13926
Szczegóły |
Tytuł |
13926 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13926 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13926 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13926 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Margaret Weis, Tracy Hickman
WOJNA DUSZ TOM II
SMOKI ZAGUBIONEJ GWIAZDY
Przełożyła
Maja Brzozowska
Tytuł oryginału
Dragons of a Lost Star
Laurze Hickman w podzięce za pomoc, zachętę i wieloletnie wsparcie.
Z wyrazami miłości
- Margaret Weis i Tracy Hickman
1
Rachunkowy koszmar
Morham Targonne miał zły dzień. Nie zgadzały mu się rachunki. Różnica w
obliczeniach była prawie żadna, brakowało ledwie kilku sztab stali. Mógłby ją
wyrównać z
własnej kiesy. Targonne lubił jednak, żeby wszystko było jak należy, w
absolutnym
porządku. Słupki cyfr powinny się sumować. Nie może być żadnych nieścisłości. A
tu proszę.
Księgował sumy wpływające i wypływające z rycerskich kufrów i różnica między
nimi
sięgała dwudziestu siedmiu sztab stali, czternastu srebra i pięciu miedzi. Gdyby
była to
większa ilość, mógłby podejrzewać malwersację. W tym przypadku miał jednak
pewność, że
to jakiś szeregowy funkcjonariusz zrobił gdzieś mały błąd w obliczeniach.
Targonne musiałby
przejrzeć teraz wszystkie księgi - i zrobić na nowo obliczenia, aby wyśledzić
błąd.
Ktoś nie znający Morhama Targonne’a, widząc go usadowionego przy swoim biurku,
z palcami umazanymi atramentem, po uszy zagrzebanego w rachunkach, powiedziałby,
że
patrzy na oddanego i pełnego poświęcenia urzędnika. Myliłby się jednak. Morham
Targonne
przewodził Czarnym Rycerzom Neraki, a tym samym, jako że Czarni Rycerze
kontrolowali
kilka większych państw kontynentu ansalońskiego, Morham Targonne sprawował
władzę nad
życiem i śmiercią milionów istot. A jednak siedział tutaj, zarywając noc, ze
skrupulatnością
godną najsumienniejszego kancelisty szukając dwudziestu siedmiu sztab stali,
czternastu
srebra i pięciu miedzi.
Choć poświęcił się pracy do tego stopnia, że opuścił kolację, by kontynuować
studia
nad rachunkami, lord Targonne nie był nią na tyle pochłonięty, by nie zauważać
tego, co
dzieje się dookoła. Posiadał zdolność koncentrowania swoich sił umysłowych na
zadaniu,
pozostając jednocześnie czujnym i świadomym otoczenia. Jego umysł był niczym
sekretarzyk
z niezliczoną ilością przegródek, między które rozdzielał informacje, nawet
błahe, wkładał je
w odpowiednią szufladkę, by móc wrócić do nich po jakimś czasie.
Targonne wiedział na przykład, kiedy jego adiutant udał się na kolację, wiedział
dokładnie, jak długo nie było go za biurkiem, wiedział też, kiedy ów wrócił.
Orientując się,
ile czasu przeciętnie zajmuje człowiekowi zjedzenie kolacji, lord mógł
powiedzieć, że
adiutant nie celebrował picia herbaty, ale skwapliwie wrócił do pracy. Targonne
przywoła
kiedyś ów fakt na korzyść adiutanta, równoważąc nim przeciwstawną rubrykę, w
której
notował pomniejsze odstępstwa od obowiązków.
Adiutant pracował tego wieczoru do późna. Zostałby tak długo, aż Targonne
odszukałby owe dwadzieścia siedem sztab stali, czternaście srebra i pięć miedzi,
nawet jeśli
obu miałyby zastać przy pracy promienie słońca wślizgujące się przez świeżo
umyte okno.
Miał zadanie do wykonania - Targonne postarał się o to. Jeśli było coś, czego
nienawidził, to
widok wałkoniącego się człowieka. Obydwu przy pracy zastała głęboka noc;
adiutanta przy
biurku za drzwiami gabinetu, usiłującego skryć się poza zasięg światła, kiedy
tłumił
ziewnięcia, Targonne’a w jego skromnie urządzonej kancelarii, z głową pochyloną
nad
księgami rachunkowymi, szepczącego cyfry i spisującego je jednocześnie - co było
nawykiem, którego nie był świadomy.
Adiutant odpływał właśnie w krainę snu, kiedy, na szczęście dlań, jakiś rwetes
na
dziedzińcu fortecy Rycerzy Mroku poderwał go z krótkiej drzemki.
Podmuch wiatru zatrząsł okiennicami. Chrapliwe głosy rozbrzmiały rozdrażnieniem
i
groźbą. Ciężko obute stopy zbliżały się szybko. Adiutant wstał od biurka i
pobiegł zobaczyć,
co się dzieje w tym samym czasie, kiedy lord wezwał go, domagając się, żeby mu
powiedziano, co się wyrabia i kto, na Otchłań, tak sakramencko hałasuje.
Adiutant wrócił niemalże natychmiast.
- Mój panie, przybył smoczy jeździec z...
- Co ten głupiec sobie wyobraża, lądując mi na dziedzińcu?
Słysząc hałasy, Targonne podniósł wzrok znad swoich rachunków i wyjrzał za okno.
Rozwścieczył go widok wielkiej, błękitnej smoczycy łopoczącej skrzydłami nad
jego
dziedzińcem. Wielka błękitna wyglądała na nie mniej wściekłą, zmuszono ją bowiem
do
lądowania na zbyt małym i krępującym ruchy jej ogromnego cielska placu. Właśnie
o mały
włos nie musnęła skrzydłem strażnika na wieży. Jej ogon zmiótł fragment murów
obronnych.
Nie licząc tych drobiazgów, zdołała wylądować bezpiecznie i siedziała teraz
przycupnięta na
dziedzińcu ze skrzydłami przylegającymi do boków, młócąc podwórzec ogonem. Była
zła i
głodna. Nic nie wskazywało na to, że są w okolicy jakieś smocze stajnie ani że w
najbliższym
czasie ktoś ją napoi albo nakarmi. Poprzez okienne szyby wpatrywała się z
wyrzutem w
Targonne’a, zupełnie jakby to jego winiła za swoje nieszczególne położenie.
- Mój panie - odezwał się adiutant. - Ten jeździec przybywa z Silvanesti...
- Panie! - wysoki mężczyzna wyłonił się zza adiutanta. - Wybacz mi wtargnięcie,
ale
przywożę wieści tak pilne i wielkiej wagi, iż muszę przekazać ci je bez zwłoki.
- Silvanesti - prychnął Targonne. Wróciwszy do biurka, zabrał się ponownie do
pisania. - Czyżby tarcza opadła? zapytał z sarkazmem w głosie.
- Tak, mój panie! - wydyszał smoczy jeździec, omal nie tracąc tchu.
Targonne upuścił pióro. Podniósłszy głowę, wpatrywał się w posłańca ze
zdumieniem.
- Co? Jak to?
- Miody oficer, Mina... - Smoczy jeździec musiał prze - rwać, złamany atakiem
kaszlu.
- Czy mógłbym dostać coś do picia, mój panie? Wiele pyłu nawdychałem się po
drodze z
Silvanesti.
Targonne wykonał odpowiedni gest i adiutant pospieszył po ciemne piwo. Wódz
wskazał jeźdźcowi krzesło, by usiadł i odpoczął.
- Uporządkuj myśli - nakazał Targonne, a kiedy rycerz wypełnił polecenie, użył
swoich psychicznych mocy, żeby wysondować jego umysł, podsłuchać myśli, zobaczyć
i
usłyszeć to, co rycerz.
Obrazy przytłoczyły Targonne’a. Po raz pierwszy w swojej karierze znalazł się w
sytuacji, w której nie wiedział, co ma myśleć. Zbyt wiele działo się w szalonym
tempie, by
zdołał to pojąć. Było druzgocąco jasnym dla Morhama Targonne’a, że zbyt wiele z
tego
działo się bez jego wiedzy i poza jego kontrolą. Fakt ten wstrząsnął nim tak, że
na chwilę
zapomniał 0 dwudziestu siedmiu sztabach stali, czternastu srebra i pięciu
miedzi, choć nie na
tyle, by nie zanotować sobie, kiedy zamykał księgi, w którym miejscu porzucił
obliczenia.
Adiutant wrócił z dzbankiem zimnego piwa. Rycerz pił łapczywie, a nim skończył,
Targonne zdołał zebrać się w sobie, by wysłuchać go z wszelkimi pozorami
zewnętrznego
spokoju. Wewnątrz wrzał.
- Opowiedz mi o wszystkim - polecił. Rycerz zastosował się do rozkazu.
- Mój panie, młoda rycerka, znana jako Mina, zdołała, zgodnie z tym, co
donosiliśmy
ci wcześniej, spenetrować magiczną tarczę, która została wzniesiona wokół
Silvanesti...
- Ale jej nie opuściła - wtrącił Targonne, sugerując dodatkowe wyjaśnienie.
- Nie, mój panie. Użyła jej, żeby odeprzeć napierające ogry, którym nie udało
się
przełamać zaklęcia. Mina wprowadziła swój oddziałek rycerzy i piechurów do
Silvanesti,
chcąc najwidoczniej zaatakować stolicę, Silvanost. - Targonne prychnął drwiąco.
- Zostali
odcięci przez pokaźne siły elfickie 1 sprytnie pokonani. Minę pojmano podczas
bitwy i
dostała się do niewoli. Elfy planowały zgładzić ją następnego ranka. Niemniej
jednak, zanim
doszło do egzekucji, ta dziewczyna zaatakowała zielonego smoka Cyana Krwawą
Zgubę,
który, jak jest ci zapewne wiadomym, mój panie, przebierał się za elfa.
Targonne’owi ten fakt nie był znany, nie wiedział też, skąd niby miał się
dowiedzieć,
skoro nawet on nie mógł przejrzeć przeklętej magicznej zasłony, jaką elfy
wzniosły nad swoją
ziemią. Nie skomentował tego jednak. Nie miał nic przeciwko uchodzeniu za
wszystkowiedzącego.
- Cyan po jej ataku ujawnił przerażonym elfom swoją postać. Mógłby bezkarnie
zaszlachtować ich tysiące, ale Mina podniosła elficką armię i rozkazała jej
zaatakować
zielonego smoka.
- Pomóż mi, proszę, zrozumieć to, o czym mówisz - powiedział Targonne, który
zaczynał odczuwać ból za prawą skronią. - Jeden z naszych oficerów zebrał armię
najzacieklejszych wrogów, którzy z kolei zgładzili jednego z najpotężniejszych
należących do
nas zielonych smoków?
- Tak - odparł rycerz. - Widzisz, wyszło na jaw, że to smok Cyan Krwawa Zguba
był
tym, który wzniósł magiczną tarczę, trzymającą nasze armie z dala od Silvanesti.
Owa tarcza,
jak się okazuje, zabijała elfy.
- Ach - odrzekł Targonne, masując skroń palcem wskazującym. O tym także nie
wiedział. Mógłby się jednak domyśleć, jeśliby się dobrze zastanowił. Zielony
smok, Cyan
Krwawa Zguba, drżący ze strachu przed Malystryx, pałający żądzą zemsty na
elfach,
zbudował tarczę, która osłaniała go przed jednym wrogiem i pomagała zniszczyć
drugiego.
Pomysłowe. Niedoskonałe, acz pomysłowe. - Mów dalej.
Rycerz zawahał się.
- To, co się wydarzyło później, jest dość pogmatwane, mój panie. Generał Dogah
otrzymał twoje rozkazy o wstrzymaniu marszu na Sanction i ruszeniu w zamian na
Silvanesti.
- Targonne nie wydał takich rozkazów, ale ujrzał marsz Dogaha już wcześniej w
umyśle rycerza, pozostawił więc rzecz bez komentarza. Później się tym zajmie. -
Generał
dotarł na miejsce i zobaczył zasłonę, która zagrodziła mu wejście. Był wściekły,
myśląc, że
zrobiono go w kendera. Kraina wokół tarczy jest straszliwym miejscem, mój panie,
pełnym
uschniętych drzew i zwierzęcego truchła. Powietrze cuchnie i zostawia w ustach
ohydny
posmak. Ludzie byli podenerwowani, utrzymywali, że to miejsce jest nawiedzone i
że
pomrzemy wszyscy przez to, że jesteśmy tak blisko niego, kiedy nagle, wraz ze
wschodem
słońca, zasłona opadła. Byłem tam z generałem Dogahem i widziałem wszystko na
własne
oczy.
- Opisz mi - polecił Targonne, bacznie mierząc wzrokiem rozmówcę.
- Zastanawiałem się, jak to najlepiej zrobić, mój panie. Kiedy byłem jeszcze
pędrakiem, wszedłem na skutą lodem sadzawkę. Lód zaczął pękać pod moimi nogami.
Rysy
rozpełzły się po nim z trzaskiem, potem lód poddał się i wpadłem w czarną wodę.
To było
nieomal takie samo uczucie. Widziałem zasłonę migoczącą jak lód w promieniach
słońca, a
potem zdało mi się, że zobaczyłem milion nieskończenie drobnych rys, tak
cienkich jak
pajęcze nici, oplatających tarczę z prędkością błyskawicy. Potem usłyszałem
wibrujący,
dźwięczący odgłos, niby tysiąca szklanych kielichów roztrzaskujących się o
kamienną
posadzkę, i zasłona znikła. Nie mogliśmy uwierzyć własnym zmysłom. Zrazu generał
Dogah
nie odważył się przekroczyć tarczy, obawiając się sprytnej elfickiej zasadzki.
„Może być tak”,
powiedział, „że przemaszerujemy przez zasłonę, a ona spadnie za nami i
skończymy, stojąc
twarzą w twarz z armią dziesięciu tysięcy elfów, nie mając dokąd ujść”. Nagle
pojawił się
przed nami, jakby za sprawą magii, jeden z rycerzy Miny. Z woli mocy Jedynego
Boga
przyszedł, by przekazać nam, że zaprawdę zniszczono tarczę, a dokonał tego sam
elficki król,
Silvanoshei, syn Alhany...
- Tak, tak - rzucił zniecierpliwiony Targonne. - Znam to rasowe szczenię. Dogah
uwierzył dzieciakowi i razem ze swoim wojskiem przekroczył granicę.
- Tak, mój panie. Generał rozkazał mi zabrać swojego błękitnego smoka i
przylecieć
tu, by donieść ci, że właśnie rusza na stolicę, Silvanost.
- A co z tą dziesięciotysięczną elficką armią? - spytał sucho Targonne.
- Nie zaatakowano nas. Zgodnie z tym, co mówi Mina, król Silvanoshei powiedział
im, że ona przychodzi wyzwolić naród silvanestyjski w imię Jedynego Boga. Muszę
powiedzieć, że elfy znajdują się w opłakanym stanie. Kiedy nasi zwiadowcy
dotarli do
elfickiej wioski rybackiej w pobliżu zasłony, zobaczyli, że większość
mieszkańców była
chora albo wręcz umierająca z powodu przeklętej magii tarczy. Chcieliśmy tych
nieszczęśników dobić, ale Mina nam zabroniła. Dokonywała cudów uzdrowicielskich
na
umierających elfach i przywracała ich światu zdrowych. Kiedy opuszczaliśmy tamto
miejsce,
elfy śpiewały jej hymny pochwalne, błogosławiły Jedynego Boga i przysięgały
czcić go na
cześć Miny. Nie wszystkie jednak elfy zaufały jej. Mina ostrzegła nas, że możemy
zostać
zaatakowani przez tych, którzy zwą się kirathami. Ale zgodnie z tym, co mówiła,
jest ich
niewielu i są niezorganizowani. Alhana Starbreeze posiada jeszcze siły przy
granicy, ale Mina
się ich nie boi. Ona, zdaje się, nie boi się niczego - dodał rycerz z
ubóstwieniem, którego nie
potrafił ukryć.
„Jedyny Bóg! Ha!” - powiedział do siebie Targonne w myślach, przepatrując umysł
posłańca głębiej, niż sięgały jego słowa. „Czary. Ta Mina to wiedźma.
Zaczarowała ich
wszystkich - włączając w to elfy, Dogaha i moich rycerzy. Tak samo jak elfy,
dali się
zauroczyć tej ledwo co upierzonej lafiryndzie. Co ona zamierza?”.
Odpowiedź była dla Targonne’a oczywista.
„Zamierza zająć moje miejsce, jakżeby inaczej. Podkopuje lojalność moich
oficerów i
zdobywa podziw oddziałów. Knuje przeciwko mnie. Niebezpieczna to gra dla takiej
małej
dziewczynki”.
Zamyślił się, zapominając o zmęczonym posłańcu. Za drzwiami pokoju dał się
słyszeć
głuchy odgłos obutych stóp i donośny głos żądający widzenia się z Panem Nocy.
- Mój panie! - adiutant wpadł do pokoju, zakłócając tok mrocznych myśli
Targonne’a.
- Przybył kolejny posłaniec.
Drugi kurier wszedł do pomieszczenia, patrząc spode łba na pierwszego.
- Tak, jakie są twoje wiadomości? - spytał go Targonne.
- Skontaktowała się ze mną Feur Czerwona, nasz agent będący pod rozkazami
smoczego suwerena, wielkiej zielonej Beryl. Czerwona donosi, że wraz z mnóstwem
innych
smoków noszących na grzbietach smokowców, dostała rozkaz rozpoczęcia ataku na
Cytadelę
Światła.
- Cytadelę? - Targonne walnął pięścią w blat, rozsypując starannie ułożone kupki
stalowych monet. - Na łeb upadła ta zielona smocza dziwka? Co ona sobie
wyobraża, atak na
Cytadelę?
- Zgodnie z tym, co mówi czerwona, Beryl wysłała do ciebie i swojej kuzynki
Malystryx posłańca z notą, że to jest prywatna kłótnia i nie ma potrzeby, żeby
Malys się w to
mieszała. Beryl poszukuje czarodzieja, który zakradł się na jej ziemie i
przywłaszczył sobie
cenny magiczny artefakt. Dowiedziała się, że ten czarodziej schronił się w
Cytadeli, więc
udała się tam, żeby go schwytać. Kiedy już dopadnie go razem z artefaktem,
wycofa się.
- Magia! - Targonne zaklął siarczyście. - Beryl ma obsesję na punkcie magii. O
niczym innym nie myśli. Mam Szaroszatych czarodziejów, którzy cały czas
przepędzają,
polując na jakąś cholerną magiczną Wieżę po to tylko, żeby zjednać sobie tę
nadętąjaszczurkę. Atakować Cytadelę! A co z paktem smoków? „Kuzynka Malystryx”
najprawdopodobniej uzna to za groźbę ze strony Beryl. A to może oznaczać wojnę
pełną
gębą, która gospodarkę doprowadzi do ruiny.
Targonne podniósł się. Miał zamiar wydać rozkaz, żeby posłańcy czekali w
pogotowiu, gotowi zanieść owe wieści do Malys, która bez cienia wątpliwości musi
usłyszeć
je od niego, kiedy do jego uszu doszły kolejne pokrzykiwania z korytarza.
- Pilna wiadomość dla Pana Nocy.
Adiutant Targonne’a, który wyglądał na mocno wyczerpanego, wszedł do pokoju.
- Co znowu? - warknął lord.
- Posłaniec przynosi wiadomość od marszałka Medana. Wojska Beryl przekroczyły
granice Qualinostu, plądrując i grabiąc wszystko po drodze. Medan pilnie prosi o
rozkazy.
Sądzi, że Beryl zamierza zniszczyć Qualinesti, puścić z dymem lasy, zetrzeć na
proch miasta i
wymordować elfy.
- Śmierć zda mi się na nic! - wykrzyknął Targonne, przeklinając Beryl z całego
serca i
duszy. Jął przechadzać się za biurkiem. - Nie wytnę drzew na drewno w wypalonych
lasach.
Beryl atakuje Qualinesti oraz Cytadelę. Łże i przede mną, i przed Malys!
Zamierza złamać
pakt! Planuje wojnę przeciwko Malys i Rycerstwu. Muszę ją w jakiś sposób
powstrzymać!
Zostawcie mnie! Wszyscy - rzucił nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Mam coś do
zrobienia.
Pierwszy z posłańców skłonił się, po czym udał na posiłek z zamiarem odpoczynku
przed powrotnym lotem. Adiutant ruszył posłać gońców, żeby pobudzili pozostałych
posłańców i postawili w stan gotowości błękitne smoki, które ich poniosą.
Kiedy już adiutant i umyślni poszli, Targonne zabrał się z powrotem do
przemierzania
pokoju. Był rozjuszony, wściekły, sfrustrowany. Dopiero kilka chwil temu
siedział nad
swoimi rachunkami rad z tego, że wiedział, iż świat toczy się po właściwych
torach, że
wszystko ma pod kontrolą. Prawda, smoczym suwerenom roiło się, że to oni tu
rządzili, ale
Pan Nocy wiedział lepiej. Nadęte, wielgachne, były - jak do tej pory sądził -
rade wylegiwać
w swoich barłogach, pozwalając Rycerzom Neraki sprawować rządy w ich imieniu.
Czarni
Rycerze kontrolowali Palanthas i Qualinost, dwa z najbogatszych miast
kontynentu. Lada
dzień złamaliby oblężenie Sanction i zdobyli owo portowe miasto, zyskując dostęp
do Morza
Nowego. Zajęli Haven, a ostatnio planowali nawet zaatakować dostatnie miasto na
rozdrożach, Solące.
Teraz widział, jak jego plany rozsypują się w bezładną ku - pę, jak stos
stalowych
monet. Wróciwszy do biurka, Targonne wyciągnął kilka arkuszy papieru
kancelaryjnego.
Umoczył pióro w kałamarzu i, po kilku jeszcze chwilach głębokiego namysłu,
zaczął pisać.
Do generała Dogaha,
Gratuluję zwycięstwa nad elfami silvanestyjskimi. Lud ten buntowal się przeciwko
nam wiele lat. Niemniej jednak, ostrzegam cię, nie obdarzaj ich zaufaniem. Nie
muszę ci
mówić, iż nie posiadamy wystarczających sil, by utrzymać Sihanesti, jeśliby elfy
zdecydowały
się powstać zbrojnie przeciw nam. Zdaję sobie sprawę, że są chore i osłabione,
że ich
populacja została zdziesiątkowana, są jednak podstępni - szczególnie ich król -
Silyanoshei.
Jest on synem przebieglej, zdradzieckiej matki i ojca wyjętego spod prawa. Bez
wątpienia
poszedł w ich ślady. Chcę, byś przyprowadził do mnie w celu przesłuchania
każdego elfa,
który twoim zdaniem może dostarczyć informacji tyczącej jakichkolwiek
wywrotowych
elfickich knowań. Zajmij się tym dyskretnie, Dogah. Nie chcę, by elfy zaczęły
coś
podejrzewać.
Pan Nocy,
Targonne
Przeczytał list jeszcze raz, przysypał atrament piaskiem, żeby szybciej wysechł
i
odłożył na bok. Po chwili zastanowienia zabrał się do układania następnego
pisma.
Na ręce Smoczego Suwerena Malystryx, Wasza Najdostojniejsza Wysokość etc., etc.,
Z ogromną przyjemnością pragnę powiadomić Waszą Smoczą Mość, że elficki lud
Silvanesti, który czas długi buntowal się przeciwko nam, został ostatecznie
pokonany przez
armię Czarnych Rycerzy z Neraki. Danina z tych bogatych krain niedługo już
popłynie
strumieniem do Waszych skrzyń. Rycerze Neraki, jak zazwyczaj, zajmą się
kwestiami
finansowymi, by zdjąć z Was tak przyziemny ciężar.
Podczas bitwy odkryto, że zielony smok, Cyan Krwawa Zguba, ukrywał się w
Silvanesti. Drżąc przed Waszym gniewem, sprzymierzył się z elfami. W rzeczy
samej, to on był
tym, który wzniósł magiczną tarczę tak długo zagradzającą nam drogę do tej
krainy. Został
zabity podczas bitwy. Jeśli tylko będzie to możliwym, postaram się, by
odnaleziono jego głowę
i dostarczono ją Waszej Miłości.
Zdarzyć się może, że dojdą Was plotki, jakoby kuzynka Wasza, Beryllinthranox,
zerwała pakt smoków, atakując Cytadelę Światła i wprowadzając swoje armie do
Qualinesti.
Spieszę zapewnić Waszą Miłość, że nie tak się sprawy mają. Beryllinthranox
działa pod moimi
rozkazami. Posiadamy dowody na to, iż to za sprawą wysiłków Mistyków z Cytadeli
Światła
nasi zawiedli w swojej magii. Uznałem, że mogą chcieć nam grozić,
Beryllinthranox zaś
łaskawie zaoferowała, że ich w moim imieniu zniszczy. Co się tyczy Qualinesti,
wojska
Beryllinthranox maszerują, żeby połączyć się z siłami marszałka Medana. Ma on
rozkaz
rozprawić się z rebeliantami, którymi dowodzi elfka znana jako Lwica, która
nękała nasze
wojska i była winna przerwom w dostarczaniu daniny.
Jak więc widzicie, wszystko jest pod moją kontrolą. Nie ma powodu, abyście się
martwili.
Pan Nocy,
Morham Targonne
Sypnął piaskiem i na ten list, po czym bez zwłoki zaczął następny, który
łatwiejszy
był do napisania, a to dlatego, że było w nim trochę prawdy.
Na ręce Błękitnego Smoka Khellendrosa, Najszacowniejszego e te., e te.,
Słyszałeś, Panie, bez wątpienia, że wielka zielona smoczyca Beryllinthranox
przypuściła atak na Cytadelę Światła. Obawiając się, iż mógłbyś opacznie
zrozumieć owo
wtargnięcie na tereny tak bliskie Twojemu terytorium, spieszę zapewnić Cię,
panie, że
Beryllinthranox działa w tej kwestii pod moimi rozkazami. Mistycy z Cytadeli
Światła, jak się
okazało, są winni utraty magii przez naszych Mistyków. Zwróciłbym się z prośbą
do Ciebie,
Wspaniały Khellendrosie, wiem jednak, że musisz mieć oczy otwarte na
zgromadzenie
przeklętych Rycerzy Solamnijskich w mieście Solanthus. Nie chcąc odwoływać Cię w
tak
krytycznej chwili, poprosiłem Beryllinthranox o rozwiązanie tego problemu.
Pan Nocy,
Morham Targonne
Postscriptum: Wiadomym Ci jest, że Rycerze Solamnijscy zbierają się w Solanthus,
nieprawdaż, o Dostojny?
Ostatni list był jeszcze łatwiejszy i wymagał zupełnie już niewielkiego wysiłku.
Do marszałka Medana,
Niniejszym nakazuję ci, abyś przekażą! stołeczne miasto Qualinost nietknięte i w
stanie nienaruszonym na ręce Jej Miłości, Beryllinthranox. Zaaresztujesz
wszystkich członków
królewskiej rodziny elfów, włączając w to króla Gilthasa i Królową Matkę
Lauranę. Mają oni
zostać dostarczeni żywi Beryllinthranox, która może zrobić z nimi, co jej się
tylko podoba. W
zamian za to dasz jej jasno do zrozumienia, że jej smocze zastępy mają
natychmiast
zaprzestać rozmyślnego niszczenia lasów, farm, budynków etc. Wyklarujesz
Beryllinthranox,
że choć ona, w swojej wspaniałości, nie potrzebuje pieniędzy, my, biedne i
nieszczęsne
śmiertelne robaki, owszem. Upoważniam cię do złożenia następującej oferty:
każdemu
ludzkiemu żołnierzowi z jej armii zostanie podarowana elficka ziemia, wraz ze
stojącymi na
niej domostwami i innymi zabudowaniami. Wszyscy jej wysoko postawieni oficerowie
otrzymaj ą pierwszorzędne domy w Qualinoście. To powinno ukrócić grabieże i
niszczycielskie zapędy. Kiedy już wszystko wróci do normy, dopilnuję, by ludzcy
osiedleńcy
zajęli resztę elfickich ziem.
Pan Nocy,
Morham Targonne
Postscriptum 1: Oferta ziemi nie dotyczy goblinów, hobgoblinów, minotaurów ani
smokowców. Przyobiecaj im jej równowartość w stali, która zostanie wypłacona w
późniejszym terminie. Ufam, że dopilnujesz, aby te kreatury znalazły się w
awangardzie i
doznały najcięższych strat.
Postscriptum 2: Co się tyczy elflch mieszkańców Qualinostu, istnieje możliwość,
iż
odmówią odstąpienia od własności swoich ziem i dobytku. Jako że czyniąc tak,
przeciwstawiają się bezpośredniemu rozkazowi Rycerzy Neraki, uznaje się, że
złamali prawo i
zostają tym samym skazani na śmierć. Twoi żołnierze mają rozkaz bezzwłocznego
wykonania
wyroku.
Kiedy już wysechł atrament, Targonne przypieczętował każdy list i wezwawszy
adiutanta, kazał je rozesłać. Wraz ze wschodem słońca czterech jeźdźców na
błękitnych
smokach poszybowało w niebo.
Uporawszy się z tym, Targonne rozważał udanie się na spoczynek. Wiedział jednak,
że nie zmruży oka, mając nad sobą widmo rachunkowego błędu nawiedzającego jego
skądinąd przyjemne sny o starannych wykresach i kolumnach. Z zapałem zasiadł do
pracy i,
jak to się często zdarza, kiedy ktoś porzuci zadanie, nad którym się głowił,
znalazł błąd
niemalże natychmiast. Dwadzieścia siedem sztab stali, czternaście srebra i pięć
miedzi zostało
koniec końców podliczone. Targonne dokonał poprawki jednym precyzyjnym ruchem
pióra.
Zadowolony zamknął księgę, sprzątnął biurko i udał się na krótką drzemkę,
przeświadczony o tym, że ze światem raz jeszcze wszystko było w porządku.
2
Atak na Cytadelę Światła
Beryl wraz ze swoimi sługami nadleciała nad Cytadelę Światła. Smoczy strach,
który
był ich bronią, zalewał odwagę mieszkańców powodzią rozpaczy i przerażenia.
Cztery
wielkie czerwone smoki przeleciały nad ludzkimi głowami. Smoliste cienie rzucane
przez ich
skrzydła były ciemniejsze od najczarniejszej nocy, a każdy, na kogo padł ów
cień, czuł strach
spopielający serce i mrożący krew.
Beryllinthranox była olbrzymią zieloną smoczycą, która pojawiła się na Krynnie
zaraz
po Wojnie Chaosu; nikt nie wiedział, ani jak, ani też skąd przybyła. Wraz z
innymi smokami
swojego rodzaju - zwłaszcza zaś ze swój ą kuzynką Mały stryx - zaatakowała smoki
zamieszkujące Krynn, zarówno metaliczne, jak i chromatyczne, wypowiadając wojnę
swojej
rasie. Z ciałem napęczniałym od żerowania na pobratymcach, których uśmierciła,
Beryl
zakreślała wysoko na niebie koła, obserwując i czuwając. To, co widziała,
sprawiało jej
przyjemność, radował ją postęp walk.
Cytadela nie miała szans na obronę przed nią. Gdyby pojawił się wielki srebrny
smok,
Lustrzec, może ośmieliłby się zbuntować przeciw niej, nie było go jednak, znikł
w tajemniczy
sposób. Rycerze Solamnijscy, którzy mieli fortecę na wyspie Schallsea, mieli być
może
zamiar powstać w heroicznym akcie obrony, ich liczebność była jednak niewielka i
z
pewnością nie zdołaliby przetrwać zmasowanego ataku Beryl i jej współtowarzyszy.
Wielka
zielona smoczyca nie musiała się nawet zanadto do nich zbliżać. Wystarczy, żeby
na nich
zionęła. Jeden trujący pocisk Beryl może uśmiercić każdego obrońcę w forcie.
Rycerze Solamnijscy nie zamierzali jednak biernie czekać na śmierć. Wiedziała,
że
stoczą z jej podwładnymi zażartą bitwę. Łucznicy zajmowali pozycje na blankach,
a dowódcy
dokładali starań, by podtrzymywać ich odwagę, choć smoczy strach obezwładnił
wielu i
zatruł ich słabością. Rycerze gnali w pośpiechu przez wioski i miasta na wyspie,
usiłując
stłumić panikę mieszkańców i pomóc im w ucieczce w głąb lądu, do jaskiń, które
były
zaopatrzone i przygotowane na taki atak.
Opiekunowie Cytadeli używali zawsze swoich mistycznych mocy, by obronić się
przed smoczym atakiem. Siły te w tajemniczy sposób zanikły w przeciągu
ostatniego roku,
tak że Mistycy zostali zmuszeni do ucieczki ze swoich pięknych, kryształowych
budowli i
pozostawienia ich na pastwę smoków. W pierwszej kolejności ewakuowano sieroty.
Dzieci
były przerażone i wzywały Złotą Lunę, darzyły ją bowiem wielką miłością, ona
jednak nie
pojawiła się. Adepci i mistrzowie wzięli na ręce najmniejsze szkraby i
uspokajali, spiesząc się
jednocześnie, by zanieść je w bezpieczne miejsce. Tłumaczyli im, że Złota Luna
na pewno do
nich przyjdzie, tylko że jest teraz zajęta i że muszą być dzielne i dać jej
powody do dumy.
Kiedy tak mówili, zerkali po sobie w smutku i przerażeniu. Pierwsza Mistrzyni
opuściła
Cytadelę wraz ze wschodem słońca. Uciekała, jakby była szalona albo opętana.
Żaden z
magów nie wiedział, dokąd się udała.
Mieszkańcy wyspy Schallsea opuścili swoje domostwa i strumieniem ciągnęli w głąb
lądu, a sparaliżowanych smoczym strachem ponaglali i prowadzili ci, którzy
zdołali się mu
oprzeć. W paśmie wzgórz w centralnej części wyspy znajdowały się wielkie
jaskinie. Ludzie
wierzyli z całego serca, że w ich wnętrzu będą bezpieczni i nie dosięgnie ich
smoczy pogrom,
ale teraz, kiedy atak stał się faktem, wielu zaczynało uświadamiać sobie, jak
płonne mogły
okazać się te nadzieje.
Płomienie czerwonych smoków spopielą lasy i budynki. Podczas gdy ogień będzie
niszczył ziemię, trujący dech ogromnego zielonego smoka zatruje powietrze i
wodę. Nic nie
zdoła uchronić się przed zagładą. Schallsea stanie się wyspą trupów.
Ludzie zdjęci strachem czekali na rozpoczęcie ataku, czekali, aż płomienie
stopią
kryształowe kopuły i skalne ściany fortecy, wyglądali chmury trucizny, która
zdławi w nich
ostatki życia. Smoki wszelako nie atakowały. Czerwone kołowały nad głowami,
przyglądając
się panice w dole z niekłamaną satysfakcją, nie przymierzając się jednak do
zabójczego ciosu.
W niektórych głupcach rozbudziło to nadzieję, pomyśleli sobie, że wszystko może
ma na celu
jedynie zastraszenie i że jaszczury, przeraziwszy wszystkich, odlecą. Mądrzy
mieli więcej
rozumu w głowach.
W swojej komnacie wysoko w Lyceum, głównym budynku zwieńczonej kryształową
kopułą Cytadeli Światła, Palin Majere obserwował przez olbrzymich rozmiarów okno
- które
było w istocie kryształową ścianą - nadlatujące smoki. Przyglądając się im,
jednocześnie
usilnie próbował poskładać na powrót połamane części magicznego artefaktu, który
miał
przenieść jego i Tasslehoffa do bezpiecznego Solące.
- Popatrz na to w inny sposób - powiedział Tas ze swoją rozwścieczającą
kenderską
pogodą w głosie. - Przynajmniej smok nie położy swoich pazurzysk na artefakcie.
- Nie - odparł zwięźle Palin. - Położy je na nas.
- Może nie - zaoponował Tas, nurkując za częścią urządzenia, która potoczyła się
pod
łóżko. - Mając Urządzenie do Podróżowania w Czasie w kawałkach i zupełnie
pozbawione
magicznego ładunku... - przerwał i usiadł. - Zgaduję, że magia wyparowała w
całości, czy nie
tak, Palinie?
Mistyk nie odpowiedział. Ledwo co słyszał głos kendera. Nie widział drogi
ratunku.
Strach wstrząsnął nim, rozpacz wgryzła się weń, aż ogarnęła go słabość i opadł z
sił. Był zbyt
wycieńczony, żeby walczyć o życie, a zresztą czy było o co drzeć szaty? To
zmarli wykradli
mu magię, wysysając jaz niewiadomej przyczyny. Przeszedł go dreszcz na
wspomnienie
dotyku zimnych warg na ciele, owych głosów jęczących, żebrzących, błagających o
magię.
Zabrali ją... i Urządzenie do Podróżowania w Czasie było teraz galimatiasem
kółek, zębatych
przekładni, prętów i migoczących klejnotów porozrzucanych na dywaniku.
- Jak już mówiłem, skoro cała magia uszła - Tas nieprzerwanie trajkotał - Beryl
nie
zdoła nas znaleźć, bo nie będzie miała drogi, która by ją poprowadziła.
Palin uniósł głowę i spojrzał na kendera.
- Co powiedziałeś?
- Powiedziałem wiele rzeczy. O smoku nie mającym artefaktu i być może nie
mającym nas, ponieważ, jeżeli nie ma już magii...
- Możesz mieć rację.
- Mogę? - zdziwienie Tasa było bezbrzeżne.
- Podaj mi to - polecił Palin, wskazując palcem. Zagarnąwszy dla siebie jeden z
tobołków kendera, mag wysypał jego zawartość i zaczął w pośpiechu zbierać
kawałeczki i
części artefaktu i upychać je do worka. - Straże będą ewakuować ludzi w stronę
wzgórz.
Zgubimy się w tłumie. Nie, nie dotykaj tego! - krzyknął ostro, trzepiąc małą
dłoń kendera
sięgającą po wysadzany klejnotami cyferblat. - Muszę mieć wszystkie części
razem.
- Ja tylko chciałem na pamiątkę - wyjaśnił Tas, ssąc zaczerwienione kłykcie. -
Coś,
żeby przypominało mi Caramona. Szczególnie że teraz nie użyję już artefaktu,
żeby cofnąć
się w czasie. - Palin chrząknął. Ręce trzęsły mu się i trudno było po wyłamywany
m i palcami
złapać niektóre z mniejszych części. - Nie wiem, na co ci w ogóle ten klamot -
zauważył Tas.
- Wątpię, żebyś umiał go naprawić. Nie sądzę, żeby się to komukolwiek w ogóle
udało.
Wygląda na doszczętnie zniszczony.
Mag rzucił kenderowi srogie spojrzenie.
- Powiedziałeś, że postanowiłeś użyć go, żeby wrócić do przeszłości.
- To było kiedyś - odparł Tas. - Póki nie zrobiło się tutaj naprawdę ciekawie.
Zanim
Złota Luna nie odpłynęła w gnomowym wehikule podwodnym, który teraz atakują
smoki. Że
nie wspomnę o umarlakach - dodał, jakby po namyśle. Palinowi nie podobało się,
że o tym
wspomniał.
- Ech, zrób coś pożytecznego w końcu. Wyjdź na korytarz i zobacz, co się dzieje.
Tas zrobił, jak mu kazano, zmierzając w stronę drzwi, choć kontynuował przez
ramię:
- Mówiłem ci o tym, że widziałem martwych ludzi. Dokładnie w chwili, w której
rozerwało
artefakt. Mówiłem, prawda? Przypadli wszyscy do ciebie, jak pijawki.
- Widzisz teraz któregoś z nich? - spytał Palin. Kender rozejrzał się.
- Nie, ani jednego, ale znowu - pospieszył z wyjaśnieniem - wyparowała też
magia,
nieprawdaż?
- Tak - mag ciasno zaciągnął szpagat na worku, w którym znajdowały się połamane
części. - Magia wyparowała.
Tas sięgał właśnie w stronę klamki, kiedy dudniące pukanie o mało co nie
wywaliło
dziury w drzwiach.
- Majere, panie! - zawołał ktoś. - Jesteście w środku?
- Jesteśmy! - odkrzyknął Tasslehoff.
- Cytadela jest atakowana przez Beryl i chmarę czerwonych smoków - powiedział
głos. - Musicie się pospieszyć!
Palin bardzo dobrze wiedział, że byli atakowani. W każdej chwili oczekiwał
śmierci.
Jego jedynym pragnieniem była ucieczka, pozostał jednakże na klęczkach,
przeczesując
dywanik połamanymi dłońmi, pragnąc upewnić się, że nie przeoczył ani jednego
drobniutkiego klejnociku ani malutkiego kawałeczka mechanizmu z roztrzaskanego
Urządzenia do Podróżowania w Czasie.
Nie znalazłszy nic więcej, podniósł się z kolan akurat wtedy, kiedy lady Kamila,
dowódca Rycerzy Solamnijskich z Schallsea, wkroczyła do pokoju. Była weteranem i
bił od
niej olbrzymi spokój, myślała trzeźwo i konkretnie. Miała rozkaz walczyć ze
smokami. Mogła
liczyć na to,-że jej podkomendni w fortecy również podejmą się tego obowiązku.
Jej zdaniem
należało ewakuować z Cytadeli tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe. Jak
większość
Solamnijczyków, lady Kamila z wielką podejrzliwością podchodziła do praktyków
magii i
przyglądała się Palinowi ponuro, jak gdyby nie zapomniała mu tego, że był w
porozumieniu
ze smokami.
- Majere, panie, ktoś powiedział, że zdawało mu się, żeś ciągle tutaj. Wiesz, co
dzieje
się na zewnątrz?
Palin wyjrzał przez okno i zobaczył kołujące nad nimi smoki, cienie ich skrzydeł
ślizgające się po powierzchni spokojnego, oleistego morza.
- Zaiste trudno byłoby nie zauważyć - odparł chłodno. Nie pałał sympatią do lady
Kamili.
- Co robiliście? - spytała rycerka ze złością. - Potrzebujemy waszej pomocy!
Spodziewałam się, że zastanę cię szykującego swoją magię, by odeprzeć atak tych
potworów,
ale jeden ze strażników powiedział, że widział cię nadal w komnacie. Nie
chciałam dać temu
wiary, ale oto jesteś tu, bawiąc się jakąś błyskotką!
Palin zastanawiał się, co powiedziałaby lady Kamila, gdyby wiedziała, że
powodem,
dla którego smoki atakowały wyspę, była w pierwszym rzędzie próba wykradnięcia
owej
„błyskotki”.
- Właśnie wychodziliśmy - odparł, chwytając podekscytowanego kendera. - Chodźże
no, Tas.
- On mówi prawdę, lady Kamilo - przytaknął Tasslehoff, który nic sobie nie robił
ze
sceptycyzmu wojowniczki. - Właśnie wychodziliśmy. Zmierzaliśmy w stronę Solące,
ale
magiczne urządzenie, które mieliśmy zamiar użyć, żeby uciec, zepsuło się...
- Wystarczy, Tas. - Palin wypchnął kendera za drzwi.
- Uciec! - powtórzyła lady Kamila, a głos drżał jej z wściekłości. -
Planowaliście uciec
i zostawić nas wszystkich na pastwę losu? Nie wierzę, że można być takim
tchórzem. Nawet
jeżeli jest się czarodziejem.
Palin, który trzymał ramię Tasslehoffa w mocnym uścisku, pchnął go brutalnie w
głąb
korytarza, w stronę schodów.
- Kender ma rację, lady Kamilo - odezwał się suchym tonem. - Zamierzaliśmy
uciec.
Jest to coś, co zrobiłaby w takiej sytuacji każda rozsądna osoba, nieważne,
czarodziej czy
rycerz. Jak się okazuje, nie możemy. Utknęliśmy tutaj z wami. I tak jak wy udamy
się w
stronę wzgórz. Albo też w stronę śmierci, cokolwiek wybiorą smoki. Ruszaj się,
Tas! Nie ma
czasu na pogaduszki!
- Ale twoja magia... - naciskała lady Kamila. Palin napadł na nią.
- Nie mam żadnej magii! - ryknął dziko. - Nie posiadam więcej siły, żeby walczyć
z
potworami, niż ten kender! Mniej, być może, bo jego ciało jest całe, moje zaś
połamane.
Rzucił jej wściekłe spojrzenie. I ona spojrzała nań z furią, jej twarz była
blada i zimna.
Dotarli do schodów, które wiły się pomiędzy różnymi poziomami Lyceum, schodów,
na
których niegdyś tłoczyli się ludzie, a które teraz świeciły pustkami. Mieszkańcy
Lyceum
dołączyli do tłumu uciekającego przed smokami, w nadziei na znalezienie
schronienia pośród
wzgórz. Palin widział ich płynących niczym strumień w głąb wyspy. Jeśliby smoki
zaatakowały teraz i plunęły ogniem na te zdjęte przerażeniem masy, rzeź byłaby
straszliwa.
Smoki jednak ciągle krążyły nad nimi, obserwując i wyczekując.
Mag wiedział bardzo dobrze, na co czekały. Beryl usiłowała wyczuć magię
artefaktu.
Starała się ustalić, która z owych marnych kreatur uciekających przed nią niosła
z sobą cenny
talizman. Dlatego właśnie nie wydała swoim sługom rozkazu zabijania. Jeszcze nie
teraz.
Niech go szlag trafi, jeśliby miał powiedzieć o tym wojowniczce.
Najprawdopodobniej
oddałaby go w smocze łapska.
- Zakładam, że naglą cię obowiązki, lady Kamilo - odezwał się Palin, odwracając
się
do niej plecami. - Nie zawracaj sobie nami głowy.
- Wierz mi - rzuciła w odpowiedzi. - Nie będę! Przepchnąwszy się obok niego,
puściła
się biegiem po schodach, aż miecz grzechotał jej u boku i pobrzękiwała zbroja.
- Prędko - polecił Palin Tasowi. - Zgubimy się w tłumie. Zebrawszy poły swoich
szat,
mistyk zbiegł po schodach.
Tasslehoff podążył za nim, rozkoszując się podnieceniem, tak jak tylko kender
potrafi.
Opuścili budynek jako ostatni. Akurat kiedy Palin przystanął przy wejściu, żeby
złapać
oddech i wybrać najlepszą drogę, jeden z czerwonych smoków nagle zniżył lot.
Ludzie rzucili
się z krzykiem na ziemię. Mag przywarł do kryształowej ściany Lyceum, ciągnąc za
sobą
Tasa. Smok przeleciał, gwałtownie bijąc skrzydłami, nie czyniąc jednak żadnej
szkody poza
rozpędzeniem masy ludzi, którzy biegali oszalali z przerażenia.
Myśląc, że być może smok go wypatrzył, Palin spojrzał w niebo w obawie, że ów
mógł planować kolejny nalot. To, co ujrzał, zdumiało go i wprawiło w osłupienie.
Wielkie kształty podobne olbrzymim ptakom wypełniały niebo. Zrazu Palin
pomyślał,
że to ptaki, ale wtedy dostrzegł słoneczne refleksy odbijające od metalu.
- Co to jest, na Otchłań? - zastanawiał się. Tasslehoff obrócił twarz w górę,
mrużąc
oczy przed słońcem. Kolejny czerwony smok pikował w stronę Cytadeli.
- Smokowcy - stwierdził ze spokojem Tasslehoff. Skaczą ze smoczych grzbietów.
Widziałem, jak to robili podczas Wojny Lancy - westchnął z zazdrością. - Czasami
to
naprawdę chciałbym urodzić się smokowcem.
- Co powiedziałeś? - wydyszał Palin. - Smokowcy?
- O, tak - odparł Tas. - Czyż to nie wygląda zabawnie? Latają na smoczych
grzbietach,
a potem z nich skaczą i - o proszę, możesz sam zobaczyć - widzisz, jak
rozpościerają
skrzydła, żeby wyhamować upadek. Czyż nie byłoby to cudowne, Palinie? Żeby tak
móc
żeglować po niebie, jak...
- Oto czemu Beryl nie pozwoliła smokom puścić wszystkiego z dymem! - krzyknął
Palin w nagłym przypływie pełnego trwogi zrozumienia. - Zamierza użyć smokowców,
żeby
znaleźli magiczny artefakt... że by nas znaleźli!
Inteligentni, silni, urodzeni, by walczyć i wychowani na wojowników, smokowcy
wzbudzali największy strach spośród wojsk smoczych suwerenów. Stworzeni podczas
Wojny
Lancy przez złą magię z jaj smoków metalicznych, byli olbrzymich rozmiarów
jaszczuropodobnymi istotami, chodzącymi na dwóch łapach jak ludzie. Mieli
skrzydła, ale
krótkie i niezdolne unieść wielkiego, dobrze umięśnionego cielska, tak by mogli
latać.
Skrzydła jednak doskonale nadawały się do tego, by unosić ich w powietrzu, tak
jak robili to
właśnie teraz, i wylądować bezpiecznie i miękko.
Zaraz po wylądowaniu smokowcy zaczęli formować szeregi w odpowiedzi na
wykrzykiwane przez ich oficerów komendy. Kordon rozdzielił się, chwytali
każdego, kto był
w pobliżu.
Grupka smokowców otoczyła Opiekunów Cytadeli, każąc im się poddać. Postawieni
w obliczu liczebnej przewagi, strażnicy złożyli broń. Smokowcy siłą zmusili ich
do
opadnięcia na klęczki, następnie zaś rzucili na nich zaklęcia, które spętały ich
pajęczyną albo
zesłały sen. Palin zanotował sobie w myślach, że smokowcy potrafili czarować bez
widocznej
trudności, podczas gdy każdy inny mag na Ansalonie z ledwością mógł zebrać w
sobie tyle
magii, by zagotować wodę. Fakt ten uznał za złowróżbny, ale sądził, że już nie
będzie miał
zbyt dużo czasu, by się nad nim zastanawiać.
Smokowcy nie zabijali swoich więźniów. Nie przed przesłuchaniem. Pozostawiono
ich tam, gdzie upadli, omotanych ciasno magicznymi splotami pajęczyn. Część
smokowców
ruszyła dalej, podczas gdy pozostali zaczęli ciągnąć spętanych więźniów w stronę
opuszczonego Lyceum.
Raz jeszcze czerwony smok przeleciał nad głowami, tnąc masywnymi skrzydłami
powietrze. Grupki smokowców zsunęły się ze jego grzbietu. Ich cel stanowił teraz
najwyraźniej Palin. Zamierzali zająć i utrzymać Cytadelę Światła, użyć jej jako
bazy dla
swojej operacji. Kiedy już ją utworzą, rozejdą się po całej wyspie, spędzając
wszystkich
cywili. Kolejny oddział prawdopodobnie atakował Rycerzy Solamnijskich,
zagradzając im
drogę wyjścia z fortecy.
Palin zastanawiał się, czy poszukiwacze mają ich rysopisy. „A może kazano im
dostarczyć Beryl każdego magika i kendera, jacy się napatoczą? Nie, żeby miało
to jakieś
znaczenie” uprzytomnił sobie z goryczą. „Tak czy inaczej, niedługo już znowu
stanę się
więźniem. Męczonym i poddawanym torturom. Zakutym w łańcuchy w ciemnościach,
żebym
tam zgnił we własnym brudzie. Nie ma szans, bym się od tego uchronił. Nie znam
sposobu,
by z nimi walczyć. Jeśli spróbuję użyć magii, wyssą ją zmarli, zabiorą do sobie
tylko znanych
celów”.
Stał w cieniach kryształowej ściany, a w jego umyśle wrzało, strach wił się w
nim, aż
przyprawił go o mdłości; pomyślał sobie, że zaraz wyzionie z tego wszystkiego
ducha. Nie
śmierci się obawiał. Umieranie było proste. Życie jako więzień... z tym nie mógł
się
zmierzyć. Nie po raz kolejny.
- Palinie - rzucił nagląco Tas. - Zdaje mi się, że nas zauważyli.
Rzeczywiście, oficer smokowców dostrzegł ich. Wskazał kierunek, w którym się
znajdowali i wydał rozkazy. Jego oddziały zaczęły się ku nim zbliżać. Palin
zastanawiał się,
gdzie była lady Kamila, a panika rozbudziła w nim potrzebę zawołania o pomoc.
Odrzucił tę
myśl natychmiast. Gdziekolwiek by się nie znajdowała, miała dość roboty, aby
pomóc samej
sobie.
- Będziemy z nimi walczyć? - spytał gorliwie Tas. Mam z sobą mój specjalny nóż,
Pogromcę Królików. - Zaczął grzebać w sakwach, wyrzucając z nich kawałki
sztućców,
sznurowadeł i starą skarpetę. - Caramon tak go nazwał, bo powiedział, że dobry
to on jest
tylko do zabijania groźnych królików. Groźnego królika nigdy nie spotkałem, ale
całkiem
dobrze zda się przeciw smokowcom. Muszę sobie tylko przypomnieć, gdzie żem go
upchnął...
„Popędzę z powrotem do budynku” - pomyślał Palin, w którym panika wzięła górę.
„Znajdę jakąś kryjówkę, jakąkolwiek”. Stanął mu przed oczyma obraz smokowców
znajdujących go skulonego, kwilącego w ustępie. A potem wlekących...
Gorzka żółć zalała mu usta. Gdyby zrejterował teraz, następnym razem także
musiałby
uciekać i uciekałby tak wciąż i wciąż, zostawiając innych, by nadstawiali za
niego karku. Nie
będzie więcej uchodził. Zostanie tutaj.
„To nie ja się liczę”- pomyślał Palin. „Mnie można przeznaczyć na straty.
Tasslehoff
jest ważny. Kenderowi nie może stać się żadna krzywda. Nie tym razem, nie w tym
świecie.
Bo jeżeli zginie kender, jeśli poniesie śmierć w miejscu i czasie nie jemu
przeznaczonym,
wtedy cały świat i my wszyscy, którzy po nim chodzimy - smoki, smokowcy i ja sam
-
przestaniemy istnieć”.
- Tas - Palin odezwał się cicho, ale pewnym głosem. - Zamierzam odciągnąć
smokowców, a kiedy będę to robił, ty pobiegniesz do wzgórz. Będziesz tam
bezpieczny.
Kiedy odejdą - a myślę, że tak się stanie, gdy już mnie schwytają - chcę, żebyś
udał się do
Palanthas, odnalazł Jennę i niech ona zaprowadzi cię do Dalamara. Kiedy dam
sygnał,
pobiegniesz, Tas. Pobiegniesz tak szybko, jak potrafisz.
Smokowcy zbliżali się. Mieli go teraz wyraźnie w polu widzenia i zaczęli
wymieniać
między sobą głośne uwagi, wskazując nań i coś bełkocąc. Sądząc po ich
podnieceniu, na
jedno z jego pytań znalazła się odpowiedź. Mieli opis.
- Nie mogę cię zostawić, Palinie! - zaprotestował Tas. - Przyznaję, że wściekłem
się
na ciebie za to, że chciałeś mnie zabić, kiedy kazałeś mi wrócić, żebym został
rozdeptany
przez tego olbrzyma, ale teraz już mi prawie przeszło i...
- Biegnij, Tas! - zawołał mag, w którym rozpacz obudziła gniew. Otworzywszy
torbę
z częściami magicznego urządzenia, wziął do ręki cyferblat. - Biegnij! Mój
ojciec miał rację.
Musisz dostać się do Dalamara! Musisz powiedzieć mu...
- Wiem! - wykrzyknął kender. Nawet go nie słuchał. - Ukryjemy się w Labiryncie
Żywego Płotu. Nigdy nas tam nie znajdą. Dawajże, Palinie! Prędko!
Smokowcy krzyczeli coś i nawoływali. Inni, słysząc ich głosy, odwrócili się,
żeby
zobaczyć.
- Tas! - Palin napadł na niego z furią. - Rób, co ci każę! Ruszaj!
- Nie bez ciebie - upierał się Tasselhof. - Co powie Caramon, kiedy się dowie,
że
zostawiłem cię tu na pastwę losu samiuteńkiego jak palec? Ruszają się strasznie
szybko,
Palinie - dodał. - Jeśli mamy zamiar zdążyć do Labiryntu Żywego Płotu, myślę, że
lepiej
będzie, jeżeli pobiegniemy teraz.
Palin wyjął cyferblat. Za pomocą Urządzenia do Podróżowania w Czasie jego ojciec
cofnął się do okresu Pierwszego Kataklizmu, próbując ocalić lady Crysanię i
uchronić
swojego bliźniaczego brata Raistlina przed wkroczeniem do Otchłani. Za pomocą
tegoż
mechanizmu Tasslehoff przy wędrował tutaj, niosąc ze sobą tajemnicę i nadzieję.
Dzięki
urządzeniu Palin cofnął się w czasie, żeby odkryć, iż okres przed Drugim
Kataklizmem nie
istniał. Owa machina była jedną z najpotężniejszych i najcudowniejszych, jakie
kiedykolwiek
stworzyli czarodzieje Krynnu. Szykował się właśnie do zniszczenia jej, a tym
samym być
może zniszczenia ich wszystkich. Było to jednak jedyne wyjście.
Chwycił cyferblat i ścisnął go w dłoni z taką siłą, że metalowe krawędzie wbiły
się w
skórę. Wykrzykując słowa zaklęć, k