, skąpaną w słońcu, w mroźnym iwietrzu styczniowym — mijamy park Julianów — nie i ruszony. Przed kamiennym pałacykiem, przypominaj ą-m wille zakopiańskie, świerki przysypane śniegiem są k kwitnące wiśnie. Wróble ćwierkają radośnie. Nie daj-v się złudzić pozorom piękna i ciszy! Niedaleko stąd, Radogoszczu pod Łodzią, jest fabryka, którą Niemcy ¦ mienili na więzienie. W tej chwili stoi na obszernym po-vórzu tłum ludzi. Spalone ściany fabryki-więzienia pa-•.•( czarnymi oczodołami. Podchodzimy bliżej. Odsłania się zarażający widok: kłębowisko ciał oczernionych dymem, iych i okrwawionych. Tłum stoi odrętwiały, niemy. Aż jakaś kobieta zaczyna <>wić: — Widziałam z okna naprzeciw wszystko. Niemcy (Ipalili więzienie, to było na jeden dzień przed ich uciecz-, Widziałam w ogniu i w dymie ludzi stojących w ok-ch. Widziałam, jak zaczęli wyskakiwać z okien. Wtedy «'mcy puścili w ruch karabiny maszynowe... — Płacz prze-wa jej słowa. Rozlegają się w tłumie okrzyki zgrozy, wojna o zemstę. — Nie, to nie są ludzie! — powtarza jakiś Bbotnik.. Fatrzymy na straszliwy splot ciał. Można by powiedzieć, to jakieś lalki, twór potwornej wyobraźni, leżą na zie-przed nami. Czyjeś ręce rzuciły na te tragiczne szczątki il<,vzie zieleni z biało-czerwonymi wstążkami, Odróżniamy «y niektórych pomordowanych. i Atłtologla ' g47 Rzecz dziwna, mają twarze spokojne, oczy przymknictt Jakiś młody chłopiec z twarzą błękitną i okrwawioną r!h wą przykuwa naszą uwagę. Gdy opuszczamy to straszliw miejsce i jesteśmy już za bramą prowadzącą do fabryk rozlega się przejmujący krzyk. Ktoś mówi: — Matka pozm ła syna! — Na skrzyżowaniu regulujący ruch podnosi whv nie chorągiewkę. Ciężkie auta przejeżdżają z łoskotcn Na rogu jednej z ulic trup Niemca, zmiażdżony, rozgnu ciony przez ciężarówki, ze sterczącym krwawym kikulr ręki, nędzny, ohydny strzęp, co tu w rynsztoku uliczny pozostał po pysznych zdobywcach Łodzi, po okrutnych ci miężycielach żywiołu polskiego w tym mieście, któren gwałciciele praw ludzkich odebrali nawet imię, nadnj stolicy polskiego przemysłu nazwę niemiecką: Litzman stadt. Nie zdołali jednak, mimo iż tyle krwi polskiej tu w lali, zatrzeć polskich rysów miasta! Umęczona Łódź (>¦ żyła, płonie na nowo chorągwiami wolności! Rzeczpospolita, 25 stycznia 1945 Mieczysław Szawarski Polskie czołgi walczą o Bydgoszcz nia 21 stycznia radziecka armia pancerna i korpus kawaleryjski śmiałym manewrem okrążającym wzięły Bydgoszcz. Radzieckie czołgi przeszły przez zachodni skraj miasta i pognały przed sobą uciekającego w panice nieprzyjaciela. Miasto pozostało chwilowo bez garnizonu. Z piwnic, strychów, z za-imarków wyszli na ulicę Niemcy. Mając odcięte wszyst-¦ u' drogi odwrotu, w bezsilnej złości poczęli grasować po mieście paląc i niszcząc domy i fabryki. Zresztą może w tępych szwabskich łbach były jeszcze myśli o możliwości "ilsieczy. Pierwsze strzały Dwudziestego trzeciego stycznia o świcie ze strony To-mia wkracza na ulice Bydgoszczy czołówka pancerniaków. suwają się szykiem ubezpieczonym. Głucho dudnią gą-nice czołgów po opustoszałych ulicach. Na tankach tutomatami gotowymi do strzału siedzą chłopcy z mo-licchoty. Mijają już pierwsze domy. Magle z okien trzypiętrowego szarego bloku bryznęły io niemieckich cekaemów. Gdzieś za domami odezwał moździerz. Świsnęły w powietrzu kule i z suchym tskiem rozerwała się na bruku ulicy mina. Po pance- uh zadudniły kule i odłamki. 243 ^ Fizylierzy zeskoczyli z maszyn pod ściany domńw Skryli się bez śladu w załamaniach murów. W stronę Niemców posypały się serie „rozpylaczy". Huk nęło działo na czołgu. W szarym trzypiętrowym bloku |>< leciały z dźwiękiem szyby i posypały się rozbite cegły. Czołgi zajęły pozycje na skrzyżowaniu ulic. Dwie kompanie motopiechoty wyciągnęły się w tyrallci kę, zajmując linię obronną wzdłuż ulicy. Zapanowała cisza. Cisza przed bojem. Obydwie stronv badały swe siły i zamiary. Nasi czołgiści szykowali się d skoku. Kryjąc się w załamaniach murów, w bramach, za wc-uł.i mi domów, posuwają się naprzód zwiadowcy. Prowail ich osobiście ppor. Kazimierz Przytocki, stary doświadczonn^ żołnierz. Tuż za nim skradają się dwaj bracia Stępniowie Jm Antoni i Stanisław. j| Antoś ma dopiero 15 lat, ale jest już wytrawnym zwin-dowcą, ma niejednego szwaba na swoim rachunku. W jednym z domów ppor. Przytocki spostrzega podi rżany ruch. Bezszelestnie przenikają zwiadowcy mieszczeniu szwabskiej załogi. W Bydgoszczy bronią się jeszcze oddziały mające o:;l niać odwrót i kolumna 40 aut, która nie zdążyła ucii Siły przeciwnika są znane. Czołgi ruszają w bój. Granatem Na zachodnim skraju miasta idzie ulicą plut. Feliks Góralski z dwoma swymi kolegami. Niosą ważne wiadomoAd do swego oddziału. Naraz z piwnicy sąsiedniego domu puda kilka strzałów, Kule świszczą tuż nąd głowami chłopców Bez słowa, porozumiawszy się tylko spojrzeniem, rzu-ają się chłopcy w różne strony. Okrążają dom. W okno, z którego padły strzały, lecą jeden za drugim rzy granaty. Rzucone wprawną ręką trafiają w cel. Czterech szwabów pada trupem na miejscu, a dwóch Blut. Góralski bierze do niewoli. Walka Wieczór. Szary zmrok. Na ściany domów pada czerwonawy refleks. Palą się domy w kilku punktach miasta. Zaśnieżoną ulicą sunie pluton czołgów por. Gubina. Głucho dudnią potężne motory. Nagle z okna jednego z domów zaczyna bić niemiecki dężki karabin maszynowy. Kule tłuką o boczne pancerze czołgów. Ryknęły wściekłe silniki. Pluton robi na miejscu zwrot: „wszyscy wraz". Celnie, nieomylnie biją w mur pociski /. dział. Cekaem milknie. Por. Gubin wyskakuje z czołgu z pistoletem i granatem w ręku, prowadząc pancerniaków do ataku wręcz. Walka w domu trwa krótko. Zostają tam tylko niemieckie trupy. Czołgi ruszają dalej. Atak na więzienie Duża grupa Niemców broni się w miejskim więzieniu. Skryci za grubymi murami przestrzeli wuja z cekaemów ląsiednie ulice. Mają także moździerze. Więzienie stanowi Biocny punkt oporu. Zamurowane drzwi i okna. W ścianach strzelnice. Dowództwo postanawia gmach wziąć szturmem. Radziec-ci batalion piechoty uderza z frontu i ściąga na siebie całą uwagę i ogień Niemców. Tymczasem z flanków i z tyłu polskie czołgi porucznika Gubina i st. sierżanta Siomiń-skiego na pełnym gazie ruszają do ataku. Pociski z czołgów rozbijają bunkry, oślepiają i dezorien-lują szwabów. Przez wyłomy w murze wdziera się radziecka piechota. Więzienie jest zdobyte. 245 Pryskają rozbite zamki, otwierają się drzwi cel więzi> nych. Ze łzami szczęścia i okrzykami radości wychm z nich więźniowie. Krwawy trud radzieckiego piechura i polskiego czole' przyniósł wolność 300 więźniom-Polakom w Bydgos/i Sztandary nad miastem Pięć dni, od wtorku do soboty, dławili nasi chłop niemieckie gniazda oporu. Walka była ciężka i żmud) Niemcy już w 1939 i 1940 roku wysiedlili ze śródmii: < wszystkich Polaków i osiedlili tam Niemców. Toteż ]n przebierani po cywilnemu żołnierze niemieccy mieli w nic) pomocników. Wypędzeni z jednego punktu oporu, szkop przenosili rozebrane cekaemy w koszykach na dru^w miejsce i znowu rozpoczynali strzelaninę. Czołgi miały dużo roboty. Zdobyto 40 aut, pluton poi Gubina zniszczył moździerz, kilka cekaemów i około liii hitlerowców. Por. Gubin osobiście zastrzelił 10 szwabóv Niegorzej pracowały i inne plutony. Bito Niemców systc matycznie, likwidowano gniazda oporu jedno po drugim. W sobotę strzelanina na ulicach ucichła. W mieście uki> zała się milicja z biało-czerwonymi opaskami. Do śródmieścia powracają wysiedleni Polacy. Na bramach domów, na dachach, na wieżach kościołó\ powiewają na wietrze polskie sztandary. Zwyciężymy, 1 lutego 1945 : Stanisław Biskupski Bój w Bydgoszczy olumna jednostki kapitana Szpakowskiego powoli wjeżdżała do miasta. — Zobacz no, Stasiek — odezwał się w pewnej chwili plutonowy Pozerewski do kolegi kaprala Drąga wskazując mu na ustawiony w poprzek ulicy Kujawskiej duży autobus niemiecki — szkopy „imochodami się zastawiają, żeby ich nie dogonić. Silne pchnięcie i droga była wolna. Samochody ruszyły. Nagle z najbliższej bocznej ulicy dał się słyszeć silny warkot motorów. — Fryce! — zawołał jeden z chłopaków, a jednocześnie spoza pobliskich domów odezwały się niemieckie cekaemy i kule ze świstem przeleciały nad głowami żołnierzy. W sąsiednej ulicy stały długim rzędem niemieckie maszyny, które miały właśnie wyruszyć w drogę, w czym przeszkodziło im niespodziewane zjawienie się polskiego oddziału. Bój — Na stanowiska! Ognia! Zagrały erkaemy, odezwały się ciężkie karabiny maszynowe, którym wtórował chrypliwy szczekot rusznic i zaciekły ogień działek 45-milimetrowych. Tymczasem z głębi ulicy nadciągnęły w szyku bojowym ulówne siły oddziału. Bój rozgorzał na dobre. Niemcy, ukryci za murami domów i zaskoczeni nagłym atakiem, 247 strzelali gęsto, lecz bezładnie i niecelnie. Bezustanny szci kot broni maszynowej i zaciekła bezustanna strzelanina ni wyprowadziła z równowagi plutonowego Masełki, ktiSi zauważywszy na strychu jednego z domów niemiecki erki em, zgasił go dosłownie pierwszym pociskiem swego dzialk| — Byle tylko nie zdążyli zwiać... — martwili się chłop widząc, że niemieckie samochody są całkowicie gotowe odjazdu. Ale o tym pomyślał już wcześniej dowódca plulol moździerzy. I Z doskonale obranych stanowisk celny i nieprzerwaj ogień, skierowany na tyły niemieckiej kolumny, zamyll jej drogę odwrotu. Niemcy uciec nie mogli — to było wy» kluczone. Chorąży Jarosz, który jako jeden z pierwszych wpadł | w wir walki, pilnie obserwował rozmieszczenie sił wro!'r> Zwiad, który właśnie przed chwilą wrócił, doniósł, Niemcy, początkowo rozproszeni, grupują się obecn w poszczególnych domach. Kontrat — Przygotować się do odparcia kontrataku! Obsługa erkaemu pilniej wpatrzyła się w przedpole, lowniczy rusznicy mocniej przyciągnął kolbę do ramie] granaty ułożone przed każdym ze strzelców świadczy^ że są gotowi na przyjęcie „gości". Wkrótce też fryce wyM niezbyt pewnie z ukrycia i ruszyli do natarcia. Bój wzmi się. Strzelanina stawała się coraz gęstsza. W ruch poszły granaty. Po kilkuminutowej zaciętej ce Niemcy rozbici i zdziesiątkowani chyłkiem wycofj się na swoje dawne stanowiska, odprowadzani gęstj strzałami polskiego oddziału. Kontratak nie udał się. Chorąży Jarosz mimo to wciąż nie był zadowolony. Co cht la niecierpliwie spoglądał w głąb ulicy,a jednocześnie ob« wował, skąd Niemcy biją najwięcej. Zdawało się, że <-jak najlepiej zapamiętać rozlokowanie poszczególnych wroga. Zaciął się jeszcze bardziej na szkopów od chw > gdy na wezwanie do poddania się odpowiedzieli wzmo/i strzelaniną. — Nie chcecie poddać się — dobra — urządzimy was im czej! — mruczał do siebie. 248 Czołgi Wreszcie w pewnym momencie spojrzawszy w głąb ulicy uśmiechnął się. Z dali, z głośnym warkotem zbliżały się polskie czołgi. Chorąży podbiegł do pierwszego z nich i zamieniwszy parę słów z załogą, szybko wskoczył na wierzch, po czym lik usadowiony ruszył wraz z czołgiem naprzód. Nieprzyjacielski ogień z chwilą ukazania się czołgu stał się jeszcze bardziej bezładny i chaotyczny. Załoga doskonale informowana z zewnątrz przez chorążego waliła na pewniaka. Ani jeden pocisk nie lądował w niepotrzebnym miejscu. Z poszczególnych punktów oporu pozostawały jedynie kupy gruzów. Bój powoli przycichał. Gdzieniegdzie jeszcze odzywały się pojedyncze strzały, które wskazywały raczej miejsca, w których się ukrywały resztki rozbitego oddziału niemieckiego. Druga grupa czołgów, która w trakcie walki okrężną drogą dostała się na tyły kolumny niemieckiej, prowadząc intensywny ogień, zamknęła zewsząd osaczonych szkopów i nie pozwoliła im na ucieczkę. Zdobycz Na placu boju zostało 60 Niemców, a około 40 wzięto do niewoli. 43 samochodów, załadowanych prowiantem, benzyną, umundurowaniem, motocyklami i bronią wpadło w ręce zwycięskiego oddziału. Kiedy bój ucichł zupełnie, chłopcy z zachowaniem środków ostrożności ruszyli na poszukiwania. Co chwila z piwnic, strychów i załomów muru wyprowadzali bladych, trzęsących się ze strachu „bohaterów", którym polska jednostka niespodziewanie przeszkodziła w wycofaniu się. Zwyciężymy, 5 lutego 1945 r. Kazimierz Litauer-Lipiński Wyzwolenie 6000 oficerów WP iedzą przed nami wynędzniali, w resztkach mi durów. Ale oczy śmieją się serdecznie. Jeszcze ' przywykli zupełnie do powietrza wolności, dziwnego. Jeszcze przed kilkoma dniami znc musieli szykany niemieckich zbirów. Oflag II-c w Woldenbergu, osiemnaście kilor rów od granicy polskiej z roku 1939, w okolicy Szczecit był miejscem więzienia 6000 oficerów i 1000 szeregowy* W obozie tym byli tylko jeńcy wojenni — Polacy. Warunki życia były ciężkie. Obóz był zbudowany w wartym polu. Budynki prowizoryczne, murowane, pod ga z cegły. W jednym' budynku mieszkało około 300 luj Obóz otoczony był drutem kolczastym i pilnowany pJ licznych wartowników. Racja żywnościowa wynosiła: I gramów chleba dziennie, zupa z kartofli, marchwi lub 1 kwi i czasem kasza. W ostatnich tygodniach rację chl obniżono do 200 gramów. To, że w tych warunkach jp wytrzymywali, zawdzięczają tylko pomocy rodzin i ' dzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wśród jeńców wybuchały od czasu do czasu epidel Zdarzało się wiele wypadków chorób psychicznych, wl kających z długiego zamknięcia i oderwania od życia, 1 go słabsze jednostki nie potrafiły znieść. Szerzyła się tzw. choroba drutów kolczastych —mania mobójcza, polegająca na wdzieraniu się na druty kolczt1 co kończyło się śmiercią od strzału wartownika. W ul> 250 ylo kilkuset cichych wariatów, których pozostawiono ra-im ze zdrowymi. Reszta jednak trzymała się mocno pod- aywana myślą, że wolność kiedyś nadejdzie. Obóz oprócz dowództwa niemieckiego miał swój samo-;\d. Zorganizowano kursy wszystkich gałęzi wiedzy, nau- ¦ języków. Charakterystyczne jest, że Niemcy zabronili zenia się tylko jednego języka: rosyjskiego. Za posiada-i' rosyjskich książek surowo karano. Wiadomości, które docierały do obozu, pochodziły tylko źródeł niemieckich. O istnieniu odrodzonej Polski, Wojs-i Polskiego itd., jeńcy czytali w gazetach niemieckich. - Jakież śmieszne były wysiłki propagandy niemiec-u'j! — śmieje się mój rozmówca. — Zetknięcie z rzeczywis->:;cią zaprzeczyło natychmiast wszystkim kłamstwom emieckim. I tak zresztą nie wierzyliśmy. Ciągłe kontrole, rewizje z rozbieraniem do naga, odbie-niie prywatnych rzeczy było chlebem powszednim. Piątego lutego 1943 roku zdarzył się wypadek, że war-wnicy z wież oddali w tłum oficerów kilka serii z kae-¦iów. Padło 2 zabitych i 5 rannych. A oto historia uwolnienia oficerów: Już 13 stycznia w miarę przesuwania się frontu za->i!ę niemiecką zaczęło ogarniać coraz większe zdener- ¦ wanie. Dwudziestego trzeciego wieczorem zawiadomiono jeńców, następnego dnia o godzinie 7 rano nastąpi wymarsz pie-y na Zachód. Zapowiedziano, że kto w czasie marszu wyjdzie z sze-'¦i;u, zostanie zastrzelony za usiłowanie ucieczki. Pierwszego dnia, w najgorszych warunkach atmosferycz-<:h, bocznymi drogami, po głębokim śniegu, bez ciepłej i awy zrobiono 21 kilometrów. Stosunek ludności nie-icckiej do jeńców był zdecydowanie wrogi. Odmawiano 'i lania im wody. Dwudziestego dziewiątego stycznia maszerująca kolumna trzymała się na nocleg w miejscowości Detz, 60 kilo- irów na zachód od polskiej granicy. Następnego dnia, ¦¦iły już ustawiono kolumnę do marszu, pojawiły się sa- loty niemieckie i rozpoczęły bombardowanie najbliższej ¦ ulicy. Zdenerwowanie załogi niemieckiej doszło do ze-in. Od pewnego robotnika polskiego jeńcy uzyskali wia- l niość, że czołgi sowieckie są już o 4 kilometry. Znów 251 zbiórka. I nagle pojawia się czołg. Jest godzina 12.05. dzinę tę, i nazwę czołgu „Oswobodzona Połtawszczyznl mój informator pamięta dokładnie, będzie ją pamiętał cl życie. To koniec niewoli, która trwała pięć lat i cztery ir* siące. Załoga niemiecka porzucając jeńców zamknęła się w jj nym z okolicznych domów. Wszyscy rzucili się w strJ czołgu — wyzwoliciela, krzycząc w radosnym uniesień Kilku oficerów znających język rosyjski wskoczyło czołg, celem porozumienia się z jego dowódcą. Klapa ot\ rzyła się i pokazał się major sowiecki, który dowiedział szy się, z kim ma do czynienia, powiedział jeńcom kil" serdecznych żołnierskich słów i kazał im wycofać się wsi X. Tam już było więcej czołgów. Jeńcy polscy oszo mieni wolnością rzucali się na szyję czerwonoarmist i w szalonym entuzjazmie wznosili okrzyki na ich cz' Opowiadający nam to wszystko kapitan Olszewski z ciskiem podkreśla, że oficerowie polscy zostali przez c gistów potraktowani z iście braterską serdecznością, otrzymali wszelką pomoc, żywność, tytoń, a nawet wóc Oficer sowiecki kazał im szybko maszerować na wsc! i przydzielił osłonę czołgów. 7000 Polaków było urat wanych. Trzydziestu sześciu oficerów zabrali oficerowie sowie na samochody i przewieźli do Chodzieży. Tu serdec zaopiekowała się nimi miejscowa ludność. Wszędzie dzieli budzące się nowe życie. Sześciu oficerów z tej grupy dotarło we wtorek do Lul na i tu zgłosili się do dyspozycji władz wojskowych. Otn mali miesiąc urlopu wypoczynkowego, a potem wrócą służby. Tych ludzi nie zmogła trzyletnia niewola. Kilka dni uwolnieniu już mówią o tym, że odradzającej się Poił trzeba ludzi, trzeba i ich wysiłku. Znów wstępują w szere| Reszta z ocalonych sześciu tysięcy jeńców różnymi dr< gami podąża do kraju. Polska Zbrojna, 8 lutego 1945 ton Kruczkowski I Pękają kolczaste druty rzydziestego stycznia w godzinach południowych opuściła nas ostatnia garstka niemieckiej załogi. Hauptmann Hoppe i jego trzej muszkieterowie zabili bramę obozu gwoździami, dosiedli rowerów i żwawo pedałując pomknęli „nach Westen". Zostaliśmy sami. Około tysiąca dwustu oficerów polskich, około sześciuset Jugosłowian, kilkudziesięciu sze-rgowych polskich i sowieckich. W tym zaledwie mała '¦zęść naprawdę chorych, w ogromnej za to większości ci, którzy ze względów bardziej zasadniczych nie poszli z obo-em — na Zachód. Ryzyko było niemałe. Można było po Niemcach spodziewać się wszystkiego, jeśli chodzi o ich reakcję w stosunku do pozostałych w obozie zdrowych ludzi — a tych była większość — wszystkiego, aż do świadomej prowokacji. To pewne, że — pozornie zostawieni własnemu losowi — byliśmy pod czujną obserwacją. Mimo to jednak należało się jakoś „ulegalizować". Na maszt przy bramie wjechała flaga Czerwonego Krzyża. W słonecznej pogodzie łopotała leciutko na wietrze: cichy szept pierwszych godzin zaczynającej się wolności. Lecz serca nadsłuchiwały innych odgłosów: głuchego, odległego jeszcze pomruku dział od wschodu i południa. To były wasze działa, żołnierze Pierwszej Armii! Ale u tym mieliśmy się dowiedzieć dopiero w kilka dni później. ISTą razie zaczęło się osobliwe, jedyne w swoim rodzaju 253 życie: życie małej dwutysięcznej republiki w strefie poi szającego się frontu. Światła i wody już nie było, radio biornik jednak udało się po dwudniowej przerwie urue mić dzięki akumulatorom wymontowanym z uszkodzor na pobliskiej szosie czołgu niemieckiego. Głosy z eteru mówiły o Katowicach, Poznaniu, Kisti niu... Dla nas jednak ważniejsze było na razie to, co działo w bliższej znacznie odległości. Trochę można było odgadywać z natężenia i kierunków przybliżającej z dnia na dzień kanonady, trochę z wieczornych łun horyzontach. Dowódca obozu, pułkownik Mossor, chciał ji nak mieć ściślejsze dane: szły noc po nocy z obozu patrfl przez linie niemieckie, szukały styczności z linią naciera' cą. Na razie i— bez powodzenia. Wycofujące się na Zachód kolumny niemieckie na nie interesowały się dziwnym miasteczkiem pod flagą Cl wonego Krzyża. W czwartym dniu jednak przeżyliśB moment krytyczny: przed bramę zajechały samochody c' żarowe naładowane żołnierzami, jak się okazało, z lit« skiej dywizji SS. Po godzinnych blisko pertraktacji u bramy udało się pułkownikowi Mossorowi zręcznie parować niebezpieczeństwo. Była tam ponoć mowa i o fusie, i o czerwonce, szalejących jakoby w obozie... Uzna że nie warto ryzykować. Odjechali. Czwartego lutego znaleźliśmy się już w strefie bez średnich działań. Zbłąkane kule zaczęły świstać wśród raków. W barakach zaś — szykowano gorączkowo * i transparenty. I wreszcie noc z 4 na 5: dziwna, jedyna w życiu, powtarzalna noc naszego wyzwolenia. Bój o Redę i Gross Bom. Miasteczko płonie, różowy odblask łuny ścianach baraków. Baterie grają w bezpośrednim sąsiedl twie obozu, a w przerwach między kanonadą niepojytf drażniąca, szczelna cisza. Aż nagle wieść, jak żywa iskra po czarnych izbach tłoczonych ludźmi: patrol wysłany przez pułkownika ssora nawiązał kontakt z nacierającą linią. I jacyż żołn i' niosą nam wolność na swoich bagnetach? Meldunek bi niewiarygodnie, wstrząsająco: nacierają oddziały Ai Polskiej. Żołnierze Nowej Polski. Ujrzeliśmy ich nazajutrz, w świetle lutowego porani Witaliśmy ich prostym uściskiem dłoni i słowami, ktm któw oporu na wschodnim brzegu Warty Niemcy trzyi się tylko w rejonie Cytadeli. Boje, w rezultacie któi-.J zostały oczyszczone od Niemców Stary Rynek, GrochoJ Łąki, ul. Sw. Wojciecha, nosiły niezwykle zacięty charil ter. Walki toczyły się dosłownie o każdy dom, o kaifc piętro. Nierzadko otaczający żołnierze radzieccy zajmowlll piwnice (w mowie poznańskiej „sklepy"), a Niemcy znt}» dowali się na piętrach. Często dochodziło do walki wręfli Niemcy na początku spędzili ludność do piwnic i za wychodzić na ulicę. W chłodzie i głodzie, po dwa-trzy tygodnie ludzie nie wychodzili na światło dzienne. Pójście po wodę nieraz kosztowało śmiałka życie. Ludność cywilna w czasie walk poniosła jednak bardzo nieznaczne straty, tfdyż piwnice na ogół ocalały. Zajmowana obecnie przez Niemców Cytadela znalazła się pod koncentrycznym uderzeniem radzieckim. Przez cały dzień od świtu do nocy krążą nad pozycjami niemieckimi bombowce radzieckie, zrzucają bomby z niewielkiej wysokości. Artyleria wszystkich kalibrów grzmi przez całą dobę. Do tego dwugłosu lotnictwa i artylerii wplata swój charakterystyczny dźwięk słynna „Katiusza". Słupy dymu stoją nad pozycjami hitlerowskimi, a w nocy łuna z Cytadeli i płonących jeszcze przedmieść wschodnich oświetla miasto. Niemiecka artyleria prawie zupełnie zamilkła. Niemcy wal-zą bronią maszynową i ręczną. Miasto jest dosyć poważnie zniszczone. Spalony jest Katusz na Starym Rynku, spłonęła biblioteka Raczyńskich i- swymi słynnymi zbiorami starodruków, w gruzach leży kościół św. Michała. Kupą gruzów jest Dom Żołnierza, lidzie Niemcy umieścili gestapo. Bardzo poważnie ucierpiał > łego roku. Ocalała wielka fabryka akumulatorów do łodzi podw nych „AFA", którą Niemcy zbudowali w Poznaniu. I rejestruje się pracowników, w najbliższych dniach \<\ mysł ruszy tak, jak ruszyła już kolej. Pociągi dochm y już do Swarzędza, Lubonia i innych miejscowości. Najtrudniejszą sprawą jest aprowizacja miasta. W wyni ku walk zostały zniszczone składy żywnościowe. Nowo pn wołane władze państwowe czynią wszystko, aby temu stu nowi rzeczy zaradzić. Na pomoc im przychodzi inicjatyw społeczna. Szesnastego lutego Poznań oglądał dwa trzy tonowe samochody załadowane mąką, z napisem: „PIV Szamotuły — Poznaniowi". To PPR-owcy z Szamotuł n brali i wysłali do Poznania kilka ton mąki. Zaczęło wychodzić w Poznaniu pismo codzienne Gl< Wielkopolski. Na murach i słupach widnieją odezwy, ha', i obwieszczenia władz państwowych. Ludność rozchwytu gazety, czyta ogłoszenia i głośno wyraża swoją radir Tuż obok linii przedniej, w huku wystrzałów odradza ¦¦ polski Poznań. A gdy się wyjedzie z miasta na zachód i znikną z <>< pióropusze dymów nad Cytadelą, jedzie się przez kraj t chy, spokojny. Zachodnia Wielkopolska zapomniała j" o froncie. Front jest daleko — na Odrze. Polska Zbrojna, 22 lutego 194S murnina L. Wadecka „Ognia!" iemcy jeszcze odgryzają się. Już słychać działa Armii Czerwonej w Berlinie, już but naszego żołnierza nastąpił na pierś hitlerowskiego gada, lecz ten jeszcze próbuje kąsać. Nad ważnym przemysłowym miastem Ł., gdzie w szybkim tempie odradza się przemysł polski, kazały się „sępy" hitlerowskie. Przyleciały o zmierzchu. Niebo zasnute chmurami, mgła wisiała nad ziemią. Na . artowni alarmowej dosłyszano odległy szum motorów :cprzyjacielskich. Gwizdek. Alarm!... W jednej chwili z ziemianek powyskakiwali żołnierze, 'lorunem dopadają dział. Turkoczą korby, lufy zadzierają swe paszcze ku niebu, 'hwilę działo drga niezdecydowanie, aż wreszcie celownicy krzyczy: „Jest! Ognia!" Zaczyna się piekło. Lufy zieją nieprzerwanie pociskami, 'Inierze zwijają się jak opętani. liaptem działonowemu kapralowi Rotterowi zacina się ifo. Z rozpaczliwą energią zabiera się do usuwania de-lu. Przez tę minutę nie próżnuje amunicyjny Drozd. 1 idowuje 100 sztuk pocisków i w chwilę potem dzielna ¦ luga znów otwiera ogień. Samoloty suną na dość znacznej wysokości. Jeden z nich 259 trzymamy na celowniku. Walimy w niego bez przci > Kryje się z chmury za chmurę. Pilot ma złą widoczność i zadania nie wykona. Drugi samolot znacznie się obniżył nad miastem. W ul > że pilot z trudnością panuje nad maszyną. Pociski n wają się wokół niej. Samolot pikuje i niknie poza darli Słychać, jak z przeciwległych baterii biją w niego. W oddali rozlegają się dwie silniejsze detonacje. Bomby! Nie przerywamy ognia. Jedna z nieprzyjacielskich maszyn ucieka odprowadza seriami naszych pocisków. Wtem zza kominów wyłania się znów samolot, i jesy< jeden. Nasza bateria bierze je w krzyżowy ogień. Robi się w no, jak w dzień. Maszyny zaczynają kluczyć, lecz my tracimy ich z celu. Widać, że z drugą maszyną coś się dzieje. Położywszy na jednym skrzydle, zatacza krąg. Jeszcze kilka pocisk' samolot zatacza coraz mniejsze koła, aż wpada w koi ciąg i z zawrotną szybkością leci na ziemię. — Hurra! Trafiony! — ryczy z dziką uciechą dowo działa, kapral Towgint. — Nie na darmo zepsuliśmy ' amunicji! Przybyły w tej chwili major Marchwiński zaciera ręo — Dobrze, chłopcy! — woła. — Wykończyć szwaba! Nie trzeba nam tego powtarzać. Bijemy raz po raz. ! pionowo wzbija się ku górze. Na chwilę znikł w chmur by znowu się pokazać. — Ognia! — pada komenda przy wtórze kanonady... Maszyna ślizgiem zbliża się ku ziemi i niknie nam z ryzontu. — Dwa trafione sukinsyny!... — raduje się bomban Jagiełło. — Nie uszkodzili żadnego z powierzonych nam obrony obiektów. Dziwna wydaje się cisza, która zapanowała po tej sh laninie. Ukazuje się biała chorągiewka. — Koniec alarmu! Żołnierze zabierają się natychmiast do przeczyszc dział. Orzeł Biały, 24 lutego Id 260 Maria Czanerle Sforsowanie Wału Pomorskiego Ba poważne trudności natrafiły oddziały gen. Kie-niewicza za miastem Freudenfuehr. Znalazły się one wobec silnie umocnionej linii obrony niemieckiej, wybudowanej w 1936 roku jako pas obrony pogranicznej, a rozreklamowanej przez Niemców jako niezdobyty Wał Pomorski. Pas umocnień był .¦oczywiście solidny i składał się z kilku linii obrony prze-i wczołgowej i przeciwstrzeleckiej, naszpikowanych licz-•¦mi betonowymi bunkrami. Wszystkie te umocnienia wy-•idowane były wśród nieprzebytych bagien i licznych tej okolicy jeziorek. Dowództwo niemieckie pokładało w Wale Pomorskim ¦ Ikie nadzieje sądząc, że dzięki niemu uda się zatrzymać we skrzydło nacierających na Berlin wojsk marszałka kowa i w ten sposób zwęzić klin natarcia, które ostrzem m opiera się już o Odrę, w okolicach Frankfurtu. Wału niły doborowe jednostki junkierskie i SS. W miejsco- ci Deberitzfelde, w sztabie niemieckiej szkoły ofice- artylerii, której wychowankowie stanowili załogę Wa- /naleziono komplet dokumentów sztabowych i rozkazów vczących obrony pasa, wśród nich rozkaz Hitlera naka- icy utrzymanie Wału Pomorskiego za wszelką cenę, i „ostatniej linii trwałych umocnień" na drodze do lina. ¦ 'uleż dowództwo naszej armii poczytało sobie za do-I wielkiego zaufania do naszych zdolności bojowych 261 otrzymanie rozkazu przerwania Wału. Odpowiedzi! i trudne to zadanie powierzono oddziałom gen. KieniewlJ które jak dotąd najszybciej posuwały się wśród nieiwU nych walk. Zadanie zostało przez oddziały polskie wyka ne z, honorem. Przed rozpoczęciem szturmu generał przeprowadził kładne rozpoznanie niemieckiej obrony. Oprócz zwyk zwiadu przeprowadzono staranny zwiad saperski, art ryjski, a także zwiad bojem. Dokładna mapa okolicy, z dująca się w sztabie, zapełniała się co godzinę no\N szczegółami niemieckiej obrony, a w chwili rozpoca szturmu zawierała prawie pełny schemat dyslokacji ' krów, rowów i zasieków. Dla osiągnięcia całkowitego zaskoczenia szturm r< częto bez przygotowania artyleryjskiego. Przed biorą udział w operacji oddziałami Potapowicza, Kondrato\ i Wariończyka postawiono zadanie przerwania pasa ol nego i przecięcia szosy Deutsch Krone — Tempelburg Zadanie wykonano mimo zaciętego oporu Nior Wróg dziewiętnaście razy przechodził do kontrati Szczególnie zacięty bój stoczono o miejscowość Deb felde. Nasz żołnierz potrafi nie tylko stawić czoło nie jacielskim kontruderzeniom, ale odparować je i poi się naprzód. Osiągnął to dzięki swemu wysokiemu wjl leniu bojowemu i za cenę bezprzykładnego bohaterstw Kapitan Koniński, zastępca dowódcy jednego z odd do spraw polityczno-wychowawczych oraz podpułk Zalubowski odparli na czele batalionu trzy kontratnl mieckie. W najbardziej krytycznym momencie ciężko porucznik Wodzianicki nie opuszcza pola walki i d< swą kompanią. Plutonowy Michał Robak, b. ochotnik gady Dąbrowskiego w Hiszpanii, pozostaje po zrał ładowniczego sam jeden przy cekaemie. W pewnej przesyła meldunek: „Dajcie mi kilku ludzi i dwa ce a wykurzymy szwabów!" Odsiecz zastaje go ma z jedną ręką u taśmy, a drugą — kurczowo zaciśn zamku karabinu. Śmierć ulubieńca oddziału dopr jego kolegów do wściekłości. Szturmują nieprzyja okopy, zdobywają je i oszołomionym junkrom ur prawdziwą masakrę. Z jednego szczególnie umocnionego bunkra nie Niemcy wyprzeć. Bunkier ma ściany betonowe i 262 i owej grubości, których nie przebije pocisk największego kalibru. Generał wysyła saperów. Idzie czterech najlepszych plutonu porucznika Machniowa: chorąży Kurek, plutonowy Poznański, st. saper Skarzepa i saper Lisiecki. Pod zalonym ogniem podkradają się do bunkra, podkładają kidunek i zalegają. Po wybuchu, z granatami w rękach wdzierają się do wnętrza. W rozwalonym blokhauzie znajdują trzy niemieckie trupy i nie uszkodzony cekaem. Generał Kieniewicz osobiście od początku do końca dowodzi każdym szczegółem operacji. Uwielbianą przez żołnierzy potężną jego postać widać wszędzie, gdzie najgorę-'¦i'j. Generał opracowuje plany i sam bezpośrednio kieruje n h realizacją. Jak doświadczony woźnica prowadzący wie-Inkonny zaprzęg, nie wypuszcza on z rąk ani na chwilę .'. odzów natarcia. Brawura i odwaga generała podnosi żołnierzy na duchu ¦¦¦¦¦¦ najtrudniejszych momentach. Gdy tylko gdzieś w od- i/.iale rozmowa przechodzi na temat: „Kieniewicz", od razu 1 szyscy ożywiają się. Jakiś stary kościuszkowiec opowiada, ik generał dowodził pod Lenino. Ktoś inny przerywa mu: Lenino to już dawno było, a ja nie dalej jak wczoraj wi- iałem, jak generał przechadzał się po przedniej linii, pa- ¦ył, obserwował nie zwracając najmniejszej uwagi na ykające wokół kule". Trzeci wtrąca: „Ale, ale... Taki ,!ji i wysoki, a nic go się nie ima..." Zwycięskie natarcie trwa. W ciężkim żołnierskim tru-teie, ofiarą krwi wykuwa się zwycięstwo. Ale im zacieklej fonią się Niemcy, tym bardziej zawzięcie nacierają Polacy. Śnią o domach hitlerowskiej stolicy — miasta, gdzie Iłezrną pełną zapłatę za Warszawę, za rzeki polskiej krwi, 'I śmierć kolegów. Berlin już niedaleko. .. H Polska Zbrojna, 27 lutego 1945 r. Stanisław Ryszard Roch-Kowalski* Żołnierze polscy na Wale Pomorski™ d wybrzeża morskiego aż po Śląsk w ciągu dzi« więciu lat budowali Niemcy pas potężnych forty fikacji. Przez szereg lat Wał Pomorski leżał punl kowiem, aż dopiero ostatnie lata tej wojny ożyw ły jego fortyfikacje, a teraz Wojsko Polskie w sw zwycięskiej ofensywie na Zachód potężnym ud rżeniem sforsowało tę niezdobytą zdaniem Niemców zapor Dzięki uprzejmości zastępcy dowódcy do spraw polityc no-wychowawczych I Armii Polskiej znajduję się właśn na terenie Wału Pomorskiego. Idziemy dnem jakiegoś parowu ostrożnie, gęsiego, al nie zawadzić o drut kolczasty lub nie wejść na minę. Soi ny parowu oszalowane są balami sosnowymi, wzgórze p kryte bunkrami, których ściany są zrobione z żelbeton wych płyt stalowych o grubości piętnastu centymetr^ Mój przewodnik powiada ze śmiechem, że będziemy ml z tej stali pierwszorzędne narzędzia. Każdy bunkier jest sam w sobie fortecą, na której w/.n się ruchoma wieżyca ze strzelnicą. W podziemiach sypt nie i kuchnie elektryczne — wojenny „komfort", kU Niemcy tworzyli dla siebie, szykując się widać na dłui pobyt w bunkrach. „Wejście surowo wzbronione pod grozą kary śmicrj Wielkie niemieckie napisy widnieją tu na tablicach vtJ * Korespondent wojenny „Polpresu". Poległ na froncie ¦wykonywaniu dziennikarskiego zadania. 264 wionych wzdłuż szosy. Jak widać, hitlerowcy i na terenie Rzeszy nie czuli się zbyt bezpiecznie, i obawiali się dywersji ze strony swoich rodaków. Sforsowanie Wału Pomorskiego jest wielkim bohaterskim wyczynem w dziejach Dywizji im. Kilińskiego, walczącej pod dowództwem gen. Kieniewicza. W niezmiernie ciężkich walkach zdał egzamin młody żołnierz polski. Deszcz leje jak z cebra, świszczę wiatr. W: taką pogodę wyruszamy na pierwszą linię frontu. Droga ciężka. Nasz „Dodge" z trudem posuwa się W gęstym, grząskim błocie. A o parę kilometrów stąd leżą w okopach żołnierze, w takim właśnie błocie, niepomni na zimno i deszcz, co lodowatymi strugami spływa po ciele — starają się wzrokiem przebić ciemności, wypatrując nieprzyjaciela. I dzięki nim tam na tyłach, w kraju, możemy spokojnie pracować nad budową demokratycznej Polski. Takiej Polski, jakiej pragnie naród. Po drodze zatrzymujemy się w N-tej dywizji Wojska Polskiego. W wydziale polityczno-wychowawczym ruch. Przygotowuje się gazetkę frontową — biuletyn żołnierskiej sławy, omawiający wyczyny bohaterów dywizji. Wyruszamy w dalszą drogę. Razem z nami jedzie młody człowiek w niemieckim mundurze. Nazywa się Józef Ro-cot, pochodzi z Pomorza. Przed kilku dniami uciekł do nas razem z kolegą, Ignacym Pająkiem, z niemieckiego wojska. Pełen nienawiści do Niemców i niemczyzny, opowiada nam o swoich przejściach. — Przed wcieleniem mnie siłą do wojska cała moja rodzina — jak zresztą wszyscy Polacy na Pomorzu — była stale przez Niemców szykanowana. Mnie samego zabrano na roboty, przerzucając kilkakrotnie z miejsca na miejsce. 1'racowałem aż do chwili przymusowego wcielenia mnie do wojska. — Kiedy i jak dowiedzieliście się o istnieniu Wojska Pol-:.kiego? — pytamy. — W czasie chowania poległych przy jednym z oficerów znaleźliśmy biuletyn frontowy i stąd dowiedzieliśmy się ¦ i Wojsku Polskim i o tym, że walczy na naszym odcinku. 'mówiliśmy się więc z kolegą i pod osłoną nocy prze-liśmy do naszej armii... Teraz chciałbym dać znać i in-¦iym kolegom, żeby i reszta Polaków tu przeszła. 265 Jesteśmy już tylko dwieście metrów od pierwszej lir Zapada coraz gęstszy mrok. Wysiadamy i pieszo idzicr do okopów. Chcemy nawiązać kontakt z polskim żolnl rzem właśnie tu, w tych błotnistych dołach, wypalić z nil papierosa i choć z dala popatrzeć na „fryców". Jesteśmy na skraju lasu. Tu ciągnie się linia okopów. — Patrzcie, chłopcy, cywil! Jak miły Bóg, cywil! -wią się żołnierze, widząc mnie w okopach. Od kilku godni nie widzieli przecież cywila. Mówię, że przyjechałem, by o nich pisać, by opowiedzfc całej Polsce, co robią, jak żyją. Zasypują mnie gradem p tań o kraj, o najnowsze wydarzenia. Interesują się biegu życia państwowego, społecznego, gospodarczego. Rozmn jest niezwykle serdeczna, żywa. — Od jak dawna, chłopcy, jesteście w boju? — My już tak od Warszawy pędzimy Niemca. Na im tu jesteśmy, a przyjdzie rozkaz — popędzimy dalej na '. chód, do Berlina! A jeśli będzie trzeba, to i za Berlin odpowiada kpr. Majewski, stary wiarus. Z żalem opuszczam okopy i żołnierskie środowisko, i ciemku, autem przy akompaniamencie rozrywających min niemieckich jedziemy przez las. I nagle słyszę wyr nie: „Halo, tu radiostacja Wojska Polskiego..." Z megal' płyną słowa pełne ożywczej treści: o walkach i o ostali i sukcesach żołnierza polskiego. I jeszcze z daleka, gdy sina chwilę huk dział, słychać było z frontu nasz Hymn rodowy. Dumne stwierdzenie tego, że nie zginęła i już i dy nie zginie. Robotnik, 8 marca 19-l Edward Obertyński Noc ostatecznego szturmu o morderczym dniu walki panuje względny spokój. W świetle pożarów ostro rysują się ruiny domów, rozbite ściany, puste oczodoły okien, w których czai się śmierć. Czasem ciszę przerwie nerwowa seria automatu lub pojedynczy strzał snajpera. Cicho, prawie bezgłośnie przesuwają się pod ścianami postacie zwiadowców skrzętnie wykorzystujących mrok cienia. W głębokiej piwnicy pod rozwalonym i zupełnie spalonym blokiem domów pracuje sztab. Zegarek na ręku ob. Kundelewicza wskazuje godzinę 2. O 12 wyruszył zwiad, jeszcze nie ma wiadomości. Ob. Kubisz bębni nerwowo palcami po stole. Nadchodzą pierwsze meldunki, dowódca przeciera czoło. Krótko rzuca telefoniście: — ... na godzinę czwartą zarządzić. Telefon rozbrzmiewa po batalionach. — Przygotowanie! Ciszę męczącej nocy przerywa seria strzałów, ogień baterii podporucznika Filarowskiego rozbrzmiewa echem wśród domów. Wtóruje mu druga bateria, trzecia, dziesiąta. Z boku odzywają się „Katiusze". Zaczęło się. Na nie spodziewających się nocnego ataku Niemców sypie się lawina żelaza, rwie wyrwy, rozwala resztki trzymających się domów. Walki ulic Rozgorzał ciężki bój. Dom po domu, bramę po bramiJ trzeba zdobywać ciężką walką. To nie otwarty bój, a\{ walka z zaczajonym w każdym oknie, w każdym załomi«l muru wrogiem, który ostrzeliwuje się bez pamięci, próbuje kontratakować. Ulicami, nawet wzdłuż ścian przejść nie sposób. Bramy i okna zieją ogniem. Trzeba przez ścianę. Strzelec Włady sław Szupowski i strzelec Choiński pod ciężkim ogniem cekaemów przebijają kilofem ścianę, aby przepuścić pluton zwiadowców i umożliwić osaczenie broniącego się nieprzyjaciela. Na piętrze i parterze dużego bloku stoją cekaemy ziejąc morderczym ogniem na ulice. Mowy nie ma, żeby przedostać się z pobliskiego zdobytego już domu. Chorą/y Jakób z sierżantem Szepietowskim po gromochronie dostają się na dach domu, a następnie przez balkon do wnętrza. Parę granatów z góry, seria z automatu i przerażono szkopy poddają się. Trzeba dalej torować drogę przez piwnice „Panzerfaustu-mi" wybijać otwory w murach. Piąć się po drabinach. W wirze walki zanika wszelka różnica stopni, tu każdy jest walczącym żołnierzem. Podporucznik Litwa i podpo rucznik Lewan z automatami w ręku dostają się na dach domu. Tam w dole na piętrze są fryce, trzeba ich wyku rzyć granatami. Niemcy ostrzeliwują się z szaleńczą furią, rzucają set| min. Cekaemy grają z każdego piętra, z każdego domu. Kapitan Zygmunt Tarnawski jak prawdziwy dowód<| jest stale na przedzie wraz ze swym zastępcą podporuc nikiem Erykiem Suchankiem. Sam prowadzi atak na njj rożny dom, który ogniem przecina ulicę i zamyka dróg Znowu trzeba się przebijać przez ściany, wysadzać otwol w murze. A wszystko w mrokach nocy rozświetlonej pl żarami. Nie sposób nawet zapalić, aby nie ściągnąć na sie-~ bie serii z automatu. Trzeba brnąć po usypiskach, kryć si< od łuny i strzelać błądząc po omacku. Kwartał za kwartałem posuwa się piechota naprzói Moździerze podporucznika Borejzy mają trudne zadańn Miny rwą się na prawo i lewo. Cekaem siecze z szaleńc. furią, ale szeregowy Buchwald nie da się odpędzić. Pri 268 wadzi celny ogień. Plutonowy Kucharski i strzelec Babula nie zważając na silny ostrzał cekaemów i rwące się wokoło granaty prowadzą skuteczny ogień. Chorąży Gołębiowski odpiera z automatu kontrataki wroga. Wielki blok w śródmieściu już zdobyty przez chorążego Stanisława Kleibergera. Jeszcze w bocznym skrzydle broni się garstka Niemców. Nie pomagają namowy do poddania się. Zaślepieni propagandą niemiecką boją się polskiego żołnierza. Seria po serii wali się z okien. Wtedy strzelec Kusiak spoza muru lewą ręką rzuca sześć granatów. Skutek piorunujący: szesnastu Niemców, cztery cekaemy i pełna piwnica amunicji — wzięte. Kapitan Stanisław Szulczyński jest wszędzie, gdzie toczy się najbardziej zacięta walka. Jak cień towarzyszą mu zastępca podporucznik Stefan Litwora i szef sztabu podporucznik Stanisław Skrypczyński. Przykład dowódcy, zdobywcy Tempelburga, zachęca żołnierzy. Do walki idą wszyscy. Woźnica, szeregowy Całko zostawił gdzieś w pewnym miejscu swoje konie, a sam chwyciwszy karabin maszynowy siecze po niemieckich punktach oporu, zabijając czterdziestu fryców. Szeregowy Całko był pierwszym z batalionu, który dotarł do morza. A gdy po skończonej walce chciano go odesłać do koni, zasalutował sprężyście: — Ja, bo kapitanie, do koni nie puńde, a będę w pierwszej linii z cekaemem. Zażarta walka trwa do świtu. Na placu ratuszowym Niemcy przygotowują się do kontrataku, grupują się w cieniu. Podporucznik Urbanowski śmiałym wypadem unicestwia ich plan, zabierając dwudziestu fryców do niewoli. W walce współdziałają wszystkie bronie, każda pomoc jest cenna. Saperzy z jednostki podporucznika Bernatowi-v.7.a., którą w zastępstwie chorego dowódcy prowadzi chorąży Jan Marciniak, pracują zawzięcie. Nie dość, że wypełniają swoją powinność saperską, lecz także walczą bohatersko. Saperzy Jerzy Bomba i Jan Motyka, wysadzając przejścia w ścianach domów, pierwsi atakują. Saperzy Antoszko i Krawiec po rozbiciu i wysadzeniu muru zarzucają szkopów gradem granatów. 269 Na tor Czasem trudno poderwać się do przodu, podnieść głowi; spoza rumowiska gruzów. Morderczy ogień błyska seriami świateł w cieniu nocy. W parku zakopane i umocnione dwa „Ferdynandy", silna linia okopów i bunkry bronią toru kolejowego. To najsilniejsza linia oporu. Działo 122-milimetrowe podporucznika Henryka Makowskiego podsuwa się blisko, tuż za zasłony murów. Ogień na wprost. Wśród Niemców wybucha panika, porzucajn. stanowiska. Za nimi suną nasze czołgi chorążego Władysława Ciodyka. Piechota podrywa się do przodu. Tor zdobyty. Bokiem podsuwają się oddziały na dworzec kolejowy. Spoza rozrzuconych wagonów i maszyn padają serie strzałów. Gdzieś w dali zaczyna się palić magazyn. Jednostka ob. Kacana zbliża się do wyznaczonego celu. Jeszcze chwila i po drutach płynie meldunek: — Dworzec wzięty! Walka o fort | W sztabie dźwięczy telefon. — Osiągnęliśmy kanał portu... — Iść dalej! W szarym mroku szkli się woda kanału. Wśród rumci wisk skrzyń, pak i wozów widać przemykające się cienii Niemców. Wycofują się do fortu. Tuż nad wylotem kanału, u wejścia do portu stoi m wzgórzu baszta. Stacja pilotów portowych i latarnia morska zamienione na silny punkt oporu. W jego wnętrzu schroniło się stu dwudziestu Niemców. Z doskonałymi górujących pozycji ogień praży piechotę. 1 Obsługa działka wyborowego podporucznika Pinkow?' go, które cały czas posuwa się z piechotą niszcząc skuto ,i nie cele i torując drogę, podchodzi do przodu, strzela ni wprost, wspierając natarcie na fort. Natarcie prowadzi kapitan Piotr Kościcki wraz ze swyf zastępcą podporucznikiem Ernestem Brandwajnem. Ciężki zadanie. Ostatnia zamykająca wejście do portu barykad forteczna broni się zaciekle. Osłaniają ewakuację reszU 1,'arnizonu na barki i kutry. Flanki osłania 200 okopanych w rowach Niemców. — Naprzód! — brzmi rozkaz. Porucznik Feliks Zarużny na czele swej kompanii pod osłoną cekaemów rusza do natarcia. Udaje się im dotrzeć pod okna fortu i rzucić do wnętrza granaty. Od prawej strony atakuje ze swą kompanią podporucznik Fiodor Ba-ranowski i chorąży Robert Płochański. Pod gradem pocisków i granatów Niemcy kapitulują. Na forcie powiewa zatknięta przez podporucznika Brandwajna polska flaga. Miasto i port już oczyszczone. Jeszcze resztki chronią się wzdłuż mola, gdzie rozpoczyna się śmiertelna gonitwa. Wypełniony po brzegi kuter odbija już, a jeszcze zewsząd nadbiegają Niemcy. Rzucają się wpław nie bacząc na salwy erkaemów, które sieką po morzu. Działko chorążego Terleckiego ¦wali serie z brzegu w odpływający statek, ponad czerniejące na wodzie głowy pływających. Jeszcze jeden strzał i statek staje w płomieniach. Jeszcze chwilę na końcu mola pod latarnią ostrzeliwuje się beznadziejnie kilku Niemców. Godzina 6.45 — port wzięty. Zginął ostatni uzbrojony szwab. Radośnie biją serca — zwycięstwo. I trudno się powstrzymać. Jeszcze rozpalony od walki, brudny po dziesięciu nie przespanych nocach żołnierz porywa karabin i strzela całą serię w morze. To nasze zaślubiny. To radość z osiągniętego zwycięstwa, / dojścia do morza. Ostatni punkt obrony Niemców na Pomorzu Zachodnim — miasto i port Kołobrzeg zostały zdobyte. Zwyciężymy, 21 marca 1945 r. 270 Józef Hen Idą żołnierz Koledzy śmieją się: — Nie wstyd ci, Sikora, wozu się czepiać? Koń owies ż.re — i ciągnie, a ty słoniną się opychasz i jeszcze go wykorzystujesz. Wstyd... Sikora myśli, myśli... A prawda — wstyd... Koń niby, prawda, siano żre, owies — a ciągnie... I z tym bólem to też nie tak. Nie trza o tym myśleć. Najlepiej o czymś innym. Więc Sikora idzie żwawo, rozmyślając — a myśleć ma o czym — na Niemca idzie. asna noc... Wicek podśpiewuje sobie cichutki „Wróć, Jasieńku, z tej wojenki, wróć"... Jak tr sobie śpiewa, to i ojca widzi, i matkę, i Marysi co to pod blachą mieszka. Wróci, Wicek, wróci Ino takie wprzód naparzanie zgotuje szwabom, im się odechce drugi raz do jego Sokołówki prz łazić... A Wicek ma za co ich naparzać... Za zakatowanel Antka, za pacyfikację Sokołówki, za ojca Marysi, co w lagrze zginął... Wicek idzie spokojny, podśpiewuje... wie, dokąd i po co. I Janek wie, choć z drugiego końca Polski. Szwab dzie był jednakowy. Wie i Maciek, i Bartek, i Tońko... Wiedzą cekaemiści i fizylierzy, pepeery i ci z „76". Wic szary piechur z pięciostrzałówką i nie zawiedzie spryciarz z erkaemem. I dlatego, choć ciężko, choć nogi bolą, id;| w tę noc jasną, w świętej sprawie. Mają broń. Tą bronili przyszłość sobie wywalczą. Nie ma co skrywać. Sikora się zmachał. Głupi ten Sikora, bo głupi, ale chłop setny, twardy, z Niemcami to mu niejeden porachunek, a przecie zmachał się. Nogami ledwie włóczy, uczepił się wozu i tak chodzi bezmyślnie, drepce... I coś w nim tak mówi: „Dojdziesz?". „A dojdę!"... Byle dalej. Jeszcze krok. I jeszcze. I jeszcze. A trzewiki czegoś uwierają... Znów — krok... Boli... Znów — krok... Boli... 272 Za to najweselej jest w łączności. Tam to zaiwaniają w marszu, na czym się da: kto na harmonii, kto na gitarze, kto na organkach, a wszyscy śpiewają... Drugi baon też nie traci humoru. Bractwo idzie równo, jak na defiladzie, ze śpiewem na ustach. Bo też piosenka żołnierska to świetny towarzysz w marszu. Tak trzeba chodzić, jak drugi batalion. Z piosenką na ustach... Szarzeje... Szosa otula się oparami. Z szarej wilgoci wychodzi długi, mglisty wąż wojska. Żołnierze śpieszą. Jeszcze pół godziny — i postój. Można będzie zdjąć buty, wysuszyć onuce, wyspać się... A wieczorem — maszerujemy dalej. Na front. Po zwycięstwo. Orzeł Biały, 29 marca 1945 r. I — Antologia Janusz Przymanowski Westerplattowcy w boju o Gdynię i ój o Gdynię i Gdańsk rozpoczął się na daleką przedpolach tych miast. Pierwszym silnym *^ złem obronnym, jaki napotykały na swej dr Wojska Armii Czerwonej i nasi Westerplatte^ było Wejherowo. Czołgi naprzót 10 marca nasze czołgi wyszły na przedpola Wejhei¦¦ Zwiad jednostki ruszył na rekonesans miejscowości, stepu do miasta bronił szeroki przeciwtankowy rów i bunkry. Duże ilości artylerii i dział przeciwpancen uniemożliwiały atak frontalny. Dowództwo opracu ¦¦ inny plan natarcia. W nocy jednostki nawiązały ze sobą ścisły kontakt i dzieckie i nasze czołgi zespoliły się z piechotą w y potężny „kułak". 11 marca w brzasku świtu o godz. 7.00 pomknęły v wietrze straszliwe cygara „Katiusz", zaświstały !>¦¦¦ radzieckiej artylerii i zawarczały motory czołgów z ]< skrzydła okrążając miasto. Omijając umocniony rejun szyli Westerplattowcy. W ogniu ich dział zmia^ > gąsienicami runęła niemiecka linia obrony. Z lewego skrzydła wpadają do miasta tanki k;i| Awchaczowa i fizylierzy majora Kulikowa. Wdzier.n na rynek i spotykają tam nacierające z południa czołgi Armii Czerwonej. W słuchawkach radiowych dźwięczą rozkazy. — W lewo! Pełnym naprzód! — Na prawo! Pełnym wpierod! Po szosie na Gdynię pełnym gazem pędzą radzieckie i polskie czołgi. Na karkach uciekających Niemców wdzierają się do wiosek i miasteczek. Z marszu, bez zatrzymania, zostaje wzięta reda. W niepowstrzymanym natarciu dochodzą nasi do Janowa. Tu zagradzają im drogę bagna i moczary, przeciwczoł-itowe rowy i umocnienia. Z morza wspierają niemiecką obronę okręty wojenne. Z portu gdyńskiego posyła swe ciężkie pociski stojący tam w remoncie krążownik „Tir-pitz". Z Kępy Oksywskiej biją niemieckie baterie. Mimo huraganowego ognia artyleryjskiego, mimo zaciekłej obrony nasze czołgi atakują. Moczary po lewej stronie szosy nie pozwalają im rozwinąć się w tyralierę. Atakują w kolumnie marszowej. Idą do szturmu jak w taniec. I Janów o zostaje zdobyte. Manewr oskrzydlający Niemcom zdawało się, że uderzenie na Gdynię może , it-zyjść tylko z północy, wzdłuż szosy. Uderzenie nastąpiło z południowego zachodu. W trudnych warunkach terenowych, wśród lasów i wzgórz, w za-u;tych, uporczywych walkach żołnierz radziecki wyrzucał Niemców z coraz to nowych punktów oporu, łamał jedną a drugą linie obronne. Nie pomogło szwabom rzucenie lo walki rezerw czołgów i dział szturmowych. Westerplattowcy wraz z Armią Czerwoną zdobyli Mały \ iick. Między naszymi czołgami a Gdynią legła ostatnia zapo-•i: mała, lecz błotnista rzeczka. Była już późna noc. W ciemności ruszyły czołgi na porcje wyjściowe i zajęły obronę w 150 metrach od przed-uch linii wroga. Dwa razy w ciągu nocy ruszali Niemcy In kontrataku. Rwały się wokół pociski artylerii i moździe-/y. Siekły ciężkie karabiny maszynowe. Raz po raz zry-»ula się do natarcia piechota. Lecz nie drgnęli, nie zawa- 274 275 hali się nasi czołgiści. Ogniem swych dział i cekaer zmusili wroga do odwrotu. Porucznik Kuźniec w piekle artyleryjskiego i mas; • wego ognia przechodzi spokojnie od czołgu do c i wskazuje swym chłopcom wrogie punkty oporu, ki* ogniem swoich maszyn. 0 świcie piechota radziecka zajmuje przedmieście < ni — Witomino. Flankowy ogień na przeprawy mili Westerplattowcy forsują rzekę i w boju wychodzą wic rem na wysokość cegielni. Szturm G(/|/i Wczesnym rankiem pododdziały czołgów kapitana A chaczowa i porucznika Kuźnieca ruszają do szturmu. Zrywa się do ataku radziecka piechota i nasi fizyliei Na ulicach miasta grzmią strzały armatnie, zgrzyt gąsienice i trajkocą serie broni maszynowej. W słucha kach radiowych na punkcie dowódcy słychać coraz to n we meldunki: — Zdobyta Polana Redłowska. — Zajęty stadion sportowy. — Nieprzyjaciel wyparty ze wzgórza Focha. — Zdobyliśmy kościół. Z prawej strony dzieli naszych chłopców od morza K mienna Góra. Niemcy zamienili ją w potężny fort, naje/ ny działami i bronią maszynową. Kapitan Awchaczn prosi o ogień artyleryjski. Mija minuta oczekiwania i w powietrzu rozlega się <1 brze znajomy świst i szum. Ogniste pręgi znaczą zadymi ne niebo i nad Kamienną Górą wznosi się słup ofji i dymu. To zagrały „Katiusze". Westerplattowcy ruszają naprzód. Piechota na „hurr.. zdobywa wzgórze. Kapitan Awchaczow wjeżdża na swym czołgu w moi otwiera luk i wskakuje prosto do wody. To są jego ?• nierskie zaślubiny. Fale Bałtyku zmywają mu z twa i 1 rąk pył i kurz prochu walki. Krótko jednak trwa to przywitanie. Naprzód! I znowu po ulicach Gdyni niosą się z hukiem i szunu polskie czołgi. Niemcy cofają się w popłochu i zostają <• cięci w porcie. Piechota bierze ich setkami do niewoli. 276 Westerplattowcy idą niepowstrzymanie dalej. W dniu następnym zajmują Chylonię. Pierścień dookoła broniących się na Oksywiu Niemców /ostaje zamknięty. Polska flaga na Dworze Artusa Pododdział Westerplattowców otrzymuje rozkaz marszu na Gdańsk. Czołgi i piechota zmotoryzowana szybko mijają Sopoty i Oliwę, przejeżdżają przez spalony i rozbity Wrzeszcz. Otrzymują jako zadanie zajęcie rynku. Wysłany naprzód zwiad melduje, że silnych umocnień na drodze nie ma. Czołgi i samochody ruszają naprzód. Zielona Brama. Ulica Długa... Z daleka już widać sterczące w niebo gruzy ratusza. Jako pierwsi wdzierają się nasi chłopcy na rynek. Przed Dworem Artusa stają w pogotowiu bojowym czołgi. Zeskakuje z aut motopiechota. Po wąskich krętych schodach biegną na górę żołnierze. I po chwili z wysokości 4 piętra, ze szczytu Dworu Artusa rozwija się na wietrze biało-czerwona flaga. Ze swego czołgu dowódcy przemawia pułkownik Malutin. Przemówienie jest krótkie, żołnierskie, twarde. Padają historyczne słowa: Gdańsk powrócił do Polski. Jeszcze grają działa na Oksywiu, na Heubude i na Westerplatte. Jeszcze z morza rozlega się huk armat niemieckich okrętów i jak echo odpowiadają mu radzieckie baterie nadbrzeżne. Śmigają w powietrzu radzieckie samoloty. Nie umilkły jeszcze echa boju. Lecz ponad Gdynią i Gdańskiem łopocą już polskie fla-i,ri. Nad Bałtykiem stanęła polska straż. Zwyciężymy, 4 kwietnia 1945 r. Janina Forbert „Bandyci Malutij zięty do niewoli żołnierz niemiecki powieda z drżeniem: „Najwięcej ze wszystkich atakująca nas formacji boimy się bandytów Malutma". „Bandyci Malutma" — taką nazwę dali Nieri polskim czołgistom z jednostki pancernej im. ] ""' haterów Westerplatte, dla których domem czołg, a życiem — walka. Siedem razy wymienia w s\ rozkazach marszałek Stalin czołgistów Malutina, sie razy za wykazanie męstwa i bohaterstwa każe przedstaw ich do bojowych odznaczeń. Daleką drogę przebyli czołgiści polscy, nim dotarli brzegów Bałtyku. W ustawicznych bojach szli zwycięsk szlakiem od dalekiej Białorusi przez Warszawę, Pomór aż doszli do polskiego morza. Dumnie powiewa nad Gdańskiem i Gdynią sztar polski. Jedynie na Oksywiu na małym skrawku ziemi 1 nią się rozpaczliwie Niemcy, licząc na ratunek z mot Na Oksywiu walczy z Niemcami bohaterska piechd i czołgi radzieckie. 2 kwietnia przyszedł rozkaz: ,— Polscy czołgiści — do boju! Bój o Oksywie trwał trzy dni. Nasi pancerniacy działali ściśle z sowiecką piechotą. Każdy czołg otr? osobne zadanie. Sierżant Jan Atorin w czasie walki zaatakował „FJ nanda". Kiedy zabrakło mu pocisków, dzielny kien 278 rzucił swą maszynę taranem na niemieckie działo. Swe bohaterstwo przypłacił życiem, ale działo niemieckie /niszczył. Plutonowy Karol Dudek w pojedynku ogniowym z niemieckim działem zniszczył je, torując drogę swoim kolegom. Wspaniale spisał się w walkach dowódca plutonu, podporucznik Braun. W trakcie boju napotkali jego czołgiści ,,Ferdynanda", który przeszkadzał im w dalszym posuwaniu się. Podporucznik Braun, który otrzymał rozkaz zniszczenia szwabskiego działa, otworzył ogień z zamaskowanych stanowisk. Działo nieprzyjacielskie zamilkło. Ale ¦/ołg podporucznika Brauna zaczął płonąć. Nie tracąc imnej krwi dzielny oficer wraz z plutonowym Piotrkow-kim ugasili ogień, ratując w ten sposób czołg od zagłady. Krok za krokiem posuwały się nasze wojska, wypierając nieprzyjaciela. Piątego kwietnia nastąpiła długo oczekiwana chwila: 1 'ksywie było wolne. Resztki Niemców powędrowały do niewoli. Na polu bitwy Niemcy pozostawili 150 dział samobieżnych, 4000 samochodów, 15 radiostacji, 25 składów amunicji i żywności oraz wiele innego sprzętu wojennego. Polska Zbrojna, 8 kwietnia 1945 r. Zbigniew Rawicz „Iły" w walkach ulicznych ównym basem ryczą silniki wysoko, gdzieś po w przestrzeń. Manewrując podchodzą samoloty nad mi.i sto. Dym unosi się nad płonącymi domami: nasza artylci i . „namacała" już szkopów. W mieście alarm. Widać biegnących żołnierzy niemieckich. Po kilku minutach zaczyna strzelać lekka przeciwlotnicza. Pociski pękają z hukiem między maszynami klucza. Ale już maszyna dowódcy klucza pochyla dziób i z szybkością meteoru pikuje na stanowiska artyleryjskie. Powie trze aż jęczy od wycia motorów, gdy reszta maszyn i cl jej śladem. Rakiety rwą się na stanowiskach niemieck siedemdziesiątekpiątek. Serie z broni pokładowej kl, pokotem obsługi, rozpędzają na cztery wiatry zbierają się do kontrataku batalion niemiecki. Straszne działanie rakiet rzuca popłoch w szeregi szwabów. Cała masa ich pędzi zrujnowaną ulicą szukając w dzikim strachu schronienia. Z hukiem tysiąckonnego silnika, dachów niemal tykając, wpada na ich karki maszyna podporucznika Majorowa. Ogień ze wszystkich luf kaemów i działek kosi biegnących. Wybuchowe pociski działek detonują wewnątrz gromady, rażąc uciekających odłamkami. Przechylony przez burtę kapral podchorąży Dajczak wali ze swego szybkostrzelnego cekaemu prosto w twarze fryców. Gmach koszar pędzi im na spotkanie. „Ił" poderwany sterem przeskakuje obiekt. Potworny huk. Całe skrzydło koszar niknie, zmiecione dwoma celnie zrzuconymi stopięć-dziesiątkami. W powietrzu fruwają cegły, odłamki stali, drzewa, części dział i sprzętu. Nieco dalej kilku Niemców taszczy działko ppanc. Nie zdążyli nawet paść na ziemię ani poszukać ukrycia. Działko trafione pociskami rozlatuje się w strzępy. Na placu stoi kolumna samochodów. „Ił" pikuje gwałtownie z przeraźliwym gwizdem i w dwóch nalotach zamienia samochody w płonące pochodnie. Za miastem maszyny zbierają się, formują klucz i lecą na lotnisko. Po drodze przelatują nad szturmującą tyralierą piechoty, która korzystając ze skutków nalotu posuwa się naprzód. Szturmowcy znowu pomogli. Zwyciężymy, 12 kwietnia 1945 r. .280 J. Tymieniecki „Ił" wykonał zadami: o prawej stronie rzeki — wskazujący palec dowódcy zatrzymał się na czarnym punkcie sztabówki — znajdują się niemieckie stanowiska artyleryjskie oraz większe bojowe zgrupowanie materiału i siły żywej. To jest wasz cel, zrozumiano? — Tak jest, obywatelu pułkowniku! — odpowiedzieli chórem lotnicy. — Resztę informacji udzieli wam pilot-zwiadowca. Odlot za trzydzieści pięć minut. Po równym zielonym polu rolowały trzy smukłe „Iły". Wykręciły pod wiatr, nabrały rozpędu i lekko, jeden po drugim wzbiły się w powietrze. Po chwili trzy małe punkciki znikły za pasmem burych chmur. — Poldek, zbliżamy się do celu! — krzyknął w mikrofon pilot podchorąży Pochodnia do kolegi siedzącego przy cekaemie. Podchorąży Liszka odbezpieczył cekaem i poruszył rączką odrzutnika. Precyzyjnie załadowana i oczyszczona taśma podała pierwszy swój ładunek do lufy. Pochodnia zauważył w pewnym momencie wykwitające wokół maszyny białe obłoczki. — Już macają bydlaki — mruknął do siebie. Pewnym, spokojnym ruchem schwycił ster i wyszedł w górę na podciągniętym wirażu. „Flaki" biły gęsto, lecz mimo to niecelnie. Podchorąży Pochodnia sprawdził zegary, położyt maszynę na lewym skrzydle i dodał gazu. Samolot zatoczył szeroki krąg nad stanowiskami pelotek. Podchorąży spoj- 282 rżał w dół. Długie pasma smugowych pocisków krzyżowały się w powietrzu tuż koło maszyny. To biły sprzężone cekaemy. Tuż obok nich zamaskowane stanowiska siedem-dziesiątekpiątek, samochody i sterty wszelakiego sprzętu. „Oto mój cel" pomyślał. Sprawdził jeszcze raz na planie. — Poldek, trzymaj się, nurkujemy — krzyknął do kolegi. Wyrównał maszynę, podciągnął ster i wyłączył gaz. Zagrała broń pokładowa. „Ił" ciął ze świstem powietrze. Wskazówka wysokpściomierza spadała gwałtownie w dół 800... 600... 400... 150. Już widać wyraźnie sylwetki pierzchających w popłochu szkopów. Ręka nacisnęła spust wyrzutni-ka. Nagłe szarpnięcie steru do siebie i maszyna na pełnym gazie wzbiła się świecą w górę. Cztery kolejne detonacje zlały się w jeden potężny huk. Spojrzał za siebie. Wysoki słup dymu i ognia zasłonił widoczność. Maszyna nabrała wysokości, wyrównała. Po raz drugi zatoczyli koło nad celem. Dwa pozostałe „Iły" o jakiś kilometr dalej pikowały jeden za drugim. Widać było jak na dłoni skuteczne działanie ich „pigułek". Tymczasem podchorąży Pochodnia sprowadził maszynę do wysokości stu metrów. W dole paliły się baraki, wielkie leje czerniały w miejscu stanowisk artyleryjskich. Przemknęli tuż nad wielką stertą metalowych beczek. W ułamku sekundy zauważył Liszka kątem oka gromadę kryjących się za beczkami Niemców. — Zawracaj, w dole fryce — krzyknął podchorąży Liszka w mikrofon, przerzucając UBT na drugą stronę burty. Maszyna w ostrym wirażu wykręciła na lewo. Cekaem pluł setkami pocisków. Podchorąży Liszka gorączkowo zmieniał taśmy. Wykręcili jeszcze raz. W chwilę później trafione celnym pociskiem zapalającym eksplodowały z ogromną siłą wszystkie beczki. Rozszerzający się z przeraźliwą szybkością ogień trawił wszystko dokoła. Zadanie zostało wykonane. Nieprzyjacielskie gniazdo oporu przestało istnieć. — Można wracać! — krzyknął Liszka. — Można! — odparł pilot, zamieniając poprzez szyby kabin wesołe spojrzenie z towarzyszem. Zwyciężymy, 18 kwietnia 1945 r. 283 Chrzest bojowy Drugiej Armii WP rozmaitych miejscach i okolicznościach przechc dziły swój chrzest bojowy poszczególne jednosll odrodzonego Wojska Polskiego. Jedne na brał niej ziemi radzieckiej, drugie forsując Bug, inne * Wisłę. Żołnierzom 2 Armii przypadło w udziale zajl stanowiska wyjściowe na zachodnich rubieżach Rzeczl pospolitej i jako pierwszym żołnierzom polskim wejść v terytorium Niemiec, nie tylko po to, aby pomścić krzywi) zadane Narodowi przez wieki, ale — ażeby dobić śmie1 telnie ranionego hitlerowskiego zwierza we własnym je legowisku i zabezpieczyć Polsce i całemu światu sprawie liwy, długotrwały pokój. W przededniu boju na pierwszej linii frontu w okopa z blindaża do blindaża podawano sobie ulotki wydaws przez sekcje polityczno-wychowawcze jednostek. „Żołnierze! Warn powierzono rozpocząć walkę, przei Nysę i pierwszym stanąć na ziemi niemieckiej. Wy znil czycie umocnione gniazda ogniowe na wzgórzu i pień' je zdobędziecie. Tym wyczynem dacie waszej jednos możność szybko i sprawnie wypełnić zadanie bojowe. Posuwajcie się śmiało naprzód, ale tak czujnie, by przyjaciel nie mógł się nawet spostrzec, kiedy wy b" przyłożycie mu do gardła z okrzykiem «Hande hoch!» Także w wigilię bojowego chrztu odwiedził jednos 284 batfJ 2 Armii Naczelny Dowódca Wojska Polskiego generał broni Michał Rola-Żymierski. — W akcji, do której pójdziecie — powiedział żołnierzom krótko i gorąco dowódca — życzę wam powodzenia, życzę, byście sztandary Wojska Polskiego okryli nowymi laurami zwycięstwa. Zapewniam was, że żaden wasz wysiłek nie pójdzie na marne, że wasza bystrość, odwaga, przytomność, energia, przyczynią się do zwycięstwa. Życzę wam jak najlepszych rezultatów. Z myślą o rodakach, których tysiące do dziś dnia umiera w niemieckich kopalniach i fabrykach lub znajduje się dotąd w niemieckich obozach koncentracyjnych, z myślą o tych, którzy błagalnie patrzą na Wschód, skąd ma przyjść wolność — poszli nasi żołnierze do boju. ...O godzinie 6 rano według czasu wojskowego rozpoczęło się przygotowanie artyleryjskie. Na horyzoncie pokazała się łuna pożaru — płonęły zapalone naszymi pociskami niemieckie wsie i miasteczka. Co działo się na pierwszej linii niemieckich okopów — tego nawet z doskonale zbudowanych punktów obserwacyjnych nie można było rozróżnić: kłęby piasku i ziemi, walący się gruz rozbitych blindaży, ogień i dym przesłaniały widok. Dopiero potem, gdy nasi piechurzy wdarli się do wrażych okopów, setki niemieckich trupów przekonały nas, że ogień naszych artylerzys-tów, którymi dowodził generał Pyrski, był nad podziw skuteczny. Pod przykryciem artyleryjskiego ognia saperzy budowali przeprawę. O godzinie 8.15 artyleria przerzuciła ogień na drugą linię obrony nieprzyjacielskiej i nasi piechurzy poszli do ataku. Po mostach zwykłych i pontonowych — a gdzie udało się, tam w bród — przeprawiali się żołnierze pułkownika Grażewicza i pułkownika Laskiego przez rzekę. Wylądowali na drugim jej brzegu, zdławili ostatki oporu w okopach nieprzyjacielskich, poszli dalej. Natknęli się na pierwszą wieś — wzięli ją. Nadeszły wieści, że sąsiad z lewa — jednostka Armii Czerwonej — także przeszła do natarcia. Zapał wzrósł. Zawiązał się bój na przedpolach miasta Rotenburg. W tym czasie przez świeżo wybudowany potężny most przeprawiły się na zachodni brzeg rzeki pierwsze czołgi. 285 Fizylierzy wskakiwali na nie. Pod osłoną tych czołgńv biegły do ataku coraz liczniejsze oddziały piechoty. W pi łudnie miasto Rotenburg było oczyszczone z Niemców. Taki był przebieg pierwszej bitwy, stoczonej przez 2 Ai mię, którą dowodził generał dywizji Karol Swierczewsk Na zachodnich rubieżach Polski, z tej i tamtej stron Nysy, zrodzili się nowi bohaterowie. Powiększyła się n dzina frontowa, wzrósł wkład, który wnosi naród polsl we wspólne wielkie dzieło zwycięstwa Sprzymierzony c Narodów nad hitlerowską tyranią. Z tej i tamtej strony Nysy polegli od wrażych kul i n\<< polscy żołnierze. Dowódca Armii kazał przenieść ich ciał na nasz, polski brzeg. Złożono ich do mogił, oddano salw honorowe, postawiono krzyże. Będą tu po wieczne c/.;i sprawować straż polską nad Nysą. Koledzy ich poszli dalej. Na Zachód. „Po ostateczne jak to jest powiedziane w rozkazie Naczelnego Dowódcy i trwałe zwycięstwo sprawiedliwości nad zbrodnią, dobr<\ nad złym, oręża sojuszniczego nad hitleryzmem". Życie Warszawy, 20 kwietnia 1945 r. Marian Cudnowski* Gzołgiści forsują rzekę o natarcia rusza oddział czołgów majora Fiedor-czenki. Pierwszy jedzie czołg podporucznika Ja-skólskiego, za nim podporucznika Wajsenblatta. Wjeżdżamy w rzekę. Chwila napięcia. Woda sięga coraz wyżej, dochodzi do poziomu nasady wieży. Zbyt nisko opuszczona lufa armatnia — za chwilę zachłyśnie się wodą... Zauważyli. Załoga usuwa niedopatrzenie. Wjeżdżamy na brzeg. Nieprzyjaciel powitał nas ogniem dział i karabinów maszynowych. Obserwuję przez szczelinę pojawiające się raz po raz w niewielkiej odległości — mniej więcej kilometra — ogniki. Nagle tuż przed naszym czołgiem wybucha pocisk. Odłamki bezsilnie uderzają o wieżę. Czołgi rozsypują się w szachownicę. Z prawej i z lewej strony posuwa się piechota. Idą twardo, uporczywie, bez lęku. — Ładuj! — raz po raz rzuca podporucznik Tychomirski. Krótka przerwa, w czasie której ładowniczy pakuje do komory nabojowej podłużny „podarunek" dla hitlerowców. Szczęka zamek i znowu głos podporucznika Tycho-mirskiego: — Ognia! Strzelamy do nieprzyjacielskiej baterii. * Korespondent gazety frontowej „Orzeł Biały". Poległ nad Nysą przy wykonywaniu dziennikarskiego zadania. 287 Trwa uparta, nieubłagana walka. Nasze czołgi powol lecz zdecydowanie posuwają się naprzód. W słuchawkach rozlega się rozkaz dowódcy: — Naprzini naprzód! Nagle... co to? Nie słyszę głosu majora ani podporucznik.! Tychomirskiego. Ściskam go za rękę. Okazuje się, że pocisk nieprzyjacielski urwał antenę. Trudno... Walimy wciąż nu przód, wprost na nieprzyjacielskie okopy. Hitlerowska bateria umilkła. Z okopów wybiegają dwaj faszyści w SS-owskich mundurach. Kosimy ich ogniem karabinu maszynowego. Okopy zdobyte. Posuwamy się dalej. Mamy sforsować jeszcze jedną rzekę. Orzeł Biały, 20 kwietnia 1945 r Mieczysław Brzezicki „Czołgi naprzód" nia 18 kwietnia o godzinie 11 rano czołgiści brawurowym szturmem wdarli się do miasta Niesky. Miasto zostało w krótkim czasie oczyszczone od nieprzyjaciela. I tu, wśród opustoszałych domów i dymiących jeszcze po ogniu walk gruzów, zastaliśmy widok, który wstrząsnął nami do głębi. Okazało się, że nasi czołgiści wyzwolili w tym mieście obóz koncentracyjny dla Polaków. Oswobodzeni więźniowie na widok polskich żołnierzy padali ze szlochem na kolana dziękując za wyzwolenie. Nieszczęśliwi opowiadali straszne dzieje swego pobytu -w obozie. Niemcy morzyli ich głodem, a następnie zmuszali do najcięższej pracy w fabrykach i na budowach. Więźniowie są okropnie wychudli i wynędzniali. Wyglądają jak trupy. Ubrani są w „pasiaki", a na plecach mają wymalowany czerwoną farbą krzyż. Przez środek głowy przechodzi wygolony pas, oznaczający więźnia politycznego. Przed samym wkroczeniem naszych przednich oddziałów czołgowych szwaby otworzyli do więźniów ogień z ce-kaemów i automatów, chcąc wymordować ich co do jednego. Jednak część zdołała się uratować. Żołnierze nasi uraczyli wyzwolonych z niemieckiego piekła rodaków chlebem i czym się tylko dało ze swych „suchych" porcji bojowych. Na obszerniejsze rozmowy nie było czasu. Walka trwa. Trzeba przeć dalej i dalej. Na Zachód! iii — Antologia 289 Stanisław Nadzin Wśród gwałtownych bojów z rozpaczliwie broniącymi się hitlerowcami posuwają się nasi czołgiści niepowstrzymanie na Zachód. Naprzód, naprzód i wciąż naprzód! — olo hasło naszych pancerniaków, które toruje im drogę do zwycięstwa. Niemcy usiłują wszelkimi sposobami powstrzymać nasze natarcie. Zasieki leśne, podpalone lasy, ogień ze wszystkich rodzajów broni — wszystkie te przeszkody nie potrafią zahamować gwałtownego tempa natarcia naszych czołgi tów. Tam gdzie opór szwabów jest silniejszy i grozi zatr maniem marszu, rozlega się cudowna muzyka pierwszi polskiego oddziału „Katiusz" i po chwili nieprzyjaciel linia jest już zdruzgotana, a droga ułatwiona. Dla wzmocnienia oporu Niemcy ściągnęli na nasz odcin. swe wyborowe dywizje SS. Dziś właśnie zwiadowcy <>l>. Nikiforowa przyprowadzili dwa „języki". Byli to SS-owcy. Wśród gorejących lasów czołgi posuwają się w kierunku płonącego miasta X. Piechota nie obawia się pożarów loA-nych i śmiało przebywa te przeszkody, otwierając drojw czołgom. W ciągu trzech dni jednostka nasza przerwała trzy silni* umocnione linie obrony niemieckiej, posuwając się dale*" na zachód, zgodnie z zadaniem. Na widok naszych c* gów, a zwłaszcza po pierwszych strzałach, Niemcy ucięli w popłochu porzucając po drodze sprzęt, trupy, a na rannych. W dniu 16 kwietnia znalazłem przy jednym z zabit fryców rysunek przedstawiający konia. Pod rysunkiem v niała data: „15.04.45." Na zakrwawionej teczce przeczy łem nazwisko: Franz Mueller. Nie przypuszczał mai Mueller, że już nazajutrz spotka go taki żałosny kor Tak samo zresztą, jak nie przypuszcza zapewne mai Hitler, jak bardzo żałosny los gotuje mu dzień jutrzeJMi PancernU, 19 i 20 kwietnia lf)4ft Pierwsza Armia WP sforsowała Odrę oprzednie dni niczym jeszcze nie zwiastowały mającego się rozpocząć natarcia. Artyleryjska wymiana strzałów nie była ani częstsza, ani rzadsza od zwykłej, bodaj że nawet nie było przysłowiowej ciszy przed burzą. Z punktów obserwacyjnych nasi artylerzyści widzieli przez lornetki orzących i siejących Niemców... Tym silniej, że był niespodziewany — chociaż oczekiwano j',o od dawna — zelektryzował naszych żołnierzy rozkaz 'Iowódcy pierwszego Frontu Białoruskiego, Marszałka Związku Radzieckiego Żukowa, rozrzucony w ulotkach '.v naszych okopach. „Nastał czas — czytali nasi żołnierze w rozkazie — by .\idać ostateczny cios wrogowi i uwolnić raz na zawsze na-;ody słowiańskie od groźby wojny ze strony niemieckich liandytów. Nastał czas wyzwolenia z jarzma naszych ojców i matek, • irnci i sióstr, żon i dzieci jęczących jeszcze w faszystow-¦kiej niewoli. Nastał czas podsumowania strasznych zbrodni, dokonanych na radzieckich i polskich ziemiach przez hitlerow-«kich ludożerców. Nastał czas ukarania zbrodniarzy". I dalej: „Chwałą odniesionych zwycięstw?, swoim potem i krwią ulobyliście prawo gromienia berlińskiego ugrupowania nieprzyjaciela i uczestniczenia w szturmie na Berlin". 291 — Mamy wszystko, czego nam potrzeba — odpowiec żołnierze — by rozkaz wykonać i gwałtownym uderzeni rozbić i zmiażdżyć wroga. Nie trzeba nam tego dwa powtarzać, marzymy o tym od wielu lat... Tak, ale od przejścia do bezpośredniego natarcia na lin dzieliła ich jeszcze Odra. I oto pod przykryciem ognia artyleryjskiego i ost lotnictwa saperzy majora Kafanowa i majora Remiziewli zbudowali na rzece most. W zaciekłych bojach piechurzy pułkownika Zajkows go i pułkownika Surżyca sforsowali Odrę i utworzyli zachodnim brzegu duży przyczółek, który umożliwi Ai rozwinięcie całej siły — wykorzystanie potęgi ognia ar lerii i wsparcie broni pancernej dla ostatecznego przełaj nia umocnień niemieckich wokół Berlina. Pierwsze na ziemi niemieckiej stanęły oddziały Szot skiego. Żołnierze jednostki Russjana, sławnej ze zwycięsl. ¦ bojów o Kołobrzeg, ściągnęli tu aż spod Bydgoszczy t»i.-¦ i¦ czerwony słup graniczny i wbili go teraz w bagnisty, pl.i brzeg Odry. Pontoniarze majora Kafanowa zakończy w budowę mostu wbili na miejscu swej pracy nad Odrą : z krótkim, ale wymownym napisem „Polska". Żołnierze Pierwszej Armii mają pełną świadomość niosłości chwili, którą przeżywają. Wiedzą, że twoi historię, że wymierzając uderzenie w samo serce wroga ¦ bezpieczają Naród przed nową napaścią, kładą podwa1 pod szczęśliwe jutro Polski i świata. Tym tłumaczy się ich bojowy zapał. Tym tłumaczy bohaterstwo dowódców i szeregowych. Tym tłumaczy szlachetna rywalizacja między naszymi oddziałami i odtł' łami Armii Czerwonej, chwalebne ambicje nieustąpl ani na krok bohaterskim żołnierzom radzieckim. Jednostki Pierwszej Armii Wojska Polskiego u Armii Czerwonej maszerują na Berlin. W bojach do gniazda znienawidzonego wroga piechota, z chrz stalowych pancerzy posuwają się tanki, ciągnie artyll Życie Warszawy, 21 kwietnia 19411 E. Kowiński Pierwszy „Junkers" iało się ku wieczorowi... Samochody baterii dział przeciwlotniczych porucznika Smolakowa mknęły po terenie do niedawna niemieckim, na nowe miejsce postoju. Nagle monotonny szum motorów przerwany został okrzykiem obserwatora czołowej maszyny, 'ombardiera Stefana Mowlika: — Z prawa, wysokość 10, samolot nieprzyjaciela! Porucznik Smolakow natychmiast zatrzymał kolumnę. — Do boju! W ciągu 20 sekund zdjęto pokrowce z dział, długie lufy wymierzyły w niebiosa gotowe plunąć śmiercionośnym ładunkiem. Na północny zachód od baterii, niewiele wyżej ponad l!)00 metrów płynął trzymotorowy kolos powietrzny ..lu-52". Potężny kadłub przelatywał właśnie ponad ma- I (istralną linią telefoniczną i wyglądał jak olbrzymi pająk Jia pajęczynie drutów. Dowódca zorientował się: strzelać — znaczyło zniszczyć Yć telefoniczną. Zwlekał z wydaniem rozkazu. Dowódca trzeciego działa, kapral Jan Peza, wykorzystał ftoment zwłoki, odczepił przy pomocy obsługi działo | ustawił je na Liemi. Z samolotu zaczęły wysypywać się punkciki. Jeden, dwa ir/y... dziewięć. Desant spadochronowy. Po chwili nad pun- 293 ktami rozwinęły się parasole spadochronów. W bok linii drutów telefonicznych. Porucznik Smolakow rzuca komendę. — Do skoczków: szybkość 5—20, w dół 60. Krótki ognia! Zagrały działa. Pociski otoczyły skoczków, pękały nich. Raz po raz jedna z sylwetek pod spadochron chwiała się to w prawo, to w lewo, podskakiwała w | wietrzu... W pewnej chwili dwóch spadochroniarzy poc spadać szybciej, coraz szybciej, jak kamienie... W tym czasie samolot wykonał gwałtowny obrót w ' i znalazł się poza linią telefoniczną. Dowódca baterii daje natychmiast rozkaz: — Bateria do samolotu, nad dwunastym, szybkość 40 — [ długimi, ognia! Kapral Peza pierwszy rozpoczyna ogień do samolq Celowniczy bombardier Hipolit Bielak i kanonier Mio<| sław Wodas obsługują na zmianę celownik. Celowniczy pierwszego działa bombardier Michał JtTf i kanonier Stanisław Waszczuk pracują niezmordowanie,! Wraży samolot zniża się, skręca, zmienia kierunek, 4 sokość. W ślad za tym zmieniają się komendy, padają raz to inne cyfry. Jedno tylko nie zmienia się: pociski 1 rywają się nadal wokoło samolotu. Nagle olbrzym zachwiał się, przechylił się na lewy potem na prawy. Poderwał się z wysiłkiem i skier w stronę lasu. Ale wyraźnie począł tracić szybkość. Żołnierze triumfują: na pewno trafiony! — Przerwij ogień! Gotuj się do marszu! Żołnierzyska spoglądają po sobie żałośnie. Jak to? Ni nie podjadą, by oglądnąć rezultat walki? I Trudno! Rozkaz bojowy nakazuje dotrzeć wiec do celu. Należy wykonać zadanie bojowe. Przy przesłuchaniu okazało się, że są to dywersanci hitlerowscy. Ujęto i pozostałych spadochroniarzy. A po dwóch dniach w baterii nastąpił uroczysty akt: odczytano rozkaz dowódcy jednostki, gen. Kimbara, o nagrodzeniu Srebrnym Medalem „Zasłużonych na Polu Chwały": kaprala Pezy, bombardiera Jercnaka i szeregowego Wasz-czuka, Brązowym Medalem „Zasłużonych na Polu Chwały" — bombardiera Mowlika, bombardiera Steckiego i szeregowego Sulika. Porucznik Smolakow otrzymał pochwałę, również bombardier Bielak i kanonier Wadas. Na lufie działa kaprala Pezy wymalowano pierwszego orzełka — oznaczającego strącony samolot. Pierwszy, lecz na pewno nie ostatni. Polska Zbrojna, 22 kwietnia 1945 r. Nazajutrz po przybyciu do celu podróży porucznikl laków udał się do komendy miasta, na którego teren czyła się wczorajsza walka. Przywiózł radosną wieść. Samolot spłonął w lesie, robotnicy, współdziałający z władzami wojskowymi nie uzbrojeni, schwytali dwóch skoczków pod łase 294 lei ktami rozwinęły się parasole spadochronów. W bok linii drutów telefonicznych. Porucznik Smolakow rzuca komendę. — Do skoczków: szybkość 5—20, w dół 60. Królku ognia! Zagrały działa. Pociski otoczyły skoczków, pękały w dl nich. Raz po raz jedna z sylwetek pod spadochroru chwiała się to w prawo, to w lewo, podskakiwała w p wietrzu... W pewnej chwili dwóch spadochroniarzy poci spadać szybciej, coraz szybciej, jak kamienie... W tym czasie samolot wykonał gwałtowny obrót w i znalazł się poza linią telefoniczną. Dowódca baterii daje natychmiast rozkaz: — Bateria do samolotu, nad dwunastym, szybkość 40 —I długimi, ognia! I Kapral Peza pierwszy rozpoczyna ogień do samola Celowniczy bombardier Hipolit Bielak i kanonier Mieo sław Wodas obsługują na zmianę celownik. Celowniczy pierwszego działa bombardier Michał Jer i kanonier Stanisław Waszczuk pracują niezmordowanie! Wraży samolot zniża się, skręca, zmienia kierunek, | sokość. W ślad za tym zmieniają się komendy, padają raz to inne cyfry. Jedno tylko nie zmienia się: pociski rc rywają się nadal wokoło samolotu. Nagle olbrzym zachwiał się, przechylił się na lewy bok. i potem na prawy. Poderwał się z wysiłkiem i skierowali w stronę lasu. Ale wyraźnie począł tracić szybkość. I Żołnierze triumfują: na pewno trafiony! — Przerwij ogień! Gotuj się do marszu! Żołnierzyska spoglądają po sobie żałośnie. Jak to? Nai nie podjadą, by oglądnąć rezultat walki? Trudno! Rozkaz bojowy nakazuje dotrzeć wieczór do celu. Należy wykonać zadanie bojowe. Nazajutrz po przybyciu do celu podróży porucznik Si laków udał się do komendy miasta, na którego terenie czyła się wczorajsza walka. Przywiózł radosną wieść. Samolot spłonął w lesie. Pi> robotnicy, współdziałający z władzami wojskowymi i pi nie uzbrojeni, schwytali dwóch skoczków pod lasem. Przy przesłuchaniu okazało się, że są to dywersanci hitlerowscy. Ujęto i pozostałych spadochroniarzy. A po dwóch dniach w baterii nastąpił uroczysty akt: odczytano rozkaz dowódcy jednostki, gen. Kimbara, o nagrodzeniu Srebrnym Medalem „Zasłużonych na Polu Chwały": kaprala Pezy, bombardiera Jermaka i szeregowego Wasz-czuka, Brązowym Medalem „Zasłużonych na Polu Chwały" — bombardiera Mowlika, bombardiera Steckiego i szeregowego Sulika. Porucznik Smolakow otrzymał pochwałę, również bombardier Bielak i kanonier Wadas. Na lufie działa kaprala Pezy wymalowano pierwszego orzełka — oznaczającego strącony samolot. Pierwszy, lecz na pewno nie ostatni. Polska Zbrojna, 22 kwietnia 1945 r. 294 Jakub Rubeńczyk Dwa epizod; ierwsza kompania jednostki ob. Barańskiego odbiła już dzisiaj dwa ataki. Na osmolonych twarzach chłopców widać znużenie — chciałoby siq odpocząć choć na chwilę... — Trudno — mówi oficer polityczno-wycho wawczy Nowiński — i ja bym chciał, ale trzcbu okopy głębiej wyryć... Im głębiej, tym bezpieczniej! I sam wziąwszy łopatę do ręki wyrzuca skibę po skibir gliniastej ziemi. Żołnierze idą za jego przykładem i nie zważając na poi cieknący im z czoła kopią pozycje. Praca idzie pełną pari| Wtem z przeciwległego lasku dał się słyszeć ciężki warkot motoru i turkot gąsienic. Chłopcy porzucili łopaty Ktoś krzyknął: „Czołgi!" Dowódca kompanii, chorąży Ceronik, woła stanowczym głosem: —¦ Erpepance na stanowiska! Zamaskować! Przygotował panzerfausty i granaty przeciwczołgowe! Turkot gąsienic staje się coraz głośniejszy. Ziemia cni drży. Ale na chłopców, którzy poczuli pewność dowócli\ wionął jakiś spokój. Szybko zamaskowali okopy. Kilki z panzerfaustami staje za drzewami. Hałas zbliżających się maszyn... Wszystko dookoła dy goce. Wreszcie zza lasu wyłania się dwadzieścia pięć t»i kietek i sześć „Tygrysów". Czołgi suną wprost na nuw pozycje. Znów słychać głos dowódcy: 296 — Zachować spokój! Gdy zbliżą się, ognia!... Czołgi jakby przyśpieszały bieg... Zdaje się, że lada chwila runą na nasze pozycje... Wtem — zagrzmiały panzerfausty, rusznice i granaty. Ziemia zmieszała się z niebem. Czołgi zapłonęły. Dwóm czołgom udało się przejechać. Ale chorąży Ceronik, który właśnie skurczył się w głębokim rowie pod pędzącym czołgiem, wstał i gdy czołg przejechał, grzmotnął w tył maszyny granatem. Od razu zapaliła się. Wyskoczyło pięciu szwabów z pistoletami. Chorąży serią z automatu położył ich trupem. Z drugim czołgiem rozprawiło się stojące z tyłu działo 45-milimetrowe. Pozostałe czołgi niemieckie widząc szalejący dookoła ogień i śmierć, zawróciły. Nasi chłopcy z bohaterem-do-wódcą, chorążym Ceronikiem, wyszli zwycięsko. — Nie tak straszny diabeł, jak go malują! — powiedział ocierając krople potu oficer polityczny Nowiński. Żołnierze przekonali się zresztą sami, że nie straszny jest czołg dla piechoty, gdy okop głęboki, a w ręku erpepance, granaty lub panzerfausty. Sytuacja była groźna. Leśniczówkę, w której znajdował się sztab jednego z batalionów jednostki ob. Barańskiego, okrążyły tankietki niemieckie. Było tylko jedno, i to wątpliwe przejście. Dowódca baonu zdecydował wydostać się z okrążenia i rozkazał sztabowi wyruszyć. Goniec, strzelec Jakub Łuczyc, zauważywszy, że jedna tankietka podjechała pod samo okno, krzyknął do dowódcy: — Uciekajcie! Ja zostanę i zwrócę uwagę na siebie. Sztab wycofał się. Strzelec Łuczyc podbiegł do okna i gdy tankietka zwróciła się doń bokiem, rzucił dwa zaczepne granaty. Tankietka stanęła w płomieniach. Kilku fryców wyskoczyło, ale i tych krótka seria z automatu wyprawiła na tamten świat. Sztab był już daleko. W pobliżu dały się słyszeć liczne głosy. — Szkopy — pomyślał strzelec Łuczyc i zszedł do piwnicy. Stanął tam z boku za drzwiami i w ciemnościach 297 wyczekiwał. Po kilku minutach jakiś szwabski feldfebel wszedł z latarką do piwnicy. Otworzył drzwi i stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma, już chciał wyjść, gdy strzelec Łuczyc zamaszystym uderzeniem w głowę powali I go na ziemię. — Jednego mniej! — rzekł i odciągnął szwaba na bok sam znowu stając na posterunku. Długie godziny wyczekiwania. Na dworze stawało sic; coraz ciemniej... Wtem na górze dały się słyszeć nawoływania: — Feldfebel! Feldfebel! Feldfebel KruegerL. — Dam ja wam feldfebla! — uśmiechnął się Łuczyc i mocniej ścisnął automat. Po chwili dwóch fryców wskoczyło do piwnicy. Łuczyc jednego powalił ciosem w głowę. Drugi w tej samej chwili odwrócił się i zranił go w rękę z pistoletu. Łuczyc błyskawicznie puścił do niego serią z automatu i korzystając z ciemności uciekł. Niemcy usłyszawszy strzały zarządzili alarm, ale nasz Łuczyc był już daleko. Brodząc całą noc po bagnach, ranny, dostał się wreszcie do swoich. Orzeł Biały, 3 i 4 maja 1945 r. Edmund Osmańczyk Na pobojowisku ląsk Opolski wrócił do Rzeczypospolitej. Starostowie polscy objęli władzę nad powiatami, burmistrzowie nad osiedlami miejskimi. „Odrąbana gałązka wróciła do macierzy". Biało-czerwone chorągwie, orły piastowskie witają przedstawicieli Rzeczypospolitej. Jesteśmy na ziemi ojców. Może przyszłe pokolenia znajdą wyrazy oddające wielkość przeżywanej przez nas chwili. Dla nas otępiałych w gigantycznej wojnie ta prostota samego faktu historycznego, dokonania się dziejowej sprawiedliwości jest onieśmielająca. Serce nie tłucze się w piersi, nie dławi gardła, ale zwyczajnie przystaje na sekundę, aby znów bić nerwowo troskami dni powszednich. Więc nie mogąc chwili powrotu rozdzwonić, rozburzyć, rozwichrzyć, uciekamy do spraw dotykalnych, uchwytnych, widocznych, do administracyjnego inwentaryzowania przeszłości i teraźniejszości Opolszczyzny w ramach Polskiego Państwa. Widzimy miasta w większości zniszczone działaniami wojennymi, w granicach od 20 do 80%. Wsie popalone i zburzone w stopniu daleko mniejszym. Cyfra ogólna 30% może będzie za wysoka. Ludność w miastach niejednolicie utrzymała swój stan. W Bytomiu ze 100 000 mieszkańców pozostało 55 000. W Gliwicach ze 130 000 — około 80 000. W Opolu z 52 000 — nikogo. W Kluczborku z 12 000 — 70 osób. W Oleśnie z 7000 — 800 osób. 299 W Gorzowie z 3000 — 1000. W Raciborzu, jak w Opolu nikogo. Życie gospodarcze miast zamarło zupełnie. Między szkieletami wypalonych domów wyróżniają się domy całe, wyróżniają się zabitymi deskami sklepy, w których nic nic ma. Totalna gospodarka opróżniła je już przed rokiem. Ze zwieszonych nad wypalonymi i pustymi sklepami szyldów o barwach czarno-białych lub czarno-czerwonych spoglądają na nas melancholijnie gotykiem pisane nazwiska: Kosmalla, Bogatz, Jendretzki, Komar, Przewloką, Wiescholleks-Erben... Statystyk powiatowy oblicza, że na szyldach co czwarte nazwisko jest niemieckie, to znaczy Mueller, Schmidt czy Mayer. Na zachód od Odry, położone pięknie, kwitnące w zieleni miasto biskupie Nysa (na Śląsku są dwie rzeki Nysy ¦— Kłodzka i Łużycka — oraz jedno miasta Nysa). W mieście tym jest wielka elektrownia, której prąd oświetla całą Opolszczyznę, wsie i miasta. Obecnie Nysa jest w ogniu walk. Opole, Olesno, Kluczbork, Strzelce toną w ciemnościach. Dalsza konsekwencja — brak wody i gazu. W opustoszałych mieszkaniach tumany pierza wśród okaleczałych sprzętów. Bocznymi ulicami i polnymi drogami przemykają się kobiety, mężczyźni, wyrostki z tobołami łupów z Opolszczyzny. To kruki z Częstochowskiego Zagłębia, Wieluńskiego, nawet z Łódzkiego, przybyłe tu na żer. Schwytani tłumaczą się powrotem... z obozów koncentracyjnych, gdzie „szlachetni" SS-mani dali im złote i w kartach rozpoznawczych przybili pieczątkę „Wymiany dokonano". Polska milicja ma wiele pracy, by zabezpieczyć polski dobytek przed rodzimym ptactwem. Po wsiach nie ma koni, bydła i trzody. Niemcy uprowadzili większość za Odrę. Pola obsiane w połowie. Wiosenne prace rolne wykonują przeważnie kobiety i dzieci. Nie jest to obraz nowy. Po powstaniach śląskich, pamiętam, było to samo. Kobietjr orały i siały. Gospodarstwo musiało być utrzymane. Tyle zaciętości w kobietach spotkać niełatwo. Jesteśmy w kraju, który ma najdogodniejsze i najpracowitsze niewiasty. Wszystkie mówią po polsku i modlą się po polsku. Im zawdzięczamy, że Śląsk po dziś dzień zachował polski charakter. 300 Na 130 000 gospodarstw Opolszczyzna posiada 88 000 gospodarstw karłowatych i małorolnych. Nie trzeba dodawać, że właścicielami są Polacy. Niemiec nie ma miłości do ziemi, nie potrafi trzymać się pazurami kilku juterek, jak na Śląsku zwą morgi. Rzeczpospolita upełnorolni chłopstwo opolskie, lecz przedtem w starostwie przeprowadzą narodowościowy kataster, oddzielając ludzi polskiej krwi od przybyszów z Prus, Bawarii i Westfalii, których usunie się bezpowrotnie. II W Opolu, mieście drzew i ogródków, kwitną wśród zgliszcz krokusy. W kalendarzu sprawdzamy datę: 21 marca. Zgadza się. Wiosna. Przez pontonowy most na Odrze idą kolumny niemieckich jeńców. Z Wrocławia, z Nysy, Grotkowa, Niemod-lina. Patrzą zdumieni na sztandar polski powiewający z ratusza i zamkowej wieży. — Ihr seid in Polen* — tłumaczymy uprzejmie. — Aber, das ist doch Oppeln?** — pada głos z szeregów. — Nein, das ist Opole.*** Nie rozumieją pruscy żołnierze, którzy przeszli dwukrotnie przestrzeń Odra—Wołga i nie widzieli Polski, której miało już przecież nigdy nie być, zwieszają pochmurnie głowy. Kłamstwo pruskiego Lebensraumu budzi w nich uczucie krzywdy. Trzeba będzie stosować ostre metody wychowawcze wobec Niemców, aby pojęli wreszcie, że to, co jest sprawiedliwe, może być dla nich „niedobre", że między sprawiedliwością ludzką a „dobrem niemieckiej nacji" jest przepaść. Opodal pontonowego mostu, na wyspie w rozwidleniu Odry stoi szczęt piastowskiego zamku — wieża, z rozczapierzonym ogromnym krukiem na szczycie. Zamek zburzono w 1930 roku. Zburzono nawet fundamenty, aby już nie pozostał ślad polskiego budownictwa. Ziemia Opolska jest jednak nieustępliwa. Pod fundamentami zamku * Pan jest w Polsce. ** Ale to przecież jest Oppeln. *** Nie, to jest Opole. 301 odkryto biskupińskie osiedle. Propaganda ostbundounjch nieuków uderzyła w wielki dzwon: germańskie osiedle prehistoryczne pod piastowskim zamkiem. Zjechali się uczeni z Berlina, Pragi, Poznania i Sztokholmu. Nie było wątpliwości — osiedle ma wszystkie cechy słowiańskie. Roboty wykopaliskowe wstrzymano, propaganda umilkła. Decyzją prezydenta rejencji zrównano ziemię i wybudowano na miejscu Piastowego zamku, wzniesionego na słowiańskim osiedlu, nowoczesny koszarowy gmach pruskiej administracji Ziemi Opolskiej. Z biurka prezydenta rejencji wyjmuję papier listowy. Przekreślam tytuł „Der Regierungspraesident Oppeln den... 194...", piszę „Opole, w marcu 45" i rozpoczynam artykuł do Odrodzenia. Jest w tym dużo dziecinnej satysfakcji. Dosłownie dziecinnej. Pamiętam w 1923 roku szedłem z matką przez Opole (miałem wówczas lat dziesięć) i zadawałem matce tysiące pytań po polsku. Idące za nami brzuchate niemczysko ryknęło nagle: „Hier wird deutsch gesprochen!"* A ja właśnie gapiłem się na wieżę zamkową, na której wówczas trwał jeszcze piastowski orzeł. Struchlałem, gdy mi wieżę przysłonił pruski kloc. Matk.-i nerwowo schwyciła mnie za rękę. Skręciliśmy w boczn.-| ulicę. Teraz w Opolu nie spotkam Niemców. Nawet tu, w niedostępnej dla Polaka rejencji, jedynym śladem gburowa-tego „Hier wird deutsch gesprochen" jest cudowny napi.s przy wejściu: „Du bist in einem deutschen Haus. HEIL HITLER gruess. Sonst fliegst du raus".** Widocznie wszyscy Niemcy w Opolu przestali pozdrawiać się „Heil Hitler", bo wylecieli i nie ma ani jednego III W kościele na Górce (przypomina Sacre Coeur na Mont martre) ostatni spis poległych parafian, przybity do dr/w * Tu się mówi po niemiecku. ** Jesteś w niemieckim domu. Tu się pozdrawia: „Heil Ittl ler". Jeśli nie, to wylecisz. 302 zakrystii: Obracaj, Gusko, Olschenka, Rusitzka, Cebulla, Dziwissek, Gogolok, Barteczko, Gruschka, Kulik, Chluba, Kowohl i Krajan. Przed kościołem, na kamienicy muzeum polskie plakaty z granicami Odry i Nysy oraz napisy: „Nie będą Matki Polki rodziły więcej żołnierzy germańskich". „Śląsk Opolski był, jest i będzie polskim". W muzeum orły piastowskie i polskie chorągwie. Pruska omyłka. W trumnie muzeum nie wolno zamykać godeł żywego narodu. Wpierw trzeba zabić naród, potem można mumifikować ślady. Przed kościółkiem św. Sebastiana, gdzie jeszcze w sierpniu 1939 roku odbywały się polskie nabożeństwa, stoi Boża Męka z odłupanym napisem polskim: „Od ognia, głodu i wojny zachowaj nas, Panie". Nie zachował. Mamy pobojowisko. IV W Kluczborku mieście i powiecie była większość Polaków wyznania ewangelickiego. Podobnie jak na Mazurach nastąpiło tu rozszczepienie z narodem polskim, na skutek mądrego jadu germanizatorów, że Polska to katolicki naród, w którym nie ma miejsca dla protestantów. Hasła „polsko-katolickie" na Śląsku odepchnęły Polactwo klucz-borskie, sycowskie, namysłowskie, tak jak Warmię i Poznańskie myślą parafialną, nie państwową, pogrążyły w prusacyzm Mazury. W zborze kluczborskim, wzniesionym, jak napis głosi, w 1745 roku przez Daniela Mietłę, jest tablica ze spisem pastorów miejscowych od roku 1707 do 1907. Oto nazwiska: Tyrnka, Schlossarek, Russke, Chmura, Czuda, Pie-chatschek, Jurczek, Neumann, Kalama, Nowak Swientek, Cichon, Kokott, Wościech, Ulitzka, Stener, Pixa, Moschek. Na ławkach w zborze tabliczki, oznaczające nazwiskami opłacone miejsca w roku 1845. Wśród nazwisk niemieckich znajdujemy i takie: Kantor, von Borkowski, Opolka, Hragulla, Fabianek, Michalik, Koschinski, Wolnik... W mieście nie ma ludzi. To samo po wsiach. Z 57 000 mieszkańców powiatu i miasta pozostało 3000. Reszta ode- 303 Szła za Odrą wraz z cofającą się armią niemiecką. 11-było przymusu (że był, stwierdziliśmy na pewno), a ii obawy — określić trudno. Faktem jest, że katolicka Im i ność polska powiatu opolskiego czy oleskiego ukryła M' przed ewakuacją i w większości pozostała, natomiast poi skiej ludności ewangelickiej w kluczborskim oglądam garstkę. W latach przedwojennych Polacy Nadodrza i Pni Wschodnich świadomie usunęli z mowy potocznej i pism pojęcia Polak-katolik i Polak-ewangelik. Przyjęte n,r Kongresie Polaków w Niemczech, 6 marca 1938 roku, „Prawdy Polaków" rozcinały raz na zawsze problemy polskich sumień. Oto prawdy Polaków: Prawda pierwsza: Jesteśmy Polakami. Prawda druga: Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci. Prawda trzecia: Polak Polakowi bratem. Prawda czwarta: Co dzień Polak narodowi służy. Prawda piąta: Polska Matką naszą, o Matce nie wolno mówić źle. V W Gorzowie, małym miasteczku w powiecie oleskim, spotykam przy kościele starowinę, pamiętającą moich rodziców i mnie pędraka, któremu gorzowskie barokowe kamieniczki wydawały się olbrzymimi zamkami. Dopytują się o znajomych. Nie ma. Umarli. Zginęli. Wyjechali. Siadów polskości, poza nazwiskami, nie ma tu już żadnych, oczywiście nie licząc mowy polskiej pozostałych w Gorzowie mieszkańców. Z 3000 pozostał 1000, trzecia część. — Trzecina się aby ostała, synku, ale dobre Polactwo, rządzą wszyscy po naszemu — opowiada mi starowinkn („rządzić" znaczy mówić). W kościele usunięto polskie napisy. Szukamy więc polskich chorągwi. Są. Na jednej napis: „Hl. Franziskus bitti-fuer unsl" Ten napis jest naszyty na oddzielnym skrawku jedwabiu. Odpruwamy go i oto mamy spłowiały napis; „Św. Franciszku, módl się za nami!" 304 Jedna z chorągwi z Matką Boską ma materię starą bardzo, zetlałą już i jakby poplamioną. Napisu nie ma. Z boku tylko wyhaftowana data: 1733. Zdumieni oglądamy chorągiew pod słońce i — odczytujemy wyprute litery: „Bractwo różańcowe założone w Gorzowie w r. 1733 od ks. Proboszcza Dubiela — Święta Królowo Różańcowa, módl się za nami!" Litery wypruto „łońskiego roku, jak gestapo robiło rewizję w kościele..." W zakrystii Modlitwy po Mszy św., w języku polskim i niemieckim. Wśród ewangelii i mszałów dwie polskie książki: Katolicki katechizm dla diecezji wrocławskiej, Wrocław 1871, drukarnia Nischkowskiego — oraz: Lekcje i ewangelie, ks. Tomanka, Cieszyn, 1930 rok. Proboszcza nie ma. Zabrali go hitlerowcy, pobiwszy wprzód za chęć pozostania na miejscu. VI W Oleśnie na uroczyste przejęcie władzy przez starostę polskiego 25 marca 1945 roku zeszła się z wiosek gromada Polaków. Starosta, sam Opolanin, trafił swą mową do serc. Ludzie płakali, a śpiew Boże coś Polskę załamywał się w krtaniach. Dawni działacze Związku Polaków, mający w czasie wojny za sobą lata obozów koncentracyjnych, gdy przyszło im przemawiać, z trudem dobywali głosu. Na cmentarzu Olesna są groby powstańców. W sercach oleskich ludzi jest pamięć powstania. Łzy, które płynęły w Oleśnie, były łzami żołnierzy, którzy dotrwali do zwycięstwa. W Kluczborku, opustoszałym mieście, w jednym z domów przy trakcie wrocławskim, w wyrabowanej całkowicie izbie, na obdartej z obicia kanapce leży młoda kobieta o siwych włosach i promiennym uśmiechu. Drewniane buty, czarna sukienczyna i pasiasta kurtka na zgrzebnej koszuli. To wszystko. Żadnych dokumentów, żadnego tobołka. Na kurtce w dziwaczne pasy — zielony trójkącik. „Dobry człowiek. Więzień polityczny". Szła widać z jakiegoś koncentracyjnego obozu do swoich, do Polski. W opu- i — Antologia 305 stoszałym mieście, czekającym na przybycie polskiego starosty, weszła do przydrożnego domu, by odpocząć. Serce przystanęło i nie poruszyło się więcej. Żołnierz nieznany? Zarządzeniem władz polskich znajdzie grób obok śląskich powstańców. Zmarła na polskiej ziemi, która już wielu przygarnęła ukrzywdzonych do śmierci. VII W marcu 1945 roku rozpoczęliśmy odbudowę Państwa Polskiego nad Odrą i Nysą. Ludzie idący tam pracować nie zastają kraju, który sig „obejmuje i rządzi", lecz kraj, który trzeba ożywić pracą, usunąć zgliszcza i gruzy, oczyścić budowle, a ziemię zaorać i obsiać. Kraj jest bogaty. Tylko trzeba bogactwo wydobyć własną pracą. Za kilka lat będzie to jedna z najbogatszych dzielnic środkowej Polski. Tak, środkowej, bo z Opola do granicy z Niemcami, do łużyckiej Nysy jest dwieście kilo metrów. Chodzę po Opolszczyźnie, przejeżdżam opustoszałe ziemie wrocławskie i myślę o przeludnionym Krakowie, o kretowiskach bohaterskiej Warszawy, o zduszonej w chłopskich izdebkach wsi polskiej. Po cóż ci ludzie się gnieżdżą, po cóż zużywają tyle sił na zdobycie suchotniczej klatki, kiedy tu na zachodzie jest ziemi i pracy, i mieszkań dl:i wszystkich... Oddycham zielenią, wiosennym krajobrazem. Jakżeż tu pięknie nad Odrą! Cóż, że dziś pobojowisko? Ale nasze! Możemy tu cud.i zrobić. Każdy, kto ma myśli jasne i silne ręce wyrośnie tu na swoją miarę. A znasz, bracie, swoją miarę? Myślę, że nie. Bo mian; ludzką poznaje się tylko tam, gdzie jest pracy bez miary, Takim krajem jest polska ziemia nad Odrą i Nysą. Odrodzenie, 15 kwietnia 1945 r. Danuta Einstein Z Bydgoszczy do Gdańska eugeot" mknie po asfaltowej szosie z szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pozostają za nami sioła i miasta, których stan przedstawia się dobrze. Zniszczeń nie widać. Tylko pustka, brak cywilów zdradza, że jeszcze nie tak dawno odbywały się tu działania wojenne. Zbliżamy się do miasta Nowe. W dali srebrzy się wstęga Wisły, okolona zielonymi wzgórzami. Świeże mogiły żołnierskie i pola pocięte okopami powtarzają się stale. Miasto Gniew. Grupkami idą ludzie z obozów. Idą Polacy, jeńcy francuscy i Rosjanki z obozów pracy. Z Prus pędzą stada bydła i koni. W oddali po szosie posuwa się jakaś masa zielonawobura, po chwili jesteśmy przy niej. To długa kolumna niemieckich jeńców. Ciekawe — twarze ich zdradzają zadowolenie. Szkopy wcinają kromy chleba i błogosławią pewnie w duchu opatrzność, że wyszli żywi z piekła wojny. Tczew. Mosty na Wiśle zerwane. Drogowskazy są wszędzie. Raduje napis: „Berlin 470 km — Moskwa 1500 km". Od Gdańska dzieli nas trzydzieści pięć kilometrów. Przejeżdżamy przez Tczew-miasto. Rzuca się w oczy ogromny napis, zawiadamiający idących z obozów o miejscu wydawania posiłku. Ludzi w mieście mało. Stoją budynki o oknach bez szyb. Wracają grupkami z niewoli Polacy. Zmęczone twarze na widok biało^czerwonej chorągiewki na 307 aucie rozjaśniają się. Mimo pośpiechu nie możemy nie przystanąć dla wyrażenia kilku ciepłych słów rodakom. Jedziemy dalej odprowadzani ich wzrokiem. Zajeżdżamy przed dom Związku Marynarzy i Pracowników Portowych. Już z dala widnieją napisy: „Wodniacy na morze!", „Witajcie, porty!". A wewnątrz ruch. Około dwustu ludzi uwija się i doprowadza dom do porządku. Przyjechali przed kilkoma dniami z Bydgoszczy. Wszystko jest w stadium organizacji i „na kółkach". Za parę dni znów ruszą dalej, do Gdańska i Gdyni, zostawiając w Tczewie część swych ludzi. Służbę pełni straż portowa. Są tu stare wygi morskie i młodzi partyzanci, Polacy z obozów, którzy przyszli nareszcie na swą właściwą placówkę pracy. — Straż portowa Ministerstwa Przemysłu zdążyła w czasie swojego pobytu w Bydgoszczy założyć Dom Marynarza, nie czekając na subsydia ze strony państwa — wyjaśnia porucznik Kulczycki. — Dużo inicjatywy wykazał w tym kierunku kapitan Kubin. Życzymy marynarzom powodzenia. Kierownik grup operacyjnych Ministerstwa Przemysłu, kapitan Wiślicki, omawia ze strażą portową jej najbliższe zadania, mówi o odpowiedzialności, jaka na niej ciąży. Znów w drodze. Dopiero w odległości dwudziestu pięciu kilometrów od Gdańska daje się odczuwać bliskość frontu. Długimi sznurami ciągną wojenne transporty, po bokach szosy leżą potężne bele i pnie, których Niemcy nie zdążyli wykorzystać dla obrony. I oto przedmieście Gdańska — Praust. Tu już wszystko zdradza wojnę. Stoją tabory i wojsko. Trudno się przepchnąć przez gęsty las samochodów, transportów i czołgów. Stosy papierów i rupieci leżą w rozbitych wystawach sklepów. Wita nas wyznaczony przez wojennego komendanta tymczasowy starosta — ob. Bezuszko Jarosław. Grupują sit; przy nas inni Polacy. Radość, głęboka wewnętrzna radość i ulga — w twarzach wszystkich. — Już funkcjonuje poczta — informują nas z dumą. A obok idą grupy Niemców, zorganizowane do oczyszczenia miasta z gruzów. Od Gdańska dzieli nas siedem minut jazdy,- 308 Wali artyleria. Odróżniamy „Katiusze" i uderzenia ze strony wroga. Wjeżdżamy do miasta od ulicy Horst-Wessel (jak głosi pozostawiona jeszcze tabliczka). Nad głowami krążą radzieckie myśliwce. Gdańsk jest już wolny. Z linii wraca żołnierz rosyjski na rowerze. Twarz czarna, zapylona, tylko świecą się oczy wesoło. Wraca z zadania. A za nim i w kierunku przeciwnym — lecą motocykle, samochody, rowery, poprzez góry gruzu, belek, bierwion. Zawstydza mnie miejski, jak na te warunki, mundur. Przez miasto ciągną potężne czołgi. Gąsienice ich sięgają wysokości okien naszego auta. „Sława gerojam Danciga!" — widnieją napisy na świeżo ubitych grobach. Zniszczenie budynków ogromne. Walają się trupy wojskowych i cywilnych. Ulica Langegasse jest jednym cmentarzyskiem ludzi i domów. Zniszczony Ratusz dymi. Przejechać tu jest niemożliwością. Idziemy pieszo. Pył zasypuje oczy. Czuć swąd spalenizny. Nagle potężny łoskot. Za nami zwaliła się ściana domu. Wchodzimy do ocalałych resztek Dworu Artusa. Na ścianach zachowały się częściowo malowidła i kafelki z porcelany. Bocznych sal nie ma. Zniszczone doszczętnie. Budynku strzeże żołnierz. Wśród panującego stukotu i wrzawy potrafi spokojnie studiować książkę, dzięki czemu ma już dokładne wiadomości o stylu i architekturze Muzeum. Jedziemy w innym kierunku. Może tam coś ocalało? Słychać jęk konającego. W dali złocą się dwa domy. Nie — to ogień. Domy stoją całe w płomieniach. Podpaliła je zbrodnicza ręka. Tu już nie dym, pył i gruzy — a piekło. Dochodzi nas ciepło pożaru. , Docieramy w końcu do mniej zniszczonej ulicy Schichau. ¦Nareszcie! • Stoi polski czołg. Wiszą flagi biało-czerwone. Czerwienieją sztandary robotniczych partii — PPS i PPR. Tu ukonstytuowała się komenda milicji obywatelskiej. Gruz uprzątnięto. Dotarliśmy do odradzającego się życia, ośrodka odradzającej się Polski na morzu. Robotnik, 12 kwietnia 1945 r. Marian Podkowiński Gdańsk a la minutę roga wije się asfaltową serpentyną poprzez pomorski krajobraz, porysowany żyłami rowów strzeleckich, które Niemcy porobili — na własną zagładę. Na tychże właśnie rowach połamali nogi, gdy w panicznej ucieczce skrzętnie unikając szos i traktów przez pola i lasy usiłowali ratować sio, przed ciosami radzieckiej artylerii. Wzdłuż drogi - na skraju Puszczy Tucholskiej, która była niemym świadkiem naszych zmagań we wrześniu 1939 roku, a w bezmaJH sześć lat później widziała klęską hitlerowskiego najezdz-cy — leżą wraki czołgów, samochodów, a nierzadko jeszcze i trupy poległych żołnierzy. Gdy na jednym z posto-iów w poszukiwaniu wrażeń wojennych, zapuściliśmy siq nieco głębiej w las - znaleźliśmy na jednym tylko miejscu aż trzydzieści porzuconych mundurów niemieckich Wyobrażam sobie minę okolicznych chłopów, gdy nagle odwiedził ich pokaźny oddział ludzi w gaciach. Sic transit!.., Wsie położone wzdłuż drogi prowadzącej na Gdańsk — prawie puste. Niemcy uciekli, a Polacy jeszcze nie zdązyl nowrócić Gdy samochód nasz pruje naprzód, mamy po obu stronach'szosy dwa korowody. Jeden - to Niemcy prowadzeni na Wschód, drugi - to dawni wygnańcy wraca-jacy do swych domów, na Zackód. Niemcy idą ze spus .-czonymi głowami lękliwie oglądając się na wszystkit strony Wiedzą dobrze, że czeka i«h twarda praca, ze musząl 310 odrobić to, co zniszczyli i zrabowali. Tłumy Polaków ciągnące na Zachód są pełne radości, nadziei i ochoty do pracy. To nic, że trzeba walić na piechotę, to nic, że plecak dusi jak głaz, to nic, że czasem nie ma co do gęby włożyć, a z butów wyłażą paluchy. Ale jest perspektywa nowego życia i te lasy, pola, stawy i domy są znów nasze. Co sobie myśli w tej chwili ów Niemiec, co w czapce z czarnym otokiem (a przezornie już pozbawionej „trupiej czaszki") wędruje w porwanych butach w pierwszym szeregu niemieckiego pochodu? Ileż skrywanej nienawiści czai się jeszcze w jego wzroku? Bestia chciałby jeszcze kąsać, lecz jadowite zęby wyrwane zostały raz na zawsze. Tak przecież jeszcze niedawno temu, tymi samymi drogami szli nasi bracia na śmierć, gnani przez hitlerowskich oprawców. Pamiętacie? Widziałem kiedyś, jak żandarm hitlerowski odstawił na bok czołgającą się prawie kobietę z dzieckiem i strąciwszy ją do rowu, dwoma celnymi strzałami położył trupem na miejscu. I odszedł, zadowolony, że nie będzie miał więcej kłopotu z utrzymaniem porządku w kolumnie... Im bliżej Gdańska, tym więcej takich pochodów. Ale też coraz więcej czerwono-białych rozetek w butonierkach, na czapkach, za pasem oraz wspaniałych bander na domach, słupach i kominach. I coraz więcej zrujnowanych domów. Całkiem warszawska panorama. Trupy końskie, szkielety armat, Skorupy czołgów i porzucona broń. Resztki ekwipunku żołnierskiego nadają świeżej zieleni charakterystyczny obraz współczesnego pobojowiska. Z dala tylko wita nas raz po raz brama triumfalna na cześć wojsk radzieckich i cisza wymarłego miasta. Albowiem Gdańsk stał się pojęciem geograficznym. Barbarzyńca niemiecki w szale niszczenia, widząc że walka jest beznadziejna, wolał zostawić po sobie kupę gruzów i wymordować własnych braci, byleby tylko Polska nie mogła cieszyć się Gdańskiem. Nic innego nie może mieć na swoje usprawiedliwienie ta zgraja niszczycieli. Najpiękniejsze gmachy, najbardziej cenne zabytki, te właśnie, które świadczyły o polskości Gdańska, leżą w ruinach. Kościół Panny Marii, Dwór Artusa, domy patrycjatu na Langenmark i Joppengasse nie istnieją. Domy z orłami na Am Oliver Tor — to zgliszcza. 311 Ale w tych gruzach siedzi jeszcze dotąd miejscowa ludność i dogorywa ze zmęczenia i strachu. Inni kryją sit; w obawie zemsty. W jednym z domów znajduję całą rodzinę, która powiesiła się zdjęta lękiem widać na samq myśl o następstwach przegranej wojny. Miasto umarłych. Ale powiedzmy sobie szczerze: czy po Warszawie, Oświęcimiu i Treblince może nas cokolwiek jeszcze wzruszyć? A zważmy, że zginęli tu przecież z własnej nieraz ręki ci, których powinniśmy byli przykładnic ukarać. Kryją się więc wciąż po norach i szczelinach Niemcy — cywile, a często i maruderzy. Na co jeszcze czekają? Na co liczą? Może myślą, że fuehrer przyjdzie im z pomocą?... Snują się po Gdańsku cienie dawne i nowe, opowiadając wieczorną godziną przy akompaniamencie echa dalekich wystrzałów bajkę o starym Gdańsku. Trzeba było całej potęgi niezwyciężonej Armii Czerwonej, trzeba było wysiłku i krwi Wojska Polskiego walczącego u jej boku, by zmiażdżyć butę pruskiego barbarzyńcy. A do czego zdolny był współczesny wandal — o tym najwymowniej świadczy ruina Gdańska. Miasto niegdyś nasze — dzisiaj znowu nasze. Na dziś i na zawsze. Dzięki wysiłkom i pomocy naszego wielkiego sojusznika Związku Radzieckiego i jego bohaterskich żołnierzy, dzięki jedności i współdziałaniu wielkiej koalicji antyhitlerowskiej, dzięki mądrej i przewidującej polityce polskiego obozu demokratycznego, naszego Rządu Tymczasowego, dzięki ofierze krwi naszego mężnego odrodzonego Wojska Polskiego — polski Gdańsk, Głos Ludu, 17 maja 1945 r. ZWYCIĘSKI SZTURM Stanisław Ryszard Dobrowolski Na Berlin! szystkie drogi prowadzą dziś do Berlina. Wszystkimi drogami, przez które usiłuje przedostać się spóźniona maszyna korespondenta frontowego, pędzi niby stalowy potok wojsk sojuszniczych. Spiesząc od Odry śladami ofensywy Armii Czerwonej czytamy ze śladów cały obraz końcowego ciosu na stolicę imperium niemieckiego — ruiny Kistrzy-nia, zgliszcza miast i miasteczek. Na zachód od naszej rzeki granicznej wczorajsze umocnienia łotrów i piratów starte są z oblicza ziemi niby przez huragan, pogięty łom żelazny — wczorajsze czołgi, działa i samochody niemieckie, trupy koni i wczorajszych nadludzi — oto gigantyczny obraz ostatniego decydującego ciosu, zadanego w samo serce prusactwa. Interesuje nas przede wszystkim, rzecz jasna, droga żol nierza polskiego na Berlin. Od przyczółka na Odrze prze Wrizen rysuje się ta droga surowej kary za Warszawt, Widzimy rozbite bombami i pociskami domy, trupy nic mieckich maszyn i ludzi — drogę chwały wojska nowi i Polski. Drogę zagradza barykada rozbudowana po obu stronach szosy. Tuż za nią stoi ogromny wóz, załadowań żelaznymi sztabami: jedno pchnięcie, a spełza on z szyn i zagradza całkowicie przejazd. Niedaleko, z boku, dzic siatki ¦panzerfaustów na sprytnie urządzonych kółkad W popłochu nikt jednak nie pamiętał ani o barykadzie, ;n o panzerfaustach. Czołgi Czelenki, żołnierze Kieniewic. 314 i Szejpaka, działa Kierpa i Sokołowskiego przeszły tędy bez przeszkód. Na skraju lasu, na drugim planie sterczą ze smutnie opuszczonymi lufami dwa spalone działa gąsienicowe, obok nich łuski z pocisków i trupy. Próbowali się tu bronić. Jeszcze dalej bateria rozbitych zenitówek, a na ich lufach widnieją paski poprzeczne. Oznaczały one liczbę zestrzelonych samolotów. Jest ich po kilka, a na niektórych nawet kilkanaście. Jest to bilans służby tych dział w ciągu pięciu długich lat, ale rachunek poplątał nowy czynnik — radziecki i polski żołnierz. Bilans wypadł inaczej. Zenitówki milczą, zwycięskie wojska idą na Berlin. Szosa przecina autostradę. Na przydrożnej żółtej tablicy widnieją czarne litery — Berlin. Powietrze rozdarł ostry świst zagłuszający huk samolotów. Po chwili gwałtowne wybuchy. To ogień naszych „Katiusz" do murowanych domów. Po obu stronach ulic wypisane są białymi, pięknymi literami słowa niemieckie: „Berlin bleibt deutsch". Głupcy! Zwycięski szturm Armii Czerwonej i Wojska Polskiego odjął tym dziś już nędznym słowom wszelki sens. Berlin płonie, drży od wybuchu bomb i pocisków. Na tle płomieni pożarów i dymu w centrum miasta i na przedmieściach powiewają sztandary radzieckie i polskie. Niewielki słup żelazny przy szosie, na poły wywrócony, na słupie utwierdzona tablica — żółty prostokąt, jakich tysiące można oglądać na drogach Rzeszy Niemieckiej. Na tablicy, znormalizowanymi literami, jak na tysiącach podobnych tablic drogowych, czarny napis: BERLIN. I to wszystko. Wtięc to już jest Berlin... Tu, przed nami, te małe domki wśród kwitnących ogrodów i w dali rosnące miasto, to właśnie Berlin — gniazdo zbójeckie, odwieczna stolica prusactwa, kuźnica idei opanowania świata przez wyrafinowanych hitlerowskich bandytów. Tak, to właśnie to! Gdyby nie ślady wojennej wichury, jaka się tu dopiero przetoczyła nad tymi ogródkami, domkami i piwiarniami wśród drzew, pomyśleć by można — sielanka. A to tylko wiosenne otoczenie ponurego zamczyska, w którym międzynarodowi zbrodniarze śnili swoje krwawe, koszmarne 315 4 sny o podpaleniu świata i rządach na światowym pogorzelisku. BERLIN. Trudno opisać uczucia, z jakimi Polak wchodzi do Berlina. Widma milionów braci wymordowanych przez faszystowskiego oprawcę towarzyszą mu w tej drodze. Cokolwiek powiedziałoby się więcej — to będą tylko pusto słowa. Na Berlinerstrasse, na drodze wiodącej ku Alexander-platz w dzielnicy Berlin-Pankow widać, że tędy przeszła wojna, że o Berlin jeszcze toczy się walka. Trupy potężnych dział i gigantycznych czołgów, straszliwe zwaliska kamienic, dopalające się zgliszcza domostw i fabryk. Obok jakiejś stacji kolejowej płoną jeszcze potężne hałdy węgla. Trupów ludzkich nie widać — już zostały sprzątnięte. Pod przejazdem, na szynach tramwajowych cuchnie okrutnie, wprost nie do zniesienia, padlina końska. Dwóch ludzi z białymi opaskami na ramionach, być może wczorajsi jeszcze marzyciele snów o potędze, kuchennymi nożami odcinają od żeber resztki gnijącego ścierwa. Owijają w papier cenną zdobycz i uszczęśliwieni odchodzą. Patrzę na to i myślę tylko o jednym — o Warszawie. Nad Berlinem gromadzą się chmury. Wiatr zrywa się gwałtownie i podnosi z ulic kłęby pyłu, zasypuje nim oczy aż do bólu — niebo robi się niemal koloru piwa. Wydaje się przez chwilę, że jeszcze sekunda, a cały ten wraży Berlin uniesie się do góry i zostanie rozmieciony jak kupa śmieci. Teraz już nic nie wiadomo: czy to tumany startego Berlina, czy kłęby dymu od centralnych dzielnic, czy poszarpane strzępy chmur zaciemniają niebo nad miastem. Z głębi, jak z potężnej kuźni słychać ni to uderzenia diabelskich młotów, ni to strzały piorunów. Nad Berlinem przewala się głos wielkiego gniewu. Na przewróconym wozie siedzi dwóch czerwonoarmi-stów i zaśmiewają się do łez. Jakaś Niemka szczotką od zamiatania podłóg usiłuje zrobić porządek przed wejściem do na pół zawalonego domu. Ordnung muss sein!...* Rzeczywiście trudno powstrzymać się od śmiechu. Mogłaby to samo wykonywać, z równym powodzeniem, szczoteczką od zębów! Z wielu domów, które uniknęły zagłady, powiewają białe prześcieradła na tykach, To niemieckie mieszkania. Na ścianach domów wielkie propagandowe napisy: Berlin bleibt deutsch!* — Berlin pozostanie niemiecki. A jakiż ma być? Chiński? Oczywiście, że pozostanie niemiecki, ale nie hitlerowski, nie bandycki! Z tym koniec. Coraz potężniejsze wstrząsy targają przeklętym miastem, coraz to rośnie huk idący od centrum, gdzieś od Unter den Linden i Tiergarten. Wydaje się, że lada chwila wszystko to się zawali. To rośnie napięcie walki o ostatnie bastiony obronne wczorajszych katów Europy. Straszliwy jest dzień sądu i wyroku. Z surową powagą patrzymy w tę stronę, skąd dobiega ów łoskot mieszający się z odgłosami burzy. Tam, w głębi, w środku miasta-potwora nasi towarzysze broni, bohaterscy żołnierze Czerwonej Armii rozprawiają się z desperackim oporem zapędzonych w potrzask morderców i podpalaczy spod znaku swastyki. „Sei treu!" — bądź wierny! — wołają ze ścian propagandowe napisy. Ale strach, bo nie sumienie, szepce SS-manom: giń, boś był łotrem i będziesz wisiał za zbrodnie! Raczej spłonąć wśród gruzów własnej ojczyzny, niż stanąć przed sprawiedliwym sądem 1 Huk polskich dział miesza się ze świstem radzieckich miotaczy min nad naszymi głowami. Psie, wystraszone, pełne służalczej uległości spojrzenia Herrenvolku towarzyszą naszym krokom: prócz obrzydzenia nie umiemy wykrzesać z siebie żadnego innego uczucia dla tych spodlonych ludzi. Wczoraj dopiero co właśnie chodziłem wśród miejsc kaźni w obozie Oranienburg-Sachsenhausen. Uczucia humanitarne nabierają potem innego wyrazu... Pierścień wokół Berlina zamknął się i żelazną obręczą wnet zdławił wściekłą bestię, ohydnego gada narodowego socjalizmu. Na kamienicach i gmachach większości dzielnic pruskiej stolicy powiewają już zwycięskie sztandary bohaterskiej Armii Czerwonej obok biało-czerwonych barw Wojska Polskiego. Porządek musi być. * Berlin pozostanie niemiecki. 316 317 To krew żołnierzy wolności stanowi tę ciężką zapłatę za dzisiejszy nasz triumf, ale ta krew nie zostanie przelana na darmo. Faszyzm nie podniesie się już nigdy więcej. Ani tu, ani gdziekolwiek indziej. Nigdy więcej nie zakłóci już spokoju pracującym narodom. Nigdy więcej nie zepchnie ich w mrok niedoli i męki. Nad Berlinem powiewają znaki wolności i sprawiedliwości. Nad Berlinem przetacza się wiosenna burza, burza naszej wiosny. Z Berlinem Adolfa Hitlera — koniec. Polska Zbrojna, 1 i 3 maja 1945 r. Zenon Welfeld Szturm Berlina ołnierze I dywizji piechoty denerwowali się, przechodząc w wiosce Wensinckendorf obok drogowskazu, na którym widniała strzałka z napisem: „Berlin — 28 km". Strzałka pokazywała drogę zbaczającą na lewo, a oni tymczasem szli prosto i to było powodem ich niezadowolenia. Przeszli już taki szmat drogi od Lenino aż do serca Niemiec, marząc o tym dniu, w którym wkroczą na ulice Berlina, a tu w odległości zaledwie dwudziestu ośmiu kilometrów od celu, zamiast iść prosto do tego gniazda hitlerowskiej zarazy — muszą iść w innym kierunku, pozostawiając Berlin na uboczu. Trzeba było dopiero wyjaśnień ze strony oficerów, by przekonać żołnierzy, że zadanie, które wypełniają, jest również częścią wielkiego planu okrążenia Berlina, i że osłona grup walczących bezpośrednio o miasto jest też ważnym zadaniem bojowym. Minął od tego dnia tydzień. Nagle 30 kwietnia nad ranem lotem błyskawicy rozeszła się po całej dywizji wiadomość, że idziemy na Berlin. W ciągu kilku godzin dywizja przekazała swój odcinek obrony 2 dywizji Wojska Polskiego i 356 dywizji piechoty Armii Czerwonej, i załadowała się wraz ze sprzętem na samochody, które nas miały odwieźć do Berlina. 319 Wśród żołnierzy zapanowała nieopisana radość. Wiosen* na słoneczna pogoda przyczyniła się jeszcze do wzmożenil panującego wszędzie entuzjazmu. Żołnierze przez całf drogę śpiewali, śmieli się, żartowali. Trzeci pułk piechoty pierwszy zajął stanowiska wyjściowe w Berlinie. Zastępca dowódcy pułku, podpułkownik Duszyński, jak zwykle spokojny i uśmiechnięty sprawdzi ostatnie przygotowania w 3 batalionie, na którego czeU zaraz ruszy do natarcia. On, prymus przedwojennej podchorążówki przy 7 DP w Pułtusku, a następnie pracownik MSWojsk — teraz, po latach walki w szeregach Gwardii Ludowej, po odpowiedzialnej i grożącej w każdej chwili śmiercią pracy oficera Sztabu Głównego Armii Ludowej — nareszcie doczekał tej chwili, gdy jako oficer odrodzonego Wojska Polskiego poprowadzi swych chłopców do ostatecznego szturmu. Chociaż dopiero niedawno przyszedł do pułku, to jednak w ciągu krótkiego okresu walk tak zżył się z nim, jakby od pierwszych dni walczył w jego szeregach. Wszak wspólne były te ideały, które starych kościuszkowców z dalekiej ziemi radzieckiej, a jego z lasów lubelskich — doprowadziły do Berlina. Chłopcy z batalionu cieszą się, że podpułkownik Duszyński jest z nimi. Jego bezpośredniość i troskliwość 0 żołnierza zyskały mu powszechną sympatię, a odwaga 1 bohaterstwo, jakie okazał podczas niedawnego forsowania Odry, rozniosły się szeroko po pułku tak, że każdy żołnierz w ogień poszedłby za nim... Ostatnie przygotowania ukończono i trzeci batalion jeszcze za dnia przystępuje do działań — a w ciągu nocy cała dywizja jest już w akcji. Niemcy w owym czasie utrzymywali w swych rękach całą centralną część Berlina w kształcie elipsy, wydłużonej ze wschodu na zachód po obu brzegach rzeki Szprewy. W środku tej części miasta znajdował się ogród Tiergarten wykorzystywany jako lotnisko. Załogę miasta stanowiły najlepsze niemieckie dywizje, a obok nich w walkach brała udział policja, oddziały SS przebrane w cywilne1 ubrania i Volkssturm. W ciągu nocy niemieckie samoloty zrzucały posiłki w ludziach i zaopatrzeniu bojowym, a dowództwo Berlina wydało rozkaz obrony do ostatniego człowieka. Dywizja nasza współdziałając z Drugą Gwardyjską Armią Pancerną I Frontu Białoruskiego nacierała w dzielnicy Charlottenburg. Ogólny kierunek natarcia biegł z północnego zachodu na południowy wschód — od strony przedmieścia Siemensstadt na Tiergarten. Zadanie polegało na tym, by przerwać niemiecką obronę osłaniającą Tiergarten i połączyć się z nacierającymi od południa oddziałami I Frontu Ukraińskiego. Natychmiast po przybyciu na miejsce oddziały nasze rzuciły się w bój, który toczył się z nieustanną zaciekłością w dzień i w nocy. Już w dniu 30 kwietnia i w nocy na 1 maja zdobyto szereg ulic i kwartałów, a dnia 1 maja na godzinę 9 rano naznaczono generalny szturm miasta. Po krótkim przygotowaniu artyleryjskim oddziały nasze ruszyły do natarcia i łamiąc obronę nieprzyjaciela zaczęły posuwać się w głąb jego pozycji. Niemcy bronili się z niesłychanym uporem. Walki toczyły się nie tylko o kwartały i poszczególne budynki, trzeba było zdobywać każde piętro, nieomal każdy pokój w domu. Barykady na ulicach, gniazda ogniowe w piwnicach i na 'piętrach domów, strzelcy wyborowi i oddziały dywersyjne, ludność cywilna przecinająca nasze linie komunikacyjne i mordująca pojedynczych żołnierzy i oficerów — wszystko to w połączeniu z fanatycznym uporem broniących się oddziałów — nadawało walkom niebywale zaciekły charakter. Ale żadne przeszkody nie zatrzymały nacierających kościuszkowców. Bohaterstwo, odwaga i poświęcenie w oparciu o doświadczenie nabyte w wielu bojach przełamywały każdą niemiecką linię oporu. Gdzie nie można było posuwać się po ziemi, posuwano się pod ziemią, w ciemnym jak noc labiryncie wielkomiejskich kanałów, gdzie nie można było wejść po schodach — wdrapywano się po rynnach i drabinach, działa szły razem z piechotą i strzelały ogniem na wprost, a gdy trzeba było — to rozmontowywano je na części, wynoszono na górne piętra domów i stąd ostrzeliwano zaskoczonych Niemców. Gdy nie pomagała umiejętność, drogę torował podstęp, a gdy i to nie dawało rezultatu, to brawura i poświęcenie naszych żołnierzy przełamywały każdą przeszkodę. Drugi batalion 1 pułku piechoty posuwał się wzdłuż Schillerstrasse. Niemcy stawiali zaciekły opór, który na jednym z odcinków zupełnie uniemożliwiał natarcie. Szczególnie dawały się we znaki niemieckie karabiny maszyno- 320 21 — Antologia 321 we umieszczone w oknie drugiego piętra. Zatrzymali si< nasi i kombinują, jak tych szkopów z ich gniazda wykurzyć. Myśli nad tym i strzelec Badia. Wtem wzrok jegc padł na rynnę biegnącą opodal ziejącego ogniem okni i uśmiech zadowolenia przebiegł mu przez twarz. — Czekajcie chwilę, ja ich zaraz urządzę, tylko dajcie' jeszcze kilka granatów, bo moje dwa mogą nie starczyć — rzekł do spoglądających na niego kolegów. — Przecież do okna aiie dorzucisz — odezwał się jeden z żołnierzy. — Daj swoje granaty i niech cię więcej nie obchodzi! Reszta już na mojej głowie. Przypiął granaty do pasa i zanim się spostrzeżono, on już jak kula wyskoczył spoza osłaniającego ich załomu muru i co sił w nogach pobiegł naprzód. Zagrały niemieckie cekaemy, lecz chłopak zdołał szczęśliwie przedrzeć się przez ostrzał i dotrzeć pod ścianę domu, gdzie go już kule nie mogły dosięgnąć. Niemcy pewni, że przez ich ogień nikt się nie może przedostać, nawet nie spoglądali w dół, a zresztą, aby zobaczyć, co się dzieje pod samym oknem, musieliby się wychylić, a to już było zbyt niebezpieczne. Strzelec Badia mógł więc spokojnie przystąpić do wykonania drugiej części swego planu. Z zapartym tchem śledzili koledzy, jak przewiesiwszy automat przez plecy uchwycił dwiema rękami rynnę i metr po metrze wspinał się w górę. Już jest na wysokości pierwszego piętra... Już prawie dosięga drugiego... jeszcze metr... jeszcze pół metra... Już jest u celu! Od okna, w którym stoją nieprzyjacielskie cekaemy, dzieli go zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Oparłszy się stopami o przebiegający na wysokości drugiego piętra gzyms i trzymając się lewą ręką rynny, prawą odczepia od pasa granat, zębami wyciąga zawleczkę i błyskawicznym ruchem wrzuca przez okno granat do wnętrza pokoju. Za pierwszym leci drugi, trzeci... i gdy strzelec Badia staje na parapecie okna w zadymio nym pokoju, widzi tylko przewrócone cekaemy i walające się na podłodze trupy Niemców. Nieprzyjacielski punkt oporu został zniszczony. 322 W pewnym momencie trzeba było działania batalionu wesprzeć ogniem moździerzy. Aby jednak ogień ich był skuteczny, należało je przenieść przez odcinek znajdujący się pod niezwykle silnym ostrzałem nieprzyjaciela. Plutonowy Bździuch wpada na pomysł, by przeprowadzić kompanię wraz z moździerzami i amunicją przez podziemne kanały. Sam schodzi pierwszy i posuwa się o kilkadziesiąt metrów przed kompanią, by w razie jakiegoś niespodzianego ataku móc ostrzec kolegów. Po dłuższym marszu w labiryncie ciemnych jak noc kanałów szczęśliwie wyprowadza kompanię na dogodną pozycję, skąd następnie celnym ogniem razi nieprzyjaciela. Zostaje ranny, lecz mimo to nie schodzi z placu boju, dopóki zadanie nie zostało w całości wykonane. Strzelec Roman Wąsowicz ma lat czternaście, ale doświadczenie starego frontowego wygi. Przyszedł do dywizji ochotniczo jeszcze podczas walk o Pragę i od razu w tych bojach wzbudził swą dzielnością podziw i uznanie wśród najstarszych, zahartowanych w licznych bojach kościuszkowców, za swą odwagę otrzymał Krzyż Walecznych. Teraz kroczy przez ulice Berlina w pierwszych szeregach nacierających żołnierzy 1 pułku piechoty. Wtem uwagę jego zwraca dom przy Bismarckstrasse, z którego okien od czasu do czasu rozbrzmiewają strzały. Niewiele się namyślając, wpada do środka i tu w jednym z pokojów spotyka się oko w oko % trzema Niemcami. Na widok intruza Niemcy otworzyli ogień. Ale Wąsowicz nie traci głowy, błyskawicznie wsuwa się za załom ściany i rozpoczyna ostrzeliwać się z automatu. Gdy nieprzyjacielska seria niszczy mu automat, dzielny chłopiec nie tracąc przytomności rzuca do pokoju dwa granaty, które kładą trupem wszystkich trzech Niemców. Teraz strzelec Wąsowicz [najspokojniej w świecie wybiera najlepszy pistolet automatyczny jednego z zabitych Niemców i opuszcza mieszkanie. Tymczasem jednak odgłosy strzelaniny w domu zwabiły jeszcze jednego Niemca, na którego Wąso- 323 wicz natknął się na klatce schodowej. Krótka seria ze zdobytego automatu — i do trofeów naszego kościuszkowca przybył piękny oficerski pistolet. Kapral Franciszek Jóźwin — celowniczy działka 76-mi-limetrowego w artylerii pułkowej 1 praskiego pułku piechoty — od samego rana posyłał Niemcom swe śmiercionośne pociski. Aby ułatwić 'piechocie posuwanie się naprzód, dowódca baterii porucznik Kozak wydał rozkaz ustawienia dział wprost na barykadzie, za którą piechota szykowała się do ataku. W ten sposób pod osłoną ognia naszej artylerii piechota mogła posuwać się w dół ulicy Bismarckstrasse, a działa postępowały w ślad za nią. W miarę jednak trwania walki piechota oddaliła się na kilkaset metrów od stanowisk artylerii, zostawiając pozycje naszych dział bez osłony. Wtedy to Niemcy, którzy ukryli się w domach, rozpoczęli ostrzeliwać naszą baterię uniemożliwiając jej dalsze posuwanie się naprzód. Szczególnie dawało się we znaki kilku szkopów, którzy usadowili się na jednym z górnych pięter wysokiego czteropiętrowego domu prawej przecznicy Bismarckstrasse. Dwa ciężkie karabiny maszynowe i trzech strzelców wyborowych uniemożliwiało w ogóle przejście przez ulicę. "Również i działko kaprala Jóźwina znalazło się pod ostrzałem tak, że nawet nie można było do niego podejść, by odpowiedzieć ogniem i zniszczyć owe niemieckie gniazda oporu. Widząc, że na odległość nic nie poradzi — zameldował się kapral Jóźwin u swego dowódcy z prośbą, żeby mu pozwolił podejść bliżej do owych szkopów i porozmawiać na mniejszą odległość. Opowiedział dowódcy swój plan i po otrzymaniu jego pozwolenia udał się na wyprawę. Zabrał ze sobą automat, trzy granaty ręczne zaczepił za pas i poprzez zwały rumowisk, ruin domów, zasieków z drutu począł się przekradać ku pozycji wroga. Trzeba było posuwać się bardzo ostrożnie, aby Niemcy nie zauważyli, co się święci, ale szczęście mu dopisało i (pO' kilkunastu minutach, które wydały mu się całym rokiem, podrapany, w porwanym mundurze, znalazł się wreszcie u celu. Niemcy byli tak rozgorączkowani walką, że nawet nie zauważyli, jak wśliznął się do bramy. Znalazłszy się 324 w klatce schodowej Jóźwin począł ostrożnie skradać się na górę, by znienacka zaskoczyć przeciwników, których było kilku — na niego jednego. Kierując się słuchem zbliżał się do miejsca, skąd raz po raz rozlegały się strzały i serie z cekaemów. Wreszcie na trzecim piętrze przez uchylone drzwi zobaczył stojące przy oknie dwa kaemy i krzątającą się przy nich obsługę. Widząc, że Niemcy niczego nie zauważyli, wśliznął się do pokoju i od samych drzwi przeciągnął po nich serią z automatu, krzycząc równocześnie: „Hande hoch!" Dwóch Niemców ciężko rannych od razu zwaliło się na ziemię, a pięciu pozostałych było tak oszołomionych i przestraszonych, że nawet nie próbowali się bronić, lecz od razu podnieśli ręce do góry. Zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku żołnierskiego, prowadził kapral Jóźwin wziętych do niewoli trzech cekaemistów i dwóch strzelców wyborowych. Wprawdzie po drodze zranił go jakiś Niemiec strzelający z sąsiedniego domu, ale dzielny żołnierz mimo rany doprowadził swą zdobycz do baterii, gdzie się już koledzy zaopiekowali zarówno jego raną, jak i przyprowadzonymi Niemcami. Piąta kompania 2 pułku piechoty nacierała na duży dom przy Berlinerstrasse. Mimo silnego ognia i zażartego oporu Niemców zdobyto parter domu. Niemcy jednak nie dali za wygraną i obrzucając naszych żołnierzy z góry granatami, nie pozwalali zbliżyć się do siebie. Wtedy grupa żołnierzy pod dowództwem strzelca Skonarkiewicza niepostrzeżenie przystawiła drabinę od strony podwórza i dostała się po niej na górne piętra. Zaskoczeni Niemcy w panice wycofali się na dół, gdzie już czekały wycelowane na nich lufy automatów. Na odcinku 2 pułku piechoty szczególnie zaciekły opór stawiali Niemcy umocnieni w olbrzymim gmachu Instytutu Technicznego. Wszystkie nasze ataki załamywały się w ogniu kilkudziesięciu karabinów maszynowych, ukrytych za grubymi betonowymi ścianami. Celem zdławienia ich oporu, dowódca 2 pułku piechoty, pułkownik Sienicki, 325 ześrodkował naprzeciwko Instytutu, w odległości nie większej «niż 100—150 metrów, trzydzieści dział do strzelania na wprost, przy czym niektóre działa wyniesiono na trzecie piętro i umieszczono w oknach domów. Równocześnie zaś kompania zwiadowców otrzymała zadanie — obejść Instytut i uderzając od tyłu, wywołać panikę u obrońców. O godzinie 1.40 w nocy zwiadowcy przedzierają się przez morderczy ogień, wdzierają się do Instytutu, zawiązują walkę wewnątrz bloku. O (godzinie 2 — 1 i 2 bataliony 2 pułku piechoty wykorzystując sukces zwiadowców przechodzą do -natarcia od czoła i rozpoczynają bój o całkowite opanowanie bloku. Walki toczą się z niebywałą zaciętością w pokojach, na klatkach schodowych i na wszystkich piętrach. Wreszcie po ciężkich zmaganiach Niemcy w bloku zostają zlikwidowani, a częściowo wzięci do niewoli. Potężny niemiecki punkt oporu runął i 2 pułk piechoty mógł dalej kontynuować swe natarcie. Walcząc o każdą piędź nienawistnej ziemi niemieckiej, posuwali się kościuszkowcy krok za krokiem w głąb Berlina. Coraz bardziej zacieśniał się pierścień dokoła broniących się jeszcze oddziałów niemieckich. Na odcinku 1 pułku piechoty szczególnie zacięte walki toczyły się o stację kolei podziemnej nr 158 na Bismarck-strasse, którą zdobył batalion majora Zwierzańskiego — a na odcinku 3 pułku piechoty najmocniejszym niemieckim punktem oporu była podziemna fabryka samochodów na północny zachód od stacji Tiergarten. Aż wreszcie nadeszła ta niezapomniana chwila, gdy po zdobyciu stacji Tiergarten 3 pułk piechoty desantem na czołgach wdarł sią do parku, likwidując ostatnie ogniska niemieckiego oporu. Wojska nasze w szeregu punktów spotkały się z nacierającymi z przeciwległej strony oddziałami radzieckimi... Berlin został zdobyty, a biało-czerwony sztandar, powiewający na Kolumnie Zwycięstwa naprzeciwko dymiących ruin Reichstagu dumnie obwieszczał światu triumf oręża polskiego. Opublikowano w książce Ludzie Pierwszej Armii, w 1946 r. Marian Erandys Z pamiętnych dni acznę od wyjaśnienia, dlaczego dwaj pierwsi korespondenci polskiej prasy centralnej (tj. niżej podpisany oraz Edmund Osmańczyk), którzy w drugiej połowie kwietnia 1945 r. opuścili Łódź z zadaniem bojowym zajęcia stanowiska obserwatorów prasowych przy sztabie Pierwszej Armii WP, znajdującym się według ostatnich biuletynów frontowych w mieście Landsberg (dzisiejszy Gorzów) — zmienili samowolnie plam wyznaczonej marszruty i w rezultacie — zamiast wkroczyć do Berlina od strony północnej z wojskami polskimi ¦— wkroczyli do oblężonej stolicy Niemiec od strony wschodniej, u boku radzieckich czołówek I Białoruskiego Frontu. Zmieniona trasa Zmianę naszego „planu strategicznego" spowodowało nieprzewidziane opóźnienie samolotu, który w tym dniu wystartował z lotniska łódzkiego do Poznania. Poznań przywitał nas ulewnym deszczem, czerwoną szachownicą wypalonych domów i hiobową wieścią: samolot, którym mieliśmy odlecieć do Landsbergu, opuścił lotnisko przed pół godziną — następnego w najlepszym razie można było się spodziewać dopiero za dwa dni. Aby zrozumieć w pełni rozpacz, jaką wywołała w nas ta wiadomość — trzeba wiedzieć, że poza honorem dzien- 326 327 nikarskim nagliły nas do najszybszego marszu na Berlin istotne i najgłębiej uzasadnione względy natury osobistej. Ja dopiero co powróciłem z niemieckiego obozu jeńców i przed dwoma tygodniami zobaczyłem po raz pierwszy moje miasto rodzinne zamienione w cmentarz. Złagodzenie strasznego obrazu ruin warszawskich mogłem znaleźć jedynie na ulicach zdobywanego Berlina. Dla Osmańczyka, wieloletniego działacza polskiego w Berlinie i zbiegłego frajtra niemieckiej Reichswehry, udział w zdobywaniu Berlina był chwilą najwyższego i maj doskonalszego odwetu, o jakim marzył przez całe życie. Tymczasem z powodu godzinnego opóźnienia samolotu groziło nam, że Berlin zostanie zdobyty bez nas. Na to nie można było się zgodzić. Przystąpiliśmy niezwłocznie do koncentrycznego ataku na marjora radzieckiego — komendanta wojennego lotniska w Poznaniu. Najrozmaitsze pisma urzędowe i polecające, którymi nas suto wytapetowano w łódzkiej centrali Czytelnika — nie wywarły na komendancie pożądanego wrażenia. Ale przekonało go co innego. Wiele razy później miałem możność podziwiania talentu Osmańczyka przy lekturze jego wnikliwych artykułów. Ale do dzisiaj za jego najwspanialszy wyczyn z zakresu psychologii i publicystyki uważam półgodzinną rozmowę na migi z komendantem wojennym lotniska poznańskiego — w wyniku której o godzinie 15 tego samego dnia zajęliśmy miejsca na skrzynkach amunicyjnych w radzieckim samolocie sztabowym startującym do bliżej nam nie znanej — lecz położonej na głównej linii frontu — miejscowości Neu-Ruppin. Nic to, że zmiana kursu odwlekała ina czas nieokreślony moment połączenia się ze sztabem Pierwszej Armii WP, Głupstwo, że ta podróż powietrzna zapisała się wśród naj-straszniejszych wspomnień naszego życia, że dwa razy dostaliśmy się pod ostrzał myśliwców niemieckich, że raj-kapryśniejszy z żywiołów w ciągu trzech godzin rzucał nami bezustannie wraz z ciężkimi skrzynkami amunicyjnymi o żelazne ścianki maleńkiej kabiny, że dobroduszna ironia spojrzeń załogi samolotu wcale nie łagodziła naszych cierpień. Co znaczyło to wszystko wobec świadomości jedynego ważnego faktu: że lecimy w kierunku Berlina. W Neu-Ruppin stanęliśmy twarzą w twarz z wojną. Malał pusta polanka wśród lasów ze starannie zamaskowanymi! 328 stanowiskami dział niczym nie przypominała lotniska. 0 bliskości działań wojennych dała nam znać niebezpieczna 1 napięta cisza, która zalega na linii frontu między jednym a drugim strzałem armatnim i która zmusza do zniżania głosu i schylania pleców. Na Berlin! Neu-Ruppin stanowił punkt odwodowy oddziałów podejmujących natarcie na Frankfurt nad Odrą, które wchodziło już wówczas w swą ostatnią fazę. Frankfurt był ogarnięty ogniem i jego pożary znaczyły niebo różową łuną. Dowodzący pułkownik radziecki poinformował nas uprzejmie, że przejście Odry możliwe jest obecnie jedynie pod Lubuszem, niestety, do Lubusza w najbliższym czasie nie odchodził żaden transport. Pozostawaliśmy zdani na własne siły. Przed nami rozciągał się trudny i niebezpieczny szlak stukilkudziesięciu kilometrów, które trzeba było przebyć, aby dostać się do Berlina. Zaopatrzeni przez uprzejmego pułkownika w glejt bezpieczeństwa poczęliśmy walczyć z szoferami i woźnicami przejeżdżających kolumn wojskowych o każdy kęs tej nieskończenie długiej drogi. Walczyliśmy przy pomocy glejtu i perswazji, prośby i pochlebstwa. Za przebyte kilometry płaciliśmy uściskiem dłoni, pracą lub wódką. Zniżaliśmy się do błagań i znosiliśmy upokorzenia. Ale posuwaliśmy się naprzód. Ciągle naprzód. Drugiego dnia w południe, stojąc na otwartej półcię-żarówce, przejechaliśmy z łoskotem przez most na Odrze. Z lewej strony płonął Frankfurt. Porywisty wiatr bił nas w twarze zapachem spalenizny, wojny i wielkiej przygody. Wkroczyliśmy w kraj grozy i martwoty. Huragan wojny wymiótł stąd wszystko, co żywe. Wilcze doły przeciwczoł-gowe i wyrwane z korzeniami drzewa kładły nam się w poprzek drogi. Czarne chmary spasionych wron ulatywały leniwie spod kół samochodu. Zburzone mury straszyły czerwonymi literami goebbelsowskich haseł zemsty i nienawiści. Od spalonych budynków bił ciężki i mdły fetor rozkładających się trupów. Przebywaliśmy tę koszmarną pustynię, przesiadając się z samochodu na samochód, z wozu na wóz i wędrując pie- 329 szo. Dnie stały się krótkie, chmurne i naładowane niebezpieczną ciszą. Natomiast noce gorzały światłem i dygotały hukiem dział i bomb. Zaznajamialiśmy się w czasie tych nocy z błogosławionym bezpieczeństwem i ciepłem wilgotnych płaszczy żołnierskich. Rosyjskim spirytusem piliśmy wojenne braterstwo z obcymi ludźmi znad Donu i z Azji. W miarę posuwania się naprzód coraz szerzej rozlewały się po niebie łuny pożarów i potężniał łoskot wojny. Którejś nocy rozklekotaną biedką amunicyjną wjechaliśmy na główny szlak wojenny — na szosę Kistrzyń — Berlin. Znaleźliśmy się nagle w samym środku największego i najradośniejszego rajdu gwiaździstego, jaki kiedykolwiek widziały oczy ludzkie. Tysiące czołgów, samochodów i dział waliło niepowstrzymaną i niekończącą się falą na Zachód, w kierunku występnego miasta. Na umajonych czołgach i samochodach stali rozśpiewani i rozkrzyczani żołnierze. Słowa ich pieśni ginęły w potwornym łoskocie kół i gąsienic. Los okazał się łaskawy. Szczęście uśmiechnęło się do nas — przez okno jednej z szoferek — żółtawą twarzą 0 kałmuckich oczach. Po chwili staliśmy już na rozdygotanej platformie pędzącego samochodu. Rozkosz pędu 1 świadomość uczestnictwa w Pochodzie Zwycięstwa uderzyły do głów i zapierały oddech. Nam — zatraconym cywilom — udzieliła się na chwilę zła radość zwycięskiej wojny. I pod osłoną zakrwawionej łunami ciemności przyłączyliśmy nasz wrzask do tysiąca głosów usiłujących przekrzyczeć łoskot żelastwa uparcie skandowanym: Na Ber-lin! Na Ber-lin! Na Ber-lin! W Koepenick Wczesnym rankiem wjechaliśmy w obręb wielkiego Berlina od strony przedmieścia Koepenick, które — nieopanowany w imperializmie językowym — Osmańczyk nazywał nie inaczej jak Kopanicą. Koepenick rozczarował nas stosunkowo małą ilością zniszczeń. Ludzi na ulicach niewielu. Pierwsi cywile niemieccy w białych opaskach. Kilku Polaków. Jacyś nieprzyjemni — przyglądają się nieufnie. We wszystkich oknach białe szmaty. „Berlin suszy bieliznę" — jak będzie się mówiło później. Koepenick na samym wstępie obdarowuje nas... rowerami. Leży ich cała masa — porzuconych i bezpańskich. Dobieramy sobie dwa — wcale nie najgorsze. Nareszcie dosiadamy własnego środka lokomocji. Ale nie dane nam jest dojechać na nim daleko, bo zaraz za następnym rogiem dopada nas pani A...ska. P. A...ska jest rodaczką z Łodzi. Na razie trudno jej mówić. Więc tylko głaszcze nasze mundury i popłakuje z cicha. Wiele jeszcze razy będą w Berlinie głaskali w ten sposób nasze mundury z napisem „Polska" i z czasem przyzwyczaimy się do tego. Na razie jesteśmy zawstydzeni i wzruszeni. Tłuściutka i zasapana p. A...ska po otarciu oczu zagarnia nas triumfalnie pod swe opiekuńcze skrzydła. Po chwili siedzimy w ubożuchnym mieszkanku robotniczej dzielnicy wielkiego Berlina przy suto zastawionym stole. Wygłodzeni kilkudniowym postem napy-chamy się wszelkimi tłustościami aż do pęknięcia. Nasza gospodyni, która już od trzech lat przebywa przymusowo w Berlinie, zasypuje nas tysiącem pytań o los różnych osób z Warszawy i z Łodzi. Wielki Boże, iluż ta kobieta ma znajomych! Rzecz prosta, że na żadne z pytań nie umiemy udzielić odpowiedzi. Ale to nie jest najważniejsze. P. A...skiej chodzi tylko o to, aby móc mówić po polsku. Aby się wygadać za te trzy potworne lata. Poza p. A...ską w pokoju znajduje się jeszcze jej syn — siedmioletnie dziecko o wielkich niespokojnych oczach oraz główny lokator mieszkania — p. Kowalski. P. Kowalski to osobliwość dotąd nam nie znana. Niemiec o polskim nazwisku, który po zdobyciu Koepenicku poczuł się naraz Polakiem. Próbuje nam teraz dowieść swojej polskości natrętną uprzejmością i potwornie kaleczonymi polskimi słowami. Od czasu do czasu powołuję p. A...ską na świadka swoich antyreżimowych wystąpie.a w czasie rządów Hitlera. Dla przykładu przed dworr/a miesiącami obdarował małego Kazia kromką chleba z masłem. Wszystko to razem wzięte jest dość obrzydliwe. Musimy zresztą przerwać potok wymowy uprzejmych gospodarzy, gdyż wraz z zaspokojeniem pierwszego głodu zwalają się na nas nasze własne kłopoty. Sytuacja jest urzekająca, ale jednocześnie potworna. Jesteśmy w walczącym 331 Berlinie, ale sami i bez żadnych kontaktów, narażeni na tysiące trudności i niebezpieczeństw. Samowolnie zmieniona trasa marszu stawia nas niemal w sytuacji dezerterów. O polskich oddziałach w Koepenic-ku nic nie wiadomo. Wprawdzie p. A...ska słyszała, że gdzieś ,na północy Berlina walczą polskie wojska. Ale to bardzo daleko i trudno będzie tam się dostać. Padają nazwy: Bernau, Pankow. Może w Karlshorst będą wiedzieli na ten temat coś bliższego. Gospodyni ma tam znajomych. A więc trzeba nam do Karlshorstu. P. Kowalski poprowadzi? Oczywiście, że poprowadzi. Aż mu się oczy do tego śmieją. Widocznie (niezbyt pewnie czuje się w rodzinnym Koepenicku. P. A...ska z synem również nas nie opuszczą. W gadatliwej kobiecinie budzi się instynkt wędrówki i życiowego hazardu. Dość tego przebrzydłego Koepenick! „Dobry Niemiec" Zaczynają się gorączkowe przygotowania do ewakuacji. Ale przed odjazdem jesteśmy jeszcze świadkami pewnego drobnego, lecz dość charakterystycznego incydentu. Okoliczni mieszkańcy zwiedzieli się już o naszej wizycie i oto na widownię wkracza... „dobry Niemiec". „Dobry Niemiec" ma pysk chytrego szczura i kark rzeźnika. „Dobry Niemiec" przychodzi do polskich „żurnalistów" z interesem. Proponuje nam ni mniej ni więcej tylko wspólne obrabowanie pewnego „bardzo złego i bardzo bogatego Niemca, który mieszka w pobliżu"... Wszystko skończyłoby się może na niegroźnym śmiechu, gdyby „dobry Niemiec" nie przeholował i nie użył w rozmowie z Osmańczykiem poufałego: du. Tego było już za wiele. I oto na głowę zaradnego przedstawiciela Herrenvol-ku zwalił się cały potok najbardziej wyszukanych przekleństw niemieckich, których starzy dobrzy feldfeble z Królewca wyuczyli Osmańczyka w czasie jego kilkumiesięcznej służby w Reichswehrze. „Dobry Niemiec" pod wpływem tego przemówienia uświadamiającego przemienił się z chytrego1 szczura w przerażonego wieprza i skuliwszy ramiona — bardzo szybkim kroczkiem wycofał się z widowni. W czasie tej awantury zwróciło moją uwagę dziwne zachowanie się synka p. A...skiej. Chłopczyk na dźwięk 332 głośnych słów niemieckich aż przysiadł ze strachu, pobladł i przyłożył palec do ust. Ha, widać, niewesoło żyło się tu Polakom w ciągu tych trzech lat wśród „dobrych Niemców"! Najsilniejsze jednak wrażenie cały ten incydent wywarł na p. Kowalskim. Lojalność swoją posunął do tego stopnia, że zapragnął koniecznie oczyścić buty najpierw Osmańczykowi, a potem mnie. O mało nie doszło do awantury. Ale ostatecznie postanowiliśmy przesunąć moment rehabilitacji naszego przewodnika na później. Zaczynamy wielki reportaż Opuszczamy Koepenick całym taborem. Dwa rowery, rodzina A...skich z tobołami i p. Kowalski, spoglądający nam w oczy z taką wiernością, jaką przed tygodniem darzył niewątpliwie tylko swego fuehrera — z ręcznym, lecz suto wypakowanym wózkiem. Żegnaj, Koepenicku, pierwsza stacjo naszego wielkiego szlaku! Pragniemy zdążyć jeszcze na ostatni akt ogólnoniemieckiej „koepenickjady", który rozgrywa się obecnie w Berlinie centralnym. Wchodzimy w Berlin. Dzielnice coraz ludniejsze. Zniszczenie coraz większe. Sycimy serca obrazem postępującego naprzód zwycięstwa. Przepychamy się między gęstniejącymi kolumnami amunicyjnymi. Maszerujemy szerokimi pustymi alejami przedmieść. Uwagę naszą rozprasza bezustannie uprzykrzona natrętna gadanina p. A...skiej 0 krewnych i znajomych z Łodzi. Pomagamy p. Kowalskiemu ciągnąć jego lary i penaty. Osmańczyk wściekły piastuje na ręku małego Kazia. To zaczyna naprawdę być męczące i trudne do zniesienia w takiej chwili. Przecież tam, w odległości niespełna dwóch kilometrów głuchym dudnieniem bunkrów śródmieścia broni się Hitler z ostatnią sforą swoich psów. W górze rozsuwają się trzeszczące i jasne wachlarze „Katiusz". Od Lichtenbergu biją w niebo słupy dymu 1 ognia. Diabli nadali w takiej chwili to uprzykrzone towarzystwo. Za którąś przecznicą wpadamy w sam środek wojny. Potężnieje ryk dział i wycie „Katiusz". Padają pociski. P. A...ska wreszcie milknie. Ludzie biegną. Biegniemy i my. Z Kaziem, z wózkiem i z p. Kowalskim. Na skrzy- 333 żowaniu ulic — zator nie do przebycia. Gęstwa wozów i jaszczów artyleryjskich. Żołnierze fasują obiad, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby wokół nie było wojny. Naraz od zachodu nadlatuje samolot. Tuż nad naszymi głowami groźny warkot motoru. Tak, nie mylimy się. Na skrzydłach czarne złowieszcze krzyże. To myśliwiec niemiecki. Nadciąga nieuchronna zguba. Przecież w ten splątany ludzki gąszcz wystarczy jedna bomba... wystarczy jedna seria z broni pokładowej... Ale ukazanie się niemieckiego samolotu wywołuje nieoczekiwaną reakcję. Żołnierze zadzierają do góry głowy i śmieją się. Tak, śmieją się. Śmiejemy się i my. Nieswoim, zachrypłym śmiechem. Ostatni Mohikanin przesławnej Luftwaffe — jak gdyby wyczuwając swą śmieszność — zawraca nagle i po krótkiej chwili roztapia się w dymach. Wracamy na ziemię i rozglądamy się wkoło. Chwała Ci, Panie! Krótkotrwałe zamieszanie przyniosło błogosławione skutki. Zgubiliśmy A...skich, wózek i p. Kowalskiego. Jesteśmy wolni. Przed nami płonący i walczący Berlin. Tam, na północy nacierają polskie oddziały. Rozpoczynamy nasz Wielki Reportaż. Bez busoli i mapy Wkroczyliśmy do oblężonej stolicy Niemiec jako dwuosobowa „samodzielna grupa operacyjna", kierująca si