13926

Szczegóły
Tytuł 13926
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13926 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13926 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13926 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Margaret Weis, Tracy Hickman WOJNA DUSZ TOM II SMOKI ZAGUBIONEJ GWIAZDY Przełożyła Maja Brzozowska Tytuł oryginału Dragons of a Lost Star Laurze Hickman w podzięce za pomoc, zachętę i wieloletnie wsparcie. Z wyrazami miłości - Margaret Weis i Tracy Hickman 1 Rachunkowy koszmar Morham Targonne miał zły dzień. Nie zgadzały mu się rachunki. Różnica w obliczeniach była prawie żadna, brakowało ledwie kilku sztab stali. Mógłby ją wyrównać z własnej kiesy. Targonne lubił jednak, żeby wszystko było jak należy, w absolutnym porządku. Słupki cyfr powinny się sumować. Nie może być żadnych nieścisłości. A tu proszę. Księgował sumy wpływające i wypływające z rycerskich kufrów i różnica między nimi sięgała dwudziestu siedmiu sztab stali, czternastu srebra i pięciu miedzi. Gdyby była to większa ilość, mógłby podejrzewać malwersację. W tym przypadku miał jednak pewność, że to jakiś szeregowy funkcjonariusz zrobił gdzieś mały błąd w obliczeniach. Targonne musiałby przejrzeć teraz wszystkie księgi - i zrobić na nowo obliczenia, aby wyśledzić błąd. Ktoś nie znający Morhama Targonne’a, widząc go usadowionego przy swoim biurku, z palcami umazanymi atramentem, po uszy zagrzebanego w rachunkach, powiedziałby, że patrzy na oddanego i pełnego poświęcenia urzędnika. Myliłby się jednak. Morham Targonne przewodził Czarnym Rycerzom Neraki, a tym samym, jako że Czarni Rycerze kontrolowali kilka większych państw kontynentu ansalońskiego, Morham Targonne sprawował władzę nad życiem i śmiercią milionów istot. A jednak siedział tutaj, zarywając noc, ze skrupulatnością godną najsumienniejszego kancelisty szukając dwudziestu siedmiu sztab stali, czternastu srebra i pięciu miedzi. Choć poświęcił się pracy do tego stopnia, że opuścił kolację, by kontynuować studia nad rachunkami, lord Targonne nie był nią na tyle pochłonięty, by nie zauważać tego, co dzieje się dookoła. Posiadał zdolność koncentrowania swoich sił umysłowych na zadaniu, pozostając jednocześnie czujnym i świadomym otoczenia. Jego umysł był niczym sekretarzyk z niezliczoną ilością przegródek, między które rozdzielał informacje, nawet błahe, wkładał je w odpowiednią szufladkę, by móc wrócić do nich po jakimś czasie. Targonne wiedział na przykład, kiedy jego adiutant udał się na kolację, wiedział dokładnie, jak długo nie było go za biurkiem, wiedział też, kiedy ów wrócił. Orientując się, ile czasu przeciętnie zajmuje człowiekowi zjedzenie kolacji, lord mógł powiedzieć, że adiutant nie celebrował picia herbaty, ale skwapliwie wrócił do pracy. Targonne przywoła kiedyś ów fakt na korzyść adiutanta, równoważąc nim przeciwstawną rubrykę, w której notował pomniejsze odstępstwa od obowiązków. Adiutant pracował tego wieczoru do późna. Zostałby tak długo, aż Targonne odszukałby owe dwadzieścia siedem sztab stali, czternaście srebra i pięć miedzi, nawet jeśli obu miałyby zastać przy pracy promienie słońca wślizgujące się przez świeżo umyte okno. Miał zadanie do wykonania - Targonne postarał się o to. Jeśli było coś, czego nienawidził, to widok wałkoniącego się człowieka. Obydwu przy pracy zastała głęboka noc; adiutanta przy biurku za drzwiami gabinetu, usiłującego skryć się poza zasięg światła, kiedy tłumił ziewnięcia, Targonne’a w jego skromnie urządzonej kancelarii, z głową pochyloną nad księgami rachunkowymi, szepczącego cyfry i spisującego je jednocześnie - co było nawykiem, którego nie był świadomy. Adiutant odpływał właśnie w krainę snu, kiedy, na szczęście dlań, jakiś rwetes na dziedzińcu fortecy Rycerzy Mroku poderwał go z krótkiej drzemki. Podmuch wiatru zatrząsł okiennicami. Chrapliwe głosy rozbrzmiały rozdrażnieniem i groźbą. Ciężko obute stopy zbliżały się szybko. Adiutant wstał od biurka i pobiegł zobaczyć, co się dzieje w tym samym czasie, kiedy lord wezwał go, domagając się, żeby mu powiedziano, co się wyrabia i kto, na Otchłań, tak sakramencko hałasuje. Adiutant wrócił niemalże natychmiast. - Mój panie, przybył smoczy jeździec z... - Co ten głupiec sobie wyobraża, lądując mi na dziedzińcu? Słysząc hałasy, Targonne podniósł wzrok znad swoich rachunków i wyjrzał za okno. Rozwścieczył go widok wielkiej, błękitnej smoczycy łopoczącej skrzydłami nad jego dziedzińcem. Wielka błękitna wyglądała na nie mniej wściekłą, zmuszono ją bowiem do lądowania na zbyt małym i krępującym ruchy jej ogromnego cielska placu. Właśnie o mały włos nie musnęła skrzydłem strażnika na wieży. Jej ogon zmiótł fragment murów obronnych. Nie licząc tych drobiazgów, zdołała wylądować bezpiecznie i siedziała teraz przycupnięta na dziedzińcu ze skrzydłami przylegającymi do boków, młócąc podwórzec ogonem. Była zła i głodna. Nic nie wskazywało na to, że są w okolicy jakieś smocze stajnie ani że w najbliższym czasie ktoś ją napoi albo nakarmi. Poprzez okienne szyby wpatrywała się z wyrzutem w Targonne’a, zupełnie jakby to jego winiła za swoje nieszczególne położenie. - Mój panie - odezwał się adiutant. - Ten jeździec przybywa z Silvanesti... - Panie! - wysoki mężczyzna wyłonił się zza adiutanta. - Wybacz mi wtargnięcie, ale przywożę wieści tak pilne i wielkiej wagi, iż muszę przekazać ci je bez zwłoki. - Silvanesti - prychnął Targonne. Wróciwszy do biurka, zabrał się ponownie do pisania. - Czyżby tarcza opadła? zapytał z sarkazmem w głosie. - Tak, mój panie! - wydyszał smoczy jeździec, omal nie tracąc tchu. Targonne upuścił pióro. Podniósłszy głowę, wpatrywał się w posłańca ze zdumieniem. - Co? Jak to? - Miody oficer, Mina... - Smoczy jeździec musiał prze - rwać, złamany atakiem kaszlu. - Czy mógłbym dostać coś do picia, mój panie? Wiele pyłu nawdychałem się po drodze z Silvanesti. Targonne wykonał odpowiedni gest i adiutant pospieszył po ciemne piwo. Wódz wskazał jeźdźcowi krzesło, by usiadł i odpoczął. - Uporządkuj myśli - nakazał Targonne, a kiedy rycerz wypełnił polecenie, użył swoich psychicznych mocy, żeby wysondować jego umysł, podsłuchać myśli, zobaczyć i usłyszeć to, co rycerz. Obrazy przytłoczyły Targonne’a. Po raz pierwszy w swojej karierze znalazł się w sytuacji, w której nie wiedział, co ma myśleć. Zbyt wiele działo się w szalonym tempie, by zdołał to pojąć. Było druzgocąco jasnym dla Morhama Targonne’a, że zbyt wiele z tego działo się bez jego wiedzy i poza jego kontrolą. Fakt ten wstrząsnął nim tak, że na chwilę zapomniał 0 dwudziestu siedmiu sztabach stali, czternastu srebra i pięciu miedzi, choć nie na tyle, by nie zanotować sobie, kiedy zamykał księgi, w którym miejscu porzucił obliczenia. Adiutant wrócił z dzbankiem zimnego piwa. Rycerz pił łapczywie, a nim skończył, Targonne zdołał zebrać się w sobie, by wysłuchać go z wszelkimi pozorami zewnętrznego spokoju. Wewnątrz wrzał. - Opowiedz mi o wszystkim - polecił. Rycerz zastosował się do rozkazu. - Mój panie, młoda rycerka, znana jako Mina, zdołała, zgodnie z tym, co donosiliśmy ci wcześniej, spenetrować magiczną tarczę, która została wzniesiona wokół Silvanesti... - Ale jej nie opuściła - wtrącił Targonne, sugerując dodatkowe wyjaśnienie. - Nie, mój panie. Użyła jej, żeby odeprzeć napierające ogry, którym nie udało się przełamać zaklęcia. Mina wprowadziła swój oddziałek rycerzy i piechurów do Silvanesti, chcąc najwidoczniej zaatakować stolicę, Silvanost. - Targonne prychnął drwiąco. - Zostali odcięci przez pokaźne siły elfickie 1 sprytnie pokonani. Minę pojmano podczas bitwy i dostała się do niewoli. Elfy planowały zgładzić ją następnego ranka. Niemniej jednak, zanim doszło do egzekucji, ta dziewczyna zaatakowała zielonego smoka Cyana Krwawą Zgubę, który, jak jest ci zapewne wiadomym, mój panie, przebierał się za elfa. Targonne’owi ten fakt nie był znany, nie wiedział też, skąd niby miał się dowiedzieć, skoro nawet on nie mógł przejrzeć przeklętej magicznej zasłony, jaką elfy wzniosły nad swoją ziemią. Nie skomentował tego jednak. Nie miał nic przeciwko uchodzeniu za wszystkowiedzącego. - Cyan po jej ataku ujawnił przerażonym elfom swoją postać. Mógłby bezkarnie zaszlachtować ich tysiące, ale Mina podniosła elficką armię i rozkazała jej zaatakować zielonego smoka. - Pomóż mi, proszę, zrozumieć to, o czym mówisz - powiedział Targonne, który zaczynał odczuwać ból za prawą skronią. - Jeden z naszych oficerów zebrał armię najzacieklejszych wrogów, którzy z kolei zgładzili jednego z najpotężniejszych należących do nas zielonych smoków? - Tak - odparł rycerz. - Widzisz, wyszło na jaw, że to smok Cyan Krwawa Zguba był tym, który wzniósł magiczną tarczę, trzymającą nasze armie z dala od Silvanesti. Owa tarcza, jak się okazuje, zabijała elfy. - Ach - odrzekł Targonne, masując skroń palcem wskazującym. O tym także nie wiedział. Mógłby się jednak domyśleć, jeśliby się dobrze zastanowił. Zielony smok, Cyan Krwawa Zguba, drżący ze strachu przed Malystryx, pałający żądzą zemsty na elfach, zbudował tarczę, która osłaniała go przed jednym wrogiem i pomagała zniszczyć drugiego. Pomysłowe. Niedoskonałe, acz pomysłowe. - Mów dalej. Rycerz zawahał się. - To, co się wydarzyło później, jest dość pogmatwane, mój panie. Generał Dogah otrzymał twoje rozkazy o wstrzymaniu marszu na Sanction i ruszeniu w zamian na Silvanesti. - Targonne nie wydał takich rozkazów, ale ujrzał marsz Dogaha już wcześniej w umyśle rycerza, pozostawił więc rzecz bez komentarza. Później się tym zajmie. - Generał dotarł na miejsce i zobaczył zasłonę, która zagrodziła mu wejście. Był wściekły, myśląc, że zrobiono go w kendera. Kraina wokół tarczy jest straszliwym miejscem, mój panie, pełnym uschniętych drzew i zwierzęcego truchła. Powietrze cuchnie i zostawia w ustach ohydny posmak. Ludzie byli podenerwowani, utrzymywali, że to miejsce jest nawiedzone i że pomrzemy wszyscy przez to, że jesteśmy tak blisko niego, kiedy nagle, wraz ze wschodem słońca, zasłona opadła. Byłem tam z generałem Dogahem i widziałem wszystko na własne oczy. - Opisz mi - polecił Targonne, bacznie mierząc wzrokiem rozmówcę. - Zastanawiałem się, jak to najlepiej zrobić, mój panie. Kiedy byłem jeszcze pędrakiem, wszedłem na skutą lodem sadzawkę. Lód zaczął pękać pod moimi nogami. Rysy rozpełzły się po nim z trzaskiem, potem lód poddał się i wpadłem w czarną wodę. To było nieomal takie samo uczucie. Widziałem zasłonę migoczącą jak lód w promieniach słońca, a potem zdało mi się, że zobaczyłem milion nieskończenie drobnych rys, tak cienkich jak pajęcze nici, oplatających tarczę z prędkością błyskawicy. Potem usłyszałem wibrujący, dźwięczący odgłos, niby tysiąca szklanych kielichów roztrzaskujących się o kamienną posadzkę, i zasłona znikła. Nie mogliśmy uwierzyć własnym zmysłom. Zrazu generał Dogah nie odważył się przekroczyć tarczy, obawiając się sprytnej elfickiej zasadzki. „Może być tak”, powiedział, „że przemaszerujemy przez zasłonę, a ona spadnie za nami i skończymy, stojąc twarzą w twarz z armią dziesięciu tysięcy elfów, nie mając dokąd ujść”. Nagle pojawił się przed nami, jakby za sprawą magii, jeden z rycerzy Miny. Z woli mocy Jedynego Boga przyszedł, by przekazać nam, że zaprawdę zniszczono tarczę, a dokonał tego sam elficki król, Silvanoshei, syn Alhany... - Tak, tak - rzucił zniecierpliwiony Targonne. - Znam to rasowe szczenię. Dogah uwierzył dzieciakowi i razem ze swoim wojskiem przekroczył granicę. - Tak, mój panie. Generał rozkazał mi zabrać swojego błękitnego smoka i przylecieć tu, by donieść ci, że właśnie rusza na stolicę, Silvanost. - A co z tą dziesięciotysięczną elficką armią? - spytał sucho Targonne. - Nie zaatakowano nas. Zgodnie z tym, co mówi Mina, król Silvanoshei powiedział im, że ona przychodzi wyzwolić naród silvanestyjski w imię Jedynego Boga. Muszę powiedzieć, że elfy znajdują się w opłakanym stanie. Kiedy nasi zwiadowcy dotarli do elfickiej wioski rybackiej w pobliżu zasłony, zobaczyli, że większość mieszkańców była chora albo wręcz umierająca z powodu przeklętej magii tarczy. Chcieliśmy tych nieszczęśników dobić, ale Mina nam zabroniła. Dokonywała cudów uzdrowicielskich na umierających elfach i przywracała ich światu zdrowych. Kiedy opuszczaliśmy tamto miejsce, elfy śpiewały jej hymny pochwalne, błogosławiły Jedynego Boga i przysięgały czcić go na cześć Miny. Nie wszystkie jednak elfy zaufały jej. Mina ostrzegła nas, że możemy zostać zaatakowani przez tych, którzy zwą się kirathami. Ale zgodnie z tym, co mówiła, jest ich niewielu i są niezorganizowani. Alhana Starbreeze posiada jeszcze siły przy granicy, ale Mina się ich nie boi. Ona, zdaje się, nie boi się niczego - dodał rycerz z ubóstwieniem, którego nie potrafił ukryć. „Jedyny Bóg! Ha!” - powiedział do siebie Targonne w myślach, przepatrując umysł posłańca głębiej, niż sięgały jego słowa. „Czary. Ta Mina to wiedźma. Zaczarowała ich wszystkich - włączając w to elfy, Dogaha i moich rycerzy. Tak samo jak elfy, dali się zauroczyć tej ledwo co upierzonej lafiryndzie. Co ona zamierza?”. Odpowiedź była dla Targonne’a oczywista. „Zamierza zająć moje miejsce, jakżeby inaczej. Podkopuje lojalność moich oficerów i zdobywa podziw oddziałów. Knuje przeciwko mnie. Niebezpieczna to gra dla takiej małej dziewczynki”. Zamyślił się, zapominając o zmęczonym posłańcu. Za drzwiami pokoju dał się słyszeć głuchy odgłos obutych stóp i donośny głos żądający widzenia się z Panem Nocy. - Mój panie! - adiutant wpadł do pokoju, zakłócając tok mrocznych myśli Targonne’a. - Przybył kolejny posłaniec. Drugi kurier wszedł do pomieszczenia, patrząc spode łba na pierwszego. - Tak, jakie są twoje wiadomości? - spytał go Targonne. - Skontaktowała się ze mną Feur Czerwona, nasz agent będący pod rozkazami smoczego suwerena, wielkiej zielonej Beryl. Czerwona donosi, że wraz z mnóstwem innych smoków noszących na grzbietach smokowców, dostała rozkaz rozpoczęcia ataku na Cytadelę Światła. - Cytadelę? - Targonne walnął pięścią w blat, rozsypując starannie ułożone kupki stalowych monet. - Na łeb upadła ta zielona smocza dziwka? Co ona sobie wyobraża, atak na Cytadelę? - Zgodnie z tym, co mówi czerwona, Beryl wysłała do ciebie i swojej kuzynki Malystryx posłańca z notą, że to jest prywatna kłótnia i nie ma potrzeby, żeby Malys się w to mieszała. Beryl poszukuje czarodzieja, który zakradł się na jej ziemie i przywłaszczył sobie cenny magiczny artefakt. Dowiedziała się, że ten czarodziej schronił się w Cytadeli, więc udała się tam, żeby go schwytać. Kiedy już dopadnie go razem z artefaktem, wycofa się. - Magia! - Targonne zaklął siarczyście. - Beryl ma obsesję na punkcie magii. O niczym innym nie myśli. Mam Szaroszatych czarodziejów, którzy cały czas przepędzają, polując na jakąś cholerną magiczną Wieżę po to tylko, żeby zjednać sobie tę nadętąjaszczurkę. Atakować Cytadelę! A co z paktem smoków? „Kuzynka Malystryx” najprawdopodobniej uzna to za groźbę ze strony Beryl. A to może oznaczać wojnę pełną gębą, która gospodarkę doprowadzi do ruiny. Targonne podniósł się. Miał zamiar wydać rozkaz, żeby posłańcy czekali w pogotowiu, gotowi zanieść owe wieści do Malys, która bez cienia wątpliwości musi usłyszeć je od niego, kiedy do jego uszu doszły kolejne pokrzykiwania z korytarza. - Pilna wiadomość dla Pana Nocy. Adiutant Targonne’a, który wyglądał na mocno wyczerpanego, wszedł do pokoju. - Co znowu? - warknął lord. - Posłaniec przynosi wiadomość od marszałka Medana. Wojska Beryl przekroczyły granice Qualinostu, plądrując i grabiąc wszystko po drodze. Medan pilnie prosi o rozkazy. Sądzi, że Beryl zamierza zniszczyć Qualinesti, puścić z dymem lasy, zetrzeć na proch miasta i wymordować elfy. - Śmierć zda mi się na nic! - wykrzyknął Targonne, przeklinając Beryl z całego serca i duszy. Jął przechadzać się za biurkiem. - Nie wytnę drzew na drewno w wypalonych lasach. Beryl atakuje Qualinesti oraz Cytadelę. Łże i przede mną, i przed Malys! Zamierza złamać pakt! Planuje wojnę przeciwko Malys i Rycerstwu. Muszę ją w jakiś sposób powstrzymać! Zostawcie mnie! Wszyscy - rzucił nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Mam coś do zrobienia. Pierwszy z posłańców skłonił się, po czym udał na posiłek z zamiarem odpoczynku przed powrotnym lotem. Adiutant ruszył posłać gońców, żeby pobudzili pozostałych posłańców i postawili w stan gotowości błękitne smoki, które ich poniosą. Kiedy już adiutant i umyślni poszli, Targonne zabrał się z powrotem do przemierzania pokoju. Był rozjuszony, wściekły, sfrustrowany. Dopiero kilka chwil temu siedział nad swoimi rachunkami rad z tego, że wiedział, iż świat toczy się po właściwych torach, że wszystko ma pod kontrolą. Prawda, smoczym suwerenom roiło się, że to oni tu rządzili, ale Pan Nocy wiedział lepiej. Nadęte, wielgachne, były - jak do tej pory sądził - rade wylegiwać w swoich barłogach, pozwalając Rycerzom Neraki sprawować rządy w ich imieniu. Czarni Rycerze kontrolowali Palanthas i Qualinost, dwa z najbogatszych miast kontynentu. Lada dzień złamaliby oblężenie Sanction i zdobyli owo portowe miasto, zyskując dostęp do Morza Nowego. Zajęli Haven, a ostatnio planowali nawet zaatakować dostatnie miasto na rozdrożach, Solące. Teraz widział, jak jego plany rozsypują się w bezładną ku - pę, jak stos stalowych monet. Wróciwszy do biurka, Targonne wyciągnął kilka arkuszy papieru kancelaryjnego. Umoczył pióro w kałamarzu i, po kilku jeszcze chwilach głębokiego namysłu, zaczął pisać. Do generała Dogaha, Gratuluję zwycięstwa nad elfami silvanestyjskimi. Lud ten buntowal się przeciwko nam wiele lat. Niemniej jednak, ostrzegam cię, nie obdarzaj ich zaufaniem. Nie muszę ci mówić, iż nie posiadamy wystarczających sil, by utrzymać Sihanesti, jeśliby elfy zdecydowały się powstać zbrojnie przeciw nam. Zdaję sobie sprawę, że są chore i osłabione, że ich populacja została zdziesiątkowana, są jednak podstępni - szczególnie ich król - Silyanoshei. Jest on synem przebieglej, zdradzieckiej matki i ojca wyjętego spod prawa. Bez wątpienia poszedł w ich ślady. Chcę, byś przyprowadził do mnie w celu przesłuchania każdego elfa, który twoim zdaniem może dostarczyć informacji tyczącej jakichkolwiek wywrotowych elfickich knowań. Zajmij się tym dyskretnie, Dogah. Nie chcę, by elfy zaczęły coś podejrzewać. Pan Nocy, Targonne Przeczytał list jeszcze raz, przysypał atrament piaskiem, żeby szybciej wysechł i odłożył na bok. Po chwili zastanowienia zabrał się do układania następnego pisma. Na ręce Smoczego Suwerena Malystryx, Wasza Najdostojniejsza Wysokość etc., etc., Z ogromną przyjemnością pragnę powiadomić Waszą Smoczą Mość, że elficki lud Silvanesti, który czas długi buntowal się przeciwko nam, został ostatecznie pokonany przez armię Czarnych Rycerzy z Neraki. Danina z tych bogatych krain niedługo już popłynie strumieniem do Waszych skrzyń. Rycerze Neraki, jak zazwyczaj, zajmą się kwestiami finansowymi, by zdjąć z Was tak przyziemny ciężar. Podczas bitwy odkryto, że zielony smok, Cyan Krwawa Zguba, ukrywał się w Silvanesti. Drżąc przed Waszym gniewem, sprzymierzył się z elfami. W rzeczy samej, to on był tym, który wzniósł magiczną tarczę tak długo zagradzającą nam drogę do tej krainy. Został zabity podczas bitwy. Jeśli tylko będzie to możliwym, postaram się, by odnaleziono jego głowę i dostarczono ją Waszej Miłości. Zdarzyć się może, że dojdą Was plotki, jakoby kuzynka Wasza, Beryllinthranox, zerwała pakt smoków, atakując Cytadelę Światła i wprowadzając swoje armie do Qualinesti. Spieszę zapewnić Waszą Miłość, że nie tak się sprawy mają. Beryllinthranox działa pod moimi rozkazami. Posiadamy dowody na to, iż to za sprawą wysiłków Mistyków z Cytadeli Światła nasi zawiedli w swojej magii. Uznałem, że mogą chcieć nam grozić, Beryllinthranox zaś łaskawie zaoferowała, że ich w moim imieniu zniszczy. Co się tyczy Qualinesti, wojska Beryllinthranox maszerują, żeby połączyć się z siłami marszałka Medana. Ma on rozkaz rozprawić się z rebeliantami, którymi dowodzi elfka znana jako Lwica, która nękała nasze wojska i była winna przerwom w dostarczaniu daniny. Jak więc widzicie, wszystko jest pod moją kontrolą. Nie ma powodu, abyście się martwili. Pan Nocy, Morham Targonne Sypnął piaskiem i na ten list, po czym bez zwłoki zaczął następny, który łatwiejszy był do napisania, a to dlatego, że było w nim trochę prawdy. Na ręce Błękitnego Smoka Khellendrosa, Najszacowniejszego e te., e te., Słyszałeś, Panie, bez wątpienia, że wielka zielona smoczyca Beryllinthranox przypuściła atak na Cytadelę Światła. Obawiając się, iż mógłbyś opacznie zrozumieć owo wtargnięcie na tereny tak bliskie Twojemu terytorium, spieszę zapewnić Cię, panie, że Beryllinthranox działa w tej kwestii pod moimi rozkazami. Mistycy z Cytadeli Światła, jak się okazało, są winni utraty magii przez naszych Mistyków. Zwróciłbym się z prośbą do Ciebie, Wspaniały Khellendrosie, wiem jednak, że musisz mieć oczy otwarte na zgromadzenie przeklętych Rycerzy Solamnijskich w mieście Solanthus. Nie chcąc odwoływać Cię w tak krytycznej chwili, poprosiłem Beryllinthranox o rozwiązanie tego problemu. Pan Nocy, Morham Targonne Postscriptum: Wiadomym Ci jest, że Rycerze Solamnijscy zbierają się w Solanthus, nieprawdaż, o Dostojny? Ostatni list był jeszcze łatwiejszy i wymagał zupełnie już niewielkiego wysiłku. Do marszałka Medana, Niniejszym nakazuję ci, abyś przekażą! stołeczne miasto Qualinost nietknięte i w stanie nienaruszonym na ręce Jej Miłości, Beryllinthranox. Zaaresztujesz wszystkich członków królewskiej rodziny elfów, włączając w to króla Gilthasa i Królową Matkę Lauranę. Mają oni zostać dostarczeni żywi Beryllinthranox, która może zrobić z nimi, co jej się tylko podoba. W zamian za to dasz jej jasno do zrozumienia, że jej smocze zastępy mają natychmiast zaprzestać rozmyślnego niszczenia lasów, farm, budynków etc. Wyklarujesz Beryllinthranox, że choć ona, w swojej wspaniałości, nie potrzebuje pieniędzy, my, biedne i nieszczęsne śmiertelne robaki, owszem. Upoważniam cię do złożenia następującej oferty: każdemu ludzkiemu żołnierzowi z jej armii zostanie podarowana elficka ziemia, wraz ze stojącymi na niej domostwami i innymi zabudowaniami. Wszyscy jej wysoko postawieni oficerowie otrzymaj ą pierwszorzędne domy w Qualinoście. To powinno ukrócić grabieże i niszczycielskie zapędy. Kiedy już wszystko wróci do normy, dopilnuję, by ludzcy osiedleńcy zajęli resztę elfickich ziem. Pan Nocy, Morham Targonne Postscriptum 1: Oferta ziemi nie dotyczy goblinów, hobgoblinów, minotaurów ani smokowców. Przyobiecaj im jej równowartość w stali, która zostanie wypłacona w późniejszym terminie. Ufam, że dopilnujesz, aby te kreatury znalazły się w awangardzie i doznały najcięższych strat. Postscriptum 2: Co się tyczy elflch mieszkańców Qualinostu, istnieje możliwość, iż odmówią odstąpienia od własności swoich ziem i dobytku. Jako że czyniąc tak, przeciwstawiają się bezpośredniemu rozkazowi Rycerzy Neraki, uznaje się, że złamali prawo i zostają tym samym skazani na śmierć. Twoi żołnierze mają rozkaz bezzwłocznego wykonania wyroku. Kiedy już wysechł atrament, Targonne przypieczętował każdy list i wezwawszy adiutanta, kazał je rozesłać. Wraz ze wschodem słońca czterech jeźdźców na błękitnych smokach poszybowało w niebo. Uporawszy się z tym, Targonne rozważał udanie się na spoczynek. Wiedział jednak, że nie zmruży oka, mając nad sobą widmo rachunkowego błędu nawiedzającego jego skądinąd przyjemne sny o starannych wykresach i kolumnach. Z zapałem zasiadł do pracy i, jak to się często zdarza, kiedy ktoś porzuci zadanie, nad którym się głowił, znalazł błąd niemalże natychmiast. Dwadzieścia siedem sztab stali, czternaście srebra i pięć miedzi zostało koniec końców podliczone. Targonne dokonał poprawki jednym precyzyjnym ruchem pióra. Zadowolony zamknął księgę, sprzątnął biurko i udał się na krótką drzemkę, przeświadczony o tym, że ze światem raz jeszcze wszystko było w porządku. 2 Atak na Cytadelę Światła Beryl wraz ze swoimi sługami nadleciała nad Cytadelę Światła. Smoczy strach, który był ich bronią, zalewał odwagę mieszkańców powodzią rozpaczy i przerażenia. Cztery wielkie czerwone smoki przeleciały nad ludzkimi głowami. Smoliste cienie rzucane przez ich skrzydła były ciemniejsze od najczarniejszej nocy, a każdy, na kogo padł ów cień, czuł strach spopielający serce i mrożący krew. Beryllinthranox była olbrzymią zieloną smoczycą, która pojawiła się na Krynnie zaraz po Wojnie Chaosu; nikt nie wiedział, ani jak, ani też skąd przybyła. Wraz z innymi smokami swojego rodzaju - zwłaszcza zaś ze swój ą kuzynką Mały stryx - zaatakowała smoki zamieszkujące Krynn, zarówno metaliczne, jak i chromatyczne, wypowiadając wojnę swojej rasie. Z ciałem napęczniałym od żerowania na pobratymcach, których uśmierciła, Beryl zakreślała wysoko na niebie koła, obserwując i czuwając. To, co widziała, sprawiało jej przyjemność, radował ją postęp walk. Cytadela nie miała szans na obronę przed nią. Gdyby pojawił się wielki srebrny smok, Lustrzec, może ośmieliłby się zbuntować przeciw niej, nie było go jednak, znikł w tajemniczy sposób. Rycerze Solamnijscy, którzy mieli fortecę na wyspie Schallsea, mieli być może zamiar powstać w heroicznym akcie obrony, ich liczebność była jednak niewielka i z pewnością nie zdołaliby przetrwać zmasowanego ataku Beryl i jej współtowarzyszy. Wielka zielona smoczyca nie musiała się nawet zanadto do nich zbliżać. Wystarczy, żeby na nich zionęła. Jeden trujący pocisk Beryl może uśmiercić każdego obrońcę w forcie. Rycerze Solamnijscy nie zamierzali jednak biernie czekać na śmierć. Wiedziała, że stoczą z jej podwładnymi zażartą bitwę. Łucznicy zajmowali pozycje na blankach, a dowódcy dokładali starań, by podtrzymywać ich odwagę, choć smoczy strach obezwładnił wielu i zatruł ich słabością. Rycerze gnali w pośpiechu przez wioski i miasta na wyspie, usiłując stłumić panikę mieszkańców i pomóc im w ucieczce w głąb lądu, do jaskiń, które były zaopatrzone i przygotowane na taki atak. Opiekunowie Cytadeli używali zawsze swoich mistycznych mocy, by obronić się przed smoczym atakiem. Siły te w tajemniczy sposób zanikły w przeciągu ostatniego roku, tak że Mistycy zostali zmuszeni do ucieczki ze swoich pięknych, kryształowych budowli i pozostawienia ich na pastwę smoków. W pierwszej kolejności ewakuowano sieroty. Dzieci były przerażone i wzywały Złotą Lunę, darzyły ją bowiem wielką miłością, ona jednak nie pojawiła się. Adepci i mistrzowie wzięli na ręce najmniejsze szkraby i uspokajali, spiesząc się jednocześnie, by zanieść je w bezpieczne miejsce. Tłumaczyli im, że Złota Luna na pewno do nich przyjdzie, tylko że jest teraz zajęta i że muszą być dzielne i dać jej powody do dumy. Kiedy tak mówili, zerkali po sobie w smutku i przerażeniu. Pierwsza Mistrzyni opuściła Cytadelę wraz ze wschodem słońca. Uciekała, jakby była szalona albo opętana. Żaden z magów nie wiedział, dokąd się udała. Mieszkańcy wyspy Schallsea opuścili swoje domostwa i strumieniem ciągnęli w głąb lądu, a sparaliżowanych smoczym strachem ponaglali i prowadzili ci, którzy zdołali się mu oprzeć. W paśmie wzgórz w centralnej części wyspy znajdowały się wielkie jaskinie. Ludzie wierzyli z całego serca, że w ich wnętrzu będą bezpieczni i nie dosięgnie ich smoczy pogrom, ale teraz, kiedy atak stał się faktem, wielu zaczynało uświadamiać sobie, jak płonne mogły okazać się te nadzieje. Płomienie czerwonych smoków spopielą lasy i budynki. Podczas gdy ogień będzie niszczył ziemię, trujący dech ogromnego zielonego smoka zatruje powietrze i wodę. Nic nie zdoła uchronić się przed zagładą. Schallsea stanie się wyspą trupów. Ludzie zdjęci strachem czekali na rozpoczęcie ataku, czekali, aż płomienie stopią kryształowe kopuły i skalne ściany fortecy, wyglądali chmury trucizny, która zdławi w nich ostatki życia. Smoki wszelako nie atakowały. Czerwone kołowały nad głowami, przyglądając się panice w dole z niekłamaną satysfakcją, nie przymierzając się jednak do zabójczego ciosu. W niektórych głupcach rozbudziło to nadzieję, pomyśleli sobie, że wszystko może ma na celu jedynie zastraszenie i że jaszczury, przeraziwszy wszystkich, odlecą. Mądrzy mieli więcej rozumu w głowach. W swojej komnacie wysoko w Lyceum, głównym budynku zwieńczonej kryształową kopułą Cytadeli Światła, Palin Majere obserwował przez olbrzymich rozmiarów okno - które było w istocie kryształową ścianą - nadlatujące smoki. Przyglądając się im, jednocześnie usilnie próbował poskładać na powrót połamane części magicznego artefaktu, który miał przenieść jego i Tasslehoffa do bezpiecznego Solące. - Popatrz na to w inny sposób - powiedział Tas ze swoją rozwścieczającą kenderską pogodą w głosie. - Przynajmniej smok nie położy swoich pazurzysk na artefakcie. - Nie - odparł zwięźle Palin. - Położy je na nas. - Może nie - zaoponował Tas, nurkując za częścią urządzenia, która potoczyła się pod łóżko. - Mając Urządzenie do Podróżowania w Czasie w kawałkach i zupełnie pozbawione magicznego ładunku... - przerwał i usiadł. - Zgaduję, że magia wyparowała w całości, czy nie tak, Palinie? Mistyk nie odpowiedział. Ledwo co słyszał głos kendera. Nie widział drogi ratunku. Strach wstrząsnął nim, rozpacz wgryzła się weń, aż ogarnęła go słabość i opadł z sił. Był zbyt wycieńczony, żeby walczyć o życie, a zresztą czy było o co drzeć szaty? To zmarli wykradli mu magię, wysysając jaz niewiadomej przyczyny. Przeszedł go dreszcz na wspomnienie dotyku zimnych warg na ciele, owych głosów jęczących, żebrzących, błagających o magię. Zabrali ją... i Urządzenie do Podróżowania w Czasie było teraz galimatiasem kółek, zębatych przekładni, prętów i migoczących klejnotów porozrzucanych na dywaniku. - Jak już mówiłem, skoro cała magia uszła - Tas nieprzerwanie trajkotał - Beryl nie zdoła nas znaleźć, bo nie będzie miała drogi, która by ją poprowadziła. Palin uniósł głowę i spojrzał na kendera. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem wiele rzeczy. O smoku nie mającym artefaktu i być może nie mającym nas, ponieważ, jeżeli nie ma już magii... - Możesz mieć rację. - Mogę? - zdziwienie Tasa było bezbrzeżne. - Podaj mi to - polecił Palin, wskazując palcem. Zagarnąwszy dla siebie jeden z tobołków kendera, mag wysypał jego zawartość i zaczął w pośpiechu zbierać kawałeczki i części artefaktu i upychać je do worka. - Straże będą ewakuować ludzi w stronę wzgórz. Zgubimy się w tłumie. Nie, nie dotykaj tego! - krzyknął ostro, trzepiąc małą dłoń kendera sięgającą po wysadzany klejnotami cyferblat. - Muszę mieć wszystkie części razem. - Ja tylko chciałem na pamiątkę - wyjaśnił Tas, ssąc zaczerwienione kłykcie. - Coś, żeby przypominało mi Caramona. Szczególnie że teraz nie użyję już artefaktu, żeby cofnąć się w czasie. - Palin chrząknął. Ręce trzęsły mu się i trudno było po wyłamywany m i palcami złapać niektóre z mniejszych części. - Nie wiem, na co ci w ogóle ten klamot - zauważył Tas. - Wątpię, żebyś umiał go naprawić. Nie sądzę, żeby się to komukolwiek w ogóle udało. Wygląda na doszczętnie zniszczony. Mag rzucił kenderowi srogie spojrzenie. - Powiedziałeś, że postanowiłeś użyć go, żeby wrócić do przeszłości. - To było kiedyś - odparł Tas. - Póki nie zrobiło się tutaj naprawdę ciekawie. Zanim Złota Luna nie odpłynęła w gnomowym wehikule podwodnym, który teraz atakują smoki. Że nie wspomnę o umarlakach - dodał, jakby po namyśle. Palinowi nie podobało się, że o tym wspomniał. - Ech, zrób coś pożytecznego w końcu. Wyjdź na korytarz i zobacz, co się dzieje. Tas zrobił, jak mu kazano, zmierzając w stronę drzwi, choć kontynuował przez ramię: - Mówiłem ci o tym, że widziałem martwych ludzi. Dokładnie w chwili, w której rozerwało artefakt. Mówiłem, prawda? Przypadli wszyscy do ciebie, jak pijawki. - Widzisz teraz któregoś z nich? - spytał Palin. Kender rozejrzał się. - Nie, ani jednego, ale znowu - pospieszył z wyjaśnieniem - wyparowała też magia, nieprawdaż? - Tak - mag ciasno zaciągnął szpagat na worku, w którym znajdowały się połamane części. - Magia wyparowała. Tas sięgał właśnie w stronę klamki, kiedy dudniące pukanie o mało co nie wywaliło dziury w drzwiach. - Majere, panie! - zawołał ktoś. - Jesteście w środku? - Jesteśmy! - odkrzyknął Tasslehoff. - Cytadela jest atakowana przez Beryl i chmarę czerwonych smoków - powiedział głos. - Musicie się pospieszyć! Palin bardzo dobrze wiedział, że byli atakowani. W każdej chwili oczekiwał śmierci. Jego jedynym pragnieniem była ucieczka, pozostał jednakże na klęczkach, przeczesując dywanik połamanymi dłońmi, pragnąc upewnić się, że nie przeoczył ani jednego drobniutkiego klejnociku ani malutkiego kawałeczka mechanizmu z roztrzaskanego Urządzenia do Podróżowania w Czasie. Nie znalazłszy nic więcej, podniósł się z kolan akurat wtedy, kiedy lady Kamila, dowódca Rycerzy Solamnijskich z Schallsea, wkroczyła do pokoju. Była weteranem i bił od niej olbrzymi spokój, myślała trzeźwo i konkretnie. Miała rozkaz walczyć ze smokami. Mogła liczyć na to,-że jej podkomendni w fortecy również podejmą się tego obowiązku. Jej zdaniem należało ewakuować z Cytadeli tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe. Jak większość Solamnijczyków, lady Kamila z wielką podejrzliwością podchodziła do praktyków magii i przyglądała się Palinowi ponuro, jak gdyby nie zapomniała mu tego, że był w porozumieniu ze smokami. - Majere, panie, ktoś powiedział, że zdawało mu się, żeś ciągle tutaj. Wiesz, co dzieje się na zewnątrz? Palin wyjrzał przez okno i zobaczył kołujące nad nimi smoki, cienie ich skrzydeł ślizgające się po powierzchni spokojnego, oleistego morza. - Zaiste trudno byłoby nie zauważyć - odparł chłodno. Nie pałał sympatią do lady Kamili. - Co robiliście? - spytała rycerka ze złością. - Potrzebujemy waszej pomocy! Spodziewałam się, że zastanę cię szykującego swoją magię, by odeprzeć atak tych potworów, ale jeden ze strażników powiedział, że widział cię nadal w komnacie. Nie chciałam dać temu wiary, ale oto jesteś tu, bawiąc się jakąś błyskotką! Palin zastanawiał się, co powiedziałaby lady Kamila, gdyby wiedziała, że powodem, dla którego smoki atakowały wyspę, była w pierwszym rzędzie próba wykradnięcia owej „błyskotki”. - Właśnie wychodziliśmy - odparł, chwytając podekscytowanego kendera. - Chodźże no, Tas. - On mówi prawdę, lady Kamilo - przytaknął Tasslehoff, który nic sobie nie robił ze sceptycyzmu wojowniczki. - Właśnie wychodziliśmy. Zmierzaliśmy w stronę Solące, ale magiczne urządzenie, które mieliśmy zamiar użyć, żeby uciec, zepsuło się... - Wystarczy, Tas. - Palin wypchnął kendera za drzwi. - Uciec! - powtórzyła lady Kamila, a głos drżał jej z wściekłości. - Planowaliście uciec i zostawić nas wszystkich na pastwę losu? Nie wierzę, że można być takim tchórzem. Nawet jeżeli jest się czarodziejem. Palin, który trzymał ramię Tasslehoffa w mocnym uścisku, pchnął go brutalnie w głąb korytarza, w stronę schodów. - Kender ma rację, lady Kamilo - odezwał się suchym tonem. - Zamierzaliśmy uciec. Jest to coś, co zrobiłaby w takiej sytuacji każda rozsądna osoba, nieważne, czarodziej czy rycerz. Jak się okazuje, nie możemy. Utknęliśmy tutaj z wami. I tak jak wy udamy się w stronę wzgórz. Albo też w stronę śmierci, cokolwiek wybiorą smoki. Ruszaj się, Tas! Nie ma czasu na pogaduszki! - Ale twoja magia... - naciskała lady Kamila. Palin napadł na nią. - Nie mam żadnej magii! - ryknął dziko. - Nie posiadam więcej siły, żeby walczyć z potworami, niż ten kender! Mniej, być może, bo jego ciało jest całe, moje zaś połamane. Rzucił jej wściekłe spojrzenie. I ona spojrzała nań z furią, jej twarz była blada i zimna. Dotarli do schodów, które wiły się pomiędzy różnymi poziomami Lyceum, schodów, na których niegdyś tłoczyli się ludzie, a które teraz świeciły pustkami. Mieszkańcy Lyceum dołączyli do tłumu uciekającego przed smokami, w nadziei na znalezienie schronienia pośród wzgórz. Palin widział ich płynących niczym strumień w głąb wyspy. Jeśliby smoki zaatakowały teraz i plunęły ogniem na te zdjęte przerażeniem masy, rzeź byłaby straszliwa. Smoki jednak ciągle krążyły nad nimi, obserwując i wyczekując. Mag wiedział bardzo dobrze, na co czekały. Beryl usiłowała wyczuć magię artefaktu. Starała się ustalić, która z owych marnych kreatur uciekających przed nią niosła z sobą cenny talizman. Dlatego właśnie nie wydała swoim sługom rozkazu zabijania. Jeszcze nie teraz. Niech go szlag trafi, jeśliby miał powiedzieć o tym wojowniczce. Najprawdopodobniej oddałaby go w smocze łapska. - Zakładam, że naglą cię obowiązki, lady Kamilo - odezwał się Palin, odwracając się do niej plecami. - Nie zawracaj sobie nami głowy. - Wierz mi - rzuciła w odpowiedzi. - Nie będę! Przepchnąwszy się obok niego, puściła się biegiem po schodach, aż miecz grzechotał jej u boku i pobrzękiwała zbroja. - Prędko - polecił Palin Tasowi. - Zgubimy się w tłumie. Zebrawszy poły swoich szat, mistyk zbiegł po schodach. Tasslehoff podążył za nim, rozkoszując się podnieceniem, tak jak tylko kender potrafi. Opuścili budynek jako ostatni. Akurat kiedy Palin przystanął przy wejściu, żeby złapać oddech i wybrać najlepszą drogę, jeden z czerwonych smoków nagle zniżył lot. Ludzie rzucili się z krzykiem na ziemię. Mag przywarł do kryształowej ściany Lyceum, ciągnąc za sobą Tasa. Smok przeleciał, gwałtownie bijąc skrzydłami, nie czyniąc jednak żadnej szkody poza rozpędzeniem masy ludzi, którzy biegali oszalali z przerażenia. Myśląc, że być może smok go wypatrzył, Palin spojrzał w niebo w obawie, że ów mógł planować kolejny nalot. To, co ujrzał, zdumiało go i wprawiło w osłupienie. Wielkie kształty podobne olbrzymim ptakom wypełniały niebo. Zrazu Palin pomyślał, że to ptaki, ale wtedy dostrzegł słoneczne refleksy odbijające od metalu. - Co to jest, na Otchłań? - zastanawiał się. Tasslehoff obrócił twarz w górę, mrużąc oczy przed słońcem. Kolejny czerwony smok pikował w stronę Cytadeli. - Smokowcy - stwierdził ze spokojem Tasslehoff. Skaczą ze smoczych grzbietów. Widziałem, jak to robili podczas Wojny Lancy - westchnął z zazdrością. - Czasami to naprawdę chciałbym urodzić się smokowcem. - Co powiedziałeś? - wydyszał Palin. - Smokowcy? - O, tak - odparł Tas. - Czyż to nie wygląda zabawnie? Latają na smoczych grzbietach, a potem z nich skaczą i - o proszę, możesz sam zobaczyć - widzisz, jak rozpościerają skrzydła, żeby wyhamować upadek. Czyż nie byłoby to cudowne, Palinie? Żeby tak móc żeglować po niebie, jak... - Oto czemu Beryl nie pozwoliła smokom puścić wszystkiego z dymem! - krzyknął Palin w nagłym przypływie pełnego trwogi zrozumienia. - Zamierza użyć smokowców, żeby znaleźli magiczny artefakt... że by nas znaleźli! Inteligentni, silni, urodzeni, by walczyć i wychowani na wojowników, smokowcy wzbudzali największy strach spośród wojsk smoczych suwerenów. Stworzeni podczas Wojny Lancy przez złą magię z jaj smoków metalicznych, byli olbrzymich rozmiarów jaszczuropodobnymi istotami, chodzącymi na dwóch łapach jak ludzie. Mieli skrzydła, ale krótkie i niezdolne unieść wielkiego, dobrze umięśnionego cielska, tak by mogli latać. Skrzydła jednak doskonale nadawały się do tego, by unosić ich w powietrzu, tak jak robili to właśnie teraz, i wylądować bezpiecznie i miękko. Zaraz po wylądowaniu smokowcy zaczęli formować szeregi w odpowiedzi na wykrzykiwane przez ich oficerów komendy. Kordon rozdzielił się, chwytali każdego, kto był w pobliżu. Grupka smokowców otoczyła Opiekunów Cytadeli, każąc im się poddać. Postawieni w obliczu liczebnej przewagi, strażnicy złożyli broń. Smokowcy siłą zmusili ich do opadnięcia na klęczki, następnie zaś rzucili na nich zaklęcia, które spętały ich pajęczyną albo zesłały sen. Palin zanotował sobie w myślach, że smokowcy potrafili czarować bez widocznej trudności, podczas gdy każdy inny mag na Ansalonie z ledwością mógł zebrać w sobie tyle magii, by zagotować wodę. Fakt ten uznał za złowróżbny, ale sądził, że już nie będzie miał zbyt dużo czasu, by się nad nim zastanawiać. Smokowcy nie zabijali swoich więźniów. Nie przed przesłuchaniem. Pozostawiono ich tam, gdzie upadli, omotanych ciasno magicznymi splotami pajęczyn. Część smokowców ruszyła dalej, podczas gdy pozostali zaczęli ciągnąć spętanych więźniów w stronę opuszczonego Lyceum. Raz jeszcze czerwony smok przeleciał nad głowami, tnąc masywnymi skrzydłami powietrze. Grupki smokowców zsunęły się ze jego grzbietu. Ich cel stanowił teraz najwyraźniej Palin. Zamierzali zająć i utrzymać Cytadelę Światła, użyć jej jako bazy dla swojej operacji. Kiedy już ją utworzą, rozejdą się po całej wyspie, spędzając wszystkich cywili. Kolejny oddział prawdopodobnie atakował Rycerzy Solamnijskich, zagradzając im drogę wyjścia z fortecy. Palin zastanawiał się, czy poszukiwacze mają ich rysopisy. „A może kazano im dostarczyć Beryl każdego magika i kendera, jacy się napatoczą? Nie, żeby miało to jakieś znaczenie” uprzytomnił sobie z goryczą. „Tak czy inaczej, niedługo już znowu stanę się więźniem. Męczonym i poddawanym torturom. Zakutym w łańcuchy w ciemnościach, żebym tam zgnił we własnym brudzie. Nie ma szans, bym się od tego uchronił. Nie znam sposobu, by z nimi walczyć. Jeśli spróbuję użyć magii, wyssą ją zmarli, zabiorą do sobie tylko znanych celów”. Stał w cieniach kryształowej ściany, a w jego umyśle wrzało, strach wił się w nim, aż przyprawił go o mdłości; pomyślał sobie, że zaraz wyzionie z tego wszystkiego ducha. Nie śmierci się obawiał. Umieranie było proste. Życie jako więzień... z tym nie mógł się zmierzyć. Nie po raz kolejny. - Palinie - rzucił nagląco Tas. - Zdaje mi się, że nas zauważyli. Rzeczywiście, oficer smokowców dostrzegł ich. Wskazał kierunek, w którym się znajdowali i wydał rozkazy. Jego oddziały zaczęły się ku nim zbliżać. Palin zastanawiał się, gdzie była lady Kamila, a panika rozbudziła w nim potrzebę zawołania o pomoc. Odrzucił tę myśl natychmiast. Gdziekolwiek by się nie znajdowała, miała dość roboty, aby pomóc samej sobie. - Będziemy z nimi walczyć? - spytał gorliwie Tas. Mam z sobą mój specjalny nóż, Pogromcę Królików. - Zaczął grzebać w sakwach, wyrzucając z nich kawałki sztućców, sznurowadeł i starą skarpetę. - Caramon tak go nazwał, bo powiedział, że dobry to on jest tylko do zabijania groźnych królików. Groźnego królika nigdy nie spotkałem, ale całkiem dobrze zda się przeciw smokowcom. Muszę sobie tylko przypomnieć, gdzie żem go upchnął... „Popędzę z powrotem do budynku” - pomyślał Palin, w którym panika wzięła górę. „Znajdę jakąś kryjówkę, jakąkolwiek”. Stanął mu przed oczyma obraz smokowców znajdujących go skulonego, kwilącego w ustępie. A potem wlekących... Gorzka żółć zalała mu usta. Gdyby zrejterował teraz, następnym razem także musiałby uciekać i uciekałby tak wciąż i wciąż, zostawiając innych, by nadstawiali za niego karku. Nie będzie więcej uchodził. Zostanie tutaj. „To nie ja się liczę”- pomyślał Palin. „Mnie można przeznaczyć na straty. Tasslehoff jest ważny. Kenderowi nie może stać się żadna krzywda. Nie tym razem, nie w tym świecie. Bo jeżeli zginie kender, jeśli poniesie śmierć w miejscu i czasie nie jemu przeznaczonym, wtedy cały świat i my wszyscy, którzy po nim chodzimy - smoki, smokowcy i ja sam - przestaniemy istnieć”. - Tas - Palin odezwał się cicho, ale pewnym głosem. - Zamierzam odciągnąć smokowców, a kiedy będę to robił, ty pobiegniesz do wzgórz. Będziesz tam bezpieczny. Kiedy odejdą - a myślę, że tak się stanie, gdy już mnie schwytają - chcę, żebyś udał się do Palanthas, odnalazł Jennę i niech ona zaprowadzi cię do Dalamara. Kiedy dam sygnał, pobiegniesz, Tas. Pobiegniesz tak szybko, jak potrafisz. Smokowcy zbliżali się. Mieli go teraz wyraźnie w polu widzenia i zaczęli wymieniać między sobą głośne uwagi, wskazując nań i coś bełkocąc. Sądząc po ich podnieceniu, na jedno z jego pytań znalazła się odpowiedź. Mieli opis. - Nie mogę cię zostawić, Palinie! - zaprotestował Tas. - Przyznaję, że wściekłem się na ciebie za to, że chciałeś mnie zabić, kiedy kazałeś mi wrócić, żebym został rozdeptany przez tego olbrzyma, ale teraz już mi prawie przeszło i... - Biegnij, Tas! - zawołał mag, w którym rozpacz obudziła gniew. Otworzywszy torbę z częściami magicznego urządzenia, wziął do ręki cyferblat. - Biegnij! Mój ojciec miał rację. Musisz dostać się do Dalamara! Musisz powiedzieć mu... - Wiem! - wykrzyknął kender. Nawet go nie słuchał. - Ukryjemy się w Labiryncie Żywego Płotu. Nigdy nas tam nie znajdą. Dawajże, Palinie! Prędko! Smokowcy krzyczeli coś i nawoływali. Inni, słysząc ich głosy, odwrócili się, żeby zobaczyć. - Tas! - Palin napadł na niego z furią. - Rób, co ci każę! Ruszaj! - Nie bez ciebie - upierał się Tasselhof. - Co powie Caramon, kiedy się dowie, że zostawiłem cię tu na pastwę losu samiuteńkiego jak palec? Ruszają się strasznie szybko, Palinie - dodał. - Jeśli mamy zamiar zdążyć do Labiryntu Żywego Płotu, myślę, że lepiej będzie, jeżeli pobiegniemy teraz. Palin wyjął cyferblat. Za pomocą Urządzenia do Podróżowania w Czasie jego ojciec cofnął się do okresu Pierwszego Kataklizmu, próbując ocalić lady Crysanię i uchronić swojego bliźniaczego brata Raistlina przed wkroczeniem do Otchłani. Za pomocą tegoż mechanizmu Tasslehoff przy wędrował tutaj, niosąc ze sobą tajemnicę i nadzieję. Dzięki urządzeniu Palin cofnął się w czasie, żeby odkryć, iż okres przed Drugim Kataklizmem nie istniał. Owa machina była jedną z najpotężniejszych i najcudowniejszych, jakie kiedykolwiek stworzyli czarodzieje Krynnu. Szykował się właśnie do zniszczenia jej, a tym samym być może zniszczenia ich wszystkich. Było to jednak jedyne wyjście. Chwycił cyferblat i ścisnął go w dłoni z taką siłą, że metalowe krawędzie wbiły się w skórę. Wykrzykując słowa zaklęć, k