%. Ш: Л> 'W ,V S.4t4 u № sauna мілзіупаагішьл^ gaj■•,-. 'Г-Głowaczów/-, •Ї'Ч'-І'М^ >\' >'t •■■■ S m f ,=#«. % , r J^ "CÓRA * «І Ік П $ * 1 P 1 %: iy Vi. I»?, *A % .% V-. .4 № О % 1* i% f» RAWA U AZ. K i S % Zteftroztfm0 V Ostrówka 5 Ił Jr'S"'\ ,J...J/ÓOIELIfICA (JTOBT MIASTOnadPILIl '■>?•• *:Г SOS UJJJJ_____l_ /0 /S ^0*m _l____I____I — —• granica województwa ■ radomskiego ЬіШІЇї!, 9 miasta wymienione w tekście iff^!f#s № ■ #%^ *U' Kimam _ Popooróm Шш^~ l%5 Przytyk Cerekiew '^ ""^8Cfe. „ Q / „ (Miednice o > RADOM . 'Uttf&G, Czarnolas \/ # ^їЩЇ' . 4 ... t Kotorowlce . ™ОШщ «^bfi»"^.,.; -^f Oo .V-. i-, „ -ZamoScmomy. r''"' Mazowszany%tX>SKARrszEW * <«' ЧІ<-/ «. •>>■ ^«ЖК KAZIMIERZ , . Ł ».., $&, r-~~^ . ^^ долл* Jastrząb :■#%:. ■*>■■•' £іі«Г£і? ąe»^»«^ BAŚNIE i LEGENDY _ ziemi radomskiej ■ . 900Z ZQ Б 2 ZENO» GIERAU BAŚNIE i LEGENDY ziemi radomskiej WYDA WNICTWO PTTK „KRAJ" WARSZAWA 1986 Opracowanie graficzne Juliusz Kulesza Opracowanie kartograficzne Anna Rzadkowska Redaktor kartograf Anna Rzadkowska Korektor Krystyna Okoniewska MIEJSKA ВШЛ0ТЖА FlMlCZNA w Zabrzu ł ZN. KLA§^ NR INW, Ш £.£.P, K№ (C) Copyright by Zenon Gierata. Warszawa 1986 ISBN 83-7005-103-0 „Nie pogardzaj bajka gminną, ona się wysnuwa z serca ludu, z jego pojęć, marzeń, nadziei, z całego jego bytu w pewnej epoce: dlatego też objawia w sobie żywotne pierwiastki narodu, jego charakter i pogląd na życie." (L. Srtyrmer „Katakptyk". tom i) Od autora Ziemia Radomska, jak wiele innych regionów Polski, ma przepiękne opowieści, baśnie i legendy tworzone przez dziesiątki, a nawet setki lat wśród jej mieszkańców. Przekazywane z ust do ust, z dziada pradziada, tchną swoistym czarem przeszłości, mówią wiele o mieszkańcach i miejscowej tradycji. Wyszukane z trudem ustne przekazy, zasnute mgłą niepamięci pozwoliły odtworzyć legendarną historię powstawania wielu wsi i miasteczek. Historia to pradawna, której daremnie szukalibyśmy w uczonych rozprawach. Mimo że niekiedy minęły stulecia przetrwała w opowieściach ludu. Czasami są to bardzo skrócone wzmianki, innym razem barwne i pełne życia opisy. Mam nadzieję, że — choć poddane upiększającej obróbce — nie zatraciły swego oryginalnego charakteru. Zebrane tu opowieści dotyczą przede wszystkim miejscowości, których nazwy mają swój legendarny rodowód sięgający głęboko w przeszłość. Przekazywane z pokolenia na pokolenie zginęłyby niechybnie wraz z odejściem jej mieszkańców. Warto zatem uchronić chociażby cząstkę tych uroczych opowieści. A opowiadają je starzy mieszkańcy wsi i miasteczek, barwnie i żywo. To właśnie oni w długie jesienne i zimowe wieczory stworzyli ową krainę baśni, nierzeczywistą i zaczarowaną. „...baśń tęczowymi słowy Płynie. Czasem dźwigną głowy Zadrzemane babki z kąta... Coś im się po myślach pląta... Przetrą oczy półprzytomne, Szepcą cicho: „Pomnę, pomnę..." D (Leopold Staff „ Wieczornica") Legendy te starałem się przekazać w możliwie prostej formie, charakterystycznej dla ludzi, którzy je stworzyli. Wiele z nich może zawierać szereg naieciałości z innych regionów Polski i dopiero dokładniejsze badania mogłyby wyjaśnić ostateczne ich pochodzenie. Sprawę tę pozostawmy jednak etnografom. Żywię nadzieję, że mimo wszystko nie zatraciły one swojego oryginalnego charakteru i autentyczności. Znaleźć będzie można pośród nich prawdziwe skarby Ziemi Radomskiej, bo jak pisze Ksawery Pruszyński: „...nie ma autentycznych lub podrobionych legend. Legendy nie mają metryki...". Słowa serdecznej podzięki kieruję w tym miejscu do młodzieży z Zespołu Szkół Mechanizacji Rolnictwa w Radomiu, która niestrudzenie przez szereg lat pomagała mi w zbieraniu baśni i legend, oraz tym wszystkim, którzy potrafili zachęcić mnie do pracy nad tą książką. Szczególne słowa podziękowania należą się Wojewódzkiemu Domowi Kultury i „Tygodnikowi Radomskiemu". Posłuchajmy zatem, co w długie zimowe wieczory, gdy wicher za węgłem sypał zamiecią, a ogień w kominie strzelał pękami iskier, opowiadali sędziwi mieszkańcy tej ziemi. Ludzie i potwory POTWORÓW W czasach, kiedy ziemię naszą zamieszkiwały potężne gady o łabędzich szyjach, skrzydłach nietoperza i rybich łuskach, ludzie byli ba*-d7o biedni i daleko im było do dzisiejszej mądrości. Widiąc, iż przy takich umiejętnościach przyjdzie ludziom niechybnie zginąć wśród dzikiej i nieprzyjaznej przyrody, potwory owe zaczęły im przychodzić z wielką pomocą. Od nich to ludzie w krótkim czasie nauczyli.się odróżniać trujące dzikie jagody od jadalnych, zbierać grzyby i orzechy, a gdy nadszedł czas zimy, rozpalały ogień, by w jego cieple człowiek mógł ogrzać zziębnięte ciało. W miarę, jak przyjaźń między nimi rosła, ludzie — irrmo swych potężnych sąsiadów — coraz śmielej sobie z nimi poczynać zaczęli. Oto potwory zaczęły budować dla nich suche i ciepłe domy, człowiek więc mógł opuścić wilgotną i ciemną jaskinię, zaś gdy nadszedł cz-^s zimy, ludzie zażądaii, aby dostarczono im pokarmu do domów, bowiem żadnych nie robili zapasów. Widząc to potwory zaczęły uczyć ludzi, w jaki sposób sieje się i zbiera zboże. Poleciały w tym celu daleko, aż do ciepłych krajów, skąd przyniosły ludziom ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia. Zaczęła się żmudna nauka, jak owe rośliny należy siać i zbierać, gdyż ludzie niechętnie zabrali się do pracy. Potwory same więc musiały większą część roboty wykonać, nie chcąc, aby cały ich trud poszedł na marne. Jednakże powoli, powoli ludzie opanowali sztukę siania i orania, nauczyli się sporządzać sieci i łowić ryby, a gdy przekonali się, że sami już doskonale sobie radzą, zaczęli na swych sąsiadów nieprzychylnie spoglądać. Rozpoczęły się długo w noc trwające narady, jak owych — ukrytych w głębi puszczy — sąsiadów pozbyć się raz na zawsze. Potwory o niczym nie wiedziały, nadal więc spieszyły ludziom z pomocą, dziwiąc się niekiedy, że woda w strumieniu, gdzie gasiły pragnienie stała się nagle słona, a owoce dziwnie gorzki smak przybrały. Nie wiedziały, że to ludzie w źródłach rzeki sypali sól, a owoce zaprawiali różnymi ziołami, aby nie smakowały potworom. Liczyli, że te, zniechęcone złym pożywieniem wkrótce odlecą w inne strony. Tchórzliwi ludzie bali się olbrzymom wydać otwartą wojnę, bo chociaż stali się już od nich mądrzejsi i sprytniejsi, a dobroduszne gady większą część praey nadal za nich wykonywały, to jednak potężne rozmiary potworów budziły powszechny respekt i dla wielu były prawdziwym postrachem. Tymczasem i potwory zmiarkowały, że dziwna przyjaźń i zaufanie ludzi zły obrót zaczyna przybierać, a widząc ową ludzką niewdzięczność, smutne i zawiedzione, któregoś ranka wzbiły się wysoko w powietrze, na zawsze opuszczając niewdzięczną okolicę. Dopiero teraz ludzie, gdy przyszło im samym orać, siać i martwić się o pełne spiżarnie, gdy znikąd nie nadchodziła pomoc, a burze i nawałnice niszczyły całoroczne plony, zaczęli unosić ręce ku górze wznosząc prośby i błagania, aby dobrzy opiekunowie powrócili. Jednakże spóźnione to były błagania i na nic się nie zdały. Dziki zwierz dalej niszczył zagony, woda rzek występowała z brzegów, a mróz i śnieg dokonywały reszty. Budowano więc na brzegu puszczy, na rozstajnych drogach, w świętych gajach, podobizny gadów, które miały ich rzekomo uchronić od przyszłych klęsk. Wszystko to czyniono jednak daremnie — potwory nie powróciły. Zaczęła się żmudna i ciężka — trwająca dziesiątki lat praca człowieka, a choć czyniono teraz wszystko, aby dawnych sąsiadów przywołać, zniknęli oni na zawsze Jedynym śladem, jaki po nich po dziś dzień pozostał, są nazwy niektórych miejscowości. I tak na ziemi radomskiej istnieje wieś, która na pamiątkę opisanych tu odległych wydarzeń nazwana została mianem Potworów. W ten sposób mieszkańcy wsi upamiętnili dawną przyjaźń człowieka i gada. Ludzie i dąb WIELGIE gmina CIEPIELÓW7 Dwadzieścia i dwa dni minęły już od chwili, gdy pierwsze potoki wody runęły na ziemię, a deszcz ciągle padał i padał. W szarym półświcie ciężkie, leniwie sunące chmury zalewały świat oparami mgły, wody i błota. Wzburzone rzeki podniosły się znacznie w swych korytach poczynając sięgać ludzkich zabudowań. Woda rozlewała się szeroko, zatapiając położone niżej drogi i doliny. Poziom jej podnosił się nieustannie, aż wreszcie sięgnęła podnóża wzgórz i bezustannie rozlewała się dalej. Uciekali przed nią w popłochu ludzie, ciągnąc za sobą resztki dobytku. Ryk przerażonych zwierząt mieszał się z krzykami ludzi. Gwałtownie wezbrane rzeki, szukając ujścia, porywały wszystko, co znajdowało się na ich drodze. Tak minął dzień dwudziesty czwarty, piąty i szósty. Ludzie z niemą rozpaczą spoglądali ku górze, skąd spadały wciąż nowe potoki wody. Ziemia powoli znikała z oczu. Wysokie wzgórze, na którym schroniła się grupa ludzi, wyglądało teraz jak niewielka wyspa. A i ona z każdą chwilą niebezpiecznie malała. Przerażeni ludzie zabrali się więc do ścinania drzew. Pod ich ciosami padały wiekowe buki i jodły. Ociosane, związane mocnymi linami, tworzyły teraz potężny pomost, na który zaczęto składać resztki uratowanej żywności i sprzętu. W końcu woda dotarła i na szczyt wzgórza. Zbudowana przez ludzi tratwa uniosła się, zakołysała i pomknęła unoszona falami. Mijały kolejne dni. Wszędzie jak okiem sięgnąć roztaczał się bezmiar wody. Ziemia zniknęła. Zagubiona tratwa zdana na łaskę i niełaskę losu unosiła phnących w nieznane. Kończyły się zapasy żywności i ludzie z rozpaczą myśleli o nadchodzącej śmierci. Tak wśród stale padającego deszczu upłynęło dalszych dni dziesięć. Dnia trzydziestego szóstego, w szarej poświacie mgły zamajaczył ciemniejszy kształt ni to góry, ni wyspy. Dobywając resztek sit, ludzie skierowali tratwę w tamtym kierunku. Po chwili mogli już rozpoznać olbrzymi pień, a na nim — niemal dotykające wody — potężne konary prastarego dębu. Stał nieruchomy, silny, odpierając zaciekły napór wody. Jego gałęzie splatane w tysiące węzłów, okryte liśćmi stanowiły szczelną osłonę przed naporem deszczu. I u.izie z nadzieją spojrzeli na tego niespodziewanego sprzymierzeńca. Pełni podziwu dla olbrzyma postanowili mu zaufać. Przywiązali więc tratwę do potężnego pnia, skąd łatwo już dotarli do bezpiecznych konarów. I oto, ku ich wielkiej radości, dąb okazał się doskonałym mieszkaniem z obficie zaopatrzoną spiżarnią, bowiem nie tylko ludziom użyczył swojej gościnności, ale i najróżniejszej dzikiej zwierzynie, która w porę schroniła się pośród gałęzi. Patrząc na ten dar niebios, ludzie odetchnęli z ulgą. W miejscu, gdzie dąb rozwidlał się kilkoma konarami znaleźli bezpieczne miejsce, mogli więc wygodnie i spokojnie rozbić obozowisko. Rozpalili ogień, a jego ciepło po raz pierwszy od wielu, wielu dni przyniosło znękanym i utrudzonym ludziom uczucie bezpieczeństwa. Oto najniespodziewaniej znaleźli dom. Patrząc wokoło podziwiali mocarne, ginące w dali ramiona oibrzymich konarów. Tworzyły one istne ulice, którymi można było spokojnie spacerować. Wkrótce też upolowano kilka ptaków i ludzie zaspokoili pierwszy głód. Przekonali się również, że i jaj ptasich było pod dostatkiem. Najedzeni i ogrzani za-1 1 padli wreszcie w pierwszy od wielu, wielu dni i nocy, spokojny sen. 12 Tak minęło wiele następnych dni. Aż oto w pewnej chwili szum ulewy zaczął powoli cichnąć. Tysiące spadających kropel zmieniło nagle rytm. Ich szum stawał się coraz słabszy, aż w końcu zamarł zupełnie. Ludzie z nadzieją wyjrzeli na zewnątrz. Wokoło panowała noc. Jedynie w górze, na niewielkim skrawku błękitu blado połyskiwały gwiazdy. Okrzyk radości wyrwał się z ust rozbitków. Wschodzące słońce zastało świat piękny, cichy i zasłuchany. Za wcześnie jednak było na prawdziwą radość. Woda wprawdzie opadała, ale jednak bardzo powoli. I znów upływały dnie i noce. Ludzie czekali, a dąb dalej cierpliwie żywił ich i chronił. W końcu zaczęły pojawiać się pierwsze zarysy dawnych wzgórz. Najpierw po trzy, cztery niczym maleńkie wysepki wyłaniały się teraz jakby nieśmiało z bezkresnych wód. W miarę, jak woda opadała zaczęły opuszczać swą zieloną przystań ptaki. Wkrótce ukazał się ląd i ludzie zeszli na ziemię. Dopiero teraz mogli w całej okazałości zobaczyć swojego mocarnego zbawcę. A było to drzewo niebywale potężne. Jego wierzchołek zdawał się sięgać chmur, a rozłożyste konary obejmowały swoim zasięgiem sporą leśną polankę. Potężne korzenie głęboko wpuszczone w grunt, mimo że osłabione naporem wody, stanowiły nadal mocną podporę. Patrzyli ludzie z podziwem na dęba olbrzyma. Był przecież dla nich jedynym schronieniem przez tyle dni. Toteż wdzięczni i ufni postanowili u jego stóp założyć nową wioskę i wraz z nim pozostać na zawsze. Tak też się stało. Wielki dąb rósł dalej, a powstałą osadę nazwano Wielgie. W taki to sposób ludzie uczcili olbrzymi, wiekowy dąb. Dwie wróżki ZAJEZIERZE gmina SIECIECHÓW Pośród głębokiej puszczy, kędy Wisła od Dęblina szerokim łukiem skręca ku zachodowi, było kiedyś wielkie jezioro. Połączone z jednej strony rzeczką z Wisłą, z drugiej dopełniane wartkimi wodami strumienia, kryło w sobie nieprzeliczone bogactwo ryb. Toteż rybacy założyli tutaj osadę i żyli szczęśliwie. Karmiło ich jezioro, a puszcza nie szczędziła skór i mięsa z dzikiego zwierza. Łoś, dzik, jeleń czy sarna chcąc uga-1 3 sić pragnienie przychodziły na brzeg, gdzie łatwo było je upolować. Pewnego razu nad jezioro przybyły dwie wróżki. Gościnni rybacy przyjęli obie bardzo serdecznie, jednej i drugiej kąt najlepszy w osadzie ofiarowując. Rychło jednak okazało się, że dwie wróżki, dwa różne mają oblicza. O ile jedna, zamieszkująca prawy brzeg jeziora była łagodna i dobra, a zwierz i ptak dziki chmarą garnął się do niej, o tyle drugiej kruk jedynie towarzyszył na kominie, a nocą puchacz obwieszczał jej panowanie. Rybacy jednak obie wróżki wielce szanowali. Do dobrej chodzili po rady, złej — ze strachu przed jej czarami — obfite dary nosili. Mijały dni... I oto pewnego razu, gdy rybacy o świcie wypłynęli na połów, zerwała się nagle potężna burza. Fale z niezwykłą siłą biły o brzeg, a niewielkimi łódkami, jak łupinkami orzecha rzucało na wszystkie strony. Z trudem dobrej wróżce udało się rozhukane żywioły uspokoić. A gdy rybacy na brzeg wrócili, okazało się, że ich sieci są puste i poszarpane. W tym dniu zła wróżka daremnie czekała na dary. Rybacy wracając z pustymi sieciami nic nie mogli jej ofiarować. Im więc słońce niżej chyliło się ku zachodowi, tym większa złość ogarniała złą wiedźmę. Skoro tylko noc zapadła, zapaliła czarownica w dziupli starego dębu ogień i mamrocząc straszliwe zaklęcia, warzyć zioła zaczęła. Buchnął war piekielny wysoko ponad konary, zaskrzeczał kruk, zahuczał puchacz, opadły liście dębu, zatrute jadem warzonej strawy. Pochwyciła zła wiedźma wrzątek straszliwy, zaniosła na brzeg jeziora i do wody wylała. Skoro świt rybacy wyruszyli na połów. Daremnie jednak raz i drugi zarzucali sieci. Ani jedna ryba nie pojawiła się w toni. Wrócili rybacy do zagród, a na drugi dzień znowu ruszyli na połów. Lecz i tym razem, tak jak poprzednio, ich sieci były puste. Ani jedna ryba do nich nie wpadła: Zdumienie i trwoga odmalowały się na twarzach rybaków. Od niepamiętnych czasów ilekroć wypływali na jezioro, ich sieci zawsze były pełne, a obfitość ryb niewyczerpana. Rzekł na to jeden z najstarszych rybaków: — Nic tu po nas, bracia. Widać złe moce zawzięły sij na nas i zawładnęły jeziorem. Tylko dobra wróżka radę znaleźć tu może. Pójdźmy zatem do niej. Zawrócili rybacy łodzie ku domostwom i do dobrej wróżki skierowali swoje kroki. Domyśliła się dobra wróżka, co jest przyczyną tak nagłej ucieczki ryb. — Wracajcie w spokoju do domu — rzekła rybakom. — A jutro, gdy znów wypłyniecie na połów, wasze sieci będą pełne. Podziękowali rybacy dobrej wróżce i z otuchą w sercach wrócili do osady. Rankiem, jak powiedziała dobra wróżka, tak się też stało. Pod wpływem jej czarodziejskiego zaklęcia prysły złe moce i ryby — które już daleko w stronę Wisły odpłyń cły — zawróciły z drogi. Rankiem rybacy jak zwykle wypłynęli na połów i, jak zwykle, ich sieci znów się zapełniły. Szczęście ich nie trwało jednak długo. Zła czarownica, widząc, że jej zaklęcia nie skutkują, straszliwą zemstę wymyśliła. Wśród ciemnej nocy, gdy ludzie spali w osadzie spokojnym snem, wiedźma zaczęła szeptać zaklęcia: — Hej moce piekielne, hej wichry i huragany, błyskawice i grzmoty, wy, którzy jesteście na moje rozkazy, przybywajcie! Zadrżała puszcza w posadach, wzburzyły się fale jeziora. Huk straszliwy targnął powietrzem, błyskawica raz i drugi rozdarła noc. Przerażeni rybacy zerwali się z głębokiego snu. Oczom ich ukazał się widok straszliwy. Potężne głazy i zwały ziemi waliły się na dno jeziora. Wzburzone fale przelewały się przez brzeg, ginąc w leśnej głuszy. Drżała stara puszcza, a huk grzmotów mieszał się z trzaskiem łamanych drzew. Prastare olbrzymy, zmożone potężną siłą kładły się teraz pokornie u stóp jeziora. Jezioro ginęło! Wzburzona woda wystąpiła z brzegów, a walące się drzewa i głazy dopełniały dzieła zniszczenia. W chwilę potem na miejscu, gdzie dawniej była głębia, widniał zwał rumowiska. Zniszczone i rozrzucone dookoła chaty rybaków przedstawiały opłakany widok. Zemsta wiedźmy była straszliwa. Rankiem pobiegli rybacy po pomoc do dobrej wróżki, ale szukali jej nadaremno. Na próżno czekali całe dnie i noce, ślad po dobrej wróżce zaginął. Zła wiedźma również na zawsze opuściła te strony. Rybacy jednak pozostali. Po latach odbudowali swoje domy, a choć jeziora już nie było, ruszali na połów wzdłuż Wisły, a i dzikiego zwierza w dalszym ciągu było pod dostatkiem. Czas powoli zacierał okrutne wydarzenia owej nocy... Od tamtego czasu minęły setki lat. jednak nie wszystko poszło w zapomnienie. Do dzisiaj bowiem pozostała nazwa osady, która początkowo ..Za jeziorem" zwana — z czasem została na „Zajezierze" przemieniona. Zaczarowany kotarwicki kamień KOTARWICE gmina KOWALA Bardzo, bardzo dawno temu, jak świat światem, a ziemia ziemią, na terenach położonych dzisiaj na południe od Radomia znajdowały się wielkie wody. Tak wielkie, że gdyby nawet w tym miejscu stał najwyższy dom świata, a na nim dziesięć innych, a na samym szczycie człowiek wybudowałby sobie mieszkanie, to woda sięgałaby mu jeszcze po sufit. Po upływie wielu tysięcy lat, w czasach, gdy na ziemiach położonych daleko na południe i zachód prorocy zapowiadali przyjście na świat Mesjasza, nad wspomnianą wodę przyleciał bardzo, bardzo duży ptak. Wyglądem przypominał dzisiejszego kota, pióra miał koloru żółtego, zaś skrzydła jego były tak wielkie, że gdyby zebrać i ustawić jeden za drugim sześćset największych statków świata, to nie okrążyłyby jednego z nich. Ptak był bardzo spragniony, więc pił, pił i pił, aż z dna zaczęły wynurzać się grzbiety wielkich ryb. A gdy zaspokoił pragnienie, uniósł znów skrzydła do lotu, czyniąc nimi taki wiatr, że resztki wód uniosły się w chmury, a z nimi i ryby wzleciały w powietrze. Jeszcze dzisiaj możemy spotkać takie ryby latające nad morzami. Od tego czasu na obszary południowego Radomia coraz częściej zaczęły przylatywać żółte koty, a ponieważ wody i pokarmu było dosyć, zamieszkały w pobliskich lasach i na mokradłach. Mijały lata, aż pewnego razu na tereny zalesione i zamieszkałe dotychczas przez żółte koty, zaczęli przybywać ludzie. Osadnicy karczowali lasy, a żółte koty zaczęły przychodzić pod domostwa. Człowiek koty te powoli przyzwyczaił do siebie, a każdego nowo przygarniętego poddawał „wicie", czyli wyrywaniu wszystkich piór ze skrzydeł. Otóż takie pióra wyrwane z dopiero co oswojonego kota miały przez okrągłych trzydzieści zachodów słońca wielką, czarodziejską moc. Kto je zatem zdobył opływał w dobro wszelakie. I choć rozmaitych nieszczęść w owych czasach było dookoła bez liku, kraina zasłynęła ze szczęścia i bogactwa. Choroby ją omijały, złe powietrze opuszczało, pola złociły się zbożem, a lasy pełne były zwierza. Sława czarodziejskich piór rozniosła się szeroko po krainie Lecha, aż dotarła na dwory królewskie. Zaczęli więc zjeżdżać do dziwnej krainy ie i legendy... królowie i księżniczki, możni i rycerze, a i lud biedny ściągał tłumnie, chcąc ujrzeć czarodziejskie pióra. W tym czasie — jak opowiadali nasi pra- pradziadowie — w pobliskim zamku mieszkała piękna księżniczka o równie pięknym imieniu. Była tak urodziwa, że każdy młodzieniec, chcący ją poślubić musiał — oczarowany jej pięknością — uznać, że nie jest godny jej ręki. Wieść o księżniczce fotem błyskawicy rozeszła się po całym świecie. Pewnego razu dotarła do dwóch rycerzy o imionach Kaszlo i Mazowjasz mieszkających nad nieznaną rzeką. Po namyśle obaj postanowili wyruszyć w drogę, aby sprawdzić, na ile cała opowieść o pięknej księżniczce jest prawdziwa. Droga była trudna i żmudna. Szli przez olbrzymie pustynie, szerokie i trudne do przepłynięcia rzeki, drogę zagradzały im gęste zarośla i lasy. Walcząc z trudnościami, chłodem i upałem, po osiemdziesięciu wschodach i zachodach słońca dotarli na miejsce, tam, gdzie mieszkała bajecznie piękna księżniczka. Kiedy młodzieńcy zbliżali się do pałacu, księżniczka wyjrzała przez okno. W tym momencie rozległ się tajemniczy zaklęty głos, od którego zadrżały złocone mury zamku: — To są twoi wybrańcy! Przerażona księżniczka przesłoniła oczy rękami, ale nie słysząc więcej złowrogiego głosu, kazała wpuścić młodzieńców do komnat. A gdy stanęli przed obliczem księżniczki i powitali ją, jak na rycerzy przystoi — ta rozkochała się w obu naraz. — Któremu oddać rękę? Który mężem zostać powinien? — rozmyślała. A ponieważ decyzji w żaden sposób podjąć nie umiała — kazała wezwać przebywającego na zamku starca, który już sam nie pamiętał, ile lat sobie liczy. Starzec pokiwał głową i w te odezwał się słowa: — Wyślij ich księżniczko o przecudnej urodzie, za wody, za lasy, nie za daleko i nie za blisko, tam gdzie żyją czarodziejskie koty szczęsno-pióre. Niech każdy z nich spróbuje schwytać jednego. Po trzech nocach i dniach czekać ich będziesz u wrót zamku, kędy drogi rozchodzą się w cztery strony świata. Który z nich piękniejszego kota złowi i przyniesie, ten twoim mężem zostanie. Wyruszyli więc bracia, a każdy inną obrał drogę. Jeden poszedł ku słońcu — drugi za słońcem. Tak minęły trzy dni i trzy noce. Na trzeci dzień, gdy Kaszlo zbliżał się do pałacu, ujrzał brata, a u niego o wiele ładniejszego kota szczęsnopióra. Zadrżało bratnie serce z roz- 18 19 paczy i zazdrości. I, gdy tylko zmierzch zapadł, w miejscu przez które brat jego miał przechodzić, Kaszlo wykopał głęboki dół. Mazowjasz nic o tym nie wiedząc, szedł śmiało ścieżką, kiedy nagle ziemia osunęła się mu pod stopami. I oto stał się dziw nad dziwy. Kot, którego zły Kaszlo już, już miał wyrwać ginącemu bratu, zamienił się nagle w głaz ciężki i potężny. Daremnie Kaszlo chciał kamień podnieść. Chociaż miał więcej siły niż cztery pary koni, kamień ani drgnął. Na zawsze przykrył otwór, a z nim Mazowjasza. Tymczasem księżniczka dowiedziawszy się o srogim nieszczęściu, wybiegła na drogę przed zamek. Pospieszyły za nią dworki, pobiegli dworzanie. Nie uszli jednak daleko, bo oto stała się rzecz przedziwna. Po raz wtóry zadrżały mury zamku i ponownie rozległ się zaklęty głos: — Z twojej to winy księżniczko stało się nieszczęście, więc i ty wraz z nimi poniesiesz karę! Ledwie przebrzmiał głos tajemniczego zaklęcia, a księżniczka wraz z całym dworem zamieniła się w płaczące wierzby. Mijały lata. I oto pewnego razu spod jednej z płaczących wierzb zaczął wypływać strumień wody — lub jak lud okoliczny głosi — strumień łez płaczącej księżniczki. Strumień ten przepływa przez las, który wyrósł w miejscu, gdzie obok kamienia stał zły brat Kaszlo. Las ten nazywa się Olszyny od rosnących w nim drzew, które tutejsi mieszkańcy nazywają olszaki. Nazwa drzew pochodzi od imienia jednego z braci. Otóż „Olszak" czytany od prawej do lewej daje właśnie imię Kaszlo. Jak powiadali nasi pradziadowie, ma nadejść taki dzień, w którym wierzba płacząca przemieni się w wesołą księżniczkę, las zniknie, a w jego miejsce z powrotem ukaże się Kaszlo, natomiast zaklęty kamień odsunie się, by uwolnić zamkniętego pod nim Mazowjasza. Nastąpić to ma wówczas, gdy powtórnie przyleci wielki kot i zacznie pić wodę ze strumienia. Mijają jednakże lata, a jak dotąd po dawnych wydarzeniach pozostały jedynie nazwy. Tam gdzie księżniczka wraz z dworem przemieniona została w płaczące wierzby, powstała prastara osada Wierzbica. W miejscu zaklętego z Mazowjaszem kamienia — rozciągają się dziś Mazowszany, zaś obok, pomiędzy nimi, ciągną się piękne gaje olszynowe — olszaki, ślad po złym bracie Kaszlo. Miejsce, gdzie usiadł wielki kot i osiedliły się następnie inne koty o ceglastożółtej barwie, poddawane później „wicie", nasi pra-pra-pradziadowie nazwali od tego wydarzenia Kotarwicami. A żółte koty, choć mniejsze od swych przodków i bez skrzydeł, po dzisiejszy dzień latają po zagrodach na południe od Radomia i odstraszają złe duchy. Czarodziej i Marysieńka SKŁOBY gmina CHLEWISKA W niewielkiej chatce na skraju lasu mieszkał sobie stary drwal z synem Kacprem i córką Marysieńką. Codziennie skoro świt drwal zarzucał siekierę na ramię, wołał syna i we dwóch na wyrąb ruszali. Marysieńka warzyła wówczas strawę i dbała o porządek w obejściu, a oni, choć lichy grosz zarabiali, zawsze jej w zamian coś ładnego kupili. I żyliby sobie zapewne tak długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że pewnego razu nad ich chatą przelatywał zły czarownik Draoko. Zobaczył — na jej nieszczęście — Marysieńkę, a widząc jak piękna jest i gospodarna, zapałał ku niej niebywałą miłością. Od tej chwili dniami i nocami zaczął myśleć, jak też ją w swoje siedlisko między skałami zwieść. A miał Draoko na swych usługach sprytnego czarnego wilka. Umyślił zatem, by go do dziewczyny z posłaniem wysłać i z domu wywabić. Jakoż ukryty w krzakach wilk czekał, aż ojciec i brat opuszczą domostwo, i około południa, gdy Marysieńka obiad zaczęła warzyć — udając zdyszanego i zmęczonego — wybiegł nagle z lasu i wołać, a narzekać począł: — Marysiu, Marysieńko, pójdź za mną, a szybko! Potężne drzewo ojca przygniotło! Przestraszona dziewczyna porzuciła garnki i, tak jak stała, za czarnym wilkiem pobiegła. — Pójdziemy na przełaj — stęknął wilk — krócej będzie, a i ojca szybciej zobaczysz! Biegła nie patrząc, że wilk zupełnie inną drogą ją wiedzie i już teraz śmiało na przełaj w kierunku siedziby Draoko zmierza. Widząc, iż plan swój tak łatwo w czyn wprowadził — Draoko, który na wszystko miał baczenie, zacierał sękate łapska z radości i chichotał tak, aż sąsiednimi skałami dreszcz obrzydzenia wstrząsnął. Brzydki bowiem był ten Draoko jak nieszczęście. Rzadka broda zwisała mu nędznie, a chytre, małe oczka spoglądały drwiąco dookoła. Nos miał ostry, haczykowaty, jak dziób sowy, a na głowie ani jednego włoska. W dodatku jego chudą sylwetkę garb duży szpecił. Gdy tylko wilk z Marysieńką zbliżył się do niego, Draoko schwycił dziewczynę w swoje szponiaste dłonie, uniósł wysoko i zniknął między skałami. Daremnie przerażona dziewczyna wołała ojca i brata. Bór stał cichy i głuchy, a oni tymczasem daleko od tego miejsca spokojnie pracowali. Gdy zas wieczorem do domu powrócili, zastali chatę pustą i ogień na kominie wygasły. Zaczęli wnet dziewczyny szukać, ale na nic to się zdało. Kacper, obchodząc chatę dookoła, spostrzegł odciśnięte ślady wilczych pazurów i małych stóp swojej siostry. — Ani chybi czarny wilk ją porwał — rzekł do ojca. — Trzeb.a jni siostrę ratować i na pomoc spieszyć. Dajcie ojcze topór, a o świcie ruszę do lasu! Jak powiedział, tak też uczynił. Rankiem rosa jeszcze dobrze nie obeschła, ptak jeszcze przez sen kwilił, a Kacper idąc krok w krok po wilczych śladach, w las się zagłębił. Us_zedł tak spory kawał drogi, gdy nagle spostrzegł na zwalonym pniu siedzącego orła. Zranione skrzydło zwisało mu bezwładnie, a zmierzwione pióra świadczyły o przebytej walce. — Cóż to królewski ptaku za nieszczęście cię spotkało? — zapytał zasmucony Kacper. — Dobry człowieku — rzecze na to orzeł — od wielu, wielu lat walczę ze złym czarownikiem Draoko. Co roku niszczy on moje gniazdo zbudowane na wysokich skałach, nasyłając na nie wichurę i deszcze. Co roku giną z zimna i głodu moje dzieci, a on z radością hula dalej. Stoczyłem z nim niejedną walkę, a nie dalej jak wczoraj zranił mi skrzydło i teraz wzlecieć nie mogę. — Pomogę ci — rzecze Kacper — a w zamian może powiesz mi, gdzie spotkać, mogę czarnego wilka, który porwał mi siostrę i do lasu uprowadził. — Nie wilk to siostrę uprowadził, ale sam Draoko — powiedział orzeł. — Widziałem ją wczoraj, jak biedna o pomoc prosiła. Draoko jest jednak silniejszy i sprytniejszy od nas. Walka z nim jest nierówna. — Od tej chwili dwóch nas będzie, nie traćmy więc nadziei — odpowiedział na to Kacper, po czym wprawnie skrzydło orła opatrzył i tak obaj ruszyli dalej w drogę. Orzeł z wysoka spoglądał na całą okolicę, a Kacper pilnie szukał śladów czarownika. Wędrowali tak dni kilka, a choć przemierzali najdziksze zakątki puszczy, nawet najmniejszego śladu po czarowniku nie znaleźli. Już zaczęli wątpić w to, czy kiedykolwiek go spotkają, gdy on tymczasem przebiegle w coraz większą wciągał ich zasadzkę. Za pomocą sobie znanych czarów sprawił, iż w miejscu skał wyrosły drzewa, a jego siedziba stała się niewidoczna. Tymczasem Kacper i orzeł niebacznie coraz głębiej wchodzili w królestwo Draoko. I oto w pewnej chwili zerwała się straszna burza. Potężne pnie drzew wyrwane z korzeniami waliły się na śmiałków. Porwany wichrem orzeł runął głęboko w przepaść. Jego osta- tni krzyk zabrzmiał żałośnie wśród głośnego rechotu Draoko, który śmiejąc się ciskał tymczasem wciąż nowe kłody drzew na Kacpra. Ten, choć walczył dzielnie, czuł jak siły zaczynają, go opuszczać. A kłody targane straszną wichurą nieprzerwanie waliły się mu pod nogi. Wichura nie ustawała. Dopiero po dziesięciu dniach i nocach wiatr zaczął cichnąć. Zwalone kłody drzew jedna na drugiej piętrzyły się ku niebu wysoko. Wokoło, jak okiem sięgnąć ciągnęła się połamana, skręcona w straszliwych splotach puszcza. Obraz zniszczenia był doprawdy przerażający. Gdzieś głęboko pod tymi drzewami spoczywał Kacper. Zły czarownik Draoko i tym razem zwyciężył. Po latach w owe miejsce zawędrowali ludzie, a że okolica była piękna, należało uprzątnąć jedynie wyrwane pnie drzew, by dostać się do urodzajnej gleby, postanowili w owym miejscu zamieszkać, nazywając swą wioskę, jak dawniej nazywano kłody — Skłoby — od niezliczonej ilości pni powalonych drzew. Zły Draoko widząc, że ludziom ułatwił pracę, nieraz jeszcze wścieka się i złości, zsyłając na wioskę dzikie huragany. Dlatego jeszcze po dziś dzień, gdy wieje wielki wiatr, można usłyszeć płacz uwięzionej w skałach dziewczyny. Szara wilczyca ZAMOŚĆ gmina PRZYŁĘK Stał w Łagowie duży, drewniany dwór o ścianach smołowanych, murem wysokim otoczony, na nim zaś niczym dwie czarownice rozsiadły się dwie baszty narożne, pilnie strzegące dostępu. Ogromna ta budowla, ciemna i ponura nawet w dzień, lęk powszechny budziła, a cóż dopiero nocą, gdy słyszano galop szalejących koni, przekleństwa woźniców i nawoływania straży. Szerokim gościńcem toczyły się ciężkie, żelazem kute karoce, głusząc dźwięki głośnej muzyki i wrzawę czynioną przez biesiadników. Co jakiś czas szczególnie wyraźnie słychać było złowieszczy śmiech — dziki, histeryczny, krew w żyłach mrożący. — Baronowa się bawi! — szeptano wówczas, patrząc ze strachem w kierunku dworu. — Z czartami u stołu zasiada! — dodawali inni. Żelazną ręką trzymała pani na Łagowie poddanych, wyciskając z nich ostatnie krople potu. A chociaż wstawali o świcie, a kładli się o zmierz- chu; razy i kary stały się ich chlebem powszednim. Zaczęły wnet krążyć o baronowej wieści dziwne, z ust do ust po cichu przekazywane, a o kumoterstwo z diabłem ją pomawiające. Tymczasem zbliżała się zima, spadł pierwszy śnieg, a tuż za nim nadciągnął mróz i zawieje, jakich ludzie dawno nie pamiętali. Okolica zmieniła się nie do poznania. Niebezpieczne do niedawna moczary przejść można było suchą nogą, stanęły skute lodem rzeki. Gości we dworze przybywało, a biesiadom i tańcom nie było końca. I oto pewnej nocy muzyka nagle umilkła, a pełne przerażenia okrzyki obudziły mieszkańców uśpionej wioski. Wschodnią część nieba ogarnęła olbrzymia łuna. Dwór płonął. Stojąc patrzono, jak snopy strzelających iskier, kłęby dymu i ognia ogarniają coraz większą przestrzeń. Wszelki ratunek był prawie niemożliwy, sadzawka była bowiem skuta lodem. Nagle poprzez trzask palących się głowni usłyszano wyraźny śmiech baronowej. Śmiała się dziko, wyzywająco, bez końca, gdzieś pośród płomieni! W pewnej chwili ujrzano ją! Stała wysoko, w oknie w szarej, prawie czarnej sukni. Za nią szalało morze płomieni, przed nią — daleka przestrzeń pól i noc. Skoczyła! Ludzie patrzyli przerażeni, jak z miejsca, gdzie upadła podnosi się nagle olbrzymi, szary wilk. Raz i drugi błysnęły białe kły — zwierz przesadził palące się głownie i przysiadł. Długie przeciągłe wycie pobiegło w noc. Nie było wątpliwości, w jego tonie wyraźnie brzmiała złowieszcza nuta śmiechu baronowej. — Wilczyca! Szara wilczyca! — tłum drgnął. Sylwetka zwierza wyraźnie rysowała się na śniegu. Nagle wilk poderwał się i sadząc wielkimi susami pomknął w kierunku lasu. W jednej chwili zerwał się wiatr, płomienie strzeliły wyżej, wydłużyły się i z całą siłą runęły w kierunku wiejskich zabudowań. Niemal w jednej chwili słomiane strzechy stanęły w ogniu. Wieś płonęła. Wieśniacy ruszyli około południa, zabierając ze sobą resztki uratowanego sprzętu. Dwór spłonął doszczętnie, tak jak i położone obok niego zabudowania. Ogień nie oszczędził nikogo. Teraz bez domów, z resztą uratowanego dobytku, wszyscy poczuli, że są nagle wolni. Nie zwlekając postanowili opuścić przeklęte po tylekroć miejsce. Szli teraz wolno starym, kupieckim traktem w kierunku Zwolenia. Droga była wyraźna, śnieg bowiem od dawna przestał padać i liczne o tej porze karawany kupieckie przetarły szlak dostatecznie. Pod wieczór raz i drugi wydało im się, że ujrzeli krążącą dookoła obozu wilczycę. Nie mylili się. O parę kroków dalej zobaczyli na śniegu wyraźne wilcze ślady i ją samą. Siedziała na niewielkim kopcu, z pyskiem zwróconym ku nim. Wędrujący przystanęli. Od pobliskiego lasu nadciągała długa i mroźna noc, należało pomyśleć o noclegu. Chrustu było tu pod dostatkiem, toteż w chwilę potem płonęło już duże ognisko. Zbici w ciasnym kręgu wieśniacy próbowali zasnąć. Około północy obudziły ich straże. Noc była jasna, wygwieżdżona, księżyc stał wysoko nad lasem i wszystko widoczne było jak na dłoni. — Spójrzcie! — strażnicy wskazali w kierunku boru. Na tle ciemnej ściany lasu skakały tajemnicze, błękitne ogniki. — Wilki! Całe stado! W ciszy, nie budząc dzieci, przygotowali mocne sękate kije, inni sposobili kosy i widły. Nagle długie, ponure wycie zmusiło ich do spojrzenia ku otwartemu polu. Z boku, na prawo do lasu, tam gdzie znajdował się nieduży kopiec, siedziała dalej ona — ogromna szara wilczyca. Poznali ją. Spoglądała z góry na obóz i las. Nagle krótko zawyła dając sygnał do ataku. Odpowiedział jej długi, wściekły zew. Przestrzeń pomiędzy obozem a lasem wypełniła się ciemnymi, szybko poruszającymi się punktami. Stado zaatakowało z furią, skowyt ranionych zwierząt zmieszał się nagle z okrzykami ludzi. Ciemne plamy krwi zabarwiły śnieg. Oszalałe ze strachu bydło ryczało, rzucając się między wozami. — Ognia, jak najwięcej ognia! — rozbrzmiewał coraz częściej okrzyk. Szara wilczyca wyła. Jej ponury zew wyzwalał w stadzie niespotykaną siłę, z lasu zaczynały ściągać wciąż nowe i nowe zastępy drapieżników. Wilków przybywało. Broniący się zacieśnili krąg, wielu z nich już krwawiło. Nagle szara wilczyca urwała. Gdzieś od strony pól dało się słyszeć ostry, wyzywający sygnał myśliwskiego rogu. Niósł się przez pola ostrzegawczo i butnie, tłumiony odgłosem galopujących koni. Od strony otwartej przestrzeni widać było zarysowane niewyraźnie sylwetki jeźdźców. Huknęły strzały. Stado poderwało się i w dzikich susach popędziło w stronę lasu. Pobiegł za nimi śmiech okrutny, szyderczy, śmiech pani na Łagowie. Jeźdźcy otoczyli obóz. Hrabia Ludwikowski z nie ukrywanym zdziwieniem patrzył na stłoczonych przy ognisku ludzi. Niesamowity śmiech wilczycy brzmiał mu jeszcze w uszach. Otrząsnął się. Był oto świadkiem zadziwiającej historii. Dwór spłonął ubiegłej nocy, o czym już wiedział, a ci tutaj prosili o opiekę. Ludwikowski zamyślił się. — Widzicie rzekę? — wskazał po chwili w kierunku lasu. 27 — Jakże panie, przecież to Plewka! — Ziemie położone po jej drugiej stronie będą wasze. Możecie na nich pozostać. Pozostali, a wraz z nimi ich dawna właścicielka, szara wilczyca. Nie opuściła ich i nieraz zdarzało się nocą słyszeć jej niesamowity śmiech. Z latami odwiedzała ich coraz rzadziej, aż w końcu słuch o niej zupełnie zaginął. Tymczasem nowa wieś położona na szlaku handlowym łączącym Radom i Zwoleń z Serokomlą-Janowcem, nad Wisłą, gdzie znajdowała się przeprawa na Lublin i dalej — na Włodzimierz Wołyński, szybko się rozwijała. Wozy kupieckie chętnie tu na popas stawały, aby więc podróżnym ułatwić przeprawę przez rzekę Plewkę, mieszkańcy wsi wybudowali wnet most. Odtąd kupcy, pytający często o nocleg, słyszeli: — Za mostem spotkacie wieś, odpoczniecie! I tak z czasem nową wieś Za Mostem, później Zamost, a dzisiaj już Zamość zaczęto powszechnie nazywać. O biednym Janku, pięknej syrenie i zaklętym wodniku WILCZKOWICE gmina MAGNUSZEW W bardzo dawnych czasach, których ani my, ani nawet nasi pradziadowie nie pamiętają, bywały lata tak ubogie, że korę z drzew oraz niektóre mchy leśne i paprocie przyrządzano, aby jakoś lata i nowego chleba doczekać. W tych to czasach w ubogiej wiosce nad brzegiem Wisły mieszkał wraz ze starą matką Janek Wilczek. Bieda im się działa okrutna, bo wszystkiego co mieli ledwie na miesiąc, dwa wystarczyło. Myślał więc Janko dniami i nocami, jak biedzie zaradzić, a że nic mądrego do głowy mu nie przychodziło, sąsiadów pytać począł. — Jedyna rada to w świat ruszyć, szczęścia szukać! — radzili gospodarze. Sami jednak, pomni starego powiedzenia, że wszędzie dobrze, ale u siebie najlepiej — dalej głodem przymierając na miejscu pozostali. Janko jednakże wziął sobie do serca ich rady, rozejrzał się po zagrodzie, zebrał co tam miał, starą łódkę opatrzył i z nurtem Wisły ruszył. A była to na owe czasy podróż niebezpieczna i przygód pełna. Dzika i nieposkromiona Wisła kryła w sobie niespodzianek bez liku, toteż ledwie nasz Janko pierwszy zakręt minął, ledwie pierwszy wir oszukał, a już potężne pnie drogę mu zagrodziły, a ukryte pod wodą powoje i wodorosty na dno ciągnęły. Janko — od dziecka nad Wisłą wychowany — znał jej wszystkie zasadzki, w porę więc niebezpieczeństw unikał, a choć rozzłoszczona rzeka falą go nieraz zmoczyła, nic sobie z jej kaprysów nie robił. Bacznie za to rozglądał się wokół, aby obiecanego szczęścia nie przegapić. Tak minęło kilka dni, aż oto piątego dnia niebo nagle chmurzyć się zaczęło, a daleki grzmot obwieścił zbliżającą się nawałnicę. Rozejrzał się Janko za bezpiecznym schronieniem, ale niedostępny brzeg nie zachęcał do odwiedzin. Tymczasem pierwsze krople deszczu uderzyły o wodę, a z nimi wiatr porwał kruchą łódkę i na fale rzucił. Zawirowała raz i drugi, niepewnie, by wreszcie posłuszna ich woli pomknąć lekko przed siebie. Ogłuszony hukiem piorunów, przemoczony strumieniami wody, Janko przywarł do dna łodzi pozostawiając ją na łasce i niełasce rzeki. Ta jednak niedługo się nią zabawiała. Rychło znudzona, raz i drugi jeszcze — dla kaprysu — łódką zakołysała, by wreszcie silnym podmuchem wiatru skierować ją w jedno ze swych licznych odgałęzień. Fala tu była o wiele mniejsza i łódź unoszona wiatrem szybko burzę za sobą zostawiła. Mokry od głowy do stóp i zziębnięty znalazł się nagle Janko wraz z łodzią na dużym jeziorze. Woda była tu spokojna, a porośnięty zielenią brzeg zapraszał do odpoczynku. Jakoż wieczór się zbliżał i Janko markotnie spojrzał na skromne zawiniątko, które mu matula na drogę wręczyła. Został w nim jedynie kawałek placka, toteż podzielił go starannie na dwoje: jedną część na kolację, drugą na złą godzinę. Wkrótce zmęczony legł przy ognisku i ani się spostrzegł, jak go sen mocny zmorzył. Mimo zmęczenia niespodziewanie przebudził się i zobaczył, że nagle gładka toń jeziora zmarszczyła się, a na jej powierzchni ukazał się stwór dziwny: ni to żaba, ni ryba, cały zarośnięty włosem. Wlepił wyłupiaste oczy w Janka i patrzył w jakiś przedziwny sposób. Rozbudzony już na dobre Janko, który od dziecka bajania ludzkiego słuchał, zdziwiony tym zbytnio nie był. — Pewnikiem wodnik! — pomyślał. Tamten tymczasem patrzył w dalszym ciągu i Janko z przerażeniem zobaczył, że nie na niego, ale na skromne zawiniątko, gdzie resztki placka zostały. Widać było, iż licho najwyraźniej na poczęstunek czeka i ustąpić nie myśli. Żal się zrobiło Jankowi biedaka i choć serce mu się ścisnęło, rozwinął zawiniątko. Stwór tymczasem rozsiadł się przy ogni-29 sku i głośno mlaskając zaczął placek zajadać. — Z daleka to, hmm? -■— zapytał nagle. Głos miał skrzekhwy jak sto nie nasmarowanych osi u wozu, jednak Jankowi, który od dłuższego czasu mowy ludzkiej nie słyszał, wydało się to niemal muzyką. Toteż rad, że ma do kogo usta otworzyć, odparł z ochotą: — A tak, z bardzo daleka. Bieda mnie z domu wypędziła, więc szczęścia wyruszyłem szukać. Powiadają, że jest ci gdzieś ono, jeno trzeba szukać! — A skoro tak? — mruknął wodnik. — To musi ci ono być! Na chwilę zapadła cisza. Wodnik zamyślił się. — Szczęście, powiadasz...? — westchnął. — A cóż ci jest to szczęście? — Ot, chociażby pełen brzuch! — zaryzykował Janko, który po mizernej kolacji z żalem patrzył, jak ostatni kęs znika w łakomych ustach wodnika. Spojrzał wodnik bystro na Janka i w ręce trzykroć zaklaskał. I oto ponownie zmarszczyła się nagle toń jeziora, a na brzegu zaroiło się od wodników. Janko ani się spostrzegł, jak stół przed nim stanął, a na nim smakołyków bez liku. Czegóż tam nie było! Wodnik tymczasem nie bacząc na zdumienie chłopca, do uczty go zaprosił. Jankowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie zwlekając zabrał się do jedzenia, a pałaszował z takim apetytem, że w mig stół był pusty. Syty jak nigdy w życiu zaczął rozglądać się za swoim rozmówcą. * — No więc jesteś szczęśliwy? — zapytał wodnik. — Szczęśliwy? — Janko wspomniał nagle matkę, której okruchy ze stołu nieraz za całe śniadanie wystarczały. Markotno mu się jakoś zrobiło. Niepewnie spojrzał na wodnika. — Nie, to nie szczęście. Pełny brzuch to jeszcze nie szczęście! — pomyślał. — Szczęście...! Szczęście...! — mruczał tymczasem wodnik. — Jakże łatwo tracimy je Avówczas, gdy wydaje się nam, że je mamy. Bywa i tak, że mając je wcale o tym nie wiemy. Spójrz na to jezioro... — wskazał błoniastą dłonią taflę wody. — W miejscu tym była kiedyś rozległa zatoka. Nad jej brzegiem, po drugiej stronie ciągnęły się osady rybackie, a dalej w głębi dzisiejszej puszczy stał warowny zamek. Ludzie, jak i pan ich na zamku, żyli tu szczęśliwie. Wydawało się im, że osiągnęli pełnię szczęścia. Ryb i zwierzyny mieli pod dostatkiem, a płynący Wisłą do Gdańska kupcy często gościli tu z przeróżnym towarem. Jakby tego było mało, ukryte w głębi sitowia panny wodne — wiły, długo w noc śpiewały im swoje pieśni, a kto je usłyszał czuł się naprawdę szczęśliwy. Płynęły lata, aż pewnego dnia znudzony pan zamku pole- cił rybakom jedną z panien złowić i na zamek dla większego podziwu dostarczyć. Gdy więc nadszedł wieczór, a cichy śpiew wił popłynął wzdłuż brzegów, zarzucili rybacy sieci i schwycili przepiękną pannę. Daremnie prosiła ich i błagała o wolność. Widząc w końcu, że prośby jej na nic się zdają rzuciła straszliwe przekleństwo. I oto wszyscy mieszkańcy osady wraz z panem zamku zamienieni zostali w wodniki. Opustoszały domy i zagrody, a ich mieszkańcy odtąd zamieszkali na dnie jeziora, skąd jedynie raz w roku mogli na brzeg wychodzić. Od tamtej pory rok w rok patrzyli ze smutkiem, jak nieubłagana puszcza pochłania ich domy. Z czasem za ścianą drzew zniknął i potężny zamek. Ludzie, którzy niegdyś licznie tutaj przyjeżdżali, zaczęli omijać zatokę z daleka. „Przeklęte miejsce" — szeptali. Po latach zapomniano...! Zapomniano...! Zapomniano...! — szeptał coraz ciszej wodnik. Zarys jego postaci zlewał się powoli z tłem lasu. Janko przetarł zaspane oczy, płomień na ognisku przygasł, zrobiło się ciemno. — Sen ci to czy jawa? — pomyślał. Szybko dorzucił drew, płomień żywiej zajaśniał. Dookoła stała niema puszcza. Jedni jej mieszkańcy szli już spać, inni budzili się i opuszczali swoje legowiska. W dali na horyzoncie bielił się nadchodzący świt. Janko niepewny nocnych zwidów przecierał zaspane oczy. Po wodniku nie było śladu. Nagle spojrzał na zawiniątko — placka nie było! A więc? Szybko, jak tylko mógł, zebrał skromny dobytek i wskoczył do łodzi. Lustro jeziora było niebywale gładkie, woda czysta, a jego przepastna głębina ciągnęła z ogromną siłą. Jak urzeczony wpatrywał się w głęboką toń wody. „Czyżby wodnik mówił prawdę? — rozmyślał. — A jeżeli tak, to resztki zamku powinny jeszcze istnieć! Trzeba to sprawdzić!" Wprawnym ruchem wiosła skierował łódź w stronę sąsiedniego brzegu. Po chwili kroczył już wąską, zarośniętą ścieżką w głąb puszczy. Początkowo nic nie wskazywało, by kiedykolwiek ktoś tu mieszkał, dopiero, gdy zrobiło się nieco jaśniej, a słońce położyło swe pierwsze promienie na ścianie drzew, Janko dostrzegł nieregularne zarysy zamczyska. Jakież było jego zdumienie i radość, gdy już w pierwszych pokojach znalazł skarby, jakie w snach tylko oglądać można. Rubiny i brylanty, skrzynie pełne złotych monet, wzorzyste materiały, jakby dopiero wczoraj pozostawione tkwiły w załomach skruszonego muru. A więc znalazł skarb, ale czy szczęście? Janko powrócił do wioski. Zabrał swą matkę i sąsiadów i wraz z nimi zamieszkał nad jeziorem. Dzięki znalezionemu złotu odbudował zamek i osadę, a jego mądre i sprawiedliwe rządy długo wspominano. Od 32 tego czasu minęły wieki, Wisła odsunęła się nieco, a jezioro wyschło. Na jego dnie nie znaleziono jednak wodników. Czyżby owego wieczora skończyła się ich pokuta? Pozostanie to chyba na zawsze tajemnicą. Istnieje jednak inny niezbity dowód. Jest nim wieś Wilczkowice — nazwana tak od założyciela, Janka Wilczka. Jak Iwo Daniłowicz burmistrzankę z rąk zbójców oswobodził CEREKIEW koło RADOMIA Już po raz dziewiąty zmierzał Iwo Daniłowicz wąską dróżką ku widniejącym w dali czerwonym murom miasta Radomia, na próżno szukając sposobu, którym mógłby przezacnych ojców grodu na czele z burmistrzem, o słuszności swej sprawy przekonać. Rzecz wlokła się już dobrych kilka lat, od czasu, gdy po zwycięskiej bitwie z Krzyżakami, król Władysław Jagiełło przyznał wyróżnionej grupie Litwinów niewielki obszar ziemi. Nowi przybysze, gdy tylko pobudowali pierwsze domy, rychło pomyśleli też o wystawieniu cerkwi. Cóż kiedy o pieniądzach na jej budowę król jakoś zapomniał, a ojcowie miasta ani myśleli popierać budowli kojarzącej się z religią prawosławną.* Stąd też budowa cerkwi wlokła się latami i biedny Iwo Daniłowicz, którego raz po raz wysyłano do burmistrza, daremnie łamał sobie głowę nad rozwiązaniem problemu. Idąc teraz spoglądał smutno w stronę miejskiego ratusza, przy którym zgromadził się spory tłum mieszczan. Wzburzone głosy zebranych nie wróżyły nic dobrego, toteż Iwo podchodząc bliżej zagadnął przezornie: — Cóż to, nowe święto? — Bodaj z takim świętem! — odburknął niechętnie zapytany. — Rankiem Rudobrody ze swoją bandą napadł i burmistrzankę w las uprowadził. Teraz zaś żąda sowitego okupu! «_ * Oczywiście Litwini są katolikami (obrządek rzymskokatolicki); o prawosławiu JJ f.i*ipł)ghuano zaś w legendzie. I fi» ^ BI I &- Baśnije Jegendy. — То сі dopiero! — Iwo nie krył zdumienia. — Nareszcie — pomyślał — stary sknera mieszek otworzy! Tymczasem okazało się, że burmistrz nawet ani myśli sam płacić, całą bowiem sumę polecił rozłożyć na wszystkich mieszkańców miasta. Okrzyki niezadowolonych były więc coraz głośniejsze, zanosiło się na niezłą awanturę. — Nic tu dzisiaj po mnie! — pomyślał w duchu Iwo. Rozmowę tak czy inaczej należało odłożyć, toteż markotny opuścił mury miasta, kierując się z powrotem w stronę lasu. Niespieszno mu jednak było do wsi, jako że ponownie z niczym wracał, pogrążony zatem głęboko w myślach tu i tam wśród drzew jeszcze kluczył. — Gdyby tak — myślał — burmistrzankę oswobodzić?! Burmistrz złota by wówczas nie pożałował. Tylko jak...? Wejść w układ z Rudobrodym? Mowy nie ma! Stanął bezradny. Ledwie widoczna ścieżka dawno w gąszczu drzew zginęła. Rozejrzał się. Wśród gęstych krzaków leszczyny ujrzał nagle przyczajoną postać mężczyzny. Ciemna, żubrza skóra, spod której wystawały duże żylaste ręce, ledwie kryła sylwetkę nieznajomego. Na wpół dzikie, głęboko osadzone oczy patrzyły ponuro. — Dokąd to? — mruknął groźnie w stronę Daniłowicza. — Z grodu idę...! — zaczął niepewnie Iwo. — Masz okup?! — Nie twoja to rzecz! Prowadź! — Iwo starał się zachować stanowczy ton. „Jak nic, pierwsze straże Rudobrodego!" — pomyślał. Na szczęście rozmowa na tym się skończyła, zbój odwrócił się i poprowadził, a Iwo podążył za nim. Uszli tak spory kawał drogi, aż w końcu puszcza zaczęła powoli rzednąć, a oczom Daniłowicza ukazała się niewielka polanka. Pod rozłożystym dębem, na stosie skór siedział Rudobrody. Iwo rozpoznał go od razu, cała bowiem twarz herszta ginęła w czerwonym zaroście. Na widok przybyłych banda opryszków zerwała się z legowiska. — No i co tam?! Dla jedynej córki burmistrz złota nie poskąpił! He! He! He! — zaśmiał się. — To był, przyznasz, pomysł! Samą córkę burmistrza...! Siadaj, Rudobrody źle swoich gości nie przyjmuje, racz więc dokończyć ze mną kolacji. Co prawda spóźniłeś się, ale są jeszcze gotowane jajka. A zatem jedz i opowiadaj z czym przybywasz? Iwo, strudzony wypadkami dnia, rad był, że sprawa ną razie taki obrót przybiera, bez pośpiechu więc zabrał się do jedzenia. Reszta bandy ciekawa wieści okrążyła ich ciasnym kołem. — A więc...? — zaczął zniecierpliwiony Rudobrody. — Ano, ojcowie miasta myślą, aby się jakoś rozmówić. Za oddanie burmistrzanki obiecują darować wam niektóre przewinienia... — zaryzykował Iwo. — Darować?! — Rudobrody aż podskoczył. — Więc przyniosłeś okup, czy nie?! — ...ponadto burmistrz pyta, czy nie zmniejszycie okupu, jako że skarbiec miasta pusty...! — ciągnął niepewnie. — Pusty powiadasz? — wściekły wzrok Rudobrodego zatrzymał się na leżących jajkach. — Więc każę mu i za te jajka zapłacić i to tak, że długo mnie popamięta! Ile to jajek zjadłeś? — Ano cztery! — westchnął markotnie Iwo. — Zatem powiedz burmistrzowi, że z czterech jajek miałbym cztery kury, te zaś znosiłyby mi jajka, z których znowu byłyby kury, z których...?! — Rudobrody nagle zarechotał głośno. — Klnę się, że za to wszystko burmistrz mi jeszcze zapłaci! Iwo słuchał, a w głowie zaczęło mu się coraz bardziej mącić z tego wszystkiego. Oto w jaki sposób przez swą lekkomyślność naraził i siebie i burmistrza. Słysząc słowa herszta westchnął: — Jakże mam obliczyć, za ile jaj i kur trzeba płacić? — Obliczyć? Słusznie trzeba obliczyć! — Rudobrody przestał się nagle śmiać. Na jego twarzy widać było niebywały wysiłek. — Cztery jajka, cztery kury, jajko z kury, kura z jajka... — mamrotał licząc. Jego kompani patrzyli niepewnie. Rudobrody męczył się tymczasem najwyraźniej, ognista broda jeszcze bardziej mu poczerwieniała, a dziki wzrok utkwił w kompanach. W końcu zerwał się i zaczął biegać wokół drzewa. — Cztery gotowane jajka, cztery kury, cztery kury, osiem jajek, kur szesnaście...? — powtarzał. Nagle popatrzył w stronę Daniłowicza. — A dlaczego ja mam liczyć? Co? Sam oblicz! — A i obliczę — rzekł rezolutnie Iwo — ale nie za darmo. Dacie burmistrzankę to obliczę! — Kpisz sobie?! Skoro ty potrafisz, potrafię i ja! — Rudobrody nie dawał za wygraną. — Jajka, kury, kury, jajka...! — zaczął. Upłynęło tak sporo czasu, gdy goniąc prawie resztkami sił westchnął: — Niemożliwe, tego nikt nie jest w stanie obliczyć! — Ja obliczę, jak rzekłem — Iwo znowu na to. — Jutro skoro świt przyjdę z gotowym rachunkiem, lecz jak powiedziałem, burmistrzanka moja! Po Rudobrodym coraz bardziej widać jednak było, że chęć rozwią- zania zagadki bierze w nim górę nad zdobyciem sowitego okupu. Spojrzał w stronę kompanów. Ci jednakże milczeli. — Dajesz zbójeckie słowo, że burmistrzankę zwrócisz? — ponaglił Iwo. — Daję! — prawie jęknął Rudobrody. — A zatem do jutra! — mówiąc to Iwo przezornie zniknął z oczu oszołomionej bandy. Nie uszedł jednak daleko, lecz skrył się w koronie rosnącego obok drzewa i tam rana oczekiwał. O świcie cała banda zebrała się na polanie, Iwo tymczasem nie spiesząc się, cierpliwie na drzewie siedział, aż słońce zajrzało na polankę. A gdy zniecierpliwiony Rudobrody pokrzykując na kompanów zaczął ich do drogi zbierać, Iwo udając zdyszanego ruszył ku zbójom. — Nie spieszyłeś się zbytnio! — Rudobrody nie ukrywał zdenerwowania. — Spieszyłem jak mogłem — odparł sapiąc ciężko Iwo — ale z rana gotowany groch sadziłem...! — Co, gotowany groch? Do reszty ci się w głowie przewróciło. Gotowany groch! — wołał Rudobrody. — Toż każdy głupiec wie, że z gotowanego grochu nic nie wzejdzie! — Az gotowanych jaj, którymi wczoraj mnie raczyłeś, czy będą te twoje kurczaki?! — na to Iwo. — Nie obliczenia są zatem tutaj potrzebne, ale zwykły rozum. Ot i cała odpowiedź. Zgodnie więc z umową burmistrzanka moja! Rudobrody aż przysiadł ze zdumienia, a potem jak nie ryknie śmiechem, a banda mu zawtóruje. Śmiali się i śmiali, aż echo niosło go na wiele mil. Nawet zdumione zwierzęta z ciekawością nastawiały uszu. Iwo oczywiście — zgodnie z umową — burmistrzankę otrzymał i wesół do miasta powrócił. A burmistrz stosowną sumę dukatów wypłacić mu musiał za uwolnienie córki. Pieniądze te mógł wreszcie przeznaczyć na budowę cerkwi. Stąd też od owego pamiętnego wydarzenia ra-domianie ich osadę nie inaczej, jak „Cerekiew" nazwali. I nazwa ta po dziś dzień pozostała. 37 Studnie STUDNIE gmina GŁOWACZÓW Przed wieloma setkami lat w miejscu, gdzie dzisiaj rozpoczyna się Puszcza Kozienicka, stał zamek potężny, murem wysokim otoczony. Dzień i noc straż strzegła do niego dostępu, a mosty zwodzone rzadko opuszczały się dla wybranych gości. Tego dnia, w którym rozpoczyna się nasza opowieść, żałość wielka zapanowała na zamku. Opuszczono herbowe chorągwie, a trębacze wieść smutną w cztery strony świata ogłosili. Oto podczas polowania, gdy kto żyw w pogoń za zwierzyną ruszył, synowie księcia — bliźniacy — pozostawieni wraz z siostrą pod opieką piastunki, niepostrzeżenie za innymi w puszczy zniknęli. A puszcza niegdyś nie taka jak dzisiaj była. Ciemna i ponura, po-tężi ymi konarami dębów i buków drogę zagradzała. Jedynie zwierz dziki znał tu tajemnicze bezdroża, a ptak szybujący górą mógł jej bezmiar ogarnąć. Tymczasem dzień już dobiegał końca i choć puszcza wciąż rozbrzmiewała okrzykami szukających dworzan, na malców nie natrafiono. Minęły pierwsze dni, później miesiące i lata, a wraz z nimi zapomniano powoli o zaginionych książętach. W tym czasie ich mała siostrzyczka zdążyła wyrosnąć na piękną księżniczkę, a gdy nadszedł czas zaślubin, postanowiła starodawnym zwyczajem oddać rękę temu, kto trzy jej życzenia spełnić potrafi. Jakoż zaczęli zjeżdżać na zamek mężni rycerze, próbując szczęścia w zawodach. Księżniczka bawiła się beztrosko, aż oto pewnego dnia donośny głos rogu obwieścił nowych gości. Spojrzeli strażnicy przed bramę, widząc zaś dwóch dzielnych młodzieńców opuścili zwodzony most i do zamku zaprosili. Stanęli rycerze przed obliczem księcia, pokłonili się dwornie, do stóp pięknej księżniczce, a jeden z nich w te odezwał się słowa: — Słyszałem, pani, iż oczekujesz męża rycerskiego. Powiedz zatem, co nam czynić wypada, aby twe łaski pozyskać? Spojrzała księżniczka na młodych rycerzy, a że zarówno jeden, jak i drugi do serca jej przypadli, z radością poleciła: — Hen, za borem, za lasem stoi góra wysoka. Na jej szczycie wygłodzony od paru dni niedźwiedź czeka. Ten, kto go pokona, a skórę na zamek przyniesie, pierwsze spełni życzenie! Popatrzył na córkę zdumiony ojciec, smutna księżna opuściła głowę. Młodzieńcy jednak, tylko na to cugle hardo rumakom ściągnęli, miecze mocniej schwycili i na szczyt góry pojechali. Tam wspólnie ryczącego niedźwiedzia powalili i niebawem do zamku powracają. — Jesteśmy pani, a oto i podarek dla ciebie! — rzekli stając przed księżniczką. Zdumiała się widząc, jak rychło jej życzenie zostało spełnione, powiada więc do młodzieńców: — Pojedziecie teraz za góry, za rzeki, za morza dziesiąte, gdzie dziwy dzieją się niepojęte. Tam, wśród ogrodów czarownych ujrzycie kwiat o przecudnej urodzie. Przywieźcie go dla mnie! Ukłonili się rycerze po raz drugi, dosiedli rączych rumaków i nie zwlekając w daleką wyruszyli drogę. A gdy minęło dni parę, zapomniała księżniczka o wysłanych na krańce świata rycerzach i jak dawniej bawiła się na zamku wesoło. Urządzane co dzień uczty i turnieje, jakby końca nie miały. W miarę zaś, jak rzesza śmiałków daremnie o względy jej walczyła, sława kapryśnej jedynaczki rosła. Pewnego dnia, gdy kolejny turniej na zamku miał się rozpocząć, nagle głośna wrzawa na dziedzińcu o nowym wydarzeniu znać dała. Oto przed zamkiem dwaj młodzieńcy stanęli, a w rękach ich kwiat cudny niczym gwiazda świecił. Spalone słońcem twarze i pogięta zbroja o ciężkich świadczyły trudach. Uradowana księżniczka wnet kazała ich wpuścić do zamku, a gdy wspólnie kwiat czarodziejski jej wręczyli, rzekła zakłopotana: — Pozostało mi trzecie i ostatnie życzenie. A że jeden i drugi równe ma prawa, wolą moją dziś będzie, aby na dziedzińcu zamkowym dwie wykopać studnie. Ten z was, który do rana głębszą wykopie, moim mężem zostanie! Mówiąc to łudziła się nadzieją, że któryś z młodzieńców okaże się w końcu lepszy. Tymczasem wieczorem dwie studnie wciąż jeszcze jednakową głębokość miały. Zapadła wreszcie noc, blady księżyc osrebrzył wspaniałe mury zamku, gdy zaniepokojona księżniczka wymknęła się na dziedziniec zamczyska. Ukryta w cieniu murów słuchała chwilę dalekich uderzeń kilofów. — Jeden z nich musi mi być przeznaczony! — myślała. Niemal bezszelestnie stanęła nad brzegiem bliższej studni. W chwilę potem już tylko jeden rębacz pracował nieprzerwanie. Rankiem opuszczono długi sznur, by zmierzyć głębokość wykopanych studni. Różnica była wyraźna. Ucieszył się stary książę, uradowali dworzanie. Zaczęto też pytać o drugiego z rycerzy, gdy księżniczka zawołała: — Wiedząc, iż został wyprzedzony wolał jeszcze pod osłoną nocy z zamku wyjechać! Słysząc to do ślubu zaczęto czynić przygotowania. Nie wiedział jednak młodzian, jak złą miał pojąć żonę. Prawda bowiem była taka: Otóż, gdy księżniczka nocą podeszła nad brzeg studni, kamień do niej ciężki wrzuciła zabijając jednego z rycerzy. Niecny ów czyn ujrzał strażnik i on też jako jedyny świadek o wszystkim teraz opowiedział. W chwilę potem wydobyto zwłoki młodzieńca. Patrząc na obnażoną pierś leżącego, księżna dostrzegła nagle na lewym ramieniu znamię. Nie wierząc własnym oczom kazała wezwać drugiego z młodzieńców, a gdy i u niego również podobny znak stwierdziła, nie było już wątpliwości. Obaj byli zagubionymi przed laty braćmi, bliźniakami! Błądząc wówczas wśród puszczy uratowani zostali przypadkowo przez bartników i smolarzy. Tam też dorośli do wieku młodzieńczego i w świat wyruszyli. Wędrując zwiedzili niejeden gród i zamek, słysząc zaś o księżniczce tutaj przybyli. Smutek i radość zapanowała teraz na zamku. Zła księżniczka na zawsze musiała opuścić księstwo, a gdy po latach zmarł także stary książę, jego syn przeniósł zamek w inne okolice, jako że smutne wydarzenia, które tutaj przeżył, zbyt mu dokuczały. I tak w miejscu opuszczonego zamku powstała wieś nazwana później Studnie. Często niszczona podczas najazdów wroga, przetrwała jednak do naszych czasów. Głębsza zaś ze studni, wykopana przez księcia, nadal istnieje i ludzie do dzisiaj wodę z niej czerpią. Wójt i jastrząb JASTRZĄB Kiedy mieszkańcy zebrali się po raz czterdziesty i czwarty i po raz czterdziesty i czwarty nazwa wioski nie została ustalona, rzekł wójt: — Chcemy, aby nazwa naszej wioski była ani ładna, ani brzydka, ani długa ani krótka, żeby podobała się wszystkim i nikomu, a tymczasem nikt dotąd nazwy takiej nie wymyślił. Jak zatem mam nazwać wieś naszą, gdy jutro wraz z innymi wójtami zasiądę do wspólnych obrad? Gromada milczała. Każda z proponowanych nazw wydawała się na 41 tę okazję nieodpowiednia. Tak minęła noc. Rankiem wójt zaczął zbie- rać się do drogi, a tymczasem nazwy wioski jak nie było, tak nie było. Ruszył w końcu strapiony, jako że na obrady stawić się musiał, co chwilę jednak przystawał. I za każdym razem rozmyślał co też powie. Uszedł tak spory kawał drogi, gdy nagle spostrzegł, iż wśród szczerego pola otoczyła go gromada dużych polnych myszy. Wygłodzone to były i drapieżne stworzenia, jako że przednówek srogi, a w komorach chłopskich ledwie po garści mąki zostało. Rychło też całym stadem do sakwy mu się dobrały, a co żarłoczniejsze buty i spodnie nadgryzać zaczęły. Krzyknął wójt przeraźliwie, gdy jeden i drugi gryzoń mocniej go uciął i nuż się bronić, a kijem na wszystkie strony wymachiwać. Na nic to jednak się zdało, myszy widząc zdobycz coraz śmielej sobie poczynały, a krzyki wójta choć głośne niewiele pomagały. Niespodziewana przygoda przykry obrót zaczynała przybierać, na szczęście rozpaczliwe wołania wójta usłyszał jastrząb, a widząc co się dzieje ulitował się i na pomoc pospieszył. We dwóch już łatwiej z bandą gryzoni się uwinęli. Czas też był po temu najwyższy, obrady bowiem lada chwila rozpocząć się mogły. Widząc, iż mocno poturbowany wójt z trudem w drogę rusza, jastrząb powiada: — Złapcie mnie wójcie za nogi, a rychło na miejsce was zaniosę! Nie było czasu do namysłu. Schwycił więc wójt swojego wybawcę za szpony i w górę poszybował. Jakoż w chwilę potem cały i zdrowy znalazł się na miejscu, dokąd zdążał, a gdy ptak przyrzekł, iż czekać będzie i z powrotem bezpiecznie do wioski go zaniesie, uspokojony na zebranie ruszył. Myśl o niedawnej przygodzie na chwilę go jednak nie opuszczała, toteż niewiele z prowadzonych obrad rozumiał i słyszał. Gdy zatem przyszła na niego kolej by nazwę wioski wymienić — myśląc o jastrzębiu — odpowiedział głośno: — Jastrząb! Inni sądząc, że jest to nazwa wsi wójta, do księgi ją zapisali. I tak oto wieś po wsze czasy pod nazwą „Jastrząb" pozostała. Ptak zaś, który cierpliwie na wójta czekał, uznał owe wydarzenie za wielki dla siebie zaszczyt. Od tego też czasu zaprzyjaźnił się z mieszkańcami wsi i jak mógł przed złem wszelkim ich ochraniał. Gdy zaś po latach postanowił odlecieć podarował mieszkańcom wioski pióro, mówiąc: — Zakopcie go głęboko w ziemię, a wasze pola staną się bogate i urodzajne. Zboża na ich będą rosnąć wysoko, a wy żyć będziecie w dostatku! Odleciał jastrząb, a ludzie uczynili tak, jak im przykazał. Od tego też czasu ich ziemie stały się bardziej urodzajne, a gospodarze zaczęli zbierać wyższe plony. O Janku Muzykancie i jego dwunastu lwach KLWÓW Las grzmiał. Srogi ryk rozjuszonej bestii niósł się szerokim echem, docierał do najdalszych zakątków, a wraz z nim biegła nad ziemią dusząca woń siarki, aż strwożony wieśniak znak krzyża kreślił i szeptał: — Piekielna bestia! Potwór szalał. Niszczone ognistymi językami, padały stuletnie drzewa, a płacz i narzekania rozlegały się jak kraina długa i szeroka. Daremnie król słał mężnych rycerzy, by straszliwego potwora ujarzmić. Kto żyw opuszczał tę okolicę, szukając bezpieczniejszego schronienia. Patrzył na to pastuszek wiejski, Janko, a że nieraz stado na skraju boru pasał, dzikie porykiwania bestii i do niego dochodziły. Przestraszone owce zbijały się wówczas w gromadkę, a on, by je uspokoić, wyciągał swoją wierną fujarkę zaczynając na niej grać rzewne i tęskne melodie. A grał Janko rzeczywiście pięknie. Milkły wówczas ptaki, cichł szmer trzcin i tataraków, zasłuchany las nie szumiał, a nawet bystry strumień nie pluskał tak jak zwykle. Wszystko, co żyło słuchało Jaśkowej muzyki. Wraz z rzewnymi tonami błogość i spokój spływały na udręczoną krainę. I zdarzyło się, że pewnego dnia, gdy Janko jak zwykle grać zaczął, a łąki i lasy przycichły zasłuchane, przelatywała nad polanką królowa zwierząt. Urzeczona Jaśkowym graniem wstrzymała swe szybkonogie rumaki i ukryta za gałązkami jaśminu słuchała cudownej muzyki. A gdy Janko grać skończył, wyszła z ukrycia i tak rzekła: — Przeleciałam świat cały wzdłuż i wszerz, a tak rzewnego grania nie słyszałam nigdzie. Piękna jest twoja muzyka, ale i smutna. Czemu, gdy jej się słucha, łzy napływają do oczu, a choć wraz z nimi i spokój w sercu gości, to smutek jest w niej tak ogromny? Odparł wtedy Janko. — Jakże muzyka moja ma być wesołą, sko- ro od paru miesięcy w naszej puszczy bestia straszliwa zamieszkała. Jej ryk dniem i nocą spokoju nie daje. Dziki zwierz umknął daleko, a i ludzie zaczynają innego miejsca szukać. Pustoszeją sioła, a tam gdzie dawniej złociło się zboże, zielenieją chwasty. Jakże zatem moje muzykowanie może być wesołe, kiedy od rana do nocy kraina łzami spływa. Zadumała się królowa, mówiąc po chwili: — Nie dane było rycerzom smoka poskromić, niechaj więc uda się to temu, kto bez miecza i topora czarem swojej muzyki najstraszliwszą bestię pokona. Idź zatem jutro skoro świt w głąb puszczy, a idąc zabierz dwanaście owieczek ze sobą. Tam, gdy potwór drogę wam zagrodzi, zacznij grać swe melodie. Resztę zobaczysz! Zebrał Janko — zgodnie z radą — dwanaście najpiękniejszych owiec, ukrył fujarkę pod odzieniem na piersi i w głąb puszczy ruszył. Wędrował tak dzień i noc, aż dnia drugiego żar się zaczął wzmagać niesamowity. Około południa górę ogromną ujrzał i już zaczął myśleć, z której strony lepiej ją będzie ominąć, gdy nagle ona sama ku niemu ruszyła. Nie góra to bowiem była żadna, ale potwór wśród połamanych i spalonych drzew ukryty. Ryknęła straszliwie zaskoczona bestia, widząc śmiałka tak blisko. Struchlał Janko, szczęściem w porę przypomniał sobie, iż królowa grać mu poleciła. Schwycił drżącymi palcami fujarkę i jął pierwsze tony dobywać. I oto ledwie zabrzmiały, ledwie ich ciche zawodzenie doszło do uszu owiec, gdy dziw stał się nad dziwy. Zdumiony Janko ujrzał, iż jego dwanaście owieczek w lwy potężne się zamienia. Rozległ się ryk straszliwy, od którego zadrżała ziemia, pokłoniły się drzewa i oto prastara puszcza ujrzała bój srogi, jakiego nigdy przedtem ani potem nie widziała. Ruszyły lwy do walki, poleciały strzępy ziemi i korzeni, zaryczał smok straszliwie, gdy pierwsze kły i pazury dosięgnęły jego boków. A Janko grał i grał. Płynęły tony pieśni nabrzmiałe lękiem i bólem, a w miarę jak zwycięstwo lwów było coraz bliższe, fujarka zaczęła zmieniać tony ze smutnych na coraz weselsze. Żywiej i swobodniej, ochoczo a wesoło popłynęła muzyka. Legł potwór, a gdy Janko grać przestał, zobaczył obok dwanaście owieczek potulnie na niego czekających. Tymczasem w kraju wieść lotem błyskawicy obiegła miasta i miasteczka. Rozesłał król gońców w cztery strony świata, by ogłosili, że śmiałek, który bestię pokonał, powinien stawić się na królewskim dworze. Zebrał Janko swą trzodę i na zamek ruszył. Daremnie jednak do wrót królewskich pukał i straże przekonywał. Śmiechem i urąganiem 4 J przepędzono go od bram pałacu. — Grajek, wiejski pastuch! — szydzono. — Ogłosił, że smoka zabił...! Słuchał tych docinków Janko, nic jednak na nie odrzekł, jedynie fujarkę mocniej ścisnął i do wioski powrócił. Mijały dni i miesiącej a Janko jak dawniej samotnie owiec pilnował. Tymczasem gruchnęła wieść, iż sam król przyjeżdża w pobliskich lasach polować. Spieszne więc czyniono przygotowania, bowiem nocleg miał wypaść właśnie w Jankowej wiosce. I oto gdy wieczorem sutą ucztę zaczęto, a sam król usiadł za stołem, rozpoczęły się opowieści a przechwałki o czynach walecznych. Wznoszono puchary, zaś trefni-sie sztuczki dziwne, a ucieszne zaczęli wyczyniać. Nagle wśród wesołej zabawy rozległy się tony dalekiej i rzewnej melodii. Płynęła w nocnej ciszy lekko niczym zjawy senne, aż dotarła do uszu króla. Umilkli zaskoczeni dworzanie, słuchając tej niecodziennej muzyki, a ona tymczasem to cichła, to znowu wznosiła się gwałtownymi tonami pełnymi skarg i wyrzutów niczym pokrzywdzone dziecko. Gdy zaś umilkła zakłopotany król zapytał: — Cóż to za tajemniczy grajek, panie wójcie? Wszak nigdy o nim nie słyszałem, a gra niczym najlepszy mistrz z mojej kapeli! — To zwykły pastuch, jaśnie panie! — Nic to, przyprowadźcie go, niechaj nam zagra! Zaczęto szukać Janka. Jakoż wkrótce, przestraszony, stanął przed królem. — Graj chłopcze, a złotego dukata dostaniesz! — zawołał król. Wyjął Janko zza skromnej sukmany fujarkę, do ust podniósł i zagrał. Ledwie zabrzmiały pierwsze "tony, gdy ryk straszliwy się rozległ. Zadrżała czerń nocy, pobledli na odgłos ten rycerze. Ryk powtórzył się raz i drugi i nagle wśród pierzchającego tłumu dwanaście lwów stanęło przed królem. Spojrzał król zdumiony, a widząc iż lwy są posłuszne na każde skinienie Janka zawołał: — Ho! Ho! To ci dopiero pastuszek! Królewski łowczy lepszego stada nie pilnuje. Oj wójcie, coś mi się widzi, że wiele rzeczy przede mną ukrywacie? Wójt na te słowa skłonił się aby, sam bowiem nie mniej od króla był zaskoczony. Cisza po królewskich słowach zapadła, a ośmielony Janko grać i opowiadać zaczął. I tak, słowo po słowie dowiedział się król wszystkiego. A gdy Janko skończył i na oczach wszystkich potężne lwy w skromne owieczki się zamieniły, zdumienie zebranych było tak wielkie, że sam król jegomość powstał i rzekł: — To, że tak dzielnego młodzieńca możemy gościć chwały nam tylko przysparza. Od dzisiaj zatem pasowany będziesz na rycerza, a cały obszar ziemi, którą od złej bestii oswobodziłeś należeć będzie do ciebie! — to mówiąc dobył miecza i po trzykroć Janka w ramię uderzył. Padł biedny pastuch do stóp króla, wierność i posłuszeństwo na wieki przyrzekając. I na tym opowieść naszą można byłoby zakończyć. Dodać by tylko należało, że w miejscu, gdzie zginął potwór, rycerz Janko założył później osadę i wybudował kościół, na którego drzwiach umieścił dwanaście rzeźbionych lwich głów. Sama zaś osada nazwana została Klwo-wem na pamiątkę lwów, które pokonały smoka. 48 O trzech braciach, biskupie i królu Bolesławie SOLEC nad WISŁĄ Na skraju dzikiej puszczy, tam, gdzie rzeka Kamienna pozostawiając leśne bezdroża wpada do Wisły, mieszkało niegdyś trzech braci. Najstarszy z nich, Jakub miał oko bystre i serce myśliwego, stąd dni całe w kniei spędzał, zwierza dzikiego tropił. Średni, Piotr rankiem nad brzeg Wisły ruszał, sieci w głębinę zarzucał, ryby łowił. Najmłodszy Sulisław ziemię czarną orał, ziarno siał, złote kłosy zbierał. Mijały dni, tygodnie, miesiące i lata, a bracia żyli szczęśliwie. Ale oto pewnego razu zapluskały gwałtownie wiślane fale, zaszumiała stara knieja, pokłoniły się ku ziemi złote kłosy. Wraz z nimi wieść nagła, wieść niepojęta biegła w świata strony. Słuchali bracia drżenia liści, plusku fal, szelestu kłosów. A dźwięk niósł się coraz głośniej, coraz pewniej, aż przeszedł w słowa wyraźne: — Zmarł...! Zmarł...! Zmarł...! Podchwyciła wieść puszcza, echem powtórzyła i dalej poniosła: — Stryj wasz, Piotr Strzemieńczyk z Janiszowa! Zaraz też fale cicho zawtórowały: — Hen, gdzie soleckie wzgórza stoją, gdzie Wisła płynie, gdzie bór szumi! Zrozumieli smutną mowę bracia, skoro świt na konie wskoczyli i za wołaniem owym pojechali. A gdy wieczorem pierwsze wzgórza Solca drogę im zagrodziły, ujrzeli przed sobą pochyloną chatę, a na jej progu staruchę. Podniosła się stara ciężko, widząc utrudzonych długą drogą jeźdźców i na nocleg do chaty zaprosiła. Usiedli bracia przy ogniu, skromną wieczerzę na części podzielili, a tymczasem starucha mrucząc niezrozumiałe zaklęcia pęk ziół na ogień wrzuciła i ruchem ręki nakazała w tę stronę popatrzeć. Uniosła się gęsta chmura dymu, a wraz z nią rozeszła woń oszałamiająca, sącząc w umysł obrazy przedziwne. Mieniły się brunatne kłęby dymu przybierając niewyraźne kształty ludzi, aż ustawioną w długi, żałobny kondukt gromadę mnichów ujrzeli. Szli powoli ubrani w ciemne habity. Ich śpiew urywany z początku i cichy zaczął układać się wyraźnie najpierw w słowa, a potem w całe zdania: — Daremnie jedziecie! Daremnie jedziecie! Wasz stryj di jur pogrzebany, a jego ziemia do nas należy... — śpiewał pochóc Monotonne słowa pieśni powtarzały się w nieskończone irs dorzuciła drew. Obraz drgnął, załamał się, głosy ucichły. W eh zapadły ciemności. Bracia próbowali zasnąć, jednak oglądany pr?< vik, obraz nie dawał im nawet na moment spokoju. O świcie ledwie niebo pierwszą jutrzenką przejrzało, na ko; ;.k^ czyli i do przeprawy na Wiśle podążyli. Zabudowania kościelne : w o kilka kroków od tego miejsca stały, toteż o mnichów nietrudi /i. wypytać. W parę chwil potem wiedzieli już, że ziemia stryja do kościoła dołączona została. — A więc to prawda! — zawołał Sulisław pomny nocnych zwidów. — Wieś i ziemia jak powiadacie, kupiona, a świadectwa kupna nie ma? — Stryj wasz zmarł nagle. Nie zdążyliśmy spisać — tłumaczyli. — Nie może być! Do samego króla na skargę pojadę! — krzyknął Jakub. — Jak wyrzekł, tak też postąpił. O świcie dnia następnego braci pożegnał iw stronę Krakowa wyruszył, gdzie król Bolesław — Sr łym zwany — rządy sprawował. Siedem dni pędził Jakub przez puszczę i rzeki, aż dnia ósmego mek królewski ujrzał i do bram zakołatał. Przyjął król Bolesław, Ja kuba i o przyczynę przyjazdu zapytał. — Panie mój! — rzecze Jakub. — Ziemię, która do zmarłego Piotra Strzemieńczyka należała, mnisi za własną uważają. Sprawiedliwym bądź królu i każ ją zwrócić! Wysłuchał król skargi Jakuba i po biskupa Stanisława słać każe, a o przyczynę sporu pyta. — Strzemieńczyk umierając ziemię ową za uczciwą zapłatą kościołowi odsprzedał — rzecze na to biskup. — Żadnego w tej sprawie świadectwa nie ma! — woła Jakub. — Nie masz ci świadectwa, bo zmarły nie zdążył go zostawić, ale masz moje słowo, jako prawdę powiadam! — Prędzej drzewo korzeniami do góry wyrośnie, niż ja w twoje słowa uwierzę! — na to Jakub. — Niechaj zatem stanie się jak powiedziałeś! — westchnął biskup. — Wracaj, a o prawdzie słów moich rychło się przekonasz. Wyruszył Jakub w drogę powrotną, by dnia siódmego nad brzegiem Wisły stanąć. I oto dziw stał się nad dziwy. Nad brzegiem rzeki, w miejscu niewielkiej polany drzewo nagle wyrastać zaczęło. Liście jego wilgotna ziemia chłonęła, a korzenie ku górze niczym podniesione ramiona sterczały. Spojrzał Jakub, a widząc dziw wielki, słowa biskupa braciom powtórzył. Nie uwierzyli jednak opowieści wołając: — Nie jest to dla nas żadne świadectwo, drzewo takie w puszczy spotkać można! Niebawem też średni brat Piotr na konia wskoczył i w siedem dni potem w Krakowie na dworze królewskim stanął. Wysłuchał król skargi drugiego brata, wezwał biskupa Stanisława i o wyjaśnienie po raz wtóry prosi. Powtórzył biskup słowo po słowie to, co rzekł Jakubowi, a Piotr z niedowierzaniem zawołał: — Świadectwa na to żadnego nie ma, a pierwej Raj na zboczach wzgórza soleckiego ujrzę, niż w twoje słowa uwierzę! — Wracaj zatem, a o prawdzie słów moich zostaniesz przekonany! Zawrócił Piotr konia i co sił nad Wisłę ku braciom popędził. Siódmego dnia, gdy ostatni zakręt minął i obóz braci miał ujrzeć, oczom jego dziw wielki się ukazał. Oto jedno ze wzgórz, na którym niedawno puszcza dzika rosła, okryło się nagle delikatną zieleniną. Winne grona, brzoskwinie i morele niczym na biesiadnym stole leżą. Ocieniały je gaje z drzew figowych, w których zwierz przeróżny przebywał. Obok, okryty mgiełką różnobarwnej tęczy, szemrał cicho strumyk. Spojrzał Piotr, oczy przetarł, ku braciom ruszył, a o dziwie owym opowiedział. — Raj, istny Raj na soleckim wzgórzu! Pospieszyli bracia za Piotrem, a widząc iż słowa jego są prawdziwe z podziwu wyjść nie mogą. Jednak i tego świadectwa widać mało było, bowiem najmłodszy Sulisław myśli. „Bracia ani chybi omamić się dali. Sam pojadę do króla i o sprawiedliwość poproszę!" Skoczył Sulisław na konia i na dwór popędził. Przyjął król Bolesław trzeciego z braci i tak jak dwu poprzednich, jego skargi również z uwagą wysłuchał. Po raz trzeci też kazał król wezwać biskupa Stanisława na zamek i po raz trzeci o prawdę słów jego zapytał. Potwierdził biskup to o czym przedtem mówił, a tymczasem Sulisław, niebaczny słów jego, zawołał: Nie uwierzę dotąd, aż sam Piotr Strzemieńczyk z grobu nie powstanie i o prawdzie słów twoich nie zaświadczy! Popatrzył biskup na Sulisława, spojrzał na króla i konie do drogi szykować kazał. — A zatem biskupie ja również z tobą pojadę! — rzekł król ciekaw tak wielkiej rzeczy. Wyruszył wnet orszak w drogę, a w miarę jak jechali, dołączyło do nich rycerstwo i lud wszelki, aż w końcu rzesza narodu błonie soleckie zaległa. Cisza wielka zapanowała, gdy Stanisław u grobu Strzemień-czyka stanął. Minęła noc i dzień, minęła druga, aż oto trzeciego dnia ukazał się biskup trzymając za rękę starca powstałego z grobu. Szli we dwóch, powoli, aż zbliżyli się do Wisły i na fale wstąpili. Zamarł lud cały, a oni idąc suchą nogą w poprzek rzekę przeszli i na drugim brzegu stanęli. Tu padł Piotr Strzemieńczyk do stóp króla Bolesława i w obliczu zgromadzonych zawołał: — Moja wina królu, że żadnego świadectwa nie zostawiłem. Z martwych jednak powstałem, aby o prawdzie słów biskupa zaświadczyć! W ciszy jaka nagle nad tłumem zapadła, dały się słyszeć wyraźne słowa króla: — Piotra wina! Piotra wina! Ruszyli wnet bracia króla Bolesława o przebaczenie błagać, a tymczasem Strzemieńczyk, jak przedtem Wisłę suchą nogą przeszedł, aby >o raz drugi do snu wiecznego się ułożyć. Minęły wieki. W miejscu owego zdarzenia kazał król Bolesław za-;ek piękny budować, o którym po dzień dzisiejszy dziwy słyszeć można. )bok, po drugiej stronie Wisły, gdzie grób Piotra istnieje, wieś pod nazwą Piotrawin powstała, na pamiątkę słów królewskich, przed laty tu wypowiedzianych. Zaś w miejscu, gdzie Piotr z biskupem rzekę Wisłę przeszli, w jasne yeowe noce zobaczyć można lekkie na wodzie wklęśnięcie, niby \:, niby ścieżkę wyraźnie wśród fal widoczną. Powiadają, że kto ścieżkę ujrzy, po wszystkie dni będzie szczęśliwy. A co się stało z Rajem i drzewem? Jedno i drugie istniało jeszcze długie lata, aż w czasie „potopu" Raj zniszczyli Szwedzi. Miejsce, w którym tenże był, po dzień dzisiejszy „Rajem" nazywają. Drzewo natomiast zniszczył w czasie wielkiej powodzi prąd rzeki. Roztrzaskane na drobne kawałki, rozpadło się po całej okolicy. A ten, kto taki kawałek znajdzie — jak powiadają — żyć będzie wiecznie." O bogatym księciu, który chciał być szczęśliwy LIPSKO Był sobie raz książę, piękny i bogaty. Zamek jego stał na wysokiej górze, a w nim skrzynie złota i srebra pełne. Codziennie rano oglądał książę swoje skarby i mówił: — Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Powiedzcie — pytał dworzan — czy może być ktoś szczęśliwszy ode mnie? A służba skwapliwie odpowiadała: — Nie panie, nie ma szczęśliwszej osoby od ciebie. Masz wszystko, czego tylko dusza zapragnie, piękny zamek i złota krocie, zaś w piwnicach win przednich nigdy nie brakuje. Masz panie także nas, wiernych poddanych, którzy wszędzie, gdzie mogą, pomnażają twoją sławę. Pewnego dnia do wrót zamku zapukała stara kobieta. A gdy dawnym zwyczajem wpuszczono ją i nakarmiono, rzekła: — Mimo setek dworzan i poddanych, widzę książę, że jesteś jednak samotny. Cóż bowiem znaczą te srebrne naczynia i złote kielichy? Dla kogo sława i bogactwo, jeśli nie masz pięknej i mądrej kobiety. Wtedy dopiero, gdy taką znajdziesz, będziesz mógł mówić o prawdziwym szczęściu... Stara kobieta odeszła, a książę popadł od tej chwili w głęboką zadumę. — Tak, to prawda — myślał. — Moje szczęście nie było szczęściem prawdziwym! Idąc więc za radą staruszki, słać kazał gońców na wszystkie strony, aby ogłosili, iż gotów dzień zaślubin naznaczyć. Ledwie wieść się rozeszła, gdy do zamku zjeżdżać zaczęły panny ładne i brzydkie, stare i młode, a wszystkie w strojach kapiących od złota i drogich kamieni. Przyjmując je książę rychło się zorientował, że sprytna starucha zakpiła sobie z niego. Daremnie bowiem szukał panny ładnej, a jednocześnie mądrej. Wprawdzie ta i owa nawet do gustu mu przypadła, cóż z tego, skoro w parę chwil potem jej fanaberie w tym większy smutek go wpędzały. W końcu, zniecierpliwiony, kazał wszystkim opuścić zamek, a sam 55 zamknięty w komnacie staruchy kazał szukać. Przyszła pewnego dnia sama, a przyprowadzona do komnat zastała księcia samego i smutnego. — Książę, czyżby moja rada zła była? — zapytała. — Widzę, iż jesteś bardziej nieszczęśliwy niż przedtem?! — Tak, jestem bardzo nieszczęśliwy. Nie ma bowiem na tym świecie kobiety równie pięknej, jak mądrej — westchnął książę. — Mój drogi — odparła na to starucha — jeśli tylko zechcesz, powiem ci, gdzie rady zasięgniesz, słyszałam bowiem kiedyś o pięknej cud--dziewczynie, której uroda i mądrość słyną daleko. Niestety, wiem o niej bardzo mało, ale wiem także, że niedaleko stąd, na zielonej polanie znajduje się nieduże jezioro. Nad jego brzegiem codziennie dwanaście nimf wije wieńce, śpiewa i tańczy. One na pewno będą wiedzieć, gdzie należy szukać cud-dziewczyny. Tam o drogę pytaj! — Jeśli prawdą jest to, co powiadasz — zawołał uradowany książę — wynagrodzę cię sowicie! Mów tylko, czego pragniesz? Uśmiechnęła się tajemniczo stara kobieta i zamiast życzenia podała księciu złoty pierścień, w którym osadzony był wspaniały rubin. — Weź książę ten pierścień, a jego moc niech chroni cię przed złem i nieszczęściem! Uradowany książę, nie zwlekając, konia do drogi kazał szykować, sam ubrał się strojnie, miecz do boku przypasał i tak gotów w drogę wyruszył. Wkrótce też w las ciemny się zagłębił, rumak zaś, jakby zgadując wolę swego pana, szedł nieomylnie przed siebie. Tak minął dzień pierwszy i drugi. Zmęczony książę powoli zaczął tracić nadzieję, sądząc, że stara kobieta oszukać go musiała i żadnego jeziora nie znajdzie, kiedy rankiem kolejnego dnia puszcza przerzedziła się nieco, ujrzał książę polanę, a na niej dwanaście nimf pląsających wesoło. Na widok księcia panny przerwały zabawę, a najbliżej stojąca wieniec na głowę mu włożyła i rzekła: — Znać książę, iż za cud-dziewczyną jedziesz. Daleko i głęboko w puszczy jednak ona mieszka! Rzekła druga: — Jej jasne włosy niczym promienie słońca rozpraszają mrok puszczy, a oczy niczym gwiazdy błyszczą w noc ciemną. Rzekła trzecia: — Gdy jej usta — płatkom róży podobne — rozchylają się w uśmiechu, cały świat się uśmiecha. Rzekła czwarta: — Jej kibić smukłą wiatr kołysze, a słońce i księżyc pieszczą swoimi promieniami. Rzekła piąta: — O, piękna jest nasza siostra, jak jutrzenka na niebie, jako poranek o świtaniu. Rzekła szósta: — Ciężka jest droga do siostry naszej i niebezpieczeństw pełna. Niejeden śmiałek przed tobą, książę, z drogi zawrócił. Rzekła siódma: — Ten jednak, kto ją poślubi, żyć będzie długo i szczęśliwie, a ich dzieci, dzieciom przekazywać będą szczęście. Rzekła ósma: — Trzeba ci jednak książę wiedzieć, że ten, kto naszą siostrę ujrzy, straci sławę i bogactwo. Rzekła dziewiąta: — Od tej chwili licha chata będzie jego domem, a bór jedynym żywicielem. Rzekła dziesiąta: — I tylko jako biedny kmiotek wraz z nią żyć będzie musiał w lesie. Rzekła jedenasta: — A zatem zastanów się, książę, czy warto dla odrobiny szczęścia tracić majątek i sławę. Czyż piękno jednej dziewczyny jest tego warte? Rzekła dwunasta: — A jeśli, pomimo naszych przestróg, dalej zapragniesz jechać, ta oto sarenka wskaże ci drogę do naszej siostry. Umilkły nimfy, a książę stał zamyślony. Szybko jednak otrząsnął się z dręczących go myśli i zawołał: — Cóż mi po złocie i drogich kamieniach, cóż po sławie, gdy życie upłynie mi bez miłości. Ruszaj zatem mój wierny rumaku! — mówiąc to książę wskoczył na konia, z gąszczu zaś wybiegła piękna smukła sarna i pomknęła przed nim. Ledwie jednak ujechał kilka kroków, ledwie minął pierwsze drzewa, gdy rozległy się jakieś dziwne syki i szepty: — Zawróć książę! Zawróć! — wołały. — Czyż nie sława i bogactwo na tym świecie najważniejsze. Nędza i ciężka praca cię czeka. Zawróć więc póki jeszcze czas! Trzaskały łamane gałązki, jakby dziesiątki ludzi biegło w ślad za nim. Czasami ryk straszny się rozlegał, aż spłoszony koń w bok się rzucał, a książę przystawał i bacznie rozglądał się wokoło. Niczego jednak nie mógł zauważyć. Tak minął dzień pierwszy. Rankiem książę był gotów do dalszej drogi. I oto ledwie znów pół mili ujechali, gdy koń niebacznie pień drzewa potrącił i, ku zdziwieniu księcia, z wnętrza jego stos dukatów złotych sypnął się pod nogi. Już miał konia wstrzymać i kilka z nich na drogę zagarnąć, gdy nagle przypomniał sobie, iż nie bogactwo jest przecież celem jego podróży. Od tej chwili zza każdego drzewa, zza każdego pnia świeciły ku niemu drogie kamienie, błyszczały złote naczynia, dzwoniły monety. Książę jednak na nic nie zważając, dążył uparcie przed siebie. Tak zastał go dzień trzeci. Około południa książę dostrzegł nagle wynędzniałego wędrowca. Wstrzymał konia, nakarmił i napoił biedaka, a ten odzyskawszy siły odezwał się: — Wiem dokąd zmierzasz, szlachetny panie, lecz nie wierz nimfom. Niejednego wędrowca one zwiodły i do nędzy doprowadziły. Kiedyś i ja ich usłuchałem, lecz jedynie to mi dzisiaj zostało, co widzisz. Znam dobrze drogę do cud-dziewczyny, a ponieważ pomogłeś mi w ciężkiej chwili, zaprowadzę cię do niej. — O, dzięki ci, wędrowcze! — zawołał uradowany książę i już miał ruszyć za nowym przewodnikiem, gdy podarowany przez staruchę pierścień zapiekł go boleśnie w palce. Zmiarkował książę, że ze złym ma do czynienia, szybko więc dodał: — Mam ci jednak i ja swojego dobrego przewodnika, nie wypada więc, bym cię tak słabego w dalszej drodze trudził. Żegnaj zatem! Ledwie wyrzekł te słowa, gdy śmiech rozległ się wokoło, a skromny biedak w poczwarę okropną się zamienił i umknął w podskokach do lasu. Odetchnął książę z ulgą, że w porę niebezpieczeństwa uniknął, po czym dalej ruszył. Knieja stawała się teraz prawdziwie głucha i dzika, coraz trudniejsza do przebycia. Pod'wieczór dnia trzeciego stanęli nad brzegiem niewielkiej rzeki, by u stóp olbrzymiej lipy nocleg przygotować. Noc zapadła szybko, a gdy światło księżyca swoje pierwsze promienie między gałęzie rzuciło, zmęczony książę spał już głęboko. U jego stóp leżała sarenka, a jej smutne oczy patrzyły na wędrujący po niebie miesiączek. Lipa cicho szeleściła, a szum jej liści układał się w odwieczną pieśń kniei. I oto malutki promyk księżyca, zawieruszony i zagubiony wśród liści, przebił się przez nie z trudem i niczym strzała świetlista uderzył w pierścień na palcu księcia, a załamany w szlachetnym kamieniu zmienił drogę, kierując się w stronę strumienia. Tu ledwie musnął brzeg fali, ledwie jej sięgnął, gdy oto czar prysnął, znikła sarna, a pod lipą stanęła piękna dziewczyna. Patrzyła smutnymi oczami na księcia, ale nie był to już książę. Pod lipą spał młodzieniec odziany w skromną sukmanę. U jego boku kij tylko leżał i lichy węzełek. Tak oto książę, zgodnie z przepowiednią nimf, utracił na zawsze sławę i bogactwo. A gdy rankiem obudził się, ujrzał u swego boku piękną dziewczynę. Urzeczony jej wdziękiem i mądrością, postanowił wraz z nią na zawsze pozostać w miejscu, gdzie znalazł prawdziwe szczęście. Spędzili tu razem wiele lat, a przez ten czas książę niejednokrotnie zastanawiał się, skąd pod lipą znalazła się nagle piękna dziewczyna. Nie mogąc rozwikłać owej tajemnicy nazwał to miejsce Lipsko. Ich życie, mimo że bez bogactwa i sławy, mijało w szczęściu i dostatku, a w miarę jak przybywało ludzi, osada rozrastała się, aż powstało miasteczko zwane po dziś dzień Lipsko. I obecnie środkiem miasta płynie rzeczka, w której w jasne księżycowe noce można zobaczyć odbity blask zaczarowanego pierścienia. Ten kto go ujrzy, z pewnością zazna szczęścia, jak nasz legendarny książę. „Kozie nic!" KOZIENICE Rozpoczęło się polowanie. Stłumiony dźwięk rogów, niczym buczenie natrętnych bąków, wskazywał kierunek nagonki. Książę ruszył pierwszy. W panującym półmroku suchy trzask łamanych gałęzi wyraźnie znaczył ucieczkę wystraszonego zwierza. Łowcy szli czujnie. Bór z każdą chwilą potężniał, a wraz z nim przybierało na sile dalekie granie ogarów. Raz i drugi mignęła szarobrunatna plama. Tur?! Książę uniósł kuszę...! Rosnący o kilka kroków przed nim krzew, nagle zachwiał się lekko. Niemal równocześnie smukła sarna, niczym błyskawica, śmignęła między drzewami. Dało się słyszeć ostry, przenikliwy dźwięk zwolnionej cięciwy i... wypuszczona sprawną ręką strzała o włos chybiła celu. Gorąca krew myśliwego zagrała nagle w żyłach księcia. Spięty ostrogami koń skoczył naprzód. Potężne pnie nie ułatwiały pogoni, toteż zwinna sarna, klucząc, wciągała księcia coraz głębiej w bór, aż w końcu zupełnie zginęła w szarozielonym mroku. Książę zatrzymał się wreszcie. Dawno już umilkły dźwięki rogów i ujadanie psów, a utrudzony rumak cały pokryty był pianą. — A kozie nic! — westchnął zrezygnowany, spoglądając na pusty kołczan. W panującej dookoła ciszy wydało mu się, że słyszy niedaleki plusk wody. Rozejrzał się. Zaledwie o kilka kroków dalej osłonięta po- tężnymi konarami prastarego dębu płynęła rzeka. Piaszczysty, lekko zarośnięty brzeg wznosił się łagodnie, tworząc wokół wiekowego olbrzyma niewielką polankę. W cieniu drzewa siedział starzec, a u jego nóg leżała piękna sarna. Widząc myśliwego starzec przygarnął zwierzę gwałtownie ku sobie. — Nie obawiaj się! — książę nie krył zdumienia. — Jak widzisz szmat drogi za nią nałożyłem, a twojej kozie nic się nie stało. Pozwól zatem, że chociaż przez chwilę odpocznę! Usta starca drgnęły. Milcząc wskazał jednak ręką pobliski pień. Książę usiadł. Po raz pierwszy zdarzył mu się tak niezwykły wypadek, toteż jakby nie wierząc własnym oczom spoglądał to na pusty kołczan, to na zdyszaną jeszcze szybkim biegiem sarnę. Daremnie jednak szukał na jej skórze jakiegokolwiek zranienia. — Jak zaczarowana...? — wyszeptał w końcu. — Rzekłeś, panie, zaczarowana?! — starzec ożywił się nagle. Z odchyloną głową, nieruchomy, jakby zasłuchany w plusk fal i szmer lasu, spoglądał na wpół przymkniętymi oczami gdzieś w kierunku rzeki. Jego myśli błądziły widać równie daleko, bowiem szepnął znowu: — Było to dawno! Bardzo dawno...! Toczyła swe wody prastara Wisła, wtórowała jej pluskiem bystra Zagożdżonka, gdy wraz z córką swoją, piękną Roksaną na ich brzegu siadałem. Szczęśliwe to były chwile, chociaż szczęście nie trwało długo...! Pewnego dnia, gdy słońce pierwszymi promieniami ozłociło gaje, a modry ruczaj zalśnił tysiącami kolorów, zabrała Roksana koszyk i wraz z nianią do lasu wyruszyła. Znały las, każdy jego zakątek, każda ścieżka ich stopą była przemierzona. Szły więc beztrosko, a że grzybów i jagód w bród było, kosze napełniły się wkrótce. Idąc tak dotarły do polany, pośrodku której — ocienione konarami buków — błyszczało ukryte jeziorko. Tylko im, tajemnica jego istnienia była znana, toteż gdy niania nucąc stare pieśni na brzegu usiadła, beztroska Roksana do wody pobiegła. I oto zdarzyło się, że duszek leśny zmęczony gonitwą pośród paproci i oczeretów, zasnął na jednym ze zwisających nad jeziorem bukowych konarów. Obudzony teraz pluskiem wody i śmiechem dziewczyny, zakochał się w niej bez pamięci. Ledwie też Roksana na brzeg wyszła, przybrał postać pięknego młodzieńca i w te odezwał się słowa: — O piękna pani, wdzięczny los kazał mi spotkać cię tutaj. Szczęśliwy to dzień, w którym mogę podziwiać twoją urodę! Spuściła złotą główkę Roksana, i choć serce jej mocno zabiło, słowa nie wyrzekłszy przestraszona szybko do niani pobiegła. Daremna jednak była to ucieczka. Duszek leśny za pomocą czarów i zaklęć jemu tylko wiadomych — rozkochał biedną Roksanę w sobie bez pamięci. Od tej pory nie było dnia, ani godziny, by nie tęsknili za sobą. Stara niania początkowo z uśmiechem, a później coraz bardziej podejrzliwie na te zaloty patrzyła. Aż pewnego dnia, gdy całą prawdę odkryła przestraszona do grodu przybiegła. — Nie młodzian to znamienity, panie, lecz duch leśny opętał naszą panienkę. Ratuj ją od zguby! — i pokrótce o wszystkim mi opowiedziała. Zmartwiłem się tą opowieścią niezmiernie, lecz za radą mądrej wróżki ślub i wesele Roksany kazałem ogłosić. A sposobność właśnie się nadarzyła, bo oto młodzian bogatego rodu o rękę jej poprosił. Popłynęły wnet dźwięki surm i rogów, szerokim echem ogłaszając nowinę wśród okolicznych grodów. Powtórzył ją wnet bór stary — dąb dębowi, sosna sośnie przekazały szczęsną nowinę. Usłyszał ją i duszek leśny. Jego zakochane serce zapłonęło zazdrością. Wiedział bowiem, iż z dniem ślubu utraci Roksanę na zawsze. Kiedy więc przyszła na spotkanie po raz ostatni, zapragnął zatrzymać ją przy sobie na zawsze. Za jego to sprawą, nim minął moment, Roksana zamieniła się w piękną sarnę! — Od tej chwili pozostaniesz ze mną na zawsze! — zawołał. — Las będzie twoim domem, a ja opiekunem. Razem będziemy przemierzać leśne głusze, a nasze ścieżki będą wspólne. Na zawsze! Tak popłynąły dni. Szczęśliwa Roksana, zamieniona w sarenkę beztrosko śmigała wśród drzew, a zakochany duszek pląsał wokół niej. Pewnego dnia wśród beztroskiej zabawy zapędzili się aż na brzeg lasu, skąd Roksana ujrzała gród ojca i nagle zatęskniła za nim ogromnie. Od tej pory zniknęła jej beztroska i radość. Duszek leśny martwił się tym niezmiernie, wymyślał przeróżne zabawy, sarenka jednak z każdym dniem stawała się smutniejsza. Pewnego dnia ujrzałem ją niedaleko grodu...! Przymknięte oczy starca drgnęły, a jego wzrok pełen ojcowskiej miłości spoczął na pięknej sarnie. Drżącą ręką pogładził puszyste futerko. — Od tamtej chwili zamieszkaliśmy razem — ciągnął. — A gdy każdego ranka wybiegała daleko w bór, ja cierpliwie czekałem jej powrotu... — starzec urwał. Gdzieś daleko zabrzmiał głos rogu nakazujący powrót z łowów. To łowcy zaniepokojeni zniknięciem księcia dawali znak. Wzywali! — Od dzisiaj zabronię urządzać w okolicy polowania! — urzeczo- ny opowieścią książę spojrzał w kierunku sarny. — A jednak zaczarowana! — szepnął jeszcze jakby nie dowierzając. Dźwięki trąb odezwały się po raz wtóry. Tym razem były tuż, tuż! Książę wstał. — Jeżeli masz jakieś życzenie.,.? — Rzekłeś, panie, kozie nic...! — nie dokończył. Gromada łowców wiwatując otoczyła dąb. — Niech i tak będzie! Od dzisiaj żadnej kozie nic tu się nie stanie. Słyszycie? — zwrócił się do otaczającej go drużyny. — A kozie nic! — zakrzyknęli zgodnie spoglądając na pusty kołczan i nie ustrzeloną sarnę. Książę uśmiechnął się. Tylko on jeden teraz znał jej tajemnicę. Minęły lata. I oto w miejscu dawnej puszczy, tam gdzie książę spotkał niegdyś samotnego starca i piękną sarnę, wyrastać zaczęła osada królewskich łowców. Czas płynął, zmieniali się ludzie, stare grodzisko porosło trawą, a dawna wieś została miastem. Nazwa Kozienice jednak pozostała, tak jak i legenda o słynnym polowaniu, na którym zaczarowanej „kozie nic" stać się nie mogło! 64 Skarby iłżeckiego zamku IŁŻA Mróz stalowymi okowami skuł pobliskie mokradła i rzeki. W bezchmurne, księżycowe noce ponure wycie wilków niosło się daleko poprzez knieje. Przerażony zwierz, wyrwany z ledwie rozpoczętego snu pędził na oślep, szczęściem rozłożone szerokim łęgiem mokradła okryte grubą powłoką lodu niosły go teraz bezpiecznie. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. W małej przydrożnej karczmie „Pod Zamkiem" czyniono przygotowania do Wigilii. Podróżnych na owe czasy było mało, toteż stara, przycupnięta u stóp wysokiego wzgórza karczma niewielu gościła przyjezdnych. Tuż nad nią, na tle ciemnego nieba majaczyły kontury potężnego zamczyska — pustego teraz i wymarłego. Stary, zarośnięty karczmarz krzątał się przy stole. Gośćmi byli dwaj młodzi ludzie z miejscowej szlachty i podróżująca wraz z dzieckiem kobieta. W kącie przysiadł dziad przydrożny, wdzięczny za ciepły kąt przy kominku. Od czasu do czasu uderzał w struny utrudzonej liry i cichą pieśń zaczynał, pieśń jak i on sam — skołataną latami, jak i jego lira — smętną, a rzewną. Noc tymczasem tężała, a wraz z nią mróz siarczysty rozpanoszył się na dobre. Na domiar złego ciche poświsty wiatru zwiastowały wzrastającą zadymkę. Dziad uderzył w struny raz i drugi wtórując pojękiwaniu wichury. Hej! Hej! —zaczął.— Dawno to było, przed laty stu, a może i dawniej, za górami, za lasami, żyła otoczona gromadą rycerzy-rabusiów okrutna księżna Odosława. Drżały na wieść o jej czynach pobliskie grody, a płacz i narzekania szerokim echem rozlegały się po okolicy. Żadna karawana kupiecka, żaden podróżny nie mógł bezkarnie przemknąć wzdłuż szlaku. Księżna rabowała i grabiła tak, że wkrótce sława nagromadzonych bogactw równała się sławie jej okrucieństwa. A gdy wreszcie — syta bogactw — postanowiła swoje skarby ukryć, wyruszyła, by szukać stosownego schowka. Po kilku dniach dotarła na miejsce dzisiejszego wzgórza. Tutaj na jego szczycie naznaczyła budowę zamku, a że złota miała krocie nieprzeliczone, zebrała wkrótce najlepszych na owe czasy rzemieślników. Prace postępowały szybko, zamek rósł w oczach, wówczas rozkazała księżna głęboko w skale kuć lochy podziemne. W ten sposób po- wstał labirynt korytarzy, do których poleciła znosić zrabowane złoto i klejnoty...! Umilkł starzec,, a jego lira ciche zaczęła wydawać tony. Wichura za oknem wtórowała jej swym jękiem. — Płynęły lata... — zaczął po chwili. — Pewnej jesiennej nocy wyszła księżna wysoko na basztę, skąd w poświacie księżyca roztaczał się widok przecudny. I oto stare jej serce, stwardniałe po latach rozboju, drgnęło na widok piękna tej ziemi. Oczarowana widokiem krok nieopatrzny zrobiła i z krzykiem okropnym w przepaść runęła. Zginęła Odosława, lecz nie zginęła zła pamięć o niej, ani zamek, którego opustoszałe mury po dziś dzień na wzgórzu stoją. Od tej pory co roku w dzień Bożego Narodzenia, kto wejdzie na szczyt wzgórza, zobaczyć może otwarte wrota, a za nimi po obu stronach napełnione po brzegi skrzynie. Skarby są to nieprzeliczone. Daremnie bowiem po śmierci Odosławy przeszukano każdy zakątek lochów. Skarbów nie znaleziono. Jedynie raz w roku, w dzień Bożego Narodzenia z daleka tylko ujrzeć je można. Śmiałek bowiem, który odważyłby się próg wrót przestąpić, na zawsze pozostanie za nimi zamknięty. Ucichł brzęk liry, a goście niepewnie spojrzeli po sobie. — Eee tam, stare bajdy! — oburzył się jeden z siedzących młodzieńców. — Nie raz i nie dwa byliśmy z Sobiesławem na wzgórzu. Ot zwykłe stare mury! — Rzecz się prawdą n-ieraz staje, mimo że baśń tylko baje — zaśpiewał starzec. Tymczasem późno się już zrobiło i trzeba było pomyśleć o wypoczynku. Nazajutrz dzień wstał piękny i pogodny. Zamek na szczycie wzgórza widniał wyraźnie, a jego olbrzymia narożna baszta wysoko strzelała ku górze. — Spójrz matuś, to z tej wieży spadła zła księżna! — zawołał chłopczyk. — A dzisiaj dzień Bożego Narodzenia. Może, jak dziad powiadał, zobaczymy skarby księżny?! Pójdziemy...? — prosił. Chłopczyk namawiał tak, że kobieta uległa w końcu jego prośbom. Wyszukując wśród zasp ledwie widoczną drogę, zaczęli wspinać się ku górze. Nie było to ani łatwe, ani proste. Góra bowiem była stroma, a i śnieg na dobre zasypał wszelką drogę. W końcu dotarli na szczyt, a stąd już tylko krok do dziedzińca było. Na przeciwległym krańcu zamczyska, sterczała pionowa ściana, na której rozsiadła się owa widoczna z dołu wysoka baszta. Zachwyceni widokiem zapomnieli na chwilę o zamku. W dole, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się nieskazitelna biel śniegu. Ciemne pasma Oo boru podchodziły niemal pod samo wzgórze. Jakże człowiek wydawał się mały i zagubiony wśród tej dzikiej, potężnej przyrody. Zapatrzoną kobietę wyrwał nagle z zamyślenia szept dziecka: — Matulu! Spójrzcie ino, skarby! — chłopiec szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w to, co w najpiękniejszej baśni nie zawsze zobaczyć można. U podnóża baszty, tam, gdzie niedawno głazy potężne sterczały, widać było uchylone wrota. Za nimi w czarnej głębi błyszczały i świeciły rubiny i diamenty, złote łańcuchy i tace wysadzane drogimi kamieniami. Urzeczona kobieta, niepomna przestróg starca, krok za krokiem zbliżała się w ich kierunku. Jeszcze chwila i oto w rękach jej błysnął drogocenny kielich. Odwróciła się, by ku dziecku z nim pobiec, gdy nagle śmiech okropny wstrząsnął murami zamku, a z nim potężne wrota zatrzasnęły się na głucho. Któż może opisać rozpacz zamkniętej kobiety, gdy pogrążona w ciemnościach daremnie wołała ukochanego syna. Samotna, zagubiona wśród lochów, otoczona nieprzeliczonym bogactwem, daremnie wypowiadała tysiące próśb i zaklęć. Twarda skała milczała uparcie. Zrozpaczona kobieta usiadła, a po policzkach jej spływać zaczęły rzęsiste łzy. Płynęły i płynęły, aż zebrało ich się tak dużo, że podmyta skała ustąpiła, tworząc u stóp wzgórza niewielkie jeziorko, z którego bystry strumyk z czasem dalej popłynął. Strumyk ten ludzie na pamiątkę owego wydarzenia „Jej-łzą" nazwali. Z latami u stóp wzgórza zaczęli osiedlać się nowi przybysze, aż powstała osada, którą początkowo także „Jej-łzą" nazywano, by z wiekiem na Iłżę zamienić. Kamienie soleckiego zamku SOLEC nad WISŁĄ Przed tysiącem, a może i więcej lat temu, w odległych przedchrześcijańskich jeszcze czasach, obok Solca, na wapiennym wzgórzu stała świątynia. Postawili ją nadwiślańscy rybacy, aby wraz z nadejściem wiosny, w czasie pełni księżyca nimfy wodne — wiłami zwane — opusz-69 czać mogły nurt rzeki i na świętym wzgórzu wspólnym oddawać się obrzędom. A potrafiły one siłą swych zaklęć w czas suszy na okolice deszcze sprowadzać lub gromadzące się chmury nad osadą rozpędzać. Wdzięczni rybacy w wielkim ich za to poszanowaniu mieli, wiły zaś pomocy swojej nie szczędząc, niejednego w czasie burzy z wiślanej toni uratowały. Mijały lata. Aż oto pewnej wiosennej nocy, gdy pierwsze lody ruszyły, a srebrna wstęga Wisły zalśniła w świetle księżyca, najpiękniejsza z wił, Osłoda opuściła nurt rzeki i do uśpionej zeszła doliny. Wokoło panowała cisza. Senne ptaki już dawno umilkły, zasłuchana puszcza milczała, nawet Wisła rozpogodziła poredlone falami oblicze i jakby złagodniała. Srebrny krąg księżyca powoli wspinał się na niebo, a wraz z nim duch nocy Morfej lekko spłynął na uśpione rybackie chaty. — Sen, sen, sen! — szeptał zadowolony duch lecąc tuż ponad ziemią. Zachwycona oglądanym widokiem Osłoda usiadła na stopniach świątyni i słuchała. A tymczasem urzeczony urodą nimfy Morfej szeptał: — Spij piękna wiło, śpij spokojnie. Niech senne zjawy posłuszne ci będą, a gdy tylko ognisty miecz Światowida pierwszą jutrznię na niebie rozpali, ja wraz z tobą nowego zmierzchu czekać będę! Zdradziecki szept ducha ukołysał piękną nimfę, wkrótce bowiem głowę na ramię skłoniła i w sen głęboki zapadła. A wówczas Morfej ku najwyższej komnacie świątyni ją uniósł i do snu ułożył. Daremnie zaniepokojone wiły brzemienne deszczem chmury nad świątynią zebrały, a posłuszne ich rozkazom fale Wisły z wściekłością o szczyt wzgórza uderzyły. Osłoda zbyt wysoko była, aby jej dosięgnąć mogły. Widząc, że wszystkie próby są daremne, przywiedzione do rozpaczy, rycerza Światowida na pomoc wezwały. — Czas dzielny Światowidzie pierwszą na niebie rozpalić jutrzenkę! Już czas...! — wołały. — Okrutny duch nocy Morfej najpiękniejszą z nas uwięził, niechaj więc pierzchną cienie nocy, a twój złocisty miecz rozświetli mroki świątyni. I oto ledwie słowa te zdołały wypowiedzieć, gdy pierwsza zorza na wschodzie błysnęła i szeroką łuną rozlała się po niebie. Wraz z nią wspaniały rycerz w srebrnej zbroi, z ognistym mieczem w dłoni u stóp wzgórza stanął. — Spiesz się, śpiesz Światowidzie! — prosiły nimfy. — Wschód słońca już bliski, a gdy pierwsze promienie na Osłodę padną, ziemską stanie się dziewicą i na zawsze ją utracimy! Uniósł swój miecz Światowid ku górze, zatoczył olbrzymi krąg na niebie i oto srebrzysta poświata ogarnęła całe wzgórze. Pojaśniało na- gle ciemne wnętrze świątyni, aż szczytu wieży sięgnęło, gdzie ukryty Morfej spoczywał. Zadrżał duch nocy, widząc nagle światło i nim zdążył śpiącą Osłodę pochwycić, Światowid u szczytu wieży stanął i świetlistym mieczem skroni panny dotknął. Otworzyła błękitne oczy Osłoda, a widząc wschodzącą jutrzenkę uradowana do okna podbiegła i w stronę Wisły spojrzała. Lecz ledwie to uczyniła, gdy zza horyzontu wyłoniła się nagle olbrzymia słoneczna kula, a jej pierwsze promienie na szczyt wieży padły i na jasnych włosach Osłody zalśniły. Zadrżały piękne wiły z rozpaczy widząc ją w blasku słońca i zanim pierwsze jego błyski fal rzeki dotknęły wskoczyły w głębinę. Tymczasem zdumiona Osłoda po raz pierwszy patrzyła, jak olbrzymia błyszcząca tarcza wspina się coraz wyżej i wyżej, aż sięgnęła zenitu, a groźny bóg słońca Solemir łagodnie uchylił pęk złocistych promieni i spojrzał na ziemię. I oto pod wpływem jego spojrzenia uczuła piękna wiła, jak w ziemską zamieniła się dziewicę. A Solemir wciąż świecił i świecił, aż ciemne mury świątyni zalśniły światłem ogromnym, a pobliskie wzgórza pokryły rajskie ogrody. Spojrzała Osłoda na lśniące ściany pałacu, na przepyszne, okryte kwiatami wzgórza, a widząc w dali szeroką wstęgę rzeki ze szczytu wieży zbiegła i na brzegu Wisły stanęła. Daremnie jednak dzień cały czekała. Ukryte w głębinie nimfy odpłynęły daleko. Od tego czasu ogarnięta wielką tęsknotą codziennie nad Wisłę śpieszyła, a widząc brzeg pusty, zadumana na szczycie pobliskiego wzgórza wśród kwiatów siadała. Tam też spotykali ją często rybacy, widząc zaś niezwykłą piękność dziewczyny, wkrótce za mieszkankę raju zaczęli ją uważać i wzgórze owe Rajem nazwali. A Osłoda wciąż tęskniła. Zamieniona w piękny zamek świątynia stała teraz pusta, nimfy bowiem opuściły ją na zawsze. Jedynie ukryty głęboko w jej podziemiach duch nocy Morfej budził się, ledwie pierwsze gasły zorze i na olbrzymiach skrzydłach w dolinę zlatywał. Osaczony napierającą ciemnością zamek błyszczał wówczas niczym słońce — „solce", jak wówczas rybacy słońce nazywali. Nazwa ta do dnia dzisiejszego jako Solec przyjęta została i Solec nad Wisłą się zwie. Próbował też Morfej jeszcze nieraz piękną Osłodę zdobyć, wzywając do pomocy potężnego władcę podziemi Kikimora. Stąd nieraz potężny ryk murami zamku wstrząsał, gdy rozdrażniony Kikimor próbował wedrzeć się do środka. Palące promienie boga-słońca Solemira skutecznie jednak dostępu do wnętrza broniły, aż w końcu potwór zginął spalony ich ogniem. Jego olbrzymią kość goleniową długo jeszcze oglą- dać można było w miejscowym kościele, gdzie na pamiątkę umieszczoną została. Było to dawno, przed tysiącem, a może i więcej laty. Dzisiaj w miejscu, gdzie rzi-ka Opoczka — Krępianką teraz zwana — wpada do Wisły, na wysokiej skarpie wapiennej napotkać można zwaliska starych, porosłych mchem kamieni. O zmierzchu, gdy pierwsze nieśmiałe odbicie księżyca zacznie ślizgać się po sennych falach Wisły, a duch nocy Morfej ześle na nadwiślańską osadę sen, rozpoczynają swoją opowieść kamienie soleckiego zamku. Tajemnica starego zamczyska ZAMEK w DRZEWICY Jesień owego roku, choć piękna, przyszła jakoś późno, nieśmiało poprzedzona ledwie widocznym rumieńcem drzew. Zapewne jeszcze dzisiaj wiele osób pamięta, z jaką obawą, a nawet strachem spoglądano wówczas na złowieszczą, wiszącą wieczorami nad horyzontem ognistą miotłę. — Wymiecie ona niejeden naród i niejeden zburzy porządek! — wróżono wtedy patrząc z nie ukrywaną trwogą na niebo. Jakoż niezwykła to była jesień i, ostatnia już przed pierwszą wojną światową! — stary Ignac zamyślił się. Pomnę, podczas jednego z takich właśnie wieczorów wracałem z polowania. Jesień była już wówczas w pełni i krótki dzień szybko chylił się ku końcowi, gdy umykając przed zapadającym zmrokiem ruszyłem szybko w kierunku Drzewicy. Kilka kroków dalej widniał porośnięty szuwarami brzeg rzeki opływającej z tej strony niewielkie, położone obok wzgórze. Jego szczyt, pokryty ruinami starego zamczyska, ostro rysował się na tle szybko ciemniejącego nieba. Stare, postrzępione mury wyglądały z daleka imponująco i zarazem groźnie. Niżej, tam gdzie niegdyś znajdowała się fosa przyczaiły się długim szpalerem białe pnie brzóz. -.. Przeszedłem już przerzuconą w poprzek rzeki kładkę, gdy biegnący przede mną pies Ramon zaskomlił niespokojnie. Spojrzałem uważnie na zamek. Ruiny tonęły niemal w zupełnych ciemnościach, jedynie wysoko gdzieś na tle granatowego nieba widniał niewyraźny strzęp na wpół rozwalonej wieży. Z jej szczytu oderwał się okrągły, ciemny punkt i pohukując złowieszczo zniknął bezszelestnie wśród ruin. — Zostaw Ramon, to puszczyk! — szepnąłem. — Niech woła! Biegnąca tuż obok zamku ścieżka ginęła w mroku. Na szczęście niedaleko już, bo po drugiej stronie wzgórza znajdowała się Drzewica. Rozejrzałem się. Z tyłu, zża ciemnej ściany lasu, wyłaniał się powoli olbrzymi księżyc, oświetlając położone niżej łąki szarą, prawie bezbarwną poświatą. Tuż nad nimi, jak okiem sięgnąć, snuła się gęsta, bladoróżowa mgła. Patrząc, ze zdumieniem zauważyłem nagle wyraźny żołnierski czworobok. Nie mogłem wprost uwierzyć. Niedawna mgła zamieniała się z każdą chwilą w regularne, nadciągające szybkim marszem wojsko! W miarę, jak podchodzili bliżej, odgłos setek kroków zaczął się mieszać z ciężkim galopem koni. Jeszcze chwila i oto na czoło piechurów zaczęła wysuwać się w szalonym pędzie konnica. Jeźdźcy jak wicher przemknęli zaledwie o kilka kroków ode mnie. — Szwedzi! Na mury! Okrzyk dobiegał z pobliskiej wieży. Odwróciłem się. W miejscu niedawnych ruin wyrastały teraz masywne zarysy obronnego zamku. W strzelnicach i wzdłuż murów pojawiały się i znikały ciemne sylwetki ludzi. Tu i ówdzie zalśniła niczym błyskawica uniesiona w górę szabla, zawtórował jej krótki rozkaz i... cisza. Zaskoczony zamek sposobił się w pośpiechu do obrony. Szwedzi tymczasem podeszli niemal pod same mury. Najbliższy oddział zatrzymał się, huknęły strzały. Jakby w odpowiedzi, gdzieś od strony lasu, przetoczył się głośnym echem wystrzał armatni. Zawtórował mu wnet drugi i trzeci. Suchy trzask łamanego drewna kazał mu spojrzeć w stronę bramy. Jedna jej połowa zupełnie zdruzgotana, wypadając zerwała stalowe łańcuchy podtrzymujące zwodzony most. Potężne bale opadły w poprzek fosy. Wejście na zamek stało otworem. Na murach zapanowało zamieszanie. Wśród ciemnych sylwetek obrońców zauważyłem nagle kobietę. Zdawała się prawie nie dotykać murów, tak szybko i zwinnie przemieszczała się z miejsca na miejsce. Jasna jej suknia to pojawiała się, to znikała, aż znalazła się u szczytu wieńczącej sklepienie bramy wieży. Była tak blisko, że wydawało mi się, iż bez trudu rozpoznaję dziecinną prawie twarz. W tej chwili pierwsze kroki napastników zadudniły na moście. Dziewczyna wychyliła się i niczym biały obłok zawisła u szczytu. 75 — Och, nie! — słaby, lecz wyraźny okrzyk dobiegł prawie zza moich pleców. Obejrzałem się. W panującym mroku z trudem rozpoznałem stojącą obok kobietę. A więc nie ja jeden byłem świadkiem tajemniczego widowiska, ona widziała to samo! — Zginęła! — wyszeptałem na wpół zdławionym głosem. — Kto? Córka Adama Drzewickiego? Tak, zginęła...! — odpowiedziała cicho. Sięgnąłem pamięcią. Jakże mogłem zapomnieć...? Rzecz cała wydarzyła się przecież w czasie najazdu szwedzkiego. W chwili, gdy Szwedzi wdarli się do środka, jedna z jego córek wyskoczyła z wieży. Wolała wybrać śmierć niż niewolę! Tylko...? Tylko, że o tym mówiła legenda! Spojrzałem na kobietę. — A więc to prawda? — spytałem. — Prawda? O, jakże wy, ludzie, szybko zapominacie! — w głosie jej wyczułem nutę smutku. — Wszak ja byłam jej piastunką. — Piastunką?! — nagle zesztywniałem. — Tak, jej piastunką! Wówczas nie upilnowałam...! — coś niby westchnienie, niby jęk opuściło jej piersi. Patrzyłem na wpół skamieniały, jak lekka niczym obłok znika bezszelestnie wśród murów. Otoczyła mnie cisza. Ramon drżał, a i ja sam nie czułem się najlepiej. Jeszcze raz spojrzałem w stronę zamku, by z ulgą zobaczyć znajome zarysy prastarych ruin. Przetarłem oczy. Nagle gdzieś od strony dziedzińca zabrzmiał bolesny jęk. Drżał jeszcze w powietrzu, gdy w ślad za nim pojawiła się na zrębach wieży wysmukła, śnieżnobiała postać. Bez trudu rozpoznałem w niej młodą dziewczynę. Szła, a raczej płynęła bezszelestnie ponad zrębami wyszczerbionych murów. Nie spiesząc się minęła bramę i w kilka chwil później zniknęła w okolicy dawnej fosy. Wkrótce jęk powtórzył się, tym razem gdzieś jakby z wnętrza ziemi. Ramon poderwał się i głośno skomląc przypadł mi do nóg. Ochłonąłem. Z głębi zamku dobiegało wyraźnie nawoływanie puszczyka. Tylko puszczyka! Stojąc jeszcze obserwowałem ciemne zakamarki murów. Zjawa zniknęła! — Wszelki duch...! — szepnąłem. Powoli wracały mi siły. Nie zwlekając ruszyłem w stronę wioski. Gdzieś daleko poza mną wciąż snuła się wąskim pasmem mgła-zjawa. Nie patrzyłem. W chwilę potem mijałem pierwsze opłotki Drzewicy. Dopiero tu ochłonąłem na dobre. Wiele lat później, gdy jeszcze nieraz zdarzyło mi się nocą przechodzić ową ścieżką, ze wzruszeniem słuchałem żałosnego płaczu puszczyka. Tajemniczej zjawy jednak nie zobaczyłem. Byli przecież tacy, którzy twierdzili, iż nieraz widzieli ją na własne oczy. Pojawiała się zazwyczaj na dziedzińcu, by stamtąd wędrując wzdłuż fosy okrążyć mury i zniknąć u wejścia do zamkowej kaplicy. Być może jest w tym sporo prawdy, bowiem jeszcze dzisiaj, gdy nad Drzewicą powoli zapada noc, a zegar na wieży kościelnej wybija godzinę dwunastą, złowrogi puchacz wciąż daje znak z głębi ruin. Czy wówczas stare zamczysko odsłania rąbek swojej tajemnicy i spóźniony przechodzień może ujrzeć samotnie wędrującą damę? Powiadają, że tak! Wiła i Solemir RAJ, gmina SOLEC nad WISŁĄ Działo się to bardzo dawno temu, w czasach, gdy ziemie nasze porastały olbrzymie puszcze, a nad brzegami Wisły, pośród wielu.przeróżnych dobrych i złych duchów, żyły-piękne syreny. Lud zamieszkujący'dzisiejsze okolice Solca nazywał je wiłami. Wraz z wiosną1, gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca gasły na horyzoncie, a: zmierzch ledwie ziemi sięgać zaczynał, opuszczały wiły swe wodne królestwo, by na brzegu Wisły porzucić rybią łuskę i w postaci przepięknych panien wodnych bawić się wesoło aż do rana. A gdy zmęczone zabawą nad brzegiem rzeki usiadły i śpiewać; zaczęły, łagodniały fale matki-Wisły, zamierał bór w niemym podziwie, a serca ludzkie wielka tkliwość ogarniała. „Nasze wiły czarodziejki!" — szeptano wówczas, słuchając śpiewu pięknych panien. - . Wraz z tonami cudownej pieśni ludzie zapominali-o swarach i-urazach wzajemnych; o-kłótni i niedostatkach, o ciężkim codziennym-trudzie. W owe ciche nadwiślańskie wieczory śpiew wił wnosił odrobinę spokoju i szczęścia w skołatane dusze ludzkie. , "Pewnego razu o czarodziejskim śpiewie wiH ich nieziemskiej piękności dowiedział się książę Solemir. Zaraz też z licznym, orszakiem do Solca zajechał i o wiły pytać zaczął. Wskazali mieszkańcy brzeg, na który panny wodne zwykle wychodziły i tu zachodu słońca czekać .księciu przykazali. Ukryty wśród trzcin i tataraku Solemir zaczął wnet długie chwile liczyć, aż jednostajny szum-puszczy i szmer płynącej obok rzeki do snu go ukołysał. O świcie obudziły go pierwsze promienie wschodzącego słońca i wesołe śpiewanie ptaków. Tak książę noc przespał i rankiem zły do obozu powrócił. Na pytania druhów słowem nie odpowiedział, kazał jeno tarczę ostro nabitą ćwiekami podać i nocy czekał. Wieczorem ukryty jak dnia poprzedniego w szuwarach ostrą tarczę pod plecy podłożył i tak wsparty nocy czekał. Zgasły promienie słońca, noc z boru powoli zaczynała wyglądać i tylko srebrna poświata rzeki brzeg lekko rozjaśniała, gdy nagle toń wody zmarszczyła się gwałtownie i na brzegu smukłe pojawiły się panny. W jednej chwili zrzuciły rybie okrycie i w lekkich muślinowych sukniach pięknie tańczyć zaczęły. Patrzył książę oczarowany, a gdy pierwsze słowa pieśni usłyszał, niepomny tego, co czyni, cicho poprzez szuwary ruszył i najbliżej leżące rybie łuski pochwycił. A stał obok dąb stary, olbrzymi, szczelinami niczym zmarszczkami głębokimi poredlony. Tam książę Solemir rybią powłokę schował. Tymczasem beztroskie wiły dalej wesoło pląsały, czas płynął szybko, a gdy blady świt rozjaśnił wschodnią stronę nieba, panny ku rybiej odzieży pobiegły i w głębinie Wisły zniknęły. Jedna wszakże na brzegu została i głośno rozpaczać zaczęła: — Już ranek, już świt, moje siostry daleko! O ja nieszczęśliwa, jakże teraz do nich powrócę? Słyszał książę żałosne wołanie, lecz oczarowany pięknością wiły zapragnął na zawsze z nią pozostać. Toteż gdy wyszedł z ukrycia i zbliżył się do miejsca, w którym siedziała, pocieszać tylko zaczął: — Nie rozpaczaj piękna pani! Dzień nowe życie zwiastuje, a słońce radość. Jeśli zaś zechcesz od dzisiaj na twoje rozkazy będę! Spojrzała zapłakana panna, a widząc urodziwego młodzieńca drobne ręce ku niemu wyciągnęła i zawołała: — O, panie, wiła jestem, domem moim wodne królestwo rzeki, do niego chcę powrócić, a tymczasem okrycie moje zaginęło. Ratuj mnie! — W nocy strój zwierz dziki do puszczy mógł ponieść i teraz daremnie go szukać — rzecze książę. — By jednak żal twój i smutek ukoić, pozostanę wraz z tobą, a na wzgórzu, które tu niedaleko widzisz pałac piękny postawię, zbocza jego w rajskie zamienię ogrody, abyś żyjąc tam zapomnieć mogła o siostrach i nieszczęściu, jakie cię spotkało. Zalała się piękna wiła łzami, a tymczasem Solemir nie zwlekając do obozu ruszył i rozkazy wydawać począł. Ruszyli wnet z całego księstwa mistrzowie. Niewiele niedziel minęło, a pałac piękny na wzgórzu stanął, ogrodami przepysznymi otoczony. Czegóż tam nie było! Ani pióro tego nie opisze, ani słowa nie opowiedzą! Lud prosty, który z dołu na owe cudeńka spoglądał szeptał z podziwem: — Raj! Istny raj na soleckim wzgórzu powstał! Wprowadził książę piękną wiłę do pałcu, drogocennymi świecidełkami zabawia, ona jednak smutna z okien pałacowych ku Wiśle spogląda, łzy rzewne leje i do sióstr tęsknie wzdycha. Tymczasem brzeg pusty stoi, wystraszone wiły odpłynęły daleko, a wraz z nimi ich pieśni radosne. I oto w księstwie Solemira źle się dziać zaczęło. Ciche i smutne stoją nadwiślańskie osady, śpiew wił nie koi duszy ludu, a ciągły smu-79 tek ich pani poddanym się udziela. Patrzy na to strapiony książę, a nie znajdując na to żadnej rady, pociechy w polowaniu szuka, coraz częściej i dalej na łowy wyrusza. I oto pewnego razu, gdy wraz z drużyną daleko w las się zapędził, owładnięta tęsknotą piękna wiła opuściła pałac i poprzez rajskie ogrody zeszła nad brzeg Wisły. Usiadła na brzegu, w miejscu gdzie przed laty wesoło tańczyła. Tymczasem zbliżał się wieczór. Ostatnie promienie słońca biegły tuż ponad ziemią oświetlając wilgotne wnęki, do których daremnie w południe zaglądały. I oto jeden z nich przemknął się niesfornie między wiotką trzciną, zaiskrzył odbity w wodzie i padł u stóp stargo dębu, a stąd wyżej gdzie ciemna rozpadlina widniała. Błysnęła nagle złotem wilgotna szczelina, zajaśniała tysiącem gwiazd i do stóp wiły padła. Spojrzała wiła i z okrzykiem radości do drzewa podbiegła. Nie minęło też czasu wiele, gdy woda Wisły plusnęła i piękna nimfa okryta rybią łuską zniknęła w jej głębinie. Tymczasem zbliżała się noc i książę powracał do pałacu. Niewiele już drogi pozostało, gdy nagle gdzieś znad brzegów Wisły rozległ się śpiew radosny. Cudowne brzmienie pieśni rozchodziło się drżącymi tonami coraz dalej i dalej. Ucichły głosy ptaków, zamarł bór, stawali ludzie na progu chat słuchając cudownego śpiewania. — To wiła! Wiła nasza śpiewa! — rozległ się okrzyk radości. I oto w miarę jak pieśń rosła i piękniała serca ludu zaczęły bić na nowo. Słuchał książę słów pieśni, a wiła wciąż śpiewała. O księciu Sole-mirze, który podstępnie do pałacu ją zabrał, o pięknej górze Raj, o dniach pełnych tęsknoty...! I oto książę po raz pierwszy zrozumiał, że serca ani oszukać ani złotem kupić nie można! Od tamtej chwili nieraz jeszcze śpiewu wiły słuchał, nigdy jednak nie próbował zatrzymać jej na zawsze. A gdy minęły stulecia i pałac rozpadł się w gruzy, a piękne ogrody zarosły, z dawnej historii pozostała tylko nazwa wzgórza. Kto dzisiaj w Solcu będzie i o Raj zapyta, rychło mu drogę wskażą. Pozostała także pieśń pięknej wiły. Śpiewa ją dzisiaj o zmierzchu prastara Wisła napełniając serca nadwiślańskiego ludu nadzieją i wiarą w przyszłość. 6 — Baśnie i legendy... Żurawia Góra DĄBRÓWKA gmina DRZEWICA ____ : ._ ' — — „Hen — tam, gdzie niebo styka się z ziemią, gdzie wieczny panuje mrok, wzdłuż lasu, brzegiem jeziora orszak mar piekielnych wędruje. Na ich czele pani o licu bladym, o oczach gorejących, całunem żałobnym spowita. Straszliwy to pochód. Gdzie przejdą — spalona trawa zostaje, gdzie spojrzą — ptaki martwe z drzew spadają, a zwierz dziki w popłochu w knieję umyka. Idą pewnie, idą śmiało! Nad nimi sowy i nietoperze — za nimi płazy i gady. Gdzie sioło ludzkie po drodze znajdą — wnet płacz i jęki żałosne rozlegają się szeroko. Płomienie palonych zagród drogę im znaczą, a żałosne karawany dzień-i noc im towarzyszą. Morowe powietrze jest ich oddechem, a ten kogo ono otoczy, pada wnet na łoże śmiertelne...!" — tak śpiewał dziad przydrożny, a wsparty o mur kościelny, Sławko chłonął jego słowa. Kończył się już trzeci tydzień, jak morowe powietrze zawładnęło okolicą. Ogniem i dymem, wonnymi korzeniami i ziołami starali się mnisi zarazę przepędzić. Wszystko to czyniono daremnie. Codziennie ciągnęły żałobne wozy w głąb lasu, gdzie dół ogromny wykopano, a gdy i ten zapełnił się, ciała zaczęto układać jedno na drugie, piaskiem je ledwie przysypując. Rósł więc z dnia na dzień nieszczęsny kopiec, aż przybrał postać niewielkiego wzgórza. Wzrok Sławka spoczął nagle na przytroczonym u pasa dzbanie. Zapamiętał się zupełnie słuchając pieśni dziada, a tu czas był po temu najwyższy, by do lasu ruszyć. — Korzeni wonnych, a ziół szukaj, jak mnisi przykazali. One powietrze morowe zmogą! — wspomniał nagle słowa matki. Nadzieja, z jaką je wypowiedziała, marną była pociechą. Pomny jednak przykazania, śmiało ruszył w drogę. Nie minęło też wiele czasu, gdy bór ciemny chłodem go powitał. Szedł Sławko śmiało, znając niemal każde drzewo, a że zioła dawno już wyzbierano ruszył dalej, gdzie rzadko teraz ludzka noga stąpała. Uszedł tak spory kawałek drogi, by wreszcie zbawcze owoce ujrzeć. Ziół było tu pod dostatkiem, rwał więc zapamiętale nie bacząc na ostre ciernie, ani na to, że coraz dalej w bór wchodzi. Dzban zapełniał się szybko. Ani się też spostrzegł, jak nagle znalazł się na niewielkiej polanie, na której modre błyszczało jeziorko. Wokoło panowała cisza. Sławko poczuł nagle pragnienie. — Och łyk zimnej, kryształowej wody! — pomyślał. — Cóż za rozkosz! Pochylił się, by pełną garścią zaczerpnąć ożywczego płynu i... zamarł! Tam w głębi, zamiast własnego odbicia ujrzał obraz swojej wioski. Ale jakże innej, szczęśliwej i beztroskiej! Oto poprzez wesoły gwar dzieci przebija się skoczna, nuta wiejskiego pastucha. Tu i tam z komina snuje się już błękitna smuga dymu, nieomylny znak, że warzą strawę. Oto i jego chata, a przed nią uśmiechnięta matula. Dwie łzy, łzy szczęścia stoczyły się po bladych policzkach Sławka i spadły do jeziora. I oto nagle woda w jeziorze zmąciła się, obraz zamazaj i zniknął. Sławko podniósł głowę. Ujrzał żurawia wypływającego zza niewielkiej kępy tataraku. Woda unosiła go lekko, majestatycznie. Na kształtnej głowie ptaka niczym gwiazdka błyszczała złota korona. Królewski ptak zmierzał prosto w jego stronę i nim zdumiony Sławko zdołał cokolwiek uczynić, żuraw odezwał się: — Wieki całe minęły, a łza ludzka nie zmąciła toni jeziora, czemu zatem ty płaczesz? Wszak w głębinie jeziora ujrzeć można wszystko co dobre i piękne. Jest to bowiem Jezioro Nadziei. — O królewski ptaku! — westchnął Sławko. — Przed chwilą ujrzałem wieś moją spokojną i szczęśliwą, tymczasem odkąd morowe powietrze nas nawiedziło, śmierć i rozpacz tam gości. Ruszyłem zatem ziół szukać, by ratować tych, którzy tam jeszcze pozostali. — Nie ma leku na morowe powietrze — rzekł po namyśle żuraw — i nie w ziołach ratunek znajdziecie. Zycie wasze dzisiaj tylko od szybkiej ucieczki zależy. Pozostawcie zatem wasze domy i pola, a idąc na zachód znajdziecie ziemie równie urodzajne, a powietrze zdrowe i czyste. Stał Sławko ze spuszczoną głową, a w ciszy jaka nagle zapadła po słowach królewskiego ptaka, dał się słyszeć ni to śpiew, ni granie przedziwne. — Jakże opuścić rodzinne strony, jakże pozostawić krainę własnego dzieciństwa? — brzmiała serdeczna nuta. — Pozostawić to, co najdroższe... Spojrzał zdumiony żuraw skąd ów śpiew pochodzi, spojrzał i zrozumiał. To serce Sławka ową melodię grało. Łączyły się z nią dziesiątki i setki innych...! Zamyślił się po raz drugi ptak królewski i powiada: — Skoro kraina wasza droższa wam niż życie własne, uczynię tak, abyście mogli do niej powrócić. Witać ją zawsze będziecie w zieleni i kwiatach, a żegnać wraz z nadchodzącymi mrozami. Nigdy jednak nie opuścicie jej na zawsze. — Dzięki ci za to królewski ptaku! — szepnął cicho Sławko. — Nabierz zatem w dzban wody — ciągnął żuraw — i do wioski wracaj, a gdy skropisz nią wszystkich mieszkańców, będzie jak powiedziałem. Podziękował Sławko, jak umiał najlepiej, nabrał w dzban wody i co sił do domu ruszył. Radość wielka w wiosce zapanowała, gdy o nowinie szczęsnej wieść się rozniosła. Kto mógł, do chaty Sławka spieszył, a gdy zebrali się wszyscy, Sławko tak jak mu żuraw przykazał uniósł dzban wody i skropił nią zebranych. I oto dziw stał się nad dziwy. Ledwie pierwsze krople głów zebranych dotknęły, a szum uczynił się wielki, powietrze zawirowało i wszyscy zamienieni w piękne ptaki unieśli się wysoko ponad wioskę. Zataczali kręgi coraz wyżej i wyżej. Oto ulatywali śmierci, byli wolni. Jednak, tak jak powiedział królewski żuraw, cudowna woda z Jeziora Nadziei pozostawiła w nich tęsknotę i wiarę. Lecąc teraz wierzyli, że ilekroć będą mogli, powrócą tutaj, by opłakiwać tych, którzy pozostali, że nie jest to ich spotkanie ostatnie. Tak też się stało. Jeszcze dzisiaj, w porze jesieni, gdy zbliża się czas odlotu, oglądać można klucze żurawi zmierzających w kierunku wzgórza. Tu z żałosnym krzykiem żegnają tych, którzy przed wiekami w jego głębi spoczęli. Ludzie zaś patrząc z ziemi na zawieszone w powietrzu ptaki powiadają: — Lecą na Żurawią Górę! Wilczyca RADZANÓW i OKOLICA Przeklęty młyn Krótki zimowy dzień miał się już ku końcowi i Bartek z niepokojem myślał o nadchodzącej nocy. Wprawdzie księżyc świecił jasno i droga widoczna była wyraźnie jak na dłoni, zima jednak czyniła z dzikiego zwierza niebezpiecznego przeciwnika. Hordy wygłodzonych wilków docierały niemal pod chłopskie zabudowania, a ich wycie niczym ponura skarga niosło się daleko w zimowej pustce. Wielu było takich, którzy twierdzili, iż to nie wilki, ale sam wilkołak drażniony ciepłem domowego ogniska, podchodzi pod zagrody. Coś w tym musiało być 85 jednak z prawdy, skoro wśród dziesiątków wilczych śladów znajdowano w śniegu i inne — duże, szerokie, zakończone długimi pazurami. Bartek przyspieszył kroku. Świeży śnieg skrzypiał pod butami i skrzył się niczym puszysty dywan. Wokoło, okryte białym całunem drzewa tworzyły w rozrzedzonym mroku fantastyczny krajobraz. Groźna cisza była niepokojąca. Wypita w karczmie gorzałka parowała szybko na mrozie, a w miarę jak trzeźwiał, strach zaczął zaglądać coraz częściej pod baranią czapkę. Na szczęście las kończył się i droga wychodziła na okryte śniegiem, puste o tej porze roku chłopskie zagony. Gdzieś na ich krańcach błyszczały już niewyraźnie światełka wiejskich zabudowań. Noc zapadała szybko, a okolica nie cieszyła się dobrą sławą. Według pradawnych wierzeń droga biegła tu w stronę Wilczego Kopca, o którym powiadali, że jest starym cmentarzyskiem wilkołaków i czarownic. Ten kto zmuszony był przechodzić tędy nocną porą, nierzadko na własne oczy oglądał piekielnych gości. A to baran z głową psa i ryjem dzikiej lochy drogę zabiegał i zębiska szczerzył, a to koń z małymi różkami, czarnymi jak smoła oczyma i podciągniętą górną wargą śmiechem szyderczym parskał i do lasu umykał. Przerażony człek znak krzyża wówczas drżącą ręką kreślił i pacierze zaczynał spiesznie odmawiać. Toteż Bartek, jak mógł, wytężał wzrok i nastawiał uszu, jednak oprócz skrzypiącego pod nogami śniegu nic nie zdawało się mącić nocnej ciszy. Wieś położona była po drugiej stronie rzeki Pierzchnianki, która rozlewała się tutaj szeroko tworząc rozległe, porosłe trzciną mokradła. Chcąc dostać się na drugą stronę, należało przejść pomiędzy dwoma niewielkimi stawami i „przeklętym młynem". Stawy i młyn zbudował niegdyś młynarz Mateusz Klimczuk. Był to najlepszy młyn w całej okolicy, toteż chłopi chętnie i często tutaj zaglądali, aż pewnego dnia Klimczuk nagle zniknął! Z początku myślano, że utopił się w mokradłach, tymczasem po paru dniach odnaleziono go po drugiej stronie bagien w lesie. Siedział pod drzewem, w dziwnej niemal nienaturajnej pozycji. Wysoko podciągnięte kolana dotykały prawie baraniego kołnierza, nad którym błyszczały rozszerzone przerażeniem oczy. Stary młynarz już nie żył. Duża, podróżna torba leżała porzucona obok. Wokół niej, na śniegu, znać było wyraźnie ślady tajemniczego zwierzęcia. We wsi powiało grozą. W przedziwny sposób odżyły nagle stare opowieści o wilkołakach, strzygach i upiorach. „Wilcze noce" jasne, zalane martwym światłem księżyca stały się postrachem całej okolicy. Ludzie bali się po zmroku wychodzić z chałup. 0 Tymczasem i o młynie zaczęły krążyć przedziwne opowieści. Oto ledwie pierwszy promień księżyca pojawiał się nad horyzontem, a stara budowla nabierała życia. Od głuchych uderzeń drżały stare ściany, a tłumione jęki i krzyki sprawiały, że przypadkowy świadek tych zdarzeń opuszczał — jak mógł najszybciej — niesamowite miejsce. Zgarbiona stara Klimczukowa wyschła jakby szczapa, bardziej przypominała wiedźmę niż dawną właścicielkę młyna. Pozostawiona własnemu losowi, żyła teraz z tego, co wyżebrała u ludzi. Chłopi bardziej ze strachu niż litości częstowali ją resztkami posiłków. We wsi rosła wrogość do staruszki, a nazwa „przeklęty" na dobre przylgnęła do młyna. Szybko idący Bartek nagle wzdrygnął się. Dobiegł go wyraźnie szmer ściekającej po stawidłach wody. Miał teraz do wyboru dwie drogi — albo skręcić w prawo i przez mokradła, okrężną drogą dostać się do wioski, albo też przejść tuż obok młyna. Bagna porośnięte były wysoką trzciną i o tej porze na dobre skute lodem. Idąc jednak wśród gęstych zarośli, łatwo mógł zabłądzić. Poczuł, jak kropelki potu ściekają mu po plecach. Olbrzymia niekształtna bryła młyna znajdowała się niemal w zasięgu ręki. Strach, podsycony niedawnymi wspomnieniami, jakby dusił gardło. Przystanął. Przed nim, od strony wioski, doleciało głośne szczekanie psów. — Wytropiły zwierza i atakują! — pomyślał. Odczuł pewną ulgę. Śmiało już przeszedł wąski mostek i znalazł się po drugiej stronie Pierzchnianki. Zdarzało się, szczególnie zimą, że wygłodzone wiejskie psy łączyły się w gromady po kilka, kilkanaście sztuk, po czym ruszały na pola w poszukiwaniu żeru. Biada wówczas zwierzynie, którą dopadły. Nagle poprzez psi harmider zaczął przebijać się obcy dźwięk. Głos początkowo niewyraźny i słaby przeszedł w końcu w pełne trwogi wołanie. — Ki diabeł? — mruknął. Polujące psy były wprawdzie niebezpieczne, ale nigdy nie zdarzyło się, aby napadły człowieka. Tymczasem było to najwyraźniej wołanie śmiertelnie przerażonej istoty ludzkiej. Wytężył wzrok. Na tle jasnego śniegu zwijała się i kurczyła szara plama. Towarzyszyły temu dziwne jęki i postękiwania. — Wszelki duch pana Boga chwali? — wyszeptał pobielałymi ze strachu wargami. Poczuł jak włosy jeżą mu się na głowie. Na domiar złego niezwykłe zjawisko wyraźnie zmierzało w jego kierunku. Mógł już rozróżnić pojedyncze psy. Wśród nich toczył się, przystawał, znów ruszał olbrzymi 87 kłąb szmat, a wszystko to postękiwało ciężko i nader przejmująco. — Człowiek czy diabeł?! — Bartek przemógł strach i jak mógł najszybciej ruszył w stronę rozszalałej sfory. Kilka potężnych kopniaków osadziło rozjuszone stado w bezpiecznej odległości. Pochylił się. Wśród poszarpanych szmat spoglądały na niego pełne przerażenia oczy starej kobiety. Poznał Klimczukową. — Żyjecie to? Stara cicho zajączała. Wychudłe, okryte łachami ciało drżało jeszcze. Do piersi przyciskała mały węzełek z resztkami jedzenia. — Nie bójcie się, zaniosę was do młyna! Klimczukową drgnęła. Ruchem głowy zdawała się przeczyć. Bartek rozejrzał się. Psy ani myślały ustąpić. — Zaniosę! — postanowił. Powoli uniósł starą na rękach, po czym równym krokiem ruszył w stronę ponurej budowli. Na szczęście do młyna nie było daleko. Pchnięte ramieniem drzwi zaskrzypiały przeraźliwie. Znaleźli się w ciemnym korytarzu. Bartek wytężył wzrok. Nocni goście Słabe światło rozpalającego się na kominku ognia ledwie rozpraszało mrok. Klimczukową milczała. Wpatrzona w tańczące sploty płomieni zdawała się nie dostrzegać siedzącego obok Bartka. Nagle podniosła głowę. — Księżyc już wzeszedł, prawda? — szepnęła. Ledwie widoczny grymas wykrzywił jej twarz. Ręką wskazała drzwi. — Zawarłeś?! Bartek spojrzał pytająco. Stara najwyraźniej czegoś się bała. — Drzwi! — szepnęła. — Drzwi zawarłeś? — Tak! — potwierdził strapiony. W głosie jej wyczuł wyraźną obawę i niemal strach. — A więc los ciebie mi przeznaczył. Tak, los jest nieomylny. Bezlitosny, ale nieomylny...! Bartek nigdy jej takiej nie widział. Pomarszczone, zwiędłe policzki nagle wygładziły się, oczy nabrały blasku. Wydawało się, że stara całą resztę życia chce przelać w słowa. Na chwilę zapadła cisza. Od nagich ścian ciągnął przejmujący chłód. Bartek dorzucił chrustu. , — Było to dawno, prawie dwadzieścia lat temu! — zaczęła gwałtownie. — W taką właśnie jak dzisiaj noc miało na świat przyjść dziecko...! Moje dziecko! Gdzieś około północy poczułam nagłe bóle. Obudziłam męża, a ten niewiele myśląc ruszył do wioski po babkę. Zostałam sama. Czas dłużył się niemiłosiernie, gdy w pewnej chwili usłyszałam zajeżdżający przed młyn powóz. Myśląc, że mąż wraca, wyjrzałam przez szparę w okiennicy. Na dziedzińcu stała duża, podróżna kareta zaprzężona w sześć czarnych jak smoła koni. Noc była piękna, księżyc świecił jasno, toteż bez trudu dostrzegłam stojących obok dwóch mężczyzn. Chwilę ze sobą rozmawiali, po czym jeden z nich wskazał młyn. Zamarłam ze strachu. W całym ogromnym budynku nie było żywej duszy. Straciłam przytomność. Gdy otworzyłam oczy tych dwóch było już wewnątrz. — Ładna dziewczynka! — usłyszałam. — Istna córa piekieł! — Nasza już ona! Nasza...! — zarechotał sąsiad obok. Widać zajęczałam, bo jeden z nich zbliżył się do łóżka. — Sługa uniżony! — zawołał. Spod uniesionego kapelusza błysnęły rogi. — Diabeł! — We własnej osobie mościa pani! We własnej osobie! — zadrwił. — Oddajcie mi córkę! Co z nią zrobicie, przeklęci? — Jeszcze nic jejmość, jeszcze nic, ale patrz uważnie! Jeden z nich otworzył okiennice. Blade światło księżyca wpadło do izby oświetlając malutką główkę niemowlęcia. Wokoło panowała cisza, nawet strumień zamarł na stawidłach, gdy zaczęły padać słowa straszne, przejmujące, które na zawsze utkwiły mi w pamięci. — Od dzisiaj ojcem twym księżyc, a matką noc pozostanie. W ich objęciach, w długie zimowe wieczory wędrować będziesz, a twoje żałosne łkanie zmrozi ludziom krew w żyłach. Jako wilczyca staniesz się postrachem całej okolicy! Dziecko zakwiliło głośno. Byłam jednak zbyt słaba, aby mu pomóc. Czart tymczasem spokojnie kończył swoje przeklęte dzieło. Wraz z nim tysiące biesów obsiadało dach i ściany, radując się z łatwej zdobyczy. A księżyc promieniał, jaśniał, jakby całą swą potęgę skupił teraz na małej, kruchej istotce...! — głos starej załamał się. Bartek podniósł głowę i nagle zmartwiał. Poprzez szpary okiennic spoglądały na niego dwie olbrzymie, gorejące źrenice. — Ona tu jest, tam! — wykrztusił. — Księżyc świeci...! Jest dzisiaj jego! — Klimczukowa dyszała ciężko. Jakby w odpowiedzi na słowa starej, za oknem zabrzmiał przeciągły zew. Ni to wycie wilka, ni to krzyk śmiertelnie ugodzonego człowieka. Długo niosła się żałosna, beznadziejna skarga! Szarpała nerwy i roz-strajała, aż powtórzył ją las i przyniósł z powrotem. I znów...! — Ona woła! Woła...! — stara Klimczukowa zaszlochała gwałtownie. — Dnie i noce poświęciliśmy, aby ją uratować. Jednak ani modlitwy, ani chrzest nie pomagały. Skoro tylko na niebie pojawiał się księżyc, zła moc ogarniała ją ze wzmożoną siłą. Czart wciąż był silniejszy i biedne dziecko porzucając ziemską postać, pędziło z dzikim wyciem do lasu. Wreszcie trzeba było ją zamykać, gdyż zauważona łatwo mogła zginąć. Jej nocne jęki odstraszały ludzi...! Za oknem rozległo się miarowe stąpanie i cichy skowyt. Drzwi lekko drgnęły. — Nie obawiaj się, to już niedługo potrwa. Gdy tylko księżyc zniknie, ona znowu powróci do ludzkiej postaci. Przyrzekam ci! — zapewniała gorączkowo Klimczukowa. Na chwilę zapadła cisza. Zgrzyt ślizgających się po ścianie pazurów dobiegał teraz gdzieś od tyłu młyna. — Wchodzi na strych, tam zwykle chowa się, gdy wraca zbyt wcześnie. Widać coś ją musiało dzisiaj spłoszyć! — Szukali jej! — Szukali...? — podchwyciła strwożona. — Tak, wieś już od dawna szuka wilkołaka! — Boże miłosierny! Boże miłosierny! — stara schwyciła się za głowę. Nagle spojrzała na Bartka. — Znasz Wilczy Kopiec? — Skinął głową. — To cmentarzysko wilkołaków — ciągnęła. — Każdy z nich, czując nadchodzącą śmierć, idzie na owe wzgórze, by tam z dala od ludzkich siedzib spokojnie oczekiwać swojego przeznaczenia. Pewnego razu świętobliwy mnich zasłyszał o owej górze, a porwany szlachetnym zapałem, zapragnął szczyt jego poświęcić, aby tym sposobem uwolnić nieszczęsne dusze od wiecznego potępienia. Niestety pozostał tam na wieki. Odtąd powiadają, iż człowiek zamieniony w wilkołaka może tylko dzięki niemu ratunek znaleźć. Kto bowiem zdobędzie kaptur mnicha, wystarczy, żeby zarzucił go potem na głowę wilkołaka, by ten po wsze czasy ludzką postać odzyskał! Mąż przed laty po to właśnie wyruszył...! — głos Klimczukowej załamał się. Bartek milczał. W ciszy, jaka nagle zaległa, słychać było wyraźnie ciężki oddech utrudzonego zwierza. Dochodził tuż spod sufitu. Bartek podniósł głowę. Na strych prowadziły wąskie schodki. — Było to dawne wejście młynarza na piętro! Jeżeli właz nie był zamknięty?! Na tę myśl Bartek wzdrygnął się. Ciężki, gorączkowy oddech zdawał się być coraz to bliżej. Nagle pokrywa drgnęła. Powoli, na tle ciemnego prostokąta ukazała się potworna głowa. Zwierz spoglądał przez chwilę w dół, po czym wygięte pazury zaczepiły o występy schodów. Powleczone gęstym włosem ciało zaczęło zaślizgiwać się coraz niżej. — Nie! Nie! — przeraźliwy okrzyk odbił się nagle echem od pustych ścian. Zwierz zatrzymał się. Raz jeszcze spojrzał w dół i oto nagle stała się przedziwna rzecz — jego ciałem zaczęły wstrząsać miarowe drgawki. Na oczach Bartka ginęły kły, owłosiona skóra zmieniała barwę. Mógł już odróżnić długie, kruczoczarne włosy dziewczyny. Błyszczące oczy nabierały łagodnego blasku. Było w tym coś niesamowitego, wielkiego i pięknego zarazem. Bartek to czuł, a jednocześnie ogarniało go coraz większe przerażenie. Wysmukła postać dziewczyny wydawała mu się nieziemsko piękna. Wilczy Kopiec Zapadał wczesny zimowy zmierzch. Ciemny pułap nieba drgał milionami gwiazd, zalewając ziemię ledwie widoczną poświatą. Bartek szedł powoli, z trudem przedzierając się przez gęstą trzcinę. Na bagnach panowała niczym nie mącona cisza. Nawet teraz, gdy mróz skuł wieczne błoto, trudno było dostrzec tu jakiekolwiek ślady na śniegu. Dziki zwierz nauczony przez lata ostrożności unikał zdradzieckich trzęsawisk. Nie wszędzie też były One zamarznięte. Idąc, w niektórych miejscach dostrzegał czarne plamy nie zamarzniętego gruntu. Pomimo mrozu bulgot wydobywających się stamtąd gazów niósł silną, nieprzyjemną woń. Gdzieś przed nim musiał znajdować się Wilczy Kopiec. Bartek słyszał o nim nieraz, nie było też tajemnicą, że nocą dzieją się tam trudne do wytłumaczenia i wyobrażenia rzeczy. Samego wzgórza ukrytego wśród głębokich lasów, nawet za dnia nikt z ludzi nie kwapił się odwiedzać. To gdzieś tutaj odnaleziono ciało Klimczuka, gdy ten wyruszył po upragniony kaptur. Bartek westchnął. Jak żywe stanęły mu przed oczami wczorajsze wydarzenia. Obejrzał się. — Nad horyzontem wyłaniała się powoli olbrzymia tarcza księżyca. Jego promienie sięgnęły już lasu, oświetlając widoczny w dali młyn. Stare, pogruchotane przęsła i nadgryzione zębem czasu ściany, bezradnie sterczały ku górze. Tajemnicza budowla wyglądała teraz niczym przedpotopowy, zgarbiony jaszczur. Bartek nie czuł jednak strachu. Tajemnica młyna została rozwiązana, a on szedł oto po cudowny kaptur mnicha. Ta jedna myśl nie opuszczała go ani przez chwilę. Przyspieszył kroku. Panująca wokoło cisza działała kojąco. Szczęśliwie przebrnął bagna i zagłębił się w las. Teraz należało jak najszybciej znaleźć się na wzgórzu. Musiało ono znajdować się gdzieś tu w pobliżu. Z opowieści ludzi we wsi wiedział, że porastać miał go gęsty, dębowy zagajnik. Bartek ledwie przebijał wzrokiem panujące między drzewami ciemności. Nagle las skończył się i Bartek zobaczył niewielką pokrytą śniegiem polankę. Przystanął, ciężko dysząc po szybkim marszu. Wsparty plecami o drzewo spoglądał ku przeciwnej ciemnej ścianie lasu. Wokoło panowała niesamowita cisza. ...daleki, suchy trzask niczym uderzenie zeschłych gałęzi zmusił go do spojrzenia na środek polany. Wytężył wzrok. Zaczynało tam dziać się coś dziwnego. Spokojna dotąd biel śniegu to unosiła się to opadała niczym fale wzburzone silnym wiatrem. W niektórych miejscach nagle pojawiać się zaczęły drobne szczeliny. Powietrze zapełniło się ciężkim chrzęstem napierających na siebie kości. Widział je wszędzie, rosły niemal na każdym miejscu, piętrząc się całymi stosami, a ich suchy szelest rozbrzmiewał niczym odgłos starych, ocierających się o siebie, drzew. Ponad lasem powoli wypływała srebrna kula księżyca. Blade światło zalewało polankę, a w miarę jak siła jego tężała, cmentarzysko nabierało życia. Obłędny początkowo taniec przechodził w spokojny, miarowy rytm. Obudzeni tajemniczą siłą księżycowej poświaty, raz jeszcze śpieszyli na jego wezwanie. On ich pobudzał do życia, on dawał radość, dla niego w długie noce przemierzali dziesiątki mil, by żałosnym wezwaniem obwieszczać światu swoje panowanie. Wśród masy stłoczonych kości Bartek dostrzegł nagle wyniosłą postać mnicha, który nie poddawał się ogólnemu rytmowi. Stał niczym opoka opierająca się wzburzonym falom, a wyciągnięta ku górze ręka zdawała się błogosławić tańczących. Bartek ruszył z miejsca. Ciemna postać w sutannie była niemal w zasięgu ręki. Ostatnim wysiłkiem woli szarpnął zwisający kaptur. Teraz już tylko jak najdalej. Jak najdalej... odbiec od tego miejsca! Biegł zygzakami wymijając gęsto rosnące drzewa. Z tyłu, tuż za plecami słyszał wyraźnie złośliwy, szyderczy chichot. To oni, przeklęci, śmieli się z niego? z jego strachu. Owładnęła nim jednak jedna szalona myśl, aby za wszelką cenę jak najszybciej dobiec do młyna. Księżyc świecił jasno, w jego blasku Bartek bez trudu dostrzegł wcześniejsze ślady swoich stóp. Teraz już nie mógł zabłądzić. Biegnąc przyciskał kurczowo do piersi brunatny zwój materiału. Z radością wyczuwał jego szorstką powierzchnię. Za godzinę, dwie dziewczyna będzie uratowana. Serce przepełniała mu radość. Byle szybciej, byle zdążyć na czas, dopóki świeci jeszcze księżyc. W dali niebo przybrało lekko różową barwę. W miarę jak szedł nikły z początku odblask nabierał mocy. W pewnej chwili łuna obejmowała już niemal cały horyzont. — Cóż to może być? — zastanowił się. Wschód słońca był jeszcze daleki. Przyspieszył kroku. Nagle zrozumiał. To paliły się moczary. Ogień błyskawicznie pochłaniał suchą trzcinę, rozprzestrzeniając się coraz dalej. Kościelna Góra Ogień powoli przesuwał się w stronę lasu. Gęsta, zawiesista powłoka dymu przesłaniała widok. Zerwał się lekki wiatr, niosąc wraz z rozgrzanym powietrzem ciężką woń spalenizny. Bartek krztusząc się połykał garściami stwardniałe grudy śniegu. Ściekające krople chłodziły rozpaloną twarz. Prawie biegł, w miarę bowiem jak mijał czas jego niepokój wzrastał coraz bardziej. Jeżeli mieszkańcy wsi odnaleźli ukryte kobiety...? A tymczasem wiatr przybrał coraz bardziej na sile. W górze, w rdzawej kurzawie płomieni błyskał upiorny księżyc, dołem czerniały olbrzymie płaty spalonej ziemi. W niedalekiej stąd odległości powinien znajdować się już młyn. Rozejrzał się. W miejscu niedawnej budowli żarzyło się teraz ogromne pogorzelisko. — Spalili? — Bartek nie wierzył własnym oczom. Z daleka, gdzieś od strony Kościelnej Góry dobiegały głośne wołania ludzi. Zdawał się ich nie słyszeć. Prawie bez sił spojrzał na tlące się jeszcze tu i ówdzie głownie. — Za późno... — wyszeptał. — Tam! Biegnij tam! — głos był słaby. Bartek drgnął. — Klimczukowa?! — Ona ucieka! Tam! — stara wskazała ręką. Na jasnym tle śniegu widać było wyraźnie biegnącą postać. W niewielkiej odległości za nią pędziła pokrzykująca gromada ludzi. Zmierzali wprost na wzgórze, na którego szczycie stał radzanowski kościół. Myśli niczym błyskawice jedna po drugiej przemknęły przez głowę Bartka. A więc tam postanowiła szukać schronienia? Do zbawczej bu- У4 dowli było jednak daleko. Ściskając w ręku cudowny kaptur ruszył w stronę goniących ją ludzi. Pogoń była już blisko. Zwierz dyszał ciężko. Wielkie, okrągłe oczy żarzyły się niesamowitym blaskiem. Od czasu do czasu wyciągał w stronę księżyca uzbrojone szponami łapy, a przeraźliwe wycie rozlegało się na wiele mil wokoło. Pogoń wówczas przystawała, ludzie żegnali się znakiem krzyża, by następnie ze zdwojoną siłą ruszyć za uciekającą wilczycą. Szczyt wzgórza był coraz bliżej, ale i zwierz dobywał resztek sił. Broczył krwią. Na szczęście do drzwi kościoła pozostało zaledwie parę kroków. Przebyła je z trudem. Wilczy skowyt niczym okrzyk rozpaczy dobył się z gardła uciekającej. Drzwi były zamknięte. Długie żałosne wycie popłynęło w noc. Przerwał go głuchy odgłos uderzeń. Grudy zamarzniętej ziemi runęły'ja wsparte o dębowe drzwi ciało. Zwierz ostatnim wysiłkiem dźwignął się ku górze. Wpatrzone w błyszczącą tarczę księżyca oczy błagały o litość. Daremnie! Razy padały gęsto. Rozwścieczony tłum atakował bez przerwy. Żałosne jęki konającej nie budziły litości. — Opamiętajcie się! Ludzie! — Bartek resztkami sił przedarł się przez tłum. Słaniając się na nogach padł na zmasakrowane ciało. Tłum cofnął się. Z trudem, dobywając resztek sił wyciągnął kaptur. Powoli, jakże powoli wkładał go na głowę leżącej. I oto na oczach zgromadzonych potworny zwierz zaczął nagle zmieniać kształt. Ginęły pazury, znikały straszliwe kły, a jarzące się niesamowicie źrenice powoli gasły. Tłum poruszył się. — Czary! — Siła nieczysta! Daleki, głuchy grzmot przetoczył się ponad wzgórzami. Kościelna Góra zadrżała z lekka. Tłum zamarł słuchając jak zwielokrotniony echem złowieszczy pomruk ginie między drzewami. Zapadła cisza. Nagle w kręgu stłoczonych ludzi zapanowało zamieszanie. Stara Klimczukowa dysząc ciężko stanęła przed tłumem. — Co uczyniliście? Na Boga, co uczyniliście?! — Wiedźma! Na stos z nią! — tłum zafalował. Stara wyprostowała się. Z podniesionymi rękami zdawała się nagle wszystkich przerastać. — Moja córka! Moja córka! Bodaj was ziemia pochłonęła! Ledwie słów dokończyła, gdv po raz drugi drgnęła ziemia pod sto- parni stojących i po raz drugi zadrżała Kościelna Góra. W świetle błyskawic i huku grzmotów rozwarło się ciemne wnętrze wzgórza pochłaniając kościół i stojących obok świątyni ludzi! A księżyc świecił. Jego szatańska moc rozlewała się upiornym blaskiem na całą okolicę i panowała niepodzielnie! W jego świetle wzgórze ponownie stało ciche i jasne. W parę lat po drugiej wojnie światowej archeolodzy zaczęli rozkopywać Kościelną Górę. Ich praca nie potrwała jednak długo. To co za dnia wykopali, rankiem z powrotem wracało do poprzedniego stanu, a pozostawione narzędzia były systematycznie niszczone. Nie wierząc w duchy, ani przepowiednie, a podejrzewając mieszkańców wsi, iż w ten sposób chcą nadać pozory prawdy krążącej legendzie, postanowili złapać śmiałków na gorącym uczynku. Po zmierzchu ukryli się, aby złapać wandali. Noc była widna, księżyc świecił jasno, toteż bez trudu dostrzegli w pewnej chwili wyłaniające się z mroku postacie. Z okrzykiem: „Mamy was!" — rzucili się na przybyszów. Nagle stało się coś, czego nigdy potem nie mogli zrozumieć. Z wnętrza góry dobył się potężny grzmot. Towarzyszyły mu ogniste błyski, a cała góra dosłownie drżała. Przerażeni archeolodzy rzucili się do ucieczki. Rankiem znaleziono ich na brzegu lasu. Nie zginął nikt, jednak od tamtej pory pozostawiono Kościelną Górę w spokoju. Istnieje do dzisiaj, podobnie jak i Wilczy Kopiec, zaś nad rzeką Pierzchnianką znaleźć możemy ślady po „przeklętym młynie". Jak powiadają, w miejscu tym dotąd nie spotkano jeszcze żywego stworzenia. Nawet żaba, jaszczurka, czy wąż skrzętnie omija to miejsce, a wędrowny ptak, jeżeli na chwilę zmęczony usiądzie, natychmiast odlatuje. O pięknej Zagożdżance i księciu Lachu rzeka ZAGOŻDŻANKA, gmina KOZIENICE Było to dawno, dawno temu. Puszcza Kozienicka, jedyna i niepodzielna władczyni tych stron, mocarnymi ramionami trzymała olbrzymie połacie ziemi. Od wieków niewzruszona, zapatrzona w swą potęgę nieugiętą, jakby wieczna. Jakiż śmiałek mógł zbadać jej głębię, jakiż wędrowiec przemierzyć jej głusze. Dziki zwierz od czasu do czasu brzegiem pomykał, to znów nocami głuchy odgłos walących się w głębi drzew-olbrzymów docierał do ludzkich uszu. Bywały jednakże dni, że głuchy bór nagle rozbrzmiewał wesołymi pohukiwaniami, a od ognisk długo w noc niosła się smakowita woń dziczyzny. Puszcza bowiem choć głucha i mroczna w swej głębi kryła moc dzikiego zwierza. Urządzano więc huczne polowania, a bywało, że i sam król szlachetnego zwierza celnym strzałem z kuszy ustrzelił. Właśnie miało rozpocząć się jedno z takich polowań. Sfora ogarów z przeraźliwym jazgotem ruszyła w knieje. Dźwięki rogów, szczęk zbroi, nawoływania naganiaczy szerokim echem niosły się po rosie, płosząc nagłym hałasem płową zwierzynę. Młody książę wprawnym ruchem dosiadł konia. Bystrym okiem obrzucił całe obozowisko, a widząc, że starszyzna żwawo szykuje się do wymarszu, skinął ręką na kilku druhów. Spięty ostrogami rumak pomknął galopem. Ruszyli skrajem puszczy. Droga była łatwa, toteż szybko oddalali się od obozowego harmideru, aż zupełnie przestali go słyszeć. Odgłos galopujących z tyłu koni świadczył, że wierni druhowie podążają śladem księcia. Książę przyspieszył. Prysnęły spod końskich kopyt grudki stwardniałej ziemi. Uważne ucho łowiło każdy szelest, gotowa do strzału kusza spoczywała w zasięgu ręki. Jednak kilka wypłoszonych zajęcy, tudzież chyłkiem umykający lis, była to marna —jak dla księcia — zwierzyna. Toteż książę coraz bardziej zniecierpliwiony, przynaglał rumaka. Ten posłuszny woli pana dobywał wszystkich sił. Pędząc tak, książę spostrzegł nagle, że mrok puszczy się skończył, a on sam znalazł się na pięknej polanie. Parę kroków dalej błyszczał srebrzyście strumyk, zaś za nim szumiały zielone szuwary. Lecz nie to zwróciło uwagę księcia. Oto nad brzegiem strumienia, pochylona nad wodą siedziała zamyślona dziewczyna. Uroda jej była tak niecodzienna, iż zdumiony książę na chwilę porzucił myśl o polowaniu. Rumak czując zwolnione cugle zmierzał w stronę strumienia, aby ugasić pragnienie. Stukot końskich kopyt widać obudził dziewczynę, bowiem krzyknęła głośno i nim książę zdołał cokolwiek powiedzieć — woda plusnęła wysoko, zaszumiały trzciny i panna zniknęła w ich zielonej otchłani. Czar prysnął. Zdumiony książę przetarł oczy. Lecz strumień dalej cicho szemrał, dalej zieleniły się szuwary, a tylko ich lekkie drżenie świadczyło o tym, że to w nich przed momentem ukryło się cudowne zjawisko. Wstrzymując oddech książę oczekiwał. Czas mijał, druhowie z pewnej odległości spoglądali niecierpliwie, ale nie śmieli zakłócić spokoju księcia. On tymczasem trwał w miejscu. Słońce pochyliło się już ku zachodowi, zapadała noc. Trzeba było wracać. Wydarzenie to nie dawało jednak księciu spokoju. Od tego czasu zmienił się ogromnie. Bywało, że zrywał się rankiem, dosiadał konia i na całe dnie znikał w puszczy. Ustały turnieje i wesołe zabawy. Dwór milczał, przyglądając się dziwactwu księcia. Zaczęto poszeptywać o złych mocach, które opanowały jego duszę. Tymczasem wierni druhowie, wiedząc co jest przyczyną smutku, czekali cierpliwie. Płynęły dni, a książę coraz częściej spędzał je na cichej polanie na brzegu strumyka. Wciąż cierpliwie czekał. Tak minął rok. Aż oto w rocznicę pamiętnego polowania, gdy zrozpaczony i smutny książę, jak zwykle stanął nad brzegiem strumienia, sitowie pochyliło się i plusnęła trącona lekką stopą woda. Wśród kłaniającego się nisko tataraku mignęła postać pięknej nieznajomej. W chwilę potem i ona sama stanęła przed księciem. Patrzył książę oczarowany, a widząc jak bardzo jest smutna, zapytał: — O śliczna pani, powiedz mi czemu smutek jest dzisiaj twoim gościem? Czyżby stało się jakieś nieszczęście? Prześliczna panna odparła: — Wiele jest nieszczęść w twoim kraju, książę. Czy jednak kiedykolwiek wśród uczty i zabaw pomyślałeś o tym? Spójrz dookoła, przyjrzyj się chociażby, jak żyje i pracuje twój prosty lud. Czy widzisz ich w szczęściu i weselu? A wiedz, że ich uśmiech jest moim uśmiechem, ich szczęście moim szczęściem. — Cóż zatem mam uczynić? — zapytał strapiony książę. ' — Czyżbyś tego nie widział? Spójrz —jestem prostą jak i oni dziewczyną. Zwą mnie Małgosia. Chcesz, abym była wesoła, niechaj więc lud twój będzie szczęśliwy, to zaś, czy dobrze czynisz, łatwo ujrzysz. Teraz już żegnaj, a za rok w dzień wiosny będę na ciebie tu czekać. I znów strumyk zaszemrał i zaszeleściły szuwary. Toń wody trysnęła snopem iskier i wodna panna zniknęła w ich blasku. — Małgosiu!!! — zdążył zawołać zakochany książę. Lecz wodna panna nie usłyszała już wołania. Tak minął rok, po nim drugi i trzeci. I oto stał się dziw nad dziwy. W państwie księcia zaszły olbrzymie zmiany. Gnębiony dotąd ręką mo-żnowładców kraj zaczął rozbrzmiewać śpiewem od krańca do krańca. O sprawiedliwym księciu lud pieśni układał, chwaląc mądre rządy. Dostatek zajrzał do każdej izby, a i samemu księciu żyło się coraz lepiej. Im bowiem lud był bogatszy, tym i na pańskich stołach więcej dobra wszelakiego przybywało. Chwalono zatem mądre rządy, a on pamiętny dnia, w którym spotkał Małgosię, raz w roku w pierwszy dzień wiosny nad brzegiem strumienia siadał i z niebywałym utęsknieniem czekał na jej przybycie. Widząc ją roześmianą i szczęśliwą, cieszył się z nią razem, a z nimi i lud cały. Ludzie docenili sprawiedliwe rządy księcia. Stąd strumyk — od źródła do miejsca, w którym się poznali — nazwali Za-gosią, by z wiekami nazwę tę przemianować na Zagożdżon lub Za-gożdżonka, zaś dalszą część rzeki, aż do ujścia do Wisły nazwano od imienia księcia „Lacha" lub „Łacha". I tak też do dzisiaj ją zowią. 101 ■ Stary wiarus Walenty RUSKI BRÓD na rzece DRZEWICZCE Był rok tysiąc osiemset... Zapadał wczesny zmierzch. Na wschodniej stronie nieba nabrzmiałe deszczem chmury sunęły nisko nad horyzontem. Rozmiękła ziemia lepiła się do nóg. Oddział szedł z trudem. Żołnierze pomagając jedni drugim, zmierzali w stronę widocznego na horyzoncie lasu. W poczerniałych od wichru i słoty twarzach świeciły teraz rozpalone gorączką oczy. Niezwyciężona armia Napoleona rozbita i zdziesiątkowana uciekała teraz w popłochu. Surmy zwycięstwa dawno już umilkły, a nadzieje pokładane w Napoleonie rozwiały się tak nagle, jak nagle przyszły. Szli teraz dniem i nocą, przez pola i lasy, omijając z daleka ludzkie siedziby — uciekali. Cel wędrówki wydawał się już bliski, a tymczasem po zimowych zawiejach nadeszły wiosenne odwilże, sił było coraz mniej. Za nimi nadciągała rosyjska armia. Stary wiarus Walenty spojrzał przed siebie. Las był już blisko, a w nim schronienie przed deszczem pewniejsze, gdy nagle dalszą drogę zagrodziła rzeka. Oddział przystanął. Kilku żołnierzy próbowało długimi żerdziami szukać brodu, inni bez sił padali na brzegu. Wkrótce okazało się, że o dalszej przeprawie nie mogło być mowy. Niedawne deszcze podwoiły szerokość rzeki, a rwący bystro nurt mógł najlepszego pływaka wciągnąć i zatopić. Na domiar złego zaczął siąpić drobny kapuśniaczek. Nadchodziła noc, dżdżysta, nasiąknięta oparami mgły i ciągnącego od ziemi zimna. Ukryci pod wytartymi płaszczami, zapadali w gorączkowy sen. Stary Walenty nie mógł usnąć. Rana w nodze dokuczała mu coraz bardziej. Wyglądała teraz okropnie. Wprawne oko starego żołnierza bez trudu rozpoznało gangrenę. Wiedział już, że nie ma dla niego ratunku, śmierć zbliżała się wielkimi krokami. „Dobrze, że choć na ojczystej ziemi przyszło umierać" — pomyślał. — Michale?! — zawołał nagle. Leżący obok żołnierz poruszył się przez sen. — Michale?! — przynaglił Walent\ — Co tam, spać nie możecie? — Mogę, ino chciałbym cię prosić o przysługę?! — Teraz? Ale wam się zebrało! — młody wojak wsparł się na łokciu. — Gadajcie! — Otóż, Michale, widzi mi się, że koniec mój bliski. Noga boli jak diabli, jutro kroku nie zrobię! — Pomogę wam, nie martwcie się! — Nie Michale, nie! Wy musicie uciekać, a ja już jestem stary, co komu po starym? — Bez was się nie ruszę! — Gdyby jednak, powiedz we wsi co i jak. Pamiętaj! — szept starego stał się jeszcze cichszy. — Mam tutaj — zaczął po chwili — coś dla nich... — wyciągnął małe zawiniątko. — Śpijcie już, Walenty, śpijcie. Jutro skoro świt ruszymy! Zapadła cisza. Podsycane mokrym drewnem ogniska ledwie się tliły, na szczęście deszcz przestał padać. Nabrzmiałe, pękate chmury grubymi zwojami ciągnęły po niebie. Walenty leżał z otwartymi oczami. Czekał. Wokoło panowała noc, czarna i nieprzenikniona, jak otchłań piekielna. — Już czas — pomyślał. Podniósł się i ciężko stąpając ruszył w górę rzeki. Kierując się pluskiem fal, z trudem torował sobie drogę wśród gęstej trzciny. Grunt pod nogami chwiał się i kołysał jak na huśtawce. Pod cienką powłoką z mchów i korzeni kipiała topiel. Bagno ciągnęło się w tym kierunku kilka wiorst. Stary zatrzymał się. Wyszukał po omacku kępę wysokiej trzciny — usiadł. Chwilę nadsłuchiwał, cisza jednak panowała zupełna, nawet wiatr przycichł, a i szmer strumienia pozostawał gdzieś z boku. — Przybywaj, czarci synu! — szepnął. W ręku starego błysnął mały, nieregularny przedmiot. Zakreślił nim raz i drugi tajemniczy znak. W powietrzu rozeszła się ostra woń spalenizny. Nagle błysnął księżyc. W jego zimnym blasku widać było niezwykłą, czarną plamę. Rosła z każdą chwilą, aż zupełnie przylgnęła do starego. W pewnym momencie na tle trzciny można już było rozróżnić zarys siedzących postaci. — Jestem, stary druhu. Cóż to, przed śmiercią chcesz jeszcze duszą kramarczyć? Niewiele już ona warta, oj niewiele — zaśmiał się Zły. — Ale zawsze coś warta! — mruknął Walenty. — Powiadaj lepiej, o co idzie, a piekło spełni dzisiaj każdą twoją zachciankę! — rzekł pojednawczo diabeł. — Tam na brzegu śpi kilkudziesięciu żołnierzy — zaczął Walenty. — Jutro, skoro świt muszą przeprawić się na drugą stronę rzeki, a tu ani mostu, ani brodu. Dostaniesz moją duszę, jeżeli wszystkich bezpiecznie przeprowadzisz na drugą stronę. — Sprytny z ciebie staruch, no, no! Za jedną mizerną duszę, która tak czy owak do nas trafi, chcesz tyle innych uratować? — Ale moja dusza pewna, a tamte...? — Pewna, powiadasz? — przerwał diabeł. — A to znasz? — wyciągnął skrawek skóry. — Cyrograf, panie brachu podpisz, a umowa będzie zawarta! — Zgoda! — Walenty schwycił podane przez diabła pióro. — Własną krwią — zgrzytnął niecierpliwie Zły.— Własną krwią! W głuchej ciszy, wśród zapadłego trzęsawiska zawarto straszliwą umowę. Rubinowa kropla żołnierskiej krwi spadła na podpisany cyrograf, za którą kupował wolność dla swoich towarzyszy niedoli. Stary podpisał. O świcie, gdy mały oddział zbierał się do wymarszu, z pobliskiej wioski przybiet nagle chłopiec mówiąc, że niedaleko na rzece znajduje się most, skąd ji.z bezpiecznie przejść można na drugą stronę. Żołnierze wyruszyli nie zwlekając. Czas naglił, lada chwila mogło nadejść wojsko nieprzyjaciela. Szli szybko, ciężkim żołnierskim krokiem. Wkrótce przeszli most na rzece i zagłębili się w las. Wśród nich nie było już Walentego. Ledwie zniknęli, gdy zza zakrętu wyskoczyła jazda rosyjska. Dowódca wyjął szablę i dał znak do ataku. Zawtórował mu głośny okrzyk triumfu. Oto ujrzeli przed sobą rzekę, a w niej brodzącego z trudem starego wojaka. Szedł środkiem po płytkiej wodzie w stronę sąsiedniego brzegu. Jazda bez namysłu runęła w ślad za nim. Plusnęła woda. 104 105 rozległ się kwik koni i przerażone krzyki jeźdźców. Piekielna głębina w mgnieniu oka wciągnęła ich na dno. W parę chwil potem rzeka wygładziła się, wiry zniknęły, a wraz z nimi zniknął również oddział rosyjskiej jazdy. Od tej chwili rzeka Drzewiczka, bo tak ją okoliczna ludność nazwała, rozpoczęła cierpliwie swoją pracę. Przez.miesiące i lata niosła muł i piasek, aż grubym płaszczem otuliła spoczywających na jej dnie żołnierzy. W miejscu tym dno podniosło się znacznie, tak że dzisiaj rzeczywiście istnieje tutaj bród. dzięki któremu można przejść na drugą stronę. Miejsce to od tego czasu nazwano Ruskim Brodem, a i położona niedaleko wioska przyjęła taką samą nazwę. Jeśli więc. wędrowcze, przyjdzie ci zwiedzać tamte strony, pamiętaj, że jeszcze dzisiaj w ciche księżycowe noce możesz ujrzeć stojącego po kolana w wodzie starego żołnierza. Pozdrów go wówczas grzecznie, gdyż on to — za cenę wiecznego potępienia — ocalił życie swych współtowarzyszy, zawierając pakt z diabłem. TARZACH шШШШ Cmentarna kobieta GŁUSZYNA gmina KŁWÓW — Powiadają, że o zmierzchu, gdy zmrok nad ziemią zapada, spotkać można wśród grobów cmentarną kobietę. Wędruje od mogiły do mogiły, stając o wezgłowia tych. co nagłą śmiercią, bez sakramentów pomarli — zaczął stary Druszcz. Zebrani jeszcze pilniej niż do tej pory. zaczęli słuchać. Tymczasem za oknem wiatr sypał zeschłymi liśćmi, dzwonił o szyby kroplami deszczu i zawodził. Szybko zapadał jesienny zmierzch, a za nim szła noc ciemna i długa, pełna zwidów, wnosząca w chłopskie izby strach i niepewność. Wraz. z nią nadciągała samotność. To ona kazała wieczorami gromadzić się ludziom po chatach, by tam w ciasnym kręgu naftowych lamp czuć się bezpiecznie. U starego Druszcza zbierało się w takie wieczory niemało młodych parobczaków i dziewuch. Słuchali przejęci, aż najmłodszy z nich. Kuba. zapytał: — I nie masz ci dla dusz owych ratunku? — Powiadają, co by pod głównym ołtarzem ziemię świętą kopać, a na grób potępieńca zanieść. Tam posypując mogiłę, znak krzyża uczynić, a dusza zmarłego przed wieczną męką będzie uratowana... — Ochrypłe sapanie przerwało niespodziewanie słowa mówiącego. Dziewuchy cicho zapiszczały. Druszcz nadsłuchiwał. — Ee. to krowa! — rzucił drwiąco Grzymek. Wrócił niedawno z wojska, w którym parę lat służył, a że przy okazji kawał świata obejrzał, podśmiewał się teraz z każdego, jak tylko sposobność ku temu była. — Z cmentarną kobietą nie nam żartować! — wtrącił nagle Kozioł. — Wspomnę, gdzieś ze dwa roki temu, z Głuszyny wracałem. Słońce już zaszło, zapadał zmierzch. Droga jak wiecie prowadzi obok kościelnego muru ku cmentarnej furcie, a stamtąd w dół do wioski. Spieszyłem jak mogłem, noc bowiem zapadała szybko, a księżyc jucha ledwie błyszczał i to po przeciwnej stronie kościoła, tak że jego cień kładł się akurat na drogę i cmentarz. Obszedłem szczęśliwie mur kościelny, gdy — licho podkusiło — spojrzałem w stronę cmentarnej bramy. Wtedy ją zobaczyłem. Stała w długiej, czarnej sukni, szczerząc w mroku białe zębiska. — Pójdźcie kumie, to was poprowadzę! — woła i kosmatą łapą /a ramię mnie chwyta. Spojrzę — wilcze pazury niczym igły świecą. Wierzcie, nogi ugięły się pode mną, kroku zrobić nie mogłem, tymczasem przeklęta migiem szpony wbiła i rwąc do krwi ciało, w stronę cmentarza ciągnie. Szarpnąłem — puściła z diabelskim rechotem, od którego dzisiaj jeszcze ciarki mnie przechodzą. — Bajdy prawicie! — Grzymek podniósł się nagle z ławy. — Bywało ocknie się człek po bitwie, rany pieką, trupów, że zliczyć trudno i... niech mnie diabli, jeśli choć jedną duszę ujrzvsz! Nieraz też nocą nagrobek za poduszkę służył. A po owych pazurach ślady pozostać musiały...? — spojrzał drwiąco na Kozioła. — Prawdę rzekłeś — Kozioł nachylił się w stronę lampy. Na lewym przedramieniu miał głębokie, sine blizny. Na chwilę zapadła cisza. Za oknem wiatr ze zdwojoną siłą targał konarami drzew. Wichura wzmagała się coraz bardziej. — Obwiesił się ktoś i bies wesele mu sprawia — przerwał milczenie Druszcz. — Powiadają, że ten, kto chce się powiesić, diabła przed śmiercią ujrzy. Wisielcowi w oczy widiami dźga, by ten, cofając się, sznur na szyi zaciskał — rzekł poważnie Kozioł. — Widzieliście to?! — Grzymek nie dawał za wygraną. — Byli tacy co widzieli! — Diabła? — zadrwił. — Ano przekonamy się! — Grzymek wyciągnął z kąta zwój sznura. Wprawnie skręcił pętlę, drugi koniec zarzucił na belkę i zawiązał. — Nie kuś licha! — ostrzegł spokojnie Druszcz. — Jeno w czas odetnijcie, a nie za wcześnie, abym czarta spokojnie obejrzał — Grzymek stanął na stołku. — Uwaga! Nagły błysk w szybach poderwał wszystkich na nogi. Olbrzymia łuna zalała niebo, w izbie pojaśniało. — Gore! — wrzasnęli siedzący najbliżej okna. Runęli do drzwi. Na zewnątrz panowała noc. tumany liści wirowały w obłędnym tańcu, wichura wyła. Nagle oprzytomnieli, w popłochu zawrócili do izby. Grzymek wisiał, a jego wytrzeszczone oczy spoglądały przed siebie. — Tam...! — rozległ się drżący szept. Spojrzeli — tuż za oknem stała ze śmiertelnie bladą twarzą kobieta. Dwa rzędy zębów świeciły upiornym blaskiem — śmiała się. — Przyszła po niego! ______ ■> — Cmentarna kobieta! Nie płacz matko! DOBRUTgmina OROŃSKO Jesień była już w pełni. Od ziemi, wróżąc rychłe nadejście zimy. ciągnął przejmujący chłód. Nagie, rosnące wśród mogił, a teraz oświetlone zniczami brzozy wyłaniały się z mroku niczym białe zjawy. Unosząca się między nimi brunatna smuga dymu ginęła gdzieś w konarach, zaś wyżej rozpoczynała królowanie nieprzenikniona, czarna noc. Cmentarz szybko pustoszał. Ostatni przechodnie pospiesznie kierowali się w stronę wyjścia. Ich krokom tu i ówdzie towarzyszył jeszcze śpiewny głos dziada, oczekującego na resztki datków. Za chwilę miały zapaść zupełne ciemności. Otulona w grubą, ciemną chustę kobieta chyłkiem przebiegła wzdłuż cmentarnego muru i nie zauważona zniknęła we wnęce kaplicy. Ukryta w cieniu, rozejrzała się uważnie wokoło. Zanosiło się na długie, nocne czuwanie. Zimny mur kaplicy przejmował dreszczem, rósł strach i tylko głęboka wiara, że w dniu Święta Zmarłych ujrzy pochowaną przed paru miesiącami córkę, powstrzymywał ją od natychmiastowej ucieczki. Wspomnienie długich bezsennych nocy, gdy tuląc od łez mokrą poduszkę oczekiwała ranka, dodawało jej sił. Nieraz też zdawało się jej. że słyszała słowa Wandy, jej drobne kroki, brzęk przestawianych w kuchni naczyń...! — Wandziu — wołała wówczas, lecz odgłosy milkły, słowa ginęły w ciemności. Pozostawała sama ze swoimi wspomnieniami. Dni wydłużały się. a wraz z nimi rosła ogromna tęsknota. Wreszcie nie wytrzymała. Wiedziała, że w Święto Zmarłych, zgodnie z odwiecznym zwyczajem wszyscy, którzy odeszli z tego świata zbiorą się nocą, w kaplicy na wspólne nabożeństwo. Przyjdzie tam i jej córka, a ona ujrzy ją chociażby z daleka. Purpurowa, rozlana szeroko zorza świateł, powoli przygasała. Opustoszały o tej porze cmentarz stał cichy i jakby zasłuchany w tę ciszę. Jedynie górą, gdzieś w konarach drzew szeleścił lekko wiatr. Czas płynął wolno, oddana rozmyślaniom kobieta pochyliła głowę. Obudził ją dźwięk sygnaturki. Brzmiał ostro, natarczywie. Zmę-111 czone oczy powoli przyzwyczajały się do panującego mroku. Wokoło wyczuwała dziwne poruszenie. Szelest osypującej się ziemi mieszał się z cichymi szeptami i nawoływaniami. Głębiej wtuliła się w kąt kaplicy. W dali. w głównej alei zauważyła poruszający się kondukt zmarłych. Szli powoli, kołysząc płonącymi w dłoniach zniczami. Głos sygnaturki ucichł. Wkrótce ukazał się kościelny, drzwi kaplicy skrzypnęły i mary powoli ruszyły do wnętrza. Przesiąknięty chłodem zapach stęchlizny i pleśni owionął twarz kobiety. Nienaturalnie blade, oświetlone płomykami zniczy stężałe twarze tonęły w cieniu. Szary, niemal bezbarwny strój idących zlewał się w jedną ogromną plamę. Przyczajona w mroku kobieta, szepcząc słowa modlitwy, uważnie śledziła wchodzących. Wydało jej się, że rozpoznała kilka znajomych sylwetek, córki jednak nie było. Tymczasem ostatni dotarli już na miejsce, rozpoczęło się nabożeństwo. Nagle serce kobiety zabiło mocniej. Daleko za innymi zgięta pod ciężarem glinianego dzbana szła mała dziewczynka. Poznała w niej córkę. Wanda szła z trudem, przepełniony dzban utrudniał każdy ruch. Kobieta nie zważając na niebezpieczeństwo wychyliła się z ukrycia i pobiegła w kierunku idącej. — Cóż to Wandziu?! — wyszeptała drżącym głosem. Wyciągnęła dłonie starając się córce pomóc. — To łzy... Łzy twoje matko! — doleciał ją daleki głos Wandy. — Córeczko! — załkała. — Nie płacz matko! Nie płacz, mnie tutaj dobrze, a twoje łzy tak bardzo ciążą! Kobieta stłumiła szloch. Patrzyła załzawionymi oczami, jak Wanda mija ją zmierzając w kierunku kaplicy. 8 — B;iśnie i legendy... -4 Nie płacz matko! — doleciały ją po raz drugi słowa prośby. ~^ Nie będę córuś! Nie będę! — wyszeptała. Odwróciła się. Na mogiłach błyszczały dopalające się tu i ówdzie L'szt\j lampek. Za nimi rozciągała się bezkresna, jesienna noc. Kobie-1 P°woli ruszyła ku wejściu. W panującej dookoła ciszy pobiegły za ią słowa monotonnej pieśni. Pieśni tych, którzy odeszli na zawsze. 114 PU ШЖ ЩЩЩщ. ■ O DIABŁACH шш^шшшшшяшявшл I Kowal i diabeł MŁÓDNICE gmina PRZYTYK Na odległość rzutu kamieniem od wioski Młódnicy, w stronę rzeki Radomki. stała kiedyś okazała kuźnia. Pewnego dnia kowal Mateusz wykuł w niej niezwykłą figurę. Szpetna była ci to pokraka, skrzywiona, z krogulczym nosem i wyłupiastymi oczami, aż przykro patrzeć. Dwa wygięte do góry rogi i długi, zakończony chwostem ogon uzupełniały jej wygląd. Kowal w milczeniu przyglądał się swojemu dziełu. Postać diabła była nad wyraz udana. Od tego dnia ilekroć nawiedzały go złe myśli, a szpetne słowo cisnęło się na usta, szedł Mateusz w róg kuźni, ku stojącej tam maszkarze i nie przymierzając spluwał jej prosto w oczy. — A naści, czarci synu! — mówił strzykając śliną prosto w wybałuszone ślepia. Nie mógł pogodzić się z tak wielką hańbą książę piekieł, Lucyper. Zawołał najzdolniejszego z diabłów i powiada: — Ruszaj co prędzej na ziemię i posąg z rąk niegodziwca wykup. Niech kowal złym przykładem braci diabelskiej nie drażni! Podrapał się diabeł kosmatą łapą po łbie i rad nierad ruszył rozkaz spełnić. Przybrał postać dorodnego młodzieńca i do kuźni zapukał. — Przyjmijcie mnie Mateuszu na służbę — powiada — a ja wam za ten oto posąg cały rok wiernie służyć będę. Zmiarkował Mateusz od razu, że z samym czartem rozmawia, więc rzecze: — Praca w kuźni ciężka. Nie każdy jej uradzi! — Ino się zgódźcie, a nie tylko uradzę, ale i was jeszcze wiele nowych rzeczy nauczę — rzecze na to diabeł. — Ano zgoda! Tak to diabeł zaczął u kowala praktykę, a dawał mu Mateusz wycisk — oj dawał! Ledwie diablisko ducha nie wyzionęło. Toteż zaczął dzień i noc rozmyślać, jak kowala pognębić, a duszę jego na wieczną zgubę wystawić. Tak upłynęło ponad pół roku, aż w końcu diabeł powiada: — Od jutra Mateuszu wystawicie przed kuźnię tablicę z ogłoszeniem, że będziemy starych ludzi na młodych przekuwać. Ten, kto się takowej obróbce podda, młodość i zdrowie odzyska. Długo zastanawiał się Mateusz wietrząc czarci podstęp, ale że diabeł sam owe eksperymenta czynić obiecał, zgodził się w końcu wystawić taką tablicę. Zaczęli wnet do kuźni zjeżdżać najbogatsi panowie, a diabeł co któremu głowę w palenisko włożył, obsmażył, a na kowadło wrzucił i raz dwa dokładnie na młodzieńca przekuł. Mała kuźnia Mateusza stała się wnet słynna na wiele mil wokoło. Niewiele też dni upłynęło, jak sam król przyjazd swój zapowiedział. Tymczasem rok dobiegł końca i diablisko zaczęło z radością w drogę się zbierać. Pewnej nocy zniknął wraz z posążkiem, pozostawiając Mateusza samego. Siedział teraz w piekle, grzejąc szpetne cielsko przy kotle pełnym smoły, a kosmate łapska raz po raz z radością zacierał. Wiedział, że kowal w niedługim czasie wezwać go musi i o ratunek poprosi. Spoglądał więc często przez szparę w diabelskiej podłodze, a widząc karetę królewską zajeżdżającą przed kuźnię, wmieszał się w tłum gawiedzi i na stosowną chwilę czekał. Biedny Mateusz, widząc króla, na śmierć pewną się szykował myśląc, że nadszedł już koniec i za kumoterstwo z diabłem słono zapłacić przyjdzie, gdy nagle czart sam zjawił się przed nim i rzecze: — Nie opłaciło się chłopie z nami zaczynać, oj nie opłaciło! Jak widzisz nie na twoją głowę były to sprawy. Skoro jednak lepszy wróbel w garści, niż ich sto na płocie, mam przeto propozycję. Otóż w zamian za tajemnicę odmładzania zapiszesz mi swoją duszę! Mateusz, któremu nie w smak było tak nagle umierać, zamyślił się przez chwilę i powiada: — Ano dobrze, stary przechero! Jeden warunek wszak musi być w umowie spełniony... — Jakiż to? — przerwie niecierpliwie diabeł. — Otóż w cyrografie stać musi, że do duszy mojej prawo mieć będziesz tylko wtedy, gdy po innej ziemi niż własna stąpać będę. — Zgoda! — przystał na to diabeł, rad z tak łatwego warunku. Wiedział bowiem doskonale, że zagon Mateusza zaledwie parę kroków wszerz i wzdłuż liczy. Wnet cyrograf podpisano, pieczętując krwią Mateuszową i łapą diabelską. Rankiem Mateusz bez trudu króla młodzianem uczynił, a otrzymawszy sutą zapłatę, ku karczmie zamierzał ruszyć. Diabeł tylko na to czekał. Przycupnięty za kominem, wytrzeszczał ślepia i z radości krzywił się szkaradnie. Mateusz tymczasem ściągnął z nóg buty z cholewami, zgarnął kilka / garści ziemi sprzed własnej kuźni i do środka butów wrzucił. Zawyło diablisko straszliwie, zrozumiawszy podstęp Mateusza i z podkulonym ogonem czym prędzej do piekła czmychnęło. Tak Mateusz okpiwszy diabła długo jeszcze i szczęśliwie po „własnej ziemi" stąpał i ludzi odmładzał. Gdy zaś zmarł, butów zdjąć nie zezwolił, toteż jeszcze dzisiaj spokojnie nocą wędruje do swojej kuźni, gdzie chętnie zabiegi odmładzające prowadzi. Diablisko zaś przeciera czerwone od dymu ślepia i ze złości obgryza resztki kosmatego ogona. Dziad i baba DALTROZÓW gmina PROMNA Idą wiejską drogą w kierunku Daltrozowa dziad i baba. Słońce im skórę pali, kurz w oczy szczypie, twarda ziemia bose stopy rani. Słyszy dziad, baba pod nosem coś mruczy. Stanął, pyta: — Powiedz babo, co za giez cię ugryzł? — Ze skóry obedrzeć — wścieka się baba —jednym jabłkiem skusić się dała! — Niby Ewa?! — Ewa! Ewa! — mruczy baba. — Zamiast rajskie ogrody zwiedzać, na żebry chodzimy. Oby takie kobiety piekło pochłonęło. — Nie bluźnij babo! — dziad na to. — Taka już widać wasza natura! Dziad swoje, baba swoje, kłócą się coraz głośniej. Chuda sakwa zawieszona na kiju kiwa się gwałtownie. Nagle widzą —jedzie drogą kareta, w niej pan wielki sług kilkanaście prowadzi. Ustąpili dziad z babą drogi, dziurawe łachy na wierzch wystawili i na łaskę pańską oczekują. Podjechał panisko bliżej, konie kazał zatrzymać, patrzy na dziadów i pyta: — A dokąd to wędrujecie? — Przed siebie panie, a do Daltrozowa na nocleg chcieliśmy. — Siadajcie, podwiozę! Spojrzał dziad na babę, baba na dziada. Widząc, że pan czeka, wsiedli. Jadą. Nie wiedziała baba, że z samym diabłem jedzie. Spało ci bowiem diablisko wygodnie pod miedzą, rozkoszując się zapachem polnych kwiatów, gdy gderliwy głos starej poobiednią drzemkę mu przerwał. — Ot, baba mocna w gębie, starą historię z Ewą przypomina — 5 myśli diabeł. — Poczekaj, a rychło nowa będzie! — i chyłkiem, bokiem przez zboże w stronę lasu ruszył. W lesie brać diabelską na pomoc zawezwał, karetę kazał postawić i na gościniec galopem wyjechał. Jedzie dziad z babą w karecie, a ta na boki się rozpiera, a pańskim okiem z góry patrzy. Ujechali kawał drogi, diabeł w las skręca, a do dziadów powiada: — Mam tu swój zamek blisko. Tam przyodziewek dać wam każę i na drogę sowicie zaopatrzę! — Dobry panisko — myśli chytrze baba i w lament uderza, a o talara prosi. Dał diabeł talara, dał drugiego, biadolenia cierpliwie słucha, nic nie mówi. Tak dojechali. Patrzy dziad z babą — zamek piękny, strzelisty, służby wokoło niczym pszczół w ulu, a tu diabeł po marmurowych schodach do zamku ich prowadzi i na pokoje prosi. Stanęły wnet na stole tace z mięsiwem przeróżnym, winem przednim podlewane, a przypraw do tego, a smakołyków, że palce lizać! Podjadł dziad, podjadła baba i na pana zerkają, radzi chociażby dzień, dwa dłużej pozostać. Zgadł widać diabeł ich myśli, bo powiada: — Poznałem dzisiaj waszą biedę, jeśli więc gościnę moją przyjmiecie, wolno wam będzie tutaj pozostać i używać, ile dusza zapragnie. Jest wszakże w komnacie, w której zamieszkacie przedmiot pewien, niewielka skrzynka, na stole stoi i tej pod żadnym pozorem poruszyć ani unieść do góry nie wolno! — Zgoda! — mówi dziad. — Co tam — myśli baba. — Skoro po pańsku żyć mogę, choćby ich dziesięć stało, żadnej nie ruszę! Zaprowadził ich diabeł do komnaty. Pokazał małą skrzynkę stojącą na stole i jeszcze raz o warunku przypominając, samych pozostawił. Ucieszył się dziad, ucieszyła się baba. Jedzenia mają pod dostatkiem, picia choćbyś dzień i noc siedział dna dzbana nie ujrzysz, a ubiorów, że i zliczyć trudno. Tak minęło dni kilkanaście, aż tu nagle widzi dziad, coś z babą nie tak. Jedzenia nie tknie, strojów nie przegląda, smętna jakaś kręci się po pokoju, a stęka i niby od niechcenia, a coraz częściej, na skrzynkę spogląda. — Cóż to, chora jesteś? — pyta dziad. — Głupiś! — baba na to. — Nie lada jaką rzecz musiał tu schować nasz panisko, skoro na wszystko zezwolił, byle tej skrzynki nie ruszać. Podrapał się dziad po głowie, na babę spojrzał, nic nie mówi. A tu z babą coraz gorzej. Chora prawie chodzi, włosy rwie na głowie, błęd- 121 5§& nym okiem rzuca, pokoju nie opuszcza. Tymczasem diabeł łapy z radości zaciera, rychłego końca czeka. Nie pomylił się czart, wystawiając ciekawość babską na pokuszenie! Usiadła baba przy stole, wierci się, bokiem przesuwa, a patrzy jakby tu znaleźć się bliżej skrzynki. Nie wytrzymała przecież, wyciągnęła rękę, skrzynkę schwyciła i do góry podniosła. — Rety! —jak nie wrzaśnie nagle i skrzynkę precz rzuca. Zerwał się dziad, patrzy, na stolę szara mysz siedzi i tylko na taką okazję czeka. Skoczyła mysz jednym susem na podłogę i w mysiej norze zniknęła. Rzuciła się baba szukać, aż tu czuje, pazury ogromne za ramię ją chwytają, a diabelski głos woła: — Przeklinałaś babo Ewę, że raj przez jabłko utraciła, a sama lepsza nie jesteś! Oby więc, jak powiedziałaś „takie kobiety piekło pochłonęło" — ruszaj ze mną! Ledwie słów owych diabeł dopowiedział, gdy zerwał się wicher ogromny, zniknął zamek, a dziad, jak przedtem w łachmanach z kosturem w dłoni wśród lasu się znalazł. Od tej pory wędrował już samotnie, rozpowiadając po wioskach, jak to ciekawość babska omal go do zguby całkowitej nie przywiodła. Jak w mirowskim lesie diabeł piekło budował gmina MIRÓW Uradziła diabelska rada, co by piekło na ziemi pobudować. Wybrano wnet diabła-osiłka — Targuz mu było na imię — by w świat ruszył i sposobnego miejsca poszukał, dokąd głos dzwonu a pianie koguta nie dochodzi. Leci diabeł, leci, aż ci nagle' widzi las duży rośnie, a na nim góra w sam raz na piekielne miejsce sposobna. — Tego właśnie szukałem! — mruknął bies i wylądował w mirowskim lesie. Zabrało się wnet diablisko do roboty znosząc kamienie z całej okolicy, a że hałas piekielny przy tym czyniło, domyślili się ludzie, że to jakaś czarcia sprawka. Rozgłos zrobił się o diabelskiej robocie ogromny, aż dotarł do wsi Seredzice. A mieszkał w owej wsi chłop Świerszczem zwany, skąpiec i dusigrosz wielki, o którym powiadali, iż dla zysku własną matkę by sprzedał. On też zaczął przemyśliwać, jakby diabła z lasu przepędzić i spokój zaprowadzić. Słyszał też dużo o diabelskim bogactwie, myśli więc: — Diabeł pokraka głupia, chłopa nieraz za kamrata brał i złotem sypał. Może więc i tym razem do spółki przyjmie, a zdarzy się okazja chwost kamieniem przycisnę, za rogi uchwycę i nie puszczę nim'przysięgnie, że okolice na zawsze opuści. Ruszył więc Świerszcz do mirowskiego lasu, przed diabłem staje i powiada: — Ho, ho! Budowla to ci, aż dech zapiera! Przy takiej to i pracować nie żal, a i grosik nielichy zarobić można. Spojrzał czart zezem, nie w smak mu bowiem odwiedziny były, jako że piekło w tajemnicy budował i już chłopa odprawić zamierza!, gdy nagle myśl diabelska widać umysł mu rozjaśniła, bo w uśmiechu szkaradnym zębiska obnażył i pyta: — Sami też jesteście czy z rodziną? — Drwal jestem, samotnie z dziećmi i żoną w lesie mieszkam... — łże Świerszcz, a bystro w stronę diabła patrzy. — Głód i nędza nas pogania, że choćby powiesić się przyjdzie, albo i czartu duszę zaprzedać. — Już ci lepsze to drugie — powiada szybko diabeł i cyrograf pod nos Świerszcza podstawia. Zmiarkował Świerszcz, że za daleko zabrnął, a tymczasem diabeł jakby nigdy nic dalej ciągnie: — Matkę z dziećmi dopiszecie, to nie tylko do roboty przyjmę, ale za każdą duszę wór złota dorzucę! Podrapał się Świerszcz za uchem, jako że w naturze jego leżało złotem nie gardzić i myśli: „Nie stoi wyraźnie w cyrografie o czyją matkę idzie, zatem fortel tu jakiś znajdę, a przecherę rozumu nauczę". I podpisał. Zabrał się wnet do roboty, a co kamień podniesie to na ogon patrzy, czy aby okazji dostatecznej nie ma, by chwost diabelski przycisnąć. Miał się jednak diabeł na baczności, jakby zgadując myśli chłopa, bo raz i drugi sprytnie nim na boki rzucał, wreszcie okręcił dookoła pasa i na supeł zawiązał. Na drugi i trzeci dzień było to samo. — Nie tędy droga — myśli Świerszcz. — Ale poczekaj czarci synu znajdę ja sposób na ciebie! — i nocą, cichcem do domu bieży. Tam kwokę z kurczętami schwycił, do kosza posadził, w drugą rękę koguta ułapił i do ziemskiego piekła niesie. Rankiem jakby nigdy nic do roboty stanął. Tak minęło dni parę, a że diablisko za stu pracowało budowla wnet stanęła. Zaczął też Targuz słać zaproszenia i co przedniejszych gości z braci diabelskiej na dzień otwarcia spraszać. Zlecieli się wnet panowie czarci, jak kto mógł, przez komin i okna, a co zamożniejszych czarownice pod sam próg na miotłach podwoziły. Obsiadły poczwary wszystkie zakamarki, lepiły się koślawymi łapami do ścian, ślizgały po gzymsach, aż iście piekielny zaduch czynić się zaczął, na szczęście Targuz gwar uciszył i patrząc w stronę Świerszcza ku sobie go wezwał. Stanął Świerszcz przed diabelską kompanią, kosz z kwoką u stóp postawił i czeka co dalej będzie. Diabeł tymczasem pot kraciastą chustą otarł i powiada: — Panowie bracia! Nadeszła oto chwila, gdy na "ziemi stanęło pierwsze piekło i oby nie ostatnie! Budowano go nie tylko przy pomocy diabelskiej siły, ale i tego tu człowieka zwanego Świerszczem. On to nie szczędząc trudu, a my pieniędzy, zaprzedał duszę dzieci i matki. Proponuję zatem, aby w dniu tak uroczystym właśnie ich jako pierwsze na diabelski ogień wrzucić! — mówiąc to zwrócił w stronę Świerszcza ospowate oblicze i czekał. — Ano niech i tak będzie — westchnął Świerszcz i kosz otwiera, kwokę przed siebie puszcza, a za nią gromadę kurcząt z kogutem na czele. — Jest ci tu matka i jej dzieci — powiada i na diabła patrzy. Zmiarkował czart, że chłop z niego zakpił i już szponiastą łapę wyciągnął, aby za kark go ułapić i jako pierwszego na dno kotła wrzucić, gdy nagle pianie koguta dreszczem brać diabelską przejęło. Biedne ptaszysko w ciemnym koszu dni tyle siedząc, teraz z wielkim animuszem głosu zaczęło dobywać. Gdy tuż za pierwszym drugie i trzecie pia- nie się rozległo, wrzasnęli czarci przeraźliwym głosem i jak nie runą na boki. Nie wytrzymało piekło owego ścisku, rozpadły się grube mury na tysiące kamieni. Została po nich woń siarki.i kamienie w lesie. Ten kto nie wierzy, niechaj w las mirowski jedzie, a porozrzucane tam, na własne oczy dzisiaj jeszcze obejrzy. Jak diabeł chłopa swatał WERÓWKA gmina DRZEWICA Wracał Maciej z miasta do wioski, a że kielicha tęgiego wypił, co krok przystawał; czuprynę szarpał i zawodził: — Ooo... laboga! Laboga! Usłyszał to diabeł drzemiący w starej, rosochatej wierzbie, wyjrzał przez szparę i aż podskoczył z radości. — Pijany chłop, to głupi chłop! — parsknął i hop z wierzby na ziemię, a stamtąd na drogę i przed kmiotkiem na drodze staje. — Witajcie kumie Macieju! Labiedzicie tak, że wszystkie wróble z was się śmieją! Spojrzał Maciej — diabeł jak ulał, włos czarny, rogi krótkie i tępe, a ogon długi niczym przewrósło po trzykroć wokół pasa okręcone. „Ot same niebiosa z pomocą .przychodzą — myśli. — Ten mnie na pewno pocieszy, a i rady jakiej niechybnie udzieli" — po. czym głośno już powiada: — Żenić mi się przyszła pora, a tu choć dziewuch kopa, każda aby na stroje patrzy, morgi na polu, a dukaty w skrzyni liczy — zjada przy tym tyle, że i dwa opasy mógłbym wyhodować. Podrapał się diabeł długim paznokciem po kosmatym brzuchu i po koncept do głowy ruszył. Ożenić Macieja — kłopot mały, trudniej zdobyć jego duszę. Szczęściem przypomniał sobie, jak to w diabelskiej szkole uczono go, iż w takim wypadku najlepsza jest z chłopem umowa. Powiada więc do Macieja: — Byle tylko chętka do żeniaczki była, a wyszukam wam taką miłośnicę, obrotną i zdatną do wszystkiego, że nie tylko dukaty, ziemia i ubiór przystępu do niej mieć nie będzie, ale jak rzekliście — nawet jedzenie. A pracowita przy tym, że jeno leżeć i palcem wskazywać. Mając taką żonę staniecie się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Za to wszystko jedynie na starość duszę mojej opiece przekażecie. — Szalbierz z ciebie, brachu jakich mało! — Maciej na to. — Powiadam raz jeszcze — dziewuchy takiej nie ma i być nie może, bo jako żyw świat do góry nogami by stał. Pokaż mi taką, która chociaż przez tydzień warunki te spełni, a do żeniaczki stanę i duszę zapiszę. Widać nie znasz jeszcze kobiet, panie brachu! Podskoczył diabeł z radości, pewny że duszę chłopa za nic kupił i powiada: — Wyszukam taką, jak powiedziałem. Jutro do niej pójdziemy, gdzie jak chcieliście tygodniowej próbie zostanie poddana — po tych słowach diabeł nagle zniknął, pozostawiając Macieja samego. Spieszył teraz jak mógł do sąsiedniej wioski, gdzie — wiedział o tym od dawna — mieszkała słynna z chciwości i lenistwa Magda. Dawno już ci ona męża szukała, tymczasem każdy kto ledwie próg domu przestąpił, wnet bez grosza przy duszy, co sił w nogach umykał. Leżąc na ławie śniła właśnie o pracowitym mężu, gdy diabeł przez komin do izby wleciał i na stołku przysiadł. Otworzyła Magda lewe oko, a widząc pokrakę mruknęła: — Też mi chłop! — Będzie i chłop, jeżeli wypełnisz wszystko co każę! — diabeł na to. Po czym rzecz całą wyłuszczył i surowo przykazał, aby przez ten tydzień, gdy z Maciejem przyjdzie, pilnie pracowała — a choć on, diabeł, dukaty będzie jej przynosił i stroje darował — nic nie brała. Jeżeli na dodatek bez jedzenia przez tydzień wytrzyma, będzie miała chłopa jak się patrzy. Pomysł czarta przypadł Magdzie do gustu i choć tydzień wydawał jej się terminem nieco za długim, postanowiła się zgodzić. Nazajutrz, jak było umówione, diabeł z chłopem stawili się u Magdy i rozpoczęli próbę. Minął pierwszy dzień, a Maciej nie może wyjść z podziwu, praca pali się kobiecie w rękach, w chacie porządek, a choć diabeł naznosił strojów bez liku, Magda ani spojrzy. A już w największy podziw wprowadziła go, gdy diabeł trzy garnce złotych dukatów przyniósł, a ona spokojnie w kąt je przesunęła. W dodatku już trzeci dzień leży na sofie, dokąd Magda przysmaki mu znosi, a sama nic nie je. — Coś ci tu nie tak?! — myśli chłop i diabła woła. — Wejdźmy obaj na strych — powiada — i przez szparę w suficie popatrzymy, co też nasza gosposia porabiać będzie. — Niedobrze! — myśli diabeł i chyłkiem, bokiem ku Magdzie zmierza, a o zamiarze chłopa mówi. — Bądź spokojny. Już ci on mój będzie! — Magda na to. Wnet też chatę opuściła, a chłop z diabłem smyk na strych i czekają. Minęło chwil parę, gdy do izby weszła, i jakby nigdy nic za miotłę chwyta, gary czyści aż echo idzie, a na dodatek piosenkę jeszcze nuci. Patrzy Maciej i z podziwu oczy na wierzch wytrzeszcza, toż to skarb nie kobieta. — Czysta prawda — powiada do diabła. — Trzeba złazić na dół! Zerwał się, diablisko, z radości i przez otwór hyc — na drabinę. Źle jednak koślawą łapą na szczebel trafił i jak długi runął głową w dół, prosto w otwarty wór maku. Zakrztusił się, zachłysnął, oczy na wierzch wytrzeszczył, tchu złapać nie może. Widząc to Magda w krzyk, Maciej za nią, zbiegli się ludziska, patrzą — diabeł ledwie dyszy, a co dech złapie stęka: — Мак-dusi! Mak-dusi! Nie wytrzymała Magda słysząc te słowa — przestraszona, że diabeł w takiej chwili wszystko co przyniósł zabierze — i jak nie wrzaśnie: — Słyszyta ludziska! Wszystko Magdusi daje! Wszystko Magdusi! — i hop do izby, garnce dukatów łapie, stroje składa i do komórki niesie. — Aaaa! Tu cię mam! — wrzasnął Maciej, ale nim zdążył diabła za kark uchwycić, ten ci ogniem błysnął, dymem zionął i tyle go widzieli. 129 9 — Baśnie i legendy... Legenda a próba ustalenia prawdy historycznej O WIOSKACH Ludzie i potwory Wieś to kościelna, znajdująca się na trakcie między Wrzeszczowem a Klwowem od Radomia cztery mile odległa. Stąd pisali się Potworowscy herbu Dębno, (za Długosza — Paweł Potworowski) następnie Wolscy, Ruszkowscy, Ciołkowie, a od roku 1620 przez lat 250 — Potkańscy, od których. Potworów przeszedł do rodziny Bonieckich. Już w XIII w. stał w Potworowie kościół drewniany, modrzewiowy, rok erekcji niewiadomy. Miejscowość nazywa się Pothvarow glias Oxa, raz wsią to znów miastem — czytamy w „Dekanacie Radomskim" z roku 1911. Potworów ma bogatą historię sięgającą głęboko w naszą przeszłość. Pozostawiając fakty historyczne obok — dochodzimy w jego najodleglejsze czasy, w krainę baśni, złudzeń i domysłów. Czytając dalej legendę nie możemy oprzeć się wrażeniu, iż ma ona wiele wspólnego zgłoszoną przez Ericha von Daenikena teorią, jakoby w zamierzchłej przeszłości odwiedzili nas przybysze z kosmosu podróżujący podniebnymi pojazdami. Oni to przekazali nam szereg wiadomości, a gdy ludzie im w końcu odpłacili złem za dobro, odlecieli, pozostawiając na zawsze naszą cywilizację. Może więc dawne gady-olbrzymy to owi legendarni kosmici? Może, wypaczona upływem czasu wyobraźnia ludu, zachowała dawne po nich wspomnienia? Dzisiaj są to jedynie domysły, a opowiedziana przez panią Marię Wójcik (urodzoną w roku 1904) — legenda, wyjaśnia nazwę Potworowa. Ludzie i dąb Na przełomie XIV i XV wieku, gdy na wschód od Radomia wciąż jeszcze rozciągała się potężna Puszcza Radomska, wieś Wielgie była już parafią. Dziś po puszczy ślad nie pozostał. Wraz ze wsią Kieblami — obecnie już nie istniejącą — i wsią Łaziska była wówczas własnością rodu Oleśnickich. Oni to — jak zapisano w aktach miejscowego kościoła — zbudowali w roku 1414 w Wielgiem pierwszy modrzewiowy kościół. Można zatem przyjąć, iż samo założenie wsi nastąpiło znacznie wcześniej. Legenda opowiedziana przez panią Rozalię Antonik, urodzoną w roku 1906, mówi o potopie, który przed setkami lat nawiedził te tereny. Z wydarzeniami tymi związane jest powstanie miejscowości. Dwie wróżki Zajezierze — wioska leżąca dziś niedaleko Dęblina, w gminie Sieciechów. W pradawnych czasach, gdy Wisła szeroko rozlewała tu swoje wody tworząc niezliczone mokradła i trzęsawiska, na jej lewym brzegu w głębi lądu istniało jezioro. Kupcy płynący z Krakowa do Warszawy i dalej — do Gdańska — chętnie odwiedzali tę małą rybacką osadę, zwaną powszechnie „Za jeziorem". I choć dzisiaj jeziora już nie ma, nazwa Zajezierze pozostała. Legenda opowiedziana przez panią Helenę Wnuk, urodzoną w roku 1893, sięga odległej historii wsi i jej baśniowej nazwy. Zaczarowany kotarwicki kamień Trzy wioski — Kotarwice, Mazowszany i Wierzbica w oryginalny sposób łączy wspólna legenda wyjaśniająca pochodzenie ich nazwy, podana przez pana Adama Marciniaka (urodzony w roku 1903). Przekazy historyczne o dwóch wsiach — Kotarwice i Mazowszany, położonych obok siebie w gminie Kowala są bardzo lakoniczne. K. Myśliń-ski w publikacji „Zwoleń, dzieje miasta i ziemi" (praca zbiorowa PTH, Lublin 1976, s. 18) pisze: Osadnictwo mazowieckie przenikało ciągle na południe od Pilicy, a za dowód uważa się podradomskie wsie typu Mazowszany, których nazwy mają wskazywać na powstanie w dobie plemiennej. Można stąd wnioskować, iż pierwszymi założycielami wsi byli przybysze z Mazowsza. Prowadziła również tędy dawnymi czasy droga z Radomia na południowy wschód przez Trablice, Mazowszany ku Wierzbicy, strzeżona w Osieku. Natomiast o Wierzbicy, która jest gminą, wiemy o wiele więcej. Około roku 1198 Otto i Krystyn, synowie Piotra Dunina na Skrzynnie, darowali wieś Wierzbicę klasztorowi Wąchockiemu, zaś książę Leszek Biały nadał tej wsi liczne przywileje. Z kolei w roku 1247 Bolesław, książę krakowski pozwolił przy kościele założyć targowisko. Kazimierz Jagiellończyk na prośbę opata Jakuba w roku 1469 nadaje Wierzbicy prawa miejskie. Król Zygmunt I w roku 1540 postanawia: iż mają dzień jeden robić sierpem, drugi orać, trzeci dzień kosić, czwarty radlić i włóczyć. Wychodzić na robociznę obowiązani są o wschodzie słońca i aż do zachodu pracować, wypoczywając w południe czas zwykły. W razie zerwania stawu i grobli pod Wąchockiem, powinni nieść pomoc i przykładać się do ich naprawy, a wtedy ma ich opat przyzwoitą żywnością opatrywać. W roku 1589 król Zygmunt III przywilej ten potwierdził, to samo król Michał Korybut Wiśniowiecki uczynił, zaś w roku 1775 Stanisław August Poniatowski. Przez Wierzbicę przechodził boczny trakt z Radomia do Wąchocka. W roku 1894 Wierzbicę nawiedziła cholera, na którą zmarło 75 osób. W 1873 i 1904 Wierzbica prawie doszczętnie się spaliła (dane: J. Wiśniewski, „Dekanat Radomski", 1911 r.). Czarodziej i Marysieńka Ukryta wśród głębokich lasów wieś Skłoby w gminie Chlewiska znana jest przede wszystkim z wydarzeń II wojny światowej. Pamiętna masakra, jaką urządzili tu hitlerowcy, niewielu wówczas pozostawiła przy życiu. Oto 11 kwietnia roku 1940 wymordowano 265 mieszkańców, puszczając jednocześnie z dymem blisko 400 zagród. O tamtych czasach pozostała pamięć i cmentarz istniejący na skraju rzucowskie-go lasu. W legendzie opowiedzianej przez panią Bronisławę Baran, urodzoną w roku 1912, sięgnięto do czasów, kiedy wsi jeszcze nie było, a na jej miejscu rosły olbrzymie lasy, pośród których ukryty w skałach mieszkał zły czarownik Draoko. Szara wilczyca Legenda powstania wsi Zamość (dzisiaj istnieją wioski Stary Zamość i Nowy Zamość) zawiera wiele cech prawdziwych. Zarówno pan Józef Szymanek (urodzony w roku 1901), jak i pani Stefania Kusio (urodzona w roku 1910), zgodnie potwierdzają istnienie pani na Łagowie, o nazwisku Pieniążek. Czy jednak w wyniku konfliktu z nią grupa ludzi z Łagowa uciekła w okolice dzisiejszego Zamościa, dając tym samym początek nowej wsi, nie możemy mieć pewności. Wszak to tylko legenda, w której bez trudu odnajdujemy typowe dla ludowych opowieści elementy fantastyki. Łagów wydaje się jednak być rzeczywiście starszy od Zamościa. Wzmiankę o nim spotykamy już w XV wieku. K. Myśliński tak pisze: Druga połowa XV w. przyniosła również rozwój osadnictwa wiejskiego na obszarach między Radomiem i Wisłą. Na wschód od Zwolenia wyrosła wielka własność ziemska Janowskich herbu Syrokomla, obejmująca najpierw wieś tej nazwy, późniejszy Janowiec, a poza tym Janowice, Męć-mierz, Przyłęk, Oblasy, Mszadlę i Łagów, które w końcu stulecia przeszły w posiadanie Firlejów. (Zwoleń, dzieje miasta i ziemi — praca zbiorowa PTH Lublin 1976, s. 48). O Zamościu, leżącym przecież niedaleko, brakuje jakiejkolwiek wzmianki. Dodać też należy, że pod datą 1505 w Metryce Koronnej spotkać możemy zapis decyzji króla o przekazaniu należących do miasta Zwolenia barci pszczelich w okolicznych lasach wójtowi z Łagowa, Bernardowi, z obowiązkiem oddawania dani miodowych na rzecz króla. Wieś Zamość leży dzisiaj w gminie Przyłęk. O biednym Janku, pięknej syrenie i zaklętym wodniku Wilczkowice to nieduża wioska leżąca nad Wisłą w gminie Magnuszew. Jej historia wywodzi się z tych odległych czasów, gdy w poszukiwaniu lepszego losu wielu młodych ludzi opuszczało rodzinne strony. O jednej z takich właśnie wypraw traktuje opowieść zasłyszana od pani Ireny Sawickiej, urodzonej w roku 1918. Przygody owe, opowiadane później w długie zimowe wieczory były też niejednokrotnie prawdziwą lekcją ojczystej historii. Przekazywane z pokolenia na pokolenie, przetrwały do dziś, a w każdej z nich jeżeli pozostała chociaż odrobina prawdy, to bardzo dobrze. Jak Iwo Daniłowicz burmistrzankę z rąk zbójców oswobodził Niedaleko miasta Radomia, w kierunku zachodnim, rozciąga się niewielka wieś Cerekiew. F. Siarczyński w swym „Opisie powiatu radomskiego" przypuszcza, iż nazwa Cerekwi jest pozostałością po czasach, kiedy Ruś pustoszyła te ziemie. Dawne bowiem nazwy wsi brzmią: Nova Czerkijew, Nova Czyrkiew, Nova Cerkijew (wiek XIV), następnie Nova Czerekiew, wreszcie Cerekiew. Bolesław Wstydliwy wieś tę, nadaną przodkowi domu Firlejów podnosi do rangi miasta na prawie średzkim. W roku 1330, gdy Cerekiew przechodzi do dóbr Dzierżka, kanonika krakowskiego, Władysław Łokietek zamienia lokację na prawie magdeburskim. W wieku XV dziedziczy Cerekiew rodzina Dzików. Jeden z nich Mikołaj Dzik herbu Doliwa, wojski radomski i dziedzic Cerekwi, buduje w roku 1529 kościół (dane: J. Wiśniewski „Dekanat Radomski", 1911 r.). Legenda dotyczy zdarzeń znacznie wcześniejszych, a mianowicie budowy cerkwi w latach 1410—1415. Według podania początek wsi dała grupa Litwinów osadzonych tutaj po bitwie grunwaldzkiej, o czym jednak nie wspomina się w legendzie. A zatem, jak było naprawdę? Legendę podałem według opowieści pana Franciszka Skowrońskiego (urodzony w roku 1918) i pani Marii Dźwiarek (urodzona w roku 1903). Ta wersja powstała z dwóch osobno zasłyszanych opowieści. Studnie Niewielka, bo licząca około trzydziestu zagród wieś Studnie w gminie Głowaczów, nazwana została — jak opowiedziała pani Teofila Cichocka (urodzona w roku 1900) — od słynnych w legendzie studni. Jedna z nich, znajdująca się w środku wsi — w pobliżu gospodarstwa Piotra Cichockiego — po dzień dzisiejszy istnieje i niejednemu z gospodarzy źródlaną wodą służy. Studnia ta, głęboka na około siedemnaście metrów nigdy jeszcze nie wyschła, i — jak powiadają — wody w niej tak długo nie zabraknie, jak długo krążąca o niej opowieść nie zostanie zapomnianą. Wójt i jastrząb Wieś Jastrząb — według Jana Długosza — wzięła swą nazwę od założyciela biskupa Wojciecha Jastrzębca, miastem zaś została od roku 1427. Oskar Kolberg podaje w tym przypadku datę 1549. Nowo założone miasto cieszyło się od początku licznymi przywilejami nadanymi mu przez Władysława Jagiełłę, pozostając jednocześnie przez długie lata pod stałą opieką biskupów krakowskich. J. Wiśniewski w „Dekanacie Radomskim" (rok 1911) pisze: Miasto rządziło się prawem niemieckim nadanym mu, czy też potwierdzonym przez Stefana Batorego w 1578 roku, który pozwolił wywozić mieszczanom sól z żup wielickich i bocheńskich. Nadaje przy tym miastu takie wolności jakich używa miasto Sandomierz. Kolejni władcy nie tylko potwierdzają dotychczasowe przywileje, ale i nadają nowe. Między innymi król Stanisław August w roku 1776 przyznaje miastu prawo do urządzania siedmiu jarmarków w ciągu roku. Ponadto mieszkańcy Jastrzębia zajmowali się rolnictwem, rzemiosłami i kopaniem rudy żelaznej. Dnia 27 lipca 1789 roku uchwałą sejmu, Jastrząb przeszedł wraz z dobrami biskupimi na własność Rzeczypospolitej, zaś ukazem carskim Aleksandra II został osadą. Miasto upadło wskutek wojen i ustania jarmarków, jedynie rolnictwo było sposobem utrzymania mieszkańców. O powstaniu Jastrzębia i jego nazwie opowiedziała pani Genowefa Piętak, urodzona w roku 1906. O Janku muzykancie i jego dwunastu lwach Klwów — niegdyś miasto, dziś wieś nad strumieniem Sławno, założony został na mocy przywileju Władysława Jagiełły w roku 1413. Miejscowość słynna była szczególnie z kowalskiego rzemiosła. To stąd pochodził kowal Jan Erazm z Klwowa. Przed wiekami karawany kupieckie zmierzały z Poznania do Lwowa, stąd też niektórzy wywodzą nazwę miasta. Tymczasem legenda opowiedziana przez pana Piotra Kopczyńskiego, urodzonego w roku 1890, nawiązuje do żyjącego tu przed stuleciami potwora. O MIASTACH O trzech braciach, biskupie i królu Bolesławie Najstarszy dokument dotyczący Solca nad Wisłą, pochodzący z roku 1412, zawiera przywilej króla Władysława Jagiełły na wolny wywóz soli z żup królewskich, mieszczanom Solca i sprzedaży jej w granicach Królestwa Polskiego. Stąd nazwa miasta, które położone nad Wisłą, od wieków spławiało sól i prowadziło nią handel. Wcześniej jeszcze, bo na rok 1060 przypisuje się wystawienie przez Bolesława Śmiałego zamku w Solcu. W tym też mniej więcej czasie (rok 1078), na soleckim błoniu odbył się słynny sąd nad biskupem Stanisławem i Piotrem Strze-mieńczykiem z Janiszowa. Wydarzenia te przekazywane ż pokolenia na pokolenie urosły do legendy, która znajduje liczne potwierdzenia zarówno w formie pisanej, jak i w przekazach ustnych. Podaje ją w „Dekanacie Iłżeckim" J. Wiśniewski. Cytuje też za J. N. Chądzyńskim, Oskar Kolberg pisząc: To zdarzenie nie tylko, że jednozgodnie potwierdzają Kadłubek, Kromer i Długosz, ale i bez zmiany osnowy, aż dotąd w ustach ludu soleckiego utrzymuje się. Dzieci nawet wskazywały mi miejsce na Wiśle, którędy św. Stanisław Pietrasza miał prowadzić. Ciekawe-wyjaśnienie podaje również J. M. Wiślicki („Zarysy ziemi Opatowskiej i Sandomierskiej", 1862, s. 57) pisząc: Do dziś dnia podają miejsce, gdzie stał tron monarszy, dworzanami i taborem otoczony (iż na gruncie sprawa miała być sądzoną), a gdzie obecnie murowany kościółek na tern błoniu jest wystawiony. Miejsce to było za łachą w lecie wysychającą, dziś Wisła tą łachą bieg obróciła. Tym sposobem miejsce królewskiego sądu jest pod Solcem za Wisłą, i stąd to wieść utrzymuje się między ludem, że święty biskup prowadził Piotrowina na świadka przez wodę, kiedy istotnie Stanisław wiódł go tylko przez wyschłą wówczas łachę Wisły. Starodawne al-freska przedstawiają w kościele Piotrowińskim i wskrzeszenie świadka i sąd Bolesława pod gołym niebem na błoniu odprawiony. Obecna legenda wzorowana na opowiadaniu pani Wiktorii Jaśkiewicz, urodzonej w roku 1906, uzupełniona została danymi zaczerpniętymi z „Historii sanktuarium Św. Stanisława w Piotrawinie" i nawiązuje do wcześniej znanych wersji. O bogatym księciu, który chciał być szczęśliwy Lipsko, rozciągające się po obu stronach rzeki Krępianki leży pomiędzy Solcem a wsią Lipą, od której też prawdopodobnie bierze swoją nazwę. Krzyżujące się tutaj dwa ważne szlaki handlowe, jeden z Sandomierza do Warszawy i drugi wzdłuż rzeki Krępianki z Wielkopolski na Wołyń, przez długi czas miały znaczny wpływ na rozwój i ożywienie gospodarcze miasta. Najstarsza wzmianka o Lipsku pochodzi z XV wieku — było ono wówczas w posiadaniu rodu Krępskich wywodzących się z pobliskiej miejscowości Krępa. Od ich nazwiska wzięła też nazwę rzeczka Krę-pianka. Kiedy staraniem kasztelana radomskiego Mikołaja Oleśnickiego, Lipsko otrzymało prawa miejskie (1613 r.) poszły za tym, potwierdzone przez króla Zygmunta III wszystkie stare i nowe przywileje. W trakcie swojej długoletniej historii Lipsko niejednokrotnie zmieniało właścicieli. Jako ciekawostkę dodam, że gdy w XVIII wieku miasto dziedziczy książę Sanguszko, a Lipsko żartobliwie zaczęto porównywać do miasta niemieckiego, nie pozbawiony fantazji książę, każe nie opodal zbudować Drezno. Po nim powstaje też w odległości 2 kilometrów od miasta — koło Lipy-Miklas — również i Babilon. Tyle o poważnej i niepoważnej historii miasta. Natomiast o legendarnych początkach jego powstania opowiedziała pani Genowefa Borowska (urodzona w roku 1908). „Kozie nic"! Kozienice — miasto położone nad rzeką Kozielniczką lub Kozień-cem, zwaną także Toporem lub Zagożdżonką, w prawiekach ulokowało się jako osada przy jej ujściu do Wisły. Tam też (Stara Wieś) po dzień dzisiejszy istnieje średniowieczne grodzisko, pozostałość po dawnym grodzie. Wiele jest przypuszczeń co do nazwy „Kozienice". Czy jednak rzeczywiście tak było, jak to zostało podane w kilku wersjach popularnej legendy? Jedna z nich wspomina o wzgórzu, na którym znajdowało się niegdyś lęgowisko kóz (saren), inna znów wyprowadza nazwę miejscowości od „kozieńca" gatunku wiciokrzewu, czyli wonnego powoju rosnącego na stokach gór. Faktem jest, że miejscowość w XV wieku nazywana już była Coszinicze (Długosz pisze: Kosznicze), zaś sama wieś powstała prawdopodobnie z osadników i łowców królewskich wraz z War-gocinem i wsią Galansky (Gałązki) należącą do Norbertanek, które ufundował w końcu XII w. Dersław herbu Janina, dziedzic Buska, wojewoda Sandomierski (J. Wiśniewski „Dekanat Radomski" 1911 r.). Tędy też wiódł trakt z Litwy do Krakowa, tu stał dworzec królewski, tu zjeżdżali się władcy Polski na łowy. Może więc — jak powiada legenda — rzeczywiście na jednym ze słynnych polowań zabrzmiał legendarny okrzyk: „Kozie nic!". Dzisiaj czas naniósł swoje zmiany na mapie. Wisła odsunęła się od miasta o blisko 3,5 kilometra, a i ujście rzeczki Zagożdżonki leży nieco poniżej Kozienic. Czas powoli zaciera ślady dawnych wydarzeń, pozostaje tylko legenda! Opowiedział ją pan Jan Cichocki (urodzony w roku 1904), a także wiele innych osób mieszkających w Kozienicach i pobliskiej okolicy miasta. O ZAMKACH Skarby iłżeckiego zamku Podań o ruinach starego zamku w Iłży jest mnóstwo. Liczne ich wersje znajdujemy zarówno w formie pisanej, jak i w przekazach ustnych. Oskar Kolberg, „-Przypisy" (seria XX) notuje ich trzy, czwartą znajdujemy opracowaną przez M. Kucza w zbiorze „Klechdy domowe" (Warszawa 1973). Okazuje się ponadto, że wśród mieszkańców miasta i okolic krąży szereg osobnych, bardzo oryginalnych wersji, ale we wszystkich zakończenie jest identyczne — nazwę Iłży wywodzi się od „Jej- -łzy" — łez, jakie miały ponoć wylewać więzione na zamku księżniczki. Tymczasem niektórzy badacze wywodzą nazwę Iłży od iłów, na których położone zostało miasto i z których początek wzięły słynne iłżeckie garnki z gliny — ilastego mułu lepione. Może też jak pisze A. Bednarczyk („Iłża", KAW, Warszawa 1981, s. 4): najbardziej słuszną interpretacją nazwy Iłża jest interpretacja J. Rozwadowskiego, który terminy „iłża", „luza" tłumaczy przez — „rozlewiska", „moczary", „jezioro". Dodać tu trzeba, że w dawnych dokumentach możemy spotkać i takie nazwy, jak Islsza, Isilza, Ulżą (O. Kolberg). Tak więc nie ma zgodności co do znaczenia nazwy Iłża. Dzisiaj, kiedy stare malownicze ruiny zamku opiewa barwna mozaika klechd, a fantazja i twory wyobraźni ludu pomieszane zostały z wydarzeniami historycznymi, baśń opowiedziana przez panią Katarzynę Koziołek (urodzoną w roku 1903) i Józefa Strzemeckiego (urodzony w roku 1910) jest uzupełnieniem legendarnej historii zamku. Kamienie soleckiego zamku Jeżeli można zawierzyć legendzie, jedenastowieczny zamek w Solcu nad Wisłą — dzisiaj znajdujący się w zupełnej ruinie — postawiony został w miejscu, na którym stała niegdyś pogańska świątynia nimf, zwanych Wiłami. Wspomina o niej Oskar Kolberg w „Podaniach" (seria XXI, s. 138) pisząc: Jedną z najciekawszych jest tu, widocznie mitologicznej natury podanie spod Solca pochodzące, o nimfach, Wiłach wiślanych, których przewodniczka a raczej z nich najpiękniejsza dostała się naprzód w. moc ducha nocy (księżyca), od którego wyzwolił ją następnie rycerz Światowid (jutrzenka), a temu wreszcie odebrał rycerz Solemir (słońce). Podobną wersję potwierdza również J. N. Chądzyński w „Opisie miast starożytnych ziemi sandomierskiej" (Warszawa 1856 r., II 112), na którego zapiskach uzupełnionych informacjami mieszkańców z okolic Solca odtworzona została zapomniana już dzisiaj legenda. Wiadomości o Solcu proponujemy Czytelnikowi porównać z wyjaśnieniami podanymi przy legendach „Wiła i Solemir" oraz „O trzech braciach, biskupie i królu Bolesławie". Tajemnica starego zamczyska Drzewica — słynne niegdyś gniazdo znakomitego rodu Drzewickich, jako wieś nadana została już w pierwszej połowie XIII wieku przez księcia Konrada Mazowieckiego, komesowi Gosławowi z rycerskiego rodu Ciołków, protoplasty rodu Drzewickich. Za panowania Władysława Jagiełły w roku 1429 Drzewica otrzymuje prawa miejskie i jako miasto, zachowało je aż do roku 1869. Na szczególną uwagę zasługuje jednak stary, bo sięgający XIV wieku zamek. Przebudowany w latach 1527—1555 przez Macieja Drzewickiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa Polski, został w sto lat później, w czasie najazdu Szwedów (1655 r.) niemal doszczętnie zniszczony. Dzisiaj po wspaniałej rezydencji Drzewickich pozostały jedynie malownicze ruiny i — legenda, którą przekazał pan Roman Gorzelak urodzony w roku 1911. O WZGÓRZACH Wiła i Solemir W pochodzącym z roku 1654 opisie lustracji podano: Za miastem o ćwierć mili jest folwark Raj zwany, na górze. Od południa winniczka, gdzie się i wino rodzi i drzewek brzoskwiniowych, albo morelowych ro-dzajnych jest półkopy. Pod górą jest ogród włoski wielki, figarnia porządna, w niej drzew figowych 39, wszystkie dobrze obrodziły, drzewa brzoskwiniowego, morelowego i inszego koło 300 sztuk, tamże dwa ogrody warzywne. Zwierzyniec długi i szeroki, w nim gaik olszowy. Bywało tu zwierza niemało, teraz tylko cztery łanie a piąte małe- Bywały i bawoły... W czasie wojen szwedzkich Raj zostaje spalony, a drzewa i zwierzyniec ulegają zniszczeniu. Podczas przeprowadzonej w sto lat później lustracji w roku 1765 zanotowano: Raj — pałacu znaku nie masz i ludzie go nie pamiętają, w ogrodzie jest drzew nieco owocowych, zwierzyniec połową wycięty, gdzie sieją zboże, druga połowa zarosła krzakami... (według J. Wiśniewskiego „Dekanat Iłżecki", 1911 r.) Tak więc wraz z upływem lat historia wzgórza obrastała w legendę. Wspomina o nim Oskar Kolberg (seria XX), opowiedziała pani Zofia Barańska (urodzona w roku 1933) — pedagog. Czy jednak oba podania mają wspólny rodowód — nie wiadomo. Natomiast istnieje wzgórze Raj, tak jak kiedyś istniały piękne ogrody.i pałac. A więc są miejsca, nazwy, zapiski historyczne i... pamięć ludzka, a ona choć skłonna do upiększeń i przeinaczeń sięga bardzo dawnych czasów. Żurawia góra Była jesień. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, a wraz z nim niczym zbłądzone dusze szukające noclegu, leniwie sunęły nitki babiego lata. Nagle powiał wiatr. Z jego podmuchem gdzieś z góry doleciał żałosny krzyk żurawi. Leciały wysoko, ponad lasem — kilka kluczy razem. Okrzyk powtórzył się — jeden i drugi. Ptaki obniżyły gwałtownie lot i wylądowały na niewielkim wzgórzu. Jak sięgnąć pamięcią — opowiedziała pani Maria Pietrasik (urodzona w roku 1915) — mieszkańcy wsi Dąbrówka, w gminie Drzewica wzgórze to nazywali Żurawią Górą. Dlaczego? Nie wiadomo! Minęły wieki, wzgórze zarosło, pozostała jednak legenda. Natomiast wieś Dąbrówka — dodaje pani Maria — powstała od imienia księżniczki, która co dziewiątą wioskę w księstwie kazała nazywać swoim imieniem. Wilczyca Między ludem radzanowskim utrzymuje się podanie, że na górze „Kościelną Górą" zwanej, wznoszącej się między Radzanowem i Zacharze-wem kiedyś zapadł się kościół wraz z ludem, na skutek przekleństwa matki rzuconego na córkę. Czy w tej legendzie jest dużo prawdy — niewiadomo — pisze J. Wiśniewski w „Dekanacie Radomskim" (1911 r.) Przed kilkunastu laty ekipa archeologiczna z Łodzi badała „Kościelną Górę" twierdząc, że jest ona miejscem pogańskiego kultu. Otóż dawny zwyczaj nakazywał w miejscach tych stawiać drewniane kościoły, albo przynajmniej krzyże. Z dużym więc prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że na takiej właśnie górze wybudowany został radzanowski kościół. Czy jednak naszą legendę uda się ująć w jakiekolwiek ramy czasowe? Jan Długosz wspomina o pięciu dużych trzęsieniach ziemi. Ostatnie z 5 czerwca roku 1443 było tak gwałtowne, że wieże i gmach murowane upadały na ziemię i najtrwalsze waliły się budowy, rzeki powystępowały ze swoich łożysk wylawszy na obie strony ukazały dna suche, a ludzie nagłym strachem zdjęci od zmysłów i rozumu odchodzili. Wydarzenia te mogą pozostawać w ścisłym związku ze wspomnianą legendą. Według J. Wiśniewskiego wzmianki o Radzanowie spotykamy już na samym początku XV wieku (1403 r.), w tym bowiem roku proboszczowie parafii Błotnicy i Radzanowa mieli dać przyzwolenie na erekcję parafii Bukowno. Dokładna data założenia wiosek jest jednak nieznana, wiemy natomiast, że już od najdawniejszych czasów Błotnica była w, posiadaniu Błotnickich herbu Doliwa, zaś Radzanów w XVI wieku dziedziczyli Radzanowscy. W danych aktach spotykamy też Radzanów jako „villa militaris" — to znaczy wieś rycerska. Bukowno — wieś szlachecka — podzielona została na Bukowno Mniejsze oraz Bukowno Większe należące do Mikołaja Goworka. Jest prawie pewne, że opowieść nasza sięga zamierzchłych czasów, i że w miarę upływu lat przeszła określone przeobrażenia. Świadczą o tym zebrane ustne przekazy mieszkańców wsi: Radzanowa, Pierzchni, Suchej i Czarnocina, na podstawie których — z połączenia kilku wątków — udało się zrekonstruować opowieść o dziewczynie-wilkołaku. O RZEKACH O pięknej Zagożdżonce i księciu Lachu Z niewielkiego wzgórza koło Policznej, wypływa strumyk o nazwie Zagożdżonka. W ciche, upalne noce można usłyszeć jak ukryte ■ wśród bujnej roślinności źródełko z cichym pluskiem opowiada pradawne dzieje. Rzeczka bowiem do połowy nazywa się Zagożdżonka, od połowy Łacha. Skąd ów podział i jego podwójna nazwa? Być może jest to wynikiem przebiegającej tutaj granicy dwu krain geograficznych Małopolski i Mazowsza, a może też Łacha nazwana tak została od bielizny — „łachów" pranych w niej przez wiejskie kobiety, bo i taką wersję spotykamy w przekazach ludowych. Pani Zofia Krześniak (urodzona w roku 1930) powiada, iż dawnymi czasy, w pierwszy dzień Wiosny hucznie tu było i wesoło. Ściągały dziewczyny z całej okolicy, aby powitać długo oczekiwaną Wiosnę. Za nimi pojawiała się kapela, rozpoczynały się tańce. Zabawa trwała do późnej nocy, a echo niosło się poprzez szuwary i knieje. Zwyczaj ten powstał dla upamiętnienia odległych wydarzeń, z którymi na zawsze związana została nazwa rzeki. Stary wiarus Walenty Znikają w kraju naszym te wyraziste postacie starych żołnierzy polskich, którzy przybrali właściwą a wyłączną sobie nazwę starych wiarusów. Każdego z nich, czy to oficera, czy żołnierza, rozpoznasz na pierwszy rzut oka. Zwykle postaci wyrosłej, smukłej, pomimo szronu wieku i lat wyprostowanej jak sosna. Twarz czerstwa, oblicze nieraz oprócz zmarszczek poorane bliznami szabli, bagneta lub karabinowej kuli. Spojrzenie śmiałe, ruchy swobodne i dziwnie szlachetna powaga — pisał K. W. Wójcicki w „Klechdach" (s. 331). I dalej podaje: Smutną była ich starość bo po większej części, gdy nie znaleźli służby, szli w dziady na żebraninę. Z czasem fikcja i rzeczywistość, zmyślenia i historia, niczym w bajce połączyła się we wspomnieniach o „starych wiarusach", a polski „żołnierz tułacz" zaczął na stałe wchodzić do literatury czasów napoleońskich i Księstwa Warszawskiego. Opowieść pana Józefa Rozwady (urodzony w roku 1901) sięga właśnie tych czasów. Przekazał on zasłyszaną historię Ruskiego Brodu — brodu na rzece Drzewiczce — którego „stary wiarus Walenty" jest głównym bohaterem. O CMENTARZACH Cmentarna kobieta Wilkołaki, upiory, strzygi i czarownice, opowieści o wampirach i diabłach, mrożące krew w żyłach, mają w baśniach ludowych swoje osobne miejsce. Na ziemi radomskiej, jak głęboko sięgnąć pamięcią, w zaciszu domowych chat, pośród gromady wdzięcznych słuchaczy prawiono o zatopionych kościołach, starych cmentarzach i mogiłach, o uroczyskach i nawiedzonych domach, tych wszystkich dziwnościach, które jeszcze dzisiaj wzbudzają dreszcz emocji. Opowieść ta napisana została na podstawie relacji pani Urszuli Rokickiej (urodzona w roku 1914) i pana Stanisława Kędzierskiego (urodzony w roku 1927). Nie płacz matko! Stary zwyczaj ludowy, wywodzący się jeszcze z czasów pogańskich nakazywał, aby w dzień zaduszny, tajemnie, w kaplicach lub pustych domach urządzać obfite uczty, na które zapraszano nieboszczyków. Zwyczaj ten zwany powszechnie „dziadami" starano się wykorzenić po przyjęciu chrześcijaństwa, mieszając obrzędy pogańskie z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej. Po raz pierwszy święto zadusznego dnia, czyli Zaduszki, zaprowadzili Benedyktyni już na początku XI wieku. Adam Mickiewicz w przedmowie do pierwszego wydania „Dziadów" tak pisał: Uroczystość ta, obchodzona dotąd między pospólstwem, na pamiątkę „dziadów", czyli w ogólności zmarłych przodków, początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą Kozła, na której przewodniczył Koźłarz, Huślarz, Guślarz, razem kapłan i poeta... Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewaniem przynosi się ulgę duszom czyśćcowym. Cel tak poważny, święta, miejsca samotne, czas nocny, obrzędy fantastyczne, przemawiały niegdyś silnie do mojej wyobraźni. Słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach, powracających z prośbami lub przestrogami... Z czasem dawne obrzędy i wierzenia złagodniały, ucztę zastąpił zwykły bochen chleba lub placka niesiony jeszcze nie tak dawno przez rodzinę zmarłego na cmentarz i tam darowany najbiedniejszym, tak zwanym dziadom. Dzisiaj dzień ten jest przede wszystkim dniem wspomnień, paleniem symbolicznych zniczy i porządkowaniem mogił. Pozostało jednak z tamtego okresu i do dzisiaj krąży wiele zadziwiających opowieści, chociażby o zmarłych, którzy w noc tę zbierają się w kościele lub kaplicy cmentarnej na wspólnym, odprawianym o północy nabożeństwie. Wiara w zmartwychwstanie dusz w tym dniu była ogromna. Wśród licznych- opowieści spotkać możnd naocznych świadków, którzy widzieli wędrujące ku kaplicy dusze, słyszeli bicie dzwonów, śpiew i głosy uczestników nabożeństwa. Jedną z nich — pośród licznych wersji, jakie udało się zebrać —jest właśnie „Nie płacz matko!". O DIABŁACH Kowal i diabeł Rodowód tej opowieści — zasłyszanej od pani Janiny Lipiec (urodzonej w roku 1911), mieszkanki wsi Młódnice — można po części kojarzyć z treścią opowiadania spisanego już przez Oskara Kolberga (po- równaj „Powieści", seria XXI, s. 192). Wspólny im motyw „odmładzania starych ludzi", w treści jednak jest zasadniczo zmieniony i każe doszukiwać się nowych wariantów, znacznie różniących się od kolbergo-wskiego zapisu. Wieś Młódnice leży na południowy zachód od Przytyka, w górę rzeki Radomki i swoją historią sięga co najmniej XV wieku. Według Jana Długosza wzmianki o tej wsi pochodzą już z roku 1121: Właścicielami wsi w XV w. byli: Mikołaj Młodnicki i „Siostrzeniec Mazgowi" obaj herbu Półkoza. W miarę upływu lat wieś kolejno dziedziczyli: Konarscy, Kochanowscy, Borowscy, Winiarscy, Święciccy i Przyłuscy. Powstanie wsi związane jest z następującą legendą. Otóż dawno, dawno temu na lewym brzegu rzeki Radomki zatrzymał się liczny orszak zbrojnych — opowiada pani Janina. — Był wczesny ranek, na wpół senna rzeka leniwie toczyła swe wody, gdy nagle na dany z orszaku znak — paru jeźdźców ruszyło pełnym galopem przed siebie. Rozpoczął się wyścig. W pewnej chwili jeźdźcy rozdzielili się i każdy pomknął w swoją stronę. Według przyjętych praw, biorący udział w zawodach otrzymywał taki obszar ziemi, jaki zdążył w określonym przez króla czasie objechać na swoim koniu. Jednym z jeźdźców był między innymi późniejszy dziedzic, Mikołaj Młodnicki, który na „objechanym" w ten sposób terenie wybudował dwór i sprowadził tu chłopów. Obok dworu rozrosła się następnie wieś, którą od nazwiska założyciela nazwano Młódnice. Dziad i baba J. I. Kraszewski, w swojej powieści pt. „Mistrz Twardowski" poświęcił obszerny ustęp żebrakom, czyli dziadom i babom w dawnej Polsce, w którym szczegółowo opisał wszystkie ich kategorie, ich zwyczaje i obyczaje, oraz cechy zewnętrzne (Zygmunt Gloger „Encyklopedia staropolska", t. II, s. 93). W tej moralizatorskiej przypowieści, nawiązującej do znanej historii z Ewą i jabłkiem, wykorzystano „babę" (dziadówkę), jako symboliczny przykład ciągle aktualnej „babskiej ciekawości", dla której nawet żądza posiadania schodzi na plan dalszy. Motyw został zaczerpnięty z przekazu pani Anieli Piotrowskiej, urodzonej w roku 1911. Jak w mirowskim lesie diabeł piekło budował Diabeł w opowieściach ludu zajmuje szczególnie uprzywilejowane miejsce. Jako zły duch zwany także borowym, rokitą, rokickim, Wierzbickim, łozińskim, mieszka w borach, roki/ach, łozach i suchych wierzbach — pisze Zygmunt Gloger w tomie I „Encyklopedii Staropolskiej". Nierzadko też zagląda do chat i zagród, straszy po lasach i rozstajnych drogach, wnika w dusze ludzkie, z których dopiero żą pomocą specjalnych zaklęć może być wypędzony, a bywa, że i postać człowieka lub zwierzęcia przybierze, i ludzi na manowce zwodzi. Osobną w tym względzie grupę stanowią opowieści oparte na układach chłopa z diabłem (ponad 35 wariantów tego typu bajki odnotował profesor Julian Krzyżanowski). Zwykle udaje się w nich chłopu cało wyjść z opresji, duszę ocalić, a diabła oszukać. Ale bywa też i odwrotnie. Prezentowana opowieść zmontowana została z dwóch wersji przekazanych przez pana Adama Kusztala (urodzony w roku 1900) i pana Stanisława Kaługę (urodzony w roku 1928). Obie miejscowości położone są niedaleko Mirowa, stąd też myśl połączenia opowieści w jedną całość. Jak diabeł chłopa swatał Opowieść o chłopie poszukującym żony, która by nic nie jadła, nie jest wierną kopią spisanego opowiadania, upiększona bowiem postacią diabła-swata nawiązuje jedynie do jakże popularnych i często spotykanych u ludu motywów. Uzyskana tu gra słów „Мак-dusi i Magdusi" nieszczęśliwa dla diabła, a szczęśliwa dla chłopa kończy całą opowieść. Opowiedziana została przez nauczycielkę, panią Teresę Skrzypek, urodzoną w roku 1936. 143 - Posłowie Baśnie i legendy... Czy wszystko w nich jest zmyśleniem, czy też zawierają choć trochę prawdy? A prawda ta dotyczyć może nazw miejscowości, o których wspomina się w tych opowiadaniach, bo przecież właściwie prawie wszystkie opowieści służą temu, by wytłumaczyć, skąd wzięła się dana nazwa i dlaczego tak właśnie brzmi, a nie inaczej. Językoznawcy nazywają to etymologizacją, próbą ustalenia etymologii, czyli pochodzenia nazwy. Baśnie, legendy podają swoje — ludowe i baśniowe — etymologie. Ich autor, czy też ściślej — ten kto je spisał i opracował — daje w przypisach własne objaśnienia, często oparte na dokumentach, czasem na domysłach. Jego uwagi raz potwierdzają etymologię pochodzącą z opowiadań, kiedy indziej korygują ją pod kątem naukowych ustaleń. Czytelnik ma więc już dwa punkty widzenia i może się czuć nieco zdezorientowany. Kto ma rację: narrator ludowy, który każe wyprowadzać nazwę Kozienice od okrzyku „kozie nic!", czy osoba spisująca, która wiąże ją raczej z kozami (sarnami) licznymi w tej okolicy? Czy Mazowszany biorą nazwę od Mazowjasza — jak chce legenda — czy też, jak przypuszcza spisywacz należy ją wiązać z osadnictwem .mazowieckim na tych terenach? Czy prawda zawarta w legendach i ba- A śniach jest jedynie możliwa do przyjęcia, czy też jest tylko jedną z prawd możliwych? A może warto też posłuchać głosu z zupełnie innej strony — uwag kogoś, kto z etymologią styka się na co dzień z racji swojego zawodu — uwag językoznawcy? Nie podważa on prawdy artystycznej legend, sam poddaje się swoistemu pięknu objaśnień nazw nietypowych i niejasnych, z którymi spotyka się w baśniach, ale z drugiej strony ciągle coś go korci, by przypominać: legenda legendą, ale historycznie i językowo rzecz ujmując, to było troszeczkę albo zupełnie inaczej... To nie jest „czepianie się" ani, tym bardziej, wyśmiewanie ludowych, czasem naiwnych etymologii. To próba pokazania innej prawdy, pewnie mniej romantycznej, ale może też godnej uwagi. Nie odwołuje się ona do uczuć i sentymentów, ale do rozumu, do wiedzy zgromadzonej w słownikach. Ich wertowanie — a korzystać tu można ze Słownika etymologicznego miast i gmin PRL Stanisława Rosponda, ze słownika Nazwy miast Polski Kazimierza Rymuta, a także ze Słownika staropolskiego i słowników etymologicznych — to zajęcie doprawdy pasjonujące. I ileż przynosi odkryć! Któż by się spodziewał, że tak jasna, wydawałoby się, nazwa miejscowości jak Raj nie ma nic wspólnego z regligijną krainą wiecznej szczęśliwości, lecz pochodzi od rzeczownika oznaczającego niegdyś coś bardzo przyziemnego. Otóż raj, raja to dawne określenie błot, J mokradeł, a więc osada położona była na błotach albo nimi otoczona, skoro taką właśnie nazwę jej nadano. Albo taka Dąbrówka — której wcale nie należy wiązać z księżniczką czeską, żoną Mieszka I (nawiasem mówiąc owa księżniczka miała na imię Doubrava, spolszczone na Dobrawa — od przymiotnika dobry, a wersja Dąbrówka jest późniejsza i niezgodna z prawdą historyczną), lecz połączyć z młodymi dębami. Bo dąbrówka to „mała dąbrowa", czyli mały zagajnik dębowy... Oczywiście wyniki takich słownikowych poszukiwań odromantycz-niają wiele nazw, ale czy naprawdę powodują, że wszystkie one stają się przyziemne i nudne? Spróbuję uzasadnić, że tak nie jest. Powiedzmy więc parę słów o tych typach nazw miejscowości, których pochodzenie (etymologię) podano w tym zbiorze legend. Ażeby nie był to nudny wykład filologiczny, nie będę tu po kolei wprowadzał „sprostowań do legend", tłumacząc wszystkie nazwy. Uczynię to w sposób bardziej syntetyczny. Wszystkie nazwy miast i wsi, a także rzek, gór i innych obiektów geograficznych, można sprowadzić do dwóch typów: tych które pochodzą od nazw miejsca i tych, które wywodzą się od nazwy osoby. W nazwach miast i wsi, objaśnianych w tym zbiorze, przeważają takie, które są utworzone od nazw miejsc i obiektów geograficznych. Kilka z nich powstało zapewne od charakterystycznego wyglądu terenu, na którym osady zostały założone. O Raju już wspomnieliśmy: była to osada wzniesiona na błotach, mokradłach. Na podobnym terenie założono też zapewne Iłżę, której dawna nazwa Izłża wyraźnie wskazuje na rdzeń -łża- (iz- to dawny przedrostek), oznaczający teren podmokły, nadrzeczny (do dziś zachował się ten rdzeń w wyrazie kałuża). Z wodą wiążą się także inne nazwy: stosunkowo przejrzysta Zaje-zierze (= miejsce za jeziorem) i mniej jasna Wielgie. Jak informują słowniki, miano Wielgie (= wielkie) nadawano najczęściej jeziorom, a potem przenoszono je na wioski położone nad nimi. A przecież i Studnie łączą się z wodą, choć nazwa ta niekoniecznie musi być wywodzona od studni sztucznych, wykopanych przez ludzi, lecz może pochodzić od studni naturalnych, zagłębień, małych zbiorników wody, znajdujących się na tych terenach. I tak oto niespodziewanie okazuje się, że aż 5 nazw jest związanych z wodą i z obszarami nad nią położonymi. To widomie świadczy, jak wielką rolę odgrywała ona w życiu naszych przodków, skoro właśnie z nią wiązali osadnictwo. Zapewne z wodą wiąże się też nazwa Solec, gdyż można ją tłumaczyć jako „miejsce, gdzie występuje solanka, czyli sól rozpuszczona w wodzie, i gdzie się tę sól warzy". Niewykluczone, że coś wydobywano także w okolicach miejscowości Klwów, skoro nazwę tę należy wyprowadzać od dawnego czasownika kiwać, co znaczy „dziobać", „drążyć". 10—Baśnie i legendy... Czyli: Klwów to „miejsce wydrążone". Nie wiemy tylko, czy wydrążone dlatego, że ktoś tam coś wydobywał, czy też po prostu taki był naturalny układ terenu. Z tego dowodzenia wynika, że wbrew legendzie, Klwów nie ma z lwami nic wspólnego. Oprócz wody elementem charakterystycznym dawnego krajobrazu tych ziem musiały być drzewa i ich skupiska. Świadczą o tym takie nazwy miejscowości, jak Drzewica — miejsce, gdzie rośnie dużo drzew, Lipsko — „skupisko lip"", Wierzbica — „skupisko wierzb", Dąbrówka — „zagajnik dębowy". Do tej samej grupy należy nazwa rzeki: Zagożdżon-ka, którą należy wyprowadzać od połączenia „za gozdem", a gozd to dawna, zanikła już dziś nazwa lasu. Czyli: Zagożdżonka to „rzeczka płynąca za lasem". Szkoda, ale z Gosią z legendy nie ma nic wspólnego... Tak więc nazwa ta nawiązuje do obu elementów charakterystycznych dawniej dla tej ziemi i ważnych dla jej mieszkańców: wody i lasu. Z działalnością człowieka wiążą się tylko dwie nazwy: Zamość i Cerekiew. Zamość to oczywiście „miejscowość za mostem", a Cerekiew chyba istotnie — jak chce legenda — nawiązuje do rzeczownika cerkiew, który zresztą wcale nie musiał oznaczać kościoła prawosławnego, bo wyraz ten był dawniej synonimem świątyni w ogóle. Otóż cerkiew to wyraz starszy, ogólnosłowiański, zaś kościół — nowszy, zapożyczony od języków zachodniosłowiańskich z łaciny. Nie mniej ciekawe niż nazwy utworzone jako nawiązanie do właściwości terenu są te, które pochodzą od imion, nazwisk lub innych określeń człowieka. Najczęściej upamiętniają one pierwszego właściciela bądź założyciela osady. Większość z tych nazw pochodzi od imion już dziś nie używanych, co utrudnia ich właściwe wytłumaczenie i powoduje dorabianie do nich nowej etymologii. Najtrudniej chyba zrozumieć, że Potworów wziął swoją nazwę nie od jakichś tajemniczych potworów, które niegdyś odwiedzały te ziemie, lecz od mienia Potwor. Potworów to własność Potwora (tak jak Adamów — własność Adama, a Piotrków — Piotrka), zaś imię Potwór, mające ten sam rdzeń, co czasownik tworzyć (-twór-), można tłumaczyć jako „ten, który został stworzony". Dość trudno też skojarzyć nazwę Radom ze zdrobnieniem staropolskiego imienia Radomir, przede wszystkim dlatego, że imienia tego już się prawie nie używa. Warto może wiedzieć, że dawniej na końcu wyrazu Radom była spółgłoska miękka, co do dziś widoczne jest w odmianie: Radomia, Radomiem (a nie: „Radoma", „Radomem".) Spółgłoska ta wskazywała na to, że wyraz Radomi był przymiotnikiem wywodzącym się od rzeczownika-imienia Radom (tak jak przymiotnik wroni pochodzi od rzeczownika wrona, a krowi od krowa), a znaczącym po prostu „gród Radoma". Wyraz gród opuszczano w mowie codziennej, a nazwa Radomi zmieniła się z czasem na Radom, gdyż w polszczyźnie na końcu wyrazu zanikły miękkie spółgłoski bi, wi, mi. Nazwy, które przed chwilą objaśniłem, to dawne przymiotniki dzierżawcze — a więc oznaczające własność owego Potwora i Radoma, natomiast nazwy zakończone przyrostkiem -ice, których sporo przewija się w legendach, oznaczają osady, najczęściej wioski, w których mieszkali potomkowie założycieli bądź pierwszych właścicieli. I tak na przykład w Wilczkowicach mieszkało kiedyś potomstwo Wilczka; bądźmy ściśli: na tych potomków Wilczka mówiono „Wilczkowicy" i nazwę tę przeniesiono potem na ich osadę. Z czasem przyrostek -icy w nazwach osad zmieniono na -ice — i stąd dzisiejsze Wilczkowice. Po takim wyjaśnieniu już chyba łatwiej będzie zrozumieć, że i Kozienice to osada, w której mieszkali potomkowie jakiegoś Koziny. A same nazwiska Wilczek i Kozina pochodzą, rzecz prosta, od nazw zwierząt — wilka i kozy. W tym miejscu — odstępując na chwilę od objaśniania nazw miejscowości na -ice — zauważmy od razu, że również „odzwierzęce" jest nazwisko Jastrząb (może to zresztą była tylko nazwa herbu), które dało podstawę nazwy miejscowości o tym samym brzmieniu. Tym razem etymologia przekazywana w legendzie nie różni się więc zasadniczo od tej wywiedzionej naukowo. Ale powróćmy do nazw na -ice: Wyśmierzyce wzięły swe miano od Wyszemira i początkowo nazywały się Wyszemie-rzyce. Potem, zapewne dla ułatwienia wymowy, samogłoska e między sz a m zanikła — w ten sposób wyraz skrócono o jedną sylabę — a grupę -szmie- zamieniono na -śmie- i stąd wspomniane dzisiejsze Wyśmierzyce. Dość tajemnicza jest nazwa Kotarwice, gdyż nie kojarzy się z żadnym znanym dziś wyrazem polskim. Ale Słownik staropolskich nazw osobowych notuje nazwisko Kotarba, a słownik etymologiczny informuje, że kotar to dawny wyraz oznaczający duży kawał ziemi, granicę wsi, nieużytki. Możemy więc przypuszczać, że pan Kotarba wziął swoje nazwisko właśnie od tego rzeczownika (np.: Kotarba — „ten, który mieszka na kotarze", tj. na skraju wsi), a jego potomkowie, Kotarbicy, dali nazwę osadzie (zamiana b na w jest częsta, mogła tu działać analogia: wiele nazw osad, wsi i miast kończy się na -wice). I wreszcie Mazowszany. Jest to rzeczownik pochodzący także od nazwy osobowej, ale tym razem powstałej nie od nazwiska właścicieli czy ich potomków, lecz od osadników. Mazowszany — to mieszkańcy Mazowsza. Dzisiaj powiedzielibyśmy Mazowszanie, ale formy rzeczowników męskich z -y w mianowniku liczby mnogiej spotyka się w różnych gwarach i teraz, np. pany, chłopy. Widocznie osiedlili się oni na tych ziemiach, a na tyle różnili się zwyczajami i mową od chłopów miejscowych, że uznano za konieczne zaznaczenie tego w nazwie ich wioski. Z Mazowjaszem z legendy nie ma więc potrzeby tej nazwy łączyć. Starałem się wyjaśnić pochodzenie nazw wiosek i miast, o których mówią legendy. I teraz osądźmy sami: czy te wyjaśnienia są naprawdę 147 tak suche i bezduszne, jak to się zwykło sądzić o wywodach naukowych? Prawda, nie dorównują fantazją i barwnością opisu wywodom zawartym w legendach, ależ czy nie otwierają przed nami księgi przeszłości tych ziem? Czy nie mówią o tym, jakie miejsca wybierali na osady dawni ich mieszkańcy i jak się nazywali ci, co — może i niechcący — upamiętnili swe imiona na tyle wieków. Po analizie i zrozumieniu nazw miejscowych tych terenów wiemy już, że była to kraina leśna i zasobna w wody (czasem nawet w mokradła i bagna), że leżały tu jeziora, a zdarzały się też solanki. A nasi przodkowie, którzy tu się osiedlali, nosili stare słowiańskie imiona: Radomir, Wyszemir, Potwor, Kozina, Wilczek czy Jastrząb. I oni to są prawdziwymi bohaterami przeszłości tej ziemi. Andrzej Markowsk^iMfp. «a ***** Я г . 148 Spis treści Od autora.............. O wioskach ł Ludzie i potwory........... o Ludzie i dąb............ 10 ł Dwie wróżki............ 13 Zaczarowany kotarwicki kamień........ 17 Czarodziej i Marysieńka.......... 21 Szara wilczyca............ 24 O biednym Janku, pięknej syrenie i zaklętym wodniku. . . 28 Jak Iwo Daniłowicz burmistrzankę z rąk zbójców oswobodził. 33 Studnie............. 39 Wójt i jastrząb............ 41 O Janku Muzykancie i jego dwunastu lwach..... 44 I J i O miastach . ,, ■ ■ O trzech braciach, biskupie i królu Bolesławie..... 50 O bogatym księciu, który chciał być szczęśliwy .... 55 i „Kozie nic!"............ 60 ; O zamkach I Skarby iłżeckiego zamku......... 66 Kamienie soleckiego zamku......... 69 Tajemnica starego zamczyska........ 73 І О wzgórzach i Wiła i Solemir............ 78 Żurawia Góra............ 82 Wilczyca............. 85 O rzekach O pięknej Zagożdżonce i księciu Lachu...... 98 1 4Q Stary wiarus Walenty.......... Ю2 o §• ooooooo 3 l o 3 П) 3 *-► P *ч N P O 3" p 2 З" p O N ! p 3 p O 3- o' W P O з- f o-■er 85 p a. N 3 ^ 4i W W W W W i—' O ЧО OO O -£>• O p p o. ^ p' з N O Л o ?r p 3 * я- i-^ CD K. a • p' S В З З І о z чо N і о S' «^ а §• - Г1 І ?І а" о ТО S' * о "0 Н Н 75 * а '■ o O I l o o o o EO er 5 .o в* N S *• os co O N CO o oo N 3 po 3 TT S. O (I 3- B* O sg o yr to o B* i f I І o. 1 O ■U f^ U UJ U) U) UJ <-i <-i M W co co w C S- £- a. § CO er 3____ O a. S' w 3" sr o o' xs CO o a- tt s; co co 5 er o* ^r co n n> 5= S n Łabo' er S" er c a. o Ю Ю H- — (MO Ю а z o n' 3 1 o 3 N S 3 R* co o o а - CO Г& В CO o — O'