13332

Szczegóły
Tytuł 13332
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13332 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13332 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13332 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

%. Ш: Л> 'W ,V S.4t4 u № sauna мілзіупаагішьл^ gaj■•,-. 'Г-Głowaczów/-, •Ї'Ч'-І'М^ >\' >'t •■■■ S m f ,=#«. % , r J^ "CÓRA * «І Ік П $ * 1 P 1 %: iy Vi. I»?, *A % .% V-. .4 № О % 1* i% f» RAWA U AZ. K i S % Zteftroztfm0 V Ostrówka 5 Ił Jr'S"'\ ,J...J/ÓOIELIfICA (JTOBT MIASTOnadPILIl '■>?•• *:Г SOS UJJJJ_____l_ /0 /S ^0*m _l____I____I — —• granica województwa ■ radomskiego ЬіШІЇї!, 9 miasta wymienione w tekście iff^!f#s № ■ #%^ *U' Kimam _ Popooróm Шш^~ l%5 Przytyk Cerekiew '^ ""^8Cfe. „ Q / „ (Miednice o > RADOM . 'Uttf&G, Czarnolas \/ # ^їЩЇ' . 4 ... t Kotorowlce . ™ОШщ «^bfi»"^.,.; -^f Oo .V-. i-, „ -ZamoScmomy. r''"' Mazowszany%tX>SKARrszEW * <«' ЧІ<-/ «. •>>■ ^«ЖК KAZIMIERZ , . Ł ».., $&, r-~~^ . ^^ долл* Jastrząb :■#%:. ■*>■■•' £іі«Г£і? ąe»^»«^ BAŚNIE i LEGENDY _ ziemi radomskiej ■ . 900Z ZQ Б 2 ZENO» GIERAU BAŚNIE i LEGENDY ziemi radomskiej WYDA WNICTWO PTTK „KRAJ" WARSZAWA 1986 Opracowanie graficzne Juliusz Kulesza Opracowanie kartograficzne Anna Rzadkowska Redaktor kartograf Anna Rzadkowska Korektor Krystyna Okoniewska MIEJSKA ВШЛ0ТЖА FlMlCZNA w Zabrzu ł ZN. KLA§^ NR INW, Ш £.£.P, K№ (C) Copyright by Zenon Gierata. Warszawa 1986 ISBN 83-7005-103-0 „Nie pogardzaj bajka gminną, ona się wysnuwa z serca ludu, z jego pojęć, marzeń, nadziei, z całego jego bytu w pewnej epoce: dlatego też objawia w sobie żywotne pierwiastki narodu, jego charakter i pogląd na życie." (L. Srtyrmer „Katakptyk". tom i) Od autora Ziemia Radomska, jak wiele innych regionów Polski, ma przepiękne opowieści, baśnie i legendy tworzone przez dziesiątki, a nawet setki lat wśród jej mieszkańców. Przekazywane z ust do ust, z dziada pradziada, tchną swoistym czarem przeszłości, mówią wiele o mieszkańcach i miejscowej tradycji. Wyszukane z trudem ustne przekazy, zasnute mgłą niepamięci pozwoliły odtworzyć legendarną historię powstawania wielu wsi i miasteczek. Historia to pradawna, której daremnie szukalibyśmy w uczonych rozprawach. Mimo że niekiedy minęły stulecia przetrwała w opowieściach ludu. Czasami są to bardzo skrócone wzmianki, innym razem barwne i pełne życia opisy. Mam nadzieję, że — choć poddane upiększającej obróbce — nie zatraciły swego oryginalnego charakteru. Zebrane tu opowieści dotyczą przede wszystkim miejscowości, których nazwy mają swój legendarny rodowód sięgający głęboko w przeszłość. Przekazywane z pokolenia na pokolenie zginęłyby niechybnie wraz z odejściem jej mieszkańców. Warto zatem uchronić chociażby cząstkę tych uroczych opowieści. A opowiadają je starzy mieszkańcy wsi i miasteczek, barwnie i żywo. To właśnie oni w długie jesienne i zimowe wieczory stworzyli ową krainę baśni, nierzeczywistą i zaczarowaną. „...baśń tęczowymi słowy Płynie. Czasem dźwigną głowy Zadrzemane babki z kąta... Coś im się po myślach pląta... Przetrą oczy półprzytomne, Szepcą cicho: „Pomnę, pomnę..." D (Leopold Staff „ Wieczornica") Legendy te starałem się przekazać w możliwie prostej formie, charakterystycznej dla ludzi, którzy je stworzyli. Wiele z nich może zawierać szereg naieciałości z innych regionów Polski i dopiero dokładniejsze badania mogłyby wyjaśnić ostateczne ich pochodzenie. Sprawę tę pozostawmy jednak etnografom. Żywię nadzieję, że mimo wszystko nie zatraciły one swojego oryginalnego charakteru i autentyczności. Znaleźć będzie można pośród nich prawdziwe skarby Ziemi Radomskiej, bo jak pisze Ksawery Pruszyński: „...nie ma autentycznych lub podrobionych legend. Legendy nie mają metryki...". Słowa serdecznej podzięki kieruję w tym miejscu do młodzieży z Zespołu Szkół Mechanizacji Rolnictwa w Radomiu, która niestrudzenie przez szereg lat pomagała mi w zbieraniu baśni i legend, oraz tym wszystkim, którzy potrafili zachęcić mnie do pracy nad tą książką. Szczególne słowa podziękowania należą się Wojewódzkiemu Domowi Kultury i „Tygodnikowi Radomskiemu". Posłuchajmy zatem, co w długie zimowe wieczory, gdy wicher za węgłem sypał zamiecią, a ogień w kominie strzelał pękami iskier, opowiadali sędziwi mieszkańcy tej ziemi. Ludzie i potwory POTWORÓW W czasach, kiedy ziemię naszą zamieszkiwały potężne gady o łabędzich szyjach, skrzydłach nietoperza i rybich łuskach, ludzie byli ba*-d7o biedni i daleko im było do dzisiejszej mądrości. Widiąc, iż przy takich umiejętnościach przyjdzie ludziom niechybnie zginąć wśród dzikiej i nieprzyjaznej przyrody, potwory owe zaczęły im przychodzić z wielką pomocą. Od nich to ludzie w krótkim czasie nauczyli.się odróżniać trujące dzikie jagody od jadalnych, zbierać grzyby i orzechy, a gdy nadszedł czas zimy, rozpalały ogień, by w jego cieple człowiek mógł ogrzać zziębnięte ciało. W miarę, jak przyjaźń między nimi rosła, ludzie — irrmo swych potężnych sąsiadów — coraz śmielej sobie z nimi poczynać zaczęli. Oto potwory zaczęły budować dla nich suche i ciepłe domy, człowiek więc mógł opuścić wilgotną i ciemną jaskinię, zaś gdy nadszedł cz-^s zimy, ludzie zażądaii, aby dostarczono im pokarmu do domów, bowiem żadnych nie robili zapasów. Widząc to potwory zaczęły uczyć ludzi, w jaki sposób sieje się i zbiera zboże. Poleciały w tym celu daleko, aż do ciepłych krajów, skąd przyniosły ludziom ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia. Zaczęła się żmudna nauka, jak owe rośliny należy siać i zbierać, gdyż ludzie niechętnie zabrali się do pracy. Potwory same więc musiały większą część roboty wykonać, nie chcąc, aby cały ich trud poszedł na marne. Jednakże powoli, powoli ludzie opanowali sztukę siania i orania, nauczyli się sporządzać sieci i łowić ryby, a gdy przekonali się, że sami już doskonale sobie radzą, zaczęli na swych sąsiadów nieprzychylnie spoglądać. Rozpoczęły się długo w noc trwające narady, jak owych — ukrytych w głębi puszczy — sąsiadów pozbyć się raz na zawsze. Potwory o niczym nie wiedziały, nadal więc spieszyły ludziom z pomocą, dziwiąc się niekiedy, że woda w strumieniu, gdzie gasiły pragnienie stała się nagle słona, a owoce dziwnie gorzki smak przybrały. Nie wiedziały, że to ludzie w źródłach rzeki sypali sól, a owoce zaprawiali różnymi ziołami, aby nie smakowały potworom. Liczyli, że te, zniechęcone złym pożywieniem wkrótce odlecą w inne strony. Tchórzliwi ludzie bali się olbrzymom wydać otwartą wojnę, bo chociaż stali się już od nich mądrzejsi i sprytniejsi, a dobroduszne gady większą część praey nadal za nich wykonywały, to jednak potężne rozmiary potworów budziły powszechny respekt i dla wielu były prawdziwym postrachem. Tymczasem i potwory zmiarkowały, że dziwna przyjaźń i zaufanie ludzi zły obrót zaczyna przybierać, a widząc ową ludzką niewdzięczność, smutne i zawiedzione, któregoś ranka wzbiły się wysoko w powietrze, na zawsze opuszczając niewdzięczną okolicę. Dopiero teraz ludzie, gdy przyszło im samym orać, siać i martwić się o pełne spiżarnie, gdy znikąd nie nadchodziła pomoc, a burze i nawałnice niszczyły całoroczne plony, zaczęli unosić ręce ku górze wznosząc prośby i błagania, aby dobrzy opiekunowie powrócili. Jednakże spóźnione to były błagania i na nic się nie zdały. Dziki zwierz dalej niszczył zagony, woda rzek występowała z brzegów, a mróz i śnieg dokonywały reszty. Budowano więc na brzegu puszczy, na rozstajnych drogach, w świętych gajach, podobizny gadów, które miały ich rzekomo uchronić od przyszłych klęsk. Wszystko to czyniono jednak daremnie — potwory nie powróciły. Zaczęła się żmudna i ciężka — trwająca dziesiątki lat praca człowieka, a choć czyniono teraz wszystko, aby dawnych sąsiadów przywołać, zniknęli oni na zawsze Jedynym śladem, jaki po nich po dziś dzień pozostał, są nazwy niektórych miejscowości. I tak na ziemi radomskiej istnieje wieś, która na pamiątkę opisanych tu odległych wydarzeń nazwana została mianem Potworów. W ten sposób mieszkańcy wsi upamiętnili dawną przyjaźń człowieka i gada. Ludzie i dąb WIELGIE gmina CIEPIELÓW7 Dwadzieścia i dwa dni minęły już od chwili, gdy pierwsze potoki wody runęły na ziemię, a deszcz ciągle padał i padał. W szarym półświcie ciężkie, leniwie sunące chmury zalewały świat oparami mgły, wody i błota. Wzburzone rzeki podniosły się znacznie w swych korytach poczynając sięgać ludzkich zabudowań. Woda rozlewała się szeroko, zatapiając położone niżej drogi i doliny. Poziom jej podnosił się nieustannie, aż wreszcie sięgnęła podnóża wzgórz i bezustannie rozlewała się dalej. Uciekali przed nią w popłochu ludzie, ciągnąc za sobą resztki dobytku. Ryk przerażonych zwierząt mieszał się z krzykami ludzi. Gwałtownie wezbrane rzeki, szukając ujścia, porywały wszystko, co znajdowało się na ich drodze. Tak minął dzień dwudziesty czwarty, piąty i szósty. Ludzie z niemą rozpaczą spoglądali ku górze, skąd spadały wciąż nowe potoki wody. Ziemia powoli znikała z oczu. Wysokie wzgórze, na którym schroniła się grupa ludzi, wyglądało teraz jak niewielka wyspa. A i ona z każdą chwilą niebezpiecznie malała. Przerażeni ludzie zabrali się więc do ścinania drzew. Pod ich ciosami padały wiekowe buki i jodły. Ociosane, związane mocnymi linami, tworzyły teraz potężny pomost, na który zaczęto składać resztki uratowanej żywności i sprzętu. W końcu woda dotarła i na szczyt wzgórza. Zbudowana przez ludzi tratwa uniosła się, zakołysała i pomknęła unoszona falami. Mijały kolejne dni. Wszędzie jak okiem sięgnąć roztaczał się bezmiar wody. Ziemia zniknęła. Zagubiona tratwa zdana na łaskę i niełaskę losu unosiła phnących w nieznane. Kończyły się zapasy żywności i ludzie z rozpaczą myśleli o nadchodzącej śmierci. Tak wśród stale padającego deszczu upłynęło dalszych dni dziesięć. Dnia trzydziestego szóstego, w szarej poświacie mgły zamajaczył ciemniejszy kształt ni to góry, ni wyspy. Dobywając resztek sit, ludzie skierowali tratwę w tamtym kierunku. Po chwili mogli już rozpoznać olbrzymi pień, a na nim — niemal dotykające wody — potężne konary prastarego dębu. Stał nieruchomy, silny, odpierając zaciekły napór wody. Jego gałęzie splatane w tysiące węzłów, okryte liśćmi stanowiły szczelną osłonę przed naporem deszczu. I u.izie z nadzieją spojrzeli na tego niespodziewanego sprzymierzeńca. Pełni podziwu dla olbrzyma postanowili mu zaufać. Przywiązali więc tratwę do potężnego pnia, skąd łatwo już dotarli do bezpiecznych konarów. I oto, ku ich wielkiej radości, dąb okazał się doskonałym mieszkaniem z obficie zaopatrzoną spiżarnią, bowiem nie tylko ludziom użyczył swojej gościnności, ale i najróżniejszej dzikiej zwierzynie, która w porę schroniła się pośród gałęzi. Patrząc na ten dar niebios, ludzie odetchnęli z ulgą. W miejscu, gdzie dąb rozwidlał się kilkoma konarami znaleźli bezpieczne miejsce, mogli więc wygodnie i spokojnie rozbić obozowisko. Rozpalili ogień, a jego ciepło po raz pierwszy od wielu, wielu dni przyniosło znękanym i utrudzonym ludziom uczucie bezpieczeństwa. Oto najniespodziewaniej znaleźli dom. Patrząc wokoło podziwiali mocarne, ginące w dali ramiona oibrzymich konarów. Tworzyły one istne ulice, którymi można było spokojnie spacerować. Wkrótce też upolowano kilka ptaków i ludzie zaspokoili pierwszy głód. Przekonali się również, że i jaj ptasich było pod dostatkiem. Najedzeni i ogrzani za-1 1 padli wreszcie w pierwszy od wielu, wielu dni i nocy, spokojny sen. 12 Tak minęło wiele następnych dni. Aż oto w pewnej chwili szum ulewy zaczął powoli cichnąć. Tysiące spadających kropel zmieniło nagle rytm. Ich szum stawał się coraz słabszy, aż w końcu zamarł zupełnie. Ludzie z nadzieją wyjrzeli na zewnątrz. Wokoło panowała noc. Jedynie w górze, na niewielkim skrawku błękitu blado połyskiwały gwiazdy. Okrzyk radości wyrwał się z ust rozbitków. Wschodzące słońce zastało świat piękny, cichy i zasłuchany. Za wcześnie jednak było na prawdziwą radość. Woda wprawdzie opadała, ale jednak bardzo powoli. I znów upływały dnie i noce. Ludzie czekali, a dąb dalej cierpliwie żywił ich i chronił. W końcu zaczęły pojawiać się pierwsze zarysy dawnych wzgórz. Najpierw po trzy, cztery niczym maleńkie wysepki wyłaniały się teraz jakby nieśmiało z bezkresnych wód. W miarę, jak woda opadała zaczęły opuszczać swą zieloną przystań ptaki. Wkrótce ukazał się ląd i ludzie zeszli na ziemię. Dopiero teraz mogli w całej okazałości zobaczyć swojego mocarnego zbawcę. A było to drzewo niebywale potężne. Jego wierzchołek zdawał się sięgać chmur, a rozłożyste konary obejmowały swoim zasięgiem sporą leśną polankę. Potężne korzenie głęboko wpuszczone w grunt, mimo że osłabione naporem wody, stanowiły nadal mocną podporę. Patrzyli ludzie z podziwem na dęba olbrzyma. Był przecież dla nich jedynym schronieniem przez tyle dni. Toteż wdzięczni i ufni postanowili u jego stóp założyć nową wioskę i wraz z nim pozostać na zawsze. Tak też się stało. Wielki dąb rósł dalej, a powstałą osadę nazwano Wielgie. W taki to sposób ludzie uczcili olbrzymi, wiekowy dąb. Dwie wróżki ZAJEZIERZE gmina SIECIECHÓW Pośród głębokiej puszczy, kędy Wisła od Dęblina szerokim łukiem skręca ku zachodowi, było kiedyś wielkie jezioro. Połączone z jednej strony rzeczką z Wisłą, z drugiej dopełniane wartkimi wodami strumienia, kryło w sobie nieprzeliczone bogactwo ryb. Toteż rybacy założyli tutaj osadę i żyli szczęśliwie. Karmiło ich jezioro, a puszcza nie szczędziła skór i mięsa z dzikiego zwierza. Łoś, dzik, jeleń czy sarna chcąc uga-1 3 sić pragnienie przychodziły na brzeg, gdzie łatwo było je upolować. Pewnego razu nad jezioro przybyły dwie wróżki. Gościnni rybacy przyjęli obie bardzo serdecznie, jednej i drugiej kąt najlepszy w osadzie ofiarowując. Rychło jednak okazało się, że dwie wróżki, dwa różne mają oblicza. O ile jedna, zamieszkująca prawy brzeg jeziora była łagodna i dobra, a zwierz i ptak dziki chmarą garnął się do niej, o tyle drugiej kruk jedynie towarzyszył na kominie, a nocą puchacz obwieszczał jej panowanie. Rybacy jednak obie wróżki wielce szanowali. Do dobrej chodzili po rady, złej — ze strachu przed jej czarami — obfite dary nosili. Mijały dni... I oto pewnego razu, gdy rybacy o świcie wypłynęli na połów, zerwała się nagle potężna burza. Fale z niezwykłą siłą biły o brzeg, a niewielkimi łódkami, jak łupinkami orzecha rzucało na wszystkie strony. Z trudem dobrej wróżce udało się rozhukane żywioły uspokoić. A gdy rybacy na brzeg wrócili, okazało się, że ich sieci są puste i poszarpane. W tym dniu zła wróżka daremnie czekała na dary. Rybacy wracając z pustymi sieciami nic nie mogli jej ofiarować. Im więc słońce niżej chyliło się ku zachodowi, tym większa złość ogarniała złą wiedźmę. Skoro tylko noc zapadła, zapaliła czarownica w dziupli starego dębu ogień i mamrocząc straszliwe zaklęcia, warzyć zioła zaczęła. Buchnął war piekielny wysoko ponad konary, zaskrzeczał kruk, zahuczał puchacz, opadły liście dębu, zatrute jadem warzonej strawy. Pochwyciła zła wiedźma wrzątek straszliwy, zaniosła na brzeg jeziora i do wody wylała. Skoro świt rybacy wyruszyli na połów. Daremnie jednak raz i drugi zarzucali sieci. Ani jedna ryba nie pojawiła się w toni. Wrócili rybacy do zagród, a na drugi dzień znowu ruszyli na połów. Lecz i tym razem, tak jak poprzednio, ich sieci były puste. Ani jedna ryba do nich nie wpadła: Zdumienie i trwoga odmalowały się na twarzach rybaków. Od niepamiętnych czasów ilekroć wypływali na jezioro, ich sieci zawsze były pełne, a obfitość ryb niewyczerpana. Rzekł na to jeden z najstarszych rybaków: — Nic tu po nas, bracia. Widać złe moce zawzięły sij na nas i zawładnęły jeziorem. Tylko dobra wróżka radę znaleźć tu może. Pójdźmy zatem do niej. Zawrócili rybacy łodzie ku domostwom i do dobrej wróżki skierowali swoje kroki. Domyśliła się dobra wróżka, co jest przyczyną tak nagłej ucieczki ryb. — Wracajcie w spokoju do domu — rzekła rybakom. — A jutro, gdy znów wypłyniecie na połów, wasze sieci będą pełne. Podziękowali rybacy dobrej wróżce i z otuchą w sercach wrócili do osady. Rankiem, jak powiedziała dobra wróżka, tak się też stało. Pod wpływem jej czarodziejskiego zaklęcia prysły złe moce i ryby — które już daleko w stronę Wisły odpłyń cły — zawróciły z drogi. Rankiem rybacy jak zwykle wypłynęli na połów i, jak zwykle, ich sieci znów się zapełniły. Szczęście ich nie trwało jednak długo. Zła czarownica, widząc, że jej zaklęcia nie skutkują, straszliwą zemstę wymyśliła. Wśród ciemnej nocy, gdy ludzie spali w osadzie spokojnym snem, wiedźma zaczęła szeptać zaklęcia: — Hej moce piekielne, hej wichry i huragany, błyskawice i grzmoty, wy, którzy jesteście na moje rozkazy, przybywajcie! Zadrżała puszcza w posadach, wzburzyły się fale jeziora. Huk straszliwy targnął powietrzem, błyskawica raz i drugi rozdarła noc. Przerażeni rybacy zerwali się z głębokiego snu. Oczom ich ukazał się widok straszliwy. Potężne głazy i zwały ziemi waliły się na dno jeziora. Wzburzone fale przelewały się przez brzeg, ginąc w leśnej głuszy. Drżała stara puszcza, a huk grzmotów mieszał się z trzaskiem łamanych drzew. Prastare olbrzymy, zmożone potężną siłą kładły się teraz pokornie u stóp jeziora. Jezioro ginęło! Wzburzona woda wystąpiła z brzegów, a walące się drzewa i głazy dopełniały dzieła zniszczenia. W chwilę potem na miejscu, gdzie dawniej była głębia, widniał zwał rumowiska. Zniszczone i rozrzucone dookoła chaty rybaków przedstawiały opłakany widok. Zemsta wiedźmy była straszliwa. Rankiem pobiegli rybacy po pomoc do dobrej wróżki, ale szukali jej nadaremno. Na próżno czekali całe dnie i noce, ślad po dobrej wróżce zaginął. Zła wiedźma również na zawsze opuściła te strony. Rybacy jednak pozostali. Po latach odbudowali swoje domy, a choć jeziora już nie było, ruszali na połów wzdłuż Wisły, a i dzikiego zwierza w dalszym ciągu było pod dostatkiem. Czas powoli zacierał okrutne wydarzenia owej nocy... Od tamtego czasu minęły setki lat. jednak nie wszystko poszło w zapomnienie. Do dzisiaj bowiem pozostała nazwa osady, która początkowo ..Za jeziorem" zwana — z czasem została na „Zajezierze" przemieniona. Zaczarowany kotarwicki kamień KOTARWICE gmina KOWALA Bardzo, bardzo dawno temu, jak świat światem, a ziemia ziemią, na terenach położonych dzisiaj na południe od Radomia znajdowały się wielkie wody. Tak wielkie, że gdyby nawet w tym miejscu stał najwyższy dom świata, a na nim dziesięć innych, a na samym szczycie człowiek wybudowałby sobie mieszkanie, to woda sięgałaby mu jeszcze po sufit. Po upływie wielu tysięcy lat, w czasach, gdy na ziemiach położonych daleko na południe i zachód prorocy zapowiadali przyjście na świat Mesjasza, nad wspomnianą wodę przyleciał bardzo, bardzo duży ptak. Wyglądem przypominał dzisiejszego kota, pióra miał koloru żółtego, zaś skrzydła jego były tak wielkie, że gdyby zebrać i ustawić jeden za drugim sześćset największych statków świata, to nie okrążyłyby jednego z nich. Ptak był bardzo spragniony, więc pił, pił i pił, aż z dna zaczęły wynurzać się grzbiety wielkich ryb. A gdy zaspokoił pragnienie, uniósł znów skrzydła do lotu, czyniąc nimi taki wiatr, że resztki wód uniosły się w chmury, a z nimi i ryby wzleciały w powietrze. Jeszcze dzisiaj możemy spotkać takie ryby latające nad morzami. Od tego czasu na obszary południowego Radomia coraz częściej zaczęły przylatywać żółte koty, a ponieważ wody i pokarmu było dosyć, zamieszkały w pobliskich lasach i na mokradłach. Mijały lata, aż pewnego razu na tereny zalesione i zamieszkałe dotychczas przez żółte koty, zaczęli przybywać ludzie. Osadnicy karczowali lasy, a żółte koty zaczęły przychodzić pod domostwa. Człowiek koty te powoli przyzwyczaił do siebie, a każdego nowo przygarniętego poddawał „wicie", czyli wyrywaniu wszystkich piór ze skrzydeł. Otóż takie pióra wyrwane z dopiero co oswojonego kota miały przez okrągłych trzydzieści zachodów słońca wielką, czarodziejską moc. Kto je zatem zdobył opływał w dobro wszelakie. I choć rozmaitych nieszczęść w owych czasach było dookoła bez liku, kraina zasłynęła ze szczęścia i bogactwa. Choroby ją omijały, złe powietrze opuszczało, pola złociły się zbożem, a lasy pełne były zwierza. Sława czarodziejskich piór rozniosła się szeroko po krainie Lecha, aż dotarła na dwory królewskie. Zaczęli więc zjeżdżać do dziwnej krainy ie i legendy... królowie i księżniczki, możni i rycerze, a i lud biedny ściągał tłumnie, chcąc ujrzeć czarodziejskie pióra. W tym czasie — jak opowiadali nasi pra- pradziadowie — w pobliskim zamku mieszkała piękna księżniczka o równie pięknym imieniu. Była tak urodziwa, że każdy młodzieniec, chcący ją poślubić musiał — oczarowany jej pięknością — uznać, że nie jest godny jej ręki. Wieść o księżniczce fotem błyskawicy rozeszła się po całym świecie. Pewnego razu dotarła do dwóch rycerzy o imionach Kaszlo i Mazowjasz mieszkających nad nieznaną rzeką. Po namyśle obaj postanowili wyruszyć w drogę, aby sprawdzić, na ile cała opowieść o pięknej księżniczce jest prawdziwa. Droga była trudna i żmudna. Szli przez olbrzymie pustynie, szerokie i trudne do przepłynięcia rzeki, drogę zagradzały im gęste zarośla i lasy. Walcząc z trudnościami, chłodem i upałem, po osiemdziesięciu wschodach i zachodach słońca dotarli na miejsce, tam, gdzie mieszkała bajecznie piękna księżniczka. Kiedy młodzieńcy zbliżali się do pałacu, księżniczka wyjrzała przez okno. W tym momencie rozległ się tajemniczy zaklęty głos, od którego zadrżały złocone mury zamku: — To są twoi wybrańcy! Przerażona księżniczka przesłoniła oczy rękami, ale nie słysząc więcej złowrogiego głosu, kazała wpuścić młodzieńców do komnat. A gdy stanęli przed obliczem księżniczki i powitali ją, jak na rycerzy przystoi — ta rozkochała się w obu naraz. — Któremu oddać rękę? Który mężem zostać powinien? — rozmyślała. A ponieważ decyzji w żaden sposób podjąć nie umiała — kazała wezwać przebywającego na zamku starca, który już sam nie pamiętał, ile lat sobie liczy. Starzec pokiwał głową i w te odezwał się słowa: — Wyślij ich księżniczko o przecudnej urodzie, za wody, za lasy, nie za daleko i nie za blisko, tam gdzie żyją czarodziejskie koty szczęsno-pióre. Niech każdy z nich spróbuje schwytać jednego. Po trzech nocach i dniach czekać ich będziesz u wrót zamku, kędy drogi rozchodzą się w cztery strony świata. Który z nich piękniejszego kota złowi i przyniesie, ten twoim mężem zostanie. Wyruszyli więc bracia, a każdy inną obrał drogę. Jeden poszedł ku słońcu — drugi za słońcem. Tak minęły trzy dni i trzy noce. Na trzeci dzień, gdy Kaszlo zbliżał się do pałacu, ujrzał brata, a u niego o wiele ładniejszego kota szczęsnopióra. Zadrżało bratnie serce z roz- 18 19 paczy i zazdrości. I, gdy tylko zmierzch zapadł, w miejscu przez które brat jego miał przechodzić, Kaszlo wykopał głęboki dół. Mazowjasz nic o tym nie wiedząc, szedł śmiało ścieżką, kiedy nagle ziemia osunęła się mu pod stopami. I oto stał się dziw nad dziwy. Kot, którego zły Kaszlo już, już miał wyrwać ginącemu bratu, zamienił się nagle w głaz ciężki i potężny. Daremnie Kaszlo chciał kamień podnieść. Chociaż miał więcej siły niż cztery pary koni, kamień ani drgnął. Na zawsze przykrył otwór, a z nim Mazowjasza. Tymczasem księżniczka dowiedziawszy się o srogim nieszczęściu, wybiegła na drogę przed zamek. Pospieszyły za nią dworki, pobiegli dworzanie. Nie uszli jednak daleko, bo oto stała się rzecz przedziwna. Po raz wtóry zadrżały mury zamku i ponownie rozległ się zaklęty głos: — Z twojej to winy księżniczko stało się nieszczęście, więc i ty wraz z nimi poniesiesz karę! Ledwie przebrzmiał głos tajemniczego zaklęcia, a księżniczka wraz z całym dworem zamieniła się w płaczące wierzby. Mijały lata. I oto pewnego razu spod jednej z płaczących wierzb zaczął wypływać strumień wody — lub jak lud okoliczny głosi — strumień łez płaczącej księżniczki. Strumień ten przepływa przez las, który wyrósł w miejscu, gdzie obok kamienia stał zły brat Kaszlo. Las ten nazywa się Olszyny od rosnących w nim drzew, które tutejsi mieszkańcy nazywają olszaki. Nazwa drzew pochodzi od imienia jednego z braci. Otóż „Olszak" czytany od prawej do lewej daje właśnie imię Kaszlo. Jak powiadali nasi pradziadowie, ma nadejść taki dzień, w którym wierzba płacząca przemieni się w wesołą księżniczkę, las zniknie, a w jego miejsce z powrotem ukaże się Kaszlo, natomiast zaklęty kamień odsunie się, by uwolnić zamkniętego pod nim Mazowjasza. Nastąpić to ma wówczas, gdy powtórnie przyleci wielki kot i zacznie pić wodę ze strumienia. Mijają jednakże lata, a jak dotąd po dawnych wydarzeniach pozostały jedynie nazwy. Tam gdzie księżniczka wraz z dworem przemieniona została w płaczące wierzby, powstała prastara osada Wierzbica. W miejscu zaklętego z Mazowjaszem kamienia — rozciągają się dziś Mazowszany, zaś obok, pomiędzy nimi, ciągną się piękne gaje olszynowe — olszaki, ślad po złym bracie Kaszlo. Miejsce, gdzie usiadł wielki kot i osiedliły się następnie inne koty o ceglastożółtej barwie, poddawane później „wicie", nasi pra-pra-pradziadowie nazwali od tego wydarzenia Kotarwicami. A żółte koty, choć mniejsze od swych przodków i bez skrzydeł, po dzisiejszy dzień latają po zagrodach na południe od Radomia i odstraszają złe duchy. Czarodziej i Marysieńka SKŁOBY gmina CHLEWISKA W niewielkiej chatce na skraju lasu mieszkał sobie stary drwal z synem Kacprem i córką Marysieńką. Codziennie skoro świt drwal zarzucał siekierę na ramię, wołał syna i we dwóch na wyrąb ruszali. Marysieńka warzyła wówczas strawę i dbała o porządek w obejściu, a oni, choć lichy grosz zarabiali, zawsze jej w zamian coś ładnego kupili. I żyliby sobie zapewne tak długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że pewnego razu nad ich chatą przelatywał zły czarownik Draoko. Zobaczył — na jej nieszczęście — Marysieńkę, a widząc jak piękna jest i gospodarna, zapałał ku niej niebywałą miłością. Od tej chwili dniami i nocami zaczął myśleć, jak też ją w swoje siedlisko między skałami zwieść. A miał Draoko na swych usługach sprytnego czarnego wilka. Umyślił zatem, by go do dziewczyny z posłaniem wysłać i z domu wywabić. Jakoż ukryty w krzakach wilk czekał, aż ojciec i brat opuszczą domostwo, i około południa, gdy Marysieńka obiad zaczęła warzyć — udając zdyszanego i zmęczonego — wybiegł nagle z lasu i wołać, a narzekać począł: — Marysiu, Marysieńko, pójdź za mną, a szybko! Potężne drzewo ojca przygniotło! Przestraszona dziewczyna porzuciła garnki i, tak jak stała, za czarnym wilkiem pobiegła. — Pójdziemy na przełaj — stęknął wilk — krócej będzie, a i ojca szybciej zobaczysz! Biegła nie patrząc, że wilk zupełnie inną drogą ją wiedzie i już teraz śmiało na przełaj w kierunku siedziby Draoko zmierza. Widząc, iż plan swój tak łatwo w czyn wprowadził — Draoko, który na wszystko miał baczenie, zacierał sękate łapska z radości i chichotał tak, aż sąsiednimi skałami dreszcz obrzydzenia wstrząsnął. Brzydki bowiem był ten Draoko jak nieszczęście. Rzadka broda zwisała mu nędznie, a chytre, małe oczka spoglądały drwiąco dookoła. Nos miał ostry, haczykowaty, jak dziób sowy, a na głowie ani jednego włoska. W dodatku jego chudą sylwetkę garb duży szpecił. Gdy tylko wilk z Marysieńką zbliżył się do niego, Draoko schwycił dziewczynę w swoje szponiaste dłonie, uniósł wysoko i zniknął między skałami. Daremnie przerażona dziewczyna wołała ojca i brata. Bór stał cichy i głuchy, a oni tymczasem daleko od tego miejsca spokojnie pracowali. Gdy zas wieczorem do domu powrócili, zastali chatę pustą i ogień na kominie wygasły. Zaczęli wnet dziewczyny szukać, ale na nic to się zdało. Kacper, obchodząc chatę dookoła, spostrzegł odciśnięte ślady wilczych pazurów i małych stóp swojej siostry. — Ani chybi czarny wilk ją porwał — rzekł do ojca. — Trzeb.a jni siostrę ratować i na pomoc spieszyć. Dajcie ojcze topór, a o świcie ruszę do lasu! Jak powiedział, tak też uczynił. Rankiem rosa jeszcze dobrze nie obeschła, ptak jeszcze przez sen kwilił, a Kacper idąc krok w krok po wilczych śladach, w las się zagłębił. Us_zedł tak spory kawał drogi, gdy nagle spostrzegł na zwalonym pniu siedzącego orła. Zranione skrzydło zwisało mu bezwładnie, a zmierzwione pióra świadczyły o przebytej walce. — Cóż to królewski ptaku za nieszczęście cię spotkało? — zapytał zasmucony Kacper. — Dobry człowieku — rzecze na to orzeł — od wielu, wielu lat walczę ze złym czarownikiem Draoko. Co roku niszczy on moje gniazdo zbudowane na wysokich skałach, nasyłając na nie wichurę i deszcze. Co roku giną z zimna i głodu moje dzieci, a on z radością hula dalej. Stoczyłem z nim niejedną walkę, a nie dalej jak wczoraj zranił mi skrzydło i teraz wzlecieć nie mogę. — Pomogę ci — rzecze Kacper — a w zamian może powiesz mi, gdzie spotkać, mogę czarnego wilka, który porwał mi siostrę i do lasu uprowadził. — Nie wilk to siostrę uprowadził, ale sam Draoko — powiedział orzeł. — Widziałem ją wczoraj, jak biedna o pomoc prosiła. Draoko jest jednak silniejszy i sprytniejszy od nas. Walka z nim jest nierówna. — Od tej chwili dwóch nas będzie, nie traćmy więc nadziei — odpowiedział na to Kacper, po czym wprawnie skrzydło orła opatrzył i tak obaj ruszyli dalej w drogę. Orzeł z wysoka spoglądał na całą okolicę, a Kacper pilnie szukał śladów czarownika. Wędrowali tak dni kilka, a choć przemierzali najdziksze zakątki puszczy, nawet najmniejszego śladu po czarowniku nie znaleźli. Już zaczęli wątpić w to, czy kiedykolwiek go spotkają, gdy on tymczasem przebiegle w coraz większą wciągał ich zasadzkę. Za pomocą sobie znanych czarów sprawił, iż w miejscu skał wyrosły drzewa, a jego siedziba stała się niewidoczna. Tymczasem Kacper i orzeł niebacznie coraz głębiej wchodzili w królestwo Draoko. I oto w pewnej chwili zerwała się straszna burza. Potężne pnie drzew wyrwane z korzeniami waliły się na śmiałków. Porwany wichrem orzeł runął głęboko w przepaść. Jego osta- tni krzyk zabrzmiał żałośnie wśród głośnego rechotu Draoko, który śmiejąc się ciskał tymczasem wciąż nowe kłody drzew na Kacpra. Ten, choć walczył dzielnie, czuł jak siły zaczynają, go opuszczać. A kłody targane straszną wichurą nieprzerwanie waliły się mu pod nogi. Wichura nie ustawała. Dopiero po dziesięciu dniach i nocach wiatr zaczął cichnąć. Zwalone kłody drzew jedna na drugiej piętrzyły się ku niebu wysoko. Wokoło, jak okiem sięgnąć ciągnęła się połamana, skręcona w straszliwych splotach puszcza. Obraz zniszczenia był doprawdy przerażający. Gdzieś głęboko pod tymi drzewami spoczywał Kacper. Zły czarownik Draoko i tym razem zwyciężył. Po latach w owe miejsce zawędrowali ludzie, a że okolica była piękna, należało uprzątnąć jedynie wyrwane pnie drzew, by dostać się do urodzajnej gleby, postanowili w owym miejscu zamieszkać, nazywając swą wioskę, jak dawniej nazywano kłody — Skłoby — od niezliczonej ilości pni powalonych drzew. Zły Draoko widząc, że ludziom ułatwił pracę, nieraz jeszcze wścieka się i złości, zsyłając na wioskę dzikie huragany. Dlatego jeszcze po dziś dzień, gdy wieje wielki wiatr, można usłyszeć płacz uwięzionej w skałach dziewczyny. Szara wilczyca ZAMOŚĆ gmina PRZYŁĘK Stał w Łagowie duży, drewniany dwór o ścianach smołowanych, murem wysokim otoczony, na nim zaś niczym dwie czarownice rozsiadły się dwie baszty narożne, pilnie strzegące dostępu. Ogromna ta budowla, ciemna i ponura nawet w dzień, lęk powszechny budziła, a cóż dopiero nocą, gdy słyszano galop szalejących koni, przekleństwa woźniców i nawoływania straży. Szerokim gościńcem toczyły się ciężkie, żelazem kute karoce, głusząc dźwięki głośnej muzyki i wrzawę czynioną przez biesiadników. Co jakiś czas szczególnie wyraźnie słychać było złowieszczy śmiech — dziki, histeryczny, krew w żyłach mrożący. — Baronowa się bawi! — szeptano wówczas, patrząc ze strachem w kierunku dworu. — Z czartami u stołu zasiada! — dodawali inni. Żelazną ręką trzymała pani na Łagowie poddanych, wyciskając z nich ostatnie krople potu. A chociaż wstawali o świcie, a kładli się o zmierz- chu; razy i kary stały się ich chlebem powszednim. Zaczęły wnet krążyć o baronowej wieści dziwne, z ust do ust po cichu przekazywane, a o kumoterstwo z diabłem ją pomawiające. Tymczasem zbliżała się zima, spadł pierwszy śnieg, a tuż za nim nadciągnął mróz i zawieje, jakich ludzie dawno nie pamiętali. Okolica zmieniła się nie do poznania. Niebezpieczne do niedawna moczary przejść można było suchą nogą, stanęły skute lodem rzeki. Gości we dworze przybywało, a biesiadom i tańcom nie było końca. I oto pewnej nocy muzyka nagle umilkła, a pełne przerażenia okrzyki obudziły mieszkańców uśpionej wioski. Wschodnią część nieba ogarnęła olbrzymia łuna. Dwór płonął. Stojąc patrzono, jak snopy strzelających iskier, kłęby dymu i ognia ogarniają coraz większą przestrzeń. Wszelki ratunek był prawie niemożliwy, sadzawka była bowiem skuta lodem. Nagle poprzez trzask palących się głowni usłyszano wyraźny śmiech baronowej. Śmiała się dziko, wyzywająco, bez końca, gdzieś pośród płomieni! W pewnej chwili ujrzano ją! Stała wysoko, w oknie w szarej, prawie czarnej sukni. Za nią szalało morze płomieni, przed nią — daleka przestrzeń pól i noc. Skoczyła! Ludzie patrzyli przerażeni, jak z miejsca, gdzie upadła podnosi się nagle olbrzymi, szary wilk. Raz i drugi błysnęły białe kły — zwierz przesadził palące się głownie i przysiadł. Długie przeciągłe wycie pobiegło w noc. Nie było wątpliwości, w jego tonie wyraźnie brzmiała złowieszcza nuta śmiechu baronowej. — Wilczyca! Szara wilczyca! — tłum drgnął. Sylwetka zwierza wyraźnie rysowała się na śniegu. Nagle wilk poderwał się i sadząc wielkimi susami pomknął w kierunku lasu. W jednej chwili zerwał się wiatr, płomienie strzeliły wyżej, wydłużyły się i z całą siłą runęły w kierunku wiejskich zabudowań. Niemal w jednej chwili słomiane strzechy stanęły w ogniu. Wieś płonęła. Wieśniacy ruszyli około południa, zabierając ze sobą resztki uratowanego sprzętu. Dwór spłonął doszczętnie, tak jak i położone obok niego zabudowania. Ogień nie oszczędził nikogo. Teraz bez domów, z resztą uratowanego dobytku, wszyscy poczuli, że są nagle wolni. Nie zwlekając postanowili opuścić przeklęte po tylekroć miejsce. Szli teraz wolno starym, kupieckim traktem w kierunku Zwolenia. Droga była wyraźna, śnieg bowiem od dawna przestał padać i liczne o tej porze karawany kupieckie przetarły szlak dostatecznie. Pod wieczór raz i drugi wydało im się, że ujrzeli krążącą dookoła obozu wilczycę. Nie mylili się. O parę kroków dalej zobaczyli na śniegu wyraźne wilcze ślady i ją samą. Siedziała na niewielkim kopcu, z pyskiem zwróconym ku nim. Wędrujący przystanęli. Od pobliskiego lasu nadciągała długa i mroźna noc, należało pomyśleć o noclegu. Chrustu było tu pod dostatkiem, toteż w chwilę potem płonęło już duże ognisko. Zbici w ciasnym kręgu wieśniacy próbowali zasnąć. Około północy obudziły ich straże. Noc była jasna, wygwieżdżona, księżyc stał wysoko nad lasem i wszystko widoczne było jak na dłoni. — Spójrzcie! — strażnicy wskazali w kierunku boru. Na tle ciemnej ściany lasu skakały tajemnicze, błękitne ogniki. — Wilki! Całe stado! W ciszy, nie budząc dzieci, przygotowali mocne sękate kije, inni sposobili kosy i widły. Nagle długie, ponure wycie zmusiło ich do spojrzenia ku otwartemu polu. Z boku, na prawo do lasu, tam gdzie znajdował się nieduży kopiec, siedziała dalej ona — ogromna szara wilczyca. Poznali ją. Spoglądała z góry na obóz i las. Nagle krótko zawyła dając sygnał do ataku. Odpowiedział jej długi, wściekły zew. Przestrzeń pomiędzy obozem a lasem wypełniła się ciemnymi, szybko poruszającymi się punktami. Stado zaatakowało z furią, skowyt ranionych zwierząt zmieszał się nagle z okrzykami ludzi. Ciemne plamy krwi zabarwiły śnieg. Oszalałe ze strachu bydło ryczało, rzucając się między wozami. — Ognia, jak najwięcej ognia! — rozbrzmiewał coraz częściej okrzyk. Szara wilczyca wyła. Jej ponury zew wyzwalał w stadzie niespotykaną siłę, z lasu zaczynały ściągać wciąż nowe i nowe zastępy drapieżników. Wilków przybywało. Broniący się zacieśnili krąg, wielu z nich już krwawiło. Nagle szara wilczyca urwała. Gdzieś od strony pól dało się słyszeć ostry, wyzywający sygnał myśliwskiego rogu. Niósł się przez pola ostrzegawczo i butnie, tłumiony odgłosem galopujących koni. Od strony otwartej przestrzeni widać było zarysowane niewyraźnie sylwetki jeźdźców. Huknęły strzały. Stado poderwało się i w dzikich susach popędziło w stronę lasu. Pobiegł za nimi śmiech okrutny, szyderczy, śmiech pani na Łagowie. Jeźdźcy otoczyli obóz. Hrabia Ludwikowski z nie ukrywanym zdziwieniem patrzył na stłoczonych przy ognisku ludzi. Niesamowity śmiech wilczycy brzmiał mu jeszcze w uszach. Otrząsnął się. Był oto świadkiem zadziwiającej historii. Dwór spłonął ubiegłej nocy, o czym już wiedział, a ci tutaj prosili o opiekę. Ludwikowski zamyślił się. — Widzicie rzekę? — wskazał po chwili w kierunku lasu. 27 — Jakże panie, przecież to Plewka! — Ziemie położone po jej drugiej stronie będą wasze. Możecie na nich pozostać. Pozostali, a wraz z nimi ich dawna właścicielka, szara wilczyca. Nie opuściła ich i nieraz zdarzało się nocą słyszeć jej niesamowity śmiech. Z latami odwiedzała ich coraz rzadziej, aż w końcu słuch o niej zupełnie zaginął. Tymczasem nowa wieś położona na szlaku handlowym łączącym Radom i Zwoleń z Serokomlą-Janowcem, nad Wisłą, gdzie znajdowała się przeprawa na Lublin i dalej — na Włodzimierz Wołyński, szybko się rozwijała. Wozy kupieckie chętnie tu na popas stawały, aby więc podróżnym ułatwić przeprawę przez rzekę Plewkę, mieszkańcy wsi wybudowali wnet most. Odtąd kupcy, pytający często o nocleg, słyszeli: — Za mostem spotkacie wieś, odpoczniecie! I tak z czasem nową wieś Za Mostem, później Zamost, a dzisiaj już Zamość zaczęto powszechnie nazywać. O biednym Janku, pięknej syrenie i zaklętym wodniku WILCZKOWICE gmina MAGNUSZEW W bardzo dawnych czasach, których ani my, ani nawet nasi pradziadowie nie pamiętają, bywały lata tak ubogie, że korę z drzew oraz niektóre mchy leśne i paprocie przyrządzano, aby jakoś lata i nowego chleba doczekać. W tych to czasach w ubogiej wiosce nad brzegiem Wisły mieszkał wraz ze starą matką Janek Wilczek. Bieda im się działa okrutna, bo wszystkiego co mieli ledwie na miesiąc, dwa wystarczyło. Myślał więc Janko dniami i nocami, jak biedzie zaradzić, a że nic mądrego do głowy mu nie przychodziło, sąsiadów pytać począł. — Jedyna rada to w świat ruszyć, szczęścia szukać! — radzili gospodarze. Sami jednak, pomni starego powiedzenia, że wszędzie dobrze, ale u siebie najlepiej — dalej głodem przymierając na miejscu pozostali. Janko jednakże wziął sobie do serca ich rady, rozejrzał się po zagrodzie, zebrał co tam miał, starą łódkę opatrzył i z nurtem Wisły ruszył. A była to na owe czasy podróż niebezpieczna i przygód pełna. Dzika i nieposkromiona Wisła kryła w sobie niespodzianek bez liku, toteż ledwie nasz Janko pierwszy zakręt minął, ledwie pierwszy wir oszukał, a już potężne pnie drogę mu zagrodziły, a ukryte pod wodą powoje i wodorosty na dno ciągnęły. Janko — od dziecka nad Wisłą wychowany — znał jej wszystkie zasadzki, w porę więc niebezpieczeństw unikał, a choć rozzłoszczona rzeka falą go nieraz zmoczyła, nic sobie z jej kaprysów nie robił. Bacznie za to rozglądał się wokół, aby obiecanego szczęścia nie przegapić. Tak minęło kilka dni, aż oto piątego dnia niebo nagle chmurzyć się zaczęło, a daleki grzmot obwieścił zbliżającą się nawałnicę. Rozejrzał się Janko za bezpiecznym schronieniem, ale niedostępny brzeg nie zachęcał do odwiedzin. Tymczasem pierwsze krople deszczu uderzyły o wodę, a z nimi wiatr porwał kruchą łódkę i na fale rzucił. Zawirowała raz i drugi, niepewnie, by wreszcie posłuszna ich woli pomknąć lekko przed siebie. Ogłuszony hukiem piorunów, przemoczony strumieniami wody, Janko przywarł do dna łodzi pozostawiając ją na łasce i niełasce rzeki. Ta jednak niedługo się nią zabawiała. Rychło znudzona, raz i drugi jeszcze — dla kaprysu — łódką zakołysała, by wreszcie silnym podmuchem wiatru skierować ją w jedno ze swych licznych odgałęzień. Fala tu była o wiele mniejsza i łódź unoszona wiatrem szybko burzę za sobą zostawiła. Mokry od głowy do stóp i zziębnięty znalazł się nagle Janko wraz z łodzią na dużym jeziorze. Woda była tu spokojna, a porośnięty zielenią brzeg zapraszał do odpoczynku. Jakoż wieczór się zbliżał i Janko markotnie spojrzał na skromne zawiniątko, które mu matula na drogę wręczyła. Został w nim jedynie kawałek placka, toteż podzielił go starannie na dwoje: jedną część na kolację, drugą na złą godzinę. Wkrótce zmęczony legł przy ognisku i ani się spostrzegł, jak go sen mocny zmorzył. Mimo zmęczenia niespodziewanie przebudził się i zobaczył, że nagle gładka toń jeziora zmarszczyła się, a na jej powierzchni ukazał się stwór dziwny: ni to żaba, ni ryba, cały zarośnięty włosem. Wlepił wyłupiaste oczy w Janka i patrzył w jakiś przedziwny sposób. Rozbudzony już na dobre Janko, który od dziecka bajania ludzkiego słuchał, zdziwiony tym zbytnio nie był. — Pewnikiem wodnik! — pomyślał. Tamten tymczasem patrzył w dalszym ciągu i Janko z przerażeniem zobaczył, że nie na niego, ale na skromne zawiniątko, gdzie resztki placka zostały. Widać było, iż licho najwyraźniej na poczęstunek czeka i ustąpić nie myśli. Żal się zrobiło Jankowi biedaka i choć serce mu się ścisnęło, rozwinął zawiniątko. Stwór tymczasem rozsiadł się przy ogni-29 sku i głośno mlaskając zaczął placek zajadać. — Z daleka to, hmm? -■— zapytał nagle. Głos miał skrzekhwy jak sto nie nasmarowanych osi u wozu, jednak Jankowi, który od dłuższego czasu mowy ludzkiej nie słyszał, wydało się to niemal muzyką. Toteż rad, że ma do kogo usta otworzyć, odparł z ochotą: — A tak, z bardzo daleka. Bieda mnie z domu wypędziła, więc szczęścia wyruszyłem szukać. Powiadają, że jest ci gdzieś ono, jeno trzeba szukać! — A skoro tak? — mruknął wodnik. — To musi ci ono być! Na chwilę zapadła cisza. Wodnik zamyślił się. — Szczęście, powiadasz...? — westchnął. — A cóż ci jest to szczęście? — Ot, chociażby pełen brzuch! — zaryzykował Janko, który po mizernej kolacji z żalem patrzył, jak ostatni kęs znika w łakomych ustach wodnika. Spojrzał wodnik bystro na Janka i w ręce trzykroć zaklaskał. I oto ponownie zmarszczyła się nagle toń jeziora, a na brzegu zaroiło się od wodników. Janko ani się spostrzegł, jak stół przed nim stanął, a na nim smakołyków bez liku. Czegóż tam nie było! Wodnik tymczasem nie bacząc na zdumienie chłopca, do uczty go zaprosił. Jankowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie zwlekając zabrał się do jedzenia, a pałaszował z takim apetytem, że w mig stół był pusty. Syty jak nigdy w życiu zaczął rozglądać się za swoim rozmówcą. * — No więc jesteś szczęśliwy? — zapytał wodnik. — Szczęśliwy? — Janko wspomniał nagle matkę, której okruchy ze stołu nieraz za całe śniadanie wystarczały. Markotno mu się jakoś zrobiło. Niepewnie spojrzał na wodnika. — Nie, to nie szczęście. Pełny brzuch to jeszcze nie szczęście! — pomyślał. — Szczęście...! Szczęście...! — mruczał tymczasem wodnik. — Jakże łatwo tracimy je Avówczas, gdy wydaje się nam, że je mamy. Bywa i tak, że mając je wcale o tym nie wiemy. Spójrz na to jezioro... — wskazał błoniastą dłonią taflę wody. — W miejscu tym była kiedyś rozległa zatoka. Nad jej brzegiem, po drugiej stronie ciągnęły się osady rybackie, a dalej w głębi dzisiejszej puszczy stał warowny zamek. Ludzie, jak i pan ich na zamku, żyli tu szczęśliwie. Wydawało się im, że osiągnęli pełnię szczęścia. Ryb i zwierzyny mieli pod dostatkiem, a płynący Wisłą do Gdańska kupcy często gościli tu z przeróżnym towarem. Jakby tego było mało, ukryte w głębi sitowia panny wodne — wiły, długo w noc śpiewały im swoje pieśni, a kto je usłyszał czuł się naprawdę szczęśliwy. Płynęły lata, aż pewnego dnia znudzony pan zamku pole- cił rybakom jedną z panien złowić i na zamek dla większego podziwu dostarczyć. Gdy więc nadszedł wieczór, a cichy śpiew wił popłynął wzdłuż brzegów, zarzucili rybacy sieci i schwycili przepiękną pannę. Daremnie prosiła ich i błagała o wolność. Widząc w końcu, że prośby jej na nic się zdają rzuciła straszliwe przekleństwo. I oto wszyscy mieszkańcy osady wraz z panem zamku zamienieni zostali w wodniki. Opustoszały domy i zagrody, a ich mieszkańcy odtąd zamieszkali na dnie jeziora, skąd jedynie raz w roku mogli na brzeg wychodzić. Od tamtej pory rok w rok patrzyli ze smutkiem, jak nieubłagana puszcza pochłania ich domy. Z czasem za ścianą drzew zniknął i potężny zamek. Ludzie, którzy niegdyś licznie tutaj przyjeżdżali, zaczęli omijać zatokę z daleka. „Przeklęte miejsce" — szeptali. Po latach zapomniano...! Zapomniano...! Zapomniano...! — szeptał coraz ciszej wodnik. Zarys jego postaci zlewał się powoli z tłem lasu. Janko przetarł zaspane oczy, płomień na ognisku przygasł, zrobiło się ciemno. — Sen ci to czy jawa? — pomyślał. Szybko dorzucił drew, płomień żywiej zajaśniał. Dookoła stała niema puszcza. Jedni jej mieszkańcy szli już spać, inni budzili się i opuszczali swoje legowiska. W dali na horyzoncie bielił się nadchodzący świt. Janko niepewny nocnych zwidów przecierał zaspane oczy. Po wodniku nie było śladu. Nagle spojrzał na zawiniątko — placka nie było! A więc? Szybko, jak tylko mógł, zebrał skromny dobytek i wskoczył do łodzi. Lustro jeziora było niebywale gładkie, woda czysta, a jego przepastna głębina ciągnęła z ogromną siłą. Jak urzeczony wpatrywał się w głęboką toń wody. „Czyżby wodnik mówił prawdę? — rozmyślał. — A jeżeli tak, to resztki zamku powinny jeszcze istnieć! Trzeba to sprawdzić!" Wprawnym ruchem wiosła skierował łódź w stronę sąsiedniego brzegu. Po chwili kroczył już wąską, zarośniętą ścieżką w głąb puszczy. Początkowo nic nie wskazywało, by kiedykolwiek ktoś tu mieszkał, dopiero, gdy zrobiło się nieco jaśniej, a słońce położyło swe pierwsze promienie na ścianie drzew, Janko dostrzegł nieregularne zarysy zamczyska. Jakież było jego zdumienie i radość, gdy już w pierwszych pokojach znalazł skarby, jakie w snach tylko oglądać można. Rubiny i brylanty, skrzynie pełne złotych monet, wzorzyste materiały, jakby dopiero wczoraj pozostawione tkwiły w załomach skruszonego muru. A więc