13447
Szczegóły |
Tytuł |
13447 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13447 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13447 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13447 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WE R NIC
UCIECZKA 2 WICHITA FALLS
WIESŁAW WERNIC
UCIECZKA
z
WICHITA FALLS
¦ ¦ ¦
ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI
CZYTELNIK • WARSZAWA 1976
„Czytelnik", Warszawa 1976. Wydanie Z. Nakład 80 290 egz. Ark. wyd. 16,4; ark. druk. 22. Papier druk, migi. kt. V, 70 g, 82X104. Oddano do składania 24 VII 1975. Podpisano do druku 23 XII 1975. Druk ukończono w marcu 1976.
Zakłady Graficzne w Toruniu
Zam. wyd. 748; druk. 1578. B-36. Cena zl 30.—
Printed In Poland
Spotkanie w drodze
Kraina była bezkresna. Wędrował po niej poprzez rozkołysane wiatrem trawy, poprzez liche, ledwo od-rosłe od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię, na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicznych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację roślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdowym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą darnią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.
Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczyznę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów Pacyfiku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych, dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami, aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzegami strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.
Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów, antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające się na osypiskach kamieni, kujoty skryte w gąszczu krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach, niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągnionych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyliżansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur czarnowłosych, posępnych wojowników na chudych, grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie
>¦
zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua — Liano Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi *.
Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na powiekach blask słońca.
Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło padające z góry, przesączające się przez wąziutką szczelinę, oślepiło go.
— Co za dziwny sen? —- mruknął i zmienił pozycję ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nieruchomo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzony w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej rzeczywisty obraz: nie heblowane deski wiszące tak nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które' poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod nimi mroczna przestrzeń.
Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadal spoczywał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia zacisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola widzenia.
Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwęszy go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu. Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędrować od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne
Liano Estacado (hiszp.) lub Staked Plain (ang) — Pustynia Palikowa. Nazwa wywodzi się od palików ustawianych dla oznaczenia właściwych szlaków lub od gładkich pni jukki, rosnących gdzieniegdzie. Indianie nazywają len teren Pasangua.
schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznaczała podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając szelestu wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski materac. W ciszy wczesnego poranka nawet szuranie kolanami zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczonej zaporą zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, gotów w każdej chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię i... zamarł w bezruchu.
Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później dostrzegł buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny przechodzień to sygnał ostrzegawczy. Robert czekał cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy, później kurz poleciał z desek wprost na głowę Roberta.
— Pani Cavendish!
Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie. Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani Ca-vendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klucza i skrzyp zawiasów.
— Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już zaczęłam...
Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Później brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od tej chwili do uszu Roberta dobiegały fragmenty
rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze niezrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść. Nieprzerwana gadanina utwierdziła go jednak w mniemaniu, że wizyta nie zakończy się szybko.
Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot nagle zamilkły, akurat naprzeciw werandy.
— Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę.
Dźwięk otwieranych drzwi, tupot nóg po deskach. Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg. Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liśćmi. Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mieszka w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wzajemnie, a każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się obiektem dociekliwych zainteresowań. Oznaczało to jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie okoliczności Robert zdecydował się poszukać innego przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną
nazwą oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy osady stanowił zbytnie ryzyko, a próba nabycia żywności w którymś ze sklepików graniczyłaby z głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego posiłek był już tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potrafi tylko człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął poprzez liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otwcru komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się zdobyć na decyzję.. Poczuł się słaby, bezsilny, prawie chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wędrówka kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia. Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kieszeń monet, a jednocześnie... umierał z głodu.
W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze cztery razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba! Cudowne bochenki chleba, na pewno jeszcze gorące!
Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chrupiącej skórce działała niczym siła magiczna.
Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki spo-
kojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo nie było widać.
Dotarł pod ścianę domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki butów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka minęła o cal krawędź parapetu. Podskoczył. Dopiero wtedy palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak gorący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurtka i traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany. Traperskim krokiem! Tak stąpać nauczył go Karol
10
i
I
Gordon — opiekun, wychowawca, doświadczony myśliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A przecież od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.
Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte. Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ściany i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za domem, przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosennym przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groźnie, tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł brzegiem. Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć powoli, pamiętając słowa (kiedyż to było?) Gordona: „Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą furę mięsa, nie rzucaj się na nie jak zgłodniały kujot, jeśli chcesz uniknąć choroby".
Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż wysiłku włożył w to powolne żucie i w powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia gorącego kęsa.
„Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w myślach przy każdym ruchu szczęk.
Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, chociaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony latami mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których załamałby się niejeden jego rówieśnik.
Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż dotarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utworzyły niewielkie jeziorko omywające miniaturowy półwysep porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już
12
stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wydobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż, nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skórzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do minionych godzin. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to \iemoż!iwe. W takim wypadku natychmiast odczułby urak ciężaru uciskającego biodra. To mogło sLę stać tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, „a i z tfłodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach. Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a więc niebezpieczna droga — nie mógł wyruszyć tak całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotychczas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miejscu odwiedzanym co najwyżej przez koty.
Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzieńczych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta. Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowicza wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego powodu droga powrotna zajęła mu więcej czasu.
13
Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę, później narożnik, wreszcie otwarte okno. Wytężył wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również leżące przedtem bochenki. Czy zauważono brak jednego? Czy wszczęto alarm? Lecz chyba z powodu kradzieży przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich domostw. Zresztą... okradzeni na pewno nie byli biedakami. Budynek wyglądał solidnie i świeżo, jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli mogła znaczyć strata bochenka chleba?
Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy, poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł go dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie mógł obserwować front domu. Na jej deskach hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka, a obok nich skakał mały piesek. Robert zmartwił się. W takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć
0 dostaniu się pod werandę. Lecz i od strony drogi--ulicy rzecz nie przedstawiała się lepiej. Pusty wczesnym rankiem szlak zaludnił się teraz. W przeciągu kilku minut naliczył dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy ładowne wozy i jucznego osła prowadzonego na postronku przez jakiegoś oberwańca. Cofnął się, zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu
1 nie spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu podrzucanej przez dzieci piłki.
Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdenerwowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wyszły trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w prawo, kobiety z dziećmi — w lewo. Robert opuścił krzaki, obszedł dokoła willę przyglądając się oknom. Wszy-
14
stkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie pozostał w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momencie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogonem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca, postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Podszedł ku schodkom, a wówczas, gdzieś z^ boku, wypadł kot i smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie ukazał się natychmiast, chociaż jego warczenie i poszczekiwanie przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł ciągnąc po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przerażony, jak pies.szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spłoszyć czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kroków. Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę, ruszył psim galopem przed siebie, aż podskakiwały skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, zanim spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za nim. Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.
Gdy dotarł do leśnego półwyspu przekonany, że świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, okazało się, że wszystkie drzewa wyglądają bliźniaczo. Wędrował od pnia do pnia, zaglądając we wszystkie dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty. Zdjął obuwie, podwinął nogawki spodni i przeszedł przez strumień tak w tym miejscu płytki, że woda sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się pola zieleniejących ozimin. Odnalazł miedzę, która doprowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca, znaczonego głębokimi dołami i koleinami wozów. Gościniec był pusty. Robert skierował się na wschód.
Po kilku godzinach marszu począł dotkliwie odczuwać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i grzało nielitościwie, jakby w pełni lata. Robert zamarzył o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba, lecz horyzont był pusty, nic nie zwiastowało możliwości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dalszych dwu godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej, naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dymu, a nieco później — dach z kominem, wreszcie — niskie zabudowania gospodarcze. Ujrzał na koniec dom mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął stado długorogiego bydła teksaskiego oraz corral — ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem widniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg, zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok. Założył je na podkowę i ostrożnie opuścił drąg w mroczny otwór. Poczuł na twarzy chłodną wilgoć i ujrzał lustro wody tak blisko, że wystarczyło ręką sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył kubeł, musiał spuścić ponad połowę drąga. Wyciągnął pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż woda chlusnęła mu na spodnie. Pochylił się i pił
16
drobnymi łykami, a gdy zaspokoił pragnienie, obtarł mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od studni sterczał wysoki i chudy jak kołek w płocie mężczyzna.
—¦ Przepraszam — odezwał się Robert — bardzo chciało mi się pić...
— Woda jest dla wszystkich. Szukasz pracy?
— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Udaję się do krewnych. Czy... — tu zawahał się. — Bardzo jestem głodny —- wyznał szczerze.
— Tylko tyle? — roześmiał się nieznajomy. — Zaraz temu zaradzimy. Chodź.
Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwu oknach, z piecem, stołem, dwiema ławami i półką biegnącą wzdłuż ściany.
— Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...
Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ulgą. Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdyby tu nagle zjawił się sam szeryf Murphy, Robert nie próbowałby ucieczki. Na szczęście, zamiast szeryfa wkroczył gościnny farmer dźwigając kamienny dzban i cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i długim nożem, przypominającym raczej rzeźnicze narzędzie do szlachtowania bydła.
— Wybacz, chłopcze, że tak skromnie. Żona pojechała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.
W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak cudownie, że Robert zjadł, a raczej pochłonął natychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wówczas, gdy wysączył ostatnie krople. Poczuł się syty i ociężały.
— Dziękuję — powiedział rozluźniając pasa.
-— Et, głupstwo. Za dwie godziny wróci żona i wte-
r
2 — Ucieczka..
17
I
dy pomyślimy o czymś lepszym. Mleko to dobra rzecz do picia, lecz nie zastąpi mięsa. Prawda?
Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie ryzyko.
— Spieszę się — wyjaśnił — czekają na mnie krewni.
— Daleko?
— W Wichita —¦ skłamał.
— Och, toż to prawie pod nosem. Na dobrym koniu dotrzesz w jeden dzień. Nie zanocowałbyś u nas? Przy-
* dałby ci się odpoczynek.
Robert zdobył się na uśmiech oświadczając, że czuje się znakomicie,
— A twój koń? — zainteresował się nagle farmer. — Gdzie zostawiłeś konia?
— Nie mam konia.
— No, to przed wieczorem nie dojdziesz do celu. Mieszkasz w tych stronach?
Robertowi nie w smak były takie pytania. Aby uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowego wschodu, z Luizjany, gdzie jego ojciec ma gospodarstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka, przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie wymyślił. Szczęśliwie farmer nie zagadnął go o to. Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany wyglądała zbyt podejrzanie), że jego wierzchowiec, przebywając łąkę podziurawioną norami piesków pre-riowych, złamał nogę. Że musiał konia dobić, a uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to wyglądało bardzo prawdopodobnie.
— Czemuś nie kupił drugiego konia? Ja sam...
— Nie, nie, nie mam tyle pieniędzy — stwierdził, po raz pierwszy zgodnie z prawdą.
18
f
— O, to przykre. Lecz czemu nie skorzystałeś z po-i-iągu? Zabrakło na bilet?
Robert przeląkł się. Jedno kłamstwo pociągało za ¦oba konieczność następnego. Wyjaśnił, że koń mu padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku najbliższej stacji kolejowej.
— Toś zmylił drogę — stwierdził farmer. — Linia Kolejowa biegnie tam —- wskazał ręką kierunek, z któ-11 'go Robert przybył.
Chłopak podziękował za informację i podniósł się ¦/.¦/.a stołu. Przedłużanie wizyty byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.
— Tam — powiedział, znowu wskazując ręką. — Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powo-i lżenia!
Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osada, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc me chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pewien, iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy ilzień!
Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamiarem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony .v bezludnej okolicy. Istniały takie przystanki, Robert 11 tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miej-¦'¦ach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie ziemia żyzna stanowiła własność kompanii kolejowej. 1'rzystanek, pozornie bezsensowny, miał przyciągać nsadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów. Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.
Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek dro-t;i, zerknął za siebie. Nadal widać stąd było budynki, a nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny far-
19
I
I
mer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalającego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wędrówki i dopiero po dalszej półgodzinie, gdy chata! znikła za horyzontem, skręcił raptownie i ruszył na wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte pozostało już za nim, skierował się na południe. Przemaszerowawszy dobre pół mili niespodziewanie natknął się na szyny, błyszczące w słońcu jak srebrne sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że gruntó dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył więc wzdłuż toru, pełen obaw, że zanim dotrze do najbliższego przystanku, nadjedzie pociąg. Obawa okazała się płonną. Przystanek ukazał się znacznie szybciej od pociągu. Był to słup wbity w ziemię o kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzono deskę z wymalowanym napisem: „Open Field" *. Robert zatrzymał się, przeczytał i roześmiał. Nazwa była trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć — na prawo i na wo — ciągnęło się właśnie otwarte pole, pierwotna; preria nie ruszona pługiem rolnika.
Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwitek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Przeliczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka, Nie wydał ani centa, lecz rozumiał, że skutki takiej oszczędności mogą być opłakane. Między Teksasem, na terenie którego obecnie przebywał, a Montaną, ku której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa pra-wie całej długości Stanów, mierzonych z południa na północ, a taką drogę, obojętnie: pociągiem, statkiem czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający się normalnie, a nie głodomór słaniający się na nogach, jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu
Open Field (ang.) — otwarte pole.
20
będzie mógł coś kupić i najeść się do syta nie zwracając niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do Montany?
Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się czarny jak wnętrze nie oświetlonego tunelu, a chociaż gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko — ognik nadziei — wątłe było i bardzo odległe.
Westchnął, rozczuliwszy się nad samym sobą, po czym odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie obudził go ani gwizd lokomotywy, ani turkot wagonów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk metalu otrzeźwił go na dobre. Siadłszy wytrzeszczył zaspane oczy.
— Obudziłem kolegę?
Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale nie groźnie.
— Nie — zaprzeczył chłopak — to jest... rzeczywiście nieco się zdrzemnąłem.
Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samotnym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.
— Pociąg nie jechał? — zagadnął niespokojnie.
— Nie jechał. Ale nadjedzie. Czekasz? Ja również. Napijesz się kawy, kolego?
Dopiero teraz Robert dostrzegł metalowy garnczek ustawiony na dwu płaskich kamieniach, między którymi płonął niemrawy ogieniek.
— Napiję się — odparł pospiesznie, jak gdyby 7. obawy, że zaproszenie zostanie cofnięte.
— Masz kubek? Ech, co za pytanie! Oczywiście, nie masz kubka. Pożyczę ci swego.
Po czym zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając ani kropli napełnił biaszankę.
— Pij, kolego, na zdrowie!
Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przyjemność!
21
-— A rnożeś ty głodny?
Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żo4j łądku i całą górę w.dzięczności dla nieznajomego.
— Żeby rzec prawdę — odparł oblizując wargi —ą nie jadłem od rana.
¦i
— To tak, kolego? I nic mi o tym nie powiedziałeś.]
Znajdzie się coś na ząb.
Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spo-| ry worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w parcianą szelkę do przewieszania przez ramię. Rozsupłał węzełki i wydobył najpierw pół bochenka chleba,, a później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco nad-|j dartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie,?? ukazał się gruby prostokąt boczku, wagi chyba ponad dwa funty. Na taki widok Robert poczuł w żołądku przykre ssanie. Z bochenka nieznajomy odkrajał kolejną pajdę, przykrył płatem boczku.
—- Wcinaj!
Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.
— Starczy?
Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił jako biedaka — podziękował i odmówił. Oddał kubek, siadł twarzą zwróconą ku zachodowi, wypatrując cienkiego pióropusza dymu w miejscu, w którym szyny stapiały się w jedną lśniącą nitkę i ginęły za horyzontem. Lecz żaden znak nie sygnalizował zbliżania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słońca, w ciszy i bezruchu.
— Jedziesz na wschód — stwierdził nieznajomy, a Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z na- j dejściem pociągu.
Odparł więc:
22
I
— Tak, ale jak to odgadliście? Przecież mogłem tu tylko czekać na kogoś.
— Tu nikt nie wysiada, kolego, bo i po co? Lecz myślę, że wszystko wspaniale się składa, jak w dziecinnej łamigłówce.
Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:
— Ja również podążam na wschód. Nie umrzesz 7. głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni. Nie martw się.
Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem zaniepokoiła go i zmartwiła perspektywa towarzystwa zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubiorze — równie dobrze bezdomnym włóczęgą, jak robotnikiem rolnym poszukującym pracy. A może... przebranym agentem słynnego Pinkertona? * Robert słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztuczkach jej ludzi, przyćmiewających sławę najbardziej sprawnych szeryfów i stanowej policji. Nie, na robotnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach Robert znał się nieźle. Ten nieznajomy z płóciennym workiem, w płóciennej bluzie i takichże spodniach posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to właśnie zaniepokoiło Roberta, a tego niepokoju nie rozwiało wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie stale gościł na wargach tego człowieka. Twarz miał lekko zaróżowioną — jakoś to nie pasowało do zawodu robotnika rolnego ani do żadnego innego zawodu związanego z częstym przebywaniem pod gołym niebem. Słońce Teksasu szybko opala. Poza tym — uczesanie! Wyglądał tak, jakby wczoraj zajął się nim fryzjer. Spod ronda prawie nowego kapelusza nie spa-
r
Allam Pinkerton — założyciel słynnej Narodowej Agencji Wywiadowczej w połowie XIX wieku.
23
tlały na ramiona długie, dawno nie obcinane włosy, charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.
Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet, pokazał je na otwartej dłoni.
— Mogę sam się wyżywić — oświadczył — nie jestem żebrakiem.
— No, no! Nie ma się o co obrażać, kolego. Przyjacielska usługa nikogo nie hańbi.
Robert poczuł chętkę zapytać, odkąd to datuje się ich przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami
25
i wsypał z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadłe milczenie. Nie na długo jednak. Nieznajomy albo byi z urodzenia gadułą, albo też pragnął pociągnąć Roberta za język.
— Nie przeszkadza ci, kolego? — odezwał się pc chwili.
—- Co ma przeszkadzać?
— Ostrogi. Piękne ostrogi, ale zawadzające w marszu. A może ukryłeś gdzieś konia?
Robert z trudem maskował zdenerwowanie i powtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży poda! północną Luizjanę. Zrozumiałe. Wichita Falłs leżała przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód
— Ach — westchnął, a może tylko udał westchnie nie nieznajomy. — To nasza wspólna podróż nie potrwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca
Podniósł się, zadeptał resztki tlejącego ogniska i ruszył z kubkiem dó pobliskiego strumyczka. Rober ucieszył się z informacji, towarzystwo nieznajomego nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tegc towarzystwa się pozbyć. Teraz zdjął ostrogi — zby zwracały uwagę — i rozciągnął się na trawie. Udał iż drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją dęli katny początkowo, a później coraz donośniejszy stuko' szyn, wreszcie gwizd parowozu.
— Jedziemy, kolego -— uradował się nieznajomy. — Uważaj, żebyś czego nie zapomniał.
Była to zwykła złośliwość. Robert nie miał nawę rajmniejszego pakunku.
Z dalekiego krańca horyzontu, gdzie tory łączyły sit w jedną cienką linię, wyjrzał czarny punkcik i rosi z każdą sekundą, ciągnąc po niebie rozwleczoną chmu rę dymu. Teraz już grzmiały koła, białe wytryski pa-
26
W
is buchnęły tuż przy ziemi. Gorący wiatr dmuchnął w twarz Roberta, zgrzytnęły hamulce, zastukały zderzaki wagonów i pociąg zatrzymał się tuż przed słupem oznaczającym stację. Konduktor zeskoczył ze stopni pocztowego wozu.
Open Field! — zawiadomił donośnie. — Open
¦i'ld! — powtórzył.
W kilku oknach pojawiły się głowy podróżnych, lecz poza tym głośny anons nie wywołał zainteresowania pusażerów. Nikt nie opuścił pociągu, nikt nie ukazał Ni i; na peronie. Poza dudnieniem parowozu żaden inny i iż wiek nie zakłócił ciszy.
— Wsiadacie, panowie? Zaraz ruszamy. ¦— Chodźmy, kolego.
Robert ruszył za nieznajomym niezbyt zdecydowanym krokiem. W ostatniej chwili przemknęło mu przez myśl, by zrezygnować z nieprzyjemnego towarzystwa, no i z podróży. Jednak poniechał tego zamiaru.
Trzasnęły drzwiczki, wagon był prawie pusty. Gdy -.ii-dli przy oknie, ozwał się gwizd i wozy drgnęły nabierając stopniowo rozpędu.
- Jedziemy, kolego — stwierdził zbytecznie nieznajomy, gdy za oknem trawy zielonej prerii coraz szybciej poczęły przesuwać się do tyłu. — Jak się czujesz, kolego?
Robert nie odpowiedział. Gorączkowo rozważał, do jakiej stacji powinien wykupić bilet, gdy zjawi się konduktor. Przecież nie miał najmniejszej nawet chęci odwiedzenia Luizjany, a jednocześnie nie chciał przyznać się do kłamstwa wykupując bilet w zupełnie innym kierunku, ku północy. W duchu złorzeczył swemu towarzyszowi. To jego obecność zmuszała do tak kłopotliwych rozważań. Wybrnął z sytuacji pod wpływem natchnienia, które kazało mu nabyć bilet do Dal-las. Tam pozbędzie się niewygodnego towarzystwa,
27
a później ruszy najkrótszą drogą ku Montanie. Rzecz jasna, iż kupno biletu do Dallas natychmiast zwróciłc uwagę nieznajomego.
— Cóż to, kolego — zagadnął żywo — zmieniliście plany? Przecież Dallas to Teksas, a nie Luizjana. A może to tajemnica?
— Żadna tajemnica. Wpadłem na myśl, aby po dro-J dze odwiedzić mego wuja.
— To i dla mnie do Dallas. Cóż mi szkodzi obejrzeć miasto, w którym nigdy nie byłem. Prawda, kolego? Robert tylko mruknął coś niewyraźnie, wściekły, a równocześnie zrozpaczony. Podstęp się nie udał. Jak teraz zniknąć z oczu wścibskiego natręta? A może to nie tylko natręt, lecz policyjny szpicel? Agent Pinker-tona? Nie, chyba nie. Któż by zawiadomił agencję? Dobrze znał Denisa Murphy, szeryf nie podjął takiej decyzji. Tak czy owak, trzeba jak najszybciej zerwać przypadkową znajomość. Póki nie będzie za późno.
— Słyszysz, kolego?
Robert drgnął, przyciszony głos sąsiada dotarł wreszcie do jego świadomości.
— Przepraszam, co takiego?
— Gadają o jakiejś hecy w Wichita Falls.
— Kto?
— Tamci dwaj...
Robert rozejrzał się po wagonie. Tamci dwaj - - te mogło dotyczyć tylko dwu pasażerów z sąsiedniej ławki, zwróconych plecami. Zerknął na nich raz i drugi. Ogarnął go paniczny strach, iż obok siedzi dwu jego znajomych z Wichita. Aż spocił się z wrażenia.
— Co oni mówili? — szepnął.
— .Podobno jeden z pomocników szeryfa z Wichit ranił drugiego zastępcę, a zamknięty w areszcie wyła-j mał kraty i uciekł.
W informacji tej tkwiła tylko połowa prawdy, lec;
28
In wystarczyło, aby ciałem Roberta wstrząsnął dreszcz przerażenia.
To pewnie jakaś płotka — odparł zdobywając się •:;i nieludzki wysiłek.
Plotka albo nie plotka. Jak zrozumiałem, tamci
¦ Iwaj jadą wprost z Wichita Falls, więc musieli słyszeć
¦ i tej sprawie. Ach, różne rzeczy dzieją się na tym • wiecie.
Pociąg począł zwalniać. Robertowi wpadł do głowy Irsperacki pomysł wyskoczenia z wagonu. Niech sobie widzowie takiego zdarzenia pomyślą, co chcą. Lepsze i o od rozpoznania go przez znajomków z Wichita. Już •u; podrywał z ławki, gdy właśnie wstali tamci dwaj. Spojrzał na nich bystro. Nie, tych ludzi nigdy w ży-
¦ ¦iu dotąd nie spotkał. Odprężył się i nawet uśmiech-iu|ł. Gdy nieznajomi opuścili wagon, parowóz zagwizdał i wagony potoczyły się dalej,
— A w związku z tą sprawą w Wichita — odezwał
¦ u; sąsiad -— spotkałem się w swym życiu z podobną historią. Nie mówię, że taką samą, tylko podobną. Bo widzisz — tu zniżył głos do szeptu — byłem kiedyś posądzony o morderstwo, ba, nawet skazany...
Robert wytrzeszczył oczy. Wszystkiego mógłby oczekiwać, lecz nie takiego wyznania! Teraz się okazało, że od paru godzin przebywa w towarzystwie przestępcy. Cóż za przypadek!
— Nie patrz tak na mnie, kolego. Nie popełniłem żadnej zbrodni, to była pomyłka i sąd ją sprostował, szkoda, że tak późno. Przecież gdybym był winien, nie gadałbym o tym.
Robert mimo woli uśmiechnął się. Podczas służby u szeryfa niejeden raz spotykał się z tego rodzaju oświadczeniami padającymi z ust notorycznych bandytów. Lecz kto by im wierzył.
— Zabawne, prawda? Teraz to i mnie wydaje się
29
zabawne. Siedziałem, jak to się mówi, za niewinność^ dwa lata! Czy wiesz, co to znaczy?
Chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w se kundę później bardzo zimno.
— Nie wiem — odparł półgłosem — nic takiego ni przeżyłem.
— To i dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jaka to męka tkwić między czterema ścianami i tylko raz na dzień korzystać z półgodzinnego spaceru po więziennym dzie-] dzińcu. Dla kogoś, kto pół życia spędził na prerii! Ty tego nie pojmiesz, kolego, lecz ja... A najgorsze, że nic nie zawiniłem.
Umilkł, spojrzał w okno, za którym nadal przesuwało się zielone morze prerii, a później zerknął za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy któryś z pasażerów nie przysłuchuje się jego opowieści.
— Widzisz, kolego, byłem ja, i to wcale nie tak dawno, eksplorerem i traperem. Na przemian jednym i drugim, jak wypadło. Jednak nie miałem zamiaru spędzić w ten sposób całego życia. Chodziło mi tylko o zebranie małej fortunki. Później planowałem obrać sobie za siedzibę któreś z małych, cichych miasteczek (nie cierpię wielkomiejskiego gwaru) na południu, gdzie słonko mocniej przygrzewa, a zimy są łagodne. Bardzo nie lubię mrozów. I cóż powiesz, kolego? For-tunkę zebrałem. To nie był wcale szczęśliwy traf, żadna bryła złota wagi kilkunastu funtów. Nic z tych rzeczy. Po prostu, ziarnko do ziarnka i uciułałem spory worek złotego piachu. Nie wiedziałem dokładnie, ile to warte, aż mi oczy otworzyli w bankierskim kantorze. Dostałem dwa razy więcej, niż sobie zamarzyłem. Ech, stałem się panem, co się zowie! Inny na moim miejscu ległby do góry brzuchem i w rok roztrwonił cały dorobek po knajpach i szułerniach. Jagnie! Porozglądałem się tu i tam, aż na koniec znalazłem
30
nobie miejsce w malutkim, nowiutkim miasteczku. W Teksasie. Nazwa cię chyba nie obchodzi, kolego? Robert przyznał, że istotnie nic a nic nie obchodzi fjo nazwa malutkiego miasteczka.
— Słusznie, po co zaśmiecać głowę zbyteczną wiadomością. Wyobraź sobie, że w tym miasteczku nie istniał saloon! Nigdy go nie było. Trudno uwierzyć, ile ludzie kupowali whisky w „składzie towarów mie-./.anych", a pili w domach. Postanowiłem zmienić taki stan rzeczy i właśnie otworzyć saloon.
— Tak nagle? — roześmiał się Robert, po raz pierwszy od wielu dni.
— Wcale nie nagle. Podczas mej wędrówki często zastanawiałem się, w czym ulokować zdobytą gotówkę, larmerstwo mi nie odpowiadało, na hodowli się nie ¦nam. Wybrałem handel, i to ten najmniej ryzykowny, ne wymagający wielkich umiejętności, właśnie saloon. W miasteczku, którego nazwa cię nie obchodzi, wyna-);(lem duży lokal po sklepie z narzędziami rolniczymi. Sięgnąłem głęboko do kieszeni. Kosztowało, bo kosztowało, ale tam gdzie stały pługi, brony i jakieś inne .-rlastwa, powstała wielka sala z szynkwasem, półkami, •tołami i wszystkim, co potrzeba dla takiego interesu, /.awiesiłem szyld z napisem ,,Bow's Inn" *. Wiesz, co l o znaczy?
— No... łuk, chyba myśliwski.
— O nie, kolego. Bow to ja. Jestem Allan Bow od początku swego życia aż po najdłuższe jego trwanie.
Robert uznał, że w takiej sytuacji grubiaństwem byłoby nie przedstawić się.
— Jestem Robert Smith — powiedział.
Smithów żyło w Ameryce setki tysięcy, więc najmniej ryzykował.
Bow's Inn — gospoda pod lukiem.
3ł
—•¦ Doskonale, Robercie. Pozwolisz, że będę ci mów po imieniu, kolego. Jestem kapinkę od ciebie starszj więc chyba się nie obrazisz?
Chłopiec natychmiast oświadczył, iż ani mu w głc wie żadna obraza. Wręcz przeciwnie...
— Wiedziałem, że tak odpowiesz. Znam się na lu dziach, chociaż — tu westchnął — jeden raz srodz się pomyliłem. Kosztowało mnie tp, oj, kosztowało,
— Furę pieniędzy —¦ wtrącił Robert.
— Gorzej, znacznie gorzej. Dwa lata! Rozumies2 Dwa lata odsiadki, a siedziałbym jeszcze, gdyby praw da nie wypłynęła na wierzch, jak oliwa na wod Wszystko zaczęło się od saloonu.
— To znaczy, iż handel nie jest najlepszym intere sem.
— Nic z tych rzeczy. Poszło o zupełnie co inneg Mój saloon okazał się świetnym wynalazkiem, czyn? znacznie lepszym od bonanzy *. Pieniądze płynęły stn gą, szybko jak wody górskiej rzeki. Już pierwszeg dnia wiedziałem, iż odkryłem złotą dziurę *. Całe mić steczko przybyło w moje progi, chyba tylko dzieci zi brakło, ale i te zebrały się przed domem sądząc, i zostaną wpuszczone. Zabawa trwała do świtu, z tar cami i bez żadnej awantury. Może dlatego, że był r niej szeryf, a może dlatego, że saloon to niekonieczn miejsce, w którym ani jeden wieczór nie obejdzie s: bez bójki. Po tym pierwszym wieczorze zawsze u mn było pełno. Cóż w tym dziwnego, jedyny saloon w mi< steczku. Przyjąłem chłopca do pomocy, zgodziłe kuchcika. Jaki tam z niego był kucharz! Lecz gdz miałem szukać? Zresztą, chyba wiesz, że do saloon rzadko kto przychodzi na jedzenie, chyba podróżn
Bonanza — miejsce obfitujące w pokłady złota. Złota dziura — tak nazywali eksplorerzy miejsce złot żyły.
32
miejscowy woli najeść się w domu. Taniej wypa-Podróżni to do naszej mieściny jakoś nie trafiali,
¦ był taki jeden, ani miejscowy, ani podróżny.
Jak to może być? — uśmiechnął się Robert.
Ano, może. To był hacjender, jak tu nazywają większych farmerów. Miał mnóstwo ornej ziemi, lwisk i bydła. Tak ludzie gadali. Przyjeżdżał do i steczka co trzeci, czwarty dzień. Zawsze wpadał mnie na przekąskę. I zawsze trzymałem dla niego
¦ żoną wołowinę. Przepadał za nią. Wyglądał na • lkiego pana. Ho, ho! Od czubka pięt po czubek ka-lusza. Ełegancik. Wystrojony jak greenhorn przy-
",ly z wielkiego miasta i za takiego początkowo go uważałem, lecz to nie była prawda. Pozory myła, Ro-toorcie. Zapamiętaj to sobie.
Jegomość lubił gadać, a że wpadał do mnie w porze południa, gdy ruch jest najmniejszy, przegawędziliśmy wiele godzin. Nasze stosunki układały się coraz bardziej przyjacielsko. Zawsze ukazywał się na progu saloonu, niespodziewanie, jakby spod ziemi wyrósł. Gdzieś od czwartego miesiąca naszej znajomości witał mnie okrzykiem: „Jak się masz, Allan!" Po czym opierał się o szynkwas i opowiadał o plotkach i wieściach, jakie chyba tylko wiatr mógł przywiać z dalekiego świata tło naszej dziury. Skąd tyle wiedział? Nigdy tego nie odgadnę, lecz chyba co najmniej połowa z nich była wytworem jego wyobraźni.
Zdarzyło się kiedyś, że zabrakło mu pieniędzy na zakupy, po które przyjechał aż wozem. Zwrócił się do mnie. Pożyczyłem mu bez mrugnięcia okiem. Zwrócił wszystko, co do jednego centa, w trzy dni później. Takie pożyczki parodniowe powtarzały się dwa, trzy razy w miesiącu. Nie mogłem przecież odmówić drobnej usługi stałemu gościowi. Nieco później Turner, bo tak się nazywał hacjender, zaproponował mi otwarcie
r
I — Ucieczka...
33
1
r
w saloonie sali gier. Odmówiłem. Co prawda, mc klienci od czasu do czasu rżnęli w karcięta przy c zaciszniejszych stolikach, lecz przymykałem na to ocz^ Gra odbywała się spokojnie i prawie niewidocznie Natomiast Turner namawiał mnie do kupna ruletk piekielnego narzędzia, które wyciąga ludziom dolar; z kieszeni z szybkością parowej pompy. Wiesz, jak i wygląda?
-— Coś w rodzaju miski z kołowrotkiem i numero wanymi wgłębieniami, do których wpada kulka.
— Tak. A ja widziałem, jak przy takiej misce w cią gu jednej nocy bogaci zamieniali się w nędzarzy, a ni pamiętam wypadku, aby zdarzyło się odwrotnie. Strzeż się, kolego, ruletki! Wygrywa tylko właściciel. Dlatego odrzuciłem propozycję Turnera. Wystarczały mi dochody z saloonu. Nie minął roczek, a obrosłem w piór ka. Z Turnerem związała mnie serdeczna przyjaźr| przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Co pe| wien czas pożyczał pieniądze, ale zawsze je oddawa W tym to okresie wpadła mi w oko pewna młoda osoi ba, córka miejscowego pocztmistrza i kierownika stacj dyliżansów. Dziwi cię to? i
— Każdemu może wpaść w oko młoda osoba.
— Nie to mam na myśli, lecz dyliżans. Otóż w tam tych stronach istniała jeszcze linia dyliżansów, uzupeł niająca rzadką sieć kolejową. Ale mniejsza z tym. Dziewczyna podobała mi się. Poznałem ją przez ojca., W takiej dziurze wszyscy się znają, a właściciel sa-l loonu ma po temu najwięcej okazji. Nieco później do-; wiedziałem się, iż do panny zaleca się nadzorca kowbojów w majątku Turnera. Nie była to przyjemna informacja. Przy najbliższej sposobności zagadnąłem o to Turnera. Roześmiał się, poklepał mnie po plecach. Odparł, że dziewczynie konkurentów nie brakuje, a wśród nich, i owszem, znajduje się Ben. Takie
34
I ten kowboj, a nazywał się Ley. Dobrze sobie za-
¦ ilatałem to nazwisko i nie zapomnę go do końca i.i.
Naraził się? — żartobliwie zagadnął Robert.
Och, to był skończony drań. A dlaczego... zaraz
. i tym dowiesz. Wyobraź sobie, że w drugim roku
o mieszczańskiego życia Turner zwrócił się do mnie
i 'użyczenie znacznie większej niż dotąd sumy. Zwie-
I się, że trafił na okazję kupienia po bardzo niskiej
¦ i'1 dużego stada bydła i że zabrakło mu trzech ty-
dolarów. Powodziło mi się znakomicie, lecz trzy
ce to poważna suma. Wahałem się. Jednak Turner
¦ i.u.s mnie zaczarował, poprowadził, dokąd chciał, jak
iiiop cielę na postronku. Musiałem wtedy całkowicie
ijłupieć. Żeby mnie ostatecznie skłonić do udzielenia
,n>życzki, obiecał, że szepnie o mnie ciepłe słówko ojcu
\ni~i (takie imię nosiła córka pocztmistrza), a mniej
¦ irpłe o Benie Ley. Nie pomyślałem wtedy, że pracodawca źle wyrażający się o swym pomocniku nie wyławia sobie dobrego świadectwa. Pożyczyłem. W ostat-ufj chwili obudziła się we mnie resztka ostrożności, iiardzo grzecznie poprosiłem o rewers. Skrzywił się, ¦iipytał, czyżbym nie żywił do niego zaufania, lecz obowiązanie podpisał i na tym zakończyła się pierw-/.a część tej historii.
— A dużo będzie tych części? — zaniepokoił się
¦ łobert.
Tylko dwie. Zresztą... gdzie się tak spieszysz, ko-
>'go? Przed nami długa droga, a pociąg nie będzie je-
liał szybciej, gdy przestanę opowiadać. Nie uważasz?
Robert kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym
twierdzeniem, i opowieść gładko potoczyła się dalej.
Nadszedł termin zwrotu pożyczki i tego dnia Turner
jawił się w saloonie Allana Bow. W bardzo dobrym
usposobieniu, a może tylko nadrabiając