Margaret Weis, Tracy Hickman WOJNA DUSZ TOM II SMOKI ZAGUBIONEJ GWIAZDY Przełożyła Maja Brzozowska Tytuł oryginału Dragons of a Lost Star Laurze Hickman w podzięce za pomoc, zachętę i wieloletnie wsparcie. Z wyrazami miłości - Margaret Weis i Tracy Hickman 1 Rachunkowy koszmar Morham Targonne miał zły dzień. Nie zgadzały mu się rachunki. Różnica w obliczeniach była prawie żadna, brakowało ledwie kilku sztab stali. Mógłby ją wyrównać z własnej kiesy. Targonne lubił jednak, żeby wszystko było jak należy, w absolutnym porządku. Słupki cyfr powinny się sumować. Nie może być żadnych nieścisłości. A tu proszę. Księgował sumy wpływające i wypływające z rycerskich kufrów i różnica między nimi sięgała dwudziestu siedmiu sztab stali, czternastu srebra i pięciu miedzi. Gdyby była to większa ilość, mógłby podejrzewać malwersację. W tym przypadku miał jednak pewność, że to jakiś szeregowy funkcjonariusz zrobił gdzieś mały błąd w obliczeniach. Targonne musiałby przejrzeć teraz wszystkie księgi - i zrobić na nowo obliczenia, aby wyśledzić błąd. Ktoś nie znający Morhama Targonne’a, widząc go usadowionego przy swoim biurku, z palcami umazanymi atramentem, po uszy zagrzebanego w rachunkach, powiedziałby, że patrzy na oddanego i pełnego poświęcenia urzędnika. Myliłby się jednak. Morham Targonne przewodził Czarnym Rycerzom Neraki, a tym samym, jako że Czarni Rycerze kontrolowali kilka większych państw kontynentu ansalońskiego, Morham Targonne sprawował władzę nad życiem i śmiercią milionów istot. A jednak siedział tutaj, zarywając noc, ze skrupulatnością godną najsumienniejszego kancelisty szukając dwudziestu siedmiu sztab stali, czternastu srebra i pięciu miedzi. Choć poświęcił się pracy do tego stopnia, że opuścił kolację, by kontynuować studia nad rachunkami, lord Targonne nie był nią na tyle pochłonięty, by nie zauważać tego, co dzieje się dookoła. Posiadał zdolność koncentrowania swoich sił umysłowych na zadaniu, pozostając jednocześnie czujnym i świadomym otoczenia. Jego umysł był niczym sekretarzyk z niezliczoną ilością przegródek, między które rozdzielał informacje, nawet błahe, wkładał je w odpowiednią szufladkę, by móc wrócić do nich po jakimś czasie. Targonne wiedział na przykład, kiedy jego adiutant udał się na kolację, wiedział dokładnie, jak długo nie było go za biurkiem, wiedział też, kiedy ów wrócił. Orientując się, ile czasu przeciętnie zajmuje człowiekowi zjedzenie kolacji, lord mógł powiedzieć, że adiutant nie celebrował picia herbaty, ale skwapliwie wrócił do pracy. Targonne przywoła kiedyś ów fakt na korzyść adiutanta, równoważąc nim przeciwstawną rubrykę, w której notował pomniejsze odstępstwa od obowiązków. Adiutant pracował tego wieczoru do późna. Zostałby tak długo, aż Targonne odszukałby owe dwadzieścia siedem sztab stali, czternaście srebra i pięć miedzi, nawet jeśli obu miałyby zastać przy pracy promienie słońca wślizgujące się przez świeżo umyte okno. Miał zadanie do wykonania - Targonne postarał się o to. Jeśli było coś, czego nienawidził, to widok wałkoniącego się człowieka. Obydwu przy pracy zastała głęboka noc; adiutanta przy biurku za drzwiami gabinetu, usiłującego skryć się poza zasięg światła, kiedy tłumił ziewnięcia, Targonne’a w jego skromnie urządzonej kancelarii, z głową pochyloną nad księgami rachunkowymi, szepczącego cyfry i spisującego je jednocześnie - co było nawykiem, którego nie był świadomy. Adiutant odpływał właśnie w krainę snu, kiedy, na szczęście dlań, jakiś rwetes na dziedzińcu fortecy Rycerzy Mroku poderwał go z krótkiej drzemki. Podmuch wiatru zatrząsł okiennicami. Chrapliwe głosy rozbrzmiały rozdrażnieniem i groźbą. Ciężko obute stopy zbliżały się szybko. Adiutant wstał od biurka i pobiegł zobaczyć, co się dzieje w tym samym czasie, kiedy lord wezwał go, domagając się, żeby mu powiedziano, co się wyrabia i kto, na Otchłań, tak sakramencko hałasuje. Adiutant wrócił niemalże natychmiast. - Mój panie, przybył smoczy jeździec z... - Co ten głupiec sobie wyobraża, lądując mi na dziedzińcu? Słysząc hałasy, Targonne podniósł wzrok znad swoich rachunków i wyjrzał za okno. Rozwścieczył go widok wielkiej, błękitnej smoczycy łopoczącej skrzydłami nad jego dziedzińcem. Wielka błękitna wyglądała na nie mniej wściekłą, zmuszono ją bowiem do lądowania na zbyt małym i krępującym ruchy jej ogromnego cielska placu. Właśnie o mały włos nie musnęła skrzydłem strażnika na wieży. Jej ogon zmiótł fragment murów obronnych. Nie licząc tych drobiazgów, zdołała wylądować bezpiecznie i siedziała teraz przycupnięta na dziedzińcu ze skrzydłami przylegającymi do boków, młócąc podwórzec ogonem. Była zła i głodna. Nic nie wskazywało na to, że są w okolicy jakieś smocze stajnie ani że w najbliższym czasie ktoś ją napoi albo nakarmi. Poprzez okienne szyby wpatrywała się z wyrzutem w Targonne’a, zupełnie jakby to jego winiła za swoje nieszczególne położenie. - Mój panie - odezwał się adiutant. - Ten jeździec przybywa z Silvanesti... - Panie! - wysoki mężczyzna wyłonił się zza adiutanta. - Wybacz mi wtargnięcie, ale przywożę wieści tak pilne i wielkiej wagi, iż muszę przekazać ci je bez zwłoki. - Silvanesti - prychnął Targonne. Wróciwszy do biurka, zabrał się ponownie do pisania. - Czyżby tarcza opadła? zapytał z sarkazmem w głosie. - Tak, mój panie! - wydyszał smoczy jeździec, omal nie tracąc tchu. Targonne upuścił pióro. Podniósłszy głowę, wpatrywał się w posłańca ze zdumieniem. - Co? Jak to? - Miody oficer, Mina... - Smoczy jeździec musiał prze - rwać, złamany atakiem kaszlu. - Czy mógłbym dostać coś do picia, mój panie? Wiele pyłu nawdychałem się po drodze z Silvanesti. Targonne wykonał odpowiedni gest i adiutant pospieszył po ciemne piwo. Wódz wskazał jeźdźcowi krzesło, by usiadł i odpoczął. - Uporządkuj myśli - nakazał Targonne, a kiedy rycerz wypełnił polecenie, użył swoich psychicznych mocy, żeby wysondować jego umysł, podsłuchać myśli, zobaczyć i usłyszeć to, co rycerz. Obrazy przytłoczyły Targonne’a. Po raz pierwszy w swojej karierze znalazł się w sytuacji, w której nie wiedział, co ma myśleć. Zbyt wiele działo się w szalonym tempie, by zdołał to pojąć. Było druzgocąco jasnym dla Morhama Targonne’a, że zbyt wiele z tego działo się bez jego wiedzy i poza jego kontrolą. Fakt ten wstrząsnął nim tak, że na chwilę zapomniał 0 dwudziestu siedmiu sztabach stali, czternastu srebra i pięciu miedzi, choć nie na tyle, by nie zanotować sobie, kiedy zamykał księgi, w którym miejscu porzucił obliczenia. Adiutant wrócił z dzbankiem zimnego piwa. Rycerz pił łapczywie, a nim skończył, Targonne zdołał zebrać się w sobie, by wysłuchać go z wszelkimi pozorami zewnętrznego spokoju. Wewnątrz wrzał. - Opowiedz mi o wszystkim - polecił. Rycerz zastosował się do rozkazu. - Mój panie, młoda rycerka, znana jako Mina, zdołała, zgodnie z tym, co donosiliśmy ci wcześniej, spenetrować magiczną tarczę, która została wzniesiona wokół Silvanesti... - Ale jej nie opuściła - wtrącił Targonne, sugerując dodatkowe wyjaśnienie. - Nie, mój panie. Użyła jej, żeby odeprzeć napierające ogry, którym nie udało się przełamać zaklęcia. Mina wprowadziła swój oddziałek rycerzy i piechurów do Silvanesti, chcąc najwidoczniej zaatakować stolicę, Silvanost. - Targonne prychnął drwiąco. - Zostali odcięci przez pokaźne siły elfickie 1 sprytnie pokonani. Minę pojmano podczas bitwy i dostała się do niewoli. Elfy planowały zgładzić ją następnego ranka. Niemniej jednak, zanim doszło do egzekucji, ta dziewczyna zaatakowała zielonego smoka Cyana Krwawą Zgubę, który, jak jest ci zapewne wiadomym, mój panie, przebierał się za elfa. Targonne’owi ten fakt nie był znany, nie wiedział też, skąd niby miał się dowiedzieć, skoro nawet on nie mógł przejrzeć przeklętej magicznej zasłony, jaką elfy wzniosły nad swoją ziemią. Nie skomentował tego jednak. Nie miał nic przeciwko uchodzeniu za wszystkowiedzącego. - Cyan po jej ataku ujawnił przerażonym elfom swoją postać. Mógłby bezkarnie zaszlachtować ich tysiące, ale Mina podniosła elficką armię i rozkazała jej zaatakować zielonego smoka. - Pomóż mi, proszę, zrozumieć to, o czym mówisz - powiedział Targonne, który zaczynał odczuwać ból za prawą skronią. - Jeden z naszych oficerów zebrał armię najzacieklejszych wrogów, którzy z kolei zgładzili jednego z najpotężniejszych należących do nas zielonych smoków? - Tak - odparł rycerz. - Widzisz, wyszło na jaw, że to smok Cyan Krwawa Zguba był tym, który wzniósł magiczną tarczę, trzymającą nasze armie z dala od Silvanesti. Owa tarcza, jak się okazuje, zabijała elfy. - Ach - odrzekł Targonne, masując skroń palcem wskazującym. O tym także nie wiedział. Mógłby się jednak domyśleć, jeśliby się dobrze zastanowił. Zielony smok, Cyan Krwawa Zguba, drżący ze strachu przed Malystryx, pałający żądzą zemsty na elfach, zbudował tarczę, która osłaniała go przed jednym wrogiem i pomagała zniszczyć drugiego. Pomysłowe. Niedoskonałe, acz pomysłowe. - Mów dalej. Rycerz zawahał się. - To, co się wydarzyło później, jest dość pogmatwane, mój panie. Generał Dogah otrzymał twoje rozkazy o wstrzymaniu marszu na Sanction i ruszeniu w zamian na Silvanesti. - Targonne nie wydał takich rozkazów, ale ujrzał marsz Dogaha już wcześniej w umyśle rycerza, pozostawił więc rzecz bez komentarza. Później się tym zajmie. - Generał dotarł na miejsce i zobaczył zasłonę, która zagrodziła mu wejście. Był wściekły, myśląc, że zrobiono go w kendera. Kraina wokół tarczy jest straszliwym miejscem, mój panie, pełnym uschniętych drzew i zwierzęcego truchła. Powietrze cuchnie i zostawia w ustach ohydny posmak. Ludzie byli podenerwowani, utrzymywali, że to miejsce jest nawiedzone i że pomrzemy wszyscy przez to, że jesteśmy tak blisko niego, kiedy nagle, wraz ze wschodem słońca, zasłona opadła. Byłem tam z generałem Dogahem i widziałem wszystko na własne oczy. - Opisz mi - polecił Targonne, bacznie mierząc wzrokiem rozmówcę. - Zastanawiałem się, jak to najlepiej zrobić, mój panie. Kiedy byłem jeszcze pędrakiem, wszedłem na skutą lodem sadzawkę. Lód zaczął pękać pod moimi nogami. Rysy rozpełzły się po nim z trzaskiem, potem lód poddał się i wpadłem w czarną wodę. To było nieomal takie samo uczucie. Widziałem zasłonę migoczącą jak lód w promieniach słońca, a potem zdało mi się, że zobaczyłem milion nieskończenie drobnych rys, tak cienkich jak pajęcze nici, oplatających tarczę z prędkością błyskawicy. Potem usłyszałem wibrujący, dźwięczący odgłos, niby tysiąca szklanych kielichów roztrzaskujących się o kamienną posadzkę, i zasłona znikła. Nie mogliśmy uwierzyć własnym zmysłom. Zrazu generał Dogah nie odważył się przekroczyć tarczy, obawiając się sprytnej elfickiej zasadzki. „Może być tak”, powiedział, „że przemaszerujemy przez zasłonę, a ona spadnie za nami i skończymy, stojąc twarzą w twarz z armią dziesięciu tysięcy elfów, nie mając dokąd ujść”. Nagle pojawił się przed nami, jakby za sprawą magii, jeden z rycerzy Miny. Z woli mocy Jedynego Boga przyszedł, by przekazać nam, że zaprawdę zniszczono tarczę, a dokonał tego sam elficki król, Silvanoshei, syn Alhany... - Tak, tak - rzucił zniecierpliwiony Targonne. - Znam to rasowe szczenię. Dogah uwierzył dzieciakowi i razem ze swoim wojskiem przekroczył granicę. - Tak, mój panie. Generał rozkazał mi zabrać swojego błękitnego smoka i przylecieć tu, by donieść ci, że właśnie rusza na stolicę, Silvanost. - A co z tą dziesięciotysięczną elficką armią? - spytał sucho Targonne. - Nie zaatakowano nas. Zgodnie z tym, co mówi Mina, król Silvanoshei powiedział im, że ona przychodzi wyzwolić naród silvanestyjski w imię Jedynego Boga. Muszę powiedzieć, że elfy znajdują się w opłakanym stanie. Kiedy nasi zwiadowcy dotarli do elfickiej wioski rybackiej w pobliżu zasłony, zobaczyli, że większość mieszkańców była chora albo wręcz umierająca z powodu przeklętej magii tarczy. Chcieliśmy tych nieszczęśników dobić, ale Mina nam zabroniła. Dokonywała cudów uzdrowicielskich na umierających elfach i przywracała ich światu zdrowych. Kiedy opuszczaliśmy tamto miejsce, elfy śpiewały jej hymny pochwalne, błogosławiły Jedynego Boga i przysięgały czcić go na cześć Miny. Nie wszystkie jednak elfy zaufały jej. Mina ostrzegła nas, że możemy zostać zaatakowani przez tych, którzy zwą się kirathami. Ale zgodnie z tym, co mówiła, jest ich niewielu i są niezorganizowani. Alhana Starbreeze posiada jeszcze siły przy granicy, ale Mina się ich nie boi. Ona, zdaje się, nie boi się niczego - dodał rycerz z ubóstwieniem, którego nie potrafił ukryć. „Jedyny Bóg! Ha!” - powiedział do siebie Targonne w myślach, przepatrując umysł posłańca głębiej, niż sięgały jego słowa. „Czary. Ta Mina to wiedźma. Zaczarowała ich wszystkich - włączając w to elfy, Dogaha i moich rycerzy. Tak samo jak elfy, dali się zauroczyć tej ledwo co upierzonej lafiryndzie. Co ona zamierza?”. Odpowiedź była dla Targonne’a oczywista. „Zamierza zająć moje miejsce, jakżeby inaczej. Podkopuje lojalność moich oficerów i zdobywa podziw oddziałów. Knuje przeciwko mnie. Niebezpieczna to gra dla takiej małej dziewczynki”. Zamyślił się, zapominając o zmęczonym posłańcu. Za drzwiami pokoju dał się słyszeć głuchy odgłos obutych stóp i donośny głos żądający widzenia się z Panem Nocy. - Mój panie! - adiutant wpadł do pokoju, zakłócając tok mrocznych myśli Targonne’a. - Przybył kolejny posłaniec. Drugi kurier wszedł do pomieszczenia, patrząc spode łba na pierwszego. - Tak, jakie są twoje wiadomości? - spytał go Targonne. - Skontaktowała się ze mną Feur Czerwona, nasz agent będący pod rozkazami smoczego suwerena, wielkiej zielonej Beryl. Czerwona donosi, że wraz z mnóstwem innych smoków noszących na grzbietach smokowców, dostała rozkaz rozpoczęcia ataku na Cytadelę Światła. - Cytadelę? - Targonne walnął pięścią w blat, rozsypując starannie ułożone kupki stalowych monet. - Na łeb upadła ta zielona smocza dziwka? Co ona sobie wyobraża, atak na Cytadelę? - Zgodnie z tym, co mówi czerwona, Beryl wysłała do ciebie i swojej kuzynki Malystryx posłańca z notą, że to jest prywatna kłótnia i nie ma potrzeby, żeby Malys się w to mieszała. Beryl poszukuje czarodzieja, który zakradł się na jej ziemie i przywłaszczył sobie cenny magiczny artefakt. Dowiedziała się, że ten czarodziej schronił się w Cytadeli, więc udała się tam, żeby go schwytać. Kiedy już dopadnie go razem z artefaktem, wycofa się. - Magia! - Targonne zaklął siarczyście. - Beryl ma obsesję na punkcie magii. O niczym innym nie myśli. Mam Szaroszatych czarodziejów, którzy cały czas przepędzają, polując na jakąś cholerną magiczną Wieżę po to tylko, żeby zjednać sobie tę nadętąjaszczurkę. Atakować Cytadelę! A co z paktem smoków? „Kuzynka Malystryx” najprawdopodobniej uzna to za groźbę ze strony Beryl. A to może oznaczać wojnę pełną gębą, która gospodarkę doprowadzi do ruiny. Targonne podniósł się. Miał zamiar wydać rozkaz, żeby posłańcy czekali w pogotowiu, gotowi zanieść owe wieści do Malys, która bez cienia wątpliwości musi usłyszeć je od niego, kiedy do jego uszu doszły kolejne pokrzykiwania z korytarza. - Pilna wiadomość dla Pana Nocy. Adiutant Targonne’a, który wyglądał na mocno wyczerpanego, wszedł do pokoju. - Co znowu? - warknął lord. - Posłaniec przynosi wiadomość od marszałka Medana. Wojska Beryl przekroczyły granice Qualinostu, plądrując i grabiąc wszystko po drodze. Medan pilnie prosi o rozkazy. Sądzi, że Beryl zamierza zniszczyć Qualinesti, puścić z dymem lasy, zetrzeć na proch miasta i wymordować elfy. - Śmierć zda mi się na nic! - wykrzyknął Targonne, przeklinając Beryl z całego serca i duszy. Jął przechadzać się za biurkiem. - Nie wytnę drzew na drewno w wypalonych lasach. Beryl atakuje Qualinesti oraz Cytadelę. Łże i przede mną, i przed Malys! Zamierza złamać pakt! Planuje wojnę przeciwko Malys i Rycerstwu. Muszę ją w jakiś sposób powstrzymać! Zostawcie mnie! Wszyscy - rzucił nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Mam coś do zrobienia. Pierwszy z posłańców skłonił się, po czym udał na posiłek z zamiarem odpoczynku przed powrotnym lotem. Adiutant ruszył posłać gońców, żeby pobudzili pozostałych posłańców i postawili w stan gotowości błękitne smoki, które ich poniosą. Kiedy już adiutant i umyślni poszli, Targonne zabrał się z powrotem do przemierzania pokoju. Był rozjuszony, wściekły, sfrustrowany. Dopiero kilka chwil temu siedział nad swoimi rachunkami rad z tego, że wiedział, iż świat toczy się po właściwych torach, że wszystko ma pod kontrolą. Prawda, smoczym suwerenom roiło się, że to oni tu rządzili, ale Pan Nocy wiedział lepiej. Nadęte, wielgachne, były - jak do tej pory sądził - rade wylegiwać w swoich barłogach, pozwalając Rycerzom Neraki sprawować rządy w ich imieniu. Czarni Rycerze kontrolowali Palanthas i Qualinost, dwa z najbogatszych miast kontynentu. Lada dzień złamaliby oblężenie Sanction i zdobyli owo portowe miasto, zyskując dostęp do Morza Nowego. Zajęli Haven, a ostatnio planowali nawet zaatakować dostatnie miasto na rozdrożach, Solące. Teraz widział, jak jego plany rozsypują się w bezładną ku - pę, jak stos stalowych monet. Wróciwszy do biurka, Targonne wyciągnął kilka arkuszy papieru kancelaryjnego. Umoczył pióro w kałamarzu i, po kilku jeszcze chwilach głębokiego namysłu, zaczął pisać. Do generała Dogaha, Gratuluję zwycięstwa nad elfami silvanestyjskimi. Lud ten buntowal się przeciwko nam wiele lat. Niemniej jednak, ostrzegam cię, nie obdarzaj ich zaufaniem. Nie muszę ci mówić, iż nie posiadamy wystarczających sil, by utrzymać Sihanesti, jeśliby elfy zdecydowały się powstać zbrojnie przeciw nam. Zdaję sobie sprawę, że są chore i osłabione, że ich populacja została zdziesiątkowana, są jednak podstępni - szczególnie ich król - Silyanoshei. Jest on synem przebieglej, zdradzieckiej matki i ojca wyjętego spod prawa. Bez wątpienia poszedł w ich ślady. Chcę, byś przyprowadził do mnie w celu przesłuchania każdego elfa, który twoim zdaniem może dostarczyć informacji tyczącej jakichkolwiek wywrotowych elfickich knowań. Zajmij się tym dyskretnie, Dogah. Nie chcę, by elfy zaczęły coś podejrzewać. Pan Nocy, Targonne Przeczytał list jeszcze raz, przysypał atrament piaskiem, żeby szybciej wysechł i odłożył na bok. Po chwili zastanowienia zabrał się do układania następnego pisma. Na ręce Smoczego Suwerena Malystryx, Wasza Najdostojniejsza Wysokość etc., etc., Z ogromną przyjemnością pragnę powiadomić Waszą Smoczą Mość, że elficki lud Silvanesti, który czas długi buntowal się przeciwko nam, został ostatecznie pokonany przez armię Czarnych Rycerzy z Neraki. Danina z tych bogatych krain niedługo już popłynie strumieniem do Waszych skrzyń. Rycerze Neraki, jak zazwyczaj, zajmą się kwestiami finansowymi, by zdjąć z Was tak przyziemny ciężar. Podczas bitwy odkryto, że zielony smok, Cyan Krwawa Zguba, ukrywał się w Silvanesti. Drżąc przed Waszym gniewem, sprzymierzył się z elfami. W rzeczy samej, to on był tym, który wzniósł magiczną tarczę tak długo zagradzającą nam drogę do tej krainy. Został zabity podczas bitwy. Jeśli tylko będzie to możliwym, postaram się, by odnaleziono jego głowę i dostarczono ją Waszej Miłości. Zdarzyć się może, że dojdą Was plotki, jakoby kuzynka Wasza, Beryllinthranox, zerwała pakt smoków, atakując Cytadelę Światła i wprowadzając swoje armie do Qualinesti. Spieszę zapewnić Waszą Miłość, że nie tak się sprawy mają. Beryllinthranox działa pod moimi rozkazami. Posiadamy dowody na to, iż to za sprawą wysiłków Mistyków z Cytadeli Światła nasi zawiedli w swojej magii. Uznałem, że mogą chcieć nam grozić, Beryllinthranox zaś łaskawie zaoferowała, że ich w moim imieniu zniszczy. Co się tyczy Qualinesti, wojska Beryllinthranox maszerują, żeby połączyć się z siłami marszałka Medana. Ma on rozkaz rozprawić się z rebeliantami, którymi dowodzi elfka znana jako Lwica, która nękała nasze wojska i była winna przerwom w dostarczaniu daniny. Jak więc widzicie, wszystko jest pod moją kontrolą. Nie ma powodu, abyście się martwili. Pan Nocy, Morham Targonne Sypnął piaskiem i na ten list, po czym bez zwłoki zaczął następny, który łatwiejszy był do napisania, a to dlatego, że było w nim trochę prawdy. Na ręce Błękitnego Smoka Khellendrosa, Najszacowniejszego e te., e te., Słyszałeś, Panie, bez wątpienia, że wielka zielona smoczyca Beryllinthranox przypuściła atak na Cytadelę Światła. Obawiając się, iż mógłbyś opacznie zrozumieć owo wtargnięcie na tereny tak bliskie Twojemu terytorium, spieszę zapewnić Cię, panie, że Beryllinthranox działa w tej kwestii pod moimi rozkazami. Mistycy z Cytadeli Światła, jak się okazało, są winni utraty magii przez naszych Mistyków. Zwróciłbym się z prośbą do Ciebie, Wspaniały Khellendrosie, wiem jednak, że musisz mieć oczy otwarte na zgromadzenie przeklętych Rycerzy Solamnijskich w mieście Solanthus. Nie chcąc odwoływać Cię w tak krytycznej chwili, poprosiłem Beryllinthranox o rozwiązanie tego problemu. Pan Nocy, Morham Targonne Postscriptum: Wiadomym Ci jest, że Rycerze Solamnijscy zbierają się w Solanthus, nieprawdaż, o Dostojny? Ostatni list był jeszcze łatwiejszy i wymagał zupełnie już niewielkiego wysiłku. Do marszałka Medana, Niniejszym nakazuję ci, abyś przekażą! stołeczne miasto Qualinost nietknięte i w stanie nienaruszonym na ręce Jej Miłości, Beryllinthranox. Zaaresztujesz wszystkich członków królewskiej rodziny elfów, włączając w to króla Gilthasa i Królową Matkę Lauranę. Mają oni zostać dostarczeni żywi Beryllinthranox, która może zrobić z nimi, co jej się tylko podoba. W zamian za to dasz jej jasno do zrozumienia, że jej smocze zastępy mają natychmiast zaprzestać rozmyślnego niszczenia lasów, farm, budynków etc. Wyklarujesz Beryllinthranox, że choć ona, w swojej wspaniałości, nie potrzebuje pieniędzy, my, biedne i nieszczęsne śmiertelne robaki, owszem. Upoważniam cię do złożenia następującej oferty: każdemu ludzkiemu żołnierzowi z jej armii zostanie podarowana elficka ziemia, wraz ze stojącymi na niej domostwami i innymi zabudowaniami. Wszyscy jej wysoko postawieni oficerowie otrzymaj ą pierwszorzędne domy w Qualinoście. To powinno ukrócić grabieże i niszczycielskie zapędy. Kiedy już wszystko wróci do normy, dopilnuję, by ludzcy osiedleńcy zajęli resztę elfickich ziem. Pan Nocy, Morham Targonne Postscriptum 1: Oferta ziemi nie dotyczy goblinów, hobgoblinów, minotaurów ani smokowców. Przyobiecaj im jej równowartość w stali, która zostanie wypłacona w późniejszym terminie. Ufam, że dopilnujesz, aby te kreatury znalazły się w awangardzie i doznały najcięższych strat. Postscriptum 2: Co się tyczy elflch mieszkańców Qualinostu, istnieje możliwość, iż odmówią odstąpienia od własności swoich ziem i dobytku. Jako że czyniąc tak, przeciwstawiają się bezpośredniemu rozkazowi Rycerzy Neraki, uznaje się, że złamali prawo i zostają tym samym skazani na śmierć. Twoi żołnierze mają rozkaz bezzwłocznego wykonania wyroku. Kiedy już wysechł atrament, Targonne przypieczętował każdy list i wezwawszy adiutanta, kazał je rozesłać. Wraz ze wschodem słońca czterech jeźdźców na błękitnych smokach poszybowało w niebo. Uporawszy się z tym, Targonne rozważał udanie się na spoczynek. Wiedział jednak, że nie zmruży oka, mając nad sobą widmo rachunkowego błędu nawiedzającego jego skądinąd przyjemne sny o starannych wykresach i kolumnach. Z zapałem zasiadł do pracy i, jak to się często zdarza, kiedy ktoś porzuci zadanie, nad którym się głowił, znalazł błąd niemalże natychmiast. Dwadzieścia siedem sztab stali, czternaście srebra i pięć miedzi zostało koniec końców podliczone. Targonne dokonał poprawki jednym precyzyjnym ruchem pióra. Zadowolony zamknął księgę, sprzątnął biurko i udał się na krótką drzemkę, przeświadczony o tym, że ze światem raz jeszcze wszystko było w porządku. 2 Atak na Cytadelę Światła Beryl wraz ze swoimi sługami nadleciała nad Cytadelę Światła. Smoczy strach, który był ich bronią, zalewał odwagę mieszkańców powodzią rozpaczy i przerażenia. Cztery wielkie czerwone smoki przeleciały nad ludzkimi głowami. Smoliste cienie rzucane przez ich skrzydła były ciemniejsze od najczarniejszej nocy, a każdy, na kogo padł ów cień, czuł strach spopielający serce i mrożący krew. Beryllinthranox była olbrzymią zieloną smoczycą, która pojawiła się na Krynnie zaraz po Wojnie Chaosu; nikt nie wiedział, ani jak, ani też skąd przybyła. Wraz z innymi smokami swojego rodzaju - zwłaszcza zaś ze swój ą kuzynką Mały stryx - zaatakowała smoki zamieszkujące Krynn, zarówno metaliczne, jak i chromatyczne, wypowiadając wojnę swojej rasie. Z ciałem napęczniałym od żerowania na pobratymcach, których uśmierciła, Beryl zakreślała wysoko na niebie koła, obserwując i czuwając. To, co widziała, sprawiało jej przyjemność, radował ją postęp walk. Cytadela nie miała szans na obronę przed nią. Gdyby pojawił się wielki srebrny smok, Lustrzec, może ośmieliłby się zbuntować przeciw niej, nie było go jednak, znikł w tajemniczy sposób. Rycerze Solamnijscy, którzy mieli fortecę na wyspie Schallsea, mieli być może zamiar powstać w heroicznym akcie obrony, ich liczebność była jednak niewielka i z pewnością nie zdołaliby przetrwać zmasowanego ataku Beryl i jej współtowarzyszy. Wielka zielona smoczyca nie musiała się nawet zanadto do nich zbliżać. Wystarczy, żeby na nich zionęła. Jeden trujący pocisk Beryl może uśmiercić każdego obrońcę w forcie. Rycerze Solamnijscy nie zamierzali jednak biernie czekać na śmierć. Wiedziała, że stoczą z jej podwładnymi zażartą bitwę. Łucznicy zajmowali pozycje na blankach, a dowódcy dokładali starań, by podtrzymywać ich odwagę, choć smoczy strach obezwładnił wielu i zatruł ich słabością. Rycerze gnali w pośpiechu przez wioski i miasta na wyspie, usiłując stłumić panikę mieszkańców i pomóc im w ucieczce w głąb lądu, do jaskiń, które były zaopatrzone i przygotowane na taki atak. Opiekunowie Cytadeli używali zawsze swoich mistycznych mocy, by obronić się przed smoczym atakiem. Siły te w tajemniczy sposób zanikły w przeciągu ostatniego roku, tak że Mistycy zostali zmuszeni do ucieczki ze swoich pięknych, kryształowych budowli i pozostawienia ich na pastwę smoków. W pierwszej kolejności ewakuowano sieroty. Dzieci były przerażone i wzywały Złotą Lunę, darzyły ją bowiem wielką miłością, ona jednak nie pojawiła się. Adepci i mistrzowie wzięli na ręce najmniejsze szkraby i uspokajali, spiesząc się jednocześnie, by zanieść je w bezpieczne miejsce. Tłumaczyli im, że Złota Luna na pewno do nich przyjdzie, tylko że jest teraz zajęta i że muszą być dzielne i dać jej powody do dumy. Kiedy tak mówili, zerkali po sobie w smutku i przerażeniu. Pierwsza Mistrzyni opuściła Cytadelę wraz ze wschodem słońca. Uciekała, jakby była szalona albo opętana. Żaden z magów nie wiedział, dokąd się udała. Mieszkańcy wyspy Schallsea opuścili swoje domostwa i strumieniem ciągnęli w głąb lądu, a sparaliżowanych smoczym strachem ponaglali i prowadzili ci, którzy zdołali się mu oprzeć. W paśmie wzgórz w centralnej części wyspy znajdowały się wielkie jaskinie. Ludzie wierzyli z całego serca, że w ich wnętrzu będą bezpieczni i nie dosięgnie ich smoczy pogrom, ale teraz, kiedy atak stał się faktem, wielu zaczynało uświadamiać sobie, jak płonne mogły okazać się te nadzieje. Płomienie czerwonych smoków spopielą lasy i budynki. Podczas gdy ogień będzie niszczył ziemię, trujący dech ogromnego zielonego smoka zatruje powietrze i wodę. Nic nie zdoła uchronić się przed zagładą. Schallsea stanie się wyspą trupów. Ludzie zdjęci strachem czekali na rozpoczęcie ataku, czekali, aż płomienie stopią kryształowe kopuły i skalne ściany fortecy, wyglądali chmury trucizny, która zdławi w nich ostatki życia. Smoki wszelako nie atakowały. Czerwone kołowały nad głowami, przyglądając się panice w dole z niekłamaną satysfakcją, nie przymierzając się jednak do zabójczego ciosu. W niektórych głupcach rozbudziło to nadzieję, pomyśleli sobie, że wszystko może ma na celu jedynie zastraszenie i że jaszczury, przeraziwszy wszystkich, odlecą. Mądrzy mieli więcej rozumu w głowach. W swojej komnacie wysoko w Lyceum, głównym budynku zwieńczonej kryształową kopułą Cytadeli Światła, Palin Majere obserwował przez olbrzymich rozmiarów okno - które było w istocie kryształową ścianą - nadlatujące smoki. Przyglądając się im, jednocześnie usilnie próbował poskładać na powrót połamane części magicznego artefaktu, który miał przenieść jego i Tasslehoffa do bezpiecznego Solące. - Popatrz na to w inny sposób - powiedział Tas ze swoją rozwścieczającą kenderską pogodą w głosie. - Przynajmniej smok nie położy swoich pazurzysk na artefakcie. - Nie - odparł zwięźle Palin. - Położy je na nas. - Może nie - zaoponował Tas, nurkując za częścią urządzenia, która potoczyła się pod łóżko. - Mając Urządzenie do Podróżowania w Czasie w kawałkach i zupełnie pozbawione magicznego ładunku... - przerwał i usiadł. - Zgaduję, że magia wyparowała w całości, czy nie tak, Palinie? Mistyk nie odpowiedział. Ledwo co słyszał głos kendera. Nie widział drogi ratunku. Strach wstrząsnął nim, rozpacz wgryzła się weń, aż ogarnęła go słabość i opadł z sił. Był zbyt wycieńczony, żeby walczyć o życie, a zresztą czy było o co drzeć szaty? To zmarli wykradli mu magię, wysysając jaz niewiadomej przyczyny. Przeszedł go dreszcz na wspomnienie dotyku zimnych warg na ciele, owych głosów jęczących, żebrzących, błagających o magię. Zabrali ją... i Urządzenie do Podróżowania w Czasie było teraz galimatiasem kółek, zębatych przekładni, prętów i migoczących klejnotów porozrzucanych na dywaniku. - Jak już mówiłem, skoro cała magia uszła - Tas nieprzerwanie trajkotał - Beryl nie zdoła nas znaleźć, bo nie będzie miała drogi, która by ją poprowadziła. Palin uniósł głowę i spojrzał na kendera. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem wiele rzeczy. O smoku nie mającym artefaktu i być może nie mającym nas, ponieważ, jeżeli nie ma już magii... - Możesz mieć rację. - Mogę? - zdziwienie Tasa było bezbrzeżne. - Podaj mi to - polecił Palin, wskazując palcem. Zagarnąwszy dla siebie jeden z tobołków kendera, mag wysypał jego zawartość i zaczął w pośpiechu zbierać kawałeczki i części artefaktu i upychać je do worka. - Straże będą ewakuować ludzi w stronę wzgórz. Zgubimy się w tłumie. Nie, nie dotykaj tego! - krzyknął ostro, trzepiąc małą dłoń kendera sięgającą po wysadzany klejnotami cyferblat. - Muszę mieć wszystkie części razem. - Ja tylko chciałem na pamiątkę - wyjaśnił Tas, ssąc zaczerwienione kłykcie. - Coś, żeby przypominało mi Caramona. Szczególnie że teraz nie użyję już artefaktu, żeby cofnąć się w czasie. - Palin chrząknął. Ręce trzęsły mu się i trudno było po wyłamywany m i palcami złapać niektóre z mniejszych części. - Nie wiem, na co ci w ogóle ten klamot - zauważył Tas. - Wątpię, żebyś umiał go naprawić. Nie sądzę, żeby się to komukolwiek w ogóle udało. Wygląda na doszczętnie zniszczony. Mag rzucił kenderowi srogie spojrzenie. - Powiedziałeś, że postanowiłeś użyć go, żeby wrócić do przeszłości. - To było kiedyś - odparł Tas. - Póki nie zrobiło się tutaj naprawdę ciekawie. Zanim Złota Luna nie odpłynęła w gnomowym wehikule podwodnym, który teraz atakują smoki. Że nie wspomnę o umarlakach - dodał, jakby po namyśle. Palinowi nie podobało się, że o tym wspomniał. - Ech, zrób coś pożytecznego w końcu. Wyjdź na korytarz i zobacz, co się dzieje. Tas zrobił, jak mu kazano, zmierzając w stronę drzwi, choć kontynuował przez ramię: - Mówiłem ci o tym, że widziałem martwych ludzi. Dokładnie w chwili, w której rozerwało artefakt. Mówiłem, prawda? Przypadli wszyscy do ciebie, jak pijawki. - Widzisz teraz któregoś z nich? - spytał Palin. Kender rozejrzał się. - Nie, ani jednego, ale znowu - pospieszył z wyjaśnieniem - wyparowała też magia, nieprawdaż? - Tak - mag ciasno zaciągnął szpagat na worku, w którym znajdowały się połamane części. - Magia wyparowała. Tas sięgał właśnie w stronę klamki, kiedy dudniące pukanie o mało co nie wywaliło dziury w drzwiach. - Majere, panie! - zawołał ktoś. - Jesteście w środku? - Jesteśmy! - odkrzyknął Tasslehoff. - Cytadela jest atakowana przez Beryl i chmarę czerwonych smoków - powiedział głos. - Musicie się pospieszyć! Palin bardzo dobrze wiedział, że byli atakowani. W każdej chwili oczekiwał śmierci. Jego jedynym pragnieniem była ucieczka, pozostał jednakże na klęczkach, przeczesując dywanik połamanymi dłońmi, pragnąc upewnić się, że nie przeoczył ani jednego drobniutkiego klejnociku ani malutkiego kawałeczka mechanizmu z roztrzaskanego Urządzenia do Podróżowania w Czasie. Nie znalazłszy nic więcej, podniósł się z kolan akurat wtedy, kiedy lady Kamila, dowódca Rycerzy Solamnijskich z Schallsea, wkroczyła do pokoju. Była weteranem i bił od niej olbrzymi spokój, myślała trzeźwo i konkretnie. Miała rozkaz walczyć ze smokami. Mogła liczyć na to,-że jej podkomendni w fortecy również podejmą się tego obowiązku. Jej zdaniem należało ewakuować z Cytadeli tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe. Jak większość Solamnijczyków, lady Kamila z wielką podejrzliwością podchodziła do praktyków magii i przyglądała się Palinowi ponuro, jak gdyby nie zapomniała mu tego, że był w porozumieniu ze smokami. - Majere, panie, ktoś powiedział, że zdawało mu się, żeś ciągle tutaj. Wiesz, co dzieje się na zewnątrz? Palin wyjrzał przez okno i zobaczył kołujące nad nimi smoki, cienie ich skrzydeł ślizgające się po powierzchni spokojnego, oleistego morza. - Zaiste trudno byłoby nie zauważyć - odparł chłodno. Nie pałał sympatią do lady Kamili. - Co robiliście? - spytała rycerka ze złością. - Potrzebujemy waszej pomocy! Spodziewałam się, że zastanę cię szykującego swoją magię, by odeprzeć atak tych potworów, ale jeden ze strażników powiedział, że widział cię nadal w komnacie. Nie chciałam dać temu wiary, ale oto jesteś tu, bawiąc się jakąś błyskotką! Palin zastanawiał się, co powiedziałaby lady Kamila, gdyby wiedziała, że powodem, dla którego smoki atakowały wyspę, była w pierwszym rzędzie próba wykradnięcia owej „błyskotki”. - Właśnie wychodziliśmy - odparł, chwytając podekscytowanego kendera. - Chodźże no, Tas. - On mówi prawdę, lady Kamilo - przytaknął Tasslehoff, który nic sobie nie robił ze sceptycyzmu wojowniczki. - Właśnie wychodziliśmy. Zmierzaliśmy w stronę Solące, ale magiczne urządzenie, które mieliśmy zamiar użyć, żeby uciec, zepsuło się... - Wystarczy, Tas. - Palin wypchnął kendera za drzwi. - Uciec! - powtórzyła lady Kamila, a głos drżał jej z wściekłości. - Planowaliście uciec i zostawić nas wszystkich na pastwę losu? Nie wierzę, że można być takim tchórzem. Nawet jeżeli jest się czarodziejem. Palin, który trzymał ramię Tasslehoffa w mocnym uścisku, pchnął go brutalnie w głąb korytarza, w stronę schodów. - Kender ma rację, lady Kamilo - odezwał się suchym tonem. - Zamierzaliśmy uciec. Jest to coś, co zrobiłaby w takiej sytuacji każda rozsądna osoba, nieważne, czarodziej czy rycerz. Jak się okazuje, nie możemy. Utknęliśmy tutaj z wami. I tak jak wy udamy się w stronę wzgórz. Albo też w stronę śmierci, cokolwiek wybiorą smoki. Ruszaj się, Tas! Nie ma czasu na pogaduszki! - Ale twoja magia... - naciskała lady Kamila. Palin napadł na nią. - Nie mam żadnej magii! - ryknął dziko. - Nie posiadam więcej siły, żeby walczyć z potworami, niż ten kender! Mniej, być może, bo jego ciało jest całe, moje zaś połamane. Rzucił jej wściekłe spojrzenie. I ona spojrzała nań z furią, jej twarz była blada i zimna. Dotarli do schodów, które wiły się pomiędzy różnymi poziomami Lyceum, schodów, na których niegdyś tłoczyli się ludzie, a które teraz świeciły pustkami. Mieszkańcy Lyceum dołączyli do tłumu uciekającego przed smokami, w nadziei na znalezienie schronienia pośród wzgórz. Palin widział ich płynących niczym strumień w głąb wyspy. Jeśliby smoki zaatakowały teraz i plunęły ogniem na te zdjęte przerażeniem masy, rzeź byłaby straszliwa. Smoki jednak ciągle krążyły nad nimi, obserwując i wyczekując. Mag wiedział bardzo dobrze, na co czekały. Beryl usiłowała wyczuć magię artefaktu. Starała się ustalić, która z owych marnych kreatur uciekających przed nią niosła z sobą cenny talizman. Dlatego właśnie nie wydała swoim sługom rozkazu zabijania. Jeszcze nie teraz. Niech go szlag trafi, jeśliby miał powiedzieć o tym wojowniczce. Najprawdopodobniej oddałaby go w smocze łapska. - Zakładam, że naglą cię obowiązki, lady Kamilo - odezwał się Palin, odwracając się do niej plecami. - Nie zawracaj sobie nami głowy. - Wierz mi - rzuciła w odpowiedzi. - Nie będę! Przepchnąwszy się obok niego, puściła się biegiem po schodach, aż miecz grzechotał jej u boku i pobrzękiwała zbroja. - Prędko - polecił Palin Tasowi. - Zgubimy się w tłumie. Zebrawszy poły swoich szat, mistyk zbiegł po schodach. Tasslehoff podążył za nim, rozkoszując się podnieceniem, tak jak tylko kender potrafi. Opuścili budynek jako ostatni. Akurat kiedy Palin przystanął przy wejściu, żeby złapać oddech i wybrać najlepszą drogę, jeden z czerwonych smoków nagle zniżył lot. Ludzie rzucili się z krzykiem na ziemię. Mag przywarł do kryształowej ściany Lyceum, ciągnąc za sobą Tasa. Smok przeleciał, gwałtownie bijąc skrzydłami, nie czyniąc jednak żadnej szkody poza rozpędzeniem masy ludzi, którzy biegali oszalali z przerażenia. Myśląc, że być może smok go wypatrzył, Palin spojrzał w niebo w obawie, że ów mógł planować kolejny nalot. To, co ujrzał, zdumiało go i wprawiło w osłupienie. Wielkie kształty podobne olbrzymim ptakom wypełniały niebo. Zrazu Palin pomyślał, że to ptaki, ale wtedy dostrzegł słoneczne refleksy odbijające od metalu. - Co to jest, na Otchłań? - zastanawiał się. Tasslehoff obrócił twarz w górę, mrużąc oczy przed słońcem. Kolejny czerwony smok pikował w stronę Cytadeli. - Smokowcy - stwierdził ze spokojem Tasslehoff. Skaczą ze smoczych grzbietów. Widziałem, jak to robili podczas Wojny Lancy - westchnął z zazdrością. - Czasami to naprawdę chciałbym urodzić się smokowcem. - Co powiedziałeś? - wydyszał Palin. - Smokowcy? - O, tak - odparł Tas. - Czyż to nie wygląda zabawnie? Latają na smoczych grzbietach, a potem z nich skaczą i - o proszę, możesz sam zobaczyć - widzisz, jak rozpościerają skrzydła, żeby wyhamować upadek. Czyż nie byłoby to cudowne, Palinie? Żeby tak móc żeglować po niebie, jak... - Oto czemu Beryl nie pozwoliła smokom puścić wszystkiego z dymem! - krzyknął Palin w nagłym przypływie pełnego trwogi zrozumienia. - Zamierza użyć smokowców, żeby znaleźli magiczny artefakt... że by nas znaleźli! Inteligentni, silni, urodzeni, by walczyć i wychowani na wojowników, smokowcy wzbudzali największy strach spośród wojsk smoczych suwerenów. Stworzeni podczas Wojny Lancy przez złą magię z jaj smoków metalicznych, byli olbrzymich rozmiarów jaszczuropodobnymi istotami, chodzącymi na dwóch łapach jak ludzie. Mieli skrzydła, ale krótkie i niezdolne unieść wielkiego, dobrze umięśnionego cielska, tak by mogli latać. Skrzydła jednak doskonale nadawały się do tego, by unosić ich w powietrzu, tak jak robili to właśnie teraz, i wylądować bezpiecznie i miękko. Zaraz po wylądowaniu smokowcy zaczęli formować szeregi w odpowiedzi na wykrzykiwane przez ich oficerów komendy. Kordon rozdzielił się, chwytali każdego, kto był w pobliżu. Grupka smokowców otoczyła Opiekunów Cytadeli, każąc im się poddać. Postawieni w obliczu liczebnej przewagi, strażnicy złożyli broń. Smokowcy siłą zmusili ich do opadnięcia na klęczki, następnie zaś rzucili na nich zaklęcia, które spętały ich pajęczyną albo zesłały sen. Palin zanotował sobie w myślach, że smokowcy potrafili czarować bez widocznej trudności, podczas gdy każdy inny mag na Ansalonie z ledwością mógł zebrać w sobie tyle magii, by zagotować wodę. Fakt ten uznał za złowróżbny, ale sądził, że już nie będzie miał zbyt dużo czasu, by się nad nim zastanawiać. Smokowcy nie zabijali swoich więźniów. Nie przed przesłuchaniem. Pozostawiono ich tam, gdzie upadli, omotanych ciasno magicznymi splotami pajęczyn. Część smokowców ruszyła dalej, podczas gdy pozostali zaczęli ciągnąć spętanych więźniów w stronę opuszczonego Lyceum. Raz jeszcze czerwony smok przeleciał nad głowami, tnąc masywnymi skrzydłami powietrze. Grupki smokowców zsunęły się ze jego grzbietu. Ich cel stanowił teraz najwyraźniej Palin. Zamierzali zająć i utrzymać Cytadelę Światła, użyć jej jako bazy dla swojej operacji. Kiedy już ją utworzą, rozejdą się po całej wyspie, spędzając wszystkich cywili. Kolejny oddział prawdopodobnie atakował Rycerzy Solamnijskich, zagradzając im drogę wyjścia z fortecy. Palin zastanawiał się, czy poszukiwacze mają ich rysopisy. „A może kazano im dostarczyć Beryl każdego magika i kendera, jacy się napatoczą? Nie, żeby miało to jakieś znaczenie” uprzytomnił sobie z goryczą. „Tak czy inaczej, niedługo już znowu stanę się więźniem. Męczonym i poddawanym torturom. Zakutym w łańcuchy w ciemnościach, żebym tam zgnił we własnym brudzie. Nie ma szans, bym się od tego uchronił. Nie znam sposobu, by z nimi walczyć. Jeśli spróbuję użyć magii, wyssą ją zmarli, zabiorą do sobie tylko znanych celów”. Stał w cieniach kryształowej ściany, a w jego umyśle wrzało, strach wił się w nim, aż przyprawił go o mdłości; pomyślał sobie, że zaraz wyzionie z tego wszystkiego ducha. Nie śmierci się obawiał. Umieranie było proste. Życie jako więzień... z tym nie mógł się zmierzyć. Nie po raz kolejny. - Palinie - rzucił nagląco Tas. - Zdaje mi się, że nas zauważyli. Rzeczywiście, oficer smokowców dostrzegł ich. Wskazał kierunek, w którym się znajdowali i wydał rozkazy. Jego oddziały zaczęły się ku nim zbliżać. Palin zastanawiał się, gdzie była lady Kamila, a panika rozbudziła w nim potrzebę zawołania o pomoc. Odrzucił tę myśl natychmiast. Gdziekolwiek by się nie znajdowała, miała dość roboty, aby pomóc samej sobie. - Będziemy z nimi walczyć? - spytał gorliwie Tas. Mam z sobą mój specjalny nóż, Pogromcę Królików. - Zaczął grzebać w sakwach, wyrzucając z nich kawałki sztućców, sznurowadeł i starą skarpetę. - Caramon tak go nazwał, bo powiedział, że dobry to on jest tylko do zabijania groźnych królików. Groźnego królika nigdy nie spotkałem, ale całkiem dobrze zda się przeciw smokowcom. Muszę sobie tylko przypomnieć, gdzie żem go upchnął... „Popędzę z powrotem do budynku” - pomyślał Palin, w którym panika wzięła górę. „Znajdę jakąś kryjówkę, jakąkolwiek”. Stanął mu przed oczyma obraz smokowców znajdujących go skulonego, kwilącego w ustępie. A potem wlekących... Gorzka żółć zalała mu usta. Gdyby zrejterował teraz, następnym razem także musiałby uciekać i uciekałby tak wciąż i wciąż, zostawiając innych, by nadstawiali za niego karku. Nie będzie więcej uchodził. Zostanie tutaj. „To nie ja się liczę”- pomyślał Palin. „Mnie można przeznaczyć na straty. Tasslehoff jest ważny. Kenderowi nie może stać się żadna krzywda. Nie tym razem, nie w tym świecie. Bo jeżeli zginie kender, jeśli poniesie śmierć w miejscu i czasie nie jemu przeznaczonym, wtedy cały świat i my wszyscy, którzy po nim chodzimy - smoki, smokowcy i ja sam - przestaniemy istnieć”. - Tas - Palin odezwał się cicho, ale pewnym głosem. - Zamierzam odciągnąć smokowców, a kiedy będę to robił, ty pobiegniesz do wzgórz. Będziesz tam bezpieczny. Kiedy odejdą - a myślę, że tak się stanie, gdy już mnie schwytają - chcę, żebyś udał się do Palanthas, odnalazł Jennę i niech ona zaprowadzi cię do Dalamara. Kiedy dam sygnał, pobiegniesz, Tas. Pobiegniesz tak szybko, jak potrafisz. Smokowcy zbliżali się. Mieli go teraz wyraźnie w polu widzenia i zaczęli wymieniać między sobą głośne uwagi, wskazując nań i coś bełkocąc. Sądząc po ich podnieceniu, na jedno z jego pytań znalazła się odpowiedź. Mieli opis. - Nie mogę cię zostawić, Palinie! - zaprotestował Tas. - Przyznaję, że wściekłem się na ciebie za to, że chciałeś mnie zabić, kiedy kazałeś mi wrócić, żebym został rozdeptany przez tego olbrzyma, ale teraz już mi prawie przeszło i... - Biegnij, Tas! - zawołał mag, w którym rozpacz obudziła gniew. Otworzywszy torbę z częściami magicznego urządzenia, wziął do ręki cyferblat. - Biegnij! Mój ojciec miał rację. Musisz dostać się do Dalamara! Musisz powiedzieć mu... - Wiem! - wykrzyknął kender. Nawet go nie słuchał. - Ukryjemy się w Labiryncie Żywego Płotu. Nigdy nas tam nie znajdą. Dawajże, Palinie! Prędko! Smokowcy krzyczeli coś i nawoływali. Inni, słysząc ich głosy, odwrócili się, żeby zobaczyć. - Tas! - Palin napadł na niego z furią. - Rób, co ci każę! Ruszaj! - Nie bez ciebie - upierał się Tasselhof. - Co powie Caramon, kiedy się dowie, że zostawiłem cię tu na pastwę losu samiuteńkiego jak palec? Ruszają się strasznie szybko, Palinie - dodał. - Jeśli mamy zamiar zdążyć do Labiryntu Żywego Płotu, myślę, że lepiej będzie, jeżeli pobiegniemy teraz. Palin wyjął cyferblat. Za pomocą Urządzenia do Podróżowania w Czasie jego ojciec cofnął się do okresu Pierwszego Kataklizmu, próbując ocalić lady Crysanię i uchronić swojego bliźniaczego brata Raistlina przed wkroczeniem do Otchłani. Za pomocą tegoż mechanizmu Tasslehoff przy wędrował tutaj, niosąc ze sobą tajemnicę i nadzieję. Dzięki urządzeniu Palin cofnął się w czasie, żeby odkryć, iż okres przed Drugim Kataklizmem nie istniał. Owa machina była jedną z najpotężniejszych i najcudowniejszych, jakie kiedykolwiek stworzyli czarodzieje Krynnu. Szykował się właśnie do zniszczenia jej, a tym samym być może zniszczenia ich wszystkich. Było to jednak jedyne wyjście. Chwycił cyferblat i ścisnął go w dłoni z taką siłą, że metalowe krawędzie wbiły się w skórę. Wykrzykując słowa zaklęć, których nie wypowiadał od czasu, kiedy bogowie odeszli wraz z końcem Czwartej Ery, cisnął tarczą w stronę zbliżających się smokowców. Nie miał pojęcia, co da się tym osiągnąć. Był to akt rozpaczy. Widząc maga rzucającego czymś w ich kierunku, smokowcy ostrożnie wyhamowali. Tarcza uderzyła w ziemię pod ich stopami. Smokowcy cofnęli się z rękoma uniesionymi, by chronić oczy, oczekując eksplozji. Cyferblat potoczył się po ziemi, zachybotał i przewrócił na bok. Niektórzy z wrogów jęli się podśmiewać. Tarcza nagle zaczęła się jarzyć. Wystrzelił z niej słup lśniącego, oślepiająco błękitnego światła, który trafił Palina w pierś. Szarpnięcie wstrząsnęło nim, o mały włos nie stanęło mu serce. Przez straszliwą chwilę bał się, że urządzenie chciało go ukarać, że dokonywało na nim zemsty. Potem poczuł, jak jego ciało wypełnia moc. W jego wnętrzu zapłonęła pradawna magia, która zagotowała w nim krew, odurzając go i dodając mu ducha. Zaśpiewała w jego duszy i przeszyła dreszczami ciało. Wykrzyczał zdania, układając zaklęcie, pierwsze zaklęcie, jakie przyszło mu na myśl i zdumiał się, że ciągle jeszcze miał w pamięci jego słowa. Potem jednak stwierdził, że nie było to aż tak zadziwiające. Czyż nie recytował ich w pełnej żalu litanii, wciąż i wciąż od nowa przez te wszystkie lata? Kule ognia buchnęły z koniuszków jego palców i uderzyły w zbliżających się smokowców. Magiczny żar palił z taką zaciekłością, że jaszczuroludzie stanęli w płomieniach, zmieniając się w żywe pochodnie. Jaskrawe języki pochłonęły ich niemalże w mgnieniu oka, zostawiając jedynie bryłę zwęglonych ciał, stopionych zbroi, góry tlących się kości i zębów. - Zrobiłeś to! - krzyknął rozradowany Tas. - Zadziałało! Przerażeni straszliwym losem, jaki spotkał ich towarzyszy, pozostali smokowcy przyglądali się Palinowi z nienawiścią, ale i dyktowanym ostrożnością respektem. - Czy teraz pobiegniesz? - krzyknął Pałin z irytacją w głosie. - A ty? - spytał Tas, bujając się na palcach. - Tak, niech to jasna cholera! Tak! - zapewnił go Palin i kender puścił się biegiem. Czarodziej ruszył jego śladem. Był szpakowatym mężczyzną w średnim wieku, który niegdyś mógł pochwalić się niezłą kondycją, jednakże dawno już nie podejmował tak wytężonego wysiłku fizycznego jak teraz. Rzucanie zaklęcia wyczerpało go. Już czuł, że zaczyna opadać z sił. Nie zdoła długo utrzymać takiego tempa. Gdzieś za jego plecami oficer wykrzykiwał wściekle rozkazy. Palin obejrzał się za siebie i ujrzał smokowców raz jeszcze podejmujących pościg; ich upazurzone stopy rozrywały darń, wyrzucając w niebo grudki błota. Smokowcy pomagali sobie w biegu skrzydłami, wzbijając się w górę i ślizgając po powierzchni w tempie, z jakim ani mający już trochę lat na karku Palin, ani krótkonogi kender nie mieli szans się mierzyć. Labirynt Żywego Płotu ciągle jeszcze był daleko przed nimi. Palin wciągał powietrze urywanymi, bolesnymi sapnięciami. Kłuło go w boku, czuł pieczenie w nogach. Tas dziarsko gnał przed siebie, ale nie był już młodzikiem. Potknął się i dysząc, łapał oddech. Smokowcy nieustannie zmniejszali dzielący ich dystans. Mistyk zatrzymał się i raz jeszcze odwrócił, by stanąć twarzą w twarz z wrogiem. Poszukał magii, poczuł ją niczym zimny strumyczek w swojej krwi, już nie rwący potok. Sięgnął do torby i złapał kolejną część Urządzenia do Podróżowania w Czasie - łańcuszek, który służył do nakręcania artefaktu. Wykrzykując słowa, które były bardziej wyzwaniem niż zaklęciem, Palin cisnął nim w stronę bijących skrzydłami smokowców. Łańcuch począł się przemieniać, powiększając, wydłużając, rozrastając tak, aż jego ogniwa stały się grube i silne. Ugodził smokowców w przepony. Wijąc się niczym żelazny wąż, okręcił się parokrotnie wokół napierających jaszczurów. Ogniwa skurczyły się, zatrzymując potwory w mocnym uścisku. Palin nie miał czasu na zdumienie. Chwytając Tasslehoffa za rękę, odwrócił się i wznowił bieg, gnając gorączkowo, żeby dotrzeć do Labiryntu Żywego Płotu przed pościgiem. Pogoń na chwilę ustała. Spętani łańcuchem smokowcy wyli z bólu i szamotali się rozpaczliwie, usiłując wyzwolić się ze splotów. Żaden z pozostałych nie odważył się ich gonić. Palinowi serce urosło, pomyślał bowiem, że oto pokonał swoich nieprzyjaciół, zaraz jednak kątem oka pochwycił jakieś poruszenie. Podniecenie wyparowało. Teraz już wiedział, dlaczego tamci nie ruszyli za nim. Nie bali się go. Najzwyczajniej w świecie zostawili zadanie pochwycenia go posiłkom, które biegły właśnie, żeby odciąć im drogę od frontu. Uzbrojony oddział złożony z piętnastu smokowców zajął swoją pozycję pomiędzy Palinem i Tasem a Labiryntem Żywego Płotu. - Mam nadzieję... że zostało jeszcze trochę... tego urządzenia - wysapał Tas, ledwo co łapiąc dość oddechu, żeby mówić. Czarodziej sięgnął do torby. Jego dłoń zacisnęła się na garści klejnotów, które kiedyś przyozdabiały mechanizm. Znów ujrzał artefakt, ujrzał jego piękno i poczuł jego moc. Serce sprzeciwiało się temu, co chciał zrobić, wahanie trwało jednak tylko przez chwilę. Sypnął klejnotami w stronę smokowców. Szafiry, rubiny, szmaragdy i diamenty zaiskrzyły na niebie, spadając deszczem na głowy zdumionych jaszczuroludzi, rozsypując się wokół nich niczym piasek rozrzucany przez dzieci bawiące się w czary. Klejnoty jaśniały w słońcu. Kilku smokowców, chichocząc z radości, pochyliło się, żeby je pozbierać. Wtedy szlachetne kamienie eksplodowały, formując gęstą chmurę migoczącego drogocennego pyłu, który otoczył napastników. Okrzyki radości przeszły w przekleństwa i jęki bólu, kiedy żwirowaty pył dostał się do oczu tych, którzy się schylili. Niektórzy z nich mieli otwarte usta i duszący pył dostał się im do gardeł. Drobniutki proszek przeniknął pod łuski, które zaczęły świerzbić, toteż zaczęli się drapać, skomląc przy tym i wyjąc. Podczas gdy smokowcy zataczając się, błądzili ślepo, wpadając jeden na drugiego, tarzając się po ziemi i dusząc, Palin wraz z Tasslehoffem okrążyli ich. Po kolejnej galopadzie zanurzyli się w zieloność Labiryntu. Labirynt Żywego Płotu, który został wzniesiony przez qualinestyjskich rzeźbiarzy drzew, był darem od Laurany. Został zaprojektowany tak, by cieszył oko swoim pięknem i zapewniał odosobnienie tym, którzy doń przybyli, by stanowił miejsce, gdzie ludzie mogliby porozmawiać, odpocząć, pomedytować, postudiować. Labirynt Żywego Płotu, liściaste ucieleśnienie ludzkiego serca, był miejscem, którego nie sposób odrysować na mapie, o czym gnom Zagwozdek przekonał się na własnej skórze, ku swemu zresztą bezgranicznemu zawodowi. Ci, którym szczęśliwie udało się przejść przez Labirynt, podążając za własnym sercem, dochodzili do Srebrnych Schodów, które mieściły się w samym centrum i wieńczyły duchową podróż. Palin nie łudził się zbytnio, że zgubi smokowców w Labiryncie, miał jednak nadzieję, że jego magiczna siła ochroni ich obu, być może ukryje przez wzrokiem potworów. Jego nadzie - ja miała być wystawiona na próbę. Więcej jeszcze smokowców przyłączyło się do pościgu, a prowadził ich teraz gniew i pragnienie zemsty. - Zatrzymaj się na chwilę - powiedział do Tasa, który nie miał dość tchu, by odpowiedzieć. Skinął tylko głową i wciągnął haust powietrza. Dotarli do pierwszego załomu Labiryntu Żywego Płotu. Nie było sensu ruszać dalej, dopóki Palin nie dowie się, czy smokowcy będą podążać za nimi. Obejrzał się. Kilku pierwszych wpadło do Labiryntu i niemalże w tej samej chwili zatrzymało się. Gałęzie rozpostarły się w poprzek ścieżki, pędy wystrzeliły z ziemi. Listowie rozwijało się w zdumiewającym tempie. W przeciągu paru chwil dróżka, którą przechodzili Palin i Tas, zarosła krzewami tak gęsto, że mag nie mógł już dostrzec smokowców. Westchnął z ulgą. Miał rację. Magia Labiryntu Żywego Płotu nie wpuści tych, którzy chcieliby wejść doń, mając złe zamiary. Przez chwilę bał się, że smokowcy użyją swoich skrzydeł, żeby wznieść się ponad Labirynt, ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że kwitnąca winorośl splata się nad jego głową, tworząc rodzaj baldachimu. Jak na razie on i Tas byli bezpieczni. - Uff! Niewiele brakowało! - trafnie zauważył kender. - Przez moment pomyślałem sobie, że już po nas. Naprawdę dobry z ciebie czarodziej, Palinie. Nieraz widziałem Raistliną rzucającego zaklęcia, ale nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek podsmażył smokowców jak bekon, choć widziałem onegdaj, jak wzywał Wielkiego Czerwia Catyrpeliusa. Słyszałeś o nim kiedykolwiek? Raistlin... Ryk i buchający ogień przerwał opowieść Tasslehoffa. Krzaki, które tak niedawno wyrosły, by powstrzymać smokowców, stanęły w jaskrawych pomarańczowych płomieniach. - Smoki! - zaklął gorzko Palin, zanosząc się kaszlem, kiedy gorący podmuch sparzył rriu płuca. - Będą chciały wykurzyć nas stąd ogniem. W podnieceniu wywołanym pokonaniem jaszczurów zapomniał o smokach. Labirynt Żywego Płotu mógł powstrzymać każdy inny rodzaj ataku, najwyraźniej jednak nie był odporny na smoczy ogień. Kolejny czerwony zionął płomiennym oddechem w kierunku Labiryntu. Trzasnęły ogniste języki, dym wypełnił powietrze. Drogę odcinała ściana ognia. Nie mieli innego wyjścia, jak tylko zapuścić się głębiej. Palin ruszył w głąb zielonej nawy, skręcił w prawo i wyhamował, kiedy liściasta ściana na końcu ścieżki buchnęła ogniem i zasnuła się dymem. Dławiąc się, mag zakrył sobie usta brzegiem rękawa i szukał innej drogi wyjścia. Kolejna ścieżyna otwarła się na wprost niego, krzewy rozstąpiły się, przepuszczając jego i Tasa. Nie zdążyli odejść zbyt daleko, kiedy po raz kolejny płomienie stanęły im na drodze. I znowu otworzyła się przed nimi inna ścieżka. Choć Labirynt Żywego Płotu umierał, szukał sposobu, by ich ocalić. Palin miał wrażenie, że byli prowadzeni w jakieś szczególne miejsce, nie miał jednak pojęcia jakie. Od dymu kręciło mu się w głowie i stracił orientację. Jego siły były mocno nadwątlone. Zataczał się raczej, niż biegł. Tasslehoff również padał ofiarą zmęczenia. Nawet kitka dyndała mu smętnie na czubku głowy. Czerwony smok, który atakował Labirynt, nie zamierzał ich zgładzić. Mógłby zrobić to dawno temu. Gnał ich niby owce, używając ognia, by deptać im po piętach, podgryzać ich, zmusić, by wybiegli na otwartą przestrzeń. Labirynt wszelako popędzał ich naprzód, odkrywając wciąż nowe ścieżki, kiedy drogę zagradzały im płomienie. Dym wirował wokół nich. Palin ledwo widział przed sobą kendera. Kaszlał aż do zdarcia gardła, kaszlał, aż zbierało mu się na wymioty. Za każdym razem, kiedy otwierała się przed nimi kolejna żywopłotowa ścieżyna, świeży powiew orzeźwiał go, ale niemal natychmiast powietrze przenikał dym i odór siarki. Potykając się, parli jednak naprzód. Ściana na wprost nich buchnęła ogniem. Palin poleciał do tyłu, z przerażeniem obrócił się w lewo, by ujrzeć kolejne płomienie. Zwrócił się w prawo, Labirynt lizały ogniste języki. Żar przypiekał mu płuca. Nie mógł złapać tchu. Snujący się dym kłuł go w oczy. - Palinie! - wskazał palcem Tas. - Schody! Mag otarł łzy i oczom jego ukazały się srebrne stopnie wijące się serpentyną w górę, gdzie znikały w kłębach dymu. - Wejdźmy po nich! - nalegał Tas. Palin pokręcił głową. - To na nic się nie zda. Te schody donikąd nie prowadzą, Tas - wyskrzeczał z obolałym i krwawiącym gardłem, kiedy dopadł go atak kaszlu. - Ależ owszem - upierał się Tas. - Nie jestem pewien, gdzie, ale wspinałem się po nich ostatnim razem, kiedy tu byłem, jak się zdecydowałem, że naprawdę powinienem wrócić i dać się nadepnąć temu olbrzymowi. Zdążyłem już sobie przemyśleć tę decyzję - dodał naprędce. - Tak czy inaczej, zobaczyłem... och, popatrz! Tam jest Caramon! Czołem, Caramonie! Palin uniósł głowę, spozierając z wysiłkiem poprzez dymną zasłonę. Siły opuściły go już i dopadły nudności, a kiedy ujrzał swojego ojca stojącego na szczycie Srebrnych Schodów, nie zdziwił go ów widok. Caramon przyszedł już był raz do swojego syna w Cytadeli Światła, pojawił się, by przestrzec go przed odesłaniem Tasslehoffa w przeszłość, na śmierć. Teraz jawił się swojemu synowi tak, jak wyglądał jeszcze za życia, stary, ale ciągle pełen krzepy i wigoru. Twarz ojca była jednakże inna. Caramon nigdy nie stronił od wesołości i uśmiech często gościł na jego obliczu. Oczy, które widziały tak wiele smutku i znały tak wiele bólu, zawsze rozświetlała nadzieja. Stary mag zmienił się. Teraz i oczy były inne, zagubione, poszukujące. Tasslehoff zaczął już pokonywać stopnie, plotąc coś trzy po trzy do Caramona, który nie odezwał się ani słowem. Kiedy kender zaczynał się wspinać, schody miały jedynie kilka stopni. Znajdował się już prawie u ich szczytu. Jednak gdy Palin postawił stopę na pierwszym lśniącym srebrem stopniu, zadarł głowę i zobaczył, jak schody pną się wysoko w górę, zdają się wznosić bez końca. Nie miał w sobie dość siły, by pokonać je wszystkie i zdjął go strach, że zostanie w tyle. W chwili, gdy jego stopa dotknęła schodów, owionął go świeży podmuch. Zaciągnął się nim łapczywie. Podniósłszy oczy, zobaczył nad sobą błękit nieba. Raz jeszcze głęboko wciągnął haust świeżego powietrza i zaczął się wspinać. Dystans zdawał się teraz niewielki. Na szczycie, czekając cierpliwie, stał Caramon. Unosząc widmową rękę, skinął na nich. Tasslehoff dotarł na samą górę i w mig przekonał się, że Srebrne Schody, zgodnie z tym, co mówił Palin, prowadzą donikąd. Stopnie kończyły się nagle, kolejny krok poprowadziłby go poza ich krawędź. Daleko w dole ohydny dym umierającego żywopłotu falował niczym wzburzona woda. - Co mam teraz zrobić, Caramonie? - wrzasnął Tas. Palin nie dosłyszał żadnej odpowiedzi, ale kender najwyraźniej ją otrzymał. - Jakież to wspaniałe! - zapiał Tas. - Pofrunę zupełnie tak jak smokowcy! Mag krzyknął przerażony. Rzucił się do przodu, usiłując pochwycić kenderską koszulinę i chybił. Z okrzykiem bezgranicznego zachwytu Tasslehoff rozpostarł ramiona niczym ptak i skoczył prosto z ostatniego stopnia. Runął w dół i zniknął w dymie. Palin przywarł do schodów. W desperackiej próbie złapania Tasa sam o mały włos nie poleciał za nim. Czekał z duszą na ramieniu na agonalny jęk kendera, ale jedynym, co dochodziło do jego uszu, było trzaskanie płomieni i ryki smoków. Palin spojrzał w tańczący dym i przeszedł go dreszcz. Odwrócił się do swojego ojca, ale Caramon zniknął. Do miejsca, gdzie stał, zbliżał się teraz czerwony smok. Skrzydła przesłoniły plamkę błękitnego nieba. Smok wystawił szpon, by pochwycić Palina ze schodów i zaciągnąć z powrotem do celi. Mag był zmęczony, wyczerpało go trwanie w strachu. Jedyne, czego pragnął, to odpoczynek i uwolnienie się już na zawsze od lęku. Wiedział, dokąd prowadzą Srebrne Schody. Do śmierci. Caramon umarł. Jego syn wkrótce do niego dołączy. - Przynajmniej - powiedział Palin spokojnym, ponurym głosem - nigdy już nie będę więźniem. Skoczył ze stopnia - i uderzył ciężko bokiem o twardą kamienną posadzkę. Jako że lądowanie było zupełnie niespodziewane, Palin nie próbował złagodzić upadku. Potoczył się i przekoziołkował, z rozpędem wpadając na kamienną ścianę. Porażony impetem, w szoku i skonfundowany, leżał i mrugając oczami, patrzył w sufit, zastanawiając się, dlaczego żyje. Tasslehoff pochylił się nad nim. - Nic ci nie jest? - spytał, choć nie czekał na odpowiedź. - Zobacz, Palinie! Czyż to nie cudowne? Powiedziałeś mi, żebym znalazł Dalamara, no i znalazłem! Jest tutaj! Ale nie mogę znaleźć Caramona. Nigdzie go nie ma. Palin podźwignął się ostrożnie do pozycji siedzącej. Był posiniaczony i obolały, miał poranione gardło, charczał, jakby w jego płucach ciągle jeszcze zalegał dym, nie czuł jednak nigdzie kłującego bólu, nie słyszał zgrzytu kości. Zdumienie i wstrząs wywołane widokiem elfa sprawiły, że zapomniał o pomniejszych ranach. Był poruszony nie tylko tym, że zobaczył Dalamara - ów zniknął dla świata trzydzieści lat wcześniej - zaszokowała go zmiana, jaka w dumnym czarodzieju zaszła. Długowieczne elfy w ludzkich oczach zdają się nie starzeć. Dalamar był elfem już u początków ludzkości. Powinien wyglądać tak samo jak wtedy, kiedy Palin widział go po raz ostatni, ponad trzy dekady temu. Nie wyglądał. Zmiana była tak drastyczna, że Palin nie do końca miał pewność, że oto stoi przed nim Dalamar, a nie kolejny upiór. Długie włosy elfa, niegdyś czarne niczym krucze skrzydło, przyprószyła siwizna. Jego twarz, choć wciąż pięknie rzeźbiona i proporcjonalna, była zniszczona. Blada skóra opinała czaszkę, sprawiając wrażenie, jakby twarz wyciosano z kości słoniowej. Orli nos przypominał dziób, broda wyostrzyła się. Szaty zwisały luźno na zmizerowanej sylwetce. Jego eleganckie dłonie z długimi palcami były kościste i poobcierane, czer - wone kłykcie wyraźnie się odznaczały. Żyłki na grzbietach dłoni wytyczały błękitną mapę choroby i rozpaczy. Palin zawsze darzył Dalamara sympatią i podziwem, choć sam nie wiedział dlaczego. W ich filozofiach życiowych próżno by doszukiwać się podobieństwa. Dalamar służył Nuitari, bóstwu Mrocznego Księżyca i czarnej magii. Palin był na usługach Solinari, bóstwa Srebrnego Księżyca, pana magii światła. Dla obydwu straszliwym ciosem było odejście bogów, a wraz z nimi i samej esencji. Palin poszedł w świat w poszukiwaniu magii, którą zwano „dziką”. Dalamar odciął się od innych czarodziejowi świata. Szukał mocy w mrocznych miejscach. - Jesteś ranny? - spytał Dalamar. W jego głosie pobrzmiewała nuta irytacji, nie zaś niepokój o stan Palina; niepokoił się raczej o to, że mógłby wymagać jakiegoś rodzaju uwagi, która zmusiłaby elfa do użycia swoich mocy. Palin z wysiłkiem stanął na nogi. Mówienie było dlań męką. Gardło bolało okropnie. - Nic mi nie jest - wychrypiał, przyglądając się Dalamarowi w ten sam sposób, uważnie, podejrzliwie. - Dziękuję ci, że nam pomogłeś... Mroczny elf uciął jego słowa ostrym, wymownym gestem bladej dłoni. Skóra rąk tak silnie odznaczała się bladością na tle czarnych szat, że wyglądała, jakby została odcięta od reszty ciała. - Zrobiłem to, co musiałem zrobić, wziąwszy pod uwagę, jakiego piwa nawarzyłeś - blada dłoń wysunęła się i złapała Tasa za kołnierz. - Pójdziesz ze mną, kenderze. - Z przyjemnością udam się z tobą, Dalamarze - odparł Tas. - A tak przy okazji, to naprawdę jestem ja, Tasslehoff Burrfoot, nie musisz więc wołać na mnie „kenderze” takim nieprzyjemnym tonem. Bardzo się cieszę, że znowu cię widzę, poza tym, że mnie szczypiesz. Właściwie to mnie nawet całkiem boli... - Bez gadania - odparł czarodziej i wprawnym ruchem wykręcił kołnierz kendera, co zmusiło tego do posłuchania rozkazu. Ciągnąc wierzgającego Tasa za sobą, Dalamar prze - szedł przez mały, wąski pokój w stronę masywnych drewnianych odrzwi. Skinął bladą dłonią i drzwi otworzyły się bezgłośnie. Trzymając Tasa w mocnym uścisku, zatrzymał się przy futrynie i odwrócił do Palina. - Odpowiadasz za wiele rzeczy, Majere. - Czekaj! - zaskrzeczał mag, krzywiąc się z bólu. Gdzie jest mój ojciec? Widziałem go. - Gdzie? - marszcząc brwi, spytał Dalamar. - Na szczycie Srebrnych Schodów - pospieszył z odpowiedzią Tasslehoff. - Obydwaj go widzieliśmy. - Nie mam pojęcia. Ja go nie posyłałem, jeśli to masz na myśli - odparł Dalamar. - Niemniej jednak doceniam jego pomoc. Wyszedł i drewniane skrzydło zatrzasnęło się za nim. Zdjęty strachem i paniką, czując, że lada chwila się zadławi, Palin przypadł do drzwi. - Dalamarze! - krzyczał, waląc w drewno. - Nie zostawiaj mnie tutaj! Elf odezwał się, ale po to tylko, by wyskandować słowa magii. Palin rozpoznał zaklęcie - magiczny rygiel. Siły opuściły go, osunął się po drzwiach i legł bezwładnie na zimnej, kamiennej posadzce. Znowu był więźniem. 3 Wschód słońca W ciemnej godzinie przed świtaniem, Gilthas, król Qualinesti, stał na balkonie swojego pałacu. A właściwie to jego ciało stało na balkonie. Dusza przemierzała ulice zatopionego w ciszy miasta. Kroczyła każdą ulicą, zatrzymywała się na każdym ganku, zaglądała w każde okno. Widziała splecionych ramionami nowożeńców pogrążonych we śnie. Widziała matkę siedzącą w bujanym fotelu i tulącą swoje maleństwo; śpiące dziecko, drzemiąca matka, delikatne kołysanie. Jego dusza widziała młodych elfich braci dzielących posłanie z wielgachnym psem. Obydwaj chłopcy spali przytuleni do psiego karku, a cała trójka śniła o zabawie w berka na malowanych słońcem polanach. Dusza jego widziała sędziwego elfa, który spał w tym samym, co jego ojciec, a wcześniej i jego ojciec, domu. Nad łóżkiem portret zmarłej żony. W pokoju obok syn, który ów dom odziedziczy, z połowicą u boku. - Śpijcie długo tej nocy - szeptała dusza Gilthasa każdemu, kogo dotknęła. - Nie witajcie poranka zbyt wcześnie, bo kiedy już otworzycie oczy, nie zacznie się nowy dzień, ale nastanie koniec naszego czasu. Słońce, które widzicie na niebie, nie wschodzić będzie, ale chować się za horyzontem. Światło dnia stanie się nocą, a noc mrokiem rozpaczy. Teraz jednakże Śnijcie w spokoju. Pozwólcie, niech stanę na straży owego spokoju, póki jeszcze mogę. - Wasza Wysokość - rozległ się głos. Gilthas z ciężkim sercem zwrócił nań uwagę. Wiedział, że kiedy odwróci się, by posłuchać, by odpowiedzieć, by zareagować, czar pryśnie. Dusza wróci do ciała. Sny o dymie i ogniu, krwi i błyszczącej stali zakłócą odpoczynek ludu Qualinesti. Starał się udawać, że nie dosłyszał, ale właśnie gdy wyglądał z balkonu, jaskrawe srebro gwiazd poczęło blednąc i dostrzegł słabe, nikłe światło na horyzoncie. - Wasza Wysokość - odezwał się ktoś, kolejny głos. Świt. A wraz ze świtem śmierć. Gilthas odwrócił się. - Marszałku Medanie - powiedział, a w jego głosie można było wyczuć chłodną nutę. Przeniósł wzrok z przywódcy Czarnych Rycerzy Neraki na osobę stojącą za nim, zaufanego sługę. - Planchet. Obydwaj, jak sądzę, przynosicie wieści. Marszałku Medanie, ty pierwszy. Alexius Medan był człowiekiem, mężczyzną z pięćdziesiątką na karku i choć skłonił się z szacunkiem królowi, to on był prawdziwym władcą Qualinesti od trzydziestu z górą lat, od kiedy tylko Czarni Rycerze Neraki przejęli królestwo podczas Wojny Chaosu. Gilthas znany był całemu światu jako „Król Marionetka”. Czarni Rycerze pozostawili młodego, najwyraźniej słabego i chorowitego chłopaka na tronie, żeby zjednać sobie elficki lud i dać mu iluzję kontroli. W rzeczywistości to marszałek Medan był tym, który pociągał za sznurki marionetkowego Gilthasa, a senator Palthainon, wpływowy członek Thalas-Enthia, wygrywał melodię, do której owa marionetka tańczyła. Niemniej jednak, o czym marszałek Medan dowiedział się zaledwie dzień wcześniej, został oszukany. Gilthas nie był kukiełką, ale niezwykle utalentowanym aktorem. Odgrywał rolę słabego i niezdecydowanego króla po to, aby ukryć swoje prawdziwe oblicze przywódcy elfickiego ruchu oporu. Medan dał się nabić w butelkę. Marionetkowy król przeciął sznurki i podrygiwał teraz we własnym rytmie. - Opuściłeś nas po zmroku i nie było cię całą noc, marszałku - zauważył Gilthas, świdrując człowieka podejrzliwym wzrokiem. - Gdzie byłeś? - W swojej kwaterze głównej, Wasza Wysokość, o czym ci wspominałem, kiedy tam szedłem - odparł Medan. Był słusznego wzrostu i dobrze zbudowany. Mimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat - a może właśnie z ich powodu - ciężko pracował nad utrzymaniem żołnierskiej sprawności. Szare oczy kontrastowały z ciemnymi włosami, a ciemne brwi nadawały jego obliczu wyraz wiecznej powagi, która nigdy nie tajała, nawet kiedy się uśmiechał. W latach młodości był smoczym jeźdźcem. Gilthas rzucił Planchetowi znaczące spojrzenie, a ów dyskretnie skinął głową. Zarówno spojrzenie, jak i skinienie nie uszły bystrej uwadze Medana, który wyglądał jeszcze poważniej niż zazwyczaj. - Wasza Wysokość, nie winie cię za to, że nie darzysz mnie zaufaniem. Powiedziano kiedyś, że królowie nie mogą pozwolić sobie na luksus ufania komukolwiek... - zaczął Medan. - Szczególnie zaś temu, który podbił nasz lud i trzymał w żelaznym uścisku przez ponad trzy dziesięciolecia - przerwał mu Gilthas. W królewskich żyłach płynęła zarówno ludzka, jak i elfia krew, choć dominowała ta ostatnia. - Zwalniasz ów uścisk na naszych gardłach, by tę samą rękę ofiarować nam w geście przyjaźni. Zrozumiesz mnie, panie, kiedy powiem, że wciąż jeszcze czuję twoje palce wbijające się w moją krtań. - Trafnie to ująłeś, Wasza Wysokość - odparł marszałek, lekko rozchylając usta w uśmiechu. - Jak już powiedziałem, doceniam twoją rozwagę. Gdybym mógł tak mieć rok na dowiedzenie mojej lojalności... - Wobec mnie? - zapytał Gilthas z nutką szyderstwa w głosie. - Marionetki? - Nie, Wasza Wysokość - odpowiedział marszałek Medan. - Lojalności wobec ziemi, która stała się moim domem, ludu, który obudził we mnie szacunek i wobec twojej matki. - Nie dodał już: „Którą pokochałem”, choć być może te słowa rozbrzmiały w jego sercu. Marszałek nie zmrużył oka całą poprzednią noc, eskortując Królową Matkę w bezpieczne miejsce, poza zasięg łapsk zbliżających się zabójców Beryl. Cały poprzedni dzień był na nogach, odprowadzając Lauranę do kryjówki, gdzie spotkała się z Gilthasem. To Medanowi przypadło w udziale nieszczęsne zadanie poinformowania młodego króla o tym, że siły Beryl maszerowały na Qualinesti z zamiarem zniszczenia zarówno kraju, jak i jego mieszkańców. I tej nocy nie dane było marszałkowi przyłożyć głowy do poduszki. Jedyną widoczną oznaką zmęczenia była zmizerowana twarz, lecz oczy pozostawały czujne. Napięcie Gilthasa zelżało, podejrzenia rozwiały się. - Jesteś mądry, marszałku. Twoja odpowiedź jest jedyną odpowiedzią, jaką mógłbym przyjąć z twoich ust. Gdybyś uciekł się do pochlebstw, wiedziałbym, że kłamiesz. Moja matka opowiedziała mi o twoim ogrodzie, o tym, że dołożyłeś starań, żeby uczynić go pięknym, że radują cię nie tylko same kwiaty, ale i doglądanie i pielęgnowanie ich. Niemniej jednak muszę przyznać, że z trudem mogę uwierzyć, że taki człowiek mógł kiedyś przyrzekać lojalność typom w rodzaju lorda Ariakana. - Z niejakim trudem i mnie przychodzi pojąć, że młody człowiek mógł dać się namówić na ucieczkę od rodziców, którzy kochali go do szaleństwa, by wpaść w pajęczynę utkaną przez pewnego senatora - padła chłodna odpowiedź marszałka Medana. - Pajęczynę, która niemalże doprowadziła do zguby owego młodego człowieka i jego ludu. Gilthas oblał się pąsem, słysząc, jak opowiada mu się jego własną historię. - Źle zrobiłem. Byłem młody. - Ja również, Wasza Wysokość - odparł marszałek. - Dość młody, by uwierzyć w kłamstwa Królowej Takhisis. Nie staram ci się przypodobać, Gilthasie, kiedy mówię, że nabrałem do ciebie szacunku. Rola, jaką odegrałeś, leniwego marzyciela, któremu bardziej zależało na swoich strofach niż na własnych poddanych, kompletnie zbiła mnie z pantałyku. Chociaż - dodał sucho marszałek - muszę powiedzieć, że wraz ze swoimi rebeliantami byłeś mi nielichym utrapieniem. - I ja nabrałem do ciebie szacunku, marszałku, a w pewnym stopniu również zaufania - przyznał Gilthas - choć nie do końca. Czy to wystarczy? Marszałek wyciągnął dłoń. - Wystarczy, Wasza Wysokość. - Gilthas przyjął wyciągniętą dłoń marszałka. Ich uścisk był silny i krótki. - A teraz - podjął Medan - być może twój sługa zechce powiedzieć swoim szpiegom, żeby przestali za mną chodzić. Musimy skupić wszystkie siły na zadaniu, jakie nas czeka. - Jakie masz dla mnie wieści, marszałku? - spytał Gilthas, ani nie przyznając mu racji, ani nie oponując. - To relatywnie dobra wiadomość, Wasza Wysokość - zauważył Medan - wziąwszy wszystko pod uwagę. Raporty, które przedstawiono nam wczoraj, są prawdziwe. Siły Beryl przekroczyły granicę Qualinesti. - Cóż jest dobrego w tej wiadomości? - chciał wiedzieć Gilthas. - Nie ma z nimi Beryl, królu - odparł marszałek. - Ani żadnego z jej sługusów. Gdzie są i dlaczego nie ma ich z wojskami, nie mam pojęcia. Prawdopodobnie miała jakiś powód, by ich trzymać w odwodzie. - Żeby weszły do gry w ostatecznym starciu - gorzko podsunął Gilthas. - Podczas ataku na Qualinost. - Niewykluczone, Wasza Wysokość. W każdym bądź razie nie ma ich w szeregach armii, a to daje nam trochę czasu. Jej wojska są wielkie, obciążone furgonami i wieżami oblężniczymi i wiele trudności przysparza im przedarcie się przez leśną gęstwinę. Z raportów przychodzących od naszych oddziałów wiemy, że nękają ich nie tylko bandy elfów pod rozkazami Lwicy, ale i same drzewa, roślinność, a nawet zwierzęta zdają się walczyć z wrogiem. - Tak, byłyby do tego zdolne - Gilthas zgodził się cicho - ale wszystkie te siły są śmiertelne, tak jak i my, i tylko tyle mogą wytrzymać. - Zaiste, Wasza Wysokość. Mogliby nie oprzeć się smoczemu ogniowi, to pewne. Do czasu przybycia smoków możemy jednak pozwolić sobie na głębszy oddech. Nawet jeśliby smoki miały postawić lasy w płomieniach, sądzę, że dotarcie do Qualinostu zajmie armii dziesięć dni. To powinno dać ci dość czasu, żeby urzeczywistnić plan, jaki nakreśliłeś nam zeszłej nocy. Gilthas westchnął z głębi serca i odwrócił wzrok od marszałka w stronę rozjaśniającego się nieboskłonu. Nie dał żadnej odpowiedzi, tylko w ciszy obserwował wschód słońca. - Przygotowania do ewakuacji powinny zacząć się zeszłej nocy - surowym tonem zwrócił uwagę Medan. - Marszałku - stłumionym głosem odezwał się Planchet. - Nie rozumiesz. - Ma rację. Nie rozumiesz, marszałku Medanie - powiedział Gilthas, odwracając się. - I pewnie nie potrafiłbyś zrozumieć. Darzysz tę krainę miłością, jak mówisz, ale nie potrafisz kochać jej tak, jak my ją kochamy. Nasza krew płynie w każdym liściu i kwiecie. Żywiczne soki każdej osiki krążą w naszych żyłach. Słyszysz jaskółczy śpiew, my natomiast rozumiemy słowa jej pieśni. Topory i płomienie, które powaliły drzewa, poraniły i osmaliły również nas. Trucizna, od której giną ptaki, w pewien sposób zadaje śmierć również elfom. Dzisiejszego ranka muszę oznajmić mojemu ludowi, że trzeba opuścić domostwa, te same, które zadrżały w posadach podczas Kataklizmu, a mimo to stały pewnie. Trzeba opuścić altany i ogrody, wodospady i groty. Muszą uciekać, a dokąd mają się udać? - Wasza Wysokość - wtrącił Planchet - jeśli o to chodzi, to i ja mam dla ciebie dobre wieści. W nocy przybył posłaniec od Alhany Starbreeze. Tarcza opadła. Granice Silvanesti raz jeszcze stanęły otworem przed światem. Gilthas przyglądał mu się z niedowierzaniem, nie ważąc się jeszcze na nadzieję. - Czy to możliwe? Jesteś pewien? Jak? Co się stało? - Goniec nie znał szczegółów, mój panie. Wyruszył ze swoją radosną misją, by przekazać nam te dobre wieści zaraz, jak tylko elfy same przekonały się, że to prawda. Tarcza naprawdę opadła. Alhana Starbreeze osobiście przekroczyła granicę. Oczekuję na dniach kolejnego posłańca, który będzie wiedział więcej. - To cudowne wieści - wykrzyknął podekscytowany Gilthas. - Nasz lud uda się do Silvanesti. Nasi kuzyni nie mogą odmówić nam schronienia. Kiedy już tam dotrzemy, połączymy siły i ruszymy do ataku, by odzyskać naszą ojczyznę. Widząc, że Planchet przygląda mu się z grobową miną, władca westchnął. - Wiem, wiem. Nie musiałeś mi przypominać. Zapędziłem się. Ale ta radosna wieść po raz pierwszy od wielu tygodni obudziła we mnie nadzieję. Chodźmy - dodał, opuszczając balkon i przechodząc do swoich komnat. - Musimy powiedzieć Matce... - Wciąż śpi, Wasza Wysokość - rzekł przyciszonym głosem Planchet. - Nie, nie śpię - odezwała się Laurana. - A nawet jeśli spałam, z radością rozbudzę się, żeby posłuchać dobrych wieści. O czym to mówicie? Tarcza opadła? Wycieńczoną nocnym lotem z domu i dniem wysłuchiwania samych okropnych wieści Lauranę zdołano w końcu nakłonić, by udała się na spoczynek. Miała własny pokój w królewskim pałacu, ale Medan w obawie przed zabójcami Beryl wydał rozkaz, by budynek opuściła cała służba, wszystkie pokojówki, elficcy dworzanie, księgowi i kucharze. Postawił wokół pałacu strażników, którzy mieli przykazane nie wpuszczać do środka nikogo prócz niego samego i jego adiutanta. Medan mógłby nie ufać nawet jemu, gdyby nie to, że wiedział, iż ów jest Rycerzem Solamnijskim, bez reszty oddanym Lauranie. Następnie uparł się, żeby królowa położyła się na sofie w saloniku Gilthasa, gdzie można było czuwać nad jej snem. Kiedy marszałek udał się do swojej kwatery głównej, zostawił Solamnijczyka, Gerarda, i syna władczyni, by trzymali przy niej nocną wartę. - Wieści są prawdziwe, matko - powiedział Gilthas, podchodząc do niej. - Tarcza opadła. - To brzmi cudownie - ostrożnie zauważyła Laurana. - Podaj mi, proszę, Planchecie, mój szlafrok, żebym nie musiała dłużej zakłócać spokoju umysłu marszałka. Mimo to, nie ufam tym doniesieniom. Niepokoi mnie nagła synchronizacja. Szata Królowej Matki miała delikatny kolor bzu i koronkowy kołnierz. Włosy spływały na jej ramiona niczym ciepły miód. Oczy w kształcie migdałów rozświetlał błękit niezapominajek. Była starsza od Medana o wiele, wiele wiosen, a jednak wyglądała dużo młodziej niż on, bowiem elfie lato młodości i piękna usycha w zimę starości wolniej, niż to się dzieje w przypadku ludzi. Przyglądając się marszałkowi, Gilthas ujrzał na twarzy owego człowieka nie chłodną powściągliwość godną rycerza, ale ból miłości, beznadziejnej miłości, która nigdy nie mogłaby spotkać się z wzajemnością, nie mogłaby być nawet wypowiedziana. Gilthas nie pałał wprawdzie sympatią do Medana, ale ów widok złagodził jego uczucia, a nawet sprawił, że zrobiło mu się go żal. Marszałek pozostał, wyglądając przez okno, aż jego oblicze na powrót stało się surowe i odzyskał zimną krew. - Załóżmy, matko, że owo zgranie w czasie to przypadek - nalegał Gilthas. - Tarcza opada, kiedy najbardziej zależy nam na tym, by tak się stało. Gdyby jeszcze istnieli bogowie, domniemywałbym, że nad nami czuwają. - Ale bogów nie ma - odparła Laurana, zbierając poły szlafroka. - Bogowie nas opuścili. Nie wiem więc, jak przyjąć owe wieści poza tym, by być ostrożną i nie wiązać z nimi większych nadziei. - Muszę powiedzieć coś ludziom, matko - rzucił z niecierpliwością Gilthas. - Na rano zwołałem senat. - Skierował spojrzenie w kierunku Medana. - Widzisz, panie, nie trwoniłem czasu tej nocy. Musimy zacząć ewakuację dzisiaj, jeśli ma się udać plan wyprowadzenia z miasta tysięcy jego mieszkańców. To, co mam do przekazania mojemu ludowi, bę - dzie dla nich straszliwym ciosem, matko. Potrzebna mi nadzieja, którą mógłbym im dać. - „Nadzieja jest jak marchew, którą zawieszają koniowi przed pyskiem, żeby zmusić go do dalszej harówki” - wyszeptała Laurana - Co powiedziałaś, matko? - spytał Gilthas. - Mówiłaś tak cicho, nie dosłyszałem cię. - Myślałam o czymś, co usłyszałam od kogoś dawno temu. W owym czasie zdawało mi się, że ów ktoś był zgorzkniały i cyniczny. Teraz myślę, że być może przemawiała przez niego mądrość. - Laurana westchnęła, otrząsnęła się ze wspomnień. - Przepraszam cię, synu. Wiem, że to ci w niczym nie pomoże. Rycerz, adiutant Medana, wszedł do pokoju. Stał z szacunkiem w ciszy, ale łatwo można było wyczytać z jego napiętej sylwetki, że usiłował zwrócić na siebie ich uwagę. Marszałek zauważył go pierwszy. - Tak, Gerardzie, co się stało? - spytał. - Drobnostka. Nie chciałbym przeszkadzać Królowej Matce - odparł Gerard, kłaniając się. - Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności, mój panie? Jeśli Jego Wysokość pozwoli? - Możecie odejść - rzekł Gilthas i odwrócił się ku matce, by spróbować ją przekonać. Medan, skłoniwszy się, odszedł na bok z Gerardem, kierując się w stronę balkonu królewskiej komnaty, z którego rozciągał się widok na ogród. Adiutant nosił zbroję Czarnych Rycerzy Neraki, choć dla własnej wygody zdjął ciężki kirys. Zmył krew i inne ślady niedawnej walki ze smokowcem, ale nadal wyglądał na mocno poturbowanego. Nikt nigdy nie nazwałby młodego Solamnijczyka przystojnym. Włosy miał żółte niczym kaczany kukurydzy, twarz poznaczoną dziobami po ospie, co, w połączeniu z pojawiającymi się na niej teraz rozlicznymi świeżymi sińcami, błękitnymi, zielonymi i fioletowymi, nijak nie przydawało mu urody. Jego mocną stroną były za to oczy, intensywnie, frapująco błękitne. Te oczy patrzyły teraz z powagą, zasnute cieniem i zadawały kłam jego zapewnieniom o trywialności sprawy. - Jeden z naszych strażników mówi, że dwóch ludzi czeka na dole i obydwaj domagają się, by ich wpuszczono do pałacu. Jeden z nich to senator - przerwał, marszcząc brwi. - Nie potrafię przypomnieć sobie, jak się nazywa - elfickie imiona to dla mnie jeden bełkot - ale jest wysoki i patrzył na mnie z góry, jakbym był mrówką na stercie odpadków. Medan wykrzywił usta w zdumieniu. - A widok jego twarzy przywołuje obraz człowieka, który właśnie ugryzł spleśniałą figę? - Zgadza się, mój panie. - Palthainon - zgadł Medan. - Władca Marionetek. Zastanawiałem się, kiedy wkroczy na scenę. - Spojrzał na króla przez szklane drzwi. - Zupełnie tak samo, jak w starej bajce dla dzieci, Palthainon odkryje, że jego marionetkowy król przemienił się w prawdziwego władcę. I zupełnie inaczej, niż w dziecięcej opowieści, nie wydaje mi się, aby lalkarz był zadowolony z utraty swojej kukiełki. - Czy ma zostać wpuszczony do środka, mój panie? - Nie - odparł chłodno Medan. - Król ma teraz inne sprawy na głowie. Niech Palthainon czeka na wolną chwilę Jego Wysokości. Kto jeszcze chce tu wejść? Spojrzenie Gerarda przesłonił cień. Zniżył głos. - Ten elf Kalindas, mój panie. Prosi, żeby go wpuszczono. Słyszałem, jak mówił, że jest tutaj Królowa Matka. Odmawia oddalenia się. Medan nasrożył brwi. - Skąd dowiedział się, że Laurana znajduje się w pałacu? - Nie wiem, mój panie - odparł Gerard. - Nie usłyszał tego od swojego brata. Tak jak nakazałeś, nie pozwoliliśmy Kelevandrosowi wyjść z zamku. Kiedy dopadało mnie zmęczenie, tak że nie mogłem już podnieść powiek, Planchet trzymał wartę, pilnując, żeby ów nie usiłował się wymknąć. Wzrok Medana spoczął na Kelevandrosie. Elf, opatulony swoją opończą, najwyraźniej wciąż jeszcze głęboko spał w odległym rogu pokoju. - Panie - spytał Gerard. - Czy mogę mówić bez ogródek? Marszałek uśmiechnął się krzywo. - Nie robisz nic innego, od kiedy tylko przystałeś do mnie na służbę, młody człowieku. - Właściwie to nie nazwałbym tego „przystaniem” do ciebie na służbę, mój panie - odparł Gerard. - Jestem tutaj, ponieważ, o czym musiałeś wiedzieć albo czego mogłeś się domyślać, uznałem, że zostanie przy tobie będzie najlepszym sposobem, by chronić Królową Matkę. Wiem, że jeden z tych dwóch elfów jest zdrajcą. Wiem, że jeden z nich sprzeniewierzył się Lauranie, pani, która darzyła ich zaufaniem. To w ten sposób dowiedziałeś się, że tamtego ranka Palin Majere będzie w lesie i czekałeś na niego. Jeden z nich powiedział ci o tym. l tylko oni mogli o tym wiedzieć. Czy mam rację? - Jego głos był surowy i dźwięczało w nim oskarżenie. Medan przyglądał mu się wnikliwie. - Tak, masz rację. Wierz mi, Solamnijczyku, nie patrzysz na mnie z większą odrazą niż ja sam. Tak, wykorzystałem Kalindasa. Nie miałem innego wyjścia. Jeśliby ta szumowina nie zdała raportu mnie, zameldowałaby się bezpośrednio u Beryl i nie wiedziałbym, jak potoczyły się sprawy. Zrobiłem, co tylko mogłem, żeby chronić Królową Matkę. Wiedziałem doskonale, że pomagała rebeliantom i zagrzewała ich do walki. Gdyby nie ja, Beryl dawno już uśmierciłaby Lauranę. Nie osądzaj mnie zatem zbyt szybko, młody człowieku. - Wybacz, mój panie - odparł ze skruchą Gerard. - Nie wiedziałem. Co zrobimy? Czy mam odesłać Kalindasa? - Nie - powiedział Medan, trąc brodę pokrytą szarością jednodniowego zarostu. - Lepiej żeby był tutaj, gdzie mogę go mieć na oku. Licho wie, jakich narobiłby szkód, gdyby pozwolić mu na wałęsanie się luzem. - Można by go... usunąć - zasugerował z pewną niechęcią Gerard. Medan pokręcił głową. - Laurana mogłaby jeszcze uwierzyć, że jeden z jej sług okazał się szpiegiem, ale szczerze wątpię, że dałby temu wiarę jej syn. Kelevandros na pewno nie przyjąłby tego do wiadomości i gdybyśmy zabili jego brata, podniósłby taki lament, że i jego trzeba by uciszyć. Jakby to wyglądało w oczach elfów, których zaufanie muszę zdobyć, kiedy dotrze do nich, że zabrałem się za szlachtowanie ich pobratymców tuż pod drzwiami Jego Wysokości? - Bardzo dobrze, mój panie - odparł Gerard. - Będę miał go na oku. - To ja będę miał go na oku - sprostował marszałek. - Kalindas zna cię, czyżbyś o tym zapomniał? Tobie także wbił nóż w plecy. Jeśli zobaczy cię tutaj razem ze mną, jako mojego zaufanego konfidenta, z miejsca nabierze podejrzeń. Desperacja mogłaby dość niebezpiecznie pokierować jego ręką. - Masz rację, mój panie - zgodził się Gerard, marszcząc brwi. - Zapomniałem. Być może powinienem wrócić do kwatery głównej. - Wrócisz do kwatery głównej, panie rycerzu - odparł Medan. - Swojej kwatery głównej. Wysyłam cię z powrotem do Solamnii. - Nie, mój panie - zaoponował z uporem rycerz. - Odmawiam. - Posłuchaj mnie, Gerardzie - zaczął marszałek, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca. - Nie mówiłem o tym ani Jego Wysokości, ani Królowej Matce - choć myślę, że ona już wie. Bitwa, która nas czeka, jest ostatnią desperacką szamotaniną tonącego człowieka, który już trzeci raz idzie pod wodę. Qualinost nie może łudzić się, że stawi opór armii Beryl. Ta walka jest w najlepszym razie chwilowym odroczeniem, byśmy zyskali czas dla naszych uchodźców. - A zatem wszystko przemawia za tym, bym został twardo postawił sprawę Gerard, a w jego głosie pobrzmiewało wyzwanie. - Gdybym postąpił inaczej, straciłbym honor. - A co jeśli powiem, że to rozkaz? - spytał Medan. - Odparłbym, że nie jesteś moim dowódcą i nie jestem winien ci posłuszeństwa - zripostował Gerard z posępnym obliczem. - Ja zaś uznałbym, że jesteś bardzo samolubnym młokosem, który nie ma pojęcia o prawdziwym honorze - odgryzł się marszałek. - Samolubnym, mój panie? - powtórzył Gerard, porażony tym oskarżeniem. - Jakże może być samolubnym to, że ofiarowuję swoje życie za tę sprawę? - Cenniejsze dla niej jest, byś pozostał przy życiu - zauważył Medan. - Nie wysłuchałeś mnie do końca. Kiedy zasugerowałem powrót do Solamnii, nie miałem na myśli posyłania cię do jakiegoś bezpiecznego schronienia. Chciałem, żebyś dostarczył wieści o naszym położeniu Radzie Rycerskiej w Solanthus i poprosił o ich wsparcie. Gerard mierzył marszałka podejrzliwym wzrokiem. - Prosisz o pomoc Solamnijczyków, panie? - Nie - odparł Medan. - To Królowa Matka prosi Rycerzy Solamnijskich o wsparcie. Będziesz jej emisariuszem. Gerard najwyraźniej nadal miał wątpliwości. - Obliczyłem, że mamy dziesięć dni, Gerardzie - ciągnął marszałek. - Dziesięć dni, nim armia stanie pod Cjualinostem. Jeśli wyruszysz natychmiast na smoczym grzbiecie, możesz dotrzeć do Solanthus najpóźniej pojutrze. Rycerze nie będą mogli wysłać swoich wojsk, ale smoczy jeźdźcy pomogą chociaż strzec ludności cywilnej. - Uśmiechnął się ponuro. - Nie rój sobie, że posyłam cię z dala od niebezpieczeństw. Oczekuję, że wrócisz razem z nimi, a potem będziemy walczyć, ty i ja, ale ramię w ramię. Oblicze Gerarda pojaśniało. - Wybacz, że podawałem w wątpliwość twoje słowa, mój panie. Wyruszam w tej chwili. Będzie mi potrzebny szybki wierzchowiec. - Dostaniesz takiego. Mojego. Brzytwę. Na nim wyruszysz. - Nie mógłbym dosiąść twojego konia, panie - zaprotestował Gerard. - Brzytwa nie jest koniem - odparł Medan. - To mój smok. Błękitny. Służy mi od czasu Wojny Chaosu. No, co jest? Gerard zrobił się okropnie blady. - Panie - odchrząknął. - Uważam za konieczne, byś wiedział... ja nigdy nie dosiadałem smoka... - Przełknął ślinę, pąsowiejąc ze wstydu. - Ja nigdy żadnego nawet nie widziałem. - Najwyższa pora, żebyś zobaczył - Medan poklepał rycerza po plecach. - Doświadczenie zaiste dodające ducha. Zawsze żałowałem, że moje obowiązki nie pozwalały mi jeździć tak dużo, jak chciałem. Brzytwa trzymany jest w tajnym miejscu poza granicami Qualinostu. Podam ci wskazówki i prześlę pisemne rozkazy z moją pieczęcią, żeby stajenny wiedział, iż przychodzisz z mojego polecenia. Przekażę również wiadomość Brzytwie. Nie martw się. Poniesie cię prędko i bezpiecznie. Nie masz lęku wysokości, prawda? - Nie, mój panie - odparł Gerard ze ściśniętym gardłem. Co innego mógł powiedzieć? - Doskonale. Zaraz przygotuję rozkazy - oświadczył Medan. Po powrocie do komnaty, skinąwszy na Gerarda, by poszedł za nim, marszałek usiadł przy biurku Plancheta i zabrał się do pisania. - A co z Kalindasem, mój panie? - rycerz zniżył głos. Medan rzucił spojrzenie w kierunku Laurany i Gilthasa, którzy stali razem w przeciwległym rogu pokoju, ciągle debatując. - Nie zaszkodzi mu, jak sobie jeszcze trochę poczeka. Gerard stał bez słowa, przyglądając się, jak dłoń marszałka śmiga po papierze. Medan pisał szybko i zwięźle. Ułożenie rozkazów nie trwało długo, prawie zbyt krótko, jak dla Gerarda. Nie miał wątpliwości, że czeka go śmierć, ale wolałby oddać swoje życie z mieczem w dłoni, niźli obalając się ze smoczego grzbietu, spadając w otępiającym przerażeniu ku końcowi zwiastowanemu przez trzask łamanych kości. Zaśmier - działo mu to tchórzostwem, uprzytomnił więc sobie wagę i pilność swojej misji, dzięki czemu zdołał wyciągnąć po zapieczętowane rozkazy marszałka dłoń, która nie drżała. - Bywaj, mości Gerardzie - powiedział Medan, ściskając dłoń młodzieńca. - Tylko na jakiś czas, panie - odparł rycerz. - Nie zawiodę cię. Powrócę i przyprowadzę z sobą pomoc. - Powinieneś wyruszyć bez zwłoki. Beryl i jej podkomendni dwa razy się zastanowią, zanim porwą się na błękitnego smoka, szczególnie zaś należącego do Czarnych Rycerzy, niemniej jednak najlepiej będzie, jeśli wykorzystasz fakt, że jak na razie smoki Beryl nie kręcą się w pobliżu. Planchet wskaże ci tylne wyjście, przez ogród, żeby nie dojrzał cię Kalindas. - Tak, mój panie. Gerard uniósł dłoń w salucie, jakim Rycerz Solamnijski oddaje honory wrogowi. - Bardzo dobrze, mój synu. Zgadzam się. - Z drugiego końca komnaty doszedł ich głos Laurany. Stała nieopodal okna. Pierwsze promienie porannego słońca dotknęły jej włosów niczym dłoń alchemika, zmieniając miód w złoto. Przekonałeś mnie. Jest w tobie coś z twojego ojca, Gilthasie. Jakże dumny byłby teraz z ciebie. Gdyby tylko mógł stać tutaj i widzieć cię. - Chciałbym, żeby był tu teraz i podzielił się ze mną swoją mądrością - odparł król, pochylając się, by złożyć na matczynym policzku delikatny pocałunek. - A teraz, racz wybaczyć, matko, muszę spisać słowa, o których wygłoszenie już niedługo zostanę poproszony. Sprawa jest wielkiej wagi, nie chciałbym popełnić błędu. - Wasza Wysokość - odezwał się Gerard, dając krok naprzód. - Czy mogę zająć ci chwilę? Chciałbym złożyć swoje uszanowanie, nim wyjadę. - Opuszczasz nas, mości Gerardzie? - spytała Laurana. - Tak, pani. Marszałek ma dla mnie rozkazy. Wysyła mnie do Solamnii, gdzie mam przedłożyć twoją sprawę Radzie Rycerskiej i poprosić ją o pomoc. Gdybym mógł otrzymać list, Wasza Wysokość, spisany twoją ręką i z twoją pieczęcią, który by poręczał za mnie jako twojego posłańca i uzmysławiał straszliwość naszego położenia... - Solamnijczycy nigdy wcześniej nie zaprzątali sobie głowy Qualinesti - przerwał mu Gilthas, zmarszczywszy brwi. - Nie widzę powodu, dla którego mieliby teraz zacząć. - Kiedyś im zależało - odparła łagodnym tonem Laurana, wpatrując się badawczo w Gerarda. - Był kiedyś rycerz, Sturm, któremu zależało nawet bardzo mocno. - Wyciągnęła dłoń w stronę młodego wojownika, który pochylił się, by dotknąć wargami jej delikatnej skóry. - Ruszaj bezpiecznie w imię owego dzielnego i szlachetnego rycerza, sir Gerardzie. Opowieść o Sturmie Brightblade nie była dotychczas warta dla Gerarda złamanego miedziaka. Historia jego śmierci w Wieży Wielkiego Kleryka osłuchała mu się od ciągłego opowiadania. Powątpiewał wręcz, czy owa przygoda w ogóle miała miejsce. Teraz jednak uświadomił sobie, że oto ma przed sobą kobietę, który stała nad ciałem zmarłego rycerza, towarzyszkę, roniącą po nim łzy, nawet gdy chwyciła już legendarną smoczą lancę, by rzucić wyzwanie jego zabójcy. Gdy otrzymał błogosławieństwo w imię Sturma Brightblade, Gerard spokorniał, jakby dostał reprymendę. Przyklęknął przed nią z pochyloną głową. - Wyruszę, pani - powiedział. - Dziękuję. Podniósł się z klęczek i od razu urosło w nim serce. Strach przed jazdą na smoku zdawał się teraz nieistotny i nieprzystający rycerzowi. Ogarnął go wstyd za samego siebie. Młody król również sprawiał wrażenie, jakby został upomniany - wyciągnął rękę do Gerarda. - Nie bacz na moje słowa, panie rycerzu. Nie zastanowiłem się nad tym, co mówię. Skoro Solamnijczycy nie okazali troski o Qualinesti, słusznym będzie również uznać, że i Qualinesti nie miało baczenia na Solamnijczyków. Dla jednego okazanie drugiemu pomocy stanie się początkiem nowych i lep - szych stosunków między obydwoma krajami. Dostaniesz swój list. Król umaczał pióro w kałamarzu, nakreślił kilka akapitów na arkuszu cienkiej błony i złożył na dole podpis. Pod imieniem zaś przyłożył swojąpieczęć, odciskając w kropli ciepłego wosku pierścień, który nosił na palcu wskazującym. Pierścień pozostawił ślad osikowego liścia. Gilthas poczekał, aż wosk zastygnie, po czym złożył pismo i podał je Gerardowi. - A zatem przekażę im wieści, Wasza Wysokość - powiedział rycerz, przyjmując list. Raz jeszcze jego wzrok spoczął na Lauranie; chciał zabrać z sobą w pamięci jej piękny obraz, by był mu natchnieniem. Zaniepokoiło go, kiedy zobaczył, jak smutek przygasił blask jej oczu, gdy patrzyła na swojego syna i usłyszał jej ciche westchnienie. Planchet wytłumaczył mu, jak ma znaleźć drogę z ogrodu. Gerard wyszedł, gramoląc się niezdarnie przez poręcz balkonu; ciężko spadł na murawę. Zadarł głowę, czekając na dłoń podniesioną w ostatnim geście pożegnania, na jedno ostatnie spojrzenie, ale Planchet zamknął za nim drzwi. Młody Solamnijczyk przywołał obraz Laurany, jej smutek i ogarnął go straszliwy lęk, że był to ostatni raz, kiedy ją widział, ostatni raz, kiedy w ogóle oglądał Qualinost. Strach był wszechogarniający i jego poprzednie postanowienie, by zostać i pomóc im w walce, znowu wzięło w nim górę. Nie mógł jednakże tak po prostu wrócić bez zrobienia z siebie błazna albo - co gorsza - tchórza. Ściskając w dłoni rozkazy marszałka, Gerard zabrał się do drogi, przecinając biegiem ogród, który pod ciepłymi promieniami słońca zaczynał budzić się do życia. Im szybciej dotrze do Rady, tym prędzej będzie tu z powrotem. 4 Zdrajca Pokój wypełniała cisza. Gilthas siedział za swoim biurkiem, układając przemówienie, a pióro prędko kreśliło słowa na kartce. Spędził całą noc, myśląc nad tym, co powiedzieć. Zdania przyszły doń nagle, tak że zdawało się, iż atrament nie spływa z pióra, ale z jego własnego serca. Planchet szykował lekkie śniadanie złożone z owoców, chleba i miodu, choć nie zapowiadało się, by ktokolwiek miał cieszyć się dobrym apetytem. Medan stał przy oknie, obserwując, jak Gerard opuszcza ogród. Marszałek zobaczył, że młody rycerz przystaje, być może zgadywał nawet, o czym Solamnijczyk myślał. Kiedy ów odwrócił się i pobiegł dalej, Medan uśmiechnął się do siebie i skinął głową. - Dobrze zrobiłeś, marszałku Medanie... - odezwała się Laurana, podchodząc doń, by stanąć u jego boku. Mówiła zniżonym głosem, nie chcąc przeszkadzać Gilthasowi w pracy - ...że posłałeś tego młodzieńca bezpiecznie daleko stąd. Nie wierzysz przecież, że Rycerze Solamnijscy przybędą tutaj, by nam pomóc. - Nie, nie wierzę - odparł marszałek równie cicho. Nie dlatego, że taka jest ich wola, ale dlatego, że nie mogą. - Wyjrzał przez okno, a jego wzrok powędrował przez ogród w stronę odległych wzgórz na północy. - Mają własne problemy. Atak Beryl oznacza, że tak zwany Smoczy Pakt został zerwany. Och, jestem pewien, że lord Targonne robi, co w jego mocy, żeby obłaskawić Malys i resztę, ale jego wysiłki pójdą na marne. Wielu wierzy, że Khellendros Błękitny bawi się w kotka i myszkę. Udaje, że jest głuchy na wszystko, co się dzieje dookoła niego tylko po to, żeby uśpić czujność Malys i innych. Tak naprawdę jestem przekonany, że jego wzrok już od dawna skierowany był w stronę Solanthus. Powstrzymywał się od ataku tylko z obawy przed tym, że Beryl uzna taką agresję za groźbę dla jej własnego terytorium na południu. Teraz jednak poczuje, że może bezkarnie zająć Solanthus. I tak to się zacznie. Możemy być pierwsi, ale nie będziemy ostatni. Co się zaś tyczy Gerarda - ciągnął Medan - zwróciłem Rycerstwu Solamnii dobrego żołnierza. Mam nadzieję, że jego dowódcy będą mieli dość oleju w głowie, by to docenić. - Przerwał na chwilę, przyglądając się Gilthasowi. Kiedy król postawił kropkę po kolejnym zdaniu, marszałek odezwał się: - Niech Wasza Wysokość wybaczy, że przerywam, ale wyłoniła się sprawa, która wymaga szybkiego rozpatrzenia. Sprawa, obawiam się, dość nieprzyjemna. - Medan przeniósł wzrok na Królową Matkę. - Gerard powiadomił mnie, że twój sługa, Kalindas, oczekuje cię na dole. Zdaje się, że usłyszał skądś, że jesteś w pałacu i martwił się o ciebie. Mówiąc to, marszałek wnikliwie przyglądał się Lauranie. Zobaczył, jak krew odpływa z jej oblicza, ujrzał zatroskany wzrok biegnący przez pokój w stronę Kelevandrosa, który wciąż pogrążony był we śnie. „Wie”, przemknęło przez myśl Medanowi. „Jeśli nie wie, który z nich jest zdrajcą, wie przynajmniej, że to jeden z ich. Dobrze. To ułatwi sprawę”. - Poślę po niego Kelevandrosa - powiedziała Laurana pobladłymi wargami. - Nie sądzę, żeby to było właściwe - odparł Medan. Proponuję, byś poprosiła Plancheta o doprowadzenie Kalindasa do mojej kwatery głównej. Mój zastępca, Dumat, zaopiekuje się nim. Kalindasowi nie stanie się żadna krzywda, zapewniam cię, pani, ale musi być trzymany w bezpiecznym miejscu, gdzie nie będzie mógł się z nikim kontaktować. Laurana spojrzała na marszałka ze smutkiem. - Mój panie, nie wydaje mi się... Czy to konieczne? - Konieczne, pani - odparł twardo. - Nie rozumiem - odezwał się Gilthas, a w jego głosie dało się słyszeć gniew. Podniósł się z krzesła. - Sługa mojej matki ma być wrzucony do więzienia! Dlaczego? Czym zawinił? Medan już miał dać mu odpowiedź, ale Laurana ubiegła go. - Kalindas jest szpiegiem, mój synu. - Szpiegiem? - Gilthas nie krył zdziwienia. - Czyim? - Czarnych Rycerzy - odparła Laurana. - Składa raporty bezpośrednio marszałkowi Medanowi, chyba że jestem w błędzie. Elfi władca posłał marszałkowi spojrzenie, w którym malowała się bezgraniczna odraza. - Nie będę przepraszał, Wasza Wysokość - powiedział spokojnie Medan. - Ani też nie oczekuję słów przeprosin za szpiegów, których sam umieściłeś w moim domu. Gilthas oblał się rumieńcem - Brudny interes - wymamrotał. - Zaiste, Wasza Wysokość. I wreszcie się kończy. Ja, na przykład, chętnie umyję ręce. Planchet, znajdziesz Kalindasa na dole. Odprowadź go do... - Nie, Planchet - powiedział władczym głosem Gilthas. - Przyprowadź go tutaj, do mnie. Kalindas ma prawo odpowiadać przed swoim oskarżycielem. - Nie rób tego, Wasza Wysokość - powiedział z przejęciem Medan. - Kiedy już Kalindas zobaczy mnie tutaj z tobą, będzie wiedział, że został zdemaskowany. To niebezpieczny mężczyzna, przyparty do muru i zdesperowany. Nie liczy się z nikim. Nic go nie powstrzyma. Nie mogę ręczyć za bezpieczeństwo Waszej Wysokości. - Niemniej jednak - twardo odparł król - zgodnie z literą elfickiego prawa, Kalindas ma możliwość obrony przed tymi zarzutami. Zbyt długo żyliśmy pod waszą jurysdykcją, marszałku Medanie. Prawo tyrana nie jest żadnym prawem. Jeśli ja mam być tu królem, niech to się stanie moim pierwszym edyktem. - Pani? - Medan zwrócił się do Laurany. - Jego Wysokość ma rację - odezwała się królowa. Przedstawiłeś nam swoje oskarżenie, a my go wysłuchaliśmy. Teraz musi przyjść kolej na opowieść Kalindasa. - Nie przypadnie wam ona do gustu. Dobrze więc. Marszałek wzruszył ramionami. - Musimy się jednak przygotować. Gdybym mógł zasugerować plan działania... - Kelevandrosie - powiedziała Laurana, potrząsając ramię drzemiącego elfa. - Twój brat czeka na dole. - Kalindas jest tutaj? - Kelevandros skoczył na równe nogi. - Straże odmawiają mu wstępu - ciągnęła królowa. Zejdź tam i powiedź strażnikom, że mają moje pozwolenie, żeby go tutaj przyprowadzić. - Tak, pani. Kelevandros pospieszył do drzwi. Laurana odwróciła się do Medana. Jej twarz była bardzo blada, ale bił od niej spokój, zachowała zimną krew. - Dobrze? - Doskonale, pani - odparł Medan. - Nie miał cienia podejrzeń. Usiądź przy stole. Wasza Wysokość, ty powinieneś wrócić do swojej pracy. Laurana westchnęła głęboko i zrobiła to, o co prosił ją marszałek. Planchet wybrał dla niej najlepsze owoce i napełnił kieliszek winem. Medan nigdy tak nie podziwiał odwagi Królowej Matki, jak w tej chwili, kiedy przyglądał się, jak odgryza kęsy owocu, przeżuwa je i połyka, choć pewnie jedzenie musiało mieć dla niej smak popiołu. Otworzywszy jedno z odrzwi, które prowadziły na balkon, wymknął się na zewnątrz, zostawiając skrzydło lekko uchylone, tak żeby mógł słyszeć i widzieć wszystko, co działo się w pokoju, sam pozostając niezauważonym. Kalindas wszedł, mało nie depcząc bratu po piętach. - Pani, szalałem z niepokoju o twoje bezpieczeństwo. Kiedy ten ohydny marszałek zabrał cię, bałem się, że życzy ci śmierci! - Naprawdę, Kalindasie? - spytała łagodnym tonem Laurana - Przykro mi, że tak się przeze mnie zamartwiałeś. Jak widzisz, jestem tutaj bezpieczna. Przynajmniej na razie. Otrzymaliśmy raporty, że armia Beryl podjęła marsz na Qualinost. - Zaiste, pani, i do moich uszu doszły te potworne pogłoski - odparł Kalindas, idąc w jej stronę, aż stanął blisko stołu, przy którym siedziała. - Nie jesteś tutaj bezpieczna, pani. Musisz natychmiast uciekać. - Tak - dodał Kelevandros. - Mój brat powiedział mi, że grozi ci niebezpieczeństwo. Tobie i królowi. Gilthas właśnie skończył pisać. Z pergaminem w dłoni wstał od biurka, szykując się do wyjścia. - Planchet - rzucił - przynieś mi płaszcz. - Słusznie czynisz, działając tak szybko, Wasza Wysokość - powiedział Kalindas, źle interpretując intencje króla. - Pani, pozwolę sobie również przynieść tobie okrycie... - Nie, Kalindasie - odezwał się Gilthas - nie to miałem na myśli. - Planchet powrócił z królewskim płaszczem. Trzymając ubranie przerzucone przez prawe ramię, stanął przy swoim władcy. - Nie mam zamiaru brać nóg za pas - mówił Gilthas. - Ruszam wygłosić orędzie do mojego ludu. Zaczynamy natychmiastową ewakuację ludności Qualinostu i przygotowywanie planów obrony miasta. Kalindas skłonił się królowi. - Rozumiem. Wasza Wysokość wygłosisz swoje przemówienie, a następnie zabiorę ciebie i twoją czcigodną matkę do bezpiecznej kryjówki. Moi przyjaciele już na nas czekają. - Założę się, że czekają, Kalindasie - odezwał się marszałek Medan, przestępując przez próg pokoju. - Przyjaciele Beryl czekają, żeby zamordować zarówno Jego Wysokość, jak i Królową Matkę. Gdzież mieliby się znajdować owi twoi przyjaciele? Kalindas przyglądał się badawczo to królowi, to marszał - kowi. Oblizał spierzchnięte wargi. Jego wzrok ześlizgnął się na Lauranę. - Nie wiem, co zostało powiedziane na mój temat, pani... Gilthas przerwał mu. - Zaraz usłyszysz ode mnie, co wiemy o tobie, Kalindasie. Marszałek oskarżył cię o szpiegowanie w jego imieniu. Mamy dowody, które mogą poświadczyć prawdziwość tego zarzutu. Zgodnie z elfickim prawem, udzielam ci głosu, byś mógł się bronić. - Nie wierzysz mu, prawda, pani? - krzyknął Kelevandros. Zszokowany i rozwścieczony ruszył powoli w stronę brata, by stanąć przy nim. - Cokolwiek powiedział ci ten mężczyzna o Kalindasie, skłamał! Marszałek jest Czarnym Rycerzem, a poza tym to człowiek! - Zaiste, jestem i jednym, i drugim - przyznał Medan. - I to ja zapłaciłem twojemu bratu, żeby szpiegował Królową Matkę. Założę się, że gdybyś go obszukał, znalazłbyś sakiewkę stalowych monet z wybitą na ich podobizną głowy lorda Targonne’a. - Wiedziałam, że ktoś w moim domu dopuścił się zdrady - podjęła Laurana. Jej głos przepełniał bolesny smutek. Dostałam list od Palina Majere, w którym ostrzegał mnie przed tym. To dzięki temu smoczyca dowiedziała się, że może poczekać na niego i Tasslehoffa. Jedyną osobą, która mogła ją uprzedzić, był któryś z moich domowników. Nikt inny o tym nie wiedział. - Mylisz się, pani - upierał się zrozpaczony Kelevandros. - To Czarni Rycerze nas szpiegowali. Oto jak się dowiedzieli. Mój brat nigdy by cię nie zdradził, pani. Nigdy! Darzy cię zbyt wielką miłością. - Czyżby? - spytał cicho Medan. - Przyjrzyj się jego twarzy. Kalindas posiniał z wściekłości, jego skóra stała się bielsza niż delikatne płótno pościeli. Odciągnięte wargi obnażyły zęby w szyderczym grymasie. W jego błękitnych oczach zapłonął blady blask. - Tak, mam przy sobie worek stalowych monet - powiedział, a w kącikach ust perliła mu się ślina. - Monet, które dostałem od tej ludzkiej świni, co się jej zdaje, że wydając mnie, może zaskarbi sobie twoje kobiece względy. Być może już wślizgnął się do twojego łoża. Znana jesteś z upodobania do parzenia się z ludźmi. Kochać cię, pani? Oto, jak bardzo cię kocham! Ręka Kalindasa zanurzyła się pod tunikę. Ostrze sztyletu błysnęło w słońcu. Gilthas krzyknął. Medan dobył miecza, ale stanął w obronie króla. Laurana była zbyt daleko, by mógł ją ratować. Ona zaś chwyciła kieliszek i chlusnęła Kalindasowi w twarz jego zawartością. Na wpół oślepiony winem piekącym go w oczy, dźgał w szale sztyletem. Cios mierzący w serce Laurany ranił jej ramię. Klnąc, Kalindas zamierzył się jeszcze raz. Z jego gardła dobył się przeraźliwy krzyk. Nóż wypadł mu z ręki. Z brzucha wystawał mu koniuszek miecza. Krew przemoczyła przód koszuli. Kelevandros, ze strumieniami łez toczącymi się po policzkach, wyszarpnął miecz z ciała brata. Upuszczając broń, pochwycił Kalindasa, złożył go na podłodze, tulił umierającego w ramionach. - Wybacz mi, Kalindasie! - prosił cicho Kelevandros. Podniósł wzrok z błaganiem. - Wybacz mu, Królowo Matko... - Wybacz! - usta Kalindasa, zbryzgane krwią, wykrzywiły się. - Nie! - dławił się. Ostatnie słowa z trudem przecisnęły mu się przez gardło - Przeklinam ich! Przeklinam ich oboje! Zastygł w objęciach brata. Jego twarz stała się jednym grymasem. Raz jeszcze próbował coś powiedzieć, ale krew wypełniła mu usta i odszedł ze świata żywych. Umarł, a jego oczy pozostały utkwione w Lauranie. Spowił je mrok, a kiedy zniknął z nich ostatni blask życia, wypełniły się migoczącą chłodem nienawiścią. - Matko! - Gilthas rzucił się w jej stronę. - Matko, jesteś ranna! Chodź, połóż się. - Nic mi nie jest - odparła, choć jej głos drżał. - Nie zawracaj sobie tym głowy... - Nie zabrakło ci, pani, refleksu. Chlusnąć w niego winem! Resztę z nas kompletnie zbił z tropu. Pozwól, że cię opatrzę. - Medan oderwał z rękawa skrawek materiału przesiąknięty krwią. Jego dotyk był tak delikatny, jak to tylko możliwe. - Rana nie wydaje się poważna - oświadczył po pobieżnych oględzinach. - Sztylet odbił się od kości. Obawiam się, że zostanie ci blizna, pani, ale rana jest czysta i powinna dobrze się goić. - Nie będzie to pierwsza blizna, jaką noszę - odparła Laurana, uśmiechając się słabo. Splotła dłonie, by powstrzymać drżenie. Jej wzrok mimowolnie powędrował ku zwłokom. - Zarzućcie coś na to! - zakomenderował Medan ostro. - Przykryjcie go. Planchet złapał płaszcz, który trzymał i rozłożył go na ciele Kalindasa. Kelevandros przykląkł przy bracie, jedną ręką podtrzymując martwą głowę, w drugiej trzymając miecz, którym go uśmiercił. - Planchet, wezwij uzdrowiciela... - zaczął Gilthas. - Nie - Laurana odwołała jego rozkaz. - Nikt nie może o tym wiedzieć. Słyszałeś marszałka. Rana nie jest poważna. Już przestała krwawić. - Wasza Wysokość - odezwał się sługa. - Zebranie Thalas-Enthia... już dawno czas. Jakby dla podkreślenia jego słów dobiegł z dołu głos, gderliwy i ponaglający. - Mówię ci, dłużej już czekał nie będę! Służącemu wolno widzieć się z Jego Wysokością, a mnie trzyma się pod drzwiami? Nie poniżaj mnie. Nie odważysz się tknąć mnie, członka Thalas-Enthia. Zobaczę się z Jego Wysokością, słyszysz mnie? Nie będę tu stał! - Palthainon - powiedział Medan. - Po ostatnim akcie tragedii na scenę wpuszcza się błaznów. - Marszałek ruszył w stronę drzwi. - Będę odciągał jego uwagę tak długo, jak to możliwe. Sprzątnijcie tu! Laurana poderwała się na nogi. - Nie powinien widzieć mnie rannej. Nie może się dowiedzieć, że coś jest nie w porządku. Zaczekam w swojej komnacie, mój synu. Gilthas najwyraźniej nie był zbyt skory do wyjścia, wiedział jednak równie dobrze jak ona, jaka jest waga jego wystąpienia przed senatem. - Udam się do Thalas-Enthia - powiedział. - Najpierw jednak, matko, muszę zadać Kelevandrosowi jedno pytanie i chcę, byś i ty usłyszała odpowiedź. Kelevandrosie, czy wiedziałeś o niecnych knowaniach swojego brata? Czy byłeś mu wspólnikiem? Kelevandros był śmiertelnie blady i splamiony krwią Kalindasa, mimo to z godnością spojrzał królowi w oczy. - Wiedziałem, że ma ambicje, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl...nigdy... - przerwał, przełknął ślinę i podjął cicho. - Nie, Wasza Wysokość, nie wiedziałem. - A zatem boleję nad tobą, Kelevandrosie - powiedział Gilthas, a jego twardy ton złagodniał. - Za to, co zmuszony zostałeś uczynić. - Kochałem go - odparł elf stłumionym głosem. - Był całą rodziną, jaka mi została. A jednak nie mogłem mu pozwolić, by skrzywdził naszą panią. Krew zaczęła przeciekać przez płaszcz. Kelevandros przykląkł przy bracie i ciaśniej zawinął go w poły ubrania. - Za twoim pozwoleniem, Wasza Wysokość - powiedział z ukrytą w głosie godnością. - Wezmę stąd jego ciało. Planchet zrobił gest, jakby chciał pomóc, ale Kelevandros nie przyjął jego dłoni. - Nie, to mój brat. Moja odpowiedzialność. Dumny elf chwycił ciało w ramiona i z niejakim wysiłkiem podźwignął się na nogi. - Pani - powiedział, nie podnosząc na nią oczu - twój dom był jedynym, jaki kiedykolwiek znaliśmy, ale obawiam się, że byłoby nie na miejscu... - Rozumiem, Kelevandrosie - odparła. - Zanieś go tam. - Dziękuję ci, pani - Planchet - odezwał się Gilthas - idź z Kelevandrosem. Pomóż mu, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wyjaśnij rzecz strażom. Planchet wahał się. - Twoja czcigodna matka mądrze mówi. Powinniśmy utrzymać to, co się stało, w tajemnicy, Wasza Wysokość. Jeśliby ludzie mieli dowiedzieć się, że jego brat dokonał zamachu na Królową Matkę, obawiam się, że mogliby zrobić Keleyandrosowi krzywdę. A gdyby jeszcze doszło ich uszu, że marszałek Medan wykorzystywał elfów w charakterze szpicli... - Masz rację, Planchet - odparł Gilthas. - Zajmij się tym. Kelevandrosie, powinieneś użyć wyjścia dla... Zmiarkowawszy się, co zamierzał powiedzieć, urwał. - Wyjścia dla służby z tyłu - dokończył za niego Kelevandros. - Tak, Wasza Wysokość. Rozumiem. Odwróciwszy się, wyszedł przez drzwi, dźwigając swój ciężar. Laurana odprowadziła ich wzrokiem. - Powiadają, że klątwy umierających zawsze się spełniają. - Kto tak mówi? - chciał wiedzieć Gilthas. - Bezzębne wiekowe babinki? Kalindas nie miał żadnych wysokich ani też szlachetnych motywów. To, co zrobił, zrobił z czystej chciwości. Liczyły się dla niego tylko pieniądze. Laurana potrząsnęła głową. Włosy, pozlepiane jej własną krwią, przykleiły się do rany. Gilthas zaczął mówić słowa pocieszenia, ale przerwało mu poruszenie pod drzwiami. Od schodów słychać było ciężkie stąpania marszałka Medana. Podniósł głos, żeby wiedzieli, że zbliżał się i miał towarzystwo. Królowa pocałowała swojego syna w usta, których bladość równać się mogła z bladością jej policzków. - Musisz już iść. Niech będzie z tobą moje błogosławieństwo - i twojego ojca. Wyszła w pośpiechu, mknąc w głąb korytarza. - Planchet, krew... - zaczął Gilthas, ale sługa zdążył już porwać mały rzeźbiony stolik i zasłonić nim plamę, samemu ustawiając się tuż przed nim. Senator Palthainon wpadł do pokoju cały zaaferowany i nerwowy. W jego oczach tlił się ogień i otworzył usta, zaraz jak tylko przekroczył próg. - Wasza Wysokość, powiedziano mi, że zwołałeś spotkanie Thalas-Enthia, nie pytając wcześniej o moje przyzwolenie... Dostojnik zamilkł w pół słowa, przemowa, którą powtarzał sobie całą drogę po schodach, wyparowała mu z pamięci. Spodziewał się znaleźć swoją marionetkę leżącą bezładnie na podłodze, splątaną we własnych sznurkach. Zamiast tego, marionetka wychodziła właśnie przez drzwi. - Zwołałem senat, ponieważ jestem królem - odpowiedział Gilthas, wymijając go. - Nie skonsultowałem się z tobą, senatorze, z tej samej przyczyny. To ja jestem królem. Palthainon stał, wlepiając weń oczy, zaczął trząść się ze złości i bełkotać w podnieceniu. - Co... co...Wasza Wysokość! Co zamierzasz zrobić? Musimy to przedyskutować. Gilthas nie zwracał na niego uwagi. Minął próg i zatrzasnął za sobą drzwi. Przemówienie, które tak pieczołowicie układał, zostało na blacie biurka. To, co powie, ostatecznie podyktuje mu serce. Palthainon powiódł za nim wzrokiem, skonfundowany. Czując potrzebę zrzucenia na kogoś winy, odwrócił się w stronę Medana. - To twoja sprawka, marszałku. To ty naplotłeś coś temu głupiemu chłopakowi. Co knujesz? Co tu się dzieje? Marszałek był rozbawiony. - To nie jest żadna moja sprawka, senatorze. Gilthas jest królem, tak jak mówi i był królem już od wielu lat. Najwyraź - niej dłużej, niż sobie wyobrażasz. Co zaś do tego, co się tutaj dzieje - Medan wzruszył ramionami - sugeruję, byś spytał Jego Wysokość. Być może będzie łaskaw udzielić ci odpowiedzi. - Spytać Jego Wysokość, a jakże! - wyszydził z nutą przechwałki senator. - Ja nie pytam Jego Wysokości o nic. To ja mówię królowi, co ma myśleć i co mówić, tak jak to zawsze miało miejsce. To czcza gadanina, marszałku. Nie rozumiem cię. - Nie, ale jeszcze zrozumiesz. - Głos marszałka dogonił wycofującego się elfa, który zabrawszy z sobą resztki godności, jaka mu jeszcze została, wymknął się z komnaty. - Planchet - odezwał się Medan, kiedy już wyszli i król, i senator, a pałac znowu pogrążył się w ciszy. - Przynieś wodę i bandaże. Zajmę się Królową Matką. Powinieneś zwinąć dywan. Zabierz go stąd i spal. Uzbrojony w miednicę z wodą i zwój płótna, Medan zapukał do drzwi komnaty Laurany. Poprosiła, by wszedł. Zachmurzył się, widząc ją na nogach, wyglądającą przez okno. - Powinnaś się położyć, pani. Wykorzystaj ten czas na odpoczynek. Odwróciła ku niemu twarz. - Palthainon podniesie raban w Senacie. Możesz być tego pewien. - Już niedługo go przyszpilisz, pani - odparł marszałek. - Słowami, nie stalą. Tak spuścił z tonu, że nie zdziwiłbym się, gdybym zobaczył go wylatującego z furkotem przez okno. No i widzisz - dodał - uśmiechnęłaś się. Laurana rzeczywiście się uśmiechnęła, ale już w następnej chwili zachwiała się i musiała podeprzeć na oparciu krzesła. Medan doskoczył do niej, pomagając jej usiąść. - Pani, straciłaś dużo krwi, a rana ciągle jest otwarta. Jeśliby to cię nie uraziło... - przerwał zakłopotany. Odkaszlnąwszy, ciągnął dalej. - Mógłbym wyczyścić i opatrzyć twoją ranę. - Obydwoje jesteśmy żołnierzami, marszałku - odparła Laurana, odwijając rękaw nocnej sukni, by odsłonić ramię. Żyłam i walczyłam z mężczyznami w okolicznościach, które nie pozwalały mi na zbytnią skromność. To bardzo uprzejme z twojej strony, że oferujesz mi swoją pomoc. Marszałek wyciągnął rękę, żeby dotknąć delikatnej skóry i ujrzał swoją dłoń - szorstką, wielgachną, z grubymi palcami i niezgrabną - ostro kontrastującą ze smukłym, śnieżnym ramieniem elfiej kobiety, której skóra była miękka niczym jedwabna narzuta, a krew z poszarpanej rany karmazynowa i ciepła. Cofnął prędko rękę, zacisnął pięść. - Obawiam się, że mógłbym zrobić ci krzywdę, pani - powiedział, czując., jak wzdryga się pod jego dotykiem. - Wybacz. Jestem nieokrzesany i niezgrabny. Nie potrafię inaczej. Laurana odgarnęła ręką włosy z ramienia, tak by mu nie wadziły. - Marszałku Medanie. Mój syn przedstawił ci swój plan obrony Qualinostu. Czy twoim zdaniem to zadziała? - To dobry plan, pani - odparł marszałek, owijając jej ramię bandażem. - Jeśli krasnoludy zgodzą się odegrać swoją rolę, ma nawet szansę powodzenia. Ja jednakże nie ufam krasnoludom, o czym uprzedziłem już Jego Wysokość. - Wielu pożegna się z życiem - smutno zauważyła Laurana. - Tak, pani. Ci, którzy zostaną, by walczyć w ariergardzie, mogą nie zdążyć uciec na czas. To będzie bitwa pełna chwały - dodał, mocując supeł na bandażu. - Jak za dawnych czasów. Co do mnie, na pewno jej sobie nie odpuszczę. - Oddałbyś za nas swoje życie, marszałku? - spytała Laurana, obracając się ku niemu, by spojrzeć prosto w jego twarz. - Ty, człowiek i nasz wróg, umrzesz, stając w obronie elfów? Udał, że jest pochłonięty raną, żeby uniknąć spojrzenia jej badawczych oczu. Dopiero po dłuższym namyśle odpowiedział na pytanie. - Nie żałuję swojej przeszłości, pani - odezwał się w koń - cu. - Nie żałuję przeszłych decyzji. Jestem z niskiego stanu, syn pańszczyźnianego chłopa. I sam bym pewnie został chłopem pańszczyźnianym, analfabetą, niewykształconym, ale na mojej drodze pojawił się lord Ariakan. Ofiarował mi wiedzę i szkolenie. Co najważniejsze, dał mi wiarę w siłę większą niż ja sam. Być może nie potrafisz tego zrozumieć, pani, ale czciłem Jej Mroczną Wysokość z całej duszy. Wizja, jaką mi zesłała, ciągle jeszcze nawiedza mnie we snach, choć nie pojmuję dlaczego, skoro ona sama odeszła. - Rozumiem, marszałku - powiedziała łagodnym tonem Laurana. - Stałam przed obliczem Takhisis, Królowej Ciemności. Ciągle jeszcze czuję trwogę i cześć, jakich wówczas doświadczyłam. Choć wiedziałam, że jej siła pochodzi ze zła, trudno było jej nie ulec. Być może dlatego, że gdy odważyłam się spojrzeć w jej oczy, ujrzałam w nich samą siebie. Ujrzałam jej mrok w moim wnętrzu. - Ty, pani? - Medan potrząsnął głową. - Byłam Złotym Generałem, marszałku - ciągnęła z przejęciem Laurana. - Wspaniały tytuł. Ludzie na ulicach wiwatowali na moją cześć. Dzieci wręczały mi bukiety kwiatów. A jednak tych samych ludzi wysyłałam na bitwę. Osierociłam wiele tamtych dzieci. Z mojego powodu umierały tysiące, podczas gdy mogłyby toczyć dalej szczęśliwe i twórcze żywoty. Ich krew jest na moich rękach. - Nie żałuj swoich poczynań, pani. Samolubnym jest tak czynić. Twój żal ograbia umarłych z honoru, który im przynależy. Walczyłaś za sprawę, o której wiedziałaś, że dobra jest i słuszna. Oni podążyli za tobą w bój - na śmierć, jeśli wolisz - bo widzieli, jak rozświetla cię blask owej sprawy. Oto dlaczego nazwano cię Złotym Generałem - dodał. - Nie z racji twoich włosów. - A mimo to - odparła - chciałabym im coś zwrócić. Zamilkła, zatopiona we własnych myślach. On zaś zebrał się do wyjścia, myśląc, że będzie chciała odpocząć, zatrzymała go jednak. - Mówiliśmy o tobie, marszałku - odezwała się, kładąc mu rękę na ramieniu. - O tym, dlaczego gotów jesteś oddać swoje życie za elfy. Patrząc w jej oczy, mógłby powiedzieć, że gotów był umrzeć za jednego elfa, nie zrobił jednak tego. Jego miłość nie zostałaby przez nią dobrze przyjęta, podczas gdy przyjaźń, owszem. Czując się pobłogosławionym, nie pragnął niczego więcej. - Walczę za swoją ojczyznę, pani - padła prosta odpowiedź. - Ojczyzna jest tam, gdzie się ktoś urodził, marszałku. - Otóż to, pani. Moja ojczyzna jest tutaj. Jego odpowiedź sprawiła jej przyjemność. Błękitne oczy wypełniło współczucie, zabłysły nagłymi łzami. Była samym ciepłem, słodyczą i zapachem, była też przygnębiona, roztrzęsiona, ranna. Poderwał się szybko na nogi, tak szybko, aż niezgrabnie potrącił miednicę z wodą, której użył do przemycia rany. - Przepraszam, pani - schylił się, żeby wytrzeć kałużę, rad, że może ukryć twarz. Podniósł się znów, nie patrząc w jej stronę. - Bandaż nie jest zbyt ciasny, prawda? - spytał grubym głosem. - Nie, nie jest - odparła Laurana. - Dobrze. A zatem wybaczysz mi, pani, muszę wrócić do swojej kwatery głównej, żeby zobaczyć, czy nie dotarły jakieś nowe raporty o ruchach armii. Skłoniwszy się, obrócił się na pięcie i wyszedł spiesznie, zostawiając ją własnym myślom. Laurana zarzuciła na ramię połę sukni. Rozprostowała palce i rozmasowała zgrubienia na wewnętrznej stronie dłoni. - Zwrócę coś - powiedziała. 5 Smoczy lot Stajnie Czarnych Rycerzy znajdowały się w znacznej odległości od Qualinesti. Nic w tym dziwnego, stwierdził Gerard, skoro mieszczą błękitnego smoka. Nigdy jeszcze tam nie był, nie miał okazji, by się tam udać i miał jedynie blade pojęcie, gdzie znajdowały się owe stajnie. Wskazówki Medana były wszelako czytelne i bezbłędnie go prowadziły. Wiedząc, że musi się spieszyć, puścił się biegiem. Szybko jednak opadł z sił. Rany odniesione w walce ze smokowcem przeszywał rwący ból. Nie zaznał wiele snu i przytłaczał go ciężar zbroi. Myśl, że cały ten znój uwieńczy stanięcie oko w oko z błękitnym smokiem, nie była balsamem dla jego nadwerężonych mięśni ani też nie czyniła jego zbroi lżejszą. Było dokładnie na odwrót. Wyczuł stajnie, zanim jeszcze pojawiły się w polu jego widzenia. Otaczała je palisada, przy wejściu stali strażnicy. Czujni i ostrożni zatrzymali go już w chwili, gdy usłyszeli jego kroki. Odpowiedział właściwym hasłem i przekazał im rozkazy Medana. Strażnicy przyjrzeli się im bacznym okiem, równie dokładnie zlustrowali Gerarda, którego nie rozpoznawali. Pieczęć jednak bez wątpienia należała do marszałka, zatem rozstąpili się. W stajniach znajdowały się konie, gryfony i smoki. Niskie, walące się, drewniane zabudowania zamieszkiwały konie. Gryfony miały swoje gniazdo na szczycie klifu. Wolały wysoko - ści, no i musiały być trzymane z dala od wierzchowców, żeby końskich nozdrzy nie drażnił zapach owych bestii. Błękitny smok, jak dowiedział się Gerard, znajdował się w jaskini poniżej klifu. Jeden z chłopców stajennych zaproponował, że zaprowadzi rycerza do smoka, na co ów, czując, że serce ucieka mu do pięt i będzie przydeptywał je przy każdym niechętnym kroku, przystał na jego propozycję. Musieli jednak poczekać, a to z racji przylotu innego błękitnego smoka niosącego na swoim grzbiecie jeźdźca. Błękitny wylądował na polanie nieopodal końskich boksów, zwierzęta wpadły w panikę. Przewodnik Gerarda zostawił go i pobiegł uspokajać konie. Inni stajenni wykrzykiwali przekleństwa pod adresem smoczego jeźdźca, tłumaczyli mu, że wylądował nie tam, gdzie trzeba i potrząsali w jego kierunku pięściami. Smoczy jeździec zignorował ich. Zeskoczywszy z siodła, machnął ręką na ich pretensje. - Lecę od lorda Targonne’a - rzucił obcesowo. - Mam do przekazania ważne rozkazy dla marszałka Medana. Przyprowadźcie no mi tu jakiegoś gryfona, żeby mnie zabrał do kwatery głównej, a potem zajmijcie się moim smokiem. Ma dostać porządny dach nad głową i być dobrze nakarmiony przed lotem powrotnym. Ruszam jutro. Na wspomnienie Targonne’a stajenni zamilkli i rozbiegli się, by wykonać polecenia rycerza. Kilku poprowadziło błękitnego smoka do jaskiń u podnóża gór, podczas gdy inni zabrali się za żmudne zadanie przywołania gwizdem jednego z gryfonów. Procedura ta zajmowała mnóstwo czasu, bo gryfony znane są ze złego usposobienia i zwykle udają, że nie słyszą komendy w nadziei, że ich pan koniec końców podda się i pójdzie sobie. Gerarda ciekawiło, jakież to wieści Czarny Rycerz zanosi w takim pośpiechu do Medana. Widząc, że rycerz wyciera usta, sięgnął za pas po manierkę. - Widzę, że męczy cię pragnienie, panie - powiedział, wyciągając ją w jego kierunku. - Nie mam co liczyć, że znajdzie się tam kropla brandy? - pytał rycerz, łypiąc w kierunku manierki pożądliwym okiem. - Przykro mi, tylko woda - odparł Gerard. Rycerz wzruszył ramionami, chwycił manierkę i pociągnął łyk. Kiedy już ugasił pragnienie, oddał ją. - Napiję się brandy marszałka, kiedy już się z nim spotkam - przyglądał się Gerardowi z ciekawością. - Wracasz czy lecisz gdzieś? - Lecę - odarł Gerard. - Misja zlecona przez marszałka Medana. Słyszałem, że wracasz od lorda Targonne’a. Jak zareagowała Jego Lordowska Mość na wieść o ataku Beryl na Qualinesti? Rycerz wzruszył ramionami, rozejrzał się wokoło z pogardą. - Marszałek Medan zarządza zaiste uroczym zakątkiem. Trudno mu się dziwić, że posunięcia smoczycy zabiły mu ćwieka. Zapewniam cię, panie, lord Targonne wie, co robić. Gerard wydał głębokie westchnienie. - Nie masz pojęcia, jak ciężkie to zadanie. Tkwić tutaj pośród tych paskudnych elfów, którym wydaje się, że tylko dlatego, że są długowieczne, mogą się uważać za lepsze od nas. Nie dostaniesz tu dzbana dobrego piwa dla ukojenia duszy. Co zaś się tyczy kobiet, wszystkie zadzierają nosa i obnoszą się z tą swoją dumą. Powiem ci jednak, jak się rzeczy naprawdę mają - Gerard przysunął się, zniżył głos. W gruncie rzeczy one nas pragną. Elfim kobietom podobają się nasi mężczyźni. Tylko udają, że jest inaczej. Kuszą takiego, a potem podnoszą lament, jak zechce wziąć, co mu się oferuje. - Słyszałem, że marszałek brata się z tym robactwem - usta rycerza wykrzywił grymas. Gerard prychnął. - Marszałek - to już bardziej elf niż człowiek, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nie daje się nam zabawić. Ale, jak sądzę, to już niedługo potrwa. Rycerz spojrzał znacząco na Gerarda. - Powiem tak: gdziekolwiek się wybierasz, lepiej wracaj szybko, bo inaczej wszystko cię ominie. Solamnijczyk obrzucił rycerza spojrzeniem pełnym podziwu i zazdrości. - Wszystko bym dał, żeby być na posterunku w kwaterze głównej. To musi być naprawdę ekscytujące, znajdować się tak blisko Jego Lordowskiej Mości. Założę się, że wiesz 0 wszystkim, co się dzieje na świecie. - Wiem tyle, ile mam wiedzieć - powiedział rycerz, bujając się na piętach i nawet na gwiazdy patrząc wzrokiem przyszłego właściciela. - Właściwie to rozważam przeniesienie się tutaj. Już niedługo wyciągną się nasze ręce po tę elficką ziemię i domostwa. I elfie kobiety, jeśli to właśnie lubisz - zmierzył Gerarda dyskredytującym wzrokiem. - Osobiście nie chciałbym dotykać żadnej z tych oziębłych, oślizgłych wiedźm. Flaki mi się przewracają na samą myśl. A ty lepiej zabaw się z którąś szybko, bo może nie zostać ci żadna pod ręką. Gerard mógł teraz odgadnąć wagę rozkazów Targonne’a dla Medana. Dość wyraźnie zarysował mu się przed oczyma plan Pana Nocy i przyprawił go o nudności. Zagarnąć elficką własność, zamordować właścicieli i rozdać bogactwo lojalnym członkom Rycerstwa. Dłoń Gerarda zacisnęła się na rękojeści miecza. Miał ochotę przewrócić dumnemu rycerzowi flaki na lewą stronę. Musiał jednak odsunąć od siebie tę przyjemność 1 zostawić ją marszałkowi Medanowi. Rycerz klepnął się rękawicami po udzie i przez ramię rzucił spojrzenie stajennym, którzy wydzierali się na gryfony, nieodmiennie nie zwracające na nich uwagi. - Prostaki - rzucił zniecierpliwiony. - Zdaje się, że sam będę musiał się za to zabrać. A zatem, miłej podróży życzę, panie. - l wzajemnie - odpowiedział Gerard. Przyglądał się, jak rycerz podszedł do stajennych żwawym krokiem, żeby im naurągać, pomagając sobie pięścią, kiedy nie otrzymywał jego zdaniem właściwych odpowiedzi. Stajenni wynieśli się chyłkiem, zostawiając rycerza, żeby sam pokrzyczał sobie na gryfony. - Podlec - odezwał się jeden z mężczyzn, masując posiniaczony policzek. - A teraz jeszcze całą noc oka nie zmrużymy, bo będziemy nadskakiwać jego cholernemu smokowi. - Nie przemęczałbym się zbytnio - powiedział Gerard. - Myślę, że wizyta tego pana potrwa dłużej, niż mu się wydaje. Znacznie dłużej. Stajenny zmierzył Gerarda posępnym wzrokiem i ruszył w stronę jaskini błękitnego smoka marszałka. Młody rycerz, cały w nerwach, szykował się do spotkania z błękitnym, przypominając sobie każdy strzęp informacji o smokach, jaki kiedykolwiek obił mu się o uszy. Sprawą najwyższej wagi będzie opanowanie smoczego strachu, który, jak słyszał, może człowieka do reszty sparaliżować. Zebrał się mocno w sobie i miał nadzieję, że nie zrobi nic, co mogłoby przynieść mu wstyd. Koniuszy wyprowadził smoka z jego legowiska. Brzytwa przedstawiał zapierający dech w piersiach widok. Promienie słońca jaśniały na jego błękitnych łuskach. Łeb miał kształtny, oczy przenikliwe, nozdrza rozszerzone. Poruszał się z falującym wdziękiem. Gerard nigdy wcześniej nie znalazł się w pobliżu żadnego smoka, a co dopiero takiego. Strach, którego się obawiał, musnął go, ale smok nie zrobił nic, by doprowadzić człowieka do stanu paniki. Gerard poczuł zaś pełen grozy podziw i zachwyt. Smok, świadom owej admiracji, potrząsnął grzebieniem, rozprostował skrzydła i trzasnął ogonem. Starszy mężczyzna ruszył od gadziego boku w stronę Gerarda. Był niskiego wzrostu, miał kabłąkowate nogi i kościstą sylwetkę. Skośne oczy nieomal gubiły się w sieci zmarszczek; spod zmrużonych powiek badały młodego rycerza z ciekawością i podejrzliwie. - Jestem treserem Brzytwy, panie - odezwał się starzec. - Nigdy nie widziałem, żeby marszałek pozwalał innej osobie dosiadać swojego smoka. Co się dzieje? Gerard podał mu rozkazy Medana. Stary przyglądał się im intensywnie, przybliżył pieczęć do nosa, by obejrzeć ją sobie swoim, prawdopodobnie tylko jednym zdrowym okiem. Solamnijczyk pomyślał przez chwilę, że starzec będzie chciał powstrzymać go od podróży i nie wiedział, czy ma się z tego powodu cieszyć, czy być zawiedziony. - Cóż, zawsze jest ten pierwszy raz - wymamrotał staruszek i oddał rozkazy. Spojrzał na zbroję Gerarda i uniósł brew. - Nie myślisz chyba w tym lecieć, co, panie? - Ja... tak myślę... - zaciął się Gerard. Starzec był oburzony. - Klejnoty sobie odmrozisz! - potrząsnął głową. - No, jeślibyś miał na smoczym grzbiecie wyruszać na bitwę, nie ma sprawy, cały ten metal byłby jak znalazł, ale nie taka dola przed tobą. Czeka cię długi i szybki lot. Mam tu jakieś stare skórzane łachy marszałka, które będą na ciebie pasować. Mogą być ździebko za duże, ale muszą wystarczyć. Czy mam zamocować siodło w jakiś specjalny sposób, panie? Marszałek woli, jak jest zaraz za łopatkami, ale znałem innych jeźdźców, którzy wybierali miejsce między skrzydłami. Mówili, ze lot jest wtedy łagodniejszy. - Ja... ja naprawdę nie wiem. - Gerard patrzył na smoka i dopiero teraz dotarło do niego, że naprawdę będzie musiał jakoś przez to przebrnąć. - Na Naszą Królową - zrozumiał zdumiony starzec. Nigdy żeś wcześniej nie dosiadał smoka, mylę się? Gerard wyznał z purpurową twarzą, że nie. - Mam nadzieję, że to nie jest trudne - dodał, jako żywo przypominając sobie naukę jazdy konnej. Jeśliby miał ze smoczego grzbietu spaść tyle razy, co z końskiego... - Brzytwa to weteran, panie rycerzu - oświadczył starszy człowiek dumnie. - Jest żołnierzem z krwi i kości. Zdyscyplinowany, karny. Wcale nie taki temperamentny, jak niektóre błękitne. Razem z generałem walczył podczas Wojny Chaosu i później. A kiedy te nadęte smocze dziwolągi pojawiły się i zaczęły wyrzynać swój własny gatunek, marszałek go ukrył. Brzytwa nie był z tego powodu szczęśliwy, niech ci się nie wydaje. Szli, oj, szli na udry. Starzec potrząsnął głową. Spojrzał zezem na Gerarda. - Myślę, że zaczynam pojmować, co się dzieje - pokiwał pomarszczoną głową. - Słyszałem plotki, że ta zielona dziwka zmierza w naszą stronę. - Pochylił się ku Gerardowi i odezwał półgłosem: - Tylko nie wygadaj się Brzytwie, panie. Jeśliby się dowiedział, że mógłby dostać w swoje łapy tę zieloną kreaturę, która zabiła jego towarzysza, stanąłby do walki, nie oglądając się na marszałka. Po prostu odleć z nim bezpiecznie daleko stąd, panie rycerzu. Niech wam obydwu szczęście sprzyja. Gerard już otwierał usta, żeby powiedzieć, że wróci z Brzytwą wkrótce, aby wziąć udział w bitwie, jak tylko dostarczy wiadomość, ale zagryzł wargi, obawiając się, że mógłby zdradzić zbyt wiele. Niech sobie stary myśli, co chce. - Czy... czy Brzytwie będzie przeszkadzać, że nie jestem marszałkiem Medanem? - spytał z ociąganiem. - Nie chciałbym go rozdrażnić. Może odmówić bycia moim wierzchowcem. - Brzytwa jest oddany marszałkowi, panie, ale kiedy już pojmie, że to Medan cię posyła, będzie ci dobrze służył. Tędy, panie. Przedstawię was sobie. - Jak jest cel naszej podróży? - spytał Brzytwa. - Nie wolno mi go teraz wyjawić - odparł Gerard tonem przeprosin. - Mam ci go przedstawić, kiedy już znajdziemy się w powietrzu. Im mniej osób go zna, tym lepiej. Smok skinął głową na znak gotowości do służby. Nie był to najwidoczniej rozmowny typ i po zadaniu tego jedynego pytania wrócił do zdyscyplinowanego milczenia. Siodłanie smoka zajęło dłuższą chwilę, mimo że Brzytwa w żaden sposób nie utrudniał tego zadania. Ułożenie siodła i uprzęży z jej niezliczonymi klamrami i paskami stanowiło procedurę skomplikowaną i pochłaniającą sporo czasu. Gerard ubrał „łachy”, na które składała się watowana tunika ze skóry z długimi rękawami, którą naciągnął na parę grubych skórzanych nogawic. Rękawice miały chronić dłonie. Czapę, któ - ra przypominała katowski kaptur, naciągnął na głowę tak, że ochraniała zarówno uszy, jak i szyję. Skórzana tunika była za duża, spodnie za ciasne, a hełm go uciskał. Gerard prawie nic nie widział przez otwory na oczy i zastanawiał się, po co w ogóle były. Symbol Czarnych Rycerzy - kalia i czaszka - wkomponowany był w przeszycia tuniki. Poza tymi insygniami i mieczem nic nie zdradzało Gerarda jako Czarnego Rycerza. Schował cenny list bezpiecznie do skórzanej saszety, którą przytroczył porządnie do siodła. Nim smok i jego jeździec byli gotowi do drogi, słońce zdążyło już wspiąć się wysoko na nieboskłon. Gerard niezdarnie dosiadł bestii, co wymagało zarówno pomocy koniuszego, jak i samego wierzchowca, który z przykładną wręcz cierpliwością znosił jego brak wprawy. Cały w pąsach i zmieszany, Gerard ledwo zdążył pochwycić lejce, kiedy Brzytwa, wybijając się ze swoich umięśnionych tylnych łap, jak z procy wystrzelił prosto w niebo. Od tego szarpnięcia żołądek rycerza znalazł się mniej więcej na wysokości jego butów, a on sam ścisnął lejce z taką siłą, aż zdrętwiały mu palce. Kiedy jednak smok rozpostarł skrzydła i wzbił się w poranne niebo, wraz z nim wzniosło się również serce Gerarda. Wcześniej nie mógł zrozumieć, co skłania ludzi do wstąpienia w szeregi smoczych jeźdźców. Teraz zrozumiał. Lot był przeżyciem jednocześnie zapierającym dech w piersiach i pełnym przerażenia. Obudziły się w nim wspomnienia dziecięcych snów o lataniu na podobieństwo orłów. Próbował nawet sam zobaczyć, jak to jest, skacząc z dachu stodoły z rozpostartymi ramionami, co skończyło się tylko twardym lądowaniem na stogu siana i o mały włos nie przetrąconym karkiem. Dreszcz podniecenia ogrzał mu krew i zelżał strach ściskający żołądek. Kiedy przyglądał się, jak ziemia umyka mu spod stóp, zdumiało go owo dziwne uczucie, że to świat go opuszcza, nie zaś odwrotnie. Cisza wprowadziła go w trans, cisza, która była na - brzmiała i zupełna, nie taka, jak to, co ciszą nazywają stąpający po ziemi. Tamto milczenie składa się z różnych drobnych odgłosów, które są tak niezmienne, aż przestajemy je słyszeć: świergot ptaków, szum wiatru targającego liście, echa odległych głosów, szemranie strumieni i potoków. Gerard nie słyszał nic oprócz skrzypienia ścięgien smoczych skrzydeł, a kiedy błękitny ślizgał się po termicznych prądach, nie słyszał nawet tego. Cisza przepełniała go uczuciem spokoju, euforii. Nie był już częścią tego świata. Unosił się ponad jego troskami, lamentami, problemami. Czuł, jakby nie posiadał ciężaru, jakby zrzucił ciało i kości. Myśl o powrocie, o przywdzianiu owego ciała, o ugięciu się pod ciężarem, nagle stała się odrażająca. Mógłby tak lecieć już bez końca, sunąć do miejsca, gdzie słońce chowa się po zmroku, pędzić ku księżycowym kryjówkom. Smok pozostawił w dole wierzchołki drzew. - Dokąd lecieć? - spytał Brzytwa, a jego głos niczym grzmot wyrwał Gerarda z zadumy. - Na północ - odkrzyknął rycerz. Wiatr, dmący prosto w jego twarz, porwał mu słowa z ust. Smok przekręcił łeb, żeby lepiej słyszeć. - Do Solanthus. Brzytwa spojrzał na niego pytająco i Gerard wystraszył się, że smok może mu odmówić. Solanthus było teoretycznie wolnym terytorium. Rycerze Solamnijscy uczynili zeń potężną twierdzę, miasto najlepiej ufortyfikowane na całym Ansalonie. Brzytwa miał wszelkie prawo dopytywać się, dlaczego kazano mu lecieć do twierdzy wroga, a kiedy nie spodobałaby mu się odpowiedź, mógłby z powodzeniem zrzucić Gerarda z siodła. . Rycerz już miał na ustach wyjaśnienie, ale smok sam go sobie udzielił. - Aha, rekonesans - uznał i obrał właściwy kurs. Brzytwa nie odezwał się podczas lotu ani słowem. Było to Gerardowi na rękę, zatopił się bowiem we własnych mrocznych myślach, które zaciążyły cieniem na przemykającej w dole przepięknej panoramie. Z taką nadzieją, taką pewnością mó - wił o tym, że potrafi przekonać Rycerzy Solamnijskich, by przybyli na odsiecz Qualinesti, teraz jednak, kiedy już był w drodze, naszły go wątpliwości, czy rzeczywiście zdoła tego dokonać. - Panie - odezwał się Brzytwa - spójrz w dół. Gerard spojrzał, a serce znowu mu zaciążyło, ciągnąc go ku ziemi. - Zniż lot - rzucił smokowi komendę. Nie wiedział, czy zostanie usłyszany, dołączył więc do słów gest dłoni w rękawicy. - Chcę mieć lepszy widok. Smok wystrzelił z warstwy chmur, kreśląc powoli okręgi, spiralą zniżał lot. - Wystarczy - powiedział rycerz, dając smokowi sygnał, żeby zawisł nieruchomo. Gerard przechylił się przez siodło, przytrzymując się rękoma i wyjrzał znad lewego skrzydła smoka. Ziemię w dole zalewał bezmiar wojsk, a ich liczebność była tak wielka, że aż po granice jego wzroku rozciągały się niczym olbrzymi czarny wąż. Błękitną wstążką, która wiła się pośród zieleni lasów, była z pewnością Pienista Woda, rzeka, która stanowiła granice Qualinesti. Łeb czarnego węża przepełznął już na jej drugą stronę i sunął w głąb krainy. Gerard pochylił się do przodu. - Czy możesz zwiększyć prędkość? - krzyknął i zilustrował swoje pytanie, wskazując palcem w kierunku północy. Brzytwa chrząknął. - Mogę lecieć szybciej - odkrzyknął - ale nie ręczę za twoją wygodę. Gerard patrzył w dół, szacując siły, licząc oddziały, furgony, zapamiętując tyle, ile tylko zdołał. Zacisnął zęby, skulił się w siodle i kiwnął smokowi głową. Olbrzymie smocze skrzydła poczęły bić. Brzytwa podniósł łeb w stronę chmur i poszybował ku nim. Nagłe przyspieszenie wbiło Gerarda w siodło. Błogosławił teraz tego, kto zaprojektował skórzany hełm i zrozumiał, po co były otwory na oczy. Ale i tak pędzący wiatr na wpół go oślepił, łzy stanęły mu w oczach. Od ruchu smoczych skrzydeł kulbaka zaczęła kiwać się w przód i w tył. Żołądek podszedł Gerardowi do gardła. Z ponurą miną chwycił się mocniej i modlił, żeby gdzieś tam byli bogowie, do których dotrą jego modły. 6 Marsz na Silvanost Nikt dokładnie nie wiedział, jakim sposobem po stołecznym mieście Silvanost rozniosła się wieść, że dłonie tej ludzkiej dziewczyny zwanej Miną uzdrawiają. Elfy mogłyby dowiedzieć się czegoś o niej z zewnętrznego świata, lecz były od niego odcięte tarczą, która miała je chronić, a w rzeczywistości niosła im powolną śmierć. Żaden elf nie potrafił ustalić, gdzie po raz pierwszy jego uszu doszły te plotki, ale przypisywał je bądź to sąsiadowi, bądź kuzynowi, wreszcie przechodniowi. Plotka wybuchła wraz z zapadnięciem zmroku. Poniosła ją noc, szeptem pachnącej kwieciem nocnej bryzy, śpiewem słowika, nawoływaniem sowy. Pogłoska rozprzestrzeniała się w aurze podniecenia i radości pośród młodych, byli wszelako tacy wśród starszych elfów, którzy na wieść o niej marszczyli brew i przestrzegali przed zbytnim zaufaniem. Większość wśród sceptyków stanowili kirathowie, którzy od dawna już patrolowali i strzegli granic Silvanesti. Pogrążeni w smutku przyglądali się, jak tarcza zabijała każde żywe stworzenie, które zbliżyło się do granicy. Pokonali okrutny czar - sen zesłany przez Cyana Krwawą Zgubę wiele lat wcześniej, podczas Wojny Lancy. Kirathowie wiedzieli ze swojego gorzkiego doświadczenia, że zło może przybyć w pięknej postaci, po to tylko, by objawić swoją ohydę i zabójczość, kiedy już stanie się z nim twarzą w twarz. Kirathowie zatem ostrzegali przed ową ludzką dziewczyną. Usiłowali powstrzymać pęd plotki gnającej poprzez miasto, szybkiej, błyszczącej i nieuchwytnej niczym kropla rtęci. Kiedy jednak pogłoska pukała do drzwi domu, w którym młoda elfia matka tuliła do piersi umierające maleństwo, dawano jej wiarę. Ostrzeżenia kirathów przeszły bez echa. Owej nocy, kiedy tylko jasna tarcza miesiąca zwieszała się wysoko na niebie zamiast srebrnych i czerwonych księżyców otoczonych wianuszkiem gwiazd, wartownicy przy bramie do Silvanostu wyglądający na trakt prowadzący do ich miasta, ujrzeli grupę ludzi maszerujących w ich stronę. Nie było ich wielu, dwudziestu rycerzy odzianych w czarne nerakijskie zbroje i kilka setek piechurów za nimi. Nędzne to było wojsko. Wycieńczeni żołnierze piechoty potykali się, kuleli na obolałych stopach. Nawet rycerze szli pieszo, ich konie pozdychały na polu bitwy albo też zostały zjedzone przez przymierających głodem jeźdźców. Jeden tylko rycerz siedział w siodle. Był to ich dowódca, smukła postać na grzbiecie konia w kolorze krwi. Tysiąc elfickich łuczników, uzbrojonych w owiane legendą, słynące ze swojej celności długie łuki, obserwowało zbliżające się wojsko; każdy miał już obrany cel. Strzelców było tak wielu, że gdyby tylko padł rozkaz, każdy z podchodzących pod mury żołnierzy zostałby naszpikowany tyloma strzałami, ile igieł ma na swoim grzbiecie jeżozwierz. Elficcy łucznicy zerkali niepewnie na swoich dowódców. Słyszeli plotki tak samo jak tamci. Mieli w domach chorych bliskich: żony, mężów, matki, ojców, dzieci - wszystkich trawiła wyniszczająca choroba. Wielu łuczników również zaczynała dopadać słabość i tylko ogromnym wysiłkiem woli pozostali na swoich posterunkach. Nie inaczej rzecz się miała z dowódcami. Kirathowie, którzy nie należeli do elfickiej armii, stali pośród wojska, opatuleni płaszczami, które w razie potrzeby stapiały się w jedno z liśćmi i drzewami tak bliskich ich sercom lasów, i przyglądali się wszystkiemu ponuro. Mina, bo to ona dowodziła oddziałem, kierowała się wprost na srebrne wrota. Wjechała w zasięg strzał, nie mrugnąwszy nawet powieką, jej koń niósł dumnie łeb, kark miał wygięty w łuk i potrząsał ogonem. Obok kroczył olbrzymi minotaur. Jej rycerze podążali za nią, za nimi zaś szli piechurzy. Czując na sobie elfie spojrzenia, żołnierze zdobyli się na wysiłek wyrównania szeregów i wypięcia piersi; pomaszerowali wyprostowani i wysocy, sprawiając wrażenie nieustraszonych, choć pod wieloma z nich pewnie ugięły się nogi na widok grotów strzał błyszczących w świetle księżyca. Mina wstrzymała konia tuż pod bramą. Podniosła głos, który rozległ się tak czysto i dźwięcznie, jak melodia srebrnego dzwoneczka. - Zwę się Mina. Przybywam do Silvanostu w imię Jedynego. Przybywam, by nauczać moich elfich braci i siostry o Jedynym Bogu i by przyjąć ich jako jego sługi. Wzywam cię, ludu Silvanostu, otwórz bramę, bym mogła przyjść do was w pokoju. - Nie ufajcie jej - napominali kirathowie. - Nie dawajcie jej wiary! Nikt ich jednak nie słuchał, a kiedy jeden z kirathów, mężczyzna o imieniu Rolan, uniósł łuk i wycelował w dziewczynę, stojący obok rzucili się na niego i zakrwawiony, bez przytomności legł na płytach chodnika. Widząc, że wszyscy głusi są na ich słowa, kirathowie podnieśli swojego rannego towarzysza i opuścili miasto Silvanost, wycofując się w sobie tylko znane leśne ostępy. Herold postąpił naprzód i doniosłym głosem odczytał: - Zgodnie z rozkazem Jego Wysokości króla nakazuje się, by bramy Silvanostu stanęły otworem przed Miną, którą Jego Wysokość tytułuje Pogromcą Smoków, Wybawicielem Silvanesti. Elficcy strzelcy opuścili łuki i z ich gardeł dobył się nierówny wiwat. Wartownicy pospieszyli ku bramie ze stali, srebra i magii. Choć odrzwia wyglądały krucho i delikatnie jak sploty pajęczej nici, starożytna magia wiązała je tak mocno, że żadna siła na Krynnie nie mogła dać im rady, oprócz oddechu smoka. Minie wystarczyło jednak przyłożyć dłoń do wrót, by otwarły się przed nią. Pogromczyni Smoków bez pośpiechu wjeżdżała do Silva - nostu. Minotaur szedł przy jej siodle, mierząc elfy zasępionym spojrzeniem nieufnych oczu. Żołnierze kroczyli za nią, niespokojni, badawczy, czujni. Elfy, po wstępnym okrzyku radości, zamilkły. Tłumy tłoczyły się wzdłuż traktu, który w świetle księżyca przybrał kredowobiały kolor. Nikt nie odezwał się ani słowem i jedynym, co dało się słyszeć, był brzęk kolczug, chrzęst zbroi i mieczy, miarowy krok szurających w marszu obutych stóp. Mina zdążyła ujechać tylko kawałek, a część wojsk ciągle jeszcze była przy bramie, kiedy ściągnęła cugle. Do jej uszu dobiegł jakiś dźwięk i wypatrywała teraz czegoś w tłumie. Zsiadłszy z konia, zeszła z traktu i ruszyła prosto ku elfiej ciżbie. Olbrzymi minotaur dobył miecza i już chciał ruszyć za nią, by osłaniać jej tyły, ale uniosła dłoń w bezgłośnej komendzie i zatrzymał się, jakby go czymś raziła. Mina podeszła do młodej elfiej kobiety na próżno usiłującej uciszyć kwilenie niespokojnego malca w wieku może trzech lat. To właśnie ów płacz usłyszała. Elfy odsunęły się, by zrobić Minie przejście, odskakując przy tym od niej, jakby obawiały się, że jej dotyk sprawi im ból. Mimo to jednak, kiedy już ich minęła, niektóre z młodszych z wahaniem wyciągały dłonie, by raz jeszcze jej dotknąć. Nie zwracała na nie uwagi. Zbliżywszy się do zasępionej matki, Mina odezwała się w elfickiej mowie: - Twoja córeczka płacze. Cała jest rozpalona od gorączki. Co z nią? Matka w obronnym geście przytuliła dzieciątko do piersi i pochyliła się nad jego główką. Jej łzy potoczyły się na czoło dziewczynki. - Już od dłuższego czasu trawi ją ta choroba. A ciągle jest z nią tylko gorzej. Boję się, że... ona umiera. - Podaj mi to dziecko - powiedziała Mina, wyciągając ręce. - Nie! - elfka przycisnęła je do siebie. - Nie, nie rób jej krzywdy! - Podaj mi to dziecko - powtórzyła dziewczyna łagodnym głosem. Pełne bojaźni oczy matki spotkały się z oczyma ludzkiej kobiety. Żywiczne ciepło bursztynu otuliło matkę i dziecko. Podała Minie swoje maleństwo. Dziewczynka ważyła tyle, co nic. W ramionach Wybawicielki Silvanesti była lekka niczym błędny ognik. - Błogosławię cię w imię Jedynego Bóstwa - powiedziała Mina - i zwracam cię światu żywych. Kwilenie dziecka ustało. Osunęło się w ramiona Miny, a starszym elfom niemalże zbrakło tchu. - Jest już zdrowa - oświadczyła dziewczyna, oddając dziecko matce. - Gorączka opadła. Zabierz ją do domu i trzymaj w cieple. Będzie żyła. Matka zajrzała z lękiem w twarzyczkę dziecka i krzyknęła z radości. Dziecina przestała płakać, a leżała bez sił, bo zapadła w spokojny sen. Jej czoło było chłodne, oddech spokojny. - Mino! - zawołała elfka, opadając na klęczki. - Błogosławiona bądź, Mino! - Nie ja - odparła Mina. - Jedyne Bóstwo. - Jedyne Bóstwo - wykrzyknęła matka. - Dzięki niech będą Jedynemu Bóstwu. - Kłamstwa! - huknął jakiś elf, przepychając się przez tłum. - Kłamstwa i bluźnierstwa. Jedynym prawdziwym bogiem jest Paladine. - Paladine was porzucił - odparła Mina. - Zostawił was samych. A Jedyne Bóstwo zostało z wami. Troszczy się o was. Elf już otwierał usta, by ze złością odeprzeć te zarzuty. Zanim jednak zdążył się odezwać, Mina zwróciła się do niego: - Twojej umiłowanej żony nie ma tutaj dzisiejszej nocy. - Elf zacisnął usta. Mamrocząc coś, odwrócił się i ruszył z powrotem. - Choroba nie wypuściła jej z domu - wołała za nim Mina. - Słabość dopadła ją już dawno, dawno temu. Patrzysz, jak każdego dnia śmierć staje coraz bliżej jej łóżka. Leży przykuta doń, bo nie może już chodzić. Dzisiejszego ranka nie zdołała oderwać głowy od poduszki. - Ona umiera! - rzucił elf ostrym tonem, wciąż z odwróconą głową. - Wielu umarło. Bierzemy na barki nasze cierpienie i idziemy dalej. - Kiedy wrócisz do domu - ciągnęła Mina - twoja żona powita cię w progu. Ujmie twoje dłonie i jak za dawnych dni zatańczycie razem w ogrodzie. Elf zwrócił ku niej twarz. Łzy znaczyły na niej bruzdy, jego wzrok był ostrożny, niedowierzający. - To jakaś sztuczka. - Mylisz się - odparła z uśmiechem dziewczyna. Mówię prawdę i wiesz o tym. Pójdź do niej. Pójdź i przekonaj się na własne oczy. Elf wpatrywał się w Minę, a potem, z głuchym jękiem, przepchnął się przez otaczające go tłumy i zniknął. Mina wyciągnęła dłoń w kierunku elfiej pary. Matka i ojciec, każde trzymało za rękę małego chłopca. Brzdące były bliźniakami, chudymi i bez życia, a ich młode twarze wykrzywiał taki ból, że wyglądały niczym pomarszczeni starcy. Mina skinęła na chłopców. - Podejdźcie do mnie. Skulili się, stając przed nią. - Jesteś człowiekiem - powiedział jeden z nich. - Nienawidzisz nas. - Zabijesz nas - odezwał się jego brat. - Mój ojciec tak mówi. - To, czy jest się człowiekiem, elfem czy minotaurem, nie czyni różnicy w oczach Jedynego Bóstwa. Wszyscy jesteśmy jego dziećmi, ale musimy być posłusznymi dziećmi. Przyjdźcie do mnie. Przyjdźcie do Jedynego Bóstwa. Chłopcy podnieśli oczy na rodziców. Elfy wbijały wzrok w Minę, nie odzywając się ani słowem, nie czyniąc żadnego gestu. Tłum wokół nich, zamarły i cichy, przyglądał się dramatowi. Wreszcie jeden z chłopców puścił matczyną dłoń i po - stąpił naprzód, stawiając słabe i niepewne kroki. Złapał rękę dziewczyny. - Jedyne Bóstwo posiada moc zdolną uzdrowić tylko jednego z was - powiedziała Mina. - Kto to będzie? Ty czy twój brat? - Mój brat - odparł bez chwili wahania chłopiec. Mina położyła dłoń na jego głowie. - Jedynemu miłe jest poświęcenie. Podoba się mu. I uzdrowi was obydwu. Zdrowy kolor zabarwił blade policzki. W mętnych oczach rozbłysło życie i energia. Słabe nóżki przestały się trząść, wyprostowały się przygarbione plecy. Drugi z chłopców puścił dłoń ojca i podbiegł do swojego bliźniaka, a obydwaj opletli dziewczynę ramionami. - Chwała ci! Chwała ci, Mino! - Na usta niektórych młodych Silvanestyjczyków wypłynęła pieśń, a oni sami zbliżyli się, wyciągając ku niej ręce, błagając ją o uzdrowienie ich, ich żon, mężów, dzieci. Tłum falował i napierał na nią, i lada chwila mogła zostać zadeptana. Minotaur Galdar, zastępca Wyzwolicielki i jej samozwańczy drabant, brnął przez masy. Pochwyciwszy Minę, wyciągnął jąze ścisku, silnymi rękoma odpychając na boki zdesperowane elfy. Dosiadłszy konia, Pogromczyni Smoków stanęła w strzemionach i podniosła dłoń, nakazując ciszę. Elfy zamilkły natychmiast, wytężając słuch, by chłonąć jej słowa. - Oto objawiam wam, co zostało mi przekazane. Wszyscy, którzy z pokorą i czcią prośby swoje zaniosą do Jedynego Bóstwa, dostąpią uzdrowienia z niemocy, którą zesłał na was smok, Cyan Krwawa Zguba. To Jedyne Bóstwo wyzwoliło was z jego więzów. Na kolanach módlcie się do niego, przyjmijcie go, elfy, jako waszego boga prawdziwego, a zostaniecie uzdrowione. Część elfiej młodzieży natychmiast opadła na kolana i zaczęła się modlić. Inne, starsze elfy, odmówiły. Nigdy wcześ - niej nie zwracały się do innego boga poza Paladine. Niektóre zaczęły szeptać, że kirathowie mieli rację, ale wtem ci, którzy wznosili swoje modły, unieśli twarze ku księżycowemu światłu i wykrzykiwali z radością, że ból opuścił ich ciała. Widząc owe cudowne uzdrowienia, więcej jeszcze elfów zaczynało klękać i z ich ust dobyły się błagania. Starsze elfy, przyglądając się z przerażeniem i niedowierzaniem, kręciły głowami. Jeden w szczególności, odziany w magiczną ochronną opończę kirathów, dłuższą chwilę wbijał w Minę twardy wzrok, po czym rozpłynął się w cieniach. Krwistoczerwony rumak szedł stępa naprzód. Żołnierze Miny torowali jej drogę poprzez masy. Wieża Gwiazd migotała łagodnie w świetle księżyca, wskazując drogę ku niebiosom. Kroczący u boku konia Galdar starał się możliwie najmniej oddychać. Zapach elfów był dla minotaura otumaniający, duszący i słodki, aż zbierało mu się na wymioty; był niczym woń czegoś dawno już umarłego. - Mino - warknął ostro - to są elfy! - Nie starał się nawet ukryć swojego obrzydzenia. - Na co Jedynemu Bóstwu elfy? - Dusze wszystkich śmiertelników są dla Jedynego równie cenne, Galdarze - odparła dziewczyna. Minotaur głowił się nad tym, ale nie pojmował. Oglądając się na nią, zobaczył w księżycowej poświacie niezliczone postaci elfów uwięzionych w ciepłym, bursztynowym spojrzeniu jej oczu. Mina jechała dalej przez Silvanost, a słowa modłów wznoszonych do Jedynego Bóstwa w elfiej mowie szeleszczącym szeptem ulatywały w noc. Silvanoshei, syn Alhany Starbreeze i Porthiosa z Rodu Solostaran, spadkobierca obydwu elfickich krain, Qualinesti i Silvanesti, stał z twarzą i dłońmi przyciśniętymi do kryształowej szyby i przepatrywał wzrokiem noc za oknami. - No gdzie ona jest? - dopytywał się niecierpliwie. Nie, czekaj! Zdaje się, że ją widzę! - przypadł do szyby na dłuższą chwilę, po czym odchylił się z westchnieniem. - Nie, to nie ona. Pomyliłem się. Dlaczego ona nie przychodzi? Odwrócił się, by z lękiem w głosie zapytać: - Nie myślisz, kuzynie, że coś się jej stało? Kiryn już otworzył usta, żeby mu odpowiedzieć, ale zanim zdążył powiedzieć choć słowo, Silvanoshei zwrócił się do służącego. - Zasięgnij języka, co się tam dzieje przy bramie. I wracaj w te pędy. Służący skłonił się i wyszedł, zostawiając ich samych w pokoju. - Kuzynie - odezwał się Kiryn, staranie modulując głos - to już szósty sługa, którego posłałeś w ciągu ostatniej pół godziny. Wróci z takimi samymi wieściami, jak piątka pozostałych. Procesja przemieszcza się powoli, ponieważ tak wielu chce się z nią spotkać. Silvanoshei powrócił do okna, wyjrzał raz jeszcze z niecierpliwością, której nie usiłował nawet tuszować. - To był błąd. Powinienem być tam, żeby j ą przy witać - rzucił kuzynowi chłodne spojrzenie. - Nie powinienem był cię posłuchać. - Wasza Wysokość - westchnął Kiryn - nie wyglądałoby to dobrze. Ty, król, we własnej osobie witający przywódcę naszych nieprzyjaciół? Dość już, że w ogóle wpuściliśmy ją do miasta - dodał do siebie, ale Silvanosheiowi natura nie poskąpiła dobrego słuchu. - Czy muszę ci przypominać, kuzynie - padła dosadna riposta króla - że to właśnie ów nieprzyjacielski dowódca wybawił nas z łapsk tego ohydnego smoka Cyana Krwawej Zguby? Za jej przyczyną na powrót zabiło moje serce i dane mi było opuścić tarczę, którą wzniósł, tarczę, która wysysała z nas życie. Za jej przyczyną zdołałem zniszczyć Drzewo Tarczy i uratować nasz lud. Gdyby nie ona, ulice Silvanostu byłyby pełne nie elfów, ale trupów. - Jestem tego świadom, Wasza Wysokość - zgodził się Kiryn. - Pytam jednakże, po co to wszystko? Jakie są jej intencje? - O to samo mógłbym zapytać ciebie, kuzynie - odparł chłodno Silvanoshei. - Jakie są twoje intencje? - Nie pojmuję, o co ci chodzi - zdziwił się Kiryn. - Czyżby? Doszły mnie słuchy, że knujesz coś za moimi plecami. Widziano cię w towarzystwie kirathów. - Cóż z tego, kuzynie? - łagodnie spytał Kiryn. - To nasi lojalni poddani. - To nie są moi lojalni poddani - ze złością wybuchł Silvanoshei. - Są w zmowie przeciwko mnie! - Zmawiają się przeciwko naszym wrogom, Czarnym Rycerzom... - Chodzi ci o Minę. Spiskują przeciwko Minie. A to tak samo, jakby spiskowali przeciwko mnie. Kiryn westchnął cicho. - Ktoś czeka, żeby pomówić z tobą, Wasza Wysokość. - Nie chcę się z nikim widzieć - odparł król. - Myślę, że z nim akurat powinieneś - ciągnął Kiryn. - Przychodzi od twojej matki. Silvanoshei odwrócił się od okna i wlepił oczy w swego krewniaka. - Co ty wygadujesz? Moja matka umarła. Zginęła tej nocy, kiedy ogry napadły na nasz obóz. W tym czasie, kiedy znalazłem się pod drugiej stronie tarczy... - Nie, kuzynie - odparł Kiryn. - Twoja matka, Alhana, żyje. Wraz ze swoimi ludźmi przeszła przez granicę. Kontaktowała się z kirathami. To dlatego... Próbowali porozmawiać z tobą, kuzynie, ale spotkali się z odmową. Przyszli do mnie. Silvanoshei opadł na krzesło. Schował twarz w rozdygotanych dłoniach, żeby ukryć nagłe łzy. - Wybacz mi, królu - podjął Kiryn. - Powinienem był znaleźć jakiś lepszy sposób, by ci o tym wszystkim powiedzieć... - Nie! Nie mógłbym usłyszeć od ciebie szczęśliwszych wieści! - krzyknął Silvanoshei, podnosząc głowę. - Posłaniec mojej matki jest tutaj? - poderwał się na równe nogi, ruszył niecierpliwym krokiem w stronę drzwi. - Przyprowadź go. - Nie ma go w przedpokoju. Pałac stanowi dlań niebezpieczne miejsce. Pozwoliłem sobie... - Oczywiście. Zapomniałem. Moja matka jest nieczystym elfem - gorzko rzucił Silvanoshei. - Wyrok śmierci wisi nad nią i głowami tych, którzy stoją u jej boku. - Wasza Wysokość ma teraz okazję to zmienić - podsunął Kiryn. - Na mocy prawa, być może - odparł Silvanoshei. Prawo jednak nie ma mocy, by zmazać lata nienawiści. Przyprowadź go zatem, gdziekolwiek go ukryłeś. Kiryn wyszedł z komnaty. Król wrócił do okna, a w jego myślach mieszało się zdziwienie i radość. Jego matka żyła. Mina wróciła do niego. One muszą się spotkać. Polubią się nawzajem. Cóż, może nie od razu... Usłyszał chrobot za plecami, a kiedy odwrócił się, dostrzegł jakiś ruch za ciężkimi kotarami. Zasłona została odsunięta, ukazując otwór w ścianie, sekretne przejście. Silvanoshei słyszał od matki opowieści o tych korytarzach. Szukał ich, jeszcze będąc smarkaczem, ale udało mu się znaleźć tylko ten jeden. Korytarz wiódł do ukrytego ogrodu, teraz mogiły kwiatów uwiędłych pod złym urokiem tarczy. Zza kotary wyłonił się Kiryn. Jeszcze jeden elf, w zakapturzonym płaszczu, wyszedł za nim. - Samar! - wykrzyknął Silvanoshei, rozpoznając go zarazem z radością i boleścią. W pierwszym odruchu chciał wybiec Samarowi naprzeciw, chwycić go za rękę, a może nawet uścisnąć, szczęśliwy, że on i Alhana żyją. Kiryn łudził się, że tak właśnie będzie wyglądało ich spotkanie. Miał nadzieję, iż myśl o tym, że jego matka jest w pobliżu i wraz ze swoimi ludźmi przekroczyła granicę, odciągnie Silvanosheia od myśli o Minie. Nadzieje Kiryna skazane były na klęskę. Samar nie widział w Silvanosheiu króla, lecz rozwydrzonego dzieciaka, w ślicznych fatałaszkach i kosztownych błyskotkach, podczas, gdy jego matka nosiła ubrania z samodziału i przyozdabiała się chłodnym metalem kolczugi. Widział Sil - vanoshei’a we wspaniałym pałacu z wszelkimi wygodami, o jakich mógł zamarzyć i widział jego matkę dygoczącą z zimna w nagiej jaskini. Samar widział też szerokie łoże z grubymi materacami, pledami z angory i jedwabnymi prześcieradłami, a potem stanęła mu przed oczyma Alhana śpiąca na ziemi, opatulona obszarpanym płaszczem. Gniew przesłonił staremu elfowi wzrok, zamroczył umysł. Przywołał w myślach obraz Alhany przepełnionej radością i podnieceniem na wieść o tym, że Silvanoshei, którego uznała już za zmarłego, jednak żyje i do tego nosi na głowie koronę Silvanesti, co zawsze było jej marzeniem. Chciała się doń udać niezwłocznie, byłoby to jednak ogromne ryzyko dla niej i jej towarzyszy. Samar długo i z mocą odciągał ją od tego pomysłu. Tylko fakt, że mogła stracić wszystko, nad czym tak długo pracowała, sprawił, że zmieniła zdanie i wysłała do syna swego zaufanego. Miał zamiar przekazać Silvanosheiowi wyrazy matczynej miłości, nie będzie jednak płaszczyć się przed chłopakiem ani też trząść się nad nim. Samar postanowił przypomnieć młodemu królowi obowiązki, jakie ma syn wobec matki, bez względu na to, czy jest władcą, czy prostym elfem. Jako król ma też zobowiązania wobec swego ludu. Chłodne spojrzenie Samara zmroziło Silvanosheia w pół kroku. - Książę - odezwał się Samar, kłaniając się bardzo nieznacznie. - Ufam, że jesteś cały i zdrów. A już na pewno dobrze odżywiony - potoczył niechętnym wzrokiem po suto zastawionym stole. - Tyle jadła starczyłoby na roczny wikt dla wojska twojej matki! W jednej chwili wszystkie ciepłe uczucia Silvanosheia zmieniły się w sopel lodu. Zapomniał, ile zawdzięczał Samarowi, a w zamian za to przypomniał sobie, że ów nigdy go nie doceniał, być może nawet nie darzył sympatią. Władca wyprostował się. - Najpewniej nie doszły cię jeszcze wieści, Samarze odezwał się Silvanoshei z ukrytą w głosie godnością, - r - Masz zatem moje wybaczenie. Jestem królem Silvanesti i tak będziesz się do mnie zwracał. - Będę się do ciebie odnosił tak, jak na to zasługujesz - głos starego elfa załamał się. - Rozpuszczony bachorze! - Jak śmiesz! - wybuchnął Silvanoshei. - Przestańcie! Obydwaj! - Kiryn przyglądał się im w osłupieniu. - Co wy wyprawiacie? Zapomnieliście już, jaki straszliwy kryzys się ku nam zbliża? Kuzynie, znałeś tego mężczyznę od maleńkości. Wiele razy opowiadałeś mi o swoim podziwie i szacunku. Był ci drugim ojcem. Ryzykował życiem, przychodząc tutaj. Czy to tak mu się odwdzięczasz? - Silvanoshei nie odpowiedział. Zacisnął usta i wpatrywał się w Samara wzrokiem pełnym urażonej godności. - A ty, Samarze - kontynuował Kiryn, zwracając się ku elfiemu wojownikowi - też nie jesteś bez winy. Silvanoshei jest koronowanym i uznanym królem ludu Silvanesti. Ty jesteś Qualinestyjczykiem. Być może inne są zwyczaje twojego ludu. My, Silvanestyjczycy, z rewerencją odnosimy się do naszych królów. Kiedy poniżasz naszego władcę, wszystkich nas poniżasz. Samar i król stali dłuższą chwilę bez słowa, ich spojrzenia krzyżowały się - nie był to wzrok przyjaciół, którzy tak samo skorzy są do kłótni, jak i zgody, ale przeciwników, którzy będą na siebie groźnie spoglądać, nawet kiedy już zmuszeni zostaną do podania sobie rąk. Kiryn ubolewał nad tym z całego serca. - Zaczęliśmy od złego końca - odezwał się. - Spróbujmy raz jeszcze. - Jak się czuje moja matka, Samarze? - spytał nagle Silvanoshei. - Twoja matka czuje się dobrze... Wasza Wysokość - odparł Samar, czyniąc przed tytułem znaczącą pauzę. - Przesyła wyrazy miłości. Młody król skinął głową. Starał się z całych sił panować nad sobą. - Ta burzliwa noc. Ja myślałem... wydawało się niemożliwym, żeby się wam udało z tego wybrnąć. - Jak się okazało, Legion Steela miał baczenie na ru - chy ogrów, więc przybył nam na pomoc. Zdaje się - dodał Samar burkliwym tonem - że ty i twoja matka opłakiwaliście się nawzajem. Kiedy nie wróciłeś, szukaliśmy cię całymi dniami. Mogliśmy jedynie domniemywać, że zostałeś pochwycony przez ogry i powleczony na tortury i śmierć. Kiedy zaś tarcza opadła i twoja matka przekroczyła granicę swojej ojczyzny, przywitali nas kirathowie. Kiedy dowiedziała się, że nie tylko żyjesz, ale i królujesz, jej radość nie miała granic. - W jego głosie zabrzmiała sroga nuta. - A potem te raporty o tobie i tej ludzkiej samicy... Władca rzucił Kirynowi wściekłe spojrzenie. - Teraz już rozumiem, dlaczegoś go tu przyprowadził, kuzynie. Żeby mi prawił kazania - odwrócił się do okna. - Silvanosheiu... - zaczął Kiryn. Samar podszedł i chwycił króla za ramię. - Tak, mam zamiar prawić ci kazania. Zachowujesz się jak rozpieszczony bachor. Twoja czcigodna matka nie dawała wiary plotkom. Kirathowie, którzy jej o tym opowiedzieli, zarzuciła kłamstwo. A co się dzieje? Podsłuchałem, jak rozmawiasz o tej kobiecie. Z twoich ust dowiaduję się, że plotki są prawdziwe! Jęczysz i skamlesz do niej, podczas gdy ogromna armia Czarnych Rycerzy przekracza granicę. Armia, która czekała pod Silvanesti, przygotowana, by tu wejść, kiedy tylko opadnie tarcza. No i, proszę bardzo, stało się, tarcza opadła! Jakim sposobem ta armia się tu znalazła, Silvanosheiu? Zbieg okoliczności? Czy Czarni Rycerze przypadkiem przyjechali akurat w momencie, kiedy tarczy zdarzyło się upaść? Nie, królu, Nerakijczycy stali u granic, bo wiedzieli, że tarcza opadnie. Teraz maszerują na Silvanost, w sile pięciu tysięcy, a ty właśnie otworzyłeś bramę kobiecie, która ich tu wszystkich przyprowadziła. - To nieprawda! - wybuchnął Silvanoshei, nie zważając na próby Kiryna, usiłującego go uspokoić. - Mina przybyła, by nas ocalić. Znała prawdę o Cyanie Krwawej Zgubie. Wiedziała, że to on odpowiadał za wzniesienie tarczy. Wiedziała, że tarcza nas zabijała. Kiedy umarłem w smoczych łapskach, ona obudziła we mnie na powrót życie. Ona... - Silvanoshei urwał, a język urósł mu w ustach. - Ona powiedziała ci, żebyś opuścił tarczę - dokończył Samar. - Ona ci powiedziała, jak opuścić tarczę. - Tak, to ja opuściłem tarczę - rzucił wyzywająco Silvanoshei. - Zrobiłem to, co moja matka próbowała bezskutecznie uczynić przez lata! Wiesz, że to prawda, Samarze. Alhana ujrzała tarczę taką, jaka była w rzeczywistości. Wiedziała, że nie została wniesiona po to, by nas ochraniać i miała rację. Postawiono ją, by nas uśmierciła. Co niby miałem twoim zdaniem zrobić, Samarze? Zostawić tarczę w spokoju? Patrzeć, jak wysysa życie z mojego ludu? - Mogłeś zostawić ją w spokoju przynajmniej tak długo, by sprawdzić, czy wróg nie zbiera się u twoich granic - sucho odparł Samar. - Kirathowie mogliby cię ostrzec, jeślibyś zadał sobie trochę trudu i ich posłuchał, ale nie, ty wolałeś słuchać tej ludzkiej samicy, przywódczyni tych, którzy dopilnują, żebyś został zniszczony, ty i twój lud. - Ode mnie tylko zależało podjęcie tej decyzji - z godnością oświadczył Silvanoshei. - Działałem na własną rękę. Zrobiłem to, co zrobiłaby na moim miejscu moja matka. Wiesz o tym, Samarze. Sama opowiadała mi o tym, jak na gryfonim grzebiecie usiłowała wlecieć w tarczę i roznieść ją na kawałki. Próbowała raz za razem i raz za razem była odpychana... - Dość już! - przerwał zniecierpliwiony Samar. - Co się stało, to się już nie odstanie. - Przegrał tę potyczkę i był tego świadom. Przez moment milczał w zamyśleniu. Kiedy się znów odezwał, w jego głosie dało się wyczuć zmianę, pobrzmiewała w nim nuta przeprosin. - Jesteś młody, Silvanosheiu, a rzeczą młodych jest popełniać błędy, choć ten, obawiam się, może okazać się dla naszej sprawy fatalnym. Niemniej jednak nie złożyliśmy jeszcze broni. Może będziemy mogli naprawić szkody, jakie - w dobrej skądinąd wierze - wyrządziłeś. Sięgając po płaszcz, Samar wyciągnął jeszcze jedną opończę i kaptur. - Czarni Rycerze bezkarnie wkraczają do naszego świętego miasta. Obserwowałem ich przemarsz. Widziałem tę kobietę. Widziałem naszych, szczególnie zaś młodych, jak wpadali w sidła jej czaru. Są ślepi na prawdę. Naszym zadaniem jest przywrócić im wzrok. Okryj się tym płaszczem, Silvanosheiu. Wyjdziemy sekretnym korytarzem, którym tu przyszedłem, wymkniemy się z miasta niezauważenie. - Wychodzić? - Silvanoshei spojrzał zdumionym wzrokiem na Samara. - Dlaczego miałbym stąd wychodzić? Stary elf już miał udzielić odpowiedzi, ale Kiryn wtrącił się, mając nadzieję, że uda mu się uratować ów plan. - Bo grozi ci tu niebezpieczeństwo, kuzynie - powiedział. - Myślisz, że Czarni Rycerze pozwolą ci pozostać na tronie? Jeśli nawet, staniesz się niczym więcej, jak tylko marionetką, tak jak twój kuzyn Gilthas. Ale, jako król na wygnaniu, będziesz miał dość siły, by skupić dokoła siebie lud... „Pójść? Nie mogę pójść” - powiedział do siebie w myślach Silvanoshei. „Ona do mnie wraca. Zbliża się z każdą chwilą. Tej nocy już być może będę pieścił ją w swoich ramionach. Nie pójdę stąd nigdzie, choćby i sama śmierć miała po mnie przyjść”. Spojrzał na Kiryna i Samara i nie ujrzał przyjaciół, ale obcych, którzy przeciw niemu spiskowali. Nie mógł im ufać. Nikomu nie mógł ufać. - Mówisz, że mój lud znajduje się w niebezpieczeństwie - odezwał się Silvanoshei. Odwrócił się do nich plecami, przeniósł wzrok za okno, jakby przyglądał się leżącemu poniżej miastu. Tak naprawdę wypatrywał tylko jej. - Moim ludziom grozi niebezpieczeństwo, a ty byś chciał, żebym uciekł w bezpieczne miejsce i zostawił ich, aby się sami zmierzyli z ową groźbą. Jakimż byłbym królem, Samarze? - Żywym królem, Wasza Wysokość - beznamiętnie odparł Samar. - Królem, który tak bardzo troszczy się o swój lud, by dla niego pozostać przy życiu. Zrozumieją i uszanują cię za twoją decyzję. Silvanoshei potoczył znad ramienia chłodnym wzrokiem. - Mylisz się, Samarze. Moja matka uciekła i lud nie uszanował jej za to. Nabra’ do niej odrazy. Nie popełnię tego samego błędu. Dziękuję, żeś przyszedł, Samarze. Możesz odejść. Lekko drżąc, zdumiony swoją zuchwałością, odwrócił się z powrotem w stronę okna, wyglądając przez nie niewidzącym wzrokiem. - Ty niewdzięczny szczeniaku! - Samar, na wpół dławiąc się przypływem szału, ledwo wykrztusił z siebie: - Pójdziesz ze mną, choćbym miał cię siłą zaciągnąć! Kiryn stanął między Samarem i królem. - Myślę, że powinieneś już pójść, panie - odezwał się łagodnym głosem, z jego spojrzenia biły spokój i determinacja. Był zły na ich obydwu, zły i zawiedziony. - Albo będę zmuszony wezwać straże. Jego Wysokość podjął już decyzję. Samar zignorował Kiryna, piorunował wzrokiem Silvanosheia. - Pójdę. Powiem twojej matce, że jej syn dokonał szlachetnego, heroicznego aktu poświęcenia się w imię swojego ludu. Nie powiem jej prawdy, że zostaje z miłości do ludzkiej wiedźmy. Nie powiem jej tego, ale zrobią to inni. Dowie się i pęknie jej serce. - Cisnął płaszcz Silvanosheiowi pod nogi. - Jesteś głupcem, młody człowieku. Nie ubolewałbym, gdybyś twój ą głupotą na siebie tylko ukręcił bicz, ale jego razy dosięgną nas wszystkich. Samar zabrał się do wyjścia, dumnym krokiem zmierzając przez pokój w stronę sekretnego przejścia. Zaciągnął za sobą kotarę gestem tak brutalnym, że o mało jej nie zerwał. Silvanoshei rzucił Kirynowi jadowite spojrzenie. - Nie myśl sobie, że nie wiem, do czego zmierzasz. Chcesz mnie usunąć i samemu zasiąść na tronie! - Mylisz się, kuzynie - odparł cicho Kiryn. - Nie możesz tak o mnie myśleć. Silvanoshei bardzo mocno usiłował tak właśnie myśleć, jednak poddał się. Ze wszystkich osób, które znał, Kiryn był jedyną, która zdawała się darzyć go szczerym uczuciem. Jego, Silvanosheia. Nie króla. Odszedłszy od okna, zbliżył się do Kiryna, chwycił jego dłoń i uścisnął ją mocno. - Przepraszam, kuzynie. Wybacz mi. On budzi we mnie taki gniew, że sam nie wiem, co wygaduję. Wiem, że chciałeś dobrze - młody król powiódł wzrokiem w stronę, gdzie zniknął Samar. - Wiem, że i on chce dobrze, ale on nie rozumie. Nikt nie rozumie. Silvanoshei poczuł, że ogarnia go wielka słabość. Od długiego już czasu nie zaznał snu. Sam nawet nie pamiętał od jak dawna. Kiedykolwiek zamykał oczy, ukazywała mu się jej twarz, dobiegał go jej głos, czuł na swoich ustach dotyk jej warg i serce zaczynało wyrywać mu się z piersi, krew buzowała w nim i leżał bezsennie, wpatrując się w mrok, czekając, aż do niego wróci. - Idź za Samarem, Kirynie. Upewnij się, że opuścił pałac w jednym kawałku. Nie chciałbym, żeby stała mu się jakaś krzywda. Kiryn spojrzał na króla bezradnie, westchnął, pokręcił głową i zrobił, co mu kazano. Silvanoshei wrócił do okna. 7 Azymut: Rzeka Umarłych To już banał, że nieszczęścia innych, choćby nie wiem jak straszliwe, zawsze bledną w porównaniu z naszymi. Gdyby ktoś powiedział teraz Zagwozdkowi, że wojska goblinów, hobgoblinów, smokowców, najętych zbirów i morderców maszerowały na elfy, gnom zaśmiałby się pogardliwie i przewrócił oczyma. - I im się wydaje, że mają problem? - powiedziałby. - Ha! Szkoda, że nie tkwią w oceanie w przeciekającym wehikule podwodnym, ze stukniętą ludzką kobietą, która bez ustanku upiera się, żebym płynął za zgrają umarlaków. To się nazywa problem! Gdyby powiedziano Zagwozdkowi, że jego przyjaciel kender, dzięki którego wskazówkom mógł wreszcie ukończyć dzieło swojego życia, jakim było wykreślenie mapy Labiryntu Żywego Płotu, był właśnie więziony w Wieży Wysokiej Magii przez najpotężniejszego czarodzieja na świecie, na usta gnoma wypełzłby drwiący uśmiech. - Kenderowi się wydaje, że wpadł w niezłe bagno! Ha! Powinien tak spróbować pokierować sobie wehikułem podwodnym samemu, kiedy trza do tego z dwudziestu chłopa. Wtedy dopiero miałby problem! Prawdę powiedziawszy, wehikuł podwodny miał się lepiej z jednym chłopem, jako że pozostałych dziewiętnastu stanowiło tylko balast, plątało się pod nogami i zużywało powietrze. Pierwotnie wyprawa, która ruszyła spod góry Drobnostki i zmierzała w stronę Cytadeli, liczyła dwadzieścia osób, po drodze jednak pozostali członkowie zaginęli albo zostali ciężko poparzeni, tak że ostatecznie ostał się sam Zagwozdek, który był jedynie skromnym pasażerem i tylko za siebie odpowiadał. Nie miał zielonego pojęcia o skomplikowanym systemie mechanicznym skonstruowanym do napędzania MNS „Niezniszczalnej”, co niewątpliwie przyczyniło się do tego, że pojazd jeszcze nie zatonął. Wehikuł miał kształt wielkiej ryby. Zrobiono go z drewna, by był dość lekki, żeby unosić się na wodzie, a następnie obito żelazem, by szedł pod fale. Zagwozdek wiedział, że była taka korba, którą trzeba pokręcić, żeby pojazd płynął do przodu, inna korba, żeby szedł w górę, jeszcze inna, która sprowadzała go na dół. Posiadał dość mgliste pojęcie o tym, do czego właściwie służyły owe dźwignie, choć przypomniał sobie gnoma (chyba był to kapitan, niech mu ziemia lekką będzie), który tłumaczył mu, że tylna korba wprawia w szalony ruch płetwy na rufie pojazdu, a wtedy wzburzona woda popycha go do przodu. Pokrętło na dnie wprawiało w wirowy ruch brzuszne płetwy i pojazd szedł w górę, a korba na suficie prowadziła do dokładnie odwrotnych rezultatów. Zagwozdek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że oprócz korb jest jeszcze cała masa zębatych przekładni, które trzeba nieustannie naoliwiać. Wiedział to, ponieważ nie ma gnoma, który by nie przyswoił sobie wiedzy o konieczności smarowania śrub i innego żelastwa. Mówiono mu też, że gdzieś tam były miechy, które pompowały powietrze do środka pojazdu, ale nie potrafił ustalić, jak działają, doszedł zatem do wniosku, że mądrzej będzie, choć może mniej naukowo, wypływać „Niezniszczalną” na powierzchnię raz na kilka godzin. To że miechy nie działały ani teraz, ani nigdy, świadczyło o jego zdrowym rozsądku. Na początku swojej przymusowej wyprawy Zagwozdek zapytał Złotą Lunę, dlaczego ukradła jego pojazd podwodny, dokąd zamierzała się w nim wybrać i co zamierzała zrobić, kiedy już tam dotrze. To właśnie wtedy uraczyła go owym osobliwym stwierdzeniem, że podążała za zmarłymi, że to oni wskazywali jej drogę i ją chronili oraz że to zmarli prowadzili ją przez Morze Nowe tam, dokąd musi dotrzeć. Kiedy spytał, całkiem logicznie, dlaczego zmarli uznali za stosowne polecić jej, by ukradła jego łódź, odparła, że podwodna droga była jedynym sposobem na uniknięcie spotkania ze smokiem. Zagwozdek dokładał starań, by zainteresować Złotą Lunę mechaniką podwodnego pojazdu i obudzić w niej chęć pomocy przy kręceniu korbą - ręce od tego drętwiały - albo ostatecznie obudzić podobną chęć w zmarłych, skoro to i tak oni przewodzili tej wycieczce. Nie zwracała nań jednak najmniejszej uwagi. Zagwozdek czuł, że współpasażerka zaczyna działać mu na nerwy i już miał zamiar z miejsca wykręcić „Niezniszczalną” i popłynąć z powrotem w stronę Labiryntu Żywego Płotu - miał w nosie smoka - nie uczynił tego jednak z uwagi na godny ubolewania fakt, że nie miał najbledszego pojęcia, jak pokierować wehikułem w kierunku innym niż góra, dół i naprzód. Nie wiedział też, co się później okazało, jak go zatrzymać, przez co wyrażenie „przybić do brzegu” nabrało nowego i nie do końca optymistycznego wydźwięku. Czy to za sprawą losu, czy też opatrzności zmarłych, „Niezniszczalna” nie roztrzaskała się dziobem o klif ani też nie osiadła gdzieś na podwodnych skałach. Miast tego zaryła się w piaszczyste nabrzeże, a jej wciąż obracające się płetwy wyrzucały w powietrze bryzgi piachu i morskiej wody, szatkując meduzy i terroryzując ptactwo. Ostatni szaleńczy zryw w stronę plaży był dla obojga pasażerów doświadczeniem mało komfortowym i wytrzęsło ich zdrowo, nie skończył się wszelako fatalnie. Złota Luna i Zagwozdek wyszli z niego jedynie z drobnymi ranami i siniakami. Nie można było tego samego powiedzieć o „Niezniszczalnej”. Złota Luna stanęła na opustoszałej plaży i głębokimi haustami wdychała świeże morskie powietrze. Nie zważała na ra - ny na swoich rękach ani też sińca na czole. Jej nowe obce wcielenie miało moc samouzdrawiania. Kilka chwil i krew zniknie, ciało zrośnie się, a po sińcach nie zostanie nawet ślad. Będzie nadal czuła ból po skaleczeniach, ale tylko w swojej prawdziwej powłoce, tym słabym i leciwym ciele starszej kobiety. Nie podobała jej się nowa skóra, którą została obdarowana w cudowny sposób owej burzliwej nocy. Uświadomiła sobie jednak po pewnym czasie, że siła i żywotność nadanego jej ciała były niezbędne, by zaprowadzić ją tam, gdzie zmarli chcieli, by dotarła. Stare nie zaszłoby tak daleko, bo jedną nogą stało już w grobie. Duch, który zamieszkiwał poprzednią cielesną powłokę, również żegnał się z życiem. Być może dlatego właśnie Złota Luna widziała zmarłych, podczas gdy inni nie potrafili ich dostrzec. Byli jej teraz bowiem bliżsi niż żyjący. Bezkrwista rzeka umarłych płynęła ponad niesionymi wiatrem wydmami, kierując się na północ. Wysoka zielonobrązowa trawa, która porastała piaszczyste zbocza, uginała się pod jej falą. Zebrawszy poły swoich białych szat Mistyka Cytadeli Światła, Złota Luna zrobiła krok w ich stronę. - Poczekaj! - zawołał Zagwozdek, który z otwartymi ustami gapił się na uszkodzenia, jakich doznała „Niezniszczalna”. - Co ty robisz? Dokąd idziesz? - Złota Luna nie odezwała się, tylko szła dalej. Droga nastręczała trudności. Na każdym kroku zapadała się w miękki piasek. Szaty krępowały jej ruchy. - Nie możesz mnie zostawić - oświadczył. Pomachał upaćkaną olejem dłonią. - Najpierw zmarnowałem straszną masę czasu, przeprawiając cię przez morze, a teraz jeszcze rozwaliłaś moją łódź. Jak niby mam dokończyć rysowanie mapy Labiryntu Żywego Płotu? Złota Luna zatrzymała się i odwróciła w stronę gnoma. Przedstawiał sobą mało sympatyczny widok, z włosami w nieładzie, rozczochraną brodą, twarzą oblaną rumieńcem oburzenia i wysmarowaną olejem i krwią. - Dziękuję ci za przywiezienie mnie tutaj - odezwała się, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć rześkie podmuchy wiatru i fale roztrzaskujące się o brzeg. - Przykro mi z powodu twojej straty, ale nie mogę ci w żaden sposób pomóc - odwróciła głowę, jej wzrok powędrował ku północy. - Muszę odbyć tę podróż. Nie mogę zatrzymywać się ani tutaj, ani gdziekolwiek indziej. - Spoglądając znowu na gnoma, dodała łagodnie: - Nie zostawię cię, żebyś się tu sam błąkał. Jeżeli chcesz, możesz iść ze mną. Zagwozdek popatrzył na nią, potem znowu na „Niezniszczalną”, która z całą pewnością nie sprostała swojemu imieniu. Nawet on, pasażer tylko, widział wyraźnie, że naprawa będzie długa i kosztowna, nie wspominając już w ogóle o tym, że skoro nigdy nie pojął, jak działa cały ten wynalazek, ponowne jego uruchomienie może stanowić poważny problem. - Poza tym - powiedział do siebie weselszym tonem - właściciel był na pewno ubezpieczony i bez wątpienia otrzyma rekompensatę z tytułu straty. To pozwalało optymistycznie podejść do sprawy. Ktoś mógłby powiedzieć, optymistycznie i zupełnie nierealistycznie, jako że powszechnie znanym faktem było, iż Gildia Ubezpieczycieli-od-Zastawu-Żyrowania-Pożyczek-Podpisywania - Weks l i-Kol izj i- Przypadkowej-Utraty-Części-C iała-Pożaru-Powodzi-z-Wyjątkiem-Dopustu-Bożego nigdy nie wypłaciła nikomu złamanego miedziaka. Po Wojnie Chaosu toczyły się niezliczone ilości procesów o to, że dopust boży nie powinien się dłużej wliczać, jako że nie było już żadnych bogów. Zważywszy, że wszystkie owe skargi musiały być przetrawione przez gnomowy system prawny, nie było co się łudzić, że zostaną rozpatrzone jeszcze za życia interesantów, ale raczej że dostaną je w spadku następne pokolenia, które popadną w finansową ruinę nękane narastającymi opłatami skarbowymi. Zagwozdek musiał wydobyć z wraka kilka swoich rzeczy. Uciekał z Cytadeli w takim pośpiechu, że najważniejszą mapę Labiryntu Żywego Płotu - zostawił. Gnom nie miał wątpliwości, że ktoś ową mapę znajdzie i uznawszy jąza Cud nad Cudami, naturalną koleją rzeczy ukryje w najbezpieczniejszej i najlepiej strzeżonej części Cytadeli Światła. Jedynym, co udało się odzyskać z wraku, był nóż, który należał do nieboszczyka kapitana. Nóż był niesamowity, składał się z mnóstwa różnych części i można było nim zrobić prawie wszystko. Potrafił otworzyć butelkę wina, wskazywał północ i rozbijał muszle krnąbrnych ostryg. Jedynym minusem było to, że nijak nie dało się nim ciąć, a to dlatego, że nie miał ostrza; wynalazca nie znalazł już na nie miejsca, ale stanowiło to jedynie drobną niewygodę, zważywszy, że można było przyciąć nim sobie włoski w nosie. Wepchnąwszy ów fantastyczny nóż do kieszeni swoich zapaskudzonych atramentem i olejem szat, Zagwozdek jął brnąć, ślizgając się i potykając, wzdłuż plaży. Przystanął raz i odwrócił się, żeby spojrzeć na „Niezniszczalną”. Pojazd przywodził na myśl smutnego, wyrzuconego na brzeg wieloryba i już zaczynał znikać pod ruchomymi piaskami. Zagwozdek puścił się pędem za Złotą Luną, która podążała śladami rzeki umarłych. 8 Wyrównywanie rachunków Pięć dni po ataku Beryl na Cytadelę Światła, upadku tarczy nad Silvanesti i wmaszerowaniu pierwszych oddziałów smoczycy do Qualinesti, lord Targonne siedział za swoim biurkiem i przeglądał raporty spływające doń nieprzerwanym strumieniem z różnych części kontynentu ansalońskiego. W pierwszym momencie wiadomość od Malys sprawiła Targonne’owi przyjemność. Olbrzymia czerwona smoczyca Malystryx, którą każdy uznawał za rzeczywistą władczynię Ansalonu, przyjęła wieści o agresji swojej kuzynki Beryl o wiele lepiej, niż Pan Nocy śmiał podejrzewać. Malys mełła z zapamiętaniem ozorem i wściekała się, trzeba to przyznać, ostatecznie jednak oświadczyła, że każdy ruch Beryl mający na celu zajęcie ziem poza obszarem Qualinesti zostanie odczytany przez nią jako poważna zniewaga i rozpatrzony w trybie przyspieszonym. Im dłużej jednakże Targonne się nad tym zastanawiał, tym większe nachodziły go wątpliwości. Malystryx za bardzo szła tu komuś na rękę. Zbyt gładko przełknęła te wieści. Miał wrażenie, że czerwona olbrzymka coś knuła i że skończy się to katastrofą. Mimo to, jak na razie, trzymała się blisko swojego leża, rada najwyraźniej jemu przekazać pałeczkę w tej sprawie. Co zresztą bez wątpienia zamierzał wykorzystać. Jak można było dowiedzieć się z raportów, Beryl rozniosła w pył Cytadelę Światła, w przypływie zawodu roztrzaskując kryształowe kopuły. Powodem tego rozczarowania, jak donieśli jego agenci, którzy znajdowali się na miejscu i byli naocznymi świadkami destrukcji, była niemożność zlokalizowania magicznego artefaktu, który stał się powodem nieprzemyślanego ataku smoczycy. Straty w ludziach na wyspie mogłyby sięgnąć niebotycznych rozmiarów, gdyby nie to, że zanim zrównała z ziemią budynki, Beryl wysłała najpierw szwadrony smokowców na poszukiwanie artefaktu i czarodzieja, który miał go przy sobie. Opóźnienie to pozwoliło mieszkańcom uciec bezpiecznie w głąb lądu. Szpiedzy Targonne’a, którzy w przebraniu przebywali w Cytadeli, mając nadzieję na rozwiązanie zagadki swoich topniejących zdolności uzdrowicielskich, znaleźli się między uciekającymi i dzięki temu mogli przesłać mu swoje raporty. Beryl odleciała wkrótce po ataku, zostawiając czerwone, by dokończyły dzieła zniszczenia. Smokowcy ruszyli za uchodźcami, ale zostali odparci przez siły Rycerzy Solamnijskich i dzikie plemię wojowników, które zamieszkiwało centralną część wyspy. Smokowcy ponieśli ciężkie straty. Targonne, który nie pałał sympatią do jaszczuroludzi, nie ubolewał zbytnio nad owymi stratami. - Następny raport - rzucił swojemu adiutantowi. Ten wyciągnął arkusz błony - Wiadomość od marszałka Medana, panie. Marszałek przeprasza za opóźnienie w odpowiedzi na twoje rozkazy, ale mówi, że twój posłaniec doznał nieszczęśliwego wypadku. W trakcie lotu do Qualinostu gryfon, którego dosiadał, nagle wpadł w szał i zaatakował go. Zdołał dostarczyć wiadomość, ale w krótkim czasie zmarł wskutek odniesionych ran. Marszałek oświadcza, że w pełni zastosuje się do twoich poleceń i przekaże elfickie miasto Qualinost w ręce Beryl. Pod kluczem trzyma Królową Matkę, która także zostanie przekazana smoczycy. Marszałek rozwiązał elficki senat, zaaresztował senatorów i Głowy Rodów. Miał również zamiar doprowadzić za kratki tamtejszego króla, Gilthasa, ten jednak został przemycony poza miasto i pozostaje w ukryciu. Marszałek donosi rów - nież, że siły Beryl atakowane są przez oddziały elfów, co spowalnia przemarsz armii, ale nie czyni poza tym większej szkody. - Jeśli tak jest naprawdę, to są to dobre wieści - odezwał się Targonne, marszcząc brwi. - Nigdy zbytnio nie ufałem Medanowi. Był jednym z pupilków Ariakana, i to głównie dlatego powierzono mu nadzór nad Qualinesti. Beryl opowiadała co nieco o tym, że coraz bardziej wychodzi z niego elf, że hoduje kwiatki i brzdąka na lutni. - Wygląda na to, że jak dotychczas zdaje się mieć sytuację pod kontrolą, mój panie - odparł adiutant, ponownie przebiegając wzrokiem po starannie zapisanej stronie. Targonne mruknął. - Jeszcze zobaczymy. Poślij wiadomość do tej wielkiej zielonej suki, że może sobie wziąć Qualinost i że mam nadzieję, iż zostawi go w nienaruszonym stanie. Dołącz do tego wyciąg z dochodów, jakie uzyskaliśmy z Qualinesti w zeszłym roku. To powinno ją przekonać. - Tak, panie - zanotował sobie adiutant. - Coś nowego z Sanction? - spytał Targonne zrezygnowanym tonem, który wskazywał, że gdyby coś było, przeżyłby szok. Otoczone murami miasto Sanction, leżące u zachodniego wybrzeża Morza Nowego, kontrolowało jedyne porty akwenu w tej części Ansalonu. Podczas Wojny Lancy miasto pełniło funkcję warownej siedziby smoczych suwerenów, ale teraz przejął je tajemniczy i potężny czarodziej znany jako Hogan Bight. Do Bighta, uważanego za wolnego strzelca, umizgiwali się Czarni Rycerze Neraki, w nadziei, że sprzymierzy się z nimi i udostępni im porty Sanction. Będąc świadomymi faktu, że do Bighta zalecali się również Solamnijczycy, Czarni Rycerze obiegli Sanction, żeby pomóc Bightowi w szybszym podjęciu decyzji. Oblężenie ciągnęło się już od miesięcy. Solamnijczycy próbowali je złamać, ale rozgromiła ich ta sama Mina, która teraz zajmowała Silvanesti. Targonne czuł, że powinien być wdzięczny Minie za oszczędzenie mu czasu. Byłby jej o całe niebo bardziej wdzięczny, gdyby działała na mocy jego rozkazów. - Sanction ciągle znajduje się pod oblężeniem, mój panie - zaczął adiutant, kiedy po chwili dokopał się na sam dół kupki raportów. - Dowódcy skarżą się, że mają za mało ludzi, żeby zająć miasto. Utrzymują, że jeśliby siły generała Dogaha pomaszerowały na Sanction zamiast do Silvanesti, miasto byłoby już w ich rękach. - A ja jestem krasnolud żlebowy - prychnął Targonne. - Kiedy już zdobędziemy Silvanesti, zajmiemy się Sanction. - A propos Silvanesti, mój panie - adiutant przewertował stosik i z samej góry wyciągnął kartkę papieru. - Mam tutaj raport z przesłuchania elfickich więźniów. Cała trójka - dwóch mężczyzn i jedna kobieta - to członkowie czegoś, co nazywa się kirath, a jest czymś w rodzaju straży przygranicznej, jak sądzę. Podał raport. Zaraz, jak tylko usłyszał o upadku Silvanesti, Targonne dał oddziałom Dogaha rozkaz pochwycenia żywcem kilku elfów i zabrania ich do Jeleku w celu przesłuchania. Pan Nocy szybko przebiegł wzrokiem po raporcie. Brwi uniosły mu się w zdumieniu, następnie złączyły się w jedną nachmurzoną linię. Nie mógł uwierzyć w to, co czytał i zaczął od nowa, żeby zobaczyć, czy czegoś nie przeoczył. Podniósłszy głowę, Targonne wlepił oczy w adiutanta. - Czytałeś to? - spytał. - Tak, panie - przytaknął adiutant. - Ta dziewczyna, Mina, jest szalona! Zupełnie szalona! Gorzej jeszcze, nie wydaje mi się, żeby ona w ogóle była po naszej stronie! Uzdrawia elfy! Ona uzdrawia te cholerne elfy! - Na to wygląda, mój panie - zgodził się adiutant. Targonne wziął kartkę i przeczytał na głos. - Stała się obiektem kultu grupki młodych elfów, którzy stoją pod pałacem, w którym zamieszkała, i wyśpiewują jej imię. I jeszcze to: Uwiodła elfickiego króla Silvanosheia, który ponoć publicznie oświadczył, że zamierza ją poślubić. Wieści te, zgodnie z tym, co mówiły elfy, straszliwie rozgniewały jego matkę, Alhanę Starbreeze, która usiłowała namówić swojego syna na ucieczkę z Sihanesti jeszcze przed przybiciem Czar - nych Rycerzy. Powiada się, że Silvanoshei zostal otumaniony przez Minę i nie zamierza opuścić jej na krok. Targonne ze złością cisnął raportem. - Tak dalej być nie może. Mina to zagrożenie, to niebezpieczeństwo. Trzeba ją powstrzymać. - To może nastręczyć pewnych trudności, panie - powiedział adiutant. - Jak zobaczysz w raporcie Dogaha, aprobuje on i podziwia wszystko, czego by nie zrobiła. Zauroczyła go. Jego ludzie są lojalni wobec niej tak samo, jak jej własne oddziały. Zobaczysz też, że teraz Dogah podpisuje swoje raporty: „W imię Jedynego Bóstwa”. - Ta Mina rzuciła na nich urok. Kiedy już jej nie będzie i urok pryśnie, oprzytomnieją. Ale jak się jej pozbyć? To jest problem. Nie chciałbym, żeby siły generała stanęły przeciwko mnie... Targonne podniósł raport i jeszcze raz go przeczytał. Tym razem na jego ustach zabłąkał się uśmiech. Odłożył pismo, usiadł, przyjrzał się w myślach swojemu planowi. „Wszystko - pomyślał sobie - zgrabnie się sumowało”. - Czy elficcy więźniowie ciągle żyją? - spytał nagle. - Tak, mój panie. Pomyślano, że może jeszcze na coś ci się przydadzą - Mówiłeś, że jest wśród nich kobieta? - Jedna, mój panie. - Wspaniale. Mężczyźni nie będą mi już potrzebni. Pozbądź się ich w sposób, jaki kat uzna za krotochwilny. A kobietę niech przyprowadzą do mnie. Będzie mi potrzebne pióro i atrament - dopilnuj, żeby wycisnęli sok z borówek czy czego tam używają elfy. l jeszcze tuba na zwoje elfickiej roboty i z ich wzorem. - Myślę, że są jakieś w skarbcu, mój panie. - Weź jakąś najmniej wartościową. A na koniec, przygotuj mi to. - Targonne naszkicował schemat i podał go adiutantowi. - Tak, panie - odparł ów po pobieżnym przestudiowaniu. - Trzeba to będzie wykonać na zamówienie. - Z pewnością. Elficki wzór. Połóż na to nacisk. I - dodał Targonne - zrób to jak najmniejszym kosztem. - Oczywiście, mój panie - skinął głową adiutant. - Kiedy już umieszczę swoje wskazówki w umyśle tej elfki, chcę, żeby zabrano ją z powrotem do Silvanesti i zostawiono gdzieś pod Silvanostem. Każ jednemu z gońców, żeby był gotów wyruszyć dzisiejszej nocy. - Rozumiem, mój panie - odparł adiutant. - Jeszcze jedno - dodał Targonne. - Gdzieś w przeciągu dwóch tygodni sam będę wybierał się do Silvanesti. Nie jestem jeszcze pewien, kiedy, dopilnuj więc, żeby w każdej chwili wszystko było gotowe do drogi. - Dlaczego miałbyś tam jechać, mój panie? - spytał zaskoczony adiutant. - Protokół wymaga, abym był obecny na pogrzebie odparł Targonne. 9 Pierścień Łez Silvanesti było okupowaną krainą, Silvanost zaś jej okupowaną stolicą. Najstraszliwsze obawy elfów stały się rzeczywistością. Właśnie po to, by przed taką katastrofą się uchronić, zezwoliły na stworzenie magicznej tarczy. Ucieleśnienie ich lęków i nieufności wobec świata - tarcza powoli spijała ich żywotne soki, żerując na strachu, by tchnąć w siebie złowieszcze życie. Kiedy opadła, świat, pod postacią Czarnych Rycerzy, ruszył na Silvanost, a wtedy elfy, schorowane i wycieńczone, złożyły broń. Poddały miasto swojemu najstraszliwszemu wrogowi. Kirathowie przewidywali najgorsze. Opowiadali o obozach niewolników, o grabieży i pożodze, o cierpieniach i torturach. Nawoływali elfy, by walczyły do ostatniej kropli krwi, póki nawet jeden nie zostanie. Lepiej umrzeć wolnym - mówili kirathowie - niż żyć w kajdanach. Minął już tydzień, a jednak żaden elfi mężczyzna nie został wyciągnięty z własnego domu ani torturowany. Elfie niemowlęta nie zawisły na grotach włóczni. Ani jedna elfia kobieta nie padła ofiarą gwałtu i nikt nie zostawił jej, by dogorywała na kupie łajna. Czarni Rycerze nie przekroczyli nawet bram Silvanostu. Ich obóz znajdował się pod murami, na tym samym polu bitwy, gdzie ongiś walczyły oddziały Miny i gdzie poniosły klęskę, a ona sama dostała się do niewoli. Pierwszym rozkazem, jaki usłyszeli Czarni Rycerze, nie była komenda podłożenia ognia pod Silvanost, ale spalenie zwłok zielonego smoka Cyana Krwawej Zguby. Oddział stoczył nawet zwycięską bitwę z bandami ogrów, które nie posiadały się z radości, widząc, że tarcza opadła i usiłowały dokonać inwazji na własną rękę. Wiele młodych elfów nazywało Czarnych Rycerzy wybawcami. Dzieci zostały uzdrowione i hasały teraz po łąkach, które w jaskrawych płomieniach słońca pokrywały się zielenią traw. Kobiety przechadzały się po swoich ogrodach, a ich oczy radowały kwiaty, które, uschnięte pod tarczą, teraz na nowo zaczynały kwitnąć. Mężczyźni przemierzali ulice wolni i nie nękani przez nikogo. Elficki król, Silvanoshei, pozostał na tronie. We wszystkich sprawach konsultowano się z Głowami Rodów. Zdezorientowany obserwator mógłby pomyśleć, że to Czarni Rycerze skapitulowali przez Silvanestyjczykami. Niewłaściwie byłoby sądzić, że kirathowie poczuli się zawiedzeni. Byli lojalni wobec swojego ludu i byli radzi - a nawet wdzięczni - że jak do tej pory kaźń, której oczekiwali, nie dokonała się. Niektórzy ze starszyzny kirathów wierzyli jednak, że to, co spotkało elfy, było o niebo gorsze. Nie podobała im się cała ta gadka o Jedynym Bóstwie. Nie ufali Czarnym Rycerzom, którzy, jak podejrzewali, wcale nie byli takimi miłośnikami pokoju, na jakich wyglądali. Do kirathów dochodziły plotki o towarzyszach, którzy wpadli w zasadzkę i jakby za machnięciem magicznej różdżki znikali niesieni na grzbietach błękitnych smoków. O zaginionych ginął wszelki słuch. Alhana Starbreeze i jej oddziały przekroczyli granicę, kiedy opadła tarcza. Zajmowali teraz terytorium na północ od stolicy, w pół drogi między Silvanostem a krańcami państwa. Nigdy nie zatrzymywali się długo w jednym miejscu, ale wędrowali od obozu do obozu, zacierając za sobą ślady i rozpływając się wśród lasów, które wielu z nich, włączając w to samą Alhanę, znało ongiś i miłowało. Przywódczyni nie obawiała się zbytnio o to, że mogą zostać odkryci. Rycerze Neraki mieli tylko pięć tysięcy wojowników, aby utrzymać Silvanost. Dowódca musiałby być idiotą, żeby rozdzielać swoje wojska i wy - syłać je na nieznane terytorium, w poszukiwaniu elfów, które urodziły się i wychowały w lasach. Alhana i jej żołnierze na wszelki wypadek pozostawali jednak cały czas w drodze. Nie było dnia, w którym by Alhana nie tęskniła do swojego syna. Nocami leżała bezsennie, planując wkraść się do miasta, gdzie mogła spotkać ją śmierć i to nie tylko z rąk Czarnych Rycerzy, ale także jej własnego ludu. Znała Silvanost, znała pałac, był przecież jej domem. W nocy plany zdawały jej się rozsądnymi i z determinacją postanawiała sobie, że je urzeczywistni. Rankiem mówiła o nich Samarowi, a on przedstawiał jej każdą trudność, wskazywał możliwość niepowodzenia. Zawsze był wygraną stroną w tym sporze nie dlatego, że obawiała się, co mogłoby się stać, gdyby ją złapano, ale dlatego, że lękała się o Silvanosheia. Kirathowie na bieżąco informowali ją o sytuacji w Silvanoście. Przyglądała się wszystkiemu, czekała, rozpaczała, i jak wszystkie inne elfy, głowiła się, co też knuli Rycerze Neraki. Dla kirathów, mężczyzn i kobiet, takich jak Rolan, Alhana Starbreeze i Samar oraz skąpych sił oporu stało się jasnym, że ich pobratymcy raz jeszcze znaleźli się pod wpływem czaru podobnego snowi, jaki został rzucony na tę krainę w czasie Wojny Lancy. Tyle tylko, że teraz był to sen na jawie i żadne z nich nie mogło się z nim zmierzyć, walczyć bowiem znaczyło podnieść rękę na śniących. Kirathowie wraz z Alhana szykowali plany na dzień, kiedy sen ów dobiegnie końca, a śniący obudzi się w koszmarnej rzeczywistości. Wojska generała Dogaha stacjonowały poza granicami Silvanesti. Mina i jej żołnierze przenieśli się do Wieży Gwiazd. Zajęli jedno skrzydło budynku, to, które wcześniej należało do dawnego generalnego gubernatora Konnala. Dla żadnego elfa nie stanowiło tajemnicy, że ich młody król zadurzył się w Minie. Opowieść o tym, jak uratowała Silvanesti od niechybnej śmierci, wpleciono w strofy pieśni, która rozbrzmiewała na ustach młodych elfów w całej krainie. Elfy nigdy przedtem nie przyklasnęłyby małżeństwu jednego ze swoich krajanów z człowiekiem. Alhanę Starbreeze ob - wołano nieczystym elfem za to, że poślubiła „obcego”, Qualinestyjczyka. A jednak młodzi - szczególnie zaś rówieśnicy króla - zaczęli obdarzać Minę uwielbieniem. Nie mogła przejść przez ulicę, żeby jej zaraz nie obiegł tłum. Pałac był otoczony czy to w dzień, czy w nocy, przez młodych elfów, którzy wypatrywali sobie oczy, żeby tylko zobaczyć ją w przelocie. Czuli się mile połechtani i radowali się, myśląc, że kochała ich króla i w skrytości oczekiwali wieści o ich rychłym ślubie. Silvanoshei także na to czekał. Marzył o tym, że przemierza pałac prowadzona do sali tronowej, gdzie on będzie w pełnej królewskiej gali. W jego marzeniach z żarem i ubóstwieniem wpadała mu w ramiona. Tak było pięć dni temu. Nie poprosiła go jeszcze o spotkanie. Zaraz po przyjeździe udała się prosto do swojej kwatery i tam już pozostała. Minęło tyle dni, a on ani jej nie widział, ani też z nią nie rozmawiał. Usprawiedliwiał ją. Obawiała się z nim spotkać, sądziła, że jej ludzie mogą opacznie to zrozumieć. Przyjdzie do niego w nocnej godzinie i wyjawi mu swoją miłość, a następnie każe mu przysiąc, że dochowa tajemnicy. Noce spędzał bez zmrużenia oka, czekając, ona jednak nie pojawiła się i marzenia Silvanosheia zaczęły usychać, jak bukiet róż i fiołków, które zerwał dla niej w królewskim ogrodzie. Pod Wieżą Gwiazd młode elfy skandowały: „Mina! Mina!”. Słowa, który były dla króla jak balsam zaledwie kilka dni wcześniej, teraz raniły jego uszy niczym noże. Stojąc przy oknie, słysząc, jak jej imię rozbrzmiewa gorzkim echem w pustce jego serca, podjął decyzję. - Pójdę do niej - oświadczył. - Kuzynie... - zaczął Kiryn. - Nie! - krzyknął Silvanoshei, ucinając spodziewaną reprymendę. - Dość już się nasłuchałem ciebie i tych funta kłaków niewartych doradców! „To ona powinna do ciebie przyjść”, mówią. „Pójście do niej nie licowałoby z twoją pozycją, Wasza Wysokość”. „Zaszczycisz ją tym, że będzie mogła zobaczyć się z tobą”. „Stajesz na grząskim gruncie”. Mylicie się. Wszyscy. Przemyślałem to sobie. I jestem pewien, że wiem, gdzie tkwi sedno problemu. Mina chce przyjść do mnie, ale nie pozwalają jej na to oficerowie. Ten ogromny, zwalisty minotaur i cała reszta. Kto wie, czy nie trzymająjej tam wbrew woli? - Kuzynie - podjął łagodnie Kiryn. - Ona chodzi po ulicach Silvanostu, opuszcza pałac, kiedy tylko chce i wraca, kiedy chce. Spotyka się ze swoimi oficerami i, z tego, co słyszałem, nawet najwyżsi stopniem radzą się jej w każdej sprawie. Musisz spojrzeć prawdzie w oczy, kuzynie, gdyby chciała się z tobą spotkać, już by to zrobiła. Silvanoshei przebierał się właśnie w swoje najświetniejsze ubrania i albo udawał, że nie słyszy, co się do niego mówi, albo rzeczywiście nie słyszał. Kirynowi serce się kroiło, gdy patrzał na kuzyna. Z niepokojem obserwował, jak młody król coraz bardziej pogrąża się w obsesji na punkcie tej dziewczyny. Od początku miał przeczucie, że wykorzystywała Silvanosheia do własnych celów, choć tych Kiryn nie potrafił odgadnąć. Liczył, że elfi władca zdecyduje się schronić w lesie wraz z ruchem oporu - głównie dlatego, że oddaliłoby go to od Miny, złamałoby jej czar. Nadzieje Kiryna nie spełniły się i problem pozostał. Silvanoshei nie miał apetytu. Stracił na wadze. W nocy nie mógł zasnąć, tylko szwendał się po pokoju, na każdy dźwięk podrywał się z posłania, myśląc, że to ona idzie do niego. Jego długie włosy straciły swój blask i wisiały oklapnięte w strąkach. Paznokcie obgryzł niemalże do żywego mięsa. Mina uzdrawiała elfy. Przywracała ich życiu. Królowi jednak zadawała śmierć. Odziany we wspaniałe szaty, które zwieszały się z jego wyniszczonej sylwetki, Silvanoshei opatulił się peleryną utkaną ze złotej przędzy i zabrał do wyjścia. Kiryn, wiedząc, jak wielkim było to wyzwaniem, narażając się na wyrzuty, ostatni raz spróbował go powstrzymać. - Kuzynie - odezwał się, a jego łagodny głos przepełniało prawdziwe uczucie - nie rób tego. Nie poniżaj się. Spróbuj o niej zapomnieć. - Zapomnieć o niej - Silvanoshei zaniósł się pustym śmiechem. - Równie dobrze mógłbym zapomnieć o oddychaniu! Odpychając dłoń kuzyna, król z furkotem złotej peleryny zamaszystym krokiem wyszedł za drzwi. Kiryn podążył za nim z bólem serca. Elficcy dworzanie skłaniali się mijającemu ich królowi, a wielu spośród nich usiłowało złowić jego spojrzenie. Nie zwracał na nich uwagi. Kierował się ku skrzydłu pałacu zajmowanemu przez Minę i jej rycerzy. W przeciwieństwie do pełnych ciżby komnat królewskich, ta część wieży, którą Mina uczyniła swoją kwaterą główną, była cicha i opustoszała. Dwóch rycerzy trzymało straż przed zamkniętymi drzwiami. Na widok Silvanosheia z szacunkiem stanęli na baczność, nie rozstąpili się jednak przed nim. Władca spojrzał na nich spode łba. - Otwórzcie drzwi - zażądał. Rycerze nie drgnęli nawet. - Dostaliście mój rozkaz. - Na twarzy Silvanosheia zakwitł rumieniec, odcinając się czerwienią od niezdrowej bladości policzków, aż zdawało się, że krwawią. - Przykro mi, Wasza Wysokość - odparł jeden z rycerzy - mamy rozkaz, by nie wpuszczać nikogo. - Ja nie jestem nikim - głos Silvanosheia zadrżał. - Jestem królem. To jest mój pałac. Wszystkie drzwi stoją tu dla mnie otworem. Róbcie, co wam każę! - Kuzynie - nalegał spokojnym głosem Kiryn - proszę, chodźmy stąd! W tej samej chwili drzwi otworzyły się i to nie z zewnątrz. Otworzyły się od środka. W progu, głową dotykając szczytu pozłacanej futryny, stał olbrzymi minotaur. Musiał pochylić się, by przejść przez drzwi. - Co to za zamieszanie? - spytał swoim grzmiącym głosem. - Przeszkadzacie dowódcy. - Jego Wysokość błaga o audiencję z Miną, Galdarze - odparł jeden z rycerzy. - Nie błagam! - warknął w odpowiedzi Silvanoshei. Przeszył zagradzającego mu drogę minotaura piorunującym wzrokiem. - Odsuń się. Będę rozmawiał z Miną. Nie możecie chować jej przede mną pod kluczem! Kiryn, który z uwagą przyglądał się minotaurowi, ujrzał, jak usta bestii drgają w czymś, co można by uznać za zapowiedź pogardliwego uśmiechu, w ostatniej jednak chwili przywołał na twarz wyraz posępnej powagi. Skinąwszy swoją rogatą głową, odsunął się. - Mino - powiedział, obracając się na pięcie - Jego Wysokość, król Silvanesti, przyszedł zobaczyć się z tobą. Silvanoshei jak burza wpadł do pokoju. - Mino! - krzyknął, z miłością dźwięczącą w głosie, wypisaną na ustach, na wyciągniętych rękach, wypisaną w oczach. - Mino, dlaczego do mnie nie przyszłaś? Dziewczyna stała za biurkiem zaścielonym czymś, co wyglądało na zwoje map. Jedna z nich leżała rozłożona na blacie, a zwijające się rogi przytrzymywał z jednej strony miecz, z drugiej zaś morgenstern. Kiryn ostatni raz widział Minę w dniu bitwy z Cyanem Krwawą Zgubą. Była wtedy odziana w szorstkie łachmany skazańca, prowadzono ją na stracenie. Zmieniła się od tamtego czasu. Wtedy głowę zgolono jej do rdzawego meszku. Teraz włosy zdążyły już trochę odrosnąć, były grube i kędzierzawe, a w słońcu prześwitującym przez kryształowe szybki okna za jej plecami, zdawały się płonąć żywym ogniem. Miała na sobie czarną tunikę Rycerzy Neraki, a pod nią pancerz. Bursztynowy wzrok, który spoczął na Silvanosheiu, był spojrzeniem chłodnych, zaprzątniętych myślami oczu, spojrzeniem, w którym odbijały się znaki na mapie, drogi i miasta, wzniesienia i górskie masywy, rzeki i doliny. W oczach tych próżno było szukać jego odbicia. - Silvanosheiu - powiedziała po chwili, podczas której drogi i miasta uwięzione w złotym bursztynie począł z wolna przesłaniać obraz młodego elfa. - Wybacz mi, że wcześniej nie złożyłam ci wyrazów uszanowania, Wasza Wysokość, miałam jednak tak wiele na głowie. Pochwycony przez jantar, Silvanoshei miotał się. - Mino! Uszanowania! Jak możesz używać w stosunku do mnie takiego zwrotu? Kocham cię, Mino. Myślałem... myślałem, że i ty mnie kochasz. - Ależ kocham cię, Silvanosheiu - odparła łagodnie dziewczyna tonem, jakim przemawia się do niespokojnego dziecka. - Jedyne Bóstwo cię kocha. Szarpanina młodego władcy nie odniosła żadnego skutku. Bursztyn wchłonął go, zatopił i trzymał w mocnym uścisku. - Mino! - krzyknął w boleści i wyrwał się do niej. Minotaur skoczył i zasłonił ją sobą, dobył miecza. - Silvan! - ostrzegł Kiryn, łapiąc go za ramię. Siły opuściły Silvanosheia. Wstrząs był zbyt silny. Załamał się i osunął na podłogę, kurczowo chwytając się ręki kuzyna, mało co nie pociągając go za sobą. - Jego Wysokość nie czuje się najlepiej. Zaprowadźcie go do jego pokoju - poleciła Mina, dodając delikatnym, pełnym współczucia głosem: - Powiedzcie mu, że będę się za niego modlić. Kiryn z pomocą sług zdołał doprowadzić Silvanosheia do jego komnat. Udali się tajnymi korytarzami i schodami, bo widok króla w tak godnym pożałowania stanie nie wyszedłby dworzanom na dobre. Kiedy już znaleźli się w sypialni, król rzucił się na posłanie i odmówił rozmowy z kimkolwiek. Kiryn został przy nim, zamartwiając się tak, aż niemalże sam źle się poczuł. Czekał, aż zobaczył z ulgą, że Silvanoshei w końcu zasnął. Wyczerpanie ostatecznie wzięło górę nad żalem. Uznawszy, że Silvanoshei nie obudzi się przez następne kilka godzin, Kiryn sam również udał się na spoczynek. Powiedział służbie, że Jego Wysokość czuł się nie najlepiej i wydał rozkaz, by nie zakłócano jego spokoju. Zaciągnięto zasłony na oknach, pokój pogrążył się w ciemnościach. Służący wyszli na palcach, delikatnie domykając za sobą drzwi. Pod drzwiami królewskiej sypialni zasiedli muzykanci, którzy grali kojące melodie, by zapewnić mu spokojny sen. Silvanoshei spał twardo, jak zamroczony, a kiedy obudził się kilka godzin później, był otępiały i ledwo trzymał się na nogach. Leżał, wpatrując się w cienie, wciąż i wciąż słysząc głos Miny. „Byłam zajęta, zbyt zajęta, by do ciebie przyjść... będę się za ciebie modlić”... Te słowa stały się dlań ostrą stalą i raniły ciało za każdym razem, kiedy je sobie powtarzał. A robił to bez ustanku. Ostrze wbijało mu się w serce i dźgało jego dumę. Wiedział, że kiedyś darzyła go miłością, teraz jednak nikt nie dałby temu wiary. Nikt nie wątpił, że go wykorzystała i każdy współczuł mu, tak samo jak współczuła mu ona. Zły, niespokojny, odrzucił jedwabne prześcieradła, haftowaną narzutę i wstał z łóżka. Tysiąc planów gorączkowo dobijało się do jego mózgu. Były to pomysły zdobycia raz jeszcze jej względów, upokorzenia jej, szlachetnych zamiarów dokonania na jej cześć wielkich czynów, upadlających intencji, by paść jej u stóp i żebrać o miłość. Odkrył jednak, że żaden z nich nie był balsamem na jego straszliwe rany. Żaden nie koił okropnego bólu. Przemaszerował pokój wzdłuż i wszerz wiele razy, mijając przy tym biurko, tak był jednak zatopiony w swoich myślach, że dopiero za dwudziestym czy dwudziestym pierwszym razem spostrzegł dziwną tubę na zwoje, a zauważył ją dlatego, że padła na nią smuga światła z wirującymi drobinkami kurzu, która przecisnęła się przez szparę w welwetowych zasłonach. Zatrzymał się i przyglądał tubie ze zdumieniem. Jeszcze rano nie było jej tutaj. Tego akurat był pewien. Nie należała też do niego. Nie opatrywało jej królewskie godło ani też nie była bogato zdobiona, jak pojemniki, w których dostarczano jego pisma. Wyglądała na zniszczoną, jak gdyby była w częstym użyciu. W jego umyśle zakotłowała się szalona myśl, że tuba należała do Miny. Była to idea zupełnie nieracjonalna, ale dla zakochanych nie ma rzeczy niemożliwych. Wyciągnął po nią dłoń, zawahał się jednak. Silvanoshei był młodym mężczyzną, który rozpaczliwie się zadurzył, nie postradał jednak zmysłów na tyle, by zapomnieć 0 ostrożności, jakiej nauczył się, uciekając przez większość swego życia przed tymi, którzy na niego dybali. Słyszał opowieści o tubach, w których kryły się jadowite węże, albo które były zaklęte i wypuszczały trujący gaz. Powinien był wezwać straże i kazać im się tego pozbyć. - A zresztą, jakie to ma znaczenie? - spytał gorzko sam siebie - Jeśli umrę, trudno, umrę. To przynajmniej ukróci moje męki. A... to przecież może być od niej! W przypływie lekkomyślności chwycił tubę. Owszem, zadał sobie trud, żeby przyjrzeć się z bliska pieczęci, ale odciśnięty w wosku obraz był rozmazany i nie potrafił go rozszyfrować. Złamawszy pieczęć, chwycił drżącymi palcami pokrywkę 1 szarpał ją niecierpliwie, aż w końcu odskoczyła z taką siłą, że coś wypadło ze środka i wylądowało na dywanie, gdzie zamigotało w pojedynczej plamce słonecznego światła. Pochylił się i przyglądał owemu czemuś w zdumieniu, po czym podniósł. Między kciukiem a palcem wskazującym trzymał mały pierścionek, obrączkę wysadzaną rubinami, z których każdy oszlifowany był na kształt łzy, czy może raczej kropli krwi. W wykonaniu pierścienia znać było rękę mistrza. Tylko elfy potrafiły wytworzyć tak finezyjne dzieła. Serce zabiło mu szybciej. Pierścień był od Miny. Wiedział to! Kiedy zajrzał na powrót do tuby, zobaczył zwinięte w rulon pismo. Opuścił pierścień na blat, wyciągnął list. Pierwsze jego słowa zagasiły płomyk nadziei, która jeszcze chwilę wcześniej rozgrzewała jego serce. Umiłowany synu... głosił list. Kiedy jednak czytał dalej, nadzieja wróciła doń żarłocznym płomieniem, który pochłonął go całego. Umiłowany synu, List ten będzie krótki, bardzo bowiem podupadłam na zdrowiu. Wygrałam już z chorobą, ciągle jeszcze jestem zbyt osłabiona i słaba, by unieść pióro. Jedna z moich dam służy mi jako skryba. Do moich uszu dotarły plotki, jakobyś zakochał się w tej ludzkiej dziewczynie. Zrazu ogarnął mnie gniew, jednakże, kiedy śmierć stanęła u mego wezgłowia, nauczyłam się inaczej patrzeć na pewne sprawy. Pragnę jedynie twojego szczę - ścia, Sihanosheiu. Ten pierścień ma magiczne właściwości. Jeśli podarujesz go komuś, kto cię kocha, za jego mocą jej miłość do ciebie będzie trwała wiecznie. Jeśli zaś obdarzysz nim tą, która cię nie kocha, pierścień sprawi, że pokocha cię z pasją równą twojej własnej. Przyjmij ten pierścień z matczynym błogosławieństwem, mój ukochany synu, i podaruj go swojej wybrance z błogosławieństwem ode mnie. List był podpisany imieniem jego matki, choć nie własnoręcznie. Musiała go spisać jedna z kobiet, które ongiś służyły Alhanie, a teraz stały się jej przyjaciółkami, wybrawszy pełne trudów i znojów życie u jej boku, na wygnaniu. Nie rozpoznawał charakteru pisma, ale niby dlaczego miałby? Poczuł nagłe ukłucie lęku o słabe zdrowie matki, wiadomość jednak o tym, że czuła się lepiej, uspokoiła go. Kiedy przyjrzał się pierścieniowi i raz jeszcze przeczytał fragment mówiący o jego magicznych właściwościach, przepełniła go wszechogarniająca radość. Jej fala zalała rozsądek, pogrążyła wszelką logikę. Tuląc cenny pierścień w zagłębieniu dłoni, podniósł go do ust i ucałował. W jego umyśle zaczęły rodzić się plany wielkiego przyjęcia. Plany pokazania całemu światu, że Mina kochała jego i tylko jego. 10 Przyjęcie zaręczynowe W Wieży Gwiazd aż kłębiło się od pełnej podniecenia krzątaniny i gorączkowych przygotowań. Jego Wysokość, Mówca Gwiazd, wydawał wspaniałe przyjęcie na cześć Miny, wybawczyni Silvanesti. Według elfickich zwyczajów, takie przyjęcie wymagałoby miesięcy przygotowań, dni pełnych mozołu nad układaniem listy gości, tygodni konsultacji z kucharzami w materii jadłospisu, więcej jeszcze tygodni spędzonych na wystroju stołów i podejmowaniu jedynie słusznych decyzji co do wyboru kwiatów. Trzeba było położyć na karb królewskiej młodości, jak mówili niektórzy, i jego niecierpliwości, że ów ogłosił, iż przyjęcie zostanie wydane w przeciągu następnej doby. Minister protokołu zmarnował dwie z owych dwudziestu czterech godzin na próbach uświadomienia królowi, że sprostanie jego rozkazowi o niebo przekracza jego możliwości. Król pozostał niewzruszony, tak więc zrozpaczony minister zmuszony został poddać się i ruszyć pędem, by przydzielić każdemu odpowiednie zadanie. Minie dostarczono królewskie zaproszenie. Przyjęła je w imieniu swoim i swojego sztabu. Minister był przerażony, elfy bowiem wcale nie zamierzały gościć oficerów Czarnych Rycerzy Neraki. Najstarsze nawet nie pamiętały, żeby kiedykolwiek jakikolwiek silvanestyjski elf na silvanestyjskiej ziemi siedział przy jednym stole z człowiekiem. Z Miną to co inne - go. Elfy z biegiem czasu zaczęły traktować ją jak jedną z nich. Pośród jej wyznawców krążyły plotki, jakoby płynęła w niej elfia krew; fakt zaś, że była przywódcą armii Czarnych Rycerzy, jakoś umknął ich pamięci. Pogromczyni Smoka dostarczała pożywki dla owych plotek, nigdy nie pokazując się publicznie w czarnej zbroi, zawsze zaś w srebrzystej bieli. W tym momencie spór wisiał w powietrzu. Asystent ministra protokołu utrzymywał, że podczas Wojny Lancy, kiedy to córa Loraca (którą była Alhana Starbreeze, ale jej imię, jako nieczystego elfa, nie mogło być wypowiadane, mówiono więc o niej w ten sposób) wróciła do Silvanostu, towarzyszyło jej kilku ludzkich kompanów. Kroniki nie wspominały o tym, czy jadali wspólnie na silvanestyjskiej ziemi, ale domniemywano, że tak właśnie było. Tym sposobem powstał zatem precedens. Minister protokołu zauważył, że może i jadali wspólne posiłki, ale nawet jeśli, to bez ceremonii, zważywszy na nieszczęśliwe okoliczności owych czasów. A zatem, taki obiad nie mógł się liczyć. Kwestia minotaura siedzącego przy jednym stole z elfami nie podlegała w ogóle żadnej dyskusji - to było po prostu niemożliwe. Straciwszy już głowę, minister dał Minie do zrozumienia, że jej oficerów pewnie znuży cała procedura, która wyda im się rozwlekła i usypiająca, zważywszy, że żaden z nich nie władał elficką mową. Nie będzie im smakować jedzenie, nie przypadnie do gustu wino. Minister był pewien, żejej oficerów znacznie bardziej ukontentuje posiłek, do jakiego przywykli w obozie pod murami Silvanostu. Jego Wysokość każe posłać i jadło, i wino, i tak dalej. - Moi oficerowie udadzą się ze mną - odparła Mina - albo nie pójdę wcale. Na samą myśl o przedłożeniu Jego Wysokości takiej odpowiedzi, minister uznał, że jedzenie wieczerzy z ludźmi będzie już mniej traumatycznym doświadczeniem. Generał Dogah, kapitan Samuval, ten minotaur Galdar i inni rycerze Miny zjawią się w komplecie. Urzędnik mógł jedynie żywić płonną nadzieję, że minotaur nie będzie siorbał zupy. Jego Wysokość był w wesołym nastroju, a swoją radością zaraził całą pałacową służbę. Silvanoshei był ich ulubieńcem i wszyscy zauważyli, jak bardzo zmizerniał i martwili się o niego. Uradowała ich zmiana, jaka w nim zaszła i nie zadawali więcej pytań. Jeśli owo przyjęcie miałoby przepłoszyć jego czarne myśli, przygotują najbardziej wystawną fetę, jaka kiedykolwiek miała miejsce w Silvanesti. Kiryn nie podzielał aż tak bardzo ich radości w związku ze zmianą, jaką obserwowali, przyglądał się jej raczej z niepokojem. Tylko on jeden dostrzegł w radości Silvanosheia pewien gorączkowy rys, zauważył, że rumieniec na jego policzkach nie był zdrowym pąsem, ale sprawiał raczej wrażenie wymalowanego na bladej skórze. Nie miał okazji rozmówić się z królem, jako że Silvanoshei do cna zaprzątnięty był przygotowaniami do owego wielkiego wydarzenia, nadzorując całość, by mieć pewność, że wszystko było w doskonałym porządku, włączając w to osobisty wybór kwiatów, które miały dekorować stół. Wciąż wymigiwał się brakiem czasu. - Zobaczysz, kuzynie - zapewnił go Silvanoshei, przystając na moment w biegu, by złapać Kiryna za rękę i uścisnąć ją mocno. - Ona mnie kocha. Zobaczysz. Kiryn mógł wywnioskować tylko tyle, że młody król był w kontakcie z Miną i że ona w jakiś sposób rozproszyła jego wątpliwości. Stanowiło to jedyne wytłumaczenie dla dziwacznego zachowania Silvanosheia, choć Kiryn, kiedy przemyślał sobie wszystko, co usłyszał z ust Miny dzień wcześniej, z trudem mógł uwierzyć, że tamte okrutne słowa były tylko gierką. Ale z drugiej strony to przecież człowiek, a ludzkie postępowanie na zawsze pozostanie dlań tajemnicą. Królewskie przyjęcia elfów zawsze wydawano na dworze, pod gwiazdami. Dawnymi czasy, jeszcze przed Wojną Lancy, przed nadejściem Cyana Krwawej Zguby i rzuceniem czaru, w przylegającym do wieży ogrodzie stanęłyby całe rzędy stołów, by pomieścić wszystkich elfów z królewskiego rodu. Wiele szlachty oddało jednak życie w walce z czarem. Więcej z nich jeszcze zmarło od wyniszczającej choroby zesłanej przez tar - czę. Spośród tych, którzy się ostali, większość nie przyjęła zaproszenia - co było dla młodego króla strasznym afrontem. A może raczej byłoby, gdyby Silvanoshei zwrócił na to w ogóle uwagę. Oświadczył jedynie, śmiejąc się, że nikt za starymi durniami łez ronić nie będzie. Ostatecznie więc trzeba teraz było jedynie dwóch długich stołów, a co starsze elfy z Rodu Sług, które pamiętały jeszcze zmierzchającą świetność Silvanesti, pociągały cicho nosem, polerując znakomitej roboty srebra i ustawiając kruche, cienkie niczym wydmuszka, porcelanowe talerze na pajęczo delikatnych obrusach. Silvanoshei był przebrany i gotów na długo przed północą. Godziny pozostałe do przyjęcia zdawały mu się niesione na ślimaczych grzbietach, tak ociężale się wlokły. Zamartwiał się, że coś może być nie tak, jak trzeba, choć już osiem razy sprawdzał stoły i z trudem powstrzymano go przed dziewiątą rundą. Jęczący odgłos strojonych instrumentów był dlań najsłodszą muzyką, bo oznaczał, że została jeszcze tylko godzina. Zagroził ministrowi protokołu, że uderzy go w twarz, kiedy ów oświadczył, że król nie może pojawić się dopóty, dopóki nie zejdą się wszyscy goście. Silvanoshei stawił się jako pierwszy i osobiście przywitał zaproszonych, co zauroczyło ich i zdumiało. Rubinowy pierścień w wysadzanym klejnotami pudełeczku trzymał pod jedwabną koszulą za pazuchą swojego błękitnego welwetowego dubletu. Upewniał się co chwila, czy puzderko ciągle jeszcze tam było, przyciskając dłoń do piersi tak często, że nie uszło to uwadze co poniektórych gości, którzy z niepokojem zastanawiali się, czy ich młody król nie cierpiał przypadkiem na jakąś sercową przypadłość. Niemniej jednak, jako że nie widzieli Jego Wysokości w tak radosnym nastroju od czasu jego koronacji, prędko podchwycili jego wesołość i zapomnieli o swoich obawach. Mina przybyła o północy, a wtedy szczęście Silvanosheia sięgnęło zenitu. Miała na sobie suknię z białego jedwabiu, prostą, bez ozdób. Jedyną biżuterią był wisiorek, który nosiła zawsze, okrągły i prosty, bez żadnego wzoru czy ornamentu. Była w doskonałym nastroju. Elfy, które znała, przywitała po imieniu, z wdzięcznością przyjmując ich błogosławieństwa i podziękowania za cuda, jakich dokonała. Sylwetkę miała smukłą jak elfie panny i niemalże dorównywała im urodą. Tak mówiły młode elfy, a w ich ustach był to wielki komplement, którym rzadko obdarowywano jakiegokolwiek człowieka. - Dziękuję ci, że podejmujesz mnie dziś z takimi honorami, Wasza Wysokość - brzmiały pierwsze słowa Miny, kiedy zbliżyła się do Silvanosheia, by złożyć mu pokłon. Nie pozwolił jej na to, tylko chwycił jej dłoń i podniósł ją. - Gdybym tylko miał czas, by zrobić wszystko lepiej - powiedział. - Pewnego dnia zobaczysz, jak wygląda prawdziwa elficka uroczystość. - Nasz ślub, zaśpiewało w nim serce. - Nie zasługuję na taki zaszczyt - odparła, obrzucając zaledwie przelotnym spojrzeniem cudnie udekorowane stoły, pachnące kwiaty i miriady świec rozświetlających noc. Dziękuję za honory, z jakimi podejmujesz mnie dzisiejszego wieczoru. Na podarunek, jaki zamierzasz mi dzisiaj dać, czekałam już od dawna i przygotowywałam się na jego przyjęcie. Mam nadzieję, że okażę się go warta - dodała cicho, prawie z czcią. Silvanoshei oniemiał ze zdumienia i przez moment czuł, jak radość z owego podarunku - który miał być niezwykłą niespodzianką - rozpierzcha się. W następnej zaś chwili uderzyła go waga jej słów. „Zaszczyci ją. Podarunek, na który długo czekała. Ma nadzieję, że okaże się warta”. Cóż innego mogło to oznaczać, jak tylko to, że mówiła o podarunku jego miłości? Nie posiadając się z radości, z nabożeństwem ucałował dłoń, którą mu podała. Przyobiecał sobie, że za kilka godzin złoży pocałunek na jej ustach. Muzycy przestali grać. Rozległ się dźwięk srebrnych dzwonków zwiastujący wieczerzę. Silvanoshei zajął miejsce u głowy stołu, prowadząc Minę za rękę i usadawiając ją po swojej prawicy. Pozostałe elfy i ludzcy oficerowie zasiedli na swoich miejscach, tak przynajmniej zdawało się królowi. Nie zauwa - żal niczego oprócz siebie i dziewczyny - ani porządku, w jakim zasiedli goście, ani usianego gwiazdami nieba, ani rosnącej pod stopami trawy. Poza Miną świat dla niego nie istniał. Kiryn, siedzący naprzeciw Silvanosheia, usiłował nawiązać rozmowę ze swoim kuzynem, ale władca głuchy był na słowa. Nie upił ani łyka wina. Poił się Miną. Nie skubnął choćby owocu czy ciasta. Pochłaniał Minę. Tej nocy nie rozświetlał blady księżyc. Światło biło od Miny. W porównaniu z brzmieniem jej głosu muzyka zdawała się jazgotem. Otulił go bursztyn jej spojrzenia. Tkwił w złotym stuporze szczęśliwości, niczym upity miodem, nie wątpił w nic. Dziewczyna zaś rozmawiała z sąsiadami, oczarowując ich płynnością, z jaką władała elficką mową oraz opowieściami o Jedynym Bóstwie i cudach, jakich ono dokonało. Choć z rzadka tylko odzywała się do Silvanosheia, jej bursztynowy wzrok często się na nim zatrzymywał i nie było to spojrzenie ciepłe czy kochające, tylko zimne, wyczekujące. Silvanoshei czuł się z tym nieswojo, ale dla pewności dotykał pudełeczka, które trzymał pod sercem, przywoływał sobie w myślach słowa Miny i niepokój pryskał. Ot, dziewczęce zmieszanie, tłumaczył sobie i wpatrywał się w nią, podczas gdy ona opowiadała o tym Jedynym Bogu, i był dumny, widząc, że nie traci głowy przy elfich mędrcach i uczonych, takich jak jego kuzyn, Kiryn. - Wybacz mi, Mino, ale chciałbym zadać ci pytanie o tego Jedynego Boga - pełnym szacunku głosem mówił Kiryn. - Nie tylko ci wybaczę - odparła Mina, uśmiechając się lekko. - Zachęcę cię nawet. Nie obawiam się pytań, choć niektórzy mogą wzdragać się przed odpowiedziami. - Masz rangę oficera Czarnych Rycerzy Takhisis... - Neraki - sprostowała Mina. - Jesteśmy Czarnymi Rycerzami Neraki. - Tak, słyszałem, ze wasza organizacja dokonała pewnych zmian po tym, jak Takhisis odeszła... - Podobnie, jak i bóg elfów Paladine. - Racja - Kiryn spochmurniał. - Choć, jak wiadomo, okoliczności ich odejścia różnią się od siebie. Zresztą nie ma to związku z moim pytaniem. W swoich krótkich dziejach Czarni Rycerze, jakiejkolwiek proweniencji, zawsze mieli elfy za swoich śmiertelnych i zawziętych wrogów. Nigdy nie czynili tajemnicy ze swojego manifestu, w którym planowali oczyścić świat z elfów i przywłaszczyć sobie ich ziemie. - Kirynie - wtrącił się zezłoszczony Silvanoshei - to doprawdy niestosowne... Mina położyła dłoń na jego dłoni. Jej dotyk był niczym ogień liżący jego skórę. Płomienie spopielały go zarazem i przyżegały. - Pozwól mówić swojemu kuzynowi, Wasza Wysokość - poprosiła Mina. - Proszę, kontynuuj, panie. - Pozostaje dla mnie zatem niepojętym, dlaczego teraz podbijasz nas i... - przerwał, jego oblicze przybrało srogi wyraz. - I pozwalam wam żyć - dokończyła za niego Mina. - Nie tylko - ciągnął Kiryn. - Uzdrawiasz przecież naszych chorych w imię Jedynego Bóstwa. Co możemy obchodzić Jedynego - boga naszych wrogów - my, elfy? Mina oparła się o krzesło. Uniósłszy kielich z winem, zakołysała kryształową czarą, przyglądając się płonącym w winie świecom. - Powiedzmy, że jestem władcą w wielkim mieście. Wewnątrz miejskich murów tysiące ludzi wypatrują mojej opieki. Teraz załóżmy, że w tym mieście zamieszkują dwa potężne i wpływowe rody. Pałają do siebie nawzajem nienawiścią i pogardzają jedni drugimi. Poprzysięgli sobie nawzajem śmierć. Walczą z sobą, kiedy tylko ich drogi się zejdą, przez co w moim mieście wybuchają walki i szerzy się wrogość. Przyjmijmy, że nagle miasto znajduje się pod groźbą ataku potężnych sił z zewnątrz. I co się dzieje? Jeśli obydwa rody nie zaprzestaną kłótni, miasto z pewnością padnie. Jeśli jednak zgodzą się odłożyć na bok niesnaski, zjednoczyć się i wspólnie stanąć do walki z nieprzyjacielem, istnieje szansa, że ów wspólny wróg zostanie pokonany. - A tym wspólnym wrogiem - dla nas - ma być kto niby, ogry? - spytał Kiryn. - Kiedyś były waszymi sprzymierzeńcami, ale słyszałem, że od czasu, kiedy was naszły... Mina potrząsnęła głową. - Ogry poznają kiedyś Jedyne Bóstwo. Staną jeszcze z nami ramię w ramię w tej bitwie. Mów bez ogródek, panie - powiedziała, uśmiechając się zachęcająco. - Wy, elfy, jesteście zawsze takie ugrzecznione. Nie musisz obawiać się, że zranisz moje uczucia. Nie obudzisz we mnie gniewu. Spytaj o to, co tak leży ci na sercu. - Dobrze więc - zgodził się Kiryn. - To za twoją sprawą odkryliśmy, że jest wśród nas smok. To ty stoisz za jego śmiercią. Ty powiedziałaś nam prawdę o tarczy. Ty darowałaś nam życie, kiedy mogłaś je nam odebrać. Jak to mówią, nic darmo. Coś za coś. Co chcesz otrzymać w zamian? Jaką cenę przyjdzie nam zapłacić? - Służba Jedynemu Bóstwu - odparła Mina. - To wszystko, czego się od was oczekuje. - A co, jeśli nie wybierzemy służby temu Jedynemu Bóstwu? - Królewski kuzyn ściągnął brwi na zachmurzonym czole. - Co wtedy? - To Jedyne Bóstwo wybiera nas, Kirynie - tłumaczyła Mina, wpatrując się w odblask płomienia drgający w winie. - My nie wybieramy sobie boga. Żyjący służą Jedynemu Bóstwu. Tak samo umarli. Szczególnie umarli - dodała tak cicho, łagodnie i tęsknie, że tylko Silvanoshei ją usłyszał. Zarówno jej ton, jak i dziwny wzrok wystraszyły go. - No już, kuzynie - powiedział król, rzucając Kirynowi ostrzegawcze, wściekłe spojrzenie. - Dajmy już spokój tym filozoficznym dysputom. Głowa mnie od nich rozbolała. - Skinął na służących. - Nalejcie jeszcze wina. Przynieście owoce i placki. Powiedzcie muzykom, żeby coś zagrali. Może to go zagłuszy - zaśmiał się do Miny. Kiryn nie odezwał się więcej ani słowem, siedział tylko, przypatrując się Silvanosheiowi zafrasowany i przygnębiony. Mina nie słuchała władcy. Jej wzrok wędrował wśród ciż - by. Zazdrosny o każdego, kto przywłaszczył sobie jemu należną uwagę, Silvanoshei w mig spostrzegł, że jej oczy kogoś szukały. Podążał za jej wędrującym spojrzeniem i zobaczył, że wyłapywała z tłumu swoich oficerów. Wzrok Miny spoczywał na każdym i odpowiadali jej jeden za drugim, czy to czujnym porozumiewawczym spojrzeniem, czy - jak w przypadku minotaura - nieznacznym skinieniem rogatej głowy. - Nie musisz się niczym martwić, Mino - odezwał się do niej Silvanoshei lekko uszczypliwym tonem, by dać wyraz swojemu niezadowoleniu. - Twoi ludzie nie przynoszą ci wstydu. Zachowują się nawet lepiej, niż się tego spodziewałem. Minotaur zdołał jedynie stłuc swój kielich do wina, zbić talerz, wyrwać dziurę w obrusie i beknąć na tyle głośno, by usłyszeli go w Thorbardinie. Jeśli wszystkiemu przyjrzeć się od tej strony, wieczór jak najbardziej można zaliczyć do udanych. - Błahostki - mruknęła. - Wszystko to takie banalne. Takie bez znaczenia. Mina złapała nagle dłoń Silvanosheia, a jej uchwyt aż ścisnął go za serce. Spojrzała na niego swoimi bursztynowymi oczyma. - Przygotowuję ich do tego, co ma nadejść, Wasza Wysokość. Zdaje ci się, że niebezpieczeństwo już minęło, mylisz się jednak. Niebezpieczeństwo jest wszędzie wokół nas. Są tacy, w których wzbudzamy lęk. I oni pragną naszej klęski. Nie możemy pozwolić, by naszą czujność uśpiła łagodna muzyka i wyśmienite wino. Dlatego też przypominam moim oficerom o ich obowiązkach. - Jakie niebezpieczeństwo? - dopytywał się Silvanoshei, teraz już nie na żarty zaniepokojony. - Gdzie? - Blisko - odparła dziewczyna, jeszcze głębiej wciągając go w bursztyn. - Bardzo blisko. - Mino - powiedział Silvanoshei. - Chciałem poczekać jeszcze, zanim ci to dam. Przygotowałem mowę... - Pokręcił głową. - Nie pamiętam ani słowa. Nie, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. To, co naprawdę pragnę ci powiedzieć, mam zapisane w sercu i wiesz, co to jest. Słyszałaś to w moim głosie. Widziałaś to za każdym razem, kiedy spoglądałaś na mnie. Sięgnąwszy trzęsącą się dłonią za pazuchę dubletu, wyciągnął welwetowy woreczek. Rozsupłał go i dobył zeń srebrne pudełeczko, które położył przed Miną na stole. - Otwórz - nalegał. - To dla ciebie. Dziewczyna dłuższą chwilę wpatrywała się w pudełeczko. Jej twarz była papierowo biała. Słyszał, jak cichutko westchnęła. - Nie martw się - uspokoił ją z żałosną miną. - Nie zamierzam prosić cię o nic w zamian. Nie teraz. Ufam w to, że pewnego dnia może pokochasz mnie albo przynajmniej pomyślisz o mnie z miłością. Myślę, że pewnego dnia tak właśnie się stanie, jeśli będziesz nosić ten pierścień. Widząc, że nie zrobiła w kierunku pudełeczka najdrobniejszego ruchu, Silvanoshei chwycił je i otworzył. Rubiny na pierścieniu zamigotały w świetle świec, a każdy zajaśniał niczym kropelka krwi z krwawiącego serca Silvanosheia. - Czy przyjmiesz go, Mino? - spytał z żarem i rozpaczą. - Czy przyjmiesz ten pierścień i będziesz nosić przez wzgląd na mnie? Mina wyciągnęła dłoń, chłodną i spokojną. - Przyjmę ten pierścień i będę go nosić - odparła. W imię Jedynego Bóstwa. Wsunęła pierścień na wskazujący palec lewej dłoni. Radość Silvanosheia nie znała granic. Z początku poirytowało go, że musiała do całej sprawy wplątać to swoje bóstwo, ale być może po prostu prosiła Jedynego o błogosławieństwo. Silvanoshei również z chęcią o nie poprosi. Ba, nie wzdragałby się nawet przed padnięciem Jedynemu Bóstwu do stóp, jeśli miałoby zapewnić mu wzajemność Miny. Patrzył na nią wyczekująco, niecierpliwiąc się, kiedy magia pierścienia zacznie działać, czekając, aż spojrzy na niego z miłością w oczach. Ona zaś przyglądała się pierścieniowi, obracała go na pal - cu, by podziwiać migotliwą grę rubinowych iskierek. Dla Silvanosheia nie było w tej chwili nikogo. Nikogo prócz ich dwojga. Reszta gości przy stole, na przyjęciu, na świecie całym była plamą zmieszaną ze światłem świec, z dźwiękami muzyki, z wonią gardenii i róż, a jedynym, co istniało, była Mina. - A teraz, Mino - zwrócił się do niej w uniesieniu. Musisz mnie pocałować. Pochyliła się ku niemu. Jej usta ułożyły się w jakieś słowo. Usiłowała je wypowiedzieć, ale ścisnęło ją w gardle i zaczęła się krztusić. W szaleńczym zrywie chwyciła za pierścień i próbowała zdjąć go z palca, ale jej ciało drgało już w bolesnych spazmach. Padła na stół z rozrzuconymi rękoma, przewracając kielichy, zrzucając talerze. Z jej gardła dobył się bełkotliwy, zwierzęcy wrzask, aż strach było słuchać. Charcząc, walczyła ze śmiercią. W następnej chwili leżała już bez ruchu, przerażająco spokojnie. Oczy zastygły, patrząc w jeden punkt. Jej bursztynowy, oskarżający wzrok spoczął na Silvanosheiu. Kiryn zerwał się na równie nogi. Działał nieświadomie. Nie miał na podorędziu żadnego planu. W głowie natomiast jeden mętlik. W pierwszej chwili jego myśli powędrowały ku Silvanosheiowi, ku temu, że powinien jakoś zaaranżować jego ucieczkę, natychmiast jednak zarzucił ten pomysł. Był niemożliwy, wziąwszy pod uwagę obecność Czarnych Rycerzy siedzących im na karku. W tej samej chwili, choć nie uświadamiał sobie tego, porzucił Silvanosheia. Lud silvanestyjski był teraz ludem Kiryna, jego troską i jego odpowiedzialnością. Nie mógł zrobić nic, by uratować swojego kuzyna. Próbował i poniósł porażkę. Ale być może zdoła uratować swój lud. Kirathowie muszą się dowiedzieć o tym, co się stało. Trzeba ich ostrzec, tak by byli gotowi na podjęcie wszelkich działań, jakie okażą się konieczne. Inne elfy, które siedziały przy nich, zamarły wstrząśnięte, zbyt oszołomione, by móc ruszyć się z miejsc, niezdolne objąć umysłem tego, co właśnie stało się na ich oczach. Czas zwolnił i zatrzymał się zupełnie. Nikt nie zaczerpnął tchu, nie drgnę - ła ni jedna powieka, nie zabiło ani jedno serce - wszyscy zastygli, nie potrafiąc uwierzyć. - Mino! - krzyknął zrozpaczony Silvanoshei i wyciągnął rękę, by ją złapać. W jednej chwili wszystko zawrzało. Oficerowie Miny, wyjąc w amoku, ruszyli przez tłum, roztrzaskując krzesła na drzazgi, przewracając stoły, powalając każdego, kto stanął im na drodze. Elfy krzyczały i wrzeszczały. Co bystrzejsi chwytali współmałżonków i uciekali w pośpiechu. Był wśród nich również Kiryn. Kiedy Czarni Rycerze otoczyli stół, na którym bez ducha leżała Mina, Kiryn rzucił ostatnie, pełne bólu spojrzenie w stronę swojego nieszczęsnego kuzyna i z ciężkim sercem, pełen złych przeczuć, zanurzył się w noc. Olbrzymia ręka pokryta brązowym futrem zacisnęła się na ramieniu króla uchwytem, który gruchotał kości. Minotaur, którego twarz wykrzywiał potworny grymas furii i boleści, uniósł Silvanosheia z krzesła i, warknąwszy jakieś przekleństwo, odrzucił młodego elfa na bok, tak jakby ten był ledwo odpadkiem. Silvanoshei grzmotnął o zdobną kratę i stoczył się do dołu, gdzie rosło niegdyś Drzewo Tarczy. Leżał oszołomiony, bez tchu, a potem otoczyły go twarze, ludzkie twarze, wykrzywione w grymasie morderczego szału. Szorstkie ręce pochwyciły go i wywlekły z dziury. Króla przeszywał ból, pochodzący prawdopodobnie ze złamanych kości, jęczał. W jego ciele pewnie nie było już całej kości, ale prawdziwym bólem promieniowało jego roztrzaskane serce. Rycerze zaciągnęli króla do stołu. Dłoń minotaura spoczywała na szyi Miny. - Serce przestało bić. Nie żyje - powiedział, a na jego ustach pojawiła się piana. Odwróciwszy się, wycelował drżący palec w Silvanosheia. - To jest jej morderca! - Nie! - krzyczał młody władca. - Jaja kochałem! Podarowałem jej pierścień... Minotaur chwycił bezwładną dłoń Miny. Pełnym złości ruchem szarpnął za rubinową obrączkę i ściągnął ją z jej pal - ca. Podstawiając pierścień Silvanosheiowi pod nos, potrząsnął nim. - Tak, dałeś jej pierścień. Zatruty! Podarowałeś jej pierścień, który ją zabił!, Z jednego z rubinków wystawała cieniutka igła. Na jej koniuszku błysnęła kropla krwi. - Igłę nakręca sprężyna - oświadczył minotaur, trzymając teraz pierścień wysoko nad głową, tak by wszyscy go widzieli. - Kiedy ofiara dotknie go albo obróci na palcu, igła odskakuje i przekłuwa ciało, posyłając do żył śmiertelną truciznę. Założę się - dodał posępnym tonem - że trucizna, 0 której tu mowa, nieobca jest elfom. - Ja nie... - Silvanoshei wył z rozpaczy i żalu. - To nie przez pierścień... on nie mógłby... Język uwiązł mu w gardle. Raz jeszcze przed oczyma stanął mu Samar. Samar, który znał wszystkie tajne korytarze w całym pałacu. Samar, który usiłował zmusić Silvanosheia do ucieczki, który nie ukrywał przed nikim swojej nienawiści 1 nieufności wobec Miny. A jednak list napisała kobieca dłoń. Jego matka... Cios mało nie zwalił króla z nóg. Choć wyprowadziła go pięść minotaura, Silvaoshei nawet go nie poczuł, mimo iż uderzenie strzaskało mu szczękę. Prawdziwym bólem była dlań świadomość własnej winy. Kochał Minę i sprowadził na nią śmierć. Z kolejnym uderzeniem minotaura przyszła ciemność. 11 Czuwanie Gwiazdy gasły z wolna wypierane przez nadchodzący świt. Każdą jasną, migoczącą płomieniem plamkę przyćmiewał jarzący się ogień słońca nad Krynnem. Wraz ze świtaniem nie zstąpiła na mieszkańców Silvanostu nawet iskierka nadziei. Dzień i noc już minęły od śmierci Miny. Z rozkazu generała Dogaha miasto otoczono kordonem, bramy zaryglowano. Mieszkańcom, dla ich własnego bezpieczeństwa, kazano nie wystawiać nosa za drzwi, czego elfy zresztą wcale nie zamierzały. Ulicami maszerowały patrole. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał w powietrzu, był rytmiczny tupot obutych stóp i, z rzadka, ostra oficerska komenda. Poza murami Silvanostu, w obozowisku Czarnych Rycerzy Neraki, trzech najwyższych rangą oficerów spotkało się przed namiotem, który do niedawna jeszcze był centrum dowodzenia Miny. Zwołali spotkanie o wschodzie słońca i czas już był prawie po temu. Stawili się jednocześnie i stali, przyglądając się sobie nawzajem spojrzeniami pełnymi zakłopotania i niezdecydowania. Żaden z nich nie chciał wejść do pustego namiotu. Jej duch wciąż jeszcze się tam unosił. Była obecna w każdym przedmiocie, a owa obecność czyniła jedynie jej brak jeszcze bardziej dokuczliwym. W końcu Dogah z grobową miną odrzucił na bok klapę namiotu i wstąpił do środka. Za nim podążył Samuval, a Galdar krok za nim, jako ostatni. Kiedy już znaleźli się w namiocie, kapitan Samuval zapalił oliwną lampkę, wciąż jeszcze bowiem zalegały cienie nocy. Cała trójka ponuro spoglądała dookoła. Choć kwatera Miny znajdowała się w pałacu, ona wolała żyć i pracować wśród swoich ludzi. Pierwszy namiot dowodzenia wraz z kilkoma częściami wyposażenia padł łupem ogrów. Ten był elfickiej roboty, cały w radosnych kolorach. Ludziom kojarzył się raczej z namiotem dla trefnisiów niż dla wojskowych, ale chcąc nie chcąc, musieli przyznać, że był lekki, łatwy w pakowaniu i rozstawianiu, a przed żywiołami chronił o niebo lepiej niż namioty, jakie przydzielano Czarnym Rycerzom. W pomieszczeniu znajdował się stół, pożyczony z pałacu, kilka krzeseł i otomanka, Mina bowiem spała tu czasem, kiedy zdarzyło jej się zarwać noc w natłoku pracy. Od przyjęcia nikt tu nie zaglądał. Nikt nawet nie tknął jej rzeczy. Mapa, poznaczona jej pismem, leżała na blacie. Galdar rzucił na nią od niechcenia okiem, myśląc, że to mapa Silvanesti. Kiedy spostrzegł, że nie, westchnął i pokręcił swoim rogatym łbem. Obtłuczony blaszany kubek, do połowy wypełniony wystygłą herbatą z tarbeanu przytrzymywał wschodni narożnik świata. Stopiony świecznik stał na północnym zachodzie. Ślęczała nad tym aż do samego wyjścia. Strużka płynnego wosku potoczyła się po świecy i rozlała na Morzu Nowym. Gdzieś z głębi Galdarowego gardła doleciał dźwięk przypominający grzmot. Potarł się po pysku i odwrócił głowę. - Co to? - spytał Samuval, podchodząc bliżej, żeby przyjrzeć się mapie. - A niech mnie - odezwał się po chwili. - Solamnia. Wygląda na to, że czeka nas długi marsz. Minotaur popatrzał spode łba. - Marsz! Ha! Mina nie żyje. Jej serce przestało bić. Nie słyszę go. Myślę, że coś poszło nie tak, jak trzeba! - Sza, straże - uciszył go Samuval, rzucając spojrzenie w kierunku poły namiotu. Zasłonił co prawda i zasznurował wejście, ale na zewnątrz stało dwóch żołnierzy. - Każ im się rozejść - rzucił Dogah. Kapitan podszedł do klapy, wystawił głowę. - Zameldujcie się w kantynie. Za godzinę macie tu być z powrotem. Przystanął na chwilę, żeby przyjrzeć się namiotowi, który stał obok. To tam Mina spała, a teraz tam właśnie spoczywało na marach jej ciało. Ułożyli ją na otomanie. Ubrana w białą suknię leżała z rękoma u boków. Klapy przy wejściu odwinięto, żeby każdy mógł ją zobaczyć i podejść, by oddać jej cześć. Żołnierze i rycerze nie tylko przychodzili, ale i zostawali. Ci, którzy nie byli akurat na służbie, czuwali przy niej bez ustanku przez cały dzień po jej śmierci i sporą część nocy. Kiedy wezwał ich obowiązek, inni zajęli ich miejsce. Żołnierze milczeli. Nie padło ani jedno słowo. Cisza była na poły żałobna, na poły gniewna. Elfy zabiły ich Minę, a oni chcieli zadośćuczynienia. Zmietliby Silvanost z powierzchni ziemi już tej samej nocy, kiedy do ich uszu dotarła tragiczna wieść, oficerowie jednak nie pozwolili im na to. Pierwsze godziny po śmierci Miny były dla Dogaha, Samuvala i Galdara koszmarnym czasem zaprowadzenia porządku wśród oddziałów, l tylko dzięki powtarzanemu raz po raz refrenowi: „Z rozkazu Miny”, ostatecznie udało im się ujarzmić żołnierski gniew. Dogah przydzielił im robotę przy wycinaniu drzew na stos pogrzebowy. Żołnierze, wielu z nich ze strużkami łez na policzkach, zabrali się do wykonania swojego posępnego zadania z żarliwością, powalając drzewa silvanestyjskiego lasu z taką rozkoszą, jakby to same elfy padały od razów. Elfy w Silvanoście słyszały zawodzenie swoich konających drzew - lasy Silvanesti nie doświadczyły nigdy wcześniej ostrza siekiery - i mimo iż targane dreszczami strachu, rozpaczały za nimi głośno. Żołnierze pracowali cały poprzedni dzień i całą noc. Stos był prawie gotów. Na co jednak? Trójka oficerów nie miała do końca pewności. Zasiedli dokoła stołu. Na zewnątrz namiotu, w obozie rozlegały się głuche uderzenia siekier i głosy ludzi targających olbrzymie kłody na wciąż rosnący stos, który stał pośrodku pola, na którym elficka armia pokonała siły Miny, a gdzie jednak, ostatecznie, sama poległa. W całym tym zgiełku czuło się jednak dziwnie cichą nutę. Nie słychać było ani śmiechów, ani przekomarzań, nikt nie umilał sobie pracy piosenkami. Ludzie wykonywali przydzielone im zadania z ustami zasznurowanymi w ponurym milczeniu. Dogah zwinął mapę i odłożył ją na bok. Generał był mężczyzną czterdziestoletnim, z zaciętą, okoloną gęstą brodą twarzą. Niezbyt słusznego wzrostu, zdawał się równie szerokim, co wysokim. Nie tyle korpulentny, co nabity, z masywnymi barkami i byczym karkiem. Czarna broda gęstością i kędzierzawością mogła równać się krasnoludzkiej, a to, wraz z dość przysadzistą posturą, zyskało mu wśród oddziałów przydomek Krasnolud Dogah. Nie był w żaden sposób spokrewniony z krasnoludzkim rodem, co dość szybko tłumaczył za pomocą pięści tym, którzy ośmielali się jakiekolwiek powinowactwo sugerować. Był jak najbardziej człowiekiem, a w szeregach Czarnych Rycerzy Neraki służył już dwadzieścia ze swoich czterdziestu lat. Formalnie rzecz ujmując, był spośród nich najwyższym rangą oficerem, ale, jako nowicjusz w sztabie Miny, stał na straconej pozycji, a to dlatego, że jej oficerowie i wojsko nie znali go i z miejsca nabrali doń nieufności. Dogah nie pozostawał im zresztą dłużny, a już szczególnie wobec tej ledwo co upierzonej dziewuchy, która to właśnie, co odkrył ku swojemu bezgranicznemu szokowi i wściekłości, wysłała doń owe sfałszowane rozkazy i sprowadziła go do Silvanesti. Początkowo miał wrażenie, że ktoś go tu robi w kendera. Przyciągnął pod granicę z kilkoma tysiącami zbrojnych po to tylko, by znaleźć na swojej drodze tarczę. Zwiadowcy donieśli o ogromnej armii ogrów szykującej się do uderzenia na Czarnych Rycerzy, którzy zajęli ich ziemię. Dogah ze swoimi ludźmi znaleźli się w potrzasku. Nie mogli się wycofać, bo to oznaczałoby konieczność powrotu na terytorium ogrów. Nie mogli też ruszyć naprzód. Dogah głośno i siarczyście przeklinał Minę, a wtedy tarcza opadła. Był zaskoczony, kiedy otrzymał ów meldunek. Nie dowie - rzając, poszedł zobaczyć to dziwne zjawisko na własne oczy. Nie kwapił się zbytnio do przekroczenia granicy, obawiając się, że elficcy wojownicy wyskoczą znienacka, w masie nieprzebranej, jak prochy uschniętej roślinności zaścielające ziemię. Ale po drugiej stronie, machając ku nim z siodła, czekał jeden z rycerzy Miny. - Mina ręczy, że możesz bezpiecznie przejść, generale Dogah! - krzyknął wówczas rycerz. - Elficka armia jest w Silvanoście, osłabiona bitwą ze smokiem, Cyanem Krwawą Zgubą, i wyniszczającą mocą tarczy. Nie będą wam grozić. Możecie jechać dalej bez przeszkód. Nie rozwiało to co prawda wątpliwości Dogaha, ale przekroczył granicę, z mieczem w dłoni, oczekując w każdej chwili zasadzki tysiąca spiczastouchych. Jego wojsko nie spotkało się jednak z żadnym oporem, choćby najmniejszym. Elfy, które spotykali na swojej drodze, z łatwością chwytali i zrazu zabijali, później jednak wysłano je lordowi Targonne’owi z rozkazu jego lordowskiej mości. Dogah mimo wszystko pozostał czujny, a jego oddziały w ciągłym pogotowiu. Zostawał przecież jeszcze Silvanost. Wtedy przyszła zadziwiająca wiadomość, że miasto poddało się garstce żołnierzy. Mina wkroczyła doń w glorii i teraz przebywała w Wieży Gwiazd. Z niecierpliwością oczekiwała przybycia Dogaha i nakazywała mu pośpiech. Generał musiał wkroczyć do miasta i przejść bezkarnie jego ulicami, żeby wreszcie uwierzyć, że Czarni Rycerze Neraki rzeczywiście trzymali w niewoli silvanestyjski elfi naród. Ogrom tego dzieła przytłoczył go. Czarnym Rycerzom udało się dokonać czegoś, czego żadna siła w całych dziejach, nawet wspaniałe wojska Królowej Takhisis podczas Wojny Lancy, nie zdołała nigdy osiągnąć. Z ciekawości aż paliło mu się do spotkania z tą całą Miną. Prawdę mówiąc, nie wierzył, że to ona stała za wszystkim. Zgadywał, że być może tak naprawdę dowództwo sprawował jakiś starszy, mądrzejszy oficer, a dziewczyna była tylko parawanem dla podtrzymywania wysokiego morale wśród oddziałów. Dogah spostrzegł swój błąd zaraz po pierwszym spotkaniu. Jego bystremu oku nie umknął fakt, że każdy oficer zasięgał jej rady. Jakby tego było mało, wszyscy traktowali jaz szacunkiem, który ocierał się o nabożną cześć. Najmniejsze jej słowo było rozkazem. Polecenia wykonywano bezzwłocznie i bez zbędnych pytań. Dogah zdawał sobie sprawę, że przyjdzie mu oddać jej należny szacunek, po kilku jednak chwilach w jej obecności był jednocześnie oczarowany i zdjęty zgrozą. Z niekłamaną ochotą przyłączył się do szeregów tych, którzy darzyli ją uwielbieniem. Kiedy zajrzał w bursztynowe oczy Miny, rozparła go duma i radość na widok swojego maleńkiego w nich odbicia. Teraz te oczy były zamknięte, a ciepły płomień, który rozświetlał jantar, zagasł. Galdar przechylił się przez stół i syknął. - Raz jeszcze mówię, że coś poszło nie tak. - Usiadł z powrotem, srożąc brwi. Przez meszek, który pokrywał jego oblicze, przeorały się dwie ciemne bruzdy. - Ona wygląda na martwą. W dotyku jest jak martwa. Odjej skóry bije chłód. Nie oddycha. - Mówiła nam, że trucizna tak właśnie zadziała - w głosie Samuvala dało się słyszeć irytację. A to z kolei było pewną oznaką tego, że nerwy ledwo już trzymał na wodzy. - Mówcie ciszej - rzucił Dogah. - I tak nikt nas nie usłyszy przez ten nieludzki harmider - odpowiedział kapitan, mając na myśli fałszujące staccato siekier. - Lepiej nie nadużywać łaskawych okoliczności. Tylko my trzej wiemy o tajemnicy Miny i, tak jak obiecaliśmy, musimy tego sekretu dotrzymać. Jeśliby się wydało, wieść poszłaby jak ogień po wyschniętej trawie, a to zniweczyłoby wszystko. Żałoba żołnierzy musi sprawiać wrażenie szczerej. - Może są w tym mądrzejsi od nas - mruknął Galdar. - Może to oni znają prawdę, a my daliśmy się oszukać. - Co niby mamy twoim zdaniem zrobić, minotaurze? - spytał Dogah, a jego smoliste brwi utworzyły nad nasadą mięsistego nosa grubą pręgę. - Sprzeciwiłbyś się jej? - Nawet jeśli ona... - Samuval zamilkł, nie chcąc wypowiadać na głos złowróżbnego słowa. - Nawet jeśli coś poszło nie tak - poprawił się. - Te rozkazy były jej ostatnimi rozkazami. Jeśli o mnie chodzi, zamierzam je wykonać. - Ja również - przyłączył się Dogah. - Nie sprzeciwię się jej - Galdar ostrożnie dobierał słowa - ale spójrzmy prawdzie w oczy, jej rozkazy uwarunkowane są wydarzeniem się jednej rzeczy, a póki co jej przewidywania nie sprawdziły się. - Przepowiedziała zamach na swoje życie - zaoponował kapitan Samuval. - Przepowiedziała, że to ten tumanowaty elf okaże się ślepym narzędziem. I jedno, i drugie się sprawdziło. - A jednak nie przepowiedziała trującego pierścienia odpalił Galdar ostrym tonem. - Widziałeś igłę. Widziałeś, że przekłuła jej skórę. Bębnił palcami o blat, rzucając swoim towarzyszom spojrzenia spod zmrużonych powiek. Coś chodziło mu po głowie, coś nieprzyjemnego, sądząc po zmarszczonym czole, ale wyglądało, jakby nie był pewien, czy podzielić się z nimi swoją myślą, czy zostawić ją dla siebie. - No, Galdarze - nie wytrzymał Samuval. - Wal. - Dobrze więc - minotaur potoczył po nich wzrokiem. - Obydwaj słyszeliście, jak mówiła, że nawet zmarli służą Jedynemu Bóstwu. - Dogah poprawił się na krześle, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. Samuval obskubywał wosk z ogarka. Żaden się nie odezwał. - Obiecała, że Jedyne Bóstwo pokrzyżuje plany jej nieprzyjaciołom - ciągnął Galdar ciężko. - Nigdy nie obiecywała, że jeszcze zobaczymy ją żywą... - Salut dla namiotu dowództwa - krzyknął ktoś. - Niosę wiadomość od lorda Targonne’a. Proszę o pozwolenie na wejście. Trójka oficerów wymieniła spojrzenia. Dogah poderwał się i w pośpiechu rozsznurował poły. Posłaniec wszedł do środka. Miał na sobie zbroję smoczego jeźdźca, był wysmagany wiatrem i zakurzony. Zasalutowawszy, podał generałowi tubę ze zwojem. - Nie oczekuje się odpowiedzi, panie - powiedział posłaniec. - Dobrze więc. Możesz odejść. - Dogah przyglądał się pieczęci na tubie i znowu wszyscy spojrzeli po sobie. Kiedy posłaniec już wyszedł, Dogah złamał pieczęć jednym ostrym stuknięciem o blat. Pozostała dwójka spoglądała wyczekująco, kiedy otworzył pojemnik i wyciągnął zeń zwój. Rozwinął pismo, rzucił na nie okiem, po czym podniósł wzrok, a jego czarne źrenice błysnęły triumfalnie. - Przyjeżdża - powiedział. - Mina miała rację. - Pochwalone niech będzie Jedyne Bóstwo - kapitan Samuval westchnął z ulgą. Szturchnął Galdara. - No i co teraz powiesz, druhu? Galdar wzruszył ramionami, skinął głową i nie powiedział nic. Kiedy pozostali poszli sobie, wykrzykując na adiutantów, rozdzielając rozkazy celem przygotowania się na przybycie jego lordowskiej mości, Galdar został sam w namiocie, gdzie unosił się duch Miny. - Kiedy dotknę twojej dłoni i znów poczuję ciepło twojego ciała, wtedy wychwalał będę imię Jedynego - szeptał do niej. - Nie wcześniej. Lord Targonne przybył jakąś godzinę po wschodzie słońca w asyście sześciu forysiów. Pan Nocy dosiadał błękitnego smoka, podobnie jak reszta jego świty. W odróżnieniu od wielu wysoko postawionych Rycerzy Neraki, Targonne nie miał własnego smoka, wolał raczej korzystać z rycerskich stajni. Redukowało to koszty z tytułu prowadzenia działalności, tak przynajmniej zawsze utrzymywał. Prawda była taka, że gdyby chciał trzymać własnego wierzchowca, zrobiłby to, a kosztami związanymi z opieką i wyżywieniem obarczyłby Rycerstwo. Targonne nie posiadał zatem skrzydlatego rumaka albo dlate - go, że ich nie lubił, albo też im nie ufał. Być może brało się to z tego, że jako mentalista, Targonne doskonale wiedział, że smoki nie darzą go ani sympatią, ani zaufaniem. Lot na smoczym grzbiecie nie bawił go i unikał tego typu atrakcji, kiedy tylko mógł, wybierając konną podróż. W tym jednakowoż przypadku Targonne był pewien, że im szybciej tę irytującą dziewuchę poliżą płomienie, tym lepiej, gotów był zatem poświęcić własną wygodę, byle tylko być przy tym. Pozostali smoczy jeźdźcy nie byli mu potrzebni do odgrywania przedstawienia ani obrony przed niespodziewanym atakiem. Pan Nocy dałby sobie jednak rękę uciąć, że smok szykował coś, żeby napędzić mu stracha - albo rzuci się nagle w dół, albo trzaśnie w niego piorun, albo zrzuci go naumyślnie z siodła. Dodatkowi jeźdźcy mieli w razie czego przyjść mu na ratunek. Oficerowie Targonne’a dobrze wiedzieli, w czym rzecz. Dogah ze śmiechem opowiedział o wszystkim Galdarowi i kapitanowi Samuvalowi, kiedy stali, obserwując kołujące nad nimi błękitne smoki, w ciasnych kręgach podchodzące do lądowania. Armia Miny, z wyjątkiem tej garstki, która ciągle jeszcze pracowała przy stosie, uformowała szyki na polu bitwy. Pogrzeb Miny miał zacząć się w południe, w godzinie, którą sama wyznaczyła. - Myślisz, że któryś z nich naprawdę zaryzykowałby własny tyłek, żeby ratować tego starego dusigrosza myszołowa? - spytał Samuval, śledząc wzrokiem zakreślające koła błękitne. - Z tego, co obiło mi się o uszy, większość z jego podwładnych już prędzej wolałaby zobaczyć, jak się parę razy odbija od ostrych skał, lecąc w dół bezdennej jamy. Dogah chrząknął. - Targonne już potrafi zadbać o to, żeby go ratowali. Jako eskortę wybiera sobie tylko tych oficerów, którym winien jest pokaźne sumki. Błękitne osiadły na ziemi, bijącymi skrzydłami wzniecając wielkie chmury pyłu. Smoczy jeźdźcy wyłonili się z tumanu. Zoczywszy oczekującą ich gwardię honorową, skierowali się w jej stronę. Korpus oficerski Miny ruszył na powitanie jego lordowskiej mości. - Który z nich to on? - spytał kapitan Samuval, który nigdy wcześniej nie miał okazji spotkać się z przywódcą Rycerzy Neraki. Ciekawski wzrok kapitana skakał po wysokich, słusznie zbudowanych rycerzach o surowych obliczach, którzy zbliżali się do nich raźnym marszem. - To ten karzełek w środku - odparł Galdar. Myśląc, że minotaur stroi sobie z niego żarty, kapitan Samuval zachichotał z niedowierzaniem i pytająco spojrzał w twarz Dogahowi. Zobaczył, jak wzrok generała spoczął z napięciem na człowieku miernego wzrostu, który nieomal zgiął się wpół, kaszląc od pyłu, machając ręką, żeby rozwiać chmurę kurzu. Galdar także jemu właśnie bacznie się przyglądał. Targonne nie mógł poszczycić się szczególnie ujmującą fizjonomią. Był niski, przygarbiony, z nieco krzywymi nogami. Nie lubił zakładać pełnej zbroi, bo go obcierała, zrobił więc ustępstwo dla swojego stopnia, nosząc jedynie kirys. Kosztowny, ręcznej roboty, wykonany był z najlepszej stali, inkrustowany złotem i pasował do zajmowanego przezeń wysokiego stanowiska. Zważywszy na fakt, że lord Targonne miał obwisłe ramiona, zapadniętą klatkę piersiową i lekki garb, napierśnik nie do końca leżał na nim jak ulał, zwieszając się z przodu, przez co sprawiał bardziej niekorzystne wrażenie śliniaczka zawiązanego na dziecięcej szyjce, aniżeli zbroi walecznego rycerza. Wygląd Targonne’a nie powalił Samuvala na kolana, niemniej jednak dane mu było słyszeć opowieści o jego okrutnej i bezlitosnej naturze, nie zdziwiło go więc, że stojący obok niego dwaj oficerowie z taką obawą czekali na spotkanie. Wszystkim było wiadomo, że to Pan Nocy stał za przedwczesnym zejściem ze świata żywych poprzedniej przywódczyni Rycerzy, Mirielle Abreny, a także sporej części jej podopiecznych, choć nikt nigdy głośno o tym nie mówił. - Targonne to szczwana bestia, przebiegła i bystra, i ma niesamowitą zdolność dogłębnego przenikania umysłów tych, z którym się spotyka - ostrzegał Dogah. - Niektórzy zarzekają się nawet, że używa owego daru, żeby śledzić myśli swoich wrogów i naginać ich do swojej woli. „Nie dziwota zatem - pomyślał Samuval - że wielgachny Galdar, który mógłby podnieść Targonne’a i zakręcić nim młyńca, aż dyszy z podenerwowania”. Obrzydliwy minotaurzy odór był tak silny, że Samuval stanął z wiatrem, żeby się nie udławić. - Przygotuj się - przestrzegł Galdar gardłowym głosem. - Niech sobie zajrzy w nasze myśli. Zdziwi się tym, co tam znajdzie - odparł sucho Dogah, ruszając naprzód i salutując swojemu przełożonemu. - Witaj, Galdarze, jak dobrze znów cię widzieć - odezwał się przyjemnym tonem Targonne. Ostatni raz, kiedy widział minotaura, ten stracił prawą rękę w bitwie. Niezdolny do walki kręcił się w okolicach Neraki, mając nadzieję, że ktoś go przyjmie do pracy. Przywódca Rycerzy mógł się pozbyć bezużytecznej kreatury, uznał jednakże minotaura za kuriozum. - Masz nową rękę. Ta uzdrowicielska sztuczka musiała cię kosztować ładny kawałek stali. Nie podejrzewałem, że nasi oficerowie są tak dobrze opłacani. A może wpadł ci w ręce prywatny kuferek? Tuszę, że nieobca ci jest, Galdarze, zasada głosząca, że każdy skarb znaleziony przez tych, co służą Rycerstwu, na ręce Rycerstwa musi zostać przekazany? - Ręka została mi podarowana, panie - odparł Galdar, wpatrując się w przestrzeń ponad głową Targonne’a. - To dar od Jedynego Bóstwa. - Jedynego Bóstwa - zdumiał się Targonne. - Rozumiem. Patrz na mnie, Galdarze. Lubię, jak patrzy mi się w oczy. Ociągając się, minotaur zniżył wzrok. W tej samej chwili Targonne wszedł do jego umysłu. Mignęły mu przed oczyma kłębiące się burzowe chmury, srogie wiatry, zacinający deszcz. Z burzy wyłoniła się postać i zaczęła się do niego zbliżać. Była to postać bursztynowookiej dziewczyny z ogolo - na głową. Oczy te zatopiły się w źrenicach Targonne’a i ostrze błyskawicy przeszyło ziemię tuż pod jego stopami. Zapłonęło oślepiające, druzgocące białe światło. Przez długie sekundy nie widział nic i stał, mrugając oczyma, usiłując je zwilżyć. Kiedy już wrócił mu wzrok, Targonne ujrzał pustą dolinę Neraki, polerowane strugami deszczu czarne monolity i burzowe chmury znikające za górskim masywem. Choć drążył i przenikał z całych sił, nie zdołał dostać się za ścianę skał. Nie mógł wydostać się z tej przeklętej doliny. Wycofał się z umysłu Galdara. - Jak to zrobiłeś? - spytał lord, spoglądając spod nasrożonych brwi. - Zrobiłem co, panie? - odparł pytaniem najwyraźniej zdumiony Galdar. Zdziwienie było szczere, nie blefował. - Ja nic nie zrobiłem, panie. Po prostu tutaj stałem. Targonne burknął coś. Minotaur zawsze był dziwolągiem. Więcej się pewnie dowie od człowieka. Odwrócił się do kapitana Samuvala. Widok tego oficera wśród witających Targonne^ żołnierzy bynajmniej go nie uradował. Samuval należał kiedyś do Rycerstwa, ale albo sam z niego zrezygnował, albo też wyleciał na zbity pysk; lord nie pamiętał szczegółów. Najpewniej wyleciał. Teraz Samuval był włóczącym się po świecie najemnikiem, który przewodził własnej garstce łuczników. - Kapitanie Samuval - odezwał się lord Targonne, kładąc nieprzyjemny akcent na ów niski stopień. Jego spojrzenie powędrowało do wnętrza umysłu oficera. Jedna za drugą, salwy strzał mknęły przez niebo ze złowieszczym buczeniem tysięcy os. Groty odnajdywały swoje cele, kłując czarne zbroje i czarne kolczugi. Czarnopióre pociski przeszywały ludzkie gardła i powalały na ziemię rumaki. Konający wrzeszczeli przeraźliwie, ale strzały leciały nieprzerwanie, aż ciała zaczęły rosnąć w hałdę, blokując przejście, tak że ci, co stali z tyłu, musieli odwrócić się i walczyć z wrogiem, któremu już prawie udało się przedostać, już prawie jechał ku chwale. Ktoś wystrzelił strzałę w kierunku Targonne’a. Leciała pros - to i niewzruszenie, mierząc w jego oko. Usiłował schylić się, umknąć, wyrwać stamtąd, coś jednak trzymało go mocno. Strzała przebiła jego źrenicę, wdarła się do mózgu. Ból eksplodował, on zaś kurczowo chwycił się za skronie, w obawie, że czaszka rozpęknie mu się na dwoje. Krew zalewała mu oczy. Gdziekolwiek by się nie zwrócił, nie widział nic oprócz purpury. Ból ustąpił szybko, tak szybko, że Targonne zastanawiał się, czy nie był on tworem jego wyobraźni. Spostrzegłszy, że trzyma głowę w ciasnym uścisku dłoni, udał, że odgarnia z twarzy kosmyk włosów i raz jeszcze spróbował zajrzeć do umysłu kapitana Samuvala. Jedynym, co zobaczył, była krew. Usiłował zatamować jej strumień, przetrzeć oczy, ale krew spływała niepowstrzymanie wokół niego, ostatecznie więc uznał swoją porażkę. Mrugając z dziwnym uczuciem posklejanych powiek, spod nachmurzonego czoła rzucił srogie spojrzenie w kierunku tego irytującego kapitana, szukając jakichś śladów wskazujących na to, że człowiek ów nie był tym, na kogo wyglądał - nie wesołkowatym, zwyczajnym żołnierzem, ale czarodziejem o wielkiej inteligencji i przebiegłości, odstępczym Szaroszatym albo mistykiem w przebraniu. Oczy kapitana odprowadzały strzałę do samego celu. Nie kryło się w nich nic więcej. Targonne był już zbity z pantałyku i zaczynały budzić się w nim frustracja i gniew. Działała tu jakaś siła, która wciąż rzucała mu kłody pod nogi, on zaś zawziął się, żeby ją rozpracować. Zostawił kapitana. Kto by tam zresztą przejmował się głupim zabijaką? Obok niego stał Dogah, Pan Nocy odprężył się więc. Generał był jego człowiekiem, można mu było ufać. Targonne miał już dość sposobności, by przemierzyć umysł Dogaha wzdłuż i wszerz. Znał wszystkie mroczne sekrety skrzętnie skrywane w ciemnych zaułkach, wiedział, że mógł liczyć na jego lojalność. Targonne z rozmysłem zostawił sobie generała na koniec, wiedząc, że jeśli będzie miał pytania, Dogah znajdzie odpowiedź. - Mój panie - odezwał się generał Dogah, zanim wódz zdążył w ogóle otworzyć usta. - Pozwól mi wprzódy jasno zaznaczyć, że pewien byłem, iż rozkazy nakazujące mi maszerować na Silvanesti, były twoimi rozkazami. Nie miałem pojęcia, że wyszły spod pióra Miny. Jako że rozkazy, na mocy których Dogah ruszył na krainę elfów, zaowocowały jednym z najświetniejszych zwycięstw Czarnych Rycerzy Neraki w całej ich historii, Targonne nie lubił, kiedy przypominano mu, że to nie on je wydał. - Proszę, proszę - odparł, a w jego głosie pobrzmiewało krańcowe niezadowolenie - być może więcej miałem z nimi do czynienia, niż ci się wydaje, Dogah. Oficer rycerzy, która wydała owe rozkazy, mogła dać wam do zrozumienia, że działała na własną rękę, po prawdzie jednak wykonywała moje polecenia. - Dziewczyna była martwa. Targonne mógł sobie pozwolić na obchodzenie prawdy szerokim łukiem. Ona na pewno nie zaprotestuje. Ciągnął bezbarwnym tonem: - Zgodziliśmy się, że wszystko zostanie miedzy nami. Misja była tak ryzykowna, tak najeżona niebezpieczeństwami, tak gęsta od możliwości porażki, że obawiałem się wspominać o niej komukolwiek, pozwolić, by choć słowo dotarło do elfów i wzmogło ich czujność. Dalej, trzeba było wziąć pod uwagę smoczycę Malys. Nie chciałem robić jej nadziei, podsycać oczekiwań, które mogłyby obrócić się w proch. A tak, proszę, Malystryx jest zaskoczona naszym wielkim zwycięstwem i ma o nas jeszcze lepsze mniemanie niż dotychczas. Kiedy tak mówił, usiłował jednocześnie wysondować umysł Dogaha. Nie zdołał. Przed jego oczyma wznosiła się tarcza, która w oślepiających promieniach słońca migotała niesamowitym światłem. Patrzał na wskroś niej, widział usychające drzewa i ziemię pokrytą szarym pyłem, nie mógł jednak przejść przez tarczę ani sprawić, by się uniosła. Gniew Targonne’a przybierał na sile, przez co jego zachowanie stało się jeszcze bardziej spokojne i przyjacielskie. Tych, którzy znali go najlepiej, największe przerażenie zdejmowało, kiedy ów kładł im ręce na ramionach i przemawiał jak do starych druhów. A Targonne właśnie to zrobił - zbliżył się do generała Dogaha. - Nasza Mina była dzielnym oficerem - uderzył w żałobny ton. - A te przeklęte elfy ją zamordowały. Nie dziwi mnie to. To do nich podobne. Czające się, wściubiające wszędzie nosa, pełzające robale. Są zbyt wielkimi tchórzami, żeby zaatakować otwarcie, dlatego uciekają się do takich metod. - W rzeczy samej, mój panie - zgrzytnął Dogah. - To tchórzowska zagrywka. - Przyjdzie im za to zapłacić - podjął Targonne. Pożałują tego, co zrobili, jak mi głowa własna miła! A więc to jest jej stos pogrzebowy, tak? - Wraz z Dogahem, ramię w ramię, wolnym krokiem przecięli bitewne pole. Minotaur i kapitan łuczników równie wolno podążyli za nimi. - Potężny zauważył Targonne. - Być może zbyt potężny, nie wydaje ci się? Odważny był to oficer, ale zawsze przecież młodszy oficer. A ten stos - machnął w kierunku olbrzymich rozmiarów góry drzew - równie dobrze mógłby zostać ustawiony dla przywódcy Rycerstwa. Kogoś takiego jak ja. - W rzeczy samej, mój panie, mógłby - zgodził się pod nosem Dogah. Podstawę stosu stanowiło sześć wielgachnych drzew. Pracujący w grupkach żołnierze spętali kłody łańcuchami, po czym zaciągnęli na pole bitwy. Kloce polano każdą łatwopalną cieczą, jaką tylko udało się znaleźć. Całe miejsce nasiąkło odorem olejów, żywic, spirytusów i zielonych soków świeżo ściętych drzew. Na szczyt sterty kłód ludzie dorzucili następne, nadto zaś pokaźne ilości połamanych gałęzi i chrustu zebranego w lesie. Stos był teraz wysoki na bez mała osiem stóp, długi zaś na dziesięć. Wdrapując się po drabinach, układali na samym czubku wierzbowe witki, przeplatając je z liśćmi. Na tej konstrukcji złożą ciało Miny. - Gdzie jest ciało? Chciałbym złożyć swoje ostatnie ukłony - zainteresował się Targonne głosem przywodzącym na myśl żałobne łkanie. Zaprowadzono go do namiotu, gdzie na marach spoczy - wała Mina, strzeżona przez kilku milczących żołnierzy, którzy rozstąpili się przed nadchodzącymi. Mijając ich, Targonne ukłuł niektórych mentalną igłą, a ich myśli były aż za bardzo przejrzyste, aż zbyt czytelne: strata, żałoba, smutek, palący gniew, chęć zemsty. Był ukontentowany. Myśli takie jak te z łatwością mógł nagiąć do swoich celów. Spojrzał na zwłoki i, poza graniczącym z irytacją zdumieniem, że ta smarkula zdołała zyskać sobie tak lojalnych - ktoś mógłby powiedzieć, fanatycznych - podkomendnych, nie poczuł żadnych uczuć, nawet odrobiny wzruszenia. Trzymał się jednak swojej roli, zasalutował przed nią i wygłosił stosowne słowa. Ludzie zauważyli chyba jednak brak szczerości w jego głosie, nie przywitali bowiem jego przemowy z takim żarem, jakiego swoim zdaniem miał prawo oczekiwać. W ogóle zdawali się nie zwracać na niego prawie żadnej uwagi. To byli ludzie Miny i jeśliby tylko mogli wykraść ją śmierci i przywrócić życiu, żaden z nich by się nie zawahał. - A teraz, Dogah - zaczął Targonne, kiedy już znaleźli się sami w namiocie dowodzenia - zapoznaj mnie z okolicznościami tej tragedii. Z tego, co zrozumiałem, mordercą był ten elficki król. Co z nim zrobiliście? Dogah zdał lakoniczną relację z wydarzeń poprzedniej nocy. - Przesłuchaliśmy młodego elfa - ma na mię Silvanoshei. Przebiegła sztuka. Udaje niemalże oszalałego z rozpaczy. Sprytny aktor z niego, mój panie. Pierścionek pochodzi od jego matki, tej wiedźmy Starbreeze. Od szpiegów w domu króla wiemy, że jeden z jej agentów, elf o imieniu Samar, złożył królowi nie tak dawno sekretną wizytę. Nie mamy wątpliwości, że wspólnie uknuli to morderstwo. Elf zagrał zadurzonego w Minie. Obudził w niej współczucie i zgodziła się przyjąć od niego ten pierścień. Był zatruty, mój panie. Śmierć przyszła prawie natychmiast. Co zaś się tyczy elfickiego króla, mamy go w kajdanach. Galdar złamał mu szczękę, więc nie było łatwo cokolwiek z niego wyciągnąć, udało się jednak. - Dogah wykrzywił usta w ponurym grymasie uśmiechu. - Czy wasza lordowska mość życzy sobie go zobaczyć? - Chyba że na stryczku - odparł Targonne, chichocząc sucho, rad z własnego dowcipu. - Utopionego i poćwiartowanego. Nie, nie interesuje mnie ten nieszczęśnik. Zrób z nim, co chcesz. Daj go ludziom, jeśli taka twoja wola. Jego wrzaski pomogą stłumić ich rozpacz. - Tak, panie - generał Dogah podniósł się. - A teraz, muszę zająć się przygotowaniami do pogrzebu. Mogę odejść? Targonne machnął ręką. - Jak najbardziej. Powiadom mnie, kiedy wszystko będzie już gotowe. Wygłoszę mowę. Wiem, że ludziom się to spodoba. Dogah zasalutował i wyszedł, zostawiając Targonne’a samego w namiocie dowodzenia. Ten zaś przejrzał na chybcika papiery Miny, przewertował jej osobistą korespondencję, zatrzymując tę, która zdawała się łączyć różnych oficerów z knowaniami przeciwko niemu. Bacznie studiował mapę Solamnii i z pogardą pokręcił głową. To, co miał przed oczyma, tylko potwierdzało, że była zdrajczynią, niebezpieczną i głupią. Pozwalając rozeprzeć się dumie z błyskotliwości swojego planu i jego powodzenia, usadowił się z powrotem na krześle, żeby zdrzemnąć się ździebko i odpocząć po niewygodach podróży. Na zewnątrz namiotu trzech oficerów pogrążonych było w rozmowie. - Jak myślicie, co on tam robi? - spytał Samuval. - Grzebie w rzeczach Miny - odpowiedział mu Galdar, rzucając sponad ramienia wściekłe spojrzenie w stronę namiotu dowodzenia. - Może mu to wyjść na dobre - stwierdził Dogah. Cała trójka spojrzała po sobie, wszyscy czuli się nieswojo. - Nie takie były nasze plany. Co teraz zrobimy? - spytał Galdar. - Zrobimy to, co jej obiecaliśmy - odburknął Dogah. - Przygotujemy się do pogrzebu. - Ale to nie tak miało być! - warknął minotaur natarczywym tonem. - Czas już, żeby to skończyła. - Wiem, wiem - mruknął generał, posyłając z ukosa chmurne spojrzenie w stronę namiotu, gdzie leżała, blada i nieruchoma, Mina. - Ale tego nie zrobiła, i nie mamy innego wyboru, jak ciągnąć to wszystko dalej. - Moglibyśmy zastosować taktykę wymijającą - zasugerował kapitan Samuval, przygryzając dolną wargę. - Znaleźlibyśmy jakąś wymówkę... - Panowie - lord Targonne pojawił się u wejścia do namiotu. - Wydawało mi się, że was słyszałem. Tuszę, że macie natłok obowiązków w związku z pogrzebem. Nie ma czasu na czcze pogaduszki. Zwykłem latać tylko we dnie, nigdy w nocy. Muszę wyruszyć stąd po południu. Nie mogę przecież zapuścić tu korzeni. Oczekuję, że pogrzeb odbędzie się zgodnie z planem, w południe. A, przy okazji - dodał, kiedy po raz wtóry wystawił głowę z namiotu, gdzie zniknął na chwilę. - Jeśli wydaje się wam, że moglibyście mieć problem z podpaleniem stosu, pragnę przypomnieć, że mam z sobą siedem błękitnych smoków, które z największą chęcią zaofiarują swoją pomoc. Schował się do środka, zostawiając całą trójkę patrzącą po sobie nawzajem z niepokojem. - Idź po nią, Galdarze - rzucił Dogah. - Chyba nie myślisz składać jej na tym stosie - wysyczał minotaur przez zaciśnięte zęby. - Nie! Odmawiam! - Słyszałeś Targonne’a - włączył się ponuro Samuval. - To była groźba, w razie jakbyś opacznie go zrozumiał. Jeśli go nie posłuchamy, jej stos pogrzebowy nie będzie jedyną rzeczą, jaką podpalą te w mordę kopane smoczydła! - Posłuchaj mnie, Galdarze - dodał Dogah - jeśli my tego nie zrobimy, Targonne zleci to swoim oficerom. Nie wiem, co poszło nie tak, ale musimy grać do końca. Mina życzyłaby sobie tego. Jesteś jej zastępcą. To do ciebie należy zaniesienie jej na stos. Chcesz, żeby któryś z nas cię zastąpił? - Nie! - Galdar kłapnął zębami. - Jaja zaniosę. Nikt inny! Ja to zrobię! - mrugnął, jego oczy okalała czerwona obwódka. - Ale zrobię to tylko dlatego, że taki był jej rozkaz. W innym razie, niechby i smoki podpaliły cały świat i mnie sa - mego. Jeśli ona nie żyje, nie widzę powodu, dla którego ja miałbym żyć. Siedzący wewnątrz namiotu dowodzenia Targonne dosłyszał ową deklarację. Zanotował sobie w pamięci, żeby przy pierwszej okazji pozbyć się minotaura. 12 Pogrzeb Krocząc powoli i z namaszczeniem, Galdar niósł w ramionach ciało Miny, zmierzając w stronę pogrzebowych mar. Łzy toczyły się strumyczkami po zasnutym kirem żałoby pysku minotaura. Nie mógł wydusić z siebie ani słowa, gardło trzymał w uścisku smutek. Tulił ją w ramionach, jej głowa spoczywała na jego prawym ramieniu, tym, które mu podarowała. Chłód bił z jej ciała, skóra stała się upiornie biała. Sine usta, zamknięte powieki, oczy pod powiekami nieruchomo wpatrzone w jeden punkt. Po przybyciu do namiotu, gdzie leżały jej zwłoki, próbował ukradkiem znaleźć w niej jakiś ślad życia. Przysunął stalową rękawicę do jej ust, mając nadzieję, że ujrzy na metalu leciuteńką mgiełkę oddechu. Łudził się, chwytając ją w ramiona, że poczuje słabiutkie bicie jej serca. Nie dojrzał najdrobniejszego obłoczka pary. Zamarłe serce nie wydało ani jednego dźwięku. „Zda się wam, że umarłam” - mówiła mu. - „Mimo to będę żyła. Jedyne Bóstwo utka tę iluzję, bym mogła uderzyć na naszych wrogów”. Mówiła mu to, ale powiedziała przecież także, że powstanie, aby oskarżyć swojego zabójcę i sprawiedliwości stanie się zadość, a teraz leżała w Galdarowych ramionach zimna i blada niczym ścięta lilia zastygła w śniegu. A on miał złożyć ową lilię na stosie, który jedna iskierka przemieni w szalejącą płomieniami otchłań. Rycerze Miny utworzyli gwardię honorową, maszerując w krok za Galdarem w żałobnej procesji. Przywdziali zbroje, wypolerowane na hebanowy połysk, przyłbice mieli spuszczone, każdy skrywał swój żal za maską ze stali. Bez rozkazu dowódców żołnierze uformowali podwójny szpaler ciągnący się od namiotu aż po same mary. Ci, którzy byli z nią od tygodni, stali ramię przy ramieniu z nowicjuszami, którzy mimo krótkiej znajomości zdążyli obdarzyć ją uwielbieniem. Galdar kroczył wolno między rzędami żołnierzy, nie przystając, kiedy ci wyciągali ręce, by dotknąć jej chłodnego ciała i przyjąć ostatnie błogosławieństwo. Młodzi bez wstydu ronili łzy. Poznaczeni bliznami, przyprószeni siwizną weterani patrzeli ponuro z grobowymi minami i chyłkiem ocierali oczy. Idący za Galdarem kapitan Samuval prowadził rumaka Miny, Zimnego Ognia. Jak to było w zwyczaju, jej odwrócone podeszwami do góry buty zaczepiono o strzemiona. Zimny Ogień narowił się i stąpał niespokojne, zapewne z powodu bliskiego sąsiedztwa minotaura - obydwaj z niechęcią zawarli sojusz, bo wcale nie pałali do siebie sympatią. Drugim powodem niepokoju zwierzęcia były udzielające się mu silne uczucia żołnierzy. A poza tym koń najzwyczajniej także przeżywał odejście Miny. Kapitan Samuval miał ręce pełne roboty, bestia bowiem prychała i wierzgała, obnażała zęby, błyskała białkami ślepi, rzucała się niebezpiecznie i z nagła w stronę tłumu. Słońce osiągnęło niemal zenit. Dziwne było niebo nad nimi - mimo letniej pory widniało na nim zimowe słońce, które, choć świeciło jaskrawo, nie dawało ciepła, a zdawało się ginąć w pustych, błękitnych przestworzach. Szpaler mężczyzn skończył się. Galdar stanął przed wielkim stosem. Oplecione linami nosze leżały na ziemi u stóp minotaura. Na szczycie stosu żołnierze z twarzami wyżłobionymi boleściwymi łzami czekali na Minę. Galdar spojrzał w prawo. Lord Targonne stał na baczność. Przyoblekł swoją maskę nieutulonego żalu, pewnie taką samą, jaką nosił na pogrzebie Mirielli Abreny. Z niecierpliwością czekał jednakże końca ceremonii i pozwalał, by jego wzrok przyglądał się wędrówce słońca po niebie - co było dla minotaura mało subtelną wskazówką, by przyspieszył. Na lewo stał generał Dogah. Galdar rzucił dowódcy wiele mówiące spojrzenie. „Musimy go jeszcze pozwodzić!” - prosił niemo. Dogah podniósł oczy ku słońcu, które już niemal zwieszało się prosto nad nimi. Galdar również spojrzał w górę i zobaczył siedem błękitnych smoków kołujących wysoko, z niespotykanym zainteresowaniem przyglądających się ceremonii. W zasadzie smoki mało co potrafi znużyć tak, jak tego typu uroczystości. Ludzie są dla nich jak pluskwy. Żyją krótko i w ciągłym biegu i, tak samo jak pluskwy, co rusz i niezmiennie umierają. Między ludźmi a smokami nie zawiązała się szczególna więź, te ostatnie mało interesowało, co stanie się z pierwszymi. A jednak na oczach Galdara unosiły się teraz nad stosem pogrzebowym Miny. Cienie rzucane przez ich skrzydła raz po raz ślizgały się po jej zastygłej twarzy. Jeśli Targonne chciał użyć błękitnych jako straszaka, udało mu się. Dogah poczuł, jak skurcz smoczego strachu skręca mu serce i tak już przytłoczone żałobą. Spuścił wzrok, poddając się. Absolutnie nic nie mogli zrobić. - Dalej, Galdarze - polecił cicho generał. Ogromny minotaur osunął się na kolana i z niezwykłą czułością złożył ciało Miny na noszach. Ktoś gdzieś znalazł złoto- purpurową sztukę materiału tkanego z cieniutkich jedwabnych nici, prawdopodobnie złupioną elfom. Galdar ułożył ciało Miny na noszach, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Przykrył ją jedwabiem tak, jak ojciec mógłby czule opatulić śpiące dziecko. - Do zobaczenia, Mino - wyszeptał. Na wpół oślepiony łzami, które - nie wiadomo kiedy spłynęły po jego pysku, podniósł się i dał gwałtowny znak. Żołnierze na szczycie stosu pociągnęli za liny. Powrozy naprę - żyły się i nosze z ciałem Miny powoli poczęły unosić się ku górze. Żołnierze złożyli nosze na szczycie, poprawili jedwabny woal. Każdy pochylił się, by ucałować jej zimne czoło albo chłodne dłonie. Następnie zeszli ze stosu. Mina została na górze, sama. Kapitan Samuval wstrzymał Zimnego Ognia tuż pod stosem. Koń, najwyraźniej świadom, że jest na widoku, stał spokojnie, majestatycznie i z godnością. Rycerze Miny zebrali się wokół stosu. Każdy dzierżył w dłoni zapaloną pochodnię. Płomienie nie chwiały się, nie urywały, jaśniały równym ogniem. Dym wił się prosto w niebo. - Miejmy już to za sobą - odezwał się poirytowany lord Targonne. - Na co czekacie? - Chwilę jeszcze, mój panie - odparł Dogah. Krzyknął: - Przyprowadzić więźnia. Targonne spojrzał na generała spode łba. - A on w jakim celu? „Z rozkazu Miny”, mógłby odpowiedzieć Dogah. Pospieszył zaś z pierwszym wytłumaczeniem, jakie przyszło mu do głowy. - Mamy zamiar rzucić go w płomienie, mój panie - odparł Dogah. - Ach - dopowiedział sobie Targonne - ofiara całopalna. - Zarechotał ubawiony swoim małym dowcipem i rozdrażniło go, że nikt mu nie wtórował. Dwóch strażników prowadziło ku nim elfickiego króla, który odpowiadał za śmierć Miny. Łańcuchy oplatały młodzieńca niczym girlandy kwiatów - okowy na jego nadgarstkach i kostkach przymocowano do żelaznego pasa, szyję okalał stalowy kołnierz. Przytłoczony owym ciężarem z ledwością stawiał kroki, jego dręczyciele musieli mu pomagać. Zamiast twarzy miał jeden siniec, napuchnięta powieka zamykała się na oku. Kosztowne szaty były zbrukane krwią. Strażnicy zatrzymali się z nim u stóp stosu. Mężczyzna zadarł głowę. Dojrzał na szczycie ciało Miny. Zbladł tak strasznie, że stał się bielszy nawet niż zwłoki. Z jego gardła dobył się niski, pełen żałości jęk i rzucił się nagle naprzód. Straże, myśląc, że zamierza uciec, pochwyciły go brutalnie. Silvanosheiowi wszelako nie o uciekanie szło. Usłyszał, jak go lżą i mówią coś o wrzuceniu w ogień. Nie dbał o to. Miał nadzieję, że tak zrobią, że będzie mógł umrzeć i być przy niej. Stał z pochyloną głową, a długie włosy opadły mu na obitą twarz. - A teraz, skoro komedia została odstawiona - zgryźliwie odezwał się lord Targonne - kontynuujmy może, co? Galdar odsłonił zęby. Jego wielka dłoń zacisnęła się w pięść. - Na moją brodę, elfy idą - Dogah wykrzyknął z niedowierzaniem. Na mocy rozkazu Miny wszystkie elfy, które chciały uczestniczyć w ceremonii, miały jej pozwolenie i zabraniało się ich nękać, grozić im i krzywdzić, kazano natomiast powitać ich w imię Jedynego Bóstwa. Oficerowie Miny nie spodziewali się, że zobaczą choć jednego elfa. Z obawy przed zemstą większość pozamykała się na cztery spusty w domach, szykując się do obrony rodzin, albo też - w niektórych przypadkach szkicując plany ucieczki w leśne ostępy. Mimo to jednak przez miejskie bramy przelewała się teraz cała masa silvanestyjskich elfów, przeważnie młodych czcicieli Miny. W dłoniach nieśli kwiaty - te, które przeżyły pustoszący dotyk tarczy - i zmierzali ku stosowi krokiem wolnym i miarowym, w takt żałobnej muzyki stłumionej harfy i zapłakanego fletu. Ludzcy żołnierze mieli wszelkie powody ku temu, by widok wroga napawał ich obrzydzeniem, wroga, którego obarczali winą za śmierć ich umiłowanego dowódcy. Między szeregami poniósł się szmer, który stężał w pomruk gniewu i ostrzeżenie dla elfów, by trzymali odpowiedni dystans. W Galdarze obudziła się nadzieja. Oto doskonała taktyka wymijająca! Jeśli ludzie zignorują rozkazy i wyładują swoją wściekłość na elfach, on i inni oficerowie nie będą mogli przywołać ich do porządku. Zerknął na niebo. Błękitne smoki nie wtrącą się do rzezi. Po tak niestosownym incydencie pogrzeb na pewno zostanie odroczony. Elfy kierowały się w stronę stosu. Cienie smoczych skrzydeł ślizgały się po nich. Wielu krew odeszła z policzków i wstrząsały nimi dreszcze. Smoczy strach, który dosięgał nawet Galdara, musiał być dla elfów straszliwym doświadczeniem. Nie miały wątpliwości co do tego, że zostaną brutalnie zaatakowane przez ludzkich żołnierzy, którzy mieli powody, by je nienawidzić. A mimo to przyszły tutaj złożyć hołd dziewczęciu, które położyło na nich swoje ręce i uzdrowiło ich. Minotaur nie mógł postąpić inaczej, jak tylko, choć niechętnie, pokłonić się przed ich odwagą. Podobnie uczynili inni mężczyźni. Być może dlatego, że Mina dotknęła ich wszystkich, między ludźmi a elfami nawiązała się tego dnia więź. Gniewne pomruki i wypowiadane pod nosem groźby ustały. Elfy zajęły swoje miejsca w pełnym szacunku oddaleniu od stosu, jak gdyby były świadome tego, że nie mają prawa podejść bliżej. Podniosły ręce. Ze wschodu przywiała łagodna bryza, pochwyciła kwiaty, które nieśli i poniosła je na wonnym obłoku w stronę stosu, gdzie białe płatki zawirowały i opadły wokół ciała Miny. Stos oświetliło chłodne słońce, padło na twarz Miny, zamigotało w złotym jedwabiu, tak że zdało się, iż płonie własnym ogniem. - Czy jeszcze ktoś ma się zjawić - uszczypliwie dopytywał się Targonne. - Może krasnoludowie? Kenderski kontyngent? Jeśli nie, to kończ już z tym, Dogah! - Oczywiście, mój panie. Najpierw jednak, jak sam powiedziałeś, zamierzasz wygłosić elegię. Jak zauważyłeś, oddziały będą wdzięczne za twoje słowa. Pan Nocy spiorunował go wzrokiem. Robił się coraz bardziej nerwowy i nie potrafił ustalić dlaczego. Być może to przez ten dziwny sposób, w jaki patrzała nań trójka oficerów - z nienawiścią w oczach. Nie, żeby było w tym coś niezwykłego. Wielu było ludzi na Ansalonie, którzy mieli za co nienawidzić i obawiać się wodza Czarnych Rycerzy. Tym, co niepokoiło Targonne’a, było to, że nie potrafił wejrzeć w ich umysły, by dowiedzieć się, o czym myśleli i co knuli. Nagle lord poczuł się zagrożony i nie potrafił pojąć, dlaczego tak się denerwuje. Otaczali go drabanci, rycerze, którzy posiadali wystarczająco dobre powody, by chronić jego życie. Miał pod swoimi rozkazami siedem smoków, które w jednej chwili rozprawią się zarówno z ludźmi, jak i z elfami, jeśliby tylko Pan Nocy dał znak. A mimo to nie potrafił opędzić się od przeczucia, że zbliżało się doń niebezpieczeństwo. Przeczucie to rozsierdziło go, drażniło i żałował, że w ogóle tu przyjechał. Nie tak się rzeczy miały, jak planował. Przybył, by sobie przypisać całą glorię i chwałę, by pławić się w pochlebstwach oddziałów i ich oficerów. Miast tego znalazł się w cieniu martwej dziewczyny. Odchrząknąwszy, Targonne wyprężył pierś. Tonem zimnym i bezbarwnym powiedział: - Spełniła swój obowiązek. - Oficerowie i żołnierze patrzeli nań wyczekująco, w oczekiwaniu na ciąg dalszy. - Oto jej elegia - jego głos był lodowaty. - Stosowna elegia dla każdego żołnierza. Dogah, daj komendę, niech podłożą ogień pod stos. Generał nie odezwał się, rzucił jedynie bezradne spojrzenie w kierunku pozostałych dwóch oficerów. Kapitan Samuval był zdruzgotany, pokonany. Galdar wpatrywał się wzrokiem, w którym mieściła się cała jego dusza, na szczyt stosu, gdzie, sztywna i nieruchoma, leżała Mina. A może się poruszyła? Galdar dojrzał jakieś drganie pod złotym jedwabiem, którym była przykryta. Zobaczył, jak na jej bezkrwiste policzki wraca kolor i serce załomotało mu w nadziei. Oczarowany wyczekiwał, aż wstanie. Nie wstała, on zaś uświadomił sobie gorzką prawdę, że to łagodny wietrzyk poruszył jedwabiem, a fałszywy rumieniec był bladym światłem słońca. Podnosząc głos w urywanym ryku żalu i furii, Galdar chwycił pochodnię z rąk jednego z rycerzy Miny i cisnął jaz całą mocą swojego prawego ramienia na szczyt stosu pogrzebowego. Płonąca pochodnia wylądowała u jej stóp, a okrywający ją jedwab buchnął ogniem. Wznosząc głuche okrzyki, podkomendni Miny rzucili swoje pochodnie. Nasączone olejami drewno zajęło się płomieniem. Ogień rozprzestrzeniał się szybko, a ogniste języki wyciągały się niby chętne dłonie, by wspólnie kręgiem otoczyć stos. Galdar wciąż czuwał. Wpatrywał się w szczyt, żeby nie spuścić z niej oczu, mrugając w bólu, kiedy kłuł go dym, a iskierki osiadały na jego futrze. W końcu żar nabrał takiej siły, że musiał się wycofać, ale odsunął się dopiero, gdy gęste spirale dymu przesłoniły mu ciało drogiej Miny. Lord Targonne, zanosząc się kaszlem i rozwiewając rękoma dym, cofnął się natychmiast. Odczekał dłuższą chwilę, żeby upewnić się, że ogień tańczył wesoło, po czym zwrócił się do Dogaha. - A zatem - odezwał się jego lordowska mość - na mnie już czas... Słońce przesłonił cień. Jasny dzień zgęstniał w ciemną noc, nim zdążyło zabić czyjekolwiek serce. Myśląc, że być może to zaćmienie - choć osobliwe i dość gwałtowne - Galdar uniósł zdumione oczy, wciąż łzawiące od dymu, w niebo. Słońce zasnuł cień, nie był to jednak okrągły cień jedynego księżyca. Na tle wijących się niby pnącza płomieni pojawiła się sylwetka sinusoidalnego ciała, zakręconego ogona, smoczego łba. Potwór wydawał się czarny jak sam koniec czasu. Kiedy rozpostarł masywne skrzydła, słońce znikło zupełnie, stając się ognikiem w smoczym ślepiu. Głęboki i nieprzebrany mrok zaległ nad Silvanostem i w tej samej chwili pożerające stos płomienie stłumił oddech, którego nikt nie dosłyszał, nikt nie poczuł. Z gardła Galdara dobył się zwycięski ryk. Samuval opadł na kolana, twarz ukrył w dłoniach. Dogah wpatrywał się w smoka w zdumieniu. Rycerze Miny wznieśli pełne zdjętego grozą podziwu oczy. Ciemność gęstniała tak, że Targonne ledwie mógł dojrzeć tych, co stali tuż obok niego. - Zabierzcie mnie stąd! Ale już! - rzucił zwięźle. Nikt nie zwracał uwagi na rozkazy. Jego eskorta wpatrywa - ła się w dziwnego, potężnego smoka, który przesłonił słońce i zdawało się, że wszyscy rycerze skamienieli na ten widok. Teraz już wystraszony nie na żarty, czując, że mrok zacieśnia się wokół niego, Pan Nocy jął rozdzielać kopniaki swoim podkomendnym i wyzywać ich od najgorszych. Strach przeszył go dreszczem, szarpał, nogi się pod nim ugięły. W jednej chwili groził swoim oficerom, że ich żywcem obedrze ze skóry, by w drugiej obiecywać im góry stali, żeby tylko uratowali go. Ciemność wciąż tężała. Biel błyskawicy rozdarła nienaturalne nocne niebo. Łupnął grzmot, aż zatrzęsła się ziemia. Targonne zaczął wrzeszczeć na swoje smoki, by przybyły mu na ratunek. Krzyk jednak zamarł mu w gardle. Błyskawica oświetliła postać stojącą na szczycie stosu, postać odzianą w błyszczącą czarną zbroję i przyobleczoną w złoty jedwab, zwęglony i osmalony. Błękitne smoki kołowały nad jej głową, wokół niej trzaskały błyskawice. Śmigając nisko nad zasnutym popiołem stosem, każdy błękitny smok schylał przed nią łeb w pokłonie. - Mina! - błękitne zaintonowały hymn. - Mina! - Mina! - podjął przez łzy Galdar i osunął się na kolana. - Mina! - wyszeptał z ulgą generał Dogah. - Mina! - wykrzyknął na swoje usprawiedliwienie kapitan Samuval. Za ich plecami, gdzieś w ciemnościach, elfy podchwyciły słowo i uczyniły zeń pieśń. - Mina... Mina... - żołnierze przyłączyli się, skandując. - Mina... Mina! Ciemność rozpierzchła się. Słońce na powrót zajaśniało, ciepłe i oślepiające. Przedziwny smok zstąpił z niebieskich przestworzy. Przerażenie i zgroza, jakie zasiało jego nadejście, były tak straszne, że tylko nieliczni spośród całego tłumu zdobyli się, by spojrzeć nań oczyma, w których tliła się trwoga. Ci, którzy tego dokonali, wśród nich Galdar, zobaczyli smoka, jakiego wcześniej nie spotkali na całym Krynnie. Nie mogli długo nań patrzeć, piekące oczy zachodziły im bowiem łzami tak, jak gdyby patrzeli prosto w słońce. Smok był biały, ale nie bielą swych braci żyjących w krainach wiecznych śniegów i mrozu. Ten był biały niczym najgorętszy żar na kuźniczym palenisku. Ta barwa stanowiła dokładne przeciwieństwo czerni. Nie brak koloru, ale smugę wszystkich barw, spektrum. Kiedy ów niezwykły smok zbliżał się ku ziemi, jego skrzydła nie smagały powietrza ani też nie zatrzęsła się ziemia, kiedy wylądował. Błękitne, cała siódemka, schyliły głowy i rozpostartymi skrzydłami oddały mu cześć. - Śmierć! - krzyknęły unisono, głosem dzikim i straszliwym. - Śmierć wraca! Teraz można było dostrzec, że przybysz nie należał do świata żywych. Była to widmowa bestia, utkana z dusz smoków chromatycznych, które złożyły życie w Epoce Śmiertelnych, wymordowane przez własny rodzaj. Posłaniec śmierci podniósł swoją przednią upazurzoną łapę i odwrócił ją zagłębieniem do góry, po czym położył na szczycie stosu. Mina stanęła na odwróconym pazurze. Smok z czcią postawił jąna osmalonej, zwęglonej, zasłanej popiołem ziemi. - Mina! Mina! - żołnierze tupali nogami, tłukli mieczami w tarcze, wrzeszczeli aż do zdarcia gardeł, a nawet wtedy ich krzyk rozbrzmiewał nadal. Elfie głosy przekuły jej imię w madrygał, którego piękno zauroczyło nawet najbardziej nieubłagane i zatwardziałe ludzkie serca. Mina spoglądała na nich wszystkich wzrokiem, którego radość rozświetliła bursztyn jej oczu i zabłysły najprawdziwszym złotem. Oszołomiona miłością i uwielbieniem, zdawała się nie wiedzieć, jak zareagować. Po długim namyśle przyjęła hołdy niemalże nieśmiałym gestem dłoni i wdzięcznym uśmiechem. Uściskiem ręki przywitała się z Dogahem i kapitanem Samuvalem, którzy ze szczęścia zaniemówili. Następnie Mina podeszła do minotaura i stanęła naprzeciw niego. - Galdarze - zaczęła łagodnym głosem. - Podniósł gło - we. Mina wyciągnęła doń swoją dłoń. - Proszę, Galdarze - powiedziała. Zamknął jej dłoń w swojej dłoni, poczuł ciepło jej ciała. - Chwal Jedyne Bóstwo - zwróciła się doń Mina. - Tak jak przyrzekłeś. - Chwała niech będzie Jedynemu Bóstwu! - szepnął Galdar zdławionym głosem. - Czy zawsze będziesz wątpił? - spytała. Spojrzał na nią z lękiem, obawiając się jej gniewu, ujrzał jednak, że uśmiechała się czule i z troską. - Wybacz mi, Mino - zająknął się. - Już nie będę więcej wątpił. Przyrzekam. - Ależ będziesz, Galdarze - odparła Mina - ale nie jestem o to zła. Bez wątpiących nie byłoby żadnych cudów. Przycisnął jej dłoń do ust. - A teraz powstań - nakazała mu, a jej głos, podobnie jak bursztyn jej oczu, stężał. - Powstań i połóż ręce na tym, który tak pragnął mojej śmierci. Mina wskazała zabójcę. Jej palec nie spoczął na nieszczęsnym Silvanosheiu, który wpatrywał się w nią ogłupiały ze zdumienia i niedowierzania. Spoczął na Targonnie. 13 Odwet za zmarłych Morhamowi Targonne’owi nie imponowały cuda. W swoim czasie widział je wszystkie, widział dym, widział lustra. Jak wszystko inne na tym świecie, cuda można było sprzedać i kupić jak rybę na straganie, wczorajszą rybę, skoro o tym mowa, bo większość zalatywała smrodem aż pod niebiosa. Musiał przyznać, że przedstawienie, jakie tu obejrzał, było dobre, lepsze niż większość. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale wiedział prawie na pewno, że można było takie wytłumaczenie znaleźć. Wiedział, gdzie go szukać - w umyśle tej dziewczyny. Zapuścił mentalną sondę do wnętrza okolonej czerwienią głowy Miny, wystrzelił ją szybko i prosto, niby strzałę ze stalowym grotem. Kiedy już dowie się prawdy, zdemaskuje ją przed jej otumanionymi wyznawcami. Wyjawi im, jak bardzo jest niebezpieczna. Jeszcze będą mu dziękować... W jej umyśle ujrzał nieskończoność, która nie jest przeznaczona dla oczu żadnego ze śmiertelników. Żadna śmiertelna dusza nie może pojąć owej drobiny, w której zamyka się przestwór. Żadne śmiertelne oko nie potrafi spojrzeć w oślepiające światło skrzącej się ciemności. Śmiertelne ciało usycha na wiór w mrożącym ogniu płonącego lodu. Śmiertelne uszy nie dosłyszą grzmiącej ciszy i trzaskającego bezgłosu. Śmiertelne duchy nie potrafią pojąć życia, które bierze początek w śmierci i śmierci tętniącej w życiu. Z pewnością nie śmiertelny umysł ludzi pokroju Targonne’a. Umysł, który dzieli honor przez ambicję i mnoży zyski przez chciwość. Cyfry, które składały się na sumę jego życia, dzielił wciąż na pół i na pół, aż w końcu stał się ułamkiem. Wielcy spuszczają pokornie wzrok, choćby w przelocie dojrzawszy nieskończoność. Niegodziwcy dygoczą ze strachu. Targonne był przerażony. Był szczurem w niezmierzonym przestworze, osaczonym szczurem, który nie mógł znaleźć rogu, w który go zapędzano. Nawet w takiej sytuacji szczur pozostaje mimo wszystko przebiegły. Chytrość była ostatnią bronią Targonne’a. Rozglądając się wokoło, spostrzegł, że nie ma żadnych przyjaciół, żadnych sprzymierzeńców. Wszystkim, co miał, byli ludzie, którzy służyli mu ze strachu, dla ambicji albo z konieczności, a każda z ich nieistotnych trosk rozsypywała się w proch pod dotknięciem nieśmiertelnej dłoni. Jego wina kłuła w oczy nawet najgłupszego spośród nich. Mógł się zapierać albo przyznać. Nieporadnie, ze źle dopasowanym napierśnikiem obijającym mu się o kościste kolana, Targonne przykląkł przed Miną, przyjmując pozę najskrajniejszej pokory. - Tak, to prawda - udał atak płaczu, wyciskając nawet jedną czy dwie skąpe łzy. - Pragnąłem twojej śmierci. Nie miałem innego wyboru. Taki dostałem rozkaz. - Głowę trzymał skromnie spuszczoną, ale rzucił ukradkowe spojrzenie, żeby zobaczyć, jaki rezultat odnosi jego przemowa. - Malystryx kazała cię uśmiercić. Lęka się ciebie i ma ku temu powody! - Pomyślał sobie, że nadeszła pora, żeby podnieść głowę i, dopasowując mimikę do słów, odezwał się: - Błądziłem. Przyznaję się. Malystryx przejmowała mnie strachem. Widzę teraz, że był to bezpodstawny lęk. Twoje bóstwo, owo Jedyne Bóstwo - ono jest najcudowniejsze, najwspanialsze i najpotężniejsze. - Złożył dłonie. - Wybacz mi. Pozwól mi służyć sobie, Mino. Pozwól mi służyć twojemu bogu! Zajrzał w bursztynowe oczy i dostrzegł w nich siebie, mi - żernego robaka miotającego się bezładnie i gorączkowo, póki jantar nie pochłonął go i spętał. - Przepowiedziałam, że pewnego dnia klękniesz przede mną - odezwała się Mina, a w jej głosie nie było znać samozadowolenia, mówiła łagodnie. - Wybaczam ci. Co więcej, wybacza ci Jedyne Bóstwo i przyjmuje cię jako swojego sługę. Targonne, uśmiechając się szeroko w myślach, jął wstawać z klęczek. - Galdarze - ciągnęła Mina - twój miecz. Minotaur obnażył pokaźnych rozmiarów zakrzywione ostrze, uniósł je. Przytrzymał chwilę nad głową Pana Nocy, dość długo, by ów tchórz zdążył w pełni uświadomić sobie, co go czekało. Wrzask przerażenia, jaki dobył z siebie Targonne, pisk konającego szczura, przerwał świst klingi, która oddzieliła jego głowę od karku. Cętki krwi chlapnęły na Minę. Głowa potoczyła się do jej stóp i legła tam w makabrycznej kałuży, twarzą zarytą w błocie zmieszanym z popiołem. - Niech żyje Mina! Pani Nocy! - krzyknął generał Dogah. - Niech żyje Mina! Pani Nocy! - żołnierze podjęli okrzyk, który, niesiony na ich głosach, uleciał prosto do nieba. Elfy przeraziło owo brutalne morderstwo, choć ofiara bez wątpienia zasługiwała na karę. Nucone przez nie chwalebne hymny ucichały nierówno. Wpatrywały się w Minę, która nawet nie starła krwi. - Jakie są twoje rozkazy, Mino? - zasalutował Dogah. - Razem ze swoimi podkomendnymi zostaniesz tutaj, by przejąć krainę Silvanesti w imię Czarnych Rycerzy Neraki - odparła. - Prześlesz ode mnie obfitą daninę Smoczemu Suwerenowi Malystryx. To powinno ją udobruchać i skierować jej uwagę na swoje sprawy. Dogah pogładził brodę. - Gdzie mamy znaleźć ową obfitą daninę, Mino? Skinęła na kapitana Samuvala, żeby puścił Zimnego Ognia. Koń podbiegł do niej tanecznym krokiem, otarł się o nią łbem. Mina z uczuciem pogłaskała koński kark i zabrała się za odpinanie juków. - A jak myślisz, gdzie ją znajdziesz, generale? - spytała. - W królewskim skarbcu w Wieży Gwiazd. W domostwach członków królewskiego rodu i w kantorkach elfickich kupców. Nawet najbiedniejsze z tych elfów - ciągnęła, rzucając juki na ziemię - mają gdzieś pochowane rodzinne skarby. Dogah zachichotał pod nosem. - A co z samymi elfami? Mina rzuciła spojrzenie w stronę bezgłowych zwłok, które bezceremonialnie zaciągano na pogrzebowy stos. - Obiecały służyć Jedynemu Bóstwu i teraz Jedyne ich potrzebuje - odparła. - Niechaj te, którzy złożyły mu przysięgę, wypełniają, pomagając nam utrzymać kontrolę nad krainą. - Nie zrobią tego, Mino - zaoponował z ponurą miną Dogah. - Ich posługa nie sięga tak daleko. - Zdziwisz się, Dogah - zripostowała. - Tak jak my wszyscy, elfy poszukiwały czegoś poza nimi samymi, czegoś, w co mogłyby uwierzyć. Jedyne Bóstwo dało im to właśnie i wielu z nich będzie mu służyć. Silvanestyjczycy, którzy wyznają wiarę w Jedyne, wzniosą jego Świątynię w samym sercu Silvanostu. Elfickim kapłanom Jedynego podarowana zostanie moc uzdrawiania i zdolność czynienia innych cudów. Najpierw jednak, Dogah, Jedyny zechce, by poświadczyli swoją lojalność. Oni pierwsi powinni oddać swój majątek i to na nich spocznie obowiązek zabrania majątku tym, którzy wykażą się uporem. Elfy, które uznają lojalność wobec Jedynego Bóstwa, powinny wydać nam tych wszystkich, którzy są wrogami naszego Boga, nawet jeśliby owi wrogowie mieli być ich kochankami, żonami, ojcami czy dziećmi. O to wszystko ich poprosisz, a ci, którzy zaprawdę we mnie wierzą, zgodzą się na poświęcenie. Jeśli tak nie uczynią, mogą służyć Jedynemu jako zmarli, tak samo dobrze jak żywi. - Rozumiem - odparł Dogah. Mina przyklękła, żeby odpiąć sprzączki opasujące brzuch Zimnego Ognia. Wszyscy rycerze ruszyliby, żeby ją wyręczyć, ale kiedy tylko któryś robił krok w kierunku konia, ten obnażał zęby i wstrzymywał człowieka spojrzeniem zazdrosnych oczu. - Przekazuję ci dowództwo, Dogah. Wyruszani dziś z moimi oddziałami do Solamnii. Musimy dotrzeć tam w dwa dni. - Dwa dni! - zaprotestował Galdar. - Mino, Solamnia leży na drugim krańcu kontynentu! Tysiąc mil stąd, za Morzem Nowym. Taki wyczyn jest zgoła niemożliwy... - Mina wyprostowała się, spojrzała minotaurowi prosto w oczy. Galdar głośno przełknął ślinę. - Taki wyczyn byłby niemożliwy - poprawił się ze skruchą - dla każdego, tylko nie dla ciebie. - Dla Jedynego Bóstwa, Galdarze - sprostowała Mina. - Dla Jedynego. - Zdjąwszy siodło z grzbietu Zimnego Ognia, uwolniła go również z uzdy, którą rzuciła na ziemię obok siodła. - Zapakuj to razem z resztą moich rzeczy - rozkazała. Otuliwszy ramionami kark konia, Mina łagodnie przemawiała do zwierzęcia. Zimny Ogień uważnie chłonął jej słowa z pochylonym łbem, nastawionymi uszami, starając się nie uronić choćby najdrobniejszego szeptu. Po dłuższej chwili rumak skinął łbem. Mina pocałowała go i pogłaskała z miłością. - Jesteś w rękach Jedynego Bóstwa - powiedziała. Gdy będzie trzeba, ono odeśle cię do mnie z powrotem. Zimny Ogień podniósł łeb, potrząsnął dumnie grzywą, obrócił się i pogalopował w stronę lasu. Ci, którzy stali na jego drodze, musieli zejść z niej odskokami i na czworakach, nie zważał bowiem na to, kogo tratowały jego kopyta. Mina patrzyła, jak się oddala, a potem, zupełnie jakby przez przypadek, zauważyła Silvanosheia. Elf śledził wszystko oszołomionym wzrokiem kogoś, kto błądzi we śnie i nie może się zbudzić. Wpatrywał się w trzaskający ogień z boleścią, która graniczyła z szaleństwem. Na własne oczy widział zwycięski powrót Miny do świata żywych, a przyjął go z niedowierzaniem, które zajęło się płomieniem radości. Silvanoshei był tak silnie przekonany o swojej winie, że kiedy usłyszał, jak wskazuje swojego zabójcę, zapragnął umrzeć. Nawet teraz nie potrafił pojąć tego, co się stało. Jedynym, o czym wiedział młody elf, było to, że jego miłość ciągle żyła. Wbił w nią wzrok pełen zdumienia i rozpaczy za - razem, pełen nadziei i przygnębienia, widzący wszystko, nie rozumiejący zaś niczego. Podeszła do niego. Usiłował podnieść się na nogi, ale łańcuchy ciążyły mu i pętały go tak, że z trudnością przychodziło mu ruszenie się z miejsca. - Mino... - zaczął, ale złamana szczęka, boląca i napuchnięta, pozwalała mu jedynie na niezrozumiałe mamrotanie. Mina dotknęła jego czoła, a wtedy bolesność ustąpiła, kości szczęki zrosły się. Po sińcach zniknął wszelki ślad, opuchlizna zniknęła. Chwytając jej dłonie, żarliwie przycisnął je do ust. - Kocham cię, Mino! - Nie jestem godna twojej miłości - odparła. - Ależ jesteś, Mino, jesteś! - bełkotał z przejęciem. Ja mogę być królem, ale ty jesteś królową... - Nie zrozumiałeś mnie, Silvanosheiu - łagodnie sprostowała Pani Nocy. - Nie mnie powinieneś obdarzać swoją miłością, ale Jedyne Bóstwo, które mną kieruje i prowadzi. Uwolniła dłonie z jego uścisku. - Mino! - jęknął zrozpaczony. - Niech twoja miłość do mnie przywiedzie cię do Jedynego Bóstwa, Silvanosheiu - powiedziała doń dziewczyna. To ręka Jedynego połączyła nasze drogi. I to jego ręka siłą je teraz rozdziela, ale jeśli pozwolisz, by cię poprowadziła, znów będziemy razem. Jesteś Wybrańcem Jedynego Bóstwa, Silvanosheiu. Przyjmij to i nie ustawaj w wierze. Zdjęła z palca rubinową obrączkę, ów zatruty pierścień. Upuściła go na jego drżącą dłoń, po czym odwróciła się i odeszła, nawet się nie oglądając. - Mino! - krzyczał król, ona jednak była głucha na jego wołanie. Zakute w kajdany ręce zwieszały się bezwładnie przed nim. Nie zwracał uwagi na nic, co działo się dookoła niego. Klęczał wciąż na zakrwawionej ziemi, ściskając pierścień, wpatrując się w Minę z całą duszą i sercem wypisanymi w oczach. - Dlaczego mu to powiedziałaś, Mino? - spytał półgłosem Galdar, kiedy podbiegł do niej, by jej towarzyszyć. - Elf nie obchodzi cię nic a nic, to przecież oczywiste. Po co zwodzić go dalej? Po co zawracać sobie głowę? - Bo mógłby stanowić dla nas zagrożenie, Galdarze odparła. - Zostawiam tutaj skromne siły, by panowały nad ogromnym narodem. Jeśli tylko elfy znajdą silnego przywódcę, mogą zjednoczyć się i nas rozgromić. A on jest podatnym gruntem, na którym wykiełkować może ziarno takiego przywództwa. Galdar zerknął przez ramię, zobaczył elfa tarzającego się na ziemi. - Ten zasmarkany nędznik? Pozwól mi go dobić. - Galdar położył dłoń na rękojeści miecza upstrzonego krwią Targonne’a. - I zrobić z niego męczennika? - Mina potrząsnęła głową. - Nie, o niebo lepiej na tym wyjdziemy, jak zacznie czcić Jedyne Bóstwo, jak ogłuchnie na wołania swojego ludu. Bo owo błaganie zmieni się w przekleństwo. Nie lękaj się, Galdarze - dodała, naciągając miękkie, skórkowe rękawice jeździeckie. - Jedyne Bóstwo postarało się o to, by Silvanoshei przestał być dla nas zagrożeniem. - Chcesz powiedzieć, że to Jedyne doprowadziło go do takiego stanu? - spytał Galdar. Mina wbiła weń bursztynowe spojrzenie. - Oczywiście. Przecież to ono kieruje każdym przeznaczeniem. Jego przeznaczeniem. Twoim. Moim. - Wpatrywała się w niego długo, po czym powiedziała cicho, niemalże do siebie: - Wiem, co leży ci na sercu, co czujesz. Mnie też z trudem przyszło przyjęcie woli Jedynego, przeciwnej mojej. Długi czas walczyłam i szamotałam się. Pozwól, że opowiem ci pewną historię, a być może zrozumiesz. Kiedyś, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, do miejsca, w którym mieszkałam, wleciał ptak. Ściany tam były z kryształu, ptak widział więc świat na zewnątrz, widział słońce, błękit nieba i wolność. Rozbijał się o szklany mur, gorączkowo usiłując wrócić pod słoneczne promienie. Próbowaliśmy go złapać, ale nie dawał się podejść. Koniec końców, ranny i wyczerpany, ptak padł na podłogę i leżał tam, drżąc. Złota Luna podniosła go, wygładziła jego piórka i uzdrowiła rany. Wyniosła go na zewnątrz i puściła wolno. Byłam jak ten ptak. Ciskałam się na kryształowe ściany własnego jestestwa, a kiedy ległam w sińcach i ranach, Jedyne Bóstwo podniosło mnie i uzdrowiło, a teraz jest mi przewodnikiem i nauczycielem, tak jak przewodzi i naucza nas wszystkich. Czy rozumiesz to, Galdarze? Nie był pewien. Nie był też pewien, czy chce zrozumieć, powiedział jednak: „Tak, Mino”, bo chciał sprawić jej radość, wygładzić zmarszczkę na zachmurzonym czole i na powrót rozświetlić bursztynowe oczy. Na dłuższą chwilę jej spojrzenie spoczęło na nim, potem odwróciła się i rzuciła raźnym tonem: - Zwołaj ludzi. Niech spakują swój rynsztunek i przygotują się do marszu do Solamnii. - Tak, Mino - skłonił się minotaur. Zatrzymała się, spojrzała na niego. Kącik ust zadrgał. - Nie dopytujesz się, jak tam dotrzemy, Galdarze - zauważyła. - Nie, Mino - zgodził się. - Jeśli każesz mi lecieć, ufam, że wyrosną mi skrzydła. Mina roześmiała się perliście. Była w doskonałym humorze, cała aż iskrzyła się i emanowała energią. Wskazała na horyzont. - Tam, Galdarze - powiedziała. - Oto, jak latał będzie minotaur. Słońce ustępowało miejsca nocy, zanurzając się w kałuży krwi i ognia. Oczom Galdara ukazał się spektakl zatrważający w swoim straszliwym pięknie. Niebo wypełnione było smokami. Słońce odbijało się błyskiem w czerwonych i błękitnych skrzydłach, prześwitując przez nie niczym płomień przebijający się przez witraże. Łuski czarnych smoków migotały opa - lizującym mrokiem, łuski zielonych były niczym szmaragdy rozrzucone na kobaltowej płachcie. Czerwone smoki - potężne i monumentalne, smoki błękitne - drobne i śmigłe, czarne - cięte i okrutne, białe - zimne i piękne, zielone wreszcie - groźne i śmiercionośne. Smoki wszystkich barw, samce i samice, stare i młode, wszystkie przybyły na wezwanie Miny. Wiele z tych bestii kryło się w głębi swoich legowisk, drżąc ze strachu przed Malys i Beryl, przed Khellendrosem, jednym ze swoich, który zwrócił się przeciwko nim. Ukrywały się, lękając, że ich czaszki dołączą do innych zatkniętych na totemach smoczych suwerenów. A potem nadeszła owa wielka burza. Ponad straszliwymi wiatrami, trzaskającymi piorunami, dudniącymi grzmotami smoki dosłyszały głos, który nakazywał im szykować się, być gotowymi i przybyć, kiedy zostaną wezwane. Zmęczone życiem w ciągłej trwodze, z utęsknieniem czekające, by wziąć odwet za śmierć swoich towarzyszy, dzieci, współbraci, odpowiedziały na owo wezwanie i leciały teraz do Silvanesti, a ich wielobarwne łuski tworzyły straszliwą tęczę spinającą niebo nad odwieczną ojczyzną elfów. Smocze łuski migotały w promieniach słońca tak, że każdy zdawał się być wysadzany feerią klejnotów. Ich cienie kładły się na ziemi falami, muskały pagórki i gospodarstwa, jeziora i lasy. Szybkoskrzydłe błękitne leciały na przedzie, blisko siebie, bijąc w równym tempie, dumne ze swojej precyzji. Ciężkawe czerwone zamykały klucz, a na jedno uderzenie ich olbrzymich skrzydeł przypadały cztery szybszych błękitnych. Czarne i zielone rozstrzeliły się po całym niebie. Elfy poczuły ukłucie strachu, jaki przyniosły z sobą smoki. Wiele padło na ziemię bez przytomności, a inne, pochwycone szaleństwem, rzuciły się do ucieczki. Dogah posłał za nimi swoich ludzi, nakazując im, żeby nie pozwolili ani jednemu elfowi przedostać się do leśnej głuszy. Ludzie Miny pobiegli przygotować swój rynsztunek i taką ilość prowiantu, jaka się tylko zdoła zmieścić na smoczym grzbiecie. Przynieśli Pani Nocy jej mapy, powiedziała, że nie potrzebuje nic ponadto. Zanim pierwszy ze smoków zaczął zataczać kręgi i wylądował na polu bitwy, byli już gotowi i czekali. Galdar dosiadł gigantycznego czerwonego. Kapitan Samuval wybrał błękit. Mina siedziała na grzbiecie owego osobliwego smoka, którego zwała „smokiem śmierci”. - Będziemy podróżować pod osłoną mroku - zdecydowała. - Ani księżyc, ani gwiazdy nie rozświetlą dzisiejszej nocy, nasza wyprawa pozostanie więc tajemnicą. - Jaki jest jej cel? - spytał Galdar. - Miejsce, gdzie zbierają się umarli - odparła. - Miejsce zwane Nightlund. Jej smok rozpostarł widmowe skrzydła i bez trudu wzniósł się w górę, zupełnie jakby nie ważył więcej niż popiół, który wirował nad stosem, na którym spalono zwłoki Targonne’a. Pozostałe smoki, niosąc na swoich grzbietach wojsko Miny, poderwały się w niebo. Z zachodu nadpłynęły skłębione chmury, przesłaniając słońce i uformowały gęsty całun wokół smoczej watahy. Dogah wrócił do namiotu dowodzenia. Miał przed sobą sporo pracy: zarekwirować magazyny w celu składowania łupów, stworzyć obozy pracy dla niewolników, centra przesłuchań i więzienia, a także zamtuzy dla uciechy żołnierzy. Kiedy był w Silvanoście, zwrócił uwagę na świątynię postawioną ku czci starej bogini, Mishakal. Założy tam kult Jedynego Bóstwa, zdecydował. Idealne miejsce. Kiedy już zaplanował, co trzeba, do jego uszu doszły krzyki elfów, które najpewniej ciągle jeszcze wcielano w szeregi martwych sług Jedynego Bóstwa. W oddali, na polu bitwy, Silvanoshei pozostał tam, gdzie odwróciła się odeń Mina. Nie potrafił oderwać od niej oczu. Zrozpaczony patrzył, jak odlatuje, kurczowo trzymał się owego strzępka nadziei, który mu zostawiła, tak jak dzieciak kurczowo ściska w dłoniach postrzępiony kocyk, by odpędzić noc - ne potwory. Nie słyszał krzyków swoich poddanych. Jedynym, co słyszał, był głos Miny. „Jedyne Bóstwo. Przyjmij Jedyne Bóstwo, a znów będziemy razem”. 14 Wybraniec Jedynego Bóstwa Dziesięciu kirathów i tyleż samo elfów z oddziałów Alhany śledziło pogrzeb z lasów poza murami Silvanostu. Skryli się tam, kiedy nadleciały smoki. Odziane w magiczne płaszcze, które czyniły ich niewidzialnymi dla jakichkolwiek szukających oczu, elfy mogły podkraść się dość blisko pogrzebowego stosu. Były naocznymi świadkami całego wydarzenia, ale nie mogły same wkroczyć do akcji. Nie mogły zrobić nic, by ocalić swoich braci. Ich siły były zbyt skąpe. Pomoc jeszcze nadejdzie. Te elfy przybyły tutaj wykonać jedną misję, miały tylko jeden cel, a mianowicie uratowanie swojego młodego króla. Śmierć dźwięczała wokoło. Wykarczowane lasy wyły w agonii. Duch Cyana Krwawej Zguby syczał i skowyczał na wietrze. Te elfy zwalczyły czar - sen własną odwagą. Bez strachu skrzyżowały oręż z ogrami. Teraz jednak, zmuszone do słuchania pieśni śmierci, poczuły, jak pocą im się dłonie i ściskają żołądki. Elfom skrytym w leśnej gęstwinie raz jeszcze stanął przed oczyma dawny czar - sen, ten był jednak gorszy, bo, w przeciwieństwie do poprzedniego, dział się na jawie. Patrzyły, jak ich bracia okryli się kirem po śmierci tej dziwnej ludzkiej dziewczyny, Miny. Kiedy rycerze rzucili pochodnie na stos, elfy nie radowały się nawet w głębi serc. Przyglądały się wszystkiemu w czujnej ciszy. Przykucnięta pośród konarów odrąbanych od żywej wciąż osiki, którą zostawiono, by zeschła na wiór, Alhana Starbreeze widziała płomienie trzaskające na stosie i dym z wolna unoszący się w niebo. Jej wzrok spoczywał na synu, Silvanosheiu, którego przyciągnięto w łańcuchach, a który teraz zdawał się bliski omdlenia. Stojący za jej plecami Samar mruknął coś. Nie chciał, żeby tu przychodziła, sprzeciwiał się temu, ale tym razem nieugięcie broniła swojej racji. - Co powiedziałeś, dowódco? - szepnął Kiryn. - Nic - odparł Samar, zerkając na Alhanę. Nie powie złego słowa na syna swej władczyni inaczej, jak tylko pod nosem, a już na pewno nie przy Kirynie, który nigdy nie przestał bronić Silvanosheia, uparcie utrzymując, że król znalazł się we władaniu jakiejś potężnej siły. Samar lubił Kiryna. Podziwiał młodzieńca za to, że nie zbrakło mu ani sprytu, ani rozsądku, ani też dalekowzroczności, kiedy wymknął się z owego tragicznego przyjęcia, że odnalazł kirathów i opowiedział im o tym, co zaszło. Kiryn był jednakże Silvanestyjczykiem i choć utrzymywał, że przez wszystkie te lata pozostał lojalny Alhanie, stary elf nie ufał mu. Jakaś ręka dotknęła jego ramienia i Samar mimowolnie wzdrygnął się. Obejrzał się, cały w nerwach, choć gdyby dosłyszał zbliżającego się elfickiego zwiadowcę, uraczyłby go surową reprymendą za taką nieostrożność. - No i - warknął - czego się dowiedziałaś? - Prawdą jest to, co usłyszeliśmy - odparła kobieta głosem cichszym od szeptów zjaw. - Silvanoshei był odpowiedzialny za śmierć tej dziewczyny. Dał jej pierścień, który, jak powiedział, przesłała mu matka. Pierścień był zatruty. Kobieta zmarła niemal natychmiast. - Nie posyłałam żadnego pierścienia! - zaprotestowała matka króla, czując na sobie zimne spojrzenia kirathów. Latami wkładano im do głów, że Alhana Starbreeze była nieczystym elfem. Być może niektórzy z nich w końcu w to uwierzyli. - Ja do walki ze swoimi wrogami staję twarzą w twarz. Nie truję ich, zwłaszcza jeśli wiem, że to mój lud poniesie bolesne konsekwencje! - To mi trąci zdradą - odezwał się Samar. - Ludzką zdradą. Ten cały lord Targonne znany jest z tego, że na szczyt wdrapał się po drabinie z trupów swoich wrogów. Ta dziewczyna była po prostu jeszcze jednym szczeblem... - Dowódco! Popatrz! - wskazał zwiadowca. Elfy skryte w cieniach zawodzącego śmiertelnym lamentem lasu w oszołomieniu przyglądały się, jak dziewczyna wstaje, żywa i w jednym kawałku, z płonącego stosu. Ludzie obwołali to cudem. Elfy były sceptyczne. - Aha, podejrzewałem, że nie obejdzie się bez jakiejś sztuczki - skwitował całe wydarzenie Samar. Potem zjawił się ów dziwny smok śmierci i elfy spojrzały po sobie zasnutymi cieniem oczyma. - Co to jest? - Alhana głośno wyraziła swoje zdziwienie. - Co to ma znaczyć? Na to Samar nie miał gotowej odpowiedzi. Żył od setek lat, zawędrował niemalże do każdego zakątka Ansalonu i nigdy nie spotkał tak przerażającej bestii. Elfy słyszały, jak oskarżenie dziewczyny pada na Targonne’a i choć wiele z nich nie rozumiało języka, w którym mówiła, potrafiły domyśleć się wagi jej słów, widząc wyraz twarzy mężczyzny, nad którym zawisła zguba. Widok jego bezgłowych zwłok padających na ziemię przyjęły bez komentarzy i zdziwienia. Tak barbarzyńskiego zachowania można się było po ludziach spodziewać. Kiedy wielobarwna eskadra smoków uformowała na silvanestyjskim niebie odrażającą tęczę, pieśni śmierci rozbrzmiały rozdzierającym hymnem. Elfy stopiły się z cieniami i drżały, kiedy przetoczył się nad nimi smoczy strach. Przywarły do ściętych drzew. Myśl o śmierci przesłoniła wszystko inne, nie widziały nic poza obrazem własnej agonii. Smoki odleciały, unosząc z sobą ową dziwną dziewczynę. Czarni Rycerze Neraki niby nurt porwali silvanestyjski lud, w jednym ręku niosąc zbawienie, w drugim zaś śmierć. Serce Alhany przeszył ból niemal miażdżący, kiedy doszły do niej krzyki tych, którzy jaki pierwsi padli ofiarą gniewu Czarnych Rycerzy. Nad pięknym miastem już zaczynały unosić się spirale dymu, mimo to jednak wyciągnęła rękę, by powstrzymać Kolana, kiratha, który zerwał się z mieczem w dłoni. - Gdzie chcesz iść? - spytała Alhana. - Ratować ich - odparł ponuro Rolan. - Ratować albo umrzeć razem z nimi. - Niemądry to czyn. Oddałbyś życie tak za nic? - Musimy coś zrobić! - krzyknął kirath z posiniałą twarzą. - Musimy im pomóc! - Jest nas trzydzieścioro - odparła Alhana. - Ludzie mają nad nami kilkunastokrotną przewagę liczebną. - Spojrzała za siebie chmurnie, wskazała na uciekających Silvanestyjczyków. - Gdyby nasi rodacy stanęli do walki, moglibyśmy im pomóc, ale - popatrz tylko! Spójrz na nich! Niektórzy zbiegają w konfuzji i panice. Inni uparcie stoją i wznoszą modlitwy do tego fałszywego bożka. - Sprytna ta kobieta - odezwał się cicho Samar. Swoimi sztuczkami i obietnicami uwiodła naszych współbraci, co jest pewne tak samo jak to, że uwiodła tego nieszczęsnego chłopaka. Nie znam sposobu, w jaki moglibyśmy im pomóc. Nie teraz - nie dopóki rozum nie odzyska nad nimi władzy. Ale może znajdziemy sposób, żeby ich wyratować. Po policzkach Rolana popłynęły strumieniami łzy. Każdy przedśmiertny elfi krzyk zdawał się go ranić, bo jego ciałem raz po raz wstrząsały dreszcze. Stał pełen wahania, mrugając oczyma i śledząc szare wici dymu unoszące się nad Silvanostem. Alhana nie roniła łez. Nie została jej już nawet jedna. - Samarze, popatrz! - wskazał Kiryn. - Silvanoshei. Zabierają go. Jeśli mamy zamiar coś zrobić, lepiej zróbmy to szybko, zanim dotrą do miasta i zamkną go w jakimś lochu. Młody elf stał na polu bitwy w cieniu stosu pogrzebowego Miny i zdawał się tak oszołomiony, że utracił władzę nad swoimi zmysłami. Nie odwrócił wzroku, by zobaczyć, co się działo z jego poddanymi. Nawet nie drgnął. Wpatrywał się niby sparaliżowany w miejsce, gdzie przedtem stała Mina. Czterech ludzi - zwykłych żołdaków, nie rycerzy - zostawiono, by go pilnowali. Dwóch z nich chwyciło go i zaczęło wlec, dwóch pozostałych ruszyło za nimi z obnażonymi mieczami, rozglądając się uważnie na boki. Tylko czterech. Reszta rycerzy i żołnierzy co sił w nogach pospieszyła wcielić w życie rozkaz zdobycia i złupienia Silvanostu, odległego o jakąś milę. Obozowisko było puste, wyludnione poza tą czwórką i księciem. - Zrobimy to, po co tu przyszliśmy - odezwała się Alhana. - Odbijemy księcia. Mamy szansę. Samar wyszedł z kryjówki. Z jego gardła dobyło się przenikliwe nawoływanie jastrzębia i zaraz w gęstwinie zaroiło się od elfickich wojowników skrytych dotychczas w cieniach. Dowódca dał swoim wojownikom znak, żeby ruszyli naprzód. Alhana również się podniosła, ale zatrzymała się na chwilę, położyła rękę na ramieniu Kolana. - Wybacz mi - przemówiła doń. - Nieobcy mi jest twój ból i dzielę go razem z tobą. Jest coś, co możemy zrobić. - Rolan podniósł na nią wzrok, a w jego oczach zamigotały łzy. - Możemy teraz wrócić i pomścić zmarłych - dokończyła. Kirath gorliwie przytaknął. Ściskając w dłoni broń, Alhana zrównała się z Samarem i prędko dogonili główny korpus elfickich wojowników, kiedy bezgłośnie i niezauważenie wybiegli z szepczących cieni. Dręczyciele Silvanosheia ciągnęli go z powrotem do Silvanostu. Czterej mężczyźni byli w kiepskich humorach, utyskiwali, że cała zabawa z łupieniem i paleniem miasta przeszła im koło nosa. Silvanoshei potykał się na wyboistej drodze, oślepły, ogłuchły, niepomny na nic. Nie słyszał krzyków, do jego nozdrzy nie doleciał smród niszczycielskiego dymu, oczy nie widziały, jak ów dym unosi się nad miastem. Widziały tylko Minę. Czuł jedynie zapach jej stosu. Słyszał tylko jej głos odmawiający litanię do Jedynego Bóstwa. Bóstwa, które czciła. Bóstwa, które połączyło ich drogi. „Jesteś Wybrańcem”. Pamiętał ową noc, kiedy przyszła burza, noc, kiedy ogry zaatakowały ich obóz. Przypomniał sobie, jak szalejąca aura wzburzyła krew w jego żyłach. Przyrównał ją do kochanki. Przypomniał sobie ów desperacki bieg na ratunek swoim braciom i uderzenie pioruna, od którego poturlał się w dół parowu i prosto w tarczę. Wybraniec. Jak to się stało, że zdołał przeniknąć przez tarczę, podczas gdy nikt inny tego nie potrafił? Ten sam piorun przeszył na wskroś jego umysł. Mina przeszła przez tarczę. Wybraniec. Ręka Jedynego Bóstwa. Nieśmiertelna ręka, która dotknęła go z czułością kochanki. I ta sama ręka cisnęła gromem, by odciąć mu drogę i uchylić przed nim tarczę. To ta dłoń wskazała mu drogę do Miny, na pole bitwy, pokierowała strzałami, które powaliły Cyana Krwawą Zgubę. Ta ręka spoczęła na jego własnej i dodała mu sił, by wyrwać z korzeniami śmiercionośne Drzewo Tarczy... Wola Jedynego otuliła go, trzymała mocno i uzdrowiła i czuł się tak spokojnie, jak w ramionach matki owej nocy, kiedy zabójcy próbowali poderżnąć mu gardło. Był Wybrańcem. Mina tak mu powiedziała. Odda się pod opiekę Jedynemu Bóstwu. Pozwoli, by ta kojąca dłoń prowadziła go obraną już ścieżką. U jej kresu czekała będzie nań Mina. Czego oczekiwało teraz od niego Jedyne Bóstwo? Jaką rolę mu przeznaczono? Był więźniem, zakutym w kajdany i łańcuchy. Silvanoshei nigdy nie modlił się do żadnego boga. Po Wojnie Chaosu nie było żadnych bogów, którzy by wysłuchiwali modlitw. Jego rodzice mówili mu, że śmiertelnicy zdani są na własne siły. Muszą jakoś dawać sobie radę na tym świecie, polegać na sobie. Jednak, jak na to wskazywała przeszłość, śmiertelni nie dali sobie rady. Być może Mina miała rację, kiedy powiedziała mu, że nie ją kochał, ale boga w niej. Była tak pewna siebie, tak niewzruszona, tak opanowana. Nigdy w nic nie wątpiła. Nigdy się ni - czego nie bala. W świecie spowitym przez mrok, gdzie każdy inny potykał się ślepo, ona jedyna posiadała dar widzenia. Silvanoshei nie wiedział nawet, jak ma się modlić. Jego rodzice nigdy nie rozmawiali o starych obrządkach. Bolesny był to dla nich temat. Ranił ich, ale i budził złość. Swoim odejściem bogowie zdradzili tych, którzy pokładli w nich całą swoją wiarę. Skąd jednak wiedział na pewno, że Jedyne Bóstwo troszczyło się o niego? Skąd miał pewność, że naprawdę był Wybrańcem? Zdecydował, że wystawi Jedynego na próbę, która rozproszy jego wątpliwości, podobnie jak dziecko upewnia się o miłości rodziców, stawiając ich przed drobnymi sprawdzianami. Silvanoshei modlił się pokornie: - Jeśli jest coś, co chciałbyś, abym zrobił, nie mogę zrobić tego, będąc więźniem. Uwolnij mnie, a wypełnię twoją wolę. - Ej! - krzyknął jeden z żołnierzy, którzy szli w ariergardzie. - Za tobą... - cokolwiek zamierzał powiedzieć, stało się teraz kwikiem. Koniuszek ostrza wystawał mu z brzucha. Dźgnięto go od tyłu ciosem tak furiackim, aż miecz przebił się przez kolczugę. Padł na twarz i stratowali go nadbiegający w pośpiechu elficcy wojownicy. Żołnierze trzymający Silvanosheia zwolnili uścisk, by dobyć mieczy. Jednemu się to w zasadzie udało, ale nie zdążył zrobić z niego użytku, bo Rolan odciął mu rękę. Kolejne pchnięcie dosięgło gardła. Strażnik zwalił się w kałużę własnej posoki. Drugi padł trupem, zanim zdążył dotknąć rękojeści. Klinga Samara ze świstem oddzieliła mu głowę od karku. Z czwartym bez trudu rozprawiła się Alhana Starbreeze, która rozpłatała mu gardło. Silvanoshei tak się zatracił w religijnym uniesieniu, że mało był świadom tego, co się wokół niego działo - charczenia, bólu i stłumionych jęków, łoskotu uderzających o ziemię ciał. W jednej chwili ciągnęło go dwóch żołnierzy, w drugiej podniósł wzrok i zobaczył twarz swojej matki. - Synu! - miękko zawołała Alhana. Rzuciwszy swój zakrwawiony miecz, otuliła Silvanosheia rękoma i trzymała w mocnym uścisku. - Matko? - zdumiał się Silvanoshei. Nie rozumiał, co się dzieje, bo w pierwszej chwili, kiedy w geście macierzyńskiej miłości zamknęły się wokół niego czyjeś ramiona, ujrzał inną twarz. - Matko... - powtórzył zdezorientowany. Skąd... Jak... - Królowo - padło ostrzeżenie Samara. - Tak, wiem - odparła Alhana. Niechętnie uwolniła z objęć swojego syna. Otarłszy łzy, powiedziała: - Opowiem ci o wszystkim, synu. Czeka nas długa rozmowa, ale nie czas na nią teraz. Samarze, czy możesz go rozkuć? - Miej oczy otwarte - Samar rzucił rozkaz jednemu z elfów. - Daj mi znać, jeśli ktoś nas zauważył. - Mało prawdopodobne, dowódco - padła ponura odpowiedź - Zbyt są pochłonięci swoim rzeźnickim rzemiosłem. Samar przyjrzał się z bliska kajdanom i łańcuchom i pokręcił głową. - Nie ma czasu na to, żeby je zdjąć, dopóki nie znajdziemy się daleko od Silvanostu i pościgu. Zrobimy, co tylko w naszej mocy, żeby ułatwić ci podroż, ale musisz być silny, Wasza Wysokość, i chwilę jeszcze dźwigać swój ciężar. Zarówno w spojrzeniu Samara, jak i w jego słowach kryło się powątpiewanie. Widział Silvanosheia na polu bitwy, kłębek rozpaczy i zgryzoty. Przygotował się na to, że zobaczy młodego elfa rozbitego jak moralny wrak, któremu będzie wszystko jedno, czy żywy jest czy martwy, który nie zdobędzie się na wysiłek, by wybrać jedno z dwojga. Silvanoshei stał wyprostowany. Z początku nie wiedział, co ma zrobić. Pomoc przyszła zbyt szybko. Widok matki wstrząsnął nim, ale teraz, kiedy miał chwilę, żeby się zastanowić, pełen uniesienia zrozumiał, że Jedyne Bóstwo go wysłuchało. Kajdany wrzynały mu się w ciało do krwi, ale z radością znosił ból jako oczywisty dowód jego miłości do Miny i dopiero co rozbudzonej wiary w Jedynego. - Nie potrzebuję pomocy ani twojej, ani nikogo innego, Samarze - z głosu Silvanosheia bił cichy spokój. - Poniosę ów ciężar tak długo, jak tylko będzie trzeba. Teraz, jak sam mówisz, musimy się spieszyć. Mojej matce grozi tu niebezpieczeństwo. Ciesząc się na widok zdumienia starego elfa, młody król przepchnął się obok oniemiałego i jął nieporadnie dreptać w stronę lasu. - Pomóż mu, Samarze - nakazała Ałhana, podnosząc swój miecz. Śledziła syna wzrokiem pełnym miłości, dumy i lekkiego niepokoju. Zmienił się i choć wmawiała sobie, że takie katusze każdego by zmieniły, coś jej się nie podobało w owej metamorfozie. Nie chodziło o to, że przedzierzgnął się z chłopca w mężczyznę, ale raczej że zamiast chłopca stał teraz przed nią mężczyzna, którego nie znała. Silvanosheia przepełniała siła. Łańcuchy ważyły tyle co nic, były niczym strzępki babiego lata i jedwabnej przędzy. Zerwał się do biegu, niezgrabnie, potykając się i gubiąc krok raz po raz, ale dawał sobie radę sam równie dobrze, jakby miał asystę. Elficcy wojownicy biegli obok, bacznie lustrując okolicę, ale nie było nikogo, kto mógłby stanąć im na drodze. Rycerze Neraki nie tracąc czasu, przejęli Silvanost i zakuli miasto we własne kajdany, wykute z żelaza, hartowane ogniem i krwią. Elfy wraz z uwolnionym przez siebie jeńcem przez jakiś czas kierowały się na północ, dość daleko, by ich nozdrzy nie drażnił smród zniszczenia. Wtedy skręciły na wschód i, kierowane przez Rolana, dotarły do rzeki, gdzie czekały na nich łodzie kirathów, by powieźć księcia pod prąd, do obozu Alhany. Tutaj miały zatrzymać się na chwilę, by odzyskać siły. Nie rozpaliły ognisk, wystawiły wartę. Silvanoshei zdołał jakoś dotrzymywać kroku reszcie, choć pod koniec łapał powietrze bolesnymi haustami, jego mięśnie palił ból, a dłonie znaczyły zacieki krwi sączącej się z poranionych nadgarstków. Upadł nie raz i ostatecznie uległ prośbom matki i pozwolił pozostałym elfom, by mu pomogły. Jego war - gi nie ułożyły się w chociażby jedną skargę. Parł naprzód z ponurą determinacją, która nawet w oczach Samara zdobyła uznanie. Kiedy już znaleźli się nad brzegiem rzeki i względnie poza zasięgiem nieprzyjaciela, elfy jęły siekierami rozrąbywać mu kajdany. Silvanoshei siedział bez ruchu, nawet nie drgnąwszy, choć nie raz i nie dwa ostrza siekier świstały tak niebezpiecznie blisko ciała, że mogły odciąć mu stopę albo zatopić się w udzie. Wokół sypały się iskry, ale okowy nie puszczały, a kiedy już stępiły się wszystkie ostrza, elfy musiały się poddać. Bez klucza nie potrafiły zdjąć żelaznych kajdan, które obejmowały kostki i nadgarstki króla. Alhana zapewniała syna, że kiedy tylko dotrą do jej obozu, kowal dorobi klucz, który będzie pasował do zamków i rozkuje łańcuchy. - Resztę drogi przemierzymy łodzią. Podróż nie będzie dla ciebie ani trochę uciążliwa, synu. Silvanoshei wzruszył ramionami, jakby nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Ból i niewygodę znosił z hartem ducha. Pobrzękując łańcuchami, opatulił się derką i położył na ziemi, znów bez słowa utyskiwania. Alhana usiadła przy swoim synu. Noc była stłumiona, jak gdyby każde żywe stworzenie wstrzymywało ze strachu oddech. Tylko rzeka, leniwie płynąca pod nimi, szemrała nieprzerwanie, mówiąc coś do siebie głębokim, pełnym smutku szeptem, wiedząc, jakich straszliwych widoków będzie świadkiem, płynąc wzdłuż koryta, niechętna kontynuować swoją podróż, niezdolna jednak zatrzymać się w pół drogi. - Musisz być wyczerpany, synku - zgadywała matka cichym głosem - i nie chcę kraść ci twojego snu, ale chcę, żebyś wiedział, że rozumiem. Przyszło ci żyć w trudnych czasach. Doświadczyłeś zdarzeń, które przytłoczyłyby najmędrszych z mędrców, a co dopiero ciebie, młodego. Muszę ci wyznać, iż obawiałam się, że znajdę cię zdruzgotanego tym, co dzisiaj zaszło. Był we mnie lęk, że zaplątałeś się w sidła tej ludzkiej wiedźmy tak, że nigdy nie zdołasz się z ich uwolnić. Jej sztuczki robią wrażenie, ale nie możesz dać się im zwieść. To czarownica i kuglarka, pokazuje ludziom to, co chcą zobaczyć. Moc bogów opuściła ten świat. Nie znalazłam dowodu na to, że wróciła. - Alhana przerwała, czekając na komentarz Silvanosheia. Młodzieniec milczał. Jego oczy, migoczące w świetle gwiazd, były szeroko otwarte i wpatrywały się w mrok. - Wiem, że bolejesz nad tym, co dzieje się teraz w Silvanoście - ciągnęła królowa rozczarowana brakiem reakcji. - Obiecuję ci, tak jak przyrzekłam Kolanowi z kirathów, że wrócimy i będziemy dość silni, by wyzwolić lud i wypędzić legiony ciemności z tego nieskalanego miasta. Wrócisz na królewski tron. To jest moje najgorętsze pragnienie. Swoją odwagą i siłą, jakie pokazałeś nam dzisiejszej nocy, dowiodłeś, że jesteś godzien przyjąć owo święte powiernictwo, obarczyć się ową wielką odpowiedzialnością. Blady uśmiech zabłąkał się na usta Silvanosheia. - A więc wykazałem się w twoich oczach, czy tak, matko? Uważasz, że koniec końców zasługuję na swoje dziedzictwo? - Nie musiałeś się przede mną niczym wykazywać, synu - odparła Alhana, żałując tych słów już w momencie ich wypowiedzenia. Zająknęła się, usiłowała mu wytłumaczyć swoje intencje. - Jeśli takie odniosłeś wrażenie, nie było to zamierzone z mojej strony. Kochani cię, synku. Jestem z ciebie dumna. Myślę, że owe dziwne i straszliwe wydarzenia, których byłeś częścią, sprawiły, że nagle dorosłeś. Dorosłeś, a przecież mogłeś pogrążyć się pod ich ciężarem. - Rad jestem, że zapracowałem sobie na twoje dobre zdanie, matko - odrzekł Silvanoshei. Alhana miała w głowie chaos i bardzo ją zabolała jego chłodna i obojętna reakcja. Nie rozumiała go, ale po namyśle złożyła jąna karb ciężkich przeżyć i zmęczenia. Twarz władcy była gładka i spokojna. Oczy miał utkwione w nocnym niebie z taką intensywnością, że mógłby liczyć, jedna po drugiej, każdą cętkę jasnego, białego światła. - Mój ojciec zwykł opowiadać pewną historię, matko - odezwał się Silvanoshei, kiedy ta już zbierała się do odejścia. Książę przewrócił się na bok w akompaniamencie pobrzękujących i grzechoczących łańcuchów, które fałszywą nutą rozbrzmiały w nocnej ciszy. - Historię o ludzkiej kobiecie... nie potrafię sobie przypomnieć jej imienia. Przybyła do ąualinestyjskich elfów w innym czasie niepokojów i niebezpieczeństw, niosąc z sobą błękitną kryształową laskę, mówiąc, że została przysłana przez bogów. Przypominasz sobie tę historię, matko? - Nazywała się Złota Luna - odparła Alhana. - To prawdziwa opowieść. - A czy elfy uwierzyły jej, kiedy powiedziała, że przynosi im dar od bogów? - Nie, nie uwierzyły - powiedziała zmartwiona królowa. - Wiele elfów obwołało ją wiedźmą i szarlatanem, wśród nich mój ojciec. A jednak przyniosła im dar od bogów, prawda? - Mój synu - zaczęła Alhana - jest różnica... - Jestem bardzo zmęczony, matko - Silvanoshei naciągnął derkę na ramiona i odwrócił się plecami do niej. - Niech nic nie niepokoi twojego snu - dodał. - Śpij spokojnie, synku - odparła, nachylając się, by ucałować go w policzek. - Porozmawiamy o tym jeszcze z rana, ale przypomnę ci, że Czarni Rycerze w imię tak zwanego Jedynego Bóstwa mordują naszych elfickich braci. Książę nie powiedział ani słowa, a jedynym dźwiękiem była gorzka melodia łańcuchów. Może go uwierały, a może po prostu układał się do snu. Alhana nie miała jak tego sprawdzić, bo nie widziała twarzy Silvanosheia. Obeszła obóz, sprawdzając, czy ci, którzy mieli pełnić wartę, stali na posterunkach. Upewniwszy się, że wszyscy byli na swoich miejscach, czujni i w gotowości, usiadła nad brzegiem rzeki i, pełna złości i rozpaczy, rozmyślała nad gwałtem, jaki zapanował w Silvanoście tej nocy. Jej lamentowi towarzyszył szmer i zawodzenie rzeki, w którym, zdało jej się, zaczęła rozróżniać słowa. Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki. Zaciśnij mocno obie powieki. Nie bój się nocy czarnej opieki. Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki. Rzeka wystąpiła z brzegów. Ciemna woda wezbrała falą i pogrążyła ją. Alhana zerwała się ze snu i przywitał ją poranek. Słońce wspięło się już ponad korony drzew. Dryfujące po niebie chmury przesłoniły na chwilę światło, a kiedy wyłoniło się znowu, wyglądało tak, jakby słoneczna tarcza puszczała oko rada z jakiegoś żartu. Zła na siebie za to, że pozwoliła sobie tak zaspać, kiedy wokoło czaiło się niebezpieczeństwo, zerwała się na równe nogi. Ku swojemu przerażeniu zorientowała się, że nie ona jedna usnęła na posterunku. Ci, którzy mieli pełnić wartę, drzemali na stojąco, z brodami opartymi na piersiach, bronią rzuconą pod nogi. Obok niej leżał Samar. Wyciągał rękę, jakby miał zamiar coś do niej powiedzieć. Sen dopadł go, zanim zdążył otworzyć usta. - Samarze! - krzyknęła, potrząsając nim. - Samarze! Coś dziwnego stało się z nami! Stary wojownik przebudził się natychmiast, rumieniec wstydu oblał jego policzki, kiedy spostrzegł, że zawiódł w swoich obowiązkach. Ryknął gniewnie, budząc pozostałe elfy. - Ja zawiniłem - przyznał się gorzko upokorzony. Cud, że wrogowie nie wykorzystali naszej słabości, żeby poderżnąć nam gardła! Zamierzałem wyruszyć ze świtaniem. Mamy przed sobą długą podroż, a już zmarnowaliśmy przynajmniej dwie godziny. Musimy się... - Samarze! - zawołała Alhana, a dźwięk jej głosu aż ukłuł go w serce. - Chodź szybko! Mój syn! Wskazała na zwiniętą derkę i cztery rozkute kajdany, którym nie dały rady ostrza siekier. W pyle obok koca odciśnięte były dwie obute stopy i końskie kopyta. - Zabrali go - wystraszyła się. - Zabrali go w nocy! Samar podążył śladem kopyt aż do brzegu rzeki, gdzie znikały. Przypomniał sobie teraz z zadziwiającą jasnością czerwonego konia galopującego bez jeźdźca w las. - Nikt go nie zabrał, moja królowo - odparł Samar. - Jeden tylko przybył po niego. A on, obawiam się, poszedł z ochotą. Alhana powiodła wzrokiem do upstrzonej plamkami słońca rzeki, zobaczyła, jak jasna i migotliwa jest jej powierzchnia, jak ciemna, nieodgadniona i niebezpieczna jej głębia. Zadrżała, kiedy przypomniała sobie słowa rzecznej pieśni, którą słyszała zeszłej nocy. Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki. 15 Więźniowie, duchy, zmarli i żywi Palin Majere nie był już więźniem w Wieży Wysokiej Magii. A mówiąc ściślej, był i jednocześnie nie był. Nie można go było nazwać więźniem, skoro nie został zamknięty w jednej z cel. Nie był zakuty w łańcuchy, nie był związany ani w jakikolwiek inny fizyczny sposób unieruchomiony. Mógł bez przeszkód wędrować po wszelkich poziomach, ale nie dalej. Nie mógł opuszczać Wieży. Wejście i wyjście prowadziło przez jedyne drzwi na niższym piętrze, a te były spętane magią, zamknięte na głucho czarodziejskim ryglem. Palin miał własny pokój z łóżkiem, ale nie było w nim ani krzesła, ani biurka. Były drzwi, ale żadnych okien. W pokoju znajdował się kominek, ale bez ognia, tchnący chłodem i ociekający wilgocią. Do jedzenia miał chleb leżący w stertach tam, gdzie kiedyś znajdowała się spiżarnia Wieży, oraz zawartość glinianych czar - w większości potłuczonych i popękanych - którą stanowiły suszone owoce. Palin rozpoznał w chlebie rękę czarodzieja, nie piekarza, był on bowiem bez smaku, bez koloru, gąbczasty. Pragnienie gasił wodą z dzbanów, które nieustannie same się napełniały. Woda była słonawa i zalatywała czymś mało przyjemnym. Palinowi z początku nie bardzo uśmiechał się taki napitek, ale kiedy nie zdołał znaleźć niczego innego i rzucił na nią dla pewności czar, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej jakiejś trucizny, spłukał nią bryłki chleba, które utknęły mu w gardle. Zaklęciem stworzył ogień, ale nie pomogło mu to rozproszyć atmosfery przygnębienia. Wieżę Wysokiej Magii nawiedzały duchy, ale nie były to dusze tych zmarłych, którzy okradli go z magii. Jakieś zaklęcie - strażnik trzymało je z dala od niego. Te duchy były zjawami jego przeszłości. Jednym razem natknął się w Wieży na widmowego siebie, który przybywał tu, by przejść straszliwą magiczną Próbę. Kiedy indziej ujrzał w myślach ducha swojego wuja, który przepowiadał młodemu magowi świetlaną przyszłość. Tutaj też znalazł ducha Ushy, takiej jaką zobaczył po raz pierwszy: piękną, tajemniczą, czułą i kochającą. Duchy były pogrążone w smutku, snuły się cieniami obietnicy i nadziei, które przepadły. Zjawy miłości, martwej już bądź konającej. Najbardziej przerażającym ze wszystkich było widmo magii. Szeptało doń spomiędzy szczelin w kamiennych stopniach, spod postrzępionych splotów dywanów, z kurzu na welwetowych kotarach, z dawno już uschniętych porostów, których nikt nigdy nie zeskrobał ze ścian. Być może z powodu obecności duchów Palin czuł się w Wieży dziwnie swojsko. Bardziej się czuł jak u siebie tutaj właśnie, niż w swoim jasnym, przewiewnym, wygodnym domu w Solące. Nie przyznawał się do tego z radością. Czuł się raczej winny. Po dniach spędzonych na przemierzaniu w samotności korytarzy Wieży, zamknięty sam na sam ze zjawami, zrozumiał, dlaczego to chłodne, straszne miejsce było mu bliskie niczym dom. W tej Wieży był niegdyś dzieckiem, dzieckiem magii. To tutaj magia czuwała nad nim, prowadziła go, kochała, roztaczała nad nim opiekę. Nawet teraz dolatywała go czasami woń uschniętych płatków róż i przywoływał wówczas w pamięci ten szczęśliwy czas. W Wieży panował taki spokój. Nikt nie miał do niego żadnych pretensji. Nikt niczego od niego nie oczekiwał. Nikt nie patrzył na niego z litością. Nikomu nie sprawiał zawodu. I wtedy właśnie uświadomił sobie, że musi opuścić to miej - sce. Musi stąd uciec albo stanie się jeszcze jednym duchem w widmowej rzeszy. Jako że większość z ostatnich czterech dni więzienia spędził, włócząc się po Wieży, podobnie jak duch snujący się po miejscu, które pokutując, musiał nawiedzać, dość dobrze zaznajomił się z jej przestrzennym rozplanowaniem. Było podobne do tego, które pamiętał, jednakże z drobnymi różnicami. Każdy Mistrz Wieży dokonywał przeróbek budynku tak, żeby odpowiadał jego potrzebom. Kiedy Raistlin został mistrzem, zagarnął Wieżę Wysokiej Magii tylko dla siebie. Nie dzielił jej z nikim poza jedynym adeptem, Dalamarem, nieumarłymi, którzy im służyli i żywymi, biednymi pokrzywionymi kreaturami, które prowadziły swoje żałosne, obrzydliwe życie pod powierzchnią Komnaty Oka. Po śmierci Raistlina, Dalamara ogłoszono kolejnym Mistrzem Wieży Wysokiej Magii. Wieża została ulokowana w mieście Palanthas, które uznawano za centrum znanego świata. Swego czasu Wieża Wysokiej Magii była miejscem złowieszczym, odpychającym i straszliwym. Dalamar jako czarodziej wykazał się dalekowzrocznością, mimo iż był elfem i Czarnoszatym (a może właśnie dlatego, że był elfem i Czarnoszatym). Zapragnął pysznić się potęgą magów, nie zaś ją skrywać, dlatego też drzwi Wieży stanęły otworem przed studentami, on zaś dobudował cele, w których mogli żyć i studiować jego uczniowie. Lubujący się w wygodach i luksusach jak każdy elf, sprowadził do Wieży wiele przedmiotów, które kolekcjonował podczas swoich podróży: zdumiewających i napawających obrzydzeniem, pięknych i brzydkich, zwyczajnych i ciekawych. Jak stwierdził Palin podczas poszukiwań, wszystkie przepadły. Dalamar trzymał je być może w swojej komnacie, którą również chronił magiczny rygiel, ale mag wątpił w to. Przeczuwał, że jeśliby dostał się do pokojów Mistrza, znalazłby je tak samo puste i nagie, jak cała reszta ciemnych i cichych komnat w Wieży. Owe przedmioty należały do przeszłości - albo uległy zniszczeniu podczas katastrofalnego wstrząsu, kiedy Wieża opuszczała Palanthas, albo też ich właściciel porzucił je w bólu i gniewie. Palin optował za drugą wersją. Bardzo wyraźnie przypomniał sobie, kiedy usłyszał wieści o tym, że Dalamar zniszczył Wieżę, woląc tak właśnie uczynić, niż oddać ją w łapska błękitnego smoka Khellendrosa. Mieszkańców Palanthas wyrwał wówczas ze snu dudniący grzmot, którzy wstrząsnął domami, poznaczył kraterami ulice, wytłukł szyby w oknach. Zrazu ludzie myśleli, że to smoczy atak, ale po pierwszym wstrząsie nie nastąpił już drugi. Rankiem, z pewną zgrozą, zdumieniem, a nade wszystko zadowoleniem ujrzeli, że Wieża Wysokiej Magii - długo będąca im solą w oku i uważana za siedzibę złego - wyparowała. W jej miejscu utworzyło się zwierciadlane jeziorko, a kto w nie spojrzał, widział ponoć w ciemnej wodzie odbicie Wieży. Toteż wielu zaczęło rozpowszechniać plotki, jakoby Wieża eksplodowała i zapadła się pod ziemię. Palin nie dawał wiary tym pogłoskom, ani też - jak dyskutował o tym ze swoją starą przyjaciółką i koleżanką po fachu, Jenną - nie wierzył, żeby Dalamar zginął albo żeby Wieża została zniszczona. Jenna zgodziła się z nim, a jeśli ktokolwiek miałby wiedzieć na pewno, co się stało, to właśnie ona, była bowiem kochanką Dalamara przez wiele lat i jako ostatnia widziała go przed zniknięciem z okładem trzydzieści lat temu. - Być może jednak wcale nie tak dawno - mruknął do siebie Palin, wyglądając przez okno wzrokiem naładowanym frustracją i kipiąc ze złości. - Dalamar wiedział dokładnie, gdzie nas znaleźć. Wiedział, gdzie położyć swoje łapy. I tylko jedna osoba mogła mu podpowiedzieć. Tylko jedna osoba wiedziała: Jenna. Pewnie powinien być rad, że zostali uratowani przez potężnego czarodzieja. W innym wypadku siedziałby teraz z Tasslehoffem w więziennych celach smoczycy Beryl, w o ileż mniej sprzyjających okolicznościach. Wdzięczność Palina zdążyła już jednak dość skutecznie wyparować. Kiedyś może i uścisnąłby dłoń Dalamarowi. Teraz nie pragnął niczego, jak tylko zacisnąć elfowi ręce na karku. Przeniesienie Wieży z Palanthas do miejsca, w którym się teraz znajdowała - Palin nie miał choćby najbledszego pojęcia, gdzie jest, poza drzewami, które ją otaczały, nie mógł niczego dojrzeć - niosło za sobą inne jeszcze zmiany. Mag zauważył kilka sporych pęknięć w ścianach, które stanowić mogły dlań ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, był jednak całkowicie pewien (a przynajmniej taką miał nadzieję), że Dalamar wzmocnił mury magią. Chodzenie po spiralnych schodach zawsze było ryzykowne, teraz jednak stawka wzrosła, ponieważ niektóre stopnie nie przetrwały przeprowadzki. Tasslehoff śmigał żwawo w górę i w dół niby wiewiórka, ale Palin za każdym krokiem wstrzymywał oddech. Kender, który zdążył zajrzeć w każdy kącik Wieży w ciągu pierwszej godziny po przybyciu, doniósł, iż wejście na jeden z minaretów blokowała zawalona ściana, a w drugim brakowało połowy dachu. Straszliwy Zagajnik Shoikański, który ongiś tak skutecznie bronił dostępu do Wieży, został w Palanthas, gdzie stanowił teraz smutne kuriozum. Wieżę otaczał nowy lasek - kordon monumentalnych cyprysów. Całe życie spędziwszy wśród vallenowych lasów, Palin zdążył przywyknąć do widoku gigantycznych drzew, cyprysy jednak zrobiły na nim wrażenie. Większość z nich górowała nad Wieżą, która w ich towarzystwie zdawała się karłem. Cyprysy wznosiły swoje oplecione zielenią ręce, otulając nimi Wieżę, chroniąc ją przed ślepiami przemierzających niebo smoków, szczególnie zaś przed Beryl, która oddałaby swoje kły, pazury, a do tego jeszcze zielony łuskowy ogon, żeby tylko dowiedzieć się, gdzie znajdowała się Wieża, która niegdyś tak dumnie piętrzyła się w Palanthas. Wyglądając przez jedno z okien zachowanych na wyższym poziomie Wieży - wiele innych, które sobie przypomniał, było pozabijanych - Palin przyglądał się cyprysowej gęstwinie, która przelewała się falami zieleni aż po horyzont. Nieważne, w którą stronę zwrócił wzrok, wszędzie widział tylko zielone pnie, ocean gałęzi i konarów, igiełek i cieni. Gęstwy nie przecinała ani jedna ścieżynka, nawet zwierzęcy szlak, las był niepokojąco cichy. Nie dało się złowić uchem ani ptasich treli, ani wiewiórczych fukań, pohukiwania sowy czy gruchania gołębi. Żadna żywa istota nie wędrowała po gęstwinie. Wieża nie była niczym statek kołyszący się na falach owego oceanu. Była zanurzona w jego głębinach, niedosięgła dla wzroku i wiedzy tych, którzy zamieszkiwali świat poza granicami lasu. Zagajnik był terenem zmarłych. Jedno z ocalałych okien znajdowało się u samych fundamentów Wieży, parę stóp od potężnych dębowych odrzwi. Widać było przez nie leśne poszycie, gęste od cieni, słońcu bowiem z rzadka jedynie udawało się przedrzeć przez zwarty liściasty baldachim. Wśród cieni snuły się upiory. Widok nie należał do przyjemnych. Mimo to zafascynował Palina, który często zatrzymywał się tam, drżąc z zimna, z rękoma schowanymi w rękawach szat, śledząc wzrokiem niespokojne, wiecznie falujące, krążące nieustannie zastępy umarłych. Przyglądał się im tak długo, jak tylko zdołał znieść ich widok, po czym odwracał się i odchodził z duszą rozdzieraną żalem i przerażeniem, by po jakimś czasie pozwolić nogom, by raz jeszcze go tam poniosły. Umarli najwyraźniej nie mogli przekroczyć progu Wieży. Palin nie czuł ich blisko siebie jak wtedy, w cytadeli. Nie miał dziwnego uczucia łaskotania, kiedy przywoływał słowa magii, by rzucić czar, uczucia, które przypisywał wcześniej komarom, strzępkom pajęczyn czy kosmykom włosów albo setkom innych zwykłych przypadków. Teraz wiedział, że to, co czuł, było dotykiem rąk umarłych, którzy ograbiali go z magii. Zamknięty w Wieży tylko z Tasslehoffem, Palin zgadywał, że to mroczny elf wydawał rozkazy umarłym. Dalamar przywłaszczał sobie magię. Dlaczego? Do czego mu była potrzebna? „Z pewnością”, pomyślał z cynicznym uśmieszkiem Palin, „Dalamar nie używał jej do wystroju wnętrz”. Palin mógłby o to spytać, nie zdołał jednak nigdzie go znaleźć. Ani on, ani Tasslehoff, który również został zatrudnio - ny do pomocy w poszukiwaniach. Faktem jest, że na wielu drzwiach w Wieży wisiały magiczne kłódki, które grodziły drogę zarówno Palinowi, jak i kenderowi - szczególnie zaś temu drugiemu. Tasslehoff bacznie nadstawiał uszu, ale nawet on, obdarzony przez naturę doskonałym słuchem, nie złowił choćby dźwięku za żadnymi z tych drzwi, włączając te, które - z tego, co pamiętał Palin - prowadziły do prywatnych pokoi Dalamara. Mag pukał w nie, walił i krzyczał, nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Albo Mistrz Wieży naumyślnie go ignorował, albo go tam nie było. Palin z początku przyjął pierwszą opcję i rozsierdził się. Teraz zaczął się przychylać do drugiej, co sprawiło, że poczuł się nieswojo. Do głowy przyszła mu myśl, że on i Tas zostali tutaj sprowadzeni i porzuceni, żeby dopełnili żywota jako więźniowie, otoczeni i strzeżeni przez umarłych. - To nie tak - poprawił się Palin, mówiąc cicho sam do siebie, wyglądając przez okno na niższym poziomie. - Umarli nie są strażnikami. Oni także pozostają w niewoli. Dusze zaciążyły na cieniach pod drzewami, nie potrafiąc znaleźć ukojenia, nie mogąc spocząć w pokoju, sunąc nieustannie bez celu. Palin nie potrafił objąć umysłem ich liczby - tysiące, tysiące tysięcy i jeszcze tysiące więcej. Nie rozpoznał wśród nich nikogo znajomego. Początkowo miał nadzieję, że jeszcze raz zobaczy ojca, łudził się, że Caramon udzieli mu odpowiedzi na miriady pytań, które roiły się w jego rozgorączkowanym umyśle. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że poszukiwanie jednej duszy wśród niezliczonej widmowej rzeszy było tak karkołomne, jak szukanie jednego jedynego ziarnka piasku na plaży. Jeśliby Caramon miał możliwość przyjścia do niego, z pewnością były to zrobił. Palin przypominał sobie teraz z całą wyrazistością wizję swojego ojca, która ukazała się jego oczom w Cytadeli Światła. W wizji tej Caramon przepychał się w stronę syna przez hordy zmarłych, którzy napierali na Palina. Usiłował mu coś przekazać, ale zanim zdążył powiedzieć choć jedno zrozumiałe słowo, jakaś niewidzialna siła pochwyciła go i odciągnęła. - Myślę, że to straszliwie smutne - powiedział Tasslehoff. Stał z czołem przyciśniętym do szyby, spozierając przez szkło. - Popatrz, tam jest kender. I jeszcze jeden. I następny. Halo! - Tas walił rękoma w szybę. - Hej, tam! A w sakwach co niesiecie? Duchy zmarłych pobratymców zignorowały owo zwyczajowe kenderskie powitanie - pytanie, którego nie odpuściłby sobie żaden żyjący członek tego plemienia - i po chwili znikły w ciżbie, rozpłynęły się wśród innych dusz: elfów, krasnoludów, ludzi, minotaurów, centaurów, goblinów, hobgoblinów, smokowców, krasnoludów żlebowych, gnomów i pozostałych ras - ras, których Palin nigdy nie widział na oczy, a jedynie o nich czytał. Zobaczył coś, co zdało mu się zjawami Theiwarów, mrocznych krasnoludów przeklętego rodzaju. Widział dusze Dimernesti, elfów, które zamieszkiwały morskie głębiny, a ich istnienie było przedmiotem wielu dyskusji. Ujrzał dusze Thanoi, dziwnych i budzących trwogę stworzeń zamieszkujących Lodową Ścianę. Byli tam przyjaciele i wrogowie. Goblińskie dusze płynęły ramię w ramię z ludzkimi. Widmowi smokowcy sunęli tuż obok duchów elfów. Minotaur i krasnolud ciągnęli jeden przy drugim. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Nikt nie był świadom obecności innych albo też zdawał się nie wiedzieć o ich istnieniu. Każda dusza uwięziona w widmowym ciele podążała swoją drogą, z zacięciem wypełniając jakąś misję - misję najwyraźniej beznadziejną, gdyż na obliczu każdego ducha Palin wyczytywał poszukiwanie, utęsknienie, przygnębienie i rozpacz. - Ciekaw jestem, czego oni tak szukają - zastanawiał się Tasslehoff. - Wyjścia - odparł Palin. Przerzucił sobie przez ramię worek z kilkoma bochnami magicznego chleba i bukłakiem. Powziąwszy decyzję, nie marnując czasu na myślenie w obawie przed zaniechaniem planu, ruszył w stronę głównych wrót Wieży. - Gdzie się wybierasz? - spytał kender. - Na zewnątrz - poinformował go Palin. - Zabierzesz mnie z sobą? - Oczywiście. Tas posłał drzwiom stęsknione spojrzenie, ale trzymał dystans, stojąc koło schodów i przestępując z nogi na nogę. - Nie wracamy do Cytadeli, żeby szukać Urządzenia do Podróżowania w Czasie, prawda? - A niby co z niego zostało? - zauważył gorzko Palin. - Jeśli choć śrubka, w co wątpię, wszystkie okruszki i kawałeczki prawdopodobnie zabrali smokowcy Beryl i są teraz w jej łapach. - No i dobrze - Tas odetchnął z ulgą. Pochłonięty szykowaniem swoich toreb na podróż nie zauważył miażdżącego spojrzenia maga. - Bardzo dobrze, ruszę z tobą. Wieża była niesamowicie ciekawym miejscem i cieszę się, że tu zabawiłem, ale po jakimś czasie zaczyna robić się nudnawo. Jak myślisz, gdzie jest Dalamar? Dlaczego nas tu przeniósł i potem zniknął? - Żeby popisać się przede mną swoją mocą - odparł Palin, zatrzymując się na wprost drzwi. - Zdaje mu się, że jestem skończony. Chce mnie złamać, zmusić, żebym się przed nim płaszczył i błagał, żeby mnie wypuścił. Przekona się, że złapał w swoje sieci rekina, a nie byle płotkę. Kiedyś myślałem, że może nam jakoś pomóc, ale już mi przeszło. Nie dam zrobić z siebie pionka w jego grze. - Mag obrzucił kendera srogim spojrzeniem. - Nie masz przy sobie żadnych magicznych przedmiotów, co? Niczego, co byś odkrył tu, w Wieży? - Nie - Tas uraczył go niewinnym spojrzeniem rozszerzonych oczu. - Niczego nie odkryłem. Powiedziałem ci już, że nieźle się tu wynudziłem. Palin nie dawał za wygraną. - Nie znalazłeś przypadkiem czegoś, co zamierzasz oddać Dalamarowi? Czegoś, co samo wpadło ci do worka, kiedy nie patrzyłeś? Czegoś, co podniosłeś, żeby się nikt o to nie potykał? - No cóż... - Tas poskrobał się w głowę. - Może... - To bardzo ważne - wyjaśnił mu Palin poważnym tonem. Rzucił okiem za okno. - Widzisz tam umarłych? Jeśli będziemy mieli przy sobie cokolwiek magicznego, będą chcieli nam to zabrać. Widzisz, zdjąłem wszystkie swoje pierścienie i kolczyk, który podarowała mi Jenna. Zostawiłem swoje torby z ingrediencjami zaklęć. Tak dla własnego bezpieczeństwa, może byś i ty położył tutaj swoje? Dalamar dobrze się nimi zaopiekuje - dodał uspokajająco, Tas bowiem przyciskał do siebie swoje tobołki i wpatrywał się w niego z przerażeniem. - Zostawić moje torby? - rozdzierającym głosem zaoponował kender. Palin równie dobrze mógłby go poprosić, żeby zostawił swoją głowę albo kitkę wieńczącą jej czubek. - A wrócimy po nie? - Tak - zapewnił go mag. Jeśli okłamuje się kendera, tak naprawdę się nie kłamie, to raczej forma samoobrony. - Zdaje mi się... w takim razie... skoro to takie ważne... - Tas złożył swój majdan, czule poklepując każdy tłumo - czek na pożegnanie, po czym upchnął go bezpiecznie w ciemnym kącie pod schodami. - Mam nadzieję, że nikt ich nie ukradnie. - To raczej mało prawdopodobne. Tasselhoff, stań tam przy schodach, gdzie nie będziesz mi właził w drogę i nie przeszkadzaj. Będę rzucał czar. Ostrzeż mnie, jakbyś zobaczył, że ktoś się zbliża. - Jestem jak tylna straż? Ustanawiasz mnie jako swoją tylną straż? - Kender był urzeczony i z miejsca zapomniał o torbach. - Nikt mnie jeszcze nigdy nie postawił jako tylną straż! Nawet Tanis. - Tak, jesteś... no... tylną strażą. Musisz bacznie się rozglądać i nie zawadzać mi, czegokolwiek bym nie robił. - Oczywiście. Tak właśnie zrobię - uroczyście obiecał Tasslehoff i zajął swoje miejsce. Po chwili przybiegł w podskokach. - Nie gniewaj się, Palinie, ale skoro jesteśmy tutaj sami, to przed kim mam cię zabezpieczać jako twoja tylna straż? Majere sam sobie nakazał cierpliwość, po czym odezwał się. - Jeśli magiczny rygiel wzmacniany jest przez magicznych strażników, to rzucenie kontrzaklecia na zamek może ich uwolnić. Tas aż się zachłysnął. - Masz na myśli kościotrupy i upiory? Och, mam nadzieję... to znaczy, wcale nie mam - poprawił się szybko na widok potępieńczego spojrzenia maga. - Będę trzymał straż. Słowo daję. Kender wrócił na swój posterunek, ale kiedy tylko Palin zaczął przywoływać sobie w pamięci słowa zaklęcia, poczuł szarpanie za rękaw. - Tak, Tas? - Majere przezwyciężył pokusę wyrzucenia kendera przez okno. - Co znowu? - Czy to dlatego, że boisz się upiorów i liczów, nie próbowałeś wcześniej stąd uciekać? - Nie, Tas - odparł cicho Palin. - To dlatego, że boję się sam siebie. Kender przemyślał to sobie. - Myślę, że chyba nie mogę ochraniać cię przed samym sobą. - Nie możesz, Tas - zgodził się mag. - A teraz wracaj na swoje miejsce. Palin wyliczył sobie, że minie jeszcze jakieś piętnaście sekund, zanim nowość bycia tylną strażą spowszednieje i Tasslehoff znowu zacznie dawać mu się we znaki. Podszedłszy do drewnianych skrzydeł, zamknął oczy i wyciągnął dłonie. Nie dotykał wrót. Skoncentrował się na magii, która je oplatała. Jego połamane palce...Przypomniał sobie czasy, kiedy były długie, delikatne i zręczne. Starał się wyczuć magię, szedł ku niej po omacku, jak ślepiec. Łaskotanie w koniuszkach palców sprawiło, że zadrżała w nim dusza. Odnalazł magiczną przędzę. Przesunął po niej dłonią, natknął się na następną i jeszcze jedną, aż cały czar zafalował pod jego dotykiem. Magiczne sploty były gładkie i proste, kawałek tkaniny wykrojony ze sztuki płótna i zawieszony na drzwiach. Zaklęcie nie należało do najprostszych, ale nie było też znowu aż tak skomplikowane. Pewnie niejeden z jego pilniejszych uczniów poradziłby sobie z nim. Gniew wezbrał w nim. Poczuł się urażony w swej dumie. - Nigdy mnie nie doceniałeś - mruknął do nieobecnego Dalamara. Pociągnął za jedną z nici i magiczne płótno rozpadło mu się w dłoni. Drzwi stanęły przed nimi otworem. Chłodny powiew, zaprawiony intensywną wonią cyprysów, dmuchnął do wnętrza, tak jak wdmuchuje się powietrze w usta topielca. Dusze w mrokach drzew przystanęły na chwilę w swojej bezcelowej tułaczce i setkami, jak jeden mąż, zwróciły swoje zasnute cieniami oczy w stronę Wieży. Żadna nie ruszyła naprzód. Żadna nie próbowała nawet zbliżyć się do nich. Zawisły, falujące, w szepczącym powietrzu. - Nie użyję magii - przemówił do nich Palin. - W tobołku mam tylko jedzenie i picie. Zostawcie mnie w spokoju. - Kiwnął na Tasa, co nie było potrzebne, jako że kender już podrygiwał u jego boku. - Trzymaj się blisko mnie. Nie ma czasu na wycieczki. Nie możemy się rozdzielać. - Wiem - przytaknął podekscytowany Tasselhoff. Nadal jestem tylną strażą. Teraz powiedz, dokąd idziemy. Palin wyjrzał za drzwi. Kiedyś były tu schody i dziedziniec. Teraz pierwszy krok za próg Wieży Wysokiej Magii zaprowadziłby go na poszycie z brązowych, uschniętych igiełek, które okalały Wieżę niczym sucha fosa. Wokół niej stały murem cyprysy, których gałęzie miały posłużyć jako baldachim, pod którym się schronią. W cieniu drzew stały dusze zmarłych, uważnie ich obserwując. - Musimy znaleźć ścieżkę, jakiś szlak. Cokolwiek, co wyprowadzi nas z tego lasu - odezwał się Palin. Wepchnąwszy ręce w rękawy szat, dając tym samym wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie ich używał, zamaszystym krokiem przekroczył próg i skierował się prosto w stronę linii drzew. Za nim podążył Tas, który usiłował wywiązać się ze swoich obowiązków strażnika przez jednoczesne patrolowanie tyłów i poruszanie się do przodu, co było najwyraźniej sztuką wymagającą sporej praktyki, bowiem niespecjalnie sobie z nią radził. - Uspokój się! - upomniał go Palin przez zaciśnięte zę - by, kiedy Tasslehoff po raz drugi wpakował mu się na plecy. Podeszli już prawie na skraj lasku. Mag wyswobodził dłoń z rękawa akurat na tyle, żeby chwycić kendera za ramię i energicznie nim wykręcić. - Patrz przed siebie. - Ale ja jestem tylną... - zaprotestował Tas. Sam sobie przerwał. - Och, rozumiem. Ty się obawiasz tego, co jest z przodu. Zmarli nie posiadali cielesnych powłok. Opuścili je, skorupy zimnego ciała, niczym motyle uwalniające się z kokonu. Kiedyś, podobnie jak motyle, duchy te mogły lecieć swobodnie, gdziekolwiek prowadziła ich droga. Teraz zostały pochwycone niby w olbrzymi garniec, zmuszone obijać się bezładnie o jego ścianki, szukając drogi wyjścia. Tak wiele duchów. Były jak rzeka wzbierająca wokół pni cyprysowych drzew, w której każda dusza zdawała się kroplą w potężnym nurcie. Palin z trudem potrafił odróżnić jedną od drugiej. Twarze migały mu tylko przed oczyma, dłonie i ręce układały się w smugi na podobieństwo przezroczystych jedwabnych szali. Oblicza duchów były najstraszniejsze, wszystkie patrzyły na niego wzrokiem tak głodnym, że zawahał się i zwolnił kroku. Świszczący oddech, który pomylił z wiatrem, musnął jego policzek. Usłyszał w świście słowa i przejął go dreszcz. „Magia”, mówiły. „Oddaj nam magię”. Ich spojrzenia spoczęły na nim. Na kendera nie zwróciły najmniejszej uwagi. Tasslehoff coś mówił. Palin widział, jak jego usta układają się w słowa i niemal je słyszał. Czuł, jak jego uszy zatykają szepty zmarłych. - Nic dla was nie mam - powiedział duszom. Jego głos brzmiał jakby z daleka, przytłumiony - Nie mam żadnych magicznych artefaktów. Pozwólcie nam przejść. Dotarł na pierwszych drzew. Szepczące dusze tworzyły białe, spienione jeziorko pośród cyprysowych cieni. Miał nadzieję, że rozstąpią się przed nim, jak wczesnoporanna mgła unosząca się ponad dolinami, ale one stały w miejscu, zagradzając mu drogę. Widział przez nie niewyraźny obraz, jeszcze więcej drzew i niesamowity mleczny tuman zmarłych snujący się pod nimi. Przypominali mu zgraję dziadów proszalnych na ulicach Palanthas, z oblepionymi brudem, wyciągniętymi rękoma, zachrypniętymi żebrzącymi głosami. Zatrzymał się, rzucił przez ramię spojrzenie w stronę Wieży Wysokiej Magii i zobaczył spękaną, sypiącą się ruinę. Ponownie spojrzał przed siebie. „Nie zrobili ci krzywdy wcześniej”, przypomniał sobie. „Znasz ich dotyk. Nieprzyjemny, ale nie gorszy niż przedzieranie się przez pajęczyny. Jeśli wrócisz tam, żywy już nie wyjdziesz. Dopiero gdy staniesz się jednym z nich”. Zanurzył się w rzece dusz. Chłodne, blade dłonie dotknęły jego dłoni. Blade oczy wbiły weń spojrzenia. Zimne usta przywarły do jego warg, wysysając oddech. Nie mógł zrobić nawet kroku, bo wirujące dusze trzymały go w uścisku i wciągały w głąb. Nie słyszał niczego poza szepczącą falą ich koszmarnych głosów. Obrócił się, usiłując odnaleźć powrotną drogę, ale ujrzał jedynie oczy, usta i dłonie. Odwracał się raz w jedną, raz w drugą stronę, aż w końcu stracił orientację i zgubił się, a dusze wciąż napływały i było ich coraz więcej. Nie mógł złapać tchu, nie mógł mówić, nie mógł krzyknąć. Upadł na poszycie, dysząc ciężko. Zmarli zbierali się wokół niego niesieni przypływem, dotykając go, popychając, szturchając. Czuł się rozrywany na strzępy, rozdzierany na drobne kawałeczki. Przeszukiwali każde włókno jego jestestwa. „Magia... magia... oddaj nam magię...”. Zanurzył się pod ową odpychającą powierzchnią i przestał walczyć. Tasslehoff widział, jak Palin zagłębia się w cienie cyprysów, ale nie od razu za nim ruszył. Miast tego usiłował zwrócić na siebie uwagę kilku umarłych kenderów, którzy stali pod drzewami, wpatrując się w maga. - Pytam - odezwał się donośnym głosem Tas, przekrzykując buczenie w uszach, które zaczynało go już irytować - czy nie widzieliście mojego przyjaciela, Caramona? Jest jed - nym z was. - Już miał im powiedzieć, że też był umarlakiem, ale ugryzł się w język, myśląc, że może zrobi im się smutno, kiedy o tym wspomni. - To jest naprawdę duży człowiek. Kiedy widziałem go ostatni raz za życia, był bardzo stary, ale teraz, kiedy już jest martwy - bez obrazy - znowuż wygląda młodo. Ma kędzierzawą czuprynę i bardzo serdeczny uśmiech. - Żadnego skutku. Duchy nie zwróciły na niego najmniejszej choćby uwagi. - Przykro mi to mówić, ale jesteście okropnie grubiańscy - Tas pogroził kenderom, kiedy ich mijał. Skoro i tak nikt go nie słuchał, równie dobrze mógł pójść za Palinem. - Ktoś mógłby pomyśleć, że wychowaliście się u ludzi. Na pewno nie jesteście z Kenderówka. Żaden ziomek z Kenderówka by się tak nie zachował... A to dopiero. Gdzie on poszedł? Tasslehoff przeszukał lasek przed sobą tak dokładnie, jak tylko zdołał, zważywszy na biedne zjawy, które miotały się tak gorączkowo wokół, że się delikwentowi zakręciło w głowie. - Palinie! Gdzie jesteś? Mam być twoją tylną strażą, a nie mogę nią być, kiedy ciebie nie ma z przodu. Odczekał chwilkę, żeby zobaczyć, czy przyjaciel odpowie na jego wołania, ale nawet jeśli czarodziej coś mówił, Tas najpewniej nie usłyszałby nic przez buczenie, od którego powoli zaczynała boleć go głowa. Zatkawszy sobie uszy palcami, żeby nie słyszeć tego dźwięku, Tas odwrócił się za siebie, myśląc, że być może Palin zapomniał czegoś i zawrócił do Wieży. Widział Wieżę, maleńką pod cyprysowymi drzewami, ale ani śladu czarodzieja. - A bodajby was wszystkich! - Tas wyjął palce z uszu, żeby zamachać rękoma i rozwiać widma umarłych, którzy naprawdę zdążyli już zdrowo zaleźć mu za skórę. - Precz mi stąd. Nic nie widzę. Palinie! To było jak przeprawa przez gęstą mgłę, tylko gorsze, bo zazwyczaj mgła nie wlepia się w ciebie błagalnym wzrokiem ani nie usiłuje złapać cię wiotkimi rękoma. Tasslehoff jednak brnął naprzód. Potknąwszy się o coś, najpewniej jakiś korzeń, wyłożył się jak długi na leśnej ściółce. Czymkolwiek było to, na czym wylądował, wierzgnęło pod jego nogami. „To nie jest korzeń”, pomyślał. „A jeśli tak, to stanowi część jakiegoś żywotniejszego gatunku drzew”. Kender rozpoznał szaty Palina, a po kolejnej chwili jego samego. Skonsternowany, nachylił się nad przyjacielem. Twarz Palina bielsza była niż otaczające go duchy. Oczy miał zamknięte. Dyszał ciężko. Jedną dłoń zaciskał na gardle, drugą skrobał ziemię. - Odejdźcie, no już! Idźcie! Zostawcie go w spokoju - wykrzykiwał Tas dokładając starań, żeby odpędzić duchy zmarłych, które zdawały się oplatać maga niczym złowroga sieć. - Przestańcie! - huczał, podskakując i tupiąc nóżką. Powoli zaczynała brać nad nim górę desperacja. - Zabijacie go! Buczenie wzmogło się tak, jakby do jego uszu wleciały szerszenie i zrobiły sobie gniazdo z głowy. Dźwięk był tak koszmarny, że Tasslehoff nie mógł myśleć, uświadomił sobie jednak, że wcale nie musi. Musiał tylko uratować Palina, zanim zmarli uczynią go jednym z nich. Kender rzucił okiem przez ramię, żeby ustalić swoje położenie. Widział Wieżę, a przynajmniej wyłaniała się raz po raz z ustawicznie falującej mgły dusz. Okrążywszy przyjaciela, Tas złapał go pod pachy. Wbił pięty w ziemię, chrząknął i pociągnął. Palin, na jego szczęście, nie mógł pochwalić się taką posturą jak większość ludzi - Tas wyobraził sobie siebie usiłującego ciągnąć Caramona - ale tak czy inaczej miał swój wzrost i był morderczo ciężki, w chwili obecnej raczej jak trup, a nie żywy człowiek. A on był kenderem, na dodatek posuniętym już w latach. Ciągnął maga po wyboistej, usianej igłami ziemi i udało mu się przesunąć go o jakieś kilka stóp, zanim musiał go puścić i zatrzymać się, żeby złapać oddech. Zmarli nie próbowali powstrzymać Tasa, ale buczenie nasiliło się tak bardzo, że musiał zacisnąć zęby. Ponownie chwycił Palina, raz jeszcze obejrzał się za siebie, żeby mieć pewność, że Wieża ciągle jeszcze stała tam, gdzie mu się wydawało, po czym znów wytężył siły. Ciągnął, dyszał i potykał się, ale ani razu nie puścił czarodzieja. Ostatnim potężnym szarpnięciem, od którego rozjechały mu się nogi, wyciągnął go z lasu na kobierzec brązowych igieł usypanych wokół Wieży. Nie spuszczając oka ze zmarłych, którzy okupowali głębokie cienie pod koronami drzew, przyglądając się im badawczo, w oczekiwaniu, Tas podczołgał się na czworakach i spojrzał z lękiem na przyjaciela. Palin już się nie dusił. Wdychał powietrze łapczywymi haustami. Mrugnął parę razy powiekami, po czym otworzył szeroko oczy. Ich spojrzenie było dzikie i przerażone. Nagle usiadł z krzykiem, odpychając coś rękoma. - Już w porządku, Palinie! - Tas chwycił jedną z młócących wokoło dłoni maga i mocno ją ścisnął. - Jesteś bezpieczny. Tak przynajmniej sądzę. Wydaje się, że jest jakaś bariera, której nie mogą przekroczyć. Palin rzucił spojrzenie w stronę wijących się w ciemnościach dusz. Zadrżawszy, odwrócił wzrok, potoczył nim w stronę drzwi Wieży. Jego oblicze zachmurzyło się, wstał, otrzepując szaty z igieł. - Uratowałem cię, Palinie - powiedział kender. - Mogłeś tam umrzeć. - Tak, Tas, mogłem - przyznał mu rację czarodziej. - Dziękuję ci. - Przystanąwszy, spojrzał na przyjaciela i jego zachmurzone oblicze pojaśniało. Położył dłoń na ramieniu Tasa. - Bardzo ci dziękuję. Odwrócił się ponownie w stronę Wieży, chmury znowu zaciążyły nad jego czołem. Nasrożone brwi sprawiły, że zmarszczki na twarzy zmieniły się w ciemne bruzdy. Intensywnie wpatrywał się w Wieżę, po czym, wziąwszy jeszcze kilka głębokich wdechów, ruszył w jej stronę. Był bardzo blady, nawet jeszcze bardziej, niż kiedy prawie konał i wyglądał na niezwykle zdeterminowanego. Takiej stanowczości Tas nie widział jeszcze u nikogo. - A teraz gdzie idziesz? - chciał wiedzieć Tas, gotów na następną przygodę, choć nie miałby nic przeciwko krótkiej przerwie. - Znaleźć Dalamara. - Ale przecież szukaliśmy go nie raz i nie dwa... - Otóż nie - odparł Palin. Czuł teraz gniew i zamierzał działać, zanim złość ostygnie. - Dalamar nie ma prawa tego robić! Nie ma prawa więzić tutaj tych nieszczęsnych dusz. Pokonawszy dumnym krokiem próg Wieży, mag zaczął wspinać się po spiralnej klatce schodowej, która prowadziła na wyższe poziomy budynku. Trzymał się blisko ściany, która wznosiła się po jego prawej ręce, z lewej bowiem strony schodom brakowało poręczy. Jeden fałszywy krok mógłby skończyć się ciężkim lotem w ciemność. - Czy chcesz je uwolnić? - spytał Tas, gramoląc się po schodach tuż za Palinem. - Nawet po tym, jak próbowały cię zabić? - Wcale nie chciały - odparł czarodziej. - Nie mogą nic na to poradzić. Zmuszane są do tego, żeby węszyć za magią. Wiem, kto za tym stoi i mam zamiar go powstrzymać. - A jak to zrobimy? - spytał rozochocony Tas. Palin w zasadzie nie włączył go do swojej przygody, ale to pewnie kwestia niedopatrzenia. - Znaczy się, jak go powstrzymamy? Nawet nie wiemy, gdzie jest. - Znajdę go, choćbym miał rozbierać tę Wieżę kamień po kamieniu - zabrzmiała odpowiedź Palina. Długa i niebezpieczna wspinaczka po spiralnych stopniach 0 krok od ciemności przywiodła ich pod drzwi. - Już próbowałem - oświadczył Tas. Obejrzawszy je sobie dokładnie, pchnął na próbę. - Ani drgną. - Ależ owszem - odpowiedział Palin. Uniósł dłonie i wypowiedział słowo. Zajarzyło się błękitne światło, z palców strzeliły mu płomienie. Wciągnął powietrze 1 wyciągnął dłonie w stronę drzwi. Płomienie zajaśniały. Nagle, bez szmeru, drzwi otworzyły się. - Tas, stój! - krzyknął Palin, kiedy kender już-już wbiegał do środka. - Ale przecież je otworzyłeś - oburzył się Tas. - Nie - odparł mag nieprzyjemnym tonem. Błękitne płomienie zagasły. - Nie otworzyłem ich. Postąpił naprzód, badawczym wzrokiem lustrując pokój. Tych kilka promieni słońca, które zdołały przedostać się przez zwieszające się ciężko konary cyprysów, musiało nielicho się natrudzić, żeby spenetrować kilkuletnie pokłady mułu i błota, które pokrywały szyby z zewnątrz i warstwę kurzu oblepiającą je od środka. Z pokoju nie dobiegał żaden dźwięk. - Zostaniesz na korytarzu, Tas. - Czy znowu chcesz, żebym był twoją tylną strażą? spytał kender. - Tak, Tas - odparł ze spokojem Palin. Zrobił jeszcze jeden krok. Nadstawiwszy uszu, czekał na jakiś odgłos. Nie spiesząc się, wszedł głębiej do komnaty. - Będziesz tylną strażą. Daj mi znać, jak zobaczysz, że ktoś się zbliża. - Coś jak upiór albo ghul? Nie ma sprawy, Palinie. Tas stanął w korytarzu, przeskakując z nogi na nogę, usiłując dojrzeć, co się działo w pokoju. - Bycie tylną strażą to naprawdę ważne zadane - upomniał sam siebie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, nie słysząc nic, ani nic nie widząc. - Sturm był zawsze w tylnej straży. Albo Caramon. Ja nigdy nie byłem w tylnej straży, bo Tanis powiedział, że kenderzy nie nadają się do tylnej straży, głównie dlatego, że nigdy nie zostają z tyłu... Nie martw się! Już idę, Palinie! - zawołał Tas, poddając się. Pognał na łeb na szyję do pokoju. - Nic się za nami nie skrada. Nasze tyły są bezpieczne. Och! Stanął w pół kroku. Nie miał zresztą większego wyboru. Ręka Palina zamknęła jego ramię w mocnym uścisku. Komnata była szara i wionęło w niej chłodem, a nawet najcieplejsze, najbardziej słoneczne letnie dni nie mogłyby tego zmienić. Mroźna poświata oświetlała półki, na których stały niezliczone ilości ksiąg. Zaraz obok leżały, niby plastry miodu, pojemniki na zwoje, część pełna, większość jednak pusta. Na podłodze stały drewniane skrzynie, których zdobne rzeźbienia niemalże zupełnie zginęły pod kurzem. Ciężkie kotary, które zasłaniały okna, piękne niegdyś chodniki na podłogach, wszystko przykrywał kurz, a materiał wystrzępił się i nadgnił. W dalekim końcu pokoju stało biurko. Ktoś przy nim siedział. Tas mrużył oczy, usiłując dojrzeć coś w przygasłym, szarawym świetle. Ten ktoś był elfem, z długimi, gładkimi włosami, które - niegdyś czarne - teraz znaczył siwy, postrzępiony kosmyk, który biegł od czoła do pleców. - Kto to? - spytał półgłosem Tas. Elf siedział zupełnie nieruchomo. Kender, myśląc, że ów śpi, nie chciał go obudzić. - To Dalamar - odparł Palin. - Dalamar! - powtórzył skołowaciały Tas. Zadań głowę, patrząc na czarodzieja, myśląc, że ten zażartował sobie z niego. Nawet jeśli tak było, Palin się nie śmiał. - To nie może być prawda! Jego tutaj nie ma. Wiem, bo waliłem w te drzwi i naprawdę głośno krzyczałem: „Dalamarze”, o tak, ale nie odpowiadał. Dalamarze! - Tas podniósł głos. - Halo! Gdzie byłeś? - On nas nie słyszy - wyjaśnił mu Palin. - Ani nie widzi. Mistrz Wieży siedział za biurkiem z rękoma splecionymi na blacie, z oczami utkwionymi w jeden punkt przed sobą. Nie poruszył się, kiedy weszli. Jego wzrok nie powędrował ku nim w reakcji na przeraźliwy wrzask kendera. Nie zadrżały mu ręce, nie poruszyły się palce. - Może on nie żyje - zgadywał Tas i doświadczył dziwacznego uczucia skręcającego się żołądka. - Z pewnością wygląda na umarłego, prawda, Palinie? Elf siedział nieruchomo na krześle. - Nie - odparł Palin. - Nie jest martwy. - Dość śmieszna to zatem pozycja do drzemki - zauważył Tas. - Siedząc, jakby kij połknął. A może, jakbym go tak uszczypnął... - Nie dotykaj go! - Ostrym tonem ostrzegł go mag. Jest w letargu. - Wiem, gdzie to jest - oznajmił Tas. - Na północ od Flotsam, jakieś pięćdziesiąt mil. Ale jego nie ma w Letargu, Palinie. On jest tutaj. Oczy elfa, które dotychczas były otwarte, choć niewidzące, zamknęły się nagle. Pozostały zamknięte przez długi, długi czas. Budził się z martwoty, z zaklęcia, które uniosło jego duszę z tego świata, zostawiając tylko cielesną powłokę. Wciągnął powietrze przez nos, usta wciąż trzymając mocno zaciśnięte. Zgiął palce i skrzywił się, jakby z bólu. Zaciskał je, prostował, a potem zabrał się za ich masowanie. - Krążenie się zatrzymuje - odezwał się Dalamar, otwierając oczy i kierując wzrok na Palina. - To dość bolesne. - Serce mi się kroi, jak na ciebie patrzę - odparł mag. Spojrzenie elfa powędrowało w stronę połamanych, powykręcanych palców Palina. Nie powiedział nic, dalej rozcierając dłonie. - Czołem, Dalamarze! - krzyknął radośnie Tas, rad z okazji włączenia się do rozmowy. - Miło znów cię widzieć. Czy mówiłem ci już, jak bardzo się zmieniłeś od czasu, kiedy widziałem cię na pierwszym pogrzebie Caramona? Chcesz o tym posłuchać? Wygłosiłem naprawdę dobrą mowę, a potem rozpadał się deszcz, a każdy i tak był już smutny, a to jeszcze bardziej ich zasmuciło, ale wtedy ty rzuciłeś to zaklęcie, cudowne zaklęcie, od którego zaiskrzyły się kropelki deszczu, a na niebie porobiło się mnóstwo tęcz... - Nie! - rzucił Dalamar, przerywając mu ostrym gestem dłoni. Tas już miał przejść do innych momentów pogrzebu, skoro Dalamar nie był skory rozmawiać o tęczach, ale elf obrzucił go osobliwym spojrzeniem, podniósł dłoń i wycelował w niego palcem. „Być może wybiorę się do Letargu”, pomyślał Tas i była to ostatnia świadoma myśl, jaka miała przemknąć mu przez głowę przez spory kawałek czasu. 16 Znudzony kender Palin ulokował uśpionego kendera na jednym z wyświechtanych, zakurzonych i pokrytych pleśnią krzeseł, które stały w dalszym rogu biblioteki, tej części, którą spowijały cienie. Udając, że usadawia przyjaciela, skorzystał z okazji, by dokładnie przyjrzeć się Dalamarowi, który nadal siedział za biurkiem z głową wspartą na dłoniach. Za pierwszym razem Palin zdążył obrzucić elfa jedynie pobieżnym spojrzeniem. Dostrzegł wówczas wstrząsające zmiany, jakie zaszły w postaci przystojnego niegdyś i próżnego elfickiego czarodzieja: poprzetykane siwizną czarne włosy, zmizerowana sylwetka, chude dłonie poznaczone gałęziami błękitnych żył, niby rzek wyrysowanych na mapie, rzek krwi, rzek dusz. A oto i ich mistrz... Mistrz Wieży. Porażony nową myślą, Palin podszedł do okna i wyjrzał na rozciągający się w dole las, gdzie pośród cyprysowych pni nieruchome i ciche unosiły się duchy zmarłych. - Magiczny rygiel na drzwiach na dole - odezwał się nagle. - Wcale nie był po to, żeby nas powstrzymać przed wyjściem, prawda? - Dalamar nie odezwał się. Czarodziej musiał sam sobie udzielić odpowiedzi. - Miał im zagradzać drogę do środka. Jeśli tak jest w rzeczywistości, być może chcesz to zmienić. Elf z ponurym grymasem na twarzy wyszedł z pokoju. Wrócił po długiej chwili. Palin nie poruszył się. Dalamar sta - nął obok niego i powiódł wzrokiem w stronę wirującej mgły dusz. - Zbierają się wokół ciebie - zaczął cicho elf. - Chwytają cię ich trupio zimne dłonie. Lodowate usta składają pocałunki na twoim ciele. Ramiona zamykają cię w chłodnym uścisku, a martwe palce wbijają w skórę. Sam wiesz! - Tak - przyznał Palin. - Wiem - otrząsnął się z przerażającego wspomnienia. - Ty też nie możesz się stąd wydostać. - Moje ciało nie może - poprawił go Dalamar. - Mój duch może wędrować wolno. Kiedy wyruszam w drogę, zawsze muszę wrócić - wzruszył ramionami. - Jak to zwykli mawiać shalafi? „Nawet czarodzieje nie są wolni od cierpień”. Za wszystko się płaci. - Elf zatrzymał wzrok na połamanych palcach maga. - Nie mam racji? Palin schował dłonie w rękawach szaty. - Gdzie udał się twój duch? - Przemierzał Ansalon, ustalając prawdziwość twojej niestworzonej opowieści o podróżach w czasie - odparł Dalamar. - Opowieści? Ja niczego ci nie opowiadałem - zdecydowanie sprzeciwił się Palin. - Słowa z tobą nie zamieniłem. Widziałeś się z Jenną. To ona ci powiedziała. A mnie kłamała, że nie widziała cię od lat. - Nie skłaniała, Majere, jeśli to właśnie insynuujesz, choć przyznaję, że nie powiedziała ci całej prawdy. Nie widziała mnie, a już z pewnością nie w fizycznej formie. Słyszała mój głos, a i to tylko ostatnimi czasy. Umówiłem się z nią na spotkanie po tej dziwnej burzy, która przetoczyła się nad całym Ansalonem w ciągu jednej tylko nocy. - Pytałem ją, czy wie, jak cię odnaleźć. - I znowuż powiedziała prawdę. Nie wiedziała, gdzie mnie szukać. Nie zdradziłem jej tego. Nigdy tutaj nie była. Nikogo tu nie było. Jesteś pierwszym i wierz mi - brwi Dalamara ułożyły się w jedną linię - gdyby nie to, że wpadłeś w niezłe tarapaty, nawet ty byś teraz tutaj nie stał. Nie usycham z tęsk - noty za towarzystwem - dodał, rzucając mu mroczne spojrzenie. Palin milczał, wahając się, czy wierzyć mu, czy nie. - Do kroćset, nie bocz się, Majere - odezwał się Dalamar, źle interpretując jego milczenie - To nie przystoi mężczyźnie w twoim wieku. A tak właściwie, to ile masz lat? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, sto? Z wami, ludźmi, nigdy nie mogę się połapać. Jak dla mnie, wyglądasz pradawnie. Co zaś się tyczy Jenny, która „zdradziła” twoje zaufanie, dobrze dla ciebie i kendera, że tak zrobiła, bo inaczej nie zainteresowałbym się wami, a wy doświadczalibyście teraz troskliwej opieki Beryl. - Nie próbuj szydzić sobie ze mnie, przypominając mi, że nie jestem już młodzikiem - odpowiedział spokojnie Palin. - Wiem, że się zestarzałem. To naturalny proces u ludzi. W twoim przypadku nie było inaczej. Spójrz w lustro, Dalamarze. Jeśli lata zebrały ze mnie swoje żniwo, o wiele gorzej obeszły się z tobą. Co zaś się tyczy dumy - tym razem to mag wzruszył ramionami - straciłem ją już dawno temu. Trudno mi być dumnym, kiedy nie potrafię wykrzesać z siebie tyle magii, żeby zaparzyć poranną herbatę. Myślę, że nie jest ci to obce. - Być może i nie jest - odparł Dalamar. - Wiem, że się zmieniłem. Bitwa, jaką stoczyłem z Chaosem, zaciążyła na mnie setkami lat, ale z tym jeszcze da się żyć. Ostatecznie jednak to ja byłem zwycięzcą. Triumfatorem i przegranym jednocześnie. Wygrałem tę wojnę i zostałem pokonany przez to, co nadeszło po niej. Przez utratę magii. Dla magii ryzykowałem życiem - ciągnął pustym i zduszonym głosem. - Życie bym za nią oddał. A co się stało? Magia opuściła to miejsce. Bogowie odeszli. Zostawili mnie samego, bezsilnego, bezradnego. Porzucili mnie - takiego zwyczajnego! - Elf oddychał płytko. - Wszystko poświęciłem w imię magii - ojczyznę, naród, współbraci... Zdawało mi się niegdyś, że zrobiłem dobry interes. Moje poświęcenie - a było to bolesne poświęcenie, choć tylko inny elf może to zrozumieć - zostało wynagrodzone. Ale nagroda przepadła, a ja zostałem z niczym. Z niczym. I każdy to wiedział. To właśnie wtedy dotarły do mnie po raz pierwszy rozmaite pogłoski - plotki, jakoby Khellendros Błękitny zamierzał zająć moją Wieżę, domysły, że Czarni Rycerze mieli przypuścić na nią atak. Na moją Wieżę! - Dalamar warknął nienawistnie. Jego chude pięści zacisnęły się. Nagle rozluźnił dłonie i zaniósł się rechoczącym śmiechem. - Co tu dużo mówić, Majere, nawet krasnoludy żlebowe mogłyby zdobyć moją Wieżę, a ja nijak nie potrafiłbym ich powstrzymać. Dawniej byłem najpotężniejszym czarodziejem na Ansalonie, ale teraz, jak to ująłeś, nie stać mnie nawet na zagotowanie wody. - Nie byłeś sam - w głosie maga nie było śladu współczucia. - Wszystkich nas to dotknęło w ten sam sposób. - Nieprawda - z pasją zaoponował Dalamar. - Nie w ten sam sposób. Wy nie poświęciliście tego, co ja złożyłem w ofierze. Ty miałeś matkę i ojca. Miałeś żonę i dzieciaki. - Jenna cię kochała... - zaczął Palin. - Czyżby? - skrzywił się elf. - Czasem myślę sobie, że wykorzystywaliśmy się nawzajem. Ona też nie znajdowała ze mną wspólnego języka. Była taka jak ty, z tą swoją przeklętą ludzką nadzieją i optymizmem. Dlaczego wy tacy jesteście? Po co wciąż ufacie, kiedy nie ma już nadziei? Nie mogłem strawić jej frazesów. Poróżniliśmy się. Ona odeszła, a ja z radością to przyjąłem. Nie była mi potrzebna. Nikogo nie potrzebowałem. Sam musiałem ochraniać swoją Wieżę przed tymi wielkimi, napęczniałymi jaszczurami i zrobiłem, co do mnie należało. Jedynym sposobem na uratowanie Wieży było upozorowanie jej zniszczenia. I udało się. Mój plan zadziałał. Nikt nie wie, że Wieża tutaj stoi. I nikt się nie dowie, chyba że sam tego zechcę. - Przeniesienie Wieży musiało być kolosalnym wydatkiem magicznej mocy - trochę większym, niż tego trzeba do zagotowania wody - zauważył Palin. - Musiała się w tobie ostać jakaś resztka starej magii. - Nie, zapewniam cię, nie ostała się - zaprzeczył Dalamar, a jego pasja przygasła. - Byłem tak samo jałowy jak i ty. Obrzucił maga ostrym i wiele mówiącym spojrzeniem. - Tak jak i ty, wiedziałem, że można było znaleźć magię na tym świecie, o ile ktoś wiedział, gdzie szukać. Palin uciekł od przenikliwych oczu elfa. - Nie wiem, co sugerujesz. Odnalazłem dziką magię... - Nie sam. Z pomocną dłonią. Wiem, bo mi również pomogła. Osobliwa postać znana jako Zaklinacz Cienia. - Tak! - Czarodziej nie krył zdumienia. - W szarym płaszczu i szarym, naciągniętym głęboko kapturze. Głos, miękki jak cień, mógł należeć zarówno do mężczyzny, jak i kobiety. - Nie widziałeś nigdy twarzy... - Ależ widziałem - zaprzeczył Palin. - W owej ostatniej straszliwej bitwie zobaczyłem, że to kobieta. Była agentką smoczycy Malystryx... - Naprawdę? - Dalamar uniósł brew. - W mojej ostatniej „straszliwej” bitwie zobaczyłem, że Zaklinacz Cienia jest mężczyzną, agentem smoka Khellendrosa, który, zgodnie z ustaleniami moich źródeł, opuścił nasz świat w poszukiwaniu duszy swojej zmarłej pani, tej demonicznej wiedźmy Kitiary. - Czy Zaklinacz Cienia nauczył cię dzikiej magii? - Nie - odparł Dalamar. - Zaklinacz Cienia nauczył mnie magii śmierci. Nekromancji. Palin znów spojrzał przez okno na snujące się duchy. Potoczył wzrokiem po obskurnym pokoju, po magicznych księgach, które, stojąc w szeregach na półkach, same przypominały zjawy. Zatrzymał spojrzenie na elfie, wychudzonym i zmizerowanym jak ogryziona kość. - Co poszło nie tak? - spytał w końcu. - Zostałem okpiony - wyjaśnił Dalamar. - Pozwolono mi uwierzyć, że byłem panem umarłych. Zbyt późno odkryłem, że to nie panem się stałem, ale więźniem. Uwięziła mnie własna ambicja, moja żądza władzy. Nie przychodzi mi łatwo mówienie tego o sobie, Majere - dodał. - Szczególnie trudno jest mi mówić to tobie, umiłowanemu dziecięciu magii. Ależ tak, wiedziałem. Byłeś tym zdolnym, umiłowanym Solinari, ukochanym swojego wuja Raistlina. Mógłbyś stać się jed - nym z największych arcymagów wszechczasów. Wiedziałem o tym. Czy zazdrościłem ci? Trochę. Może trochę więcej, niż trochę. Moją zawiść wzbudzała przede wszystkim troska, jaką okazywał ci Raistlin. Nie przyszłoby ci do głowy, że właśnie tego pragnąłem, nieprawdaż? Że pragnąłem jego przychylności, jego uwagi. Ale tak właśnie było. - Cały ten czas - włączył się Palin, a jego wzrok znowu spoczął na uwięzionych duszach - byłem o ciebie zazdrosny. - Otuliła ich cisza opustoszałej Wieży. - Chciałem z tobą porozmawiać - odezwał się w końcu Majere, z ciężkim sercem przecinając ów splot milczenia. - Żeby spytać cię o Urządzenie do Podróżowania w Czasie... - Teraz to chyba nieco za późno - przerwał mu Dalamar suchym tonem. - Skoro i tak je zniszczyłeś. - Zrobiłem to, co musiałem - odciął się Palin, a jego riposta była stwierdzeniem faktu, nie zaś przeprosinami. - Musiałem ratować Tasslehoffa. Jeśli on umrze w czasie, do którego nie należy, nasz czas i wszystko, co w sobie zawiera, przepadnie. - Nic straconego - elf machnął ręką i podszedł do swojego biurka. - Zapomnienie przywitałbym z radością. - Oczywiście, skoro sądzisz, że będziesz do tego czasu martwy - odparował mag. - Nie - odparł Dalamar, zatrzymując się, by rzucić okiem przez drugie okno. - Powiedziałem „zapomnienie”. Nie śmierć. - Wrócił do biurka i opadł na krzesło. - Ty mógłbyś się stąd wydostać. Masz czarodziejski kolczyk, który przez magiczne portale przeniósłby cię prosto do domu. Tutaj zadziała. Zmarli nie będą mogli przeszkodzić. - Magia nie uniosłaby Tasslehoffa - zauważył Palin. - A bez niego nigdzie się nie ruszę. Dalamar obrzucił drzemiącego kendera taksującym, zamyślonym spojrzeniem. - On nie jest kluczem - odezwał się w zadumie - ale może być wytrychem. Tasslehoff nudził się. Każdy na Krynnie wie, albo powinien wiedzieć, jak niebezpieczny może być znudzony kender. Choć był to fakt znany zarówno Palinowi, jak i Dalamarowi, obydwaj na nieszczęście zapomnieli o nim. Ich skumulowane luki w pamięci da się wytłumaczyć, zważywszy na to, iż obydwaj zaprzątnięci byli odnajdywaniem odpowiedzi na niezliczone pytania. Co gorsza jednak, nie tylko zapomnieli, jak niebezpieczny może być znudzony kender, ale zupełnie zapomnieli o samym kenderze. A to już błąd niemal niewybaczalny. Ponowne spotkanie starych druhów przebiegało bez zakłóceń, tak przynajmniej zdawało się Tasowi. Został wyrwany z nieoczekiwanej drzemki, by wyjaśnić swoją rolę w doniosłych wydarzeniach, które miały miejsce ostatnimi czasy. Przycupnąwszy na brzeżku Dalamarowego biurka z piętami stukającymi o drewno - aż do momentu, w którym elf grzecznie poprosił go, żeby przestał - Tasslehoff z radością włączył się do rozmowy. Przez jakiś czas nawet go to bawiło. Palin opisał ich wizytę u Laurany w Qualinesti, odkrycie, że Tasslehoff był naprawdę sobą i rozszyfrowanie zagadki Urządzenia do Podróżowania w Czasie, czego oczywistą konsekwencją było cofnięcie się w przeszłość, by spróbować odnaleźć ów inny czas, o którym opowiadał mu kender. Jako że Tasa cała sprawa dotyczyła osobiście, poproszono go o wyjaśnienie pewnych szczegółów, co z radością uczynił. Byłby nawet jeszcze bardziej szczęśliwy, gdyby pozwolono mu opowiedzieć całą historię bez przerywania, ale Dalamar powiedział, że nie ma czasu na słuchanie opowieści. Ponieważ od dzieciństwa wkładano mu do głowy, że nie można mieć wszystkiego (zawsze zastanawiało go, dlaczego nie można mieć wszystkiego, ale doszedł ostatecznie do wniosku, że jego sakwy nie były zbyt duże, żeby owo wszystko pomieścić), Tas zadowolił się skróconą wersją. Kiedy już opisał, jak to przybył na pierwszy pogrzeb Caramona i zobaczył, że Dalamar jest przełożonym Czarnych Szat, Palin Białych, a Silvanoshei królem zjednoczonych narodów elfickich, że prawie na całym świecie zapanował pokój i nie było już żadnych - powtórzmy - żadnych żarłocznych smoków biegających tu i tam po Kenderówku i mordujących jego mieszkańców, Tasslehoff został poinformowany, że te uwagi nie były potrzebne. Innymi słowy, miał usiąść na krześle, zamknąć buzię i odpowiadać na pytania, tylko kiedy mu je zadadzą. Zmierzając w kierunku siedziska, które stało w zacienionej części pokoju, Tasslehoff słuchał opowiadania Palina o tym, jak użył Urządzenia do Podróżowania w Czasie, żeby dotrzeć do przeszłości i przekonać się, że żadna nie istniała. To było interesujące, bo kender był tam, widział to na własne oczy i mógłby zdać relację naocznego świadka, jeśliby go ktoś o to poprosił, ale nikt się nie pokwapił. Kiedy sam się zaoferował, kazano mu siedzieć cicho. A potem był ten fragment, w którym Palin powiedział, że jedyną rzeczą, co do której nie miał wątpliwości, był fakt, że Tasslehoff powinien zginąć zmiażdżony przez Chaos, a jednak nie zginął, w związku z czym wszystko, począwszy od żarłocznych smoków do utraconych bogów, stało się z winy kendera. Palin opisał, jak to powiedział jemu - znaczy Tasslehoffowi - że powinien użyć Urządzenia do Podróżowania w Czasie, żeby wrócić i umrzeć, czego ten stanowczo i - jak poczuł się zobowiązany zauważyć - logicznie, odmówił. Mag zrelacjonował, jak kender uciekł do Cytadeli, szukając schronienia u Złotej Luny, mówiąc jej, że czarodziej usiłował go zamordować. Jak to Palin przybył za nim i powiedział, że wcale nie miał takiego zamiaru, a wtedy zobaczył, że Złota Luna miast się starzeć, młodnieje. Ta uwaga poprowadziła konwersację na boczne tory, ale szybko - jak dla Tasslehoffa zbyt szybko - podjęli główny wątek. Palin powiedział Dalamarowi, że Tas doszedł ostatecznie do konkluzji, iż powrót w czasie będzie jedynym właściwym wyjściem i tutaj mag jak najbardziej szczerze wychwalał odwagę kendera. Następnie wyjaśnił, że zanim Tas zdołał wrócić, zmarli zniszczyli Urządzenie do Podróżowania w Czasie, ich zaś zaatakowali smokowcy. Palin zmuszony został do użycia części urządzenia, żeby odeprzeć ataki i teraz te fragmenty zaścielały większość Labiryntu Żywego Płotu. Jak mieli w takim wypadku odesłać kendera na śmierć? Tasslehoff wstał, żeby zapoznać ich z nowym konceptem, takim mianowicie, że być może kender wcale nie musiał być odsyłany po to, by umrzeć, ale Dalamar zareagował na ów wtręt wbiciem w niego zimnego wzroku i stwierdzeniem, że jego zdaniem najważniejszą rzeczą, jaką mogli zrobić, by pomóc w ocaleniu świata, poza wybiciem żarłocznych smoków, było zrealizowanie tego planu. Teraz trzeba było jeszcze znaleźć na to jakiś sposób, inny niż Urządzenie do Podróżowania w Czasie. Dalamar z Palinem jęli chwytać z półek księgi, wertować je, mrucząc przy tym i bełkocąc coś o strumieniach czasu i Klejnotach Szarości, i o kenderze, który wyskakuje ni stąd, ni zowąd i wszystko knoci i dużo jeszcze innych rzeczy, od których puchła głowa. Elf wyczarował ogień w wielkim kominku i w pokoju, który był chłodny i wilgotny, naraz zrobiło się ciepło i duszno, zaleciało pergaminami, pleśnią, olejem do lamp i uschniętymi różami. Jako że nie działo się już nic interesującego, oczy Tasslehoffa powoli się zamknęły. Uszy zgodziły się z oczyma, a umysł przytaknął uszom i wszystkie zmysły ucięły sobie krótką drzemkę, tym razem z własnego wyboru. Tasa obudziło coś wpijającego mu się w zadek. Jego drzemka okazała się najwyraźniej wcale nie taka znowu krótka, jak myślał, za oknem zapadł już bowiem mrok - gęsty tak, że aż przelewał się do wnętrza. Tasslehoff nie widział nic. Ani siebie samego, ani Dalamara, ani Palina. Tas zakręcił się na krześle, żeby to, co kłuło go w dość wrażliwe rejony, przestało uwierać. To właśnie wtedy, kiedy już się ździebko przebudził, dotarło doń, że nie widział czarodziejów dlatego, że nie było ich w pokoju. A nawet jeśli tam byli, to bawili się z nim w chowanego, w co nie wierzył, bo mimo że jest to gra urocza i zabawna, nie wydawali się być jej zagorzałymi fanami. Zeskoczywszy z krzesła, kender wymacał sobie drogę do biurka Dalamara, gdzie znalazł lampkę oliwną. W kominku jarzyło się jeszcze kilka węgli. Tas przeczesywał rękoma blat biurka, aż natknął się na jakiś papier. Mając nadzieję, że nie jest na nim zapisane żadne magiczne zaklęcie, a jeśli nawet, to Dalamar nie będzie go więcej potrzebował, przyłożył kartkę do kominka, podpalił ją, a następnie zapalił lampkę. Teraz, kiedy już widział, sięgnął do tylnej kieszeni spodni, żeby zobaczyć, co go tak gniotło. Wyjąwszy uciążliwy obiekt, przyjrzał mu się w świetle lampy. - Uch, och! - zdumiał się. - Och, nie! - krzyknął. - Skąd się tu wziąłeś! - zawył. Przedmiotem, który go uwierał, był łańcuszek z Urządzenia do Podróżowania w Czasie. Tas cisnął go na blat i ponownie zanurzył rękę w kieszeni. Wyciągnął kolejną część urządzenia, a potem następną i jeszcze jedną. Wyjął klejnoty, kamyk po kamyku. Rozłożywszy wszystkie elementy na biurku, powiódł po nich smutnym spojrzeniem. Mógł w zasadzie potrząsnąć nad nimi pięścią, ale taki gest nie byłby godzien Bohatera Lancy, uznajmy więc, że tego nie zrobił. Jako Bohater Lancy, Tas wiedział, co powinien zrobić. Powinien zebrać wszystkie kawałeczki artefaktu w swoją chustkę do nosa (tak naprawdę w chustkę Palina) i bez zwłoki zanieść je czarodziejom, gdziekolwiek byli, podać im je i oznajmić, dość odważnym tonem, że gotów jest wrócić do przeszłości i poświęcić swoje życie dla świata. To byłby Szlachetny Czyn, a Tasslehoff dokonał już kiedyś Szlachetnego Czynu. Ale do bycia Szlachetnym trzeba mieć odpowiedni nastrój, a Tas, jak się okazało, nie miał takowego. Podejrzewał również, że trzeba mieć odpowiednie usposobienie, żeby dać się rozdeptać gigantowi, a i to nie bardzo mu się widziało. Po tym, jak zobaczył dusze zmarłych snujące się bez celu pod murami - szczególnie martwych kenderów, którzy nawet nie dbali o to, co niosą w swoich sakwach - Tasslehoff miał nieodpartą chęć do zostania przy życiu jeszcze jakiś czas. Wiedział, że marne będzie miał na to szansę, jeśli Dalamar albo Palin odkryją, że części magicznego urządzenia znajdują się w kieszeni jego spodni, choćby i połamane. Obawiając się, że w każdej chwili może im się przypomnieć, iż go tutaj zostawili i wrócą, żeby zobaczyć, co z nim albo zaproponować mu kolację, Tasslehoff w pośpiechu pozbierał części magicznego urządzenia, zawinął je w chustkę do nosa i upchnął w jednej ze swoich sakw. To była pestka. Teraz czekał go twardszy orzech do zgryzienia. Daleki od bycia Szlachetnym, zamierzał stać się Haniebnym. Pomyślał sobie, że to było właściwe słowo. Miał zamiar uciec. Wyjście przez frontowe drzwi odpadało. Próbował już z oknami, ale bez rezultatów. Nie dało się ich stłuc, nawet rzucając w nie kamieniem, co się zazwyczaj sprawdzało w przypadku zwyczajnych, szanujących się szyb. Tas zamachnął się, a kamień tylko odskoczył i wylądował mu na stopie, miażdżąc palce. - Muszę to sobie logicznie przemyśleć - powiedział do siebie. Można to odnotować jako fakt historyczny, jako że był to jedyny raz, kiedy z ust kendera padły takie słowa i obrazuje to doskonale, w jak zaiste trudnej sytuacji się znalazł. - Palin wyszedł, ale on jest czarodziejem i mógł użyć do tego magii. Niemniej jednak, używając logiki, pytam się - jeśli tylko czarodziej i nikt więcej może stąd wyjść, to czy ktokolwiek poza czarodziejem może wejść? A jeśli tak, to kto i jak? Tas główkował nad tym chwilę. Kiedy tak dumał, przyglądał się żarowi migoczącemu w kominku. Nagle wydał z siebie okrzyk i niemal w tej samej chwili zatkał sobie usta w obawie, że Palin albo Dalamar usłyszą go i przypomną sobie o nim. - Wymyśliłem! - szepnął. - Coś dostaje się do środka! Powietrze się dostaje! I wydostaje. A gdzie ono idzie, tam i ja dam radę. Tasslehoff jął kopać i skakać po węgłach, aż je zagasił. Chwyciwszy lampkę oliwną, wszedł do kominka i rozejrzał się. Kominek był pokaźnych rozmiarów i wcale nie musiał aż tak bardzo się schylać, żeby się dostać do wnętrza. Trzymając światło wysoko nad sobą, wpatrywał się w ciemność. Prawie natychmiast musiał opuścić głowę i dość gorączkowo trzepotać rzęsami, by pozbyć się sadzy, która wpadła mu do oczu. Kiedy przejrzał, w nagrodę ukazał mu się cudowny widok ściany komina nie były gładkie. Miały pełno wybrzuszeń, cudownych wypukłości, całe były w sterczących na wszystkie strony brzegach wielkich kamieni. - No wiecie, mógłbym się po niej wspiąć z jedną nogą przywiązaną do pleców - wykrzyknął Tasslehoff. Jako że nie było to coś, co zwykł robić codziennie, zdecydował, że o wiele skuteczniejsze będzie jednak użycie obydwu nóg. Nie mógłby raczej wspinać się i jednocześnie trzymać lampki, zostawił ją więc na biurku, profilaktycznie zdmuchując płomień, żeby nie zaprószyć ognia. Wlazłszy do komina, z miejsca znalazł dobre oparcie dla stóp i rąk i ruszył w górę. Uszedł ledwie kawałek - przemieszczał się powoli, bo musiał wyszukiwać sobie drogę w ciemnościach i przystawał co jakiś czas, żeby otrzeć oczy z lepkiego brudu - kiedy do jego uszu dotarły z dołu jakieś głosy. Tasslehoff zastygł, wczepiony w ścianę komina niczym pająk, bojąc się, że kiedy tylko drgnie, do kominka spadnie deszcz sadzy. Pomyślał sobie dość urażony, że Dalamar mógł poświęcić choć odrobinę magii na kratę do komina. Głosy były wzburzone i głośne. - Mówię ci, Majere, twoja historia nie trzyma się kupy! Z tego, co nam wiadomo, powinieneś był zobaczyć przeszłość przepływającą przez ciebie jak wielka rzeka. Moim zdaniem, po prostu źle rzuciłeś czar. - A ja ci mówię, Dalamarze, że choć może i nie mam czym się chwalić w porównaniu z twoją magiczną mocą, nie pomyliłem się przy zaklęciu. Przeszłości nie było, a wszystko zaczęło się gmatwać od momentu, w którym powinien umrzeć Tasslehoff. - Opierając się na tym, co wyczytałem w dzienniku Raist - lina, śmierć kendera powinna być kroplą w rozległej rzece czasu i nie powinna w żaden sposób zmieniać jej nurtu. - Czternasty już raz powtarzam, że fakt, iż do sprawy włączył się Chaos, wywraca wszystko do góry nogami. A śmierć kendera staje się przez to niezwykle istotna. A co z tą przyszłością, którą, jak mówi, odwiedził? Tą, w której cały świat wygląda inaczej? - Ba! Ależ ty jesteś naiwny, Majere! Tas to kłamczuch. Wymyślił to sobie. Gdzie, u licha, jest ten zwój? On powinien wszystko wyjaśnić. Wiem, że gdzieś tu leży. Rozejrzyj się po pokoju. Tas, co zrozumiałe, zdenerwował się, słysząc, że jest nazywany łgarzem. Rozważał, czy nie skoczyć na dół i nie powiedzieć Palinowi i Dalamarowi, co o tym myśli, ale zreflektował się, że w takim wypadku raczej trudno byłoby mu wyjaśnić, po co właściwie wlazł do komina. Trzymał zatem buzię na kłódkę. - Pomogłoby mi, gdybym wiedział, czego szukam. - Zwoju! Zakładam, że rozpoznasz zwój, jak już go zobaczysz. - Znajdźcie wreszcie to cholerstwo! - mruknął do siebie Tasslehoff. Męczyło go już wiszenie na ścianie. Ręce powoli zaczynały boleć, nogi dygotać i obawiał się, że nie zdoła długo w tej pozycji wytrzymać. - Wiem, jak wygląda zwój, ale... - chwila ciszy. A skoro już mowa o Tasslehoffie, to gdzie on jest? Wiesz może? - Nie wiem i nie obchodzi mnie to. - Kiedy wychodziliśmy, spał na krześle. - Więc pewnie poszedł do łóżka albo znowu próbuje włamać się do laboratorium. - Nie sądzisz mimo to, że powinniśmy... - Mam! To jest to! - furkot rozwijanego papieru. Rozprawa naukowa tycząca Urządzenia do Podróżowania w Czasie, w Szczególności zaś Kwestii Nie Do Przyjęcia, a mianowicie Zezwolenia Jakiemukolwiek Członkowi Ras Klej - notu Szarości na Podróżowanie do Przeszłości z uwagi na Nieprzewidywalność Ich Działań i tego, jak mogą one Wpłynąć nie tylko na Przeszłość, ale i na Przyszłość. - Kto to napisał? - Marwort. - Marwort! Ten, który sam się nazywał Słynnym Marwotem? Czarodziej - maskotka najwyższego kapłana? Wszyscy wiedzą, że kiedy pisał o magii, jego piórem kierował najwyższy kapłan. Co mamy niby z tym zrobić? Nie uwierzysz chyba w ani jedno słowo tego zdrajcy. - Tak zapisano w historii naszego Zakonu i od tamtego czasu nikt go nie studiował. Ale to, co miał do powiedzenia, często zwracało moją uwagę - jeśli się czytało między wierszami. Zobacz na przykład ten ustęp. Trzeci od dołu. Zesztywniałe palce Tasslehoffa zaczęły się ześlizgiwać. Przełknął głośno ślinę, poprawił uchwyt i z całego serca modlił się, żeby Palin, Dalamar i Marwort poszli już sobie. - Nie dam rady czytać przy tym świetle - odezwał się Palin. - Wzrok już nie ten. A poza tym wygasł ogień. - Mogę go rozpalić na nowo - zaofiarował się Dalamar. Tasslehoff omal nie puścił kamieni. - Nie - odparł Palin. - Ten pokój działa na mnie przygnębiająco. Wróćmy tam, gdzie będzie nam wygodnie. Zgasili światło, zostawiając Tasa w ciemnościach. Westchnął z ulgą. Kiedy usłyszał, że drzwi się zamknęły, podjął wspinaczkę. Nie był już młodym i zwinnym kenderem i po krótkim czasie przekonał się, że pokonywanie kominów w ciemnościach było wyczerpującym zajęciem. Na swoje szczęście dotarł już do miejsca, w którym ściany zwężały się, mógł więc przynajmniej oprzeć plecy o jedną, a nogi o przeciwległą. Był spocony i zmęczony. Brud sklejał mu powieki, a w nosie i ustach miał pełno sadzy. Poobcierał sobie nogi, a palce zdarł do żywego mięsa; porwał i podziurawił ubranie. Miał dość ciemności, znudziły go kamienie, znudziła go już cała ta wyprawa - a nic nie wskazywało na to, że jest bliżej wyjścia, niż kiedy zaczynał. - Naprawdę nie rozumiem, do czego potrzebne jest aż tyle komina - mruczał Tasslehoff, z każdym osmolonym krokiem przeklinając budowniczego Wieży. Właśnie w chwili kiedy pomyślał sobie, że jego dłonie odmówią złapania jeszcze jednego kamienia, a nogi odpadną mu i zlecą na sam dół, coś wypełniło mu nozdrza i, dla odmiany, nie była to sadza. - Świeże powietrze! - Tasslehoff zaciągnął się głęboko i od razu urosły mu skrzydła. Tchnący z góry lekki powiew świeżego powietrza użyczył sił kenderowym nogom i zdjął ból z jego palców. Zadarłszy głowę w nadziei, że zobaczy gwiazdy, a może i słońce - miał bowiem wrażenie, że wspinał się jakieś pół roku - rozczarował się, widząc przed sobą tylko ciemność. Ciemności miał już dość do końca życia, a może nawet i dwóch. Niemniej jednak powietrze było świeże, a to oznaczało, że napływało z zewnątrz, a więc wspinał się dalej z odzyskanym na nowo wigorem. Ostatecznie, jak to się ma ze wszystkim, dobrym czy wręcz odwrotnie, skończył się również komin. Wylot był przykryty żelazną kratą, żeby ptaki, wiewiórki i inni intruzi nie próbowali zakładać gniazd w szybie. Po tym, jak Tasslehoff przebył już całą drogę, krata stanowiła tylko drobną niedogodność. Pchnął ją na próbę, wcale nie oczekując, że puści. Szczęście mu jednak sprzyjało. Śruby przytrzymujące kratę rdza przeżarła do szczętu już dawno temu - pewnie jeszcze przed Pierwszym Kataklizmem - i pod silnym naporem kendera krata odskoczyła. Tasslehoff nie był przygotowany na tak nagłe efekty. Desperacko usiłował ją chwycić, ale krata wyślizgnęła mu się i poleciała w górę. Kender znów zastygł, mocno zacisnął powieki, skulił ramiona i czekał, aż siatka rąbnie w ziemię z grzechotem dość głośnym, by obudzić każdego truposza, który właśnie słodko chrapał. Czekał i czekał, i czekał jeszcze trochę. Wziąwszy pod uwagę wysokość komina, na jaką musiał się wspiąć, podejrzewał, że do samego dołu Wieży jest jakieś kilkaset mil, po chwili jednak nawet on musiał przyznać, że jeśliby krata miała zamiar gruchnąć, już by to zrobiła. Wystawił głowę z komina i w tym samym momencie czubek gałęzi zdzielił go prosto w twarz, a mocny, gryzący zapach cyprysów oczyścił jego nozdrza z sadzy. Odciągnął gałąź na bok i rozejrzał się, żeby ustalić swoje położenie. Obcy i nieznany księżyc nowego Krynnu świecił tej nocy wyjątkowo jasno, dzięki czemu Tasslehoff mógł cokolwiek zobaczyć, ale były to tylko kolejne gałęzie. Otaczały go ze wszystkich stron, jak okiem sięgnąć. Spojrzał ponad krawędź komina i dojrzał kratę, zatkniętą na konarze jakieś sześć stóp pod nim. Tasslehoff usiłował ustalić, jak wysoko znalazł się nad ziemią, ale gałęzie skutecznie mu to uniemożliwiały. Spojrzał w bok i zlokalizował szczyt jednego z dwóch walących się minaretów Wieży. Znajdował się mniej więcej na tym samym co on poziomie. To zaś dało mu jako takie pojęcie o tym, jak wysoko się wspiął i, co ważniejsze, jak daleko pod sobą miał ziemię. To jednakże nie stanowiło problemu, jako że wszędzie wokół było pełno poręcznych konarów. Tasslehoff podciągnął się i wyszedł z komina. Znalazłszy silną gałąź, ostrożnie się na nią wdrapał, sprawdzając po drodze jej wytrzymałość. Konar był mocny i skrzypnął cicho pod jego ciężarem. Po przeprawie przez komin wspinaczka nadrzewna to już była łatwizna. Kender zsuwał się po pniach, schodził z jednej gałęzi na drugą, przyjacielską i dającą oparcie, i koniec końców, z westchnieniem ulgi i przemożnej radości, dotknął stopami twardej ziemi. Tu, na dole, księżycowe światło nie był już takie jaskrawe, ledwo co prześwitując przez gęstwę igieł. Tas dostrzegał Wieżę tylko dlatego, że jawiła się czarną, masywną plamą pośród drzew. Wysoko w górze dojrzał smugę światła i doszedł do wniosku, że musi to być okno w prywatnych pokojach Dałam ara. - No, tyle już uszedłem, ale wciąż jeszcze nie wydostałem się z lasku - powiedział do siebie. - Dalamar mówił Palinowi, że jesteśmy niedaleko Solanthus. Przypominam sobie, że słyszałem coś o tym, że w Solanthus mają swoją kwaterę główną Rycerze Solamnijscy, zdaje się więc, że to będzie dobre miejsce, żeby rozpylać o Gerarda. Może i jest nudziarzem, a już na pewno brzydalem, no i nie lubi kenderów, ale jest Rycerzem Solamnijskim, a o nich na pewno można powiedzieć jedno - nie są typem ludzi, którzy wysłaliby kogoś w przeszłość, żeby go tam rozdeptano. Odszukam Gerarda, wyjaśnię mu wszystko i jestem przekonany, że opowie się po mojej stronie. Tasslehoff przypomniał sobie nagle, że ostatnim razem, kiedy widział Gerarda, ten był otoczony przez Czarnych Rycerzy, którzy strzelali do niego z łuków. Posmutniał na owo wspomnienie, ale potem dotarło doń, że Rycerzy Solamnijskich było przecież wielu i jeśli nawet jeden umarł, znajdzie sobie innego. Pytanie teraz, jak wydostać się z lasu. Od momentu, kiedy stanął na ziemi, zmarli zaczęli unosić się wokół niego niczym mgła z oczami, ustami, dłońmi i stopami, przenikając go na wskroś i falując mu nad głową, ale tak naprawdę nawet ich nie zauważył, tak był zajęty myśleniem. Spostrzegł ich dopiero teraz. Choć bycie otoczonym przez zmarłych ludzi z ich smutnymi twarzami i rękoma, które zaciskały się na jednym z jego tobołków, nie należało do najbardziej komfortowych doświadczeń na świecie, pomyślał sobie, że może wynagrodzą mu swój okropny chłód i ścierpniętą skórę paroma wskazówkami. - Hej, przepraszam, proszę pana... Proszę pani, przepraszam... Hobgoblinie, stary druhu, może byś mi powiedział... Bardzo przepraszam, ale to moja sakwa... Kender! Ej, bracie kenderze! Muszę znaleźć drogę do... Do licha! - zakończył Tasslehoff po kilku chwilach bezowocnych wysiłków w celu nawiązania rozmowy ze zmarłymi. - Oni mnie chyba nie widzą. Patrzą prosto przeze mnie. Spytałbym Caramona, ale kiedy jest potrzebny, to go nie ma. Nie chcę tu nikogo obrażać - dodał poirytowanym tonem, bezskutecznie usiłując się przepchać przez ciżbę cyprysów - ale was, zmarłych, jest tu naprawdę strasznie dużo! O wiele więcej, niż to konieczne. Nie zaprzestał poszukiwań ścieżki - jakiejkolwiek ścieżki - ale bez powodzenia. Błądzenie po ciemku było dość trudne, choć zmarłych otaczała łagodna biała poświata, która zrazu zaintrygowała Tasa, ale po chwili, gdy zobaczył ich zagubione oblicza, pełne smutku i przerażenia, zdecydował, że ciemność - każda ciemność - będzie lepsza. W końcu udało mu się oddalić trochę od Palina i Dalamara. Skoro on, kender, który nigdy się nie gubił, nie potrafił znaleźć drogi wśród tych drzew, nie miał wątpliwości, że byle człowiek i mroczny elf - choćby byli czarodziejami - zgubią się pewnie tak samo, a jak oni nie będą mogli znaleźć drogi, to nie odnajdą również jego. Parł naprzód, wpadając na drzewa i nabijając sobie guzy o niższe gałęzie, aż paskudnie potknął się o korzeń i wylądował na kobiercu uschniętych cyprysowych igieł. Szpilki przynajmniej pachniały słodko i były przyzwoicie martwe - brązowe i kruche - nie tak jak inni nieboszczycy, których mógłby wymienić. Jego nogi były rade, że już ich nie używał. Brązowe igiełki zaś wygodne - po tym, jak już się przyzwyczaiło do tego, że wbijały się w różne części ciała - ostatecznie więc Tasslehoff zdecydował, że skoro i tak leżał, mógł sobie przy okazji odpocząć. Podczołgał się do pnia, umościł tak wygodnie, jak tylko mógł, głowę układając na poduszce z mchu. Ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślał, kiedy już odpływał w krainę snu, był jego ojciec. Nie, żeby ojciec był porośnięty mchem. Jego ojciec mówił mu. - Mech zawsze rośnie po tej stronie drzewa, która skierowana jest na... Skierowana jest na... Tas zamknął oczy. Gdyby tylko mógł sobie teraz przypomnieć, gdzie jest skierowana... - Na północ - przypomniał sobie i obudził się. Zorientował się, że teraz już będzie wiedział, w którym kierunku podróżować i właśnie miał przewrócić się na bok i wrócić do drzemania, kiedy podniósł oczy i zobaczył, że jeden z duchów stoi nad nim i przygląda mu się. Był to duch kendera, który mgliście przypominał Tasa, ale każdy kender przypomina swojego pobratymca. Poza tym istniała duża szansa, że w swoich peregrynacjach ich drogi kiedyś mogły się skrzyżować. - Posłuchaj, proszę - odezwał się Tasslehoff, siadając, - Nie chcę być niegrzeczny, ale spędziłem większość dnia na ucieczce z Wieży Wysokiej Magii, a - jak zapewne wiesz - uciekanie z czarodziejskich wież jest sakramencko męczące. A zatem, jeśli pozwolisz, po prostu położę się spać. Zamknął oczy, ale miał wrażenie, że duch kendera ciągle tam stał i ciągle się w niego wgapiał. To nie wszystko - Tas widział ducha nawet pod powiekami, a im bardziej o nim myślał, tym większej nabierał pewności, że definitywnie gdzieś tego współplemieńca już spotkał. Kender był dość przystojnym koleżką, a jego gust w kwestii ubioru mógłby wydawać się innym krzykliwy i dziwaczny, choć Tasslehoff uznał go za uroczy. Obładowany był sakwami, to jednak nie było niczym nadzwyczajnym. Wyjątkowy zaś był wyraz jego twarzy - smutny, zagubiony, samotny, poszukujący. Tasem wstrząsnął chłodny dreszcz. I wcale nie był to mrowiący dreszczyk podniecenia, jaki się czuje, kiedy już-już masz ściągnąć migoczący pierścień z kościstego palca kościotrupa, a palec nagle zatrzeszczy! To był paskudny, przyprawiający o mdłości chłód, który skręca żołądek i ściska płuca tak, że le - dwo można oddychać. Tas pomyślał, że może otworzy oczy, później jednak zdecydował, że może lepiej nie. Zacisnął je bardzo mocno, tak żeby się same nie otwarły, sam zaś zwinął się w ciaśniejszą jeszcze kulkę. Wiedział już, gdzie spotkał wcześniej tego kendera. - Odejdź - odezwał się cicho. - Proszę. - Wiedział dobrze, skąd go zna, wiedział też, że duch wcale sobie nie poszedł. - Odejdź, odejdź, odejdź! - krzyczał gorączkowo Tas, a kiedy i to nie poskutkowało, otworzył oczy, skoczył na równe nogi i wrzasnął ze złością na ducha: - Odejdź! Zmarły jednak stał i wpatrywał się w Tasslehoffa. A on patrzył na samego siebie. - Powiedz mi - zapytał Tas drżącym głosem - dlaczego tu jesteś? Czego chcesz? Czy jesteś... czy jesteś wściekły, bo jeszcze nie umarłem? Jego własny duch nie odezwał się. Jeszcze przez chwilę wbijał wzrok w Tasa, po czym odwrócił się i odszedł, mimo że tego nie chciał, ale nie mógł się oprzeć prądowi. Tas odprowadzał go spojrzeniem, aż ten złączył się z wirującymi jak młyńskie koła zastępami innych niespokojnych duchów. Obserwował do chwili, kiedy nie potrafił już odróżnić go od pozostałych. Kłujące łzy stanęły mu w oczach. Dopadła go panika. Odwrócił się i zaczął biec, tak jak jeszcze nigdy wcześniej. Biegł i biegł, nie patrząc, gdzie jest, zderzając się z krzakami, odbijając od pni, przewracając, podnosząc, gnając jeszcze trochę, pędząc i pędząc, aż upadł i nie zdołał już wstać, nogi bowiem odmówiły mu posłuszeństwa. Wyczerpany, wystraszony, przerażony Tasslehoff zrobił coś, czego nigdy jeszcze nie robił. Zapłakał nad sobą. 17 Myląca tożsamość Podczas gdy Tasslehoff z tkliwą nostalgią wspominał swoje podróże z Gerardem, ten nie odwzajemniał mu się tym samym. W ogóle nie myślał o kenderze. Gerard uznał, będąc przy tym dość pewnym siebie, że nigdy więcej nie będzie miał do czynienia z kenderami i nie zaprzątał sobie więcej głowy Tasslehoffem. Rycerz miał na niej o wiele ważniejsze i nie cierpiące zwłoki sprawy. Rozpaczliwie chciał być już z powrotem w Qualinesti, żeby pomóc marszałkowi Medanowi i Gilthasowi w przygotowaniu miasta do bitwy z siłami Beryl. Sercem był przy elfach, ciałem zaś na grzbiecie błękitnego smoka, Brzytwy, niesiony na północ - w dokładnie odwrotnym kierunku niż Qualinesti, zmierzając w stronę Solanthus. Przemierzali właśnie północną część Abanasinii - Gerard widział z powietrza rozległą, migoczącą plamę Morza Nowego - kiedy Brzytwa zaczął obniżać lot. Smok poinformował rycerza, że musi odpocząć i napełnić żołądek. Lot nad Morzem Nowym miał być długi i kiedy już ruszą ponad wodami, nie będzie jak się zatrzymać, dopóki nie dotrą na suchy ląd po drugiej stronie. Choć czas gonił, Gerard z całego serca przyklasnął temu, by smok był przed lotem dobrze wypoczęty. Błękitny rozpostarł skrzydła, by wyhamować lądowanie i zaczął zataczać w powietrzu kręgi, za każdym wirażem schodząc coraz niżej ku rozległej, piaszczystej plaży. Widok morza z podniebnej perspektywy wprawiał w trans. Fale w zetknięciu z promieniami słońca rozpłomieniały się niby płynny ogień. Smoczy lot sprawiał Gerardowi przyjemność dopóty, dopóki Brzytwa nie zbliżył się do ziemi albo raczej, dopóki ziemia nie zaczęła nagle sunąć ku nim na powitanie. Gerard nigdy w życiu nie był tak przerażony. Musiał mocno zaciskać zęby, żeby nie wrzasnąć na smoka i kazać mu zwolnić. Ostatnie kilka jardów - ziemia wyrwała w górę, smok runął w dół, a młody rycerz wiedział, że oto nadszedł jego koniec. Uważał się za tak odważnego jak każdy inny mężczyzna, ale nie zdołał zapanować nad sobą i mocno zacisnął powieki, aż poczuł lekkie tąpnięcie, które zakołysało nim w siodle. Smok usadowił wygodnie swoje muskularne cielsko, zwinął skrzydła i rad z siebie potrząsnął łbem. Gerard otworzył oczy i dochodził do siebie przez jakąś chwilę, potem sztywno zsunął się z siodła. Podczas lotu nie ruszał się zbytnio w obawie przed upadkiem i teraz piekły go mięśnie i złapał go skurcz. Pokuśtykał trochę, jęcząc i rozciągając bolące kończyny. Brzytwa przyglądał mu się z łaskawym, o ile nie pełnym szacunku, rozbawieniem. Smok poczłapał znaleźć coś do jedzenia. W porównaniu do podniebnej sprawności, na ziemi prezentował się dość niezgrabnie. Ufając, iż Brzytwa będzie trzymał wartę, Gerard owinął się kocem i położył na ciepłym od słońca piasku. Zamierzał tylko przymknąć na chwilę oczy... Kiedy obudził się z drzemki, której wcale nie zamierzał sobie ucinać, zobaczył smoka wylegującego się w słońcu, wpatrującego się w morski przestwór. W pierwszej chwili Gerard pomyślał, że spał tylko kilka godzin, potem jednak zauważył, że słońce przewędrowało już na inną część nieboskłonu. - Jak długo spałem? - spytał, gramoląc się na nogi i wytrzepując piasek ze skór. - Całą noc i spory kawałek ranka - odparł smok. Klnąc siebie za marnowanie czasu, spostrzegłszy, że zostawił smoka obarczonego siodłem, które teraz wisiało prze - krzywione, Gerard zaczął przepraszać, Brzytwa jednak nie gniewał się. Skoro już o nim mowa, smok zdawał się jakiś nieswój, zupełnie jakby coś nie dawało mu spokoju. Brzytwa często zerkał w stronę Gerarda, jakby chciał mu coś powiedzieć, potem jednak najwyraźniej zdecydował się nic nie mówić. Kłapnął tylko zębami i zamiótł smętnie ogonem. Gerard chciałby namówić jakoś smoka do zwierzeń, ale czuł, że nie znają się obydwaj na tyle dobrze, więc się nie odezwał. Kilka okropnych minut spędził, szarpiąc i targając siodło, by ułożyć je na nowo, poprawiając uzdę, ciągle przy tym świadom przeciekającego między palcami czasu. W końcu kulbaka trzymała się solidnie, taką miał przynajmniej nadzieję. Stanęły mu przed oczyma wizje jego doniosłych planów kończących się razem z siodłem ześlizgującym się ze smoczego grzbietu i posyłającym Gerarda na sromotną śmierć. Brzytwa uspokoił go jednak, mówiąc, że jak dla niego siodło leżało bezpiecznie, a rycerz zaufał doświadczeniu smoka, jako że sam nie mógł się pochwalić żadnym. Ruszyli, kiedy tylko zmierzch zaczął zaścielać morze. Gerarda martwiła kwestia nocnego lotu, ale Brzytwa rozsądnie zauważył, że w tych czasach nocą bezpieczniej jest latać niż za dnia. W zapadającym zmierzchu było coś dziwnie dymnego, chowające się za rozmytą smugą horyzontu słońce zajęło się czerwienią. Unosząca się w powietrzu woń spalenizny rozedrgała nozdrza Gerarda. Dym gęstniał, a on zaczął się zastanawiać, czy gdzieś w pobliżu nie płonął las. Wychylił się, by go odszukać wzrokiem, nic jednak nie zobaczył. Mrok zakrzepł, przesłaniając gwiazdy i księżyc, sunęli w zasnutej dymem mgle. - Możesz w tym lecieć, Brzytwo? - krzyknął Gerard. - Zadziwiające, ale tak, panie - odparł smok. Znowu zapadł w to swoje nieprzyjemne milczenie, po czym odezwał się z nagła. - Czuję się zobowiązany powiedzieć ci o czymś, panie. Muszę przyznać się do odstępstwa od obowiązków. - E? Co? - krzyczał Gerard, słysząc jedynie co trzecie słowo. - Obowiązki? Co z nimi? - Kiedy czekałem na ciebie, panie, wczoraj koło południa, usłyszałem nawoływanie. To było jak dźwięk trąbki wzywającej mnie na wojnę. Nigdy niczego podobnego nie słyszałem, nawet dawnymi czasy. Ja... ja prawie za nim podążyłem, panie. Prawie zapomniałem o swoich obowiązkach i niemalże zostawiłem cię tutaj, na tym piaszczystym brzegu. Kiedy tylko wrócimy, sam zgłoszę się do odbycia kary dyscyplinarnej. Gdyby usłyszał te słowa od człowieka, Gerard pocieszyłby go, że pewnie to był tylko sen. Nie było to najlepsze rozwiązanie w przypadku istoty starszej od niego o setki lat i moc doświadczenia, powiedział więc Brzytwie, że został przecież, a to się liczyło. Teraz przynajmniej Gerard wiedział już, co gryzło smoka. Rozmowa skończyła się. Rycerz nie widział kompletnie nic i miał tylko nadzieję, że w tych ciemnościach nie zderzą się czołowo z żadną górą. Ufał wszelako Brzytwie, który wydawał się wiedzieć, gdzie zmierza, leciał bowiem pewnie i prędko. W końcu Gerard odprężył się na tyle, by odgiąć palce zaciśnięte na łęku. Stracił rachubę czasu. Wydawało się, że lecą godzinami i nawet znowu zapadł w sen, by obudzić się zeń w nagłym przerażeniu, zlany zimnym potem, śniąc, że leciał w dół, i ujrzeć wschodzące słońce. - Panie - odezwał się doń Brzytwa. - Przed nami Solanthus. Dojrzał wieże wielkiego miasta wyłaniające się właśnie zza horyzontu. Gerard polecił swemu wierzchowcowi, by wylądował w pewnym oddaleniu od Solanthus i pozostał w ukryciu nie tylko przed Rycerzami Solamnijskimi, ale również przed Skie, znanym też jako Khellendros, wielkim błękitnym smokiem, który toczył boje z Beryl i Malystryx. Brzytwa znalazł, jak mu się zdawało, dobre miejsce. Pod osłoną spiętrzonych chmur wylądował lekko, zamaszystymi spiralami zniżając lot ku rozległym błoniom rozciągającym się obok gęstego lasu. Podczas lądowania smok zdeptał i stratował trawę, rozorał ziemię upazurzonymi łapami i przygniótł ogonem zielone źdźbła. Gdyby ktokolwiek tędy przechodził, zaraz domyśliłby się, że musiała tu być potężna bestia, okolica jednak wyglądała na opustoszałą. W oddali widniało kilka gospodarstw stojących na wykarczowanych połaciach lasu. Pojedynczy trakt wił się niby wąż wśród wysokich traw, był jednak odległy o kilka mil. Gerard wciągnął haust świeżego powietrza i nabrał wielkiej ochoty na kąpiel w chłodnej wodzie. Smród bił od niego taki, że samemu robiło mu się niedobrze, swędziały go drobinki piasku i zaschniętego potu pod koszulą. Musiał się wykąpać i zmienić ubranie, a przynajmniej pozbyć się tej skórzanej tuniki, która zdradzała go jako Czarnego Rycerza. Musiał wejść do Solanthus ubrany po pastuszemu - bez koszuli, w samych tylko portkach. Nie miał jak udowodnić, że jest Rycerzem Solamnijskim, ale tym się akurat nie martwił. Jego ojciec miał przyjaciół w Rycerstwie i Gerard prawie na pewno znajdzie kogoś, kto go zna. Gdyby smok zapytał, po co tu są, Gerard miał gotowe wyjaśnienie - działał z rozkazu Medana i jego zadaniem było szpiegowanie Rycerstwa Solamnijskiego. Smok jednak nie pytał. Brzytwę o wiele bardziej zajmowało teraz znalezienie miejsca, gdzie będzie mógł schować się i odpocząć. Był na terytorium wielkiego Skie. Ogromny błękitny smok odkrył zaś, że może czerpać siłę i moc z polowania na własny rodzaj, za co jego współbracia odpłacali mu nienawiścią i drżeli przed nim ze strachu. Gerard martwił się, czy Brzytwa zdoła znaleźć bezpieczną kryjówkę. W powietrzu smok był ucieleśnieniem gracji, ze skrzydłami nieznacznie przecinającymi niebo, kiedy wznosił się w ciszy na powietrznych prądach. Na ziemi przemieniał się w człapiącego ciężko potwora, jego łapy tratowały i rozgniatały wszystko wokoło, ogon powalał mniejsze drzewa, płosząc przerażoną zwierzynę. Kłapnięciem szczęki powalił jelenia i, ciągnąc zwłoki capnięte za przetrącony kark, poniósł je uradowany. To utrudniło konwersację, niemniej jednak odpowiedział na pytania Gerarda tyczące Skie chrząknięciami i kiwnięciami łba. Krążyły dziwne plotki o potężnym błękitnym smoku, któ,ry był tytularnym władcą Palanthas i okolic. Pogłoski owe mówiły, że Khellendros zniknął, przekazując kontrolę nad krainą swojemu podwładnemu. Brzytwa słyszał te gadki, ale nie przyjmował ich do wiadomości. Zbadawszy zagłębienie w ścianie klifu, żeby zobaczyć, czy nada się na kryjówkę, smok rzucił zwłoki jelenia nad brzegiem strumienia. - Moim zdaniem Skie wplątany jest w jakąś grubymi nićmi szytą intrygę, która zakończy się jego upadkiem - oznajmił Gerardowi. - Jeśli tak się stanie, będzie to kara za mordowanie własnych braci. O ile jesteśmy jego braćmi - dodał jakby po namyśle. - Jest przecież błękitnym smokiem, prawda? - spytał Gerard, wpatrując się z utęsknieniem w stronę potoczku i mając nadzieję, że smok rychło się położy. - Tak, panie - odparł Brzytwa. - Ale rozrósł się tak, że teraz jest wielokrotnie większy od każdego błękitnego, jakiego kiedykolwiek Krynn nosił. Większy jest nawet od czerwonych - z wyjątkiem Malystryx, olbrzymiej, nadętej kreatury. Często rozmawiałem o tym z moimi pobratymcami. - A jednak walczył w Wojnie Lancy - zauważył Gerard. - To wystarczy? Nie wydaje się, żeby były tu jakieś jaskinie. - Racja, panie. Był lojalnym sługą naszej dawnej królowej. Ale zastanawiać się, zwykła rzecz,. Jako że nie zdołał znaleźć niczego większego, Brzytwa uznał, że jak na początek, zagłębienie nie jest złe, a - jak oświadczył - potem zamierza stopić odłamki skał na ścianie klifu. Gerard przyglądał się z bezpiecznej odległości, jak błękitny zionie ognistymi piorunami, które wypalały w litej skale jamy, a skalny gruz i głazy posyłały z pluskiem do wody, aż ziemia drżała pod stopami. Pewien, że echa rozłupywanych skał, huki eksplozji i grzmot uderzeń musiano słyszeć aż w Solanthus, obawiał się, że wyślą patrol na zwiady. - Jeśli w ogóle cokolwiek dotrze do uszu Solanthyjczyków - zapewnił go Brzytwa, robiąc sobie przerwę na odpoczynek - pomyślą^ że to pewnie nadchodząca burza. Kiedy wydrążył swoją jaskinię, opadł pył i zeszła już seria drobnych lawin, Brzytwa wlazł do niej, żeby odpocząć i smacznie podjeść. Gerard odpiął siodło ze smoczego grzbietu - procedura ta zajęła trochę czasu, jako że wciąż nie dawał sobie rady ze skomplikowaną uprzężą. Brzytwa ofiarował pomocną łapę i kiedy już uporali się z tym i Gerard zaciągnął ciężką kulbakę w róg jaskini, żeby nikomu nie wadziła, zostawił smoka z kuszącą perspektywą posiłku i drzemki. Następnie rycerz przeszedł spory kawałek w dół strumienia, aż znalazł miejsce w sam raz do kąpieli. Rozsznurował skóry, wyswobodził się z ubrań i nagi zanurzył w szemrającym strumyku. Woda była głęboka i zimna. Zachłysnął się powietrzem, zadrżał i, zacisnąwszy zęby, skoczył głową naprzód. Nie był szczególnie dobrym pływakiem, trzymał się więc z dala od niebezpiecznych nurtów strumienia, gdzie woda mknęła wartko. Słońce przygrzewało, chłód orzeźwiająco łaskotał skórę. Zaczai się pluskać i bić rękoma wodę, zrazu żeby podtrzymać krążenie krwi, potem już tylko dla zabawy. Przez tych kilka chwil przynajmniej był wolny od wszystkich zmartwień i niepokojów, od odpowiedzialności i od tych, którzy go pouczali. Na tych kilka chwil obudził w sobie dzieciaka. Próbował złapać rybę gołymi rękoma. Pływał pieskiem pod zwieszającymi się wierzbami. Leżał na plecach, a ciepło słońca grzejące jego skórę kontrastowało z orzeźwiającym chłodem wody. Garścią trawy zmył oblepiający go brud i krew, żałując przy tym, że nie ma przy sobie kawałka łojowego mydła swojej matki. Kiedy już był czysty, mógł obejrzeć sobie rany. Były za - ognione, ale wdało się tylko lekkie zakażenie. Obłożył je szałwią, którą dostał od Królowej Matki i goiły się dobrze. Przyglądając się swojemu odbiciu w wodzie, skrzywił się, przejechał dłonią po szczęce. Porastała ją szczeciniasta broda, w odróżnieniu od jego włosów nie żółta, ale ciemnobrązowa. Twarz była wystarczająco brzydka i bez brody, która rosła kępkami i wyglądała jak jakaś jadowita forma życia pełzająca mu po szczęce. Pamięcią cofnął się do czasów, kiedy był młodzikiem i na próżno usiłował wyhodować sobie jedwabiste, sumiaste wąsy, jakimi szczyciło się Rycerstwo Solamnijskie. Jego wąsy były szorstkie, najeżone i sterczały we wszystkich możliwych kierunkach, podobnie jak nieposkromiona czupryna. Jego ojciec, którego wąsy były gęste i grube, uznawał, że wszystkie buntownicze cechy Gerarda manifestują się w jego niepokornym owłosieniu. Lekko uśmiechnięty odwrócił się, żeby podejść do miejsca, gdzie zostawił skóry i pakunek, chciał bowiem zabrać stamtąd nóż i ogolić się nim. Nagły refleks światła na metalu na wpół go oślepił. Podniósł wzrok i zobaczył na brzegu Rycerza Solamnijskiego. Rycerz miał na sobie watowaną skórzaną kamizelę narzuconą na długą do kolan tunikę opasaną w talii. Błysk, który oślepił Gerarda, pochodził z metalowego półhełmu. Na jego czubku powiewała czerwona wstążka, a strój ozdabiała czerwona róża. Długi łuk przewieszony przez ramię wskazywał, że rycerz był na polowaniu, co potwierdził martwy jeleń przytroczony do grzbietu jucznego muła. Rumak rycerza stał nieopodal i skubał trawę. Gerard sklął się w duchu, że nie był bardziej uważny. Gdyby obserwował to, co się wokół niego dzieje, zamiast figlować jak jakiś sztubak, usłyszałby zbliżającego się jeźdźca. Obute stopy rycerza pewnie stały na pendencie i mieczu Gerarda. On sam trzymał w jednej, odzianej w rękawicę, dłoni długie ostrze. W drugiej zaś zwój liny. Przez cienie drzew Gerard nie mógł dojrzeć jego twarzy, nie miał jednak wątpliwości, że na tym obliczu malowała się teraz sroga powaga i, z całą pewnością, triumf. Nieszczęsny Gerard stał pośrodku strumyka, który z sekundy na sekundę robił się coraz zimniejszy, i zastanawiał się nad owym dziwactwem ludzkiej natury, które sprawia, że nadzy czujemy się bardziej bezbronni niż w ubraniu. Koszula i spodnie nie powstrzymają strzały, noża czy miecza, a mimo to Gerard z większą pewnością siebie zmierzyłby się z owym rycerzem, gdyby miał je na sobie. Tymczasem stał w strumyku i wgapiał się w rycerza z inteligencją dorównującą rybom, które śmigały między jego nagimi nogami. - Jesteś moim więźniem - odezwał się Solamnijczyk we Wspólnej Mowie. - Zbliż się powoli i trzymaj ręce w górze tak, żeby były widoczne. I tak porażka Gerarda stała się klęską na całej linii. Głos rycerza był dźwięczny, łagodny i bez wątpienia kobiecy. W tym samym momencie odwróciła się, rzucając na boki uważne spojrzenia i zobaczył dwa długie kruczoczarne warkocze spływające spod hełmu. Gerard poczuł, iż czerwieni się tak, że powinien zagotować wodę w strumieniu gorącem swych policzków. - Pani Rycerz - odezwał się, kiedy już wróciła mu mowa. - Z ochotą przystaję na bycie twoim więźniem, przynajmniej na jakiś czas, do momentu, kiedy wyjaśnię niezwykłe okoliczności i zrobię, co będziesz mi kazała, ale jestem... jak sama widzisz... nie ubrany. - Jako że twoje rzeczy leżą na brzegu, nie spodziewałam się, że będziesz - odparła rycerka. - Wychodź już z tej wody. Gerardowi przemknęło przez głowę, żeby rzucić się pędem na przeciwległy brzeg, ale strumień był głęboki i płynął wartko, a on nie należał do najlepszych pływaków. Wątpił, czyby mu się udała taka sztuka. Już sobie wyobraził, jak szamocze się w wodzie, i idąc na dno, wrzeszczy o pomoc, wyzbywając się ostatnich strzępków godności, jakie mu jeszcze zostały. - Podejrzewam, że nie odwrócisz głowy, pani, by mógł się ubrać? - spytał. - I dźgnąć mnie przy okazji w plecy? - wybuchając śmiechem, pochyliła się do przodu. - Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Rycerzu Neraki, jak bardzo bawi mnie, że z ciebie, mistrza zła, który na pewno ubił rzesze niewiniątek, puszczał z dymem wioski, ograbiał zmarłych, łupił i gwałcił, taka skromniutka lilia. - Ucieszył ją ten mały żarcik. Symbolem Czarnych Rycerzy, na którym właśnie stała, była czaszka i lilia. - Jeśli to ci pomoże - ciągnęła Pani Rycerz - służę w Rycerstwie dwanaście lat i swoje już przeszłam, czy to na polu bitwy, czy podczas turniejów. Widziałam męskie ciała nie tylko nagie, ale i obdarte ze skóry. Co czeka zresztą również ciebie, jeśli nie zaczniesz robić tego, co ci każę - uniosła miecz. - Albo sam wyjdziesz, albo po ciebie pójdę. Gerard z pluskiem ruszył w stronę brzegu. Był teraz wściekły, zły na prześmiewczy ton tej kobiety, a gniew zamaskował po części zakłopotanie. Nie mógł już się doczekać, kiedy weźmie swój pakunek i pokaże jej list od Gilthasa, i udowodni tej żartownisi, że naprawdę jest Rycerzem Solamnijskim na pilnej misji i że pewnie przewyższa ją stopniem. Uważnie obserwowała każdy jego krok, a na jej twarzy już było widać zapowiedź dalszego rozbawienia widokiem jego nagości - czemu zresztą nie ma się co dziwić, jako że od wody skóra pomarszczyła się na nim jak na suszonej śliwce, cały był siny i dygotał z zimna. Dotarłszy do brzegu, spiorunował ją wzrokiem i sięgnął po ubrania. Ona zaś nadal stała na jego mieczu, swój trzymając w gotowości. Wsunął skórzane spodnie, które z sobą przyniósł. Miał zamiar odpuścić sobie tunikę, która leżała zwinięta na brzegu, mając nadzieję, że kobieta może nie zauważy wyszytego na piersiach symbolu. Ona jednak podniosła ją na koniuszku miecza i rzuciła w niego. - Nie chciałbyś się pewnie spiec na słońcu - powiedziała. - Wkładaj to. Miły miałeś lot? Serce Gerarda zamarło, ale dziarsko zaoponował. - Nie wiem, o co ci chodzi. Przyszedłem... - Daj spokój, Nerakijczyku - ucięła. - Widziałam błękitnego smoka. Widziałam, jak bestia ląduje. Odnalazłam jej trop i podążałam nim, aż natknęłam się na ciebie - przyglądała mu się z zainteresowaniem, ciągle trzymając go na ostrzu miecza i huśtając liną w ręku. - Co zatem zamierzałeś zrobić, Nerakijczyku? Szpiegować nas może? Udać, że jesteś jakimś nieokrzesanym wioskowym chłopkiem, który przyszedł do miasta, żeby się zabawić? Śmiem twierdzić, że z prostackim wyglądem nieźle sobie poradziłeś. - Nie jestem szpiegiem - wycedził przez zęby, które zaciskał mocno, żeby przestały dzwonić. - Wiem, że w to nie uwierzysz, ale nie jestem Czarnym Rycerzem Neraki. Jestem Solamnijczykiem, tak jak i ty... - Och, to wyborne! Sinobłękitny Solamnijczyk na błękitnym smoku. - Pani Rycerz zaniosła się serdecznym śmiechem, po czym jej ręka śmignęła i zgrabnie zarzuciła na jego szyję pętlę z liny. - Nie martw się. Nie powieszę cię tutaj, Nerakijczyku. Zamierzam zabrać cię do Solanthus. Będziesz mógł opowiedzieć swoją historię oddanej publiczności. Inkwizytor ostatnimi czasy miał kiepski humor. Rozbawisz go raz-dwa, mówię ci. Szarpnęła linę i wyszczerzyła zęby w uśmiechu, widząc, że Gerard chwyta ją gwałtownie, ratując się przed uduszeniem. - To, czy dotrzesz tam żywy, półżywy, czy ledwo dychając, zależy od ciebie. - Udowodnię ci - oświadczył Gerard. - Pozwól mi otworzyć mój pakunek... Spojrzał na ziemię. Nie było zawiniątka. Zaczął gorączkowo rozglądać się po brzegu strumyka. Żadnego pakunku. A potem sobie przypomniał. Zostawił go przytroczonego do smoczego siodła. Siodło i pakunek leżały w jaskini wraz z błękitnym smokiem. Pochylił ociekającą wodą głowę, zbyt przytłoczony, by kląć. W jego sercu wrzały gorące słowa, ale nie zdołały przebić się przez gulę w gardle, by dostać się na język. Uniósłszy głowę, spojrzał na kobietę, prosto w jej oczy, które, jak zauważył, miały kolor zielonego listowia. - Przysięgam, pani, na mój honor, jako prawdziwy Rycerz, że jestem Solamnijczykiem. Zwę się Gerard uth Mondar. Moja jednostka stacjonuje w Solące, gdzie należę do gwardii honorowej przy Grobowcu Ostatnich Bohaterów. Nie mam dowodów potwierdzających prawdziwość moich słów, przyznaję, ale mój ojciec jest dobrze znany w kręgach Rycerstwa. Jestem przekonany, że są w Solanthus Lordowie Rycerze, którzy mnie rozpoznają. Zostałem wysłany, by dostarczyć pilne wieści Radzie Rycerskiej w Solanthus. W torbie mam list od Gilthasa, elfickiego króla... - Ach tak - odparła - a ja mam w jukach list od Mulberry Miklebush, królowej kenderów. Gdzież znajduje się owa torba z cudownym pismem? Gerard zamamrotał coś. - Nie usłyszałam cię, Nerakijczyku - nachyliła się bliżej. - Jest przytroczona do siodła... błękitnego smoka - odparł ponuro. - Mógłbym po nią pójść. Masz moje słowo honoru, że wrócę i oddam się w twoje ręce. Zmarszczyła lekko brew. - Nie zaplątały mi się przypadkiem we włosy jakieś źdźbła? - Gerard spojrzał na nią spod oka. - Myślałam, że może się jednak zaplątały - rzekła - bo najwyraźniej wydaje ci się, że zaliczyłam upadek z fury siana. Tak, Słodziutki Nerakijczyku, przyjmę słowo honoru jeźdźca błękitnego smoka i pozwolę ci skoczyć po swój pakuneczek i swojego wierzchowca. A potem pomacham wam obydwu chusteczką na pożegnanie. - Szturchnęła go mieczem w brzuch. - Na konia. - Posłuchaj mnie, pani - poprosił Gerard, a gniew i frustracja wzbierały w nim jak fala przypływu. - Wiem, że to nie wygląda dobrze, ale jeślibyś użyła tej swojej zakutej w metal głowy do myślenia, wiedziałabyś, że nie kłamię! Czy gdybym naprawdę był nerakijskim smoczym jeźdźcem, stałabyś tutaj i trącała mnie tym swoim mieczem? Robiłabyś teraz za kola - cję dla mojego latającego wierzchowca. Mam do wypełnienia pilną misję. Zależą od niej tysiące istnień... Przestań, szlag by cię! Co trzecie słowo dźgała go koniuszkiem ostrza, ustawicznie zmuszając do cofania się, aż w końcu wpadł na jej konia. Kipiąc już ze złości, odepchnął ostrze ręką, rozcinając sobie przy tym głęboko wnętrze dłoni. - Z miłą chęcią posłuchałabym cię jeszcze, Nerakijczyku - odezwała się. - Cały dzień mogłabym cię tak słuchać, niestety jednak, za kilka godzin muszę się stawić na posterunku. Wskakuj zatem i ruszajmy już. Gerard osiągnął taki poziom rozsierdzenia, że poważnie zaczął się zastanawiać, czy nie wezwać smoka. Brzytwa momentalnie rozprawiłby się z tą irytującą kobietą, która najpewniej już od urodzenia miała kupę złomu wewnątrz czaszki zamiast na jej czubku. Opanował jednak gniew i dosiadł konia. Doskonale przewidując, co zamierza z nim zrobić, odwiódł ręce do tyłu, krzyżując nadgarstki. Schowawszy miecz do pochwy, nie luzując mocnego uścisku liny, która pętała jego szyję, związała mu ręce tym samym zwojem, tak mocując powróz, że gdyby tylko poruszył ramionami albo jakąkolwiek inną częścią ciała, skończyłoby się to uduszeniem. Przez cały czas raczyła go swoimi żartobliwymi docinkami, zwracając się do niego per „Nerakijczyk”, „Słodziutki Nerakijczyk”, „Nerakijczyk jej Serca” i wymyślała inne jeszcze obraźliwe zdrobnienia, które drażniły go do granic możliwości. Kiedy już byli gotowi do drogi, złapała lejce i stępa poprowadziła konia przez las. - Nie zakneblujesz mnie? - spytał Gerard. Odwróciła się doń przez ramię. - Twoje słowa są muzyką dla moich uszu, Nerakijczyku. Mów, proszę. Opowiedz mi jeszcze o tym elfim królu. Czy przywdziewa się w zielone babie lato i wyrastają mu z grzbietu skrzydła? - Ciągle jeszcze mógłbym wezwać smoka - przypo - mniał jej Gerard. - Nie robię tego, bo nie chcę, żeby stała ci się, pani, krzywda. Co tylko dowodzi prawdziwości moich słów, jeślibyś raczyła się nad tym zastanowić. - Być może - przyznała. - Może i mówisz prawdę. Ale równie dobrze nie mówisz. Może nie wzywasz smoka, bo bestiom nijak nie można ufać, są wiecznie nieprzewidywalne i równie dobrze jak na mnie, mógłby rzucić się na ciebie. Mam rację, Nerakijczyku? Gerard zaczynał pojmować, dlaczego go nie zakneblowała. Każde jego słowo tylko pogarszało sprawę. Pod jej uwagą o złej naturze błękitnych smoków sam by się pewnie podpisał, gdyby nie poznał Brzytwy. Gerard nie miał cienia wątpliwości, że jeśliby nakazał mu rozprawić się z tą irytującą kobietą, smok zrobiłby to w mgnieniu oka, jego pozostawiając w spokoju. O ile jednak wolał podróżować w towarzystwie Brzytwy, aniżeli tej złośnicy, nie zniósłby chyba widoku straszliwej śmierci drugiego Solamnijczyka, jakkolwiek by nie był nieznośny. - Kiedy dotrzemy do Solanthus, wyślę ludzi, żeby rozprawili się ze smokiem - ciągnęła. - Nie może być daleko stąd. Sądząc po wybuchach, które słyszałam, bez trudu natkniemy się na ślady jego kryjówki. Gerard miał pewność, że Brzytwa będzie umiał o siebie zadbać, co kazało mu z kolei zacząć martwić się o los solamnijskich współbraci. Zadecydował, że najlepiej będzie, jak poczeka, aż stanie przed Radą. Kiedy już tam będzie, wytłumaczy się i przedstawi cel swojej misji. Nie wątpił, że dadzą wiarę jego słowom, mimo braku wiarygodnych dowodów. Na pewno znajdzie się wśród członków Rady ktoś, kto zna albo jego, albo jego ojca. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wróci po Brzytwę i, w towarzystwie rycerskich sił, wyruszą do Ojualinesti. Po tym oczywiście, jak już ta rycerka najpokorniej i z największą skruchą poprosi go o wybaczenie. Zostawili w tyle zadrzewiony brzeg strumienia i weszli na pastwiska niedaleko miejsca, gdzie ulokował się smok. Gerard widział w oddali trakt prowadzący do Solanthus.’Szczyty miejskich wież wyzierały sponad źdźbeł wysokich traw. - Oto i Solanthus, Nerakijczyku - wskazała. - Ten wysoki budynek na lewo od ciebie to... - Nie nazywam się Nerakijczyk. Nazywam się Gerard uth Mondar. A ciebie jak zwą - spytał, dodając pod nosem: - Poza tym, że skaraniem boskim? - Słyszałam! - zawołała donośnym głosem. Zerknęła nań przez ramię. - Jestem Odila Kabestan. - Kabestan. Czy to nie jest przypadkiem jakieś urządzenie na pokładzie statku? - Jest - odparła. - Moja rodzina zajmuje się żeglugą. - Piractwem, znaczy się - rzucił zgryźliwie. - Rozumek masz tak samo malutki i pokurczony jak różne inne części ciała, Nerakijczyku - odcięła się, szczerząc zęby na widok jego zakłopotania. Dojechali już do traktu i zwiększyli tempo. Gerard miał doskonałą sposobność, by przyjrzeć się jej lepiej, kiedy szła obok, prowadząc konia i jucznego muła. Była słusznego wzrostu, zdecydowanie wyższa niż on, z muskularną, zgrabną sylwetką. Nie miała ciemnej karnacji, jak zajmujący się żeglugą Ergothianie. Jej skóra była koloru polerowanego mahoniu, co wskazywało na to, że w odległej przeszłości doszło, do zmieszania krwi. Długie warkocze spływały jej aż do talii. Nigdy nie widział tak czarnych włosów, z błękitnym połyskiem, niby krucze skrzydło. Brwi miała gęste, szczękę kwadratową. Jej największym atutem były usta, pełne, w kształcie serca, karminowe i skore do śmiechu, co zdążyła już zresztą udowodnić. Gerard za nic nie przyznałby głośno, że miała jakiekolwiek mocne strony. Nie przepadał za kobietami, które uważał za istoty z inklinacją do knowań, węszenia i przekupstwa. Zdecydował, że z tych, którym najbardziej nie ufał i do których pałał największą niechęcią, pierwsze miejsce należy się owej ciemnowłosej, śniadej Pani Rycerz, która nieustannie z niego kpiła. Odila dalej coś mówiła, pokazując mu coraz to nowe widoki Solanthus, wychodząc z założenia, że z celi w lochu niewiele zobaczy. Gerard ignorował ją. Szukał słów, jakie wygłosi przed Radą Rycerską, zastanawiał się, jak najlepiej przedstawić złowróżbne okoliczności swojego przybycia. Ćwiczył sobie elokwentną przemowę, w której przedstawi prośbę oblężonych elfów. Łudził się wbrew wszelkiej nadziei, że ktoś go pozna. Zmuszony był przyznać, że gdyby znalazł się na miejscu tej złośliwej baby, też by sobie nie uwierzył. Że też musiał być takim idiotą i zapomnieć o pakunku. Na wspomnienie rozpaczliwej sytuacji, w jakiej znalazły się elfy, zaczął zastanawiać się, jak sobie radziły, co robiły. Wrócił pamięcią do marszałka Medana, Laurany i Gilthasa i w najszczerszej trosce o tych, którzy stali się jego przyjaciółmi, zapomniał o sobie i własnych problemach. Tak się zatopił w myślach, że jechał, nie zwracając uwagi na okolicę, ze zdumieniem zatem skonstatował, że w drodze zastała ich noc i podjechali już pod zewnętrzny pierścień murów Solanthus. Gerard słyszał, że Solanthus było najlepiej ufortyfikowanym miastem na całym Ansalonie, lepiej nawet niż królewskie Palanthas. Przyglądając się teraz potężnym ścianom, smolistym na tle rozgwieżdżonego nieba, murom, które stanowiły zaledwie pierwszą linię wałów obronnych, nie miał co do tego wątpliwości. Miasto z zewnątrz okolone było murem. Ściany zbudowano z kilku warstw kamienia przesypanego piaskiem i łączonego błotem, na których położono kilka jeszcze skalnych warstw. Po drugiej stronie muru płynęła fosa. Kamienny okręg przecinało kilka bram. Przez fosę prowadziły potężne zwodzone mosty. Dalej wznosił się jeszcze jeden mur, z prześwitami dla łuczników i stanowiskami dla żołnierzy. Wielkie kotły, które napełniało się wrzącym olejem, stały na blankach. Po drugiej stronie wewnętrznego pierścienia fortyfikacji rosły drzewa i krzaki tak gęste, że żaden nieprzyjaciel nie mógł przedostać się bez kłopotów do miasta. Dalej ciągnęły się ulice i wznosiły budynki, postawione w ogromnej większości z kamienia. Mimo późnej godziny przed miejską bramą tłoczyli się ludzie. Wartownicy zatrzymywali i przepytywali każdego z osobna. Lady Odilę znali bardzo dobrze, nie musiała więc czekać na swoją kolej, przepuścili ją, odprowadzając żartami o znakomitej „zdobyczy” i udanych łowach. Gerard znosił zarówno żarty, jak i mało subtelne komentarze z milczącą godnością. Odila wtórowała strażnikom w wesołości, dopóki jeden przy ostatniej budce nie krzyknął za nią. - Widzę, lady Odilo, że trza ci było spętać tego faceta jak wieprzka, co by nóg za pas nie zabrał. Uśmiech rycerki zamarł. Zielone oczy zamigotały szmaragdem. Odwróciła się i posłała strażnikowi takie spojrzenie, że cały stanął w pąsach i co żywo pobiegł do swojej stróżówki. - Kretyn - mruknęła. Potrząsnęła czarnymi warkoczami, zaśmiała się sztucznie, Gerard widział jednak wyraźnie, że werbalna strzała trafiła ją w czuły punkt. Odila prowadziła konia wśród ludzkiej masy stłoczonej na ulicach. Ludzie z ciekawością gapili się na Gerarda. Kiedy zobaczyli symbol na jego tunice, zaczęli drwić i napomykać głośno o zakrwawionym ostrzu katowskiego topora. Ukłucie niepewności kosztowało Gerarda chwilę niepokoju, nieomal paniki. A co, jeśli nie przekona ich do swojej wersji? Co, jeśli mu nie uwierzą? Wyobraził sobie, jak ciągną go na pieniek, rozpaczliwie zapewniającego o swojej niewinności. Jak wkładają mu na głowę czarny worek, a silna ręka przygina ją do zbryzganego krwią kloca. Prawie poczuł ostatnie chwile przerażenia w oczekiwaniu na świst opadającego topora. Rycerza przebiegł dreszcz. Obrazy, jakie przywołał w swojej głowie, były tak żywe, że oblał go zimny pot. Zrugawszy się za uleganie wyobraźni, nakazał sobie koncentrację na tu i teraz. Z niejasnych powodów zakładał, że lady Odila zaprowadzi go prosto przed Radę Rycerską. Miast tego, wiodła teraz konia ciemną i wąską uliczką. Na jej końcu widać było wielgachny budynek z kamienia. - Gdzie jesteśmy? - spytał. - Przy areszcie - odparła lady Odila. Gerard osłupiał. Tak się szykował do stanięcia przed Radą Rycerską, że nawet mu w głowie nie postało, że mogła by go przywieść gdzie indziej. - Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś? - dopytywał się. - Możliwości masz dwie, Nerakijczyku. Po pierwsze idziemy na potańcówkę. Będziesz moim partnerem, będziemy pić wino i całą noc uprawiać miłość. Albo też - złożyła usta w słodki uśmiech - zamkniemy cię w celi. Zatrzymała konia. Na ścianach płonęły pochodnie. Żółta poświata ognia biła z kwadratowego, zakratowanego okna. Straże słysząc, że się zbliża, przybiegły uwolnić ją od ciężaru więźnia. Pojawił się również nadzorca aresztu, wycierając usta wierzchem dłoni. Najwyraźniej przeszkodzili mu w kolacji. - Skoro mam wybór - rzucił zjadliwie Gerard - wybieram celę. - Rada jestem - odparła kobieta, czule klepiąc go po udzie. - Za nic nie chciałabym cię zawieść. A teraz, cóż, czas już opuścić cię, Słodki Nerakijczyku. Czekają mnie obowiązki. Tylko nie wylewaj za mną łez. - Proszę, lady Odilo - odezwał się Gerard - choć przez chwilę bądź poważna, musi być ktoś, komu nazwisko uth Mondar zabrzmi znajomo. Popytaj o mnie. Czy możesz zrobić choć tyle? Rycerka świdrowała go chwilę wzrokiem. - To może być nawet zabawne. Odwróciła się, żeby porozmawiać z nadzorcą. Gerardowi zdawało się, że zrobił na niej wrażenie, nie wiedział tylko, czy dobre, czy złe i czy w konsekwencji uczyni to, o co ją poprosił. Zanim odeszła, lady Odila złożyła zwięzły raport wszystkich przestępstw, jakich dopuścił się Gerard - zrelacjonowała, jak to zobaczyła go na grzbiecie błękitnego smoka, jak wylądowali daleko za miastem i jak się smok namęczył, żeby wyżłobić sobie jaskinię. Nadzorca łypnął na Gerarda srogim okiem i powiedział, że ma w podziemiach wyjątkowo solidną celę, jakby stworzoną dla smoczego jeźdźca. Szturchnąwszy go na pożegnanie i pomachawszy ręką, lady Odila dosiadła konia, chwyciła lejce jucznego muła i galopem wypadła z dziedzińca, zostawiając Gerarda na łasce nadzorcy i strażników. Na próżno protestował i żądał widzenia się z dowódcą Rycerzy albo jakimś innym oficerem. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Dwóch wartowników zaciągnęło go do środka z okrutną skutecznością, podczas gdy pozostała dwójka trzymała w gotowości wielkie, ostro zakończone pałki, na wypadek gdyby próbował uciekać. Rozcięli mu więzy po to tylko, żeby zamienić linę na żelazne kajdany. Strażnicy gnali go przez pomieszczenia, w których mieściło się biuro nadzorcy, stał stół i krzesło wartownika więziennego. Na hakach wbitych równymi rzędami w ścianę wisiały żelazne klucze. Gerard widział to wszystko jedynie w przelocie, zaraz bowiem, popychany na przemian i ciągnięty, gubiąc krok, zszedł po stopniach, które prowadziły prosto na wąski korytarz w podziemiach. Oświetlając sobie drogę pochodniami - gdyż Gerard był najwyraźniej jedynym więźniem na tym poziomie - strażnicy zaprowadzili go pod celę i cisnęli do środka. Poinformowali, że kubeł był na nieczystości, a słomiany materac do spania. Będzie dostawał dwa posiłki dziennie, rano i wieczorem. Drzwi, zbite z mocnych dębowych desek, z małą żelazną kratą na wysokości oczu, zaczęły się już zamykać. Wszystko działo się tak szybko, że młody rycerz stał w oszołomieniu, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Na korytarzu pod celą zatrzymał się nadzorca, żeby sprawdzić, czy więzień bezpiecznie siedział już w środku. Gerard rzucił się naprzód, wbijając klinem między drzwi a ścianę. - Panie! - błagał. - Muszę stanąć przed Radą Rycerską! Powiedz im, że Gerard uth Mondar jest tutaj! Mam pilne wieści! Informację... - Opowiesz o tym inkwizytorowi - uciął chłodnym tonem nadzorca. Straże uraczyły Gerarda szturchnięciem tak brutalnym, że wpadł do celi, zataczając się przy akompaniamencie dźwięczących kajdan. Drzwi zatrzasnęły się. Usłyszał odgłos ciężkich kroków wspinających się po stopniach. Światło pochodni rzedło, aż znikło zupełnie. Na szczycie schodów trzasnęły kolejne drzwi. Gerard został sam w ciemnościach tak nieprzebranych i ciszy tak wszechogarniającej, że równie dobrze mógł być wyrzucony poza krańce świata i unosić się teraz w pustej nicości, o której powiada się, że istniała na długo przed tym, jak pojawili się bogowie. 18 Posłaniec Beryl Marszałek Medan siedział otępiały za swoim biurkiem, w gabinecie ulokowanym w masywnym i brzydkim gmachu wzniesionym w Qualinoście przez Czarnych Rycerzy. Elfy, przechodząc obok tego budynku, odwracały wzrok. Marszałek reagował podobnie, nie był zatem częstym gościem we własnym sztabie. Nie mógł ścierpieć nagich, wionących chłodem pokoi. Zaduch sprawiał, że na ścianach z kamienia osiadała wilgoć i sprawiały wrażenie, jakby spływały potem. Kiedy tylko musiał zabawić tu dłuższą chwilę, miał wrażenie, że się dusi, a wrażenie owo nie było jedynie wytworem jego wyobraźni. Aby zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom, budynek pozbawiono okien, smród pleśni był więc wszechobecny. Dziś było nawet jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Odór zapchał marszałkowi nozdrza i odzywał się pulsującym bólem pod powiekami. Ból i napięcie sprawiły, że siedział apatyczny i osowiały, nie mogąc zmusić się do myślenia. „To się nigdy nie uda”, powiedział sam do siebie i już miał wyjść z pokoju, żeby przespacerować się na świeżym powietrzu, kiedy jego zastępca, rycerz o imieniu Dumat, zastukał w drewniane drzwi. Marszałek zasępił się, wrócił na krzesło i głośno wydmuchał nos, próbując pozbyć się zapachu stęchlizny. Dumat potraktował ten dźwięk jako pozwolenie, wszedł więc, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. - Jest tutaj - oznajmił, wskazując za siebie machnięciem kciuka. - Kto jest, Dumat? - spytał Medan. - Jeszcze jakiś smokowczyk? - Tak, panie. Bozak. Kapitan. Przyleciało z nim dwóch baazów. Zdaje się, że jego drabanci. - Medan smarknął jeszcze raz i potarł piekące oczy. - Damy radę trzem smokowcom, panie - uspokoił go Dumat. Był on dziwnym człowiekiem. Medan darował już sobie próby rozgryzienia go. Niewielki, nabity, ciemnowłosy Dumat lat miał trzydzieści i trochę, na tyle przynajmniej zdaniem Medana wyglądał. Marszałek niewiele o nim wiedział. Jego zastępca był typem milczka, trzymał się na dystans, rzadko uśmiechał i raczej nie zamierzał zostać duszą towarzystwa. 0 swoim życiu nie opowiadał, nigdy nie przyłączał się do przechwałek innych żołnierzy, którzy popisywali się dokonaniami na polu bitwy czy pod pierzyną. Zaledwie kilka lat temu przystał do Rycerstwa. Dowódcy przekazał tylko te informacje, których wymagano do wypełnienia arkuszy, a w których, zgodnie z podejrzeniami Medana, prawdopodobnie każde słowo było kłamstwem. Marszałek nigdy nie zdołał się dowiedzieć, co skłoniło Dumata, by przyłączył się do Rycerzy Neraki. Nie był żołnierzem z zamiłowania. Nie pałał miłością do wojaczki. Nie wdawał się w sprzeczki. Nie był sadystą. W ogóle brakowało mu szczególnych uzdolnień w wojskowej materii, choć pokazał w jednej z koszarowych burd, że radzi sobie w walce. Choć był człowiekiem zrównoważonym, w jego ciemnych oczach tliły się węgle, które zdradzały płonące gdzieś głębiej ognie. Medan nigdy nie był bardziej zdumiony, jak tego dnia, niemalże rok temu, kiedy to Dumat przyszedł doń 1 oznajmił, że zakochał się w elfiej kobiecie i zamierzał j ą poślubić. Marszałek robił, co tylko było w jego mocy, by zniechęcać swoich ludzi do utrzymywania kontaktów z elfami. Znajdował się w bardzo trudnej sytuacji - pod presją kipiących napięć rasowych usiłując utrzymywać kontrolę nad ludnością, która gorąco i żywo nienawidziła swoich ciemiężycieli. Z drugiej strony musiał też trzymać na wodzy swoje oddziały. Wprowadził surowe reguły zabraniające gwałtu, a tych, którzy w najbardziej intensywnym okresie okupacji złamali owe zasady, czekała szybka i surowa kara. Medan jednakże miał wystarczająco duże doświadczenie z różnorakimi filozofiami życiowymi, by wiedzieć, że czasami ofiara zakochiwała się w kacie, a nie wszystkie elfie kobiety pałały obrzydzeniem do ludzkich mężczyzn. Przepytał wybrankę Dumata, aby upewnić się, że nie była do niczego zmuszana ani zastraszana. Odkrył przy okazji, iż nie miał do czynienia z jakąś pokręconą pannicą, ale dojrzałą kobietą, szwaczką z zawodu. Kochała rycerza i pragnęła zostać jego żoną. Medan uświadomił ją, że stanie się przedmiotem ostracyzmu ze strony elfiej społeczności, że odwróci się od niej rodzina i przyjaciele. Odparła, że nie ma rodziny, a jeśli nie zaakceptują jej wyboru, nie są prawdziwymi przyjaciółmi. Z tym rozumowaniem nie mógł polemizować, ci dwoje pobrali się więc zgodnie z ludzką ceremonią, ponieważ elfy oficjalnie nie uznałyby tak obrzydliwego aliansu. Żyli szczęśliwie, spokojnie, zapatrzeni w siebie nawzajem. Dumat służył dalej, wypełniając rozkazy z surowym zdyscyplinowaniem. Toteż kiedy Medan musiał zdecydować się na wybór zaufanego spośród owej garstki żołnierzy, która została u jego boku, by wziąć udział w ostatniej obronie Qualinostu, wskazał na Dumata. Resztę wysłał na południe, by wsparli Szaroszatych w ich nieustających, bezowocnych i absurdalnych poszukiwaniach magicznej Wieży Wayreth. Medan bez ogródek wyjaśnił swemu zastępcy, co go czekało, nie potrafiłby bowiem skłamać żadnemu człowiekowi i dał mu wybór. Mógł zostać albo uciec razem z żoną. Dumat zdecydował się zostać. Jego małżonka, jak oznajmił, miała zamiar trwać u j ego boku. - Panie - spytał teraz adiutant - czy coś się stało? Medan otrząsnął się w jednej chwili. Zatopiony w myślach cały czas wpatrywał się w Dumata, przez co ten musiał pewnie zastanawiać się, czy z jego nosem było wszystko w porządku. - Mówisz, trzech smokowców - Medan skupił się z trudem. Niebezpieczeństwo było poważne, nie mógł już sobie pozwolić na kolejne zaćmienie umysłowe. - Tak, panie. Damy im radę - w głosie Dumata nie dźwięczała nawet nuta przechwałki. Stwierdzał po prostu fakt. Marszałek pokręcił głową i od razu tego pożałował. Ból za oczami wyraźnie przybrał na sile. Raz jeszcze mało efektownie chrząknął. - Nie, nie możemy wciąż wysyłać na tamten świat jaszczurczych maskotek Beryl. W końcu zacznie coś podejrzewać. Poza tym, potrzebuję tego posłańca, żeby zameldował się z powrotem u tej wielkiej zielonej dziwki i zapewnił ją, że wszystko przebiega zgodnie z planem. - Tak, panie. Medan podniósł się. Zmierzył Dumata wzrokiem. - Jeśli coś pójdzie nie tak, masz być gotów na moje rozkazy. Nie wcześniej. Zastępca skinął głową i odsunął się na bok, by przepuścić swojego dowódcę, po czym ruszył za nim. - Kapitan Nogga, mój panie - zasalutował smokowiec. - Kapitanie - zwrócił się doń marszałek, podchodząc bliżej, by się z nim przywitać. Bozak był potężny, przewyższał Medana o jaszczurzy łeb, masywne ramiona i koniuszki skrzydeł. Baazowie - mniejsi, choć równie muskularni - stali uważnie, czujni i uzbrojeni po zęby, na których brak na pewno nie mogli się uskarżać. - Przysłała mnie Jej Wysokość Beryl - oznajmił smokowiec. - Mam zaznajomić cię z obecną sytuacją militarną, odpowiedzieć na wszystkie twoje ewentualne pytania i zebrać informacje o sytuacji w Qualinoście. Następnie mam zameldować się u Jej Wysokości. Medan skłonił się w odpowiedzi. - Musisz mieć za sobą niebezpieczną drogę, kapitanie. To akt odwagi, podróżować przez elfickie terytorium z tak skąpą eskortą. Dziw, że nie zostałeś zaatakowany. - Tak, słyszeliśmy, że masz problemy z utrzymaniem po - rządku w tej krainie, marszałku Medanie - odparł Nogga. - A to jest jeden z powodów, dla których Beryl przysyła tu swoje wojska. Co zaś się tyczy podróży, lecieliśmy na smoczych grzbietach. Nie, żebym się obawiał spiczastouchych - dodał lekceważąco - ale chciałem się rozejrzeć. - Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z tego, co zobaczyłeś, kapitanie - odezwał się marszałek, nawet nie trudząc się tuszowaniem gniewu. Został właśnie obrażony, a smokowiec mógłby się zdziwić, gdyby nie zareagował. - W rzeczy samej, przyjemnie się rozczarowałem. Byłem przygotowany na to, że zastanę miasto ogarnięte zamieszkami, że zobaczę uliczne bunty. Zamiast tego, ulice są prawie wymarłe. Muszę spytać cię, marszałku Medanie, gdzie są elfy? Czyżby uciekły? Jej Wysokość strasznie by się zmartwiła, słysząc takie wieści. - Leciałeś ponad drogami - odparł zwięźle Medan. Widziałeś tabuny uchodźców zmierzające na południe? - Nie, nie widziałem - przyznał Nogga. - Jednakże... - A może widziałeś uchodźców kierujących się na wschód? - Nie, marszałku, nic nie widziałem. Dlatego też... - Czy kiedy przelatywałeś nad Qualinostem, zwrócił może twoją uwagę wielki plac wykarczowanej, świeżo przekopanej ziemi na obrzeżach miasta? - Zwrócił - zniecierpliwił się Nogga. - Co z nim? - Tam właśnie możesz znaleźć elfy, kapitanie - odparł marszałek Medan. - Nie rozumiem - powiedział kapitan Nogga. - Musieliśmy zrobić coś z ciałami - ciągnął obojętnym tonem marszałek. - Nie mogliśmy ich przecież zostawić, żeby gniły na ulicach. Starzy, chorzy, dzieci i stawiający opór rozstali się z życiem. Resztę zatrzymaliśmy, przeznaczając ich na targi niewolników w Nerace. Smokowiec zmarszczył czoło i odciągnął wargi, ukazując zęby. - Beryl nie wydawała żadnych rozkazów tyczących transportu niewolników do Neraki, marszałku. - Z całym szacunkiem pragnę przypomnieć zarówno tobie, jak i Jej Wysokości, że mnie rozkazy wydaje Pan Nocy, nie zaś Jej Wysokość. Jeśli Beryl pragnie wyjaśnić tę kwestię z lordem Targonne’em, nie mam nic przeciwko. Do tego czasu będę wypełniał polecenia mojego pana. Medan wyprostował ramiona, przez co jego dłoń zbliżyła się do rękojeści miecza. Ręka Dumata już spoczywała na orężu, on sam zaś przesunął się cicho, z markowaną nonszalancją, by stanąć tuż przy dwóch baazach. Nogga nie domyślał się nawet, że jego kolejne słowa mogą okazać się ostatnimi. Gdyby zażądał zobaczenia masowych grobów albo niewolniczych obozów, jedyną rzeczą, jaka ukazałaby się jego oczom, byłby miecz Medana wystający z jego łuskowatych bebechów. Tymczasem jednak smokowiec tylko wzruszył ramionami. - Ja też mam swoje rozkazy, marszałku. Jestem starym wojakiem, tak jak i ty. Żaden z nas nie interesuje się meandrami polityki. Złożę meldunek mojej pani i, jak mądrze zasugerowałeś, nakłonię ją, by omówiła sprawę z twoim panem, lordem Targonne. Medan uważnie mierzył smokowca wzrokiem, ale oczywiście nie było sposobu, by rozszyfrować wyraz jaszczurzego pyska. Skinął głową, odsunął dłoń od miecza i minął Noggę, zmierzając w stronę drzwi, gdzie mógł zaczerpnąć świeżego, słodko pachnącego powietrza. - Muszę złożyć skargę, kapitanie - marszałek zerknął przez ramię. - Skargę na smokowca. Niejakiego Groula. - Groula? - Nogga aż poczłapał w stronę Medana. Jego oczy zmieniły się w dwie szparki. - Miałem zamiar spytać o Groula. Wysłaliśmy go już przeszło dwa tygodnie temu, a jak do tej pory nie zameldował się z powrotem. - I już się nie zamelduje - wtrącił obcesowo Nerakijczyk. Raz jeszcze zaciągnął się rozkosznie świeżym powietrzem. - Groul nie żyje. - Nie żyje! - Nogga nasrożył brwi. - Jak umarł? I to ma być ta skarga? - Ten idiota zabił nie tylko siebie - wyjaśnił Medan - ale również jednego z moich najlepszych agentów, szpiega, którego umieściłem wśród domowników Królowej Matki. Rzucił Noggowi jadowite spojrzenie. - Na przyszłość, jeśli już musisz wysyłać smokowców w charakterze posłańców, upewnij się, że są trzeźwi. Teraz to Nogga się zjeżył. - Co się stało? - Nie ma pewności - Medan wzruszył ramionami. Kiedy znaleźliśmy tych dwóch - Groula i szpiega - i jeden, i drugi zdążyli już wyzionąć ducha. Sądzimy, że kupka popiołu obok zwłok elfa była Groulem. Wiemy tyle tylko, że smokowiec przybył tutaj i przekazał nam wiadomość od Beryl. Już wtedy ostro zalatywało od niego krasnoludzką gorzałą. Najpewniej zaraz po tym, jak opuścił moją kwaterę, wpadł na naszego agenta, Kalindasa. Elf już od dawna narzekał na to, że skąpo opłaca się jego informacje. Domyślam się, że korzystając z okazji, zagadnął Groula i zażądał większej sumy. Kiedy ten odmówił, wszczęli bójkę i obaj zakończyli ją ze skutkiem śmiertelnym. Teraz ja mam mniej o jednego szpiega, a ty o jednego smokowca. Długi, gadzi jęzor Noggi błysnął miedzy zębami. Smokowiec jął bawić się rękojeścią swojego miecza. - Dziwne to - odezwał się w końcu, a czerwone oczy świdrowały Medana - że zadźgali się obydwaj. - Wcale nie takie dziwne - sucho zaoponował Medan - kiedy weźmiesz pod uwagę, że jeden był wstawiony, a drugi przebiegły. Nogga zacisnął zęby. Zamiótł ogonem, rysując posadzkę. Mruknął coś, co Medan postanowił zignorować. - Jeśli to już wszystko, kapitanie - odezwał się marszałek, odwracając się znów od smokowca i kierując w stronę gabinetu. - Mam przed sobą sporo pracy... - Chwila! - ryknął Nogga. - W rozkazach, które dostarczył Groul, stało, że Królowa Matka ma zostać ścięta, a jej głowa dostarczona Beryl. Tuszę, że rozkaz został wypełniony, marszałku. Wezmę z sobą głowę elfki. Czy może Królowa Matka również padła ofiarą jakichś dziwnych okoliczności? Przystanąwszy, Medan odwrócił się na pięcie. - Smoczyca raczyła sobie chyba żartować z tym rozkazem? - Żartować! - huknął Nogga. - Beryl jest dobrze znana ze swojego poczucia humoru - odparł marszałek. - Uznałem, że Jej Wysokość robi mi psikusa. - To nie był żaden psikus, zapewniam cię, panie. Gdzie jest Królowa Matka? - wycedził Nogga przez zaciśnięte zęby. - W więzieniu - poinformował go chłodnym tonem Medan. - Żywa. Ma być podarunkiem dla Beryl, kiedy ta triumfalnie wkroczy do Qualinostu. Rozkazy lorda Targonne’a. Nogga już otworzył pysk, gotów oskarżyć marszałka o zdradę, kłapnął jednak tylko szczęką. Medan dobrze wiedział, o czym myślał Nogga. Beryl mogła sobie roić, że jest władczynią Qualinesti. Mogło jej się zdawać, że Rycerze działają pod jej auspicjami i w dużej mierze tak właśnie było. Jednak to lord Targonne nadal dzierżył przywództwo nad Czarnymi Rycerzami. Co ważniejsze, cieszył się ponoć dużą sympatią kuzynki Beryl, wielkiej czerwonej smoczycy Malystryx. Medan zastanawiał się, jak Malys zareaguje na nagłą decyzję Beryl odnośnie przeniesienia oddziałów do Qualinesti. Odpowiedź kryła się w kłapnięciu szczęki Noggi. Beryl nie zamierzała wchodzić na wojenną ścieżkę z Targonne’em, który z pewnością z miejsca poskarżyłby się Malys. - Chcę zobaczyć tę elfią zdzirę - rzucił ponuro Nogga. - Żeby się upewnić, że nikt tu nie oszukuje. Marszałek wskazał w kierunku schodów prowadzących do lochów pod głównym budynkiem. - Korytarz jest wąski - powiedział, kiedy baazowie już mieli ruszyć za swoim dowódcą - Nie pomieścimy się wszyscy. - Czekajcie tutaj - warknął Nogga do podkomendnych. - Dotrzymaj im towarzystwa - rzucił Medan Dumatowi, który skinął głową i prawie, choć niezupełnie, uśmiechnął się. Smokowiec poczłapał ciężko w dół kręconych schodów. Wyciosane w litej skale, były chropowate i nierówne. Lochy znajdowały się głęboko i prędko opuściło ich słoneczne światło. Medan przeprosił, że nie pomyślał o zabraniu pochodni i zaproponował, że po nią wrócą. Nogga machnął na to ręką. Smokowcy dobrze widzieli w ciemnościach i droga nie nastręczała mu żadnych trudności. Medan szedł w odległości kilku kroków za kapitanem, po omacku. Raz, przez przypadek, nadepnął mu na ogon. Smokowiec chrząknął poirytowany. Marszałek grzecznie przeprosił. Schodzili po spirali coraz niżej, aż wreszcie stanęli na samym dole schodów. Na ścianach płonęły pochodnie, ale więcej z nich było dymu niż światła. Kiedy znaleźli się u podstawy schodów, Nogga zaczął mrugać i zrzędzić, mrużąc oczy, szukał drogi w gęstym powietrzu. Medan krzyknął na strażnika, który wyszedł im na spotkanie. Na głowę miał naciągnięty czarny kaptur, jak kat, w tumanach dymu jawił się mroczną i widmową zjawą. - Królowa Matka - rzucił Medan. Strażnik skinął głową i poprowadził ich do celi, która była niczym innym, jak żelazną klatką przymocowaną do skalnej ściany. Bez słowa, gestem ręki wskazał im miejsce. Na podłodze celi siedziała przykucnięta elfia kobieta. Długie złote włosy były sztywne i brudne. Miała na sobie bogaty strój, choć porwany i w nieładzie, poznaczony ciemnymi plamkami, które mogły być zaschniętymi kroplami krwi. Słysząc głos marszałka, wstała i wbiła w nich wyzywające spojrzenie. Mimo iż w lochach było sześć cel, pozostałe świeciły pustkami. Tylko ją tu więziono. Smokowiec zbliżył się do celi. - A więc to ona! Widziałem elfią wiedźmę dawno temu w Nerace, za czasów pogromu. Mierzył ją wzrokiem z góry na dół, niespiesznie, obraźliwie. Laurana stała lekko, spokojnie i z godnością. Wytrzyma - ła wzrok smokowca, nawet nie mrugnąwszy powieką. Dłoń marszałka Medana gorączkowym gestem chwyciła rękojeść miecza. „Jaszczur potrzebny mi jest żywy”, przypomniał sobie. - Niczego sobie dziewka - Nogga pożądliwie łypał okiem. - Pamiętam, że wtedy też tak sobie pomyślałem. W sam raz do łóżka, jeśli tylko wytrzymać elfi smród. - Ta, jak mówisz, dziewka nieźle zalazła za skórę tobie i twoim pobratymcom. - Medan nie mógł powstrzymać się od komentarza, choć niemal w tej samej chwili uświadomił sobie, że popełnił błąd. W ślepiach Noggi zapłonął gniew. Odsłonił zęby, spomiędzy których wychynął koniuszek długiego jęzora. Wpatrując się w Lauranę, z sykiem wciągnął język. - Na bogów, co odeszli, elfko, nie będziesz patrzeć na mnie takim zadowolonym wzrokiem, kiedy już się z tobą rozprawię! Raptownie chwycił żelazną kratę. Mięśnie na wielkich ramionach naprężyły się. Szarpnął, pociągnął, wyrwał drzwi z zawiasów i cisnął je na bok, mało co nie przygniatając strażnika, który uratował się, zręcznie odskakując. Smokowiec wpadł do celi. Zupełnie zaskoczony jego nieoczekiwanym wybuchem, Medan sklął się od tumanów i skoczył, żeby go powstrzymać. Strażnik Planchet stał bliżej rozwścieczonego kapitana, ale drogę grodziła mu żelazna krata, którą rzucił Nogga, a która teraz pod dziwacznym kątem opierała się o jedną z pozostałych cel. - Co robisz, kapitanie? - wrzasnął Medan. - Na głowę upadłeś? Zostaw jaw spokoju! Beryl nie chciałaby dostać wybrakowanego więźnia. - Chcę się tylko trochę zabawić - warknął Nogga i wyciągnął łapę. Błysnęła stal. Spomiędzy fałd sukni Laurana dobyła sztyletu. Smokowiec wyhamował, ryjąc pazurami po kamiennej podłodze. Ze zdumieniem wpatrywał się w sztylet przystawiony mu do gardła. - Ani kroku - ostrzegła go Laurana w jego ojczystej mowie. Nogga zachichotał. Zdążył już otrząsnąć się z zaskoczenia. Opór tylko podsycił jego pożądanie, odepchnął sztylet upazurzonąłapą. Ostrze przecięło pokrytą łuskam i skórę, trysnęła krew, zignorował to jednak. Chwycił Lauranę. Ciągle ze sztyletem w dłoni, dźgała go, miotając się w jego potężnym uścisku. - Powiedziałem, puść ją, jaszczurze! Splótłszy razem dłonie zaciśnięte w pięść, Medan z mocą rąbnął Noggę w potylicę. Taki cios powaliłby człowieka, ale smokowiec ledwie go poczuł. Jego pazury rozdzierały suknię Laurany. Planchetowi udało się w końcu odwalić kratę. Złapawszy płonącą pochodnię, zamachnął się nią na łeb kapitana. Posypały się iskry, pochodnia rozłupała się na dwoje. - Wrócę do ciebie za chwilę - obiecał Nogga przez zęby i pchnął elfkę na ścianę. Odsłoniwszy garnitur kłów, odwrócił się do swoich napastników. - Nie zabijaj go! - rozkazał w elfickim Medan i zdzielił smokowca w żołądek tak, że ten zgiął się wpół. - Myślisz, że damy mu radę? - wysapał Planchet, celując kolanem w brodę przeciwnika, któremu głowa odskoczyła do tyłu. Nogga osunął się na klęczki, ciągle jednak próbował wstać. Laurana złapała drewniany stołek i wyrżnęła nim w łeb smokowca. Stołek poszedł w drzazgi, ale Nogga osunął się na posadzkę. Legł na brzuchu z rozwalonymi nogami i tak się skończyła jego walka. Cała trójka zaś stała nad nim, dysząc ciężko. - Tak bardzo mi przykro, pani - zaczął Medan, zwracając się do Laurany. Suknię miała w strzępach. Twarz i dłonie upstrzyły plamki krwi smokowca. Pazury rozorały białą skórę jej piersi. Karmazynowe kropelki sączyły się z ran, migocząc w.świetle pochodni. Uśmiechnęła się w radosnym uniesieniu i zmarszczyła triumfalnie brew. Medan był zauroczony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej, tak silnej i nieustraszonej, a jednocześnie tak kruchej. Zanim dotarło do niego, co robi, wziął ją w ramiona i mocno do siebie przytulił. - Powinienem był domyślić się, że ta kreatura spróbuje czegoś takiego - ciągnął Medan z wyrzutami sumienia. Nigdy nie powinienem był narażać cię na takie niebezpieczeństwo, Laurano. Wybacz mi. Podniosła wzrok, ich spojrzenia spotkały się. Z jej ust padło łagodne zaprzeczenie, po czym, równie łagodnie, uwolniła się z jego uścisku, a jej dłoń skromnie zebrała strzępki materiału na piersiach. - Nie ma za co przepraszać, marszałku - powiedziała, a w oczach zabłysły figlarne ogniki. - Prawdę mówiąc, to było nawet zabawne. - Spojrzała na smokowca. Głos jej stężał, dłoń zamknęła się w pięść. - Wielu z moich ludzi złożyło już życie w tej bitwie. I jeszcze więcej zginie w ostatniej walce o Qualinost. Czuję przynajmniej, że mam w tym swój udział, choć mały. - Kiedy ponownie podniosła ku niemu oczy, znów zajaśniały psotnie. - Obawiam się, że zepsuliśmy twojego posłańca, marszałku. Medan mruknął coś w odpowiedzi. Nie odważył się spojrzeć na Lauranę, nie odważył się przypomnieć sobie jej ciepła, które poczuł, trzymając ją w ramionach. Przez długie lata nieczuły był na pokusy miłości, tak przynajmniej sobie wmawiał. Tymczasem dawno już temu pokochał, pozwolił, by przebiła go strzała miłości do niej i do elfiego narodu. Cóż za gorzka ironia, że w pełni pojął to dopiero teraz, kiedy wszystko miało się ku końcowi. - Co z nim zrobimy, panie? - spytał Planchet. Elf kuśtykał, masując stłuczone kolano. - Prędzej szlag mnie trafi, niż wciągnę to ciężkie truchło po schodach - nieprzyjemnym tonem odpowiedział Medan. - Planchet, odprowadź swoją panią do mojego gabinetu. Zarygluj za sobą drzwi i czekajcie tam dopóty, dopóki wam nie powiem, że już możecie bezpiecznie wyjść. Po drodze po - wiedz Dumatowi, żeby tu zszedł i przyprowadził z sobą tych całych baazów. Planchet zdjął płaszcz i zarzucił go Lauranie na ramiona. Jedną ręką ciasno trzymając obie poły, drugą dotknęła dłoni marszałka. Zajrzała mu w oczy. - Jesteś pewien, że dasz sobie radę? - spytała cicho. Nie miała na myśli tego, że zostawia go sam na sam ze smo - kowcem. Chodziło o to, że zostawia go sam na sam z bólem. - Tak, pani - odparł Medan i uśmiechnął się. - Tak jak i ty, ja również dobrze się bawiłem. Westchnęła, spuściła wzrok i przez moment wyglądało na to, że powie coś jeszcze. Nie miał ochoty tego słuchać. Domyślał się, co powie - że jej serce zostało pochowane wraz z mężem, Tanisem. Nie chciał sobie uświadomić, że jest zazdrosny 0 ducha. Wystarczyło mu, że go szanowała i darzyła zaufaniem. Ujął dłoń spoczywającą na jego ręku. Podniósł jej palce i przycisnął do swoich warg. Zyskawszy zapewnienie, posłała mu nieśmiały uśmiech i pozwoliła odprowadzić się Planchetowi. Medan został sam w lochu, rad z ciszy, rad z zasnutego dymem mroku. Rozmasował bolącą dłoń, a kiedy znów zebrał się w sobie, złapał wiadro z wodą, której używano do gaszenia pochodni i chlusnął brudną cieczą w twarz kapitana Noggi. Smokowiec sapnął przez zatkany nos i splunął. Ciągle otumaniony potrząsnął głową, podniósł się z podłogi. - Ty! - warknął i zatoczył się, machając swoją wielgachną pięścią. - Dorwę cię... Medan dobył miecza. - Marzę tylko o tym, by zanurzyć to ostrze w twoich trzewiach, kapitanie Nogga. Nie kuś mnie zatem. Wrócisz do Beryl i powiesz Jej Wysokości, że zgodnie z rozkazami mojego dowódcy, lorda Targonne’a, przekażę jej elficką stolicę, Qualinost. Wtedy również oddam w jej ręce Królową Matkę, całą 1 zdrową. Zrozumiałeś, kapitanie? Nogga potoczył wzrokiem wokoło i zobaczył, że nie ma Laurany. Czerwone oczy błysnęły w ciemnościach. Otarł usta z krwi i śliny, wbił w Medana spojrzenie naładowane nienawiścią. - Wtedy też wrócę - odparł smokowiec - i wyrównamy nasze rachunki. - Nie mogę się doczekać - Medan postawił na grzeczność. - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Dumat pędem zbiegał po schodach. Baazowie tuż za nim, z bronią w ręku. - Wszystko jest pod kontrolą - oznajmił marszałek, chowając miecz do pochwy. - Kapitan Nogga zapomniał się przez chwilę, ale już wróciła mu pamięć. Pokonany smokowiec warknął coś nieskładnie i niezdarnie wyszedł z celi, wycierając się z krwi i spluwając połamanym zębem. Skinąwszy na baazów, ruszył z powrotem po schodach. - Przydziel kapitanowi straż przyboczną - polecił swemu zastępcy Medan. - Ma zostać bezpiecznie odeskortowany do swojego smoczego wierzchowca. Dumat zasalutował i dołączył do smokowców wspinających się po stopniach. Marszałek został jeszcze przez chwilę w ciemnościach. Ujrzał na podłodze skrawek bieli, wyszarpany z sukni Laurany przez smokowca. Materiał był delikatny niczym pajęczyna. Pogładziwszy go delikatnie w dłoni, zatknął za mankiet koszuli, po czym ruszył po schodach, by bezpiecznie odprowadzić Królową Matkę do domu. 19 Desperacka gra Wielka zielona smoczyca Beryl kreśliła szerokie koła nad lasami Qualinesti, by rozwiać swoje wątpliwości i upewnić się, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Z jej planem. Wydarzenia toczyły się prędko. Nawet zbyt prędko, jak na jej gust. Ona je zainicjowała. Beryl. Nie kto inny. Skąd więc owo dziwne i dręczące uczucie, że coś wymykało się spod jej kontroli, że ktoś ją popędzał, zmuszał ją do pośpiechu? Ów ktoś przy karcianym stole szturchnął jej łokieć tak, że rzuciła kośćmi, zanim inni gracze zdążyli zalicytować swoje stawki. A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Chciała tylko tego, co jej się prawowicie należało - magicznego artefaktu. Legendarnego magicznego artefaktu, który nie miał prawa znajdować się w rękach tego pokurczonego, wypłukanego z esencji, ludzkiego maga, do którego trafił przez pomyłkę zresztą, przez tego kenderskiego zasmarkanego karzełka. Artefakt był jej. Znajdował się na jej terytorium, a wszystko na jej terytorium należało do niej. Każdy to wiedział. Nikt nie mógł się z tym nie zgodzić. Jej słuszne przecież wysiłki w celu zdobycia artefaktu miały, jak się okazało, nieco odmienny skutek i skończyły się wysłaniem armii na wojnę. Beryl obwiniała o to swoją kuzynkę Malystryx. Dwa miesiące wcześniej zielona smoczyca szczęśliwie wylegiwała się w swoim liściastym gniazdku, w ogóle nie zaprzątając sobie głowy agresją na elfy. No dobrze, może niezu - pełnie tak było. Przygotowywała siły, za pomocą bogatych danin, które ściągała od elfów i ludzi znajdujących się pod jej panowaniem, kupując lojalność legionów najemników - hord goblinów i hobgoblinów i tylu smokowców, ilu zdołała skusić obietnicami grabieży, gwałtu i rzezi. Do tej pory trzymała te śliniące się psy na krótkiej smyczy, rzucając im od czasu do czasu jakiś elficki ochłap dla zaostrzenia apetytu. Teraz puściła je luzem. Nie miała wątpliwości, że zwycięstwo będzie po jej stronie. Mimo to jednak wyczuwała obecność jeszcze jednego gracza przy stole, gracza, którego nie mogła dojrzeć, przyglądającego się zza zasłony cienia, gracza, który postawił na inną grę, w której stawka była wyższa. Gracza, który zakładał, że ona, Beryl, przegra. Malystryx, oczywiście. Beryl nie kierowała wzroku na północ, ku Rycerzom Solamnijskim i ich srebrnym smokom, czy nawet błękitnemu Skie. Srebrne znikły rzekomo, z tego, co donieśli jej szpiedzy, a Khellendros - co było faktem powszechnie znanym - postradał zmysły. Oszalały na punkcie swojej pani, opuścił dominium na jakiś czas, a gdy wrócił, opowiadał, jakoby przebywał w miejscu zwanym Szarość. Wschód, gdzie władała czarna Kir, również nie zajmował myśli Beryl. Wiotką bestię w zupełności zadowalały jej ohydne miazmaty. Niech sobie w nich spokojnie gnije. Co zaś się tyczy białego Mrozu, smok nie był godnym przeciwnikiem dla przebiegłości i potęgi Beryl. Nie, ona wpatrywała się w północny wschód, szukając tam czerwonych źrenic, które nieustannie śledziły ją znad horyzontu strachu. Teraz wychodziło na to, że Malystryx w końcu zrobiła ruch, zarówno nieoczekiwany, jak i zmyślny. Zielona dopiero kilka dni wcześniej odkryła, że większość z jej smoczych podwładnych - rdzennych mieszkańców Krynnu, którzy złożyli Beryl śluby lojalności - opuściła ją. Zostały tylko dwa czerwone smoki, a im nie ufała. Nigdy nie ufała czerwonym. Mimo iż nikt nie był pewien, gdzie udały się pozostałe, Beryl nie miała wątpliwości. Przeszły na stronę Malystryx. Jej kuzynka najpewniej zrywała teraz boki ze śmiechu. Beryl zgrzytnęła zębiskami i rzygnęła chmurą trujących oparów, wyobrażając sobie, że trzyma w szponach swoją zdradziecką kuzynkę. Przejrzała gierkę Malys. Czerwona wystrychnęła j ą na dudka, zmuszając do wszczęcia wojny z elfami, do posłania swoich oddziałów na południe, cały ten czas rosnąc w siłę, którą Beryl z wolna traciła. Malys wmanewrowała ją w cały ten atak na Cytadelę Światła - mistycy już od dawna byli dla Malys jak świerzbiące pod łuskami pasożyty. Beryl podejrzewała teraz, że to właśnie Malystryx podłożyła magiczne urządzenie, tak żeby wieść o nim dotarła do jej uszu. Smoczyca rozważała teraz, czy nie odwołać swoich wojsk, ale się rozmyśliła. Raz spuszczone ze smyczy, psy nie dałyby się już ponownie złapać. Zwietrzyły trop, zasmakowały elfiej krwi i teraz będą głuche na jej nawoływania. W zasadzie była rada, że porzuciła ten zamiar. Z podniebnej perspektywy Beryl z dumą przyglądała się monstrualnemu wężowi swojej armii, pełznącemu przez gęste knieje Qualinesti. Przemarsz był powolny. Wojsko, jak to mówią, sunie na własnych trzewiach. Oddziały mogły poruszać się tak szybko jak ciężko obładowane furgony. Żołnierze nie odważyli się na grabież, nie śmieli plądrować dóbr ziemi, co przecież mogliby zrobić. Zwierzyna, a nawet roślinność Qualinesti stanęły bowiem do walki. Jabłka struły tych, którzy po nie sięgnęli. Od chleba wypieczonego z elfickiej mąki rozchorowała się cała dywizja. Żołnierze donosili o towarzyszach zaduszonych pnączami albo przywalonych drzewami, które spuściły na nich swoje potężne konary. Tego wroga można było jednak pokonać z łatwością. Można go było zwalczyć ogniem. Tumany dymu nad płonącymi lasami Qualinesti zmieniły dzień w noc nad wielkimi połaciami Abanasinii. Beryl przyglądała się bijącym w niebo kłębom, odprowadzała je wzrokiem na zachód, gdzie gnały pędzone porywami wiatrów. Z lubością wdychała dym unoszący się z konających drzew. Podczas gdy wojska, wolno, acz nie - ubłaganie sunęły w głąb krainy, Beryl zdawała się z dnia na dzień rosnąć w siłę. A Malys? W jej nozdrza również uderzy wojenny tuman i poczuje w nim odór własnej zagłady. - Bo choć może podstępem zmusiłaś mnie do działania, kuzynko - Beryl przemawiała do owych gniewnych czerwonych ślepi łypiących ku niej z zachodu - oddałaś mi tylko przysługę. Niedługo już rządzić będę rozległymi ziemiami. Pod moim jarzmem znajdą się tysiące niewolników. Cały Ansalon usłyszy o moim zwycięstwie nad elfami. Twoje wojska opuszczą cię i zaciągną się pod mój sztandar. Wieża Wysokiej Magii Wayreth będzie moja. Magowie nie zdołają już więcej ukrywać przede mną swoich potężnych sił. Im dłużej czekasz, czając się w cieniach, tym silniejsza się staję. Poczekam jeszcze, aż twoja wielka czaszka ukoronuje mój totem i stanę się władczynią Ansalonu. Tak oto Beryl zabrała się już za kalkulowanie swoich zwycięstw. Nie opuściło jej jednakże owo niepokojące uczucie, że gdzieś w cieniach, poza kręgiem światła, czekał inny gracz, czekał i uważnie ją obserwował. Daleko, daleko w dole para oczu wpatrywała się w Beryl, nie były to jednak oczy owego gracza, a przynajmniej ów ktoś nie miał dość czelności, by się za gracza poczytywać. To jego kości grzechotały w kubku i to one wypadły na stół, gdzie obijały się bezładnie, aż zamarły sromotnie i ogłoszono zwycięzcę. Gilthas stał przy sekretnym wejściu do jednego z podziemnych tuneli, bacznie obserwując Beryl. Smoczyca była potężna, zwalista, monstrualna. Pokryte łuskami cielsko, nadęte, bezkształtne, było tak ociężałe, że wydawało się niemożliwe, by jej skrzydła zdołały poderwać z ziemi tak obrzydliwą masę. Kiedy jednak obserwator przyjrzał się bliżej, mógł ujrzeć potężną muskulaturę ramion, ogromną płaszczyznę i zasięg skrzydeł. Jej cień padł na krainę, zasnuł lekko przyćmione słońce i w miejsce jasnego dnia przyniósł z sobą straszliwą noc. Gilthas wzdrygnął się, kiedy cień smoczych skrzydeł zmroził go. Choć chwilę później było już po wszystkim, czuł się tak, jakby nadal zwieszał się nad nim czarny całun śmierci. .- Czy jest bezpiecznie, Wasza Wysokość? - spytał ktoś drżącym głosem. „Nie, bezmózgi dzieciaku!”, chciał odwarknąć Gilthas. „Nie jest bezpiecznie! Nigdzie na tym świecie nie ma dla nas azylu. Smoczyca wypatruje nas z nieba noc i dzień. Jej wielotysięczna armia maszeruje przez naszą krainę, chłoszcząc ją ogniem i mieczem. Miazmatami śmierci przesłoniła już słońce. Możemy opóźnić ich przemarsz, ale nie możemy go powstrzymać. Nie tym razem. Uciekamy, dokąd jednak? Gdzie jest owo schronienie, którego szukamy? Śmierć. Śmierć jest jedyną ucieczką...”. - Wasza Wysokość - raz jeszcze odezwał się ów ktoś. Król elfów otrząsnął się z wysiłkiem. - Nie jest bezpiecznie - ciągnął stłumionym głosem ale smok na razie zniknął. Ruszajcie się, prędko! Prędko! Ten tunel był jednym z wielu korytarzy wydrążonych przez krasnoludy, które setkom elfich uchodźców pomagały wydostać się z Cjualinostu i mniejszych osad na północy, terytoriów, które zostały już zajęte przez wojska Beryl. Wejście do tunelu znajdowało się zaledwie dwie mile na południe od samego miasta, krasnoludy bowiem rozbudowały tunele tak, by sięgały stolicy i nawet teraz, kiedy Gilthas rozmawiał z uchodźcami na powierzchni, inne elfy przemierzały korytarz w tyle za nim. Qualinestyjczycy rozpoczęli ewakuację stolicy sześć dni wcześniej, w dniu, kiedy Gilthas oznajmił swoim poddanym, że ich ziemie zostały zaatakowane przez siły smoczycy Beryl. Powiedział im prawdę, brutalną prawdę. Ich jedyną szansą na przetrwanie wojny było porzucenie tego, co miłowali najbardziej, własnej ojczyzny. Co gorsza, nawet gdyby przeżyły pojedyncze jednostki, Gilthas nie mógł zapewnić ich, że przetrwa elficki naród. Qualinesti otrzymało rozkazy. Dzieci musiały uciekać. Były przyszłością rasy i należało je chronić. Z dziećmi powinni wyruszyć ich opiekunowie, czy będą to matki, ojcowie, dziadkowie, ciotki, wujowie, czy kuzyni. Tych elfów, którzy mieli dość sił do walki, tych, którzy byli zawodowymi żołnierzami, poproszono o udział w obronie Qualinostu. Nie obiecywał im, że umkną do bezpiecznego schronienia, nie mógł bowiem przyobiecać, że zdołają takowe znaleźć. Nie chciał raczyć swoich poddanych wygodnymi kłamstwami. Zbyt długo lud Qualinesti drzemał słodko pod ich pierzyną. Powiedział im prawdę, a oni, z niemym heroizmem, zaakceptowali ją. Dumny był ze swojego ludu zarówno w tej chwili, jak i w smutnych momentach, które nadeszły po niej. Współmałżonkowie rozdzielali się, jeden uciekał z dzieckiem, drugi zostawał na posterunku. Ci, którym przyszło zostać, całowali dzieci z miłością, tulili mocno i przykazywali, by były grzeczne i posłuszne. Podobnie jak Gilthas, który nie okłamał swojego ludu, również rodzice mówili dzieciom tylko prawdę. Zostający nie obiecywali swoim ukochanym, że jeszcze się zobaczą. Prosili ich tylko o jedno, by pamiętali. Zawsze pamiętali. Na sygnał Gilthasa elfy wyszły z cienistej kryjówki drzew, których obsypane listowiem gałęzie chroniły uchodźców przed wzrokiem Beryl. Z nadejściem smoka las cichł, zwierzęce odgłosy zmieniały się w szept, ptasie trele zamierały. Każda żywa istota przykucała drżąca, czekając, aż Beryl przeleci. Teraz, kiedy już jej nie było, las ożył na nowo. Elfy chwyciły dłonie swoich dzieci, pomagając przy tym starszym i chorym, po czym ześlizgnęły się w dół wąskiego parowu. Na samym dole znajdowało się wejście do tunelu, przesłonięte klapą z gałęzi. - Szybko! - nawoływał Gilthas, rozglądając się uważnie, wyczekując powrotu smoka. - Raz-dwa! Elfy wyminęły go biegiem i zanurzyły się w ciemnościach korytarzy, gdzie przywitały ich krasnoludy, wskazując drogę. Jednym z gestykulujących i pokrzykujących po elficku: „Na lewo, na lewo, trzymajcie się lewej strony, uważajcie tam na takie kałuże”, był Tarn Granitowy Miech, krasnoludzki król. Ubrany tak samo jak pierwszy lepszy robotnik, brodę miał ob - lepioną brudem, buty pokrywała skorupa błota i odłamków skal. Elfy nigdy nie domyśliły się, z kim mają do czynienia. Pierwszym uczuciem elfów po wstąpieniu do korytarzy była ulga, że mogą ukryć się pod ziemią. Kiedy jednak stanęły naprzeciw szeregu krasnoludów, które kierowały ich głębiej jeszcze, odprężenie ustąpiło miejsca niepokojowi. Elfy pod powierzchnią ziemi nie są szczęśliwe. Nie czują się dobrze w ograniczonych przestrzeniach. Lubią, kiedy nad głowami mają niebo i bogactwo konarów, kiedy mogą oddychać świeżym powietrzem. Pod ziemią czekała ich duszność i ciasnota. Tunele niosły z sobą woń ciemności, gliniastej gleby i gigantycznych czerwi, urkhana, które ryły w litej skale. Niektórzy uciekinierzy wahali się, zerkali przez ramię na zewnątrz, gdzie jaśniało czyste słońce. Pewien starszawy elf, którego Gilthas rozpoznał jako członka Thon-Thalas, czyli senatu, odwrócił się i zaczął zmierzać ku wyjściu. - Nie mogę, Wasza Wysokość - senator zwrócił się do Gilthasa przepraszającym tonem. Z trudem łapał powietrze, twarz miał bladą. - Duszę się! Umrę tutaj! GiltKas już miał mu odpowiedzieć, ale Tarn Granitowy Miech postąpił naprzód, zagradzając drogę senatorowi. - Dobry panie - odezwał się krasnolud, patrząc znacząco na dostojnika. - Owszem, jest tu ciemno, owszem, śmierdzi i owszem, powietrze nie jest może najświeższe. Ale zmiarkuj sobie, dobry panie. - Tarn wzniósł w górę brudny palec. - Jak ciemno będzie w smoczym brzuszysku? Jak tam będzie śmierdziało? Senator spojrzał na krasnoluda i zdobył się na nikły uśmiech. - Masz rację, panie. Tego akurat argumentu nie wziąłem pod uwagę. A muszę przyznać, że jest przekonujący. Odwrócił się w stronę korytarza. Wyjrzał na zewnątrz, zaczerpnął świeżego powietrza. Dotknął ręki Gilthasa na znak szacunku. Skłoniwszy się krasnoludowi, schylił głowę i zanurzył się w tunelu, wstrzymując oddech, jak gdyby zamierzał nie oddychać już do końca wielomilowej podziemnej wędrówki. Gilthas uśmiechnął się. - Założę się, thanie, że nieraz już wygłaszałeś taką mowę. - Wiele razy - odparł krasnolud, gładząc brodę i szczerząc zęby w uśmiechu. - Wiele razy. A jeśli nie ja, to pewno inni - wskazał na swoich pomocników. - Zawsze używamy tego samego argumentu. Nigdy nie zawodzi - potrząsnął głową. - Elfy żyjące pod ziemią. Kto by pomyślał, co, Wasza Wysokość? - Pewnego dnia - odezwał się w odpowiedzi Gilthas - będziemy musieli nauczyć krasnoludy wspinać się po drzewach. Granitowy Miech prychnął, rozbawiła go sama myśl. Kręcąc głową, oddalił się ciężkimi krokami w głąb tunelu, donośnie zagrzewając do pracy krasnoludy, które oczyszczały korytarze z odłamków skał i sprawdzały wytrzymałość stempli podtrzymujących stropy tuneli. Dwunastoosobowa grupka elfów, członków jednej rodziny, jako ostatnia weszła do tunelu. Najstarsza córka, która prawie przekroczyła już próg dojrzałości, zaofiarowała się jako opiekunka dzieci. Ojciec i matka - obydwoje wojownicy - zostali, by walczyć w obronie miasta. Gilthas rozpoznał dziewczynę, pamiętał ją z balu maskowego, który przecież nie tak dawno jeszcze wydał. Pamiętał, jak tańczyła w swojej najlepszej jedwabnej sukni, z kwiatami we włosach, z oczyma błyszczącymi szczęściem i podnieceniem. Teraz jej włosy były potargane i brudne, ozdobione uschniętymi liśćmi, w których się ukrywała. Postrzępiona suknia nosiła ślady podróży. Na jej bladej twarzy malowało się przerażenie, choć znać było również stanowczość i siłę, nie dopuszczała do siebie strachu, młodsze dzieciaki w niej bowiem szukały odwagi. Podróż z Qualinostu była powolna. Od dnia, kiedy Beryl dostrzegła grupkę elfów na drodze i uśmierciła je swoim trującym oddechem, pozostali nie ośmielali się podróżować na otwartej przestrzeni. Trzymali się lasów, nieruchomiejąc jak królik, kiedy zobaczy lisa, gdy zielona smoczyca przecinała niebo nad ich głowami. Dlatego też szły tak boleśnie wolno. Podczas gdy Gilthas przyglądał się jej, dziewczyna podniosła malucha z posłania z liści i sosnowych igieł. Zwoławszy pozostałe dzieci, pospieszyła do wejścia. Dzieci biegły tuż za nią, starsze wziąwszy młodsze na barana. Dokąd szła? Do Silvanesti. Do krainy, która była dla niej niczym więcej, jak tylko snem. Smutnym snem, całe bowiem życie opowiadano jej o tym, jaką niechęcią i nieufnością Silvanestyjczycy darzyli ąualinestyjskich kuzynów. Mimo to zmierzała teraz ku nim, by błagać o schronienie. Zanim w ogóle dotrą do granic Silvanesti, razem z rodzeństwem będzie musiała przebyć wiele mil podziemnymi tunelami, by następnie wyjść na jałowe i opustoszałe Pyliste Równiny, przez które przyjdzie im się przeprawić. - Prędko, prędko! - ponaglał Gilthas, bo wydawało mu się że między wierzchołkami drzew mignęła smocza sylwetka. Kiedy już ostatnie dziecko znalazło się w środku, chwycił gałęziastą klapę i zaciągnął ją, zasłaniając wejście. Już w tunelu dziewczyna przystanęła na moment, żeby przeliczyć swoich podopiecznych. Rada, że miała przy sobie całą gromadkę, zdobyła się na posłanie Gilthasowi uśmiechu, po czym podniosła głowę, i poprawiwszy malucha na plecach, zagłębiła się w podziemne korytarze. Jedno z dzieci zostało w tyle. - Nie chcę iść, Trino - odezwało się załamanym głosikiem. - Tam jest ciemno. - Nie, nie jest - wtrącił się Gilthas. Wskazał na zwieszającą się z sufitu kulę. Z jej wnętrza bił łagodny, ciepły blask, który rozświetlał mrok. - Widzisz tę latarnię? - spytał chłopaczka. - Ciągną się tak wzdłuż całego tunelu. Wiesz, skąd się bierze to światło? - Z ognia? - zgadywał mały bez przekonania. - Z larw czerwi - odparł Gilthas. - Dorosłe czerwie kopią dla nas tunele, a małe oświetlają nam drogę. Nie boisz się już, prawda? - Nie - zapewnił mały elf. Siostra rzuciła mu zgorszo - ne spojrzenie i oblał się pąsem. - Znaczy się, nie, Wasza Wysokość. - Dobrze - ucieszył się Gilthas. - A zatem ruszaj. Nagle rozległ się basowy głos, nawołujący w krasnoludz - kiej mowie i powtarzający po elficku. - Z drogi! Czerw jedzie! Odsunąć się! Krasnolud mówił co prawda w języku elfów, brzmiało to jednak, jakby miał usta pełne kamieni. Dzieci nie zrozumiały go. Gilthas doskoczył do dziewczyny. - Odsuńcie się! - krzyknął do pozostałych dzieci. Stańcie przy ścianie! Szybko! Po podłodze tunelu przebiegły wstrząsy. Chwyciwszy wystraszoną dziewczynę, odciągnął ją ze środka korytarza. Była przerażona, a dziecko na jej rękach zaniosło się płaczem. Gilthas wziął malucha w ramiona i uspokajał go najlepiej jak potrafił. Reszta dzieci stłoczyła się wokół, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczkami. Któreś zaczęło się mazać. - Patrzcie - odezwał się do nich z uśmiechem na ustach. - Nie ma się czego bać. To nasi wybawiciele. W końcu korytarza ukazała się głowa jednego z gigantycznych czerwi, których krasnoludy używały do rycia tuneli. Stwór, nawykły do życia w podziemnych ciemnościach, nie miał oczu. Z czubka głowy wystawały mu dwa rogi. Krasnolud, usadowiony w pokaźnym koszu na grzbiecie zwierzęcia, trzymał w dłoniach lejce skórzanej uprzęży, która oplatała rogi czerwia, dzięki czemu mógł sterować urkhaną tak, jak elficki jeździec swoim rumakiem. Czerw niewiele sobie robił z obecności krasnoluda na swoim grzbiecie. Interesował go tylko jego obiad. Splunął na litą skałę w ścianie tunelu. Plwociny zasyczały na kamieniu, który zaczął bulgotać. Od ściany odkruszyły się spore odłamki skał i spadły na podłogę tunelu. Urkhaną otworzył paszczę, chwycił kawał kamienia i połknął go. Potem podpełzł bliżej, a był to widok, od którego uginały się nogi. Jego wielgachne, falujące, pokryte szlamem cielsko miało rdzawo-brązowy kolor i wy - pełniało połowę korytarza. Podłoga drżała pod ciężarem. Pastuchowie urkhana, jak się ich zwało, pomagali jeźdźcowi sterować zwierzęciem dzięki cuglom, które były przymocowane do pasków oplatających jego cielsko. Kiedy czerw podpełzał w stronę Gilthasa i dzieci, machnął z nagła ślepą głową i zaczął skręcać w kierunku ściany, przy której stali. Przez chwilę król obawiał się, że zostaną zmiażdżeni. Dziewczyna schwyciła kurczowo jego rękę. Przycisnął ją do ściany, osłaniając własnym ciałem ją i tyle dzieci, ile tylko zdołał. Pastuchowie wiedzieli jednak, co do nich należy i w mig zareagowali. Ciskając głośne przekleństwa, krasnoludy j?fy ciągnąć za cugle i tłuc urkhanę pięściami i pałkami. Stworzenie prychnęło potężnie przez nozdrza i potrząsając ogromną głową, wróciło do przerwanego posiłku. - No i widzicie. Wcale nie było tak strasznie - odezwał się radosnym tonem Gilthas. Dzieci nie wyglądały na szczególnie pocieszone, ale na ostre słowo siostry stanęły w ogonku i zaczęły z ociąganiem zagłębiać się w korytarz, ostrożnymi spojrzeniami obrzucając mijanego czerwia. Gilthas został w tyle, czekał. Obiecał swojej żonie, że spotkają się przy wejściu do tunelu. Zbierał już się do drogi, kiedy poczuł czyjeś dotknięcie na ramieniu. - Ukochany - powiedziała. Jej dotyk był delikatny, głos łagodny i kojący. Musiała zejść pod ziemię, kiedy pomagał dzieciom. Uśmiechnął się do niej, a mrok rozpaczy, który zesłał na niego smok, rozproszył się w blasku światła migoczącego na jej złotej czuprynie. Powitali się szybkim pocałunkiem i zaczęli rozmawiać, gdyż oboje mieli wieści do przekazania i ważne sprawy do omówienia, Odezwali się jednocześnie. - Mężu, to, co słyszeliśmy, to prawda. Tarcza opadła! - Żono, krasnoludy zgodziły się!, Małżonkowie zamilkli, spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Gilthas nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz sam się śmiał albo słyszał śmiech swojej żony. Poczytując to za dobry znak, zdecydował. - Ty pierwsza. Już miała zacząć, kiedy nagle rozejrzała się i zmarszczyła brew. - A gdzie Planchet? Gdzie twoja straż? - Planchet został, by pomóc marszałkowi popsuć szyki paru smokowcom. Co zaś się tyczy obstawy, rozkazałem im wrócić do Qualinostu. Nie chmurz się, kochana - uśmiechnął się. - Są tam potrzebni, przydadzą się w przygotowaniach do obrony. A gdzie twoi strażnicy, Pani Lwico? - spytał z udawana srogością. - Wokoło - odparła z uśmiechem. Jej elficcy żołnierze mogli stać choćby i na wyciągniecie ręki, a i tak by ich nie zauważył ani nie dosłyszał, chyba żeby sami tego chcieli. Uśmiech zniknął z jej twarzy, zgasł w oczach. - Natknęliśmy się na młodą dziewczynę z dziećmi. Zaproponowałam, by posłać z nią jednego z moich, ale odmówiła. Odparła, że nie wyobraża sobie, by odciągać wojownika z pola walki. - Kilka tygodni temu tańczyła na swoim pierwszym balu. Teraz czołga się w tunelu, uciekając przed śmiercią - na chwilę zaniemówił, emocje odebrały mu głos. - Jakże odważny jest nasz lud! - wyszeptał z trudem. Stali w tunelu. Pod ich stopami drżała ziemia. Krasnoludzcy pastuchowie wrzeszczeli i klęli. Krasnoludy przykucnęły przy wejściu, gotowe podać pomocną dłoń kolejnym uchodźcom. Minęły ich wyłaniające się z głębi tuneli elfy. Zoczywszy swojego króla, skłoniły się i uśmiechnęły, zachowując tak, jak gdyby ucieczka ciemnymi i wibrującymi od wstrząsów korytarzami, z krasnoludami w roli przewodników, była dla nich chlebem powszednim. Odchrząknąwszy, Gilthas odezwał się już raźniejszym tonem. - A więc potwierdziły się pierwsze raporty, jakie do nas dotarły? Lwica odgarnęła z twarzy lśniący kosmyk. - Tak, ale co oznacza opadnięcie tarczy, czy to dobry znak czy zły, tego nie wiemy. - Co się stało? Jak do tego doszło? Czy to Silvanestyjczycy ją opuścili? Potrząsnęła głową, a złota, kędzierzawa, bujna czupryna, która przysporzyła jej przydomku Lwica, raz jeszcze opadła jej na oczy. Mąż z czułością przygładził dłonią loki. Uwielbiał spoglądać w jej twarz. Niektóre zacne qualinestyjskie damy z mleczno- różanymi licami, z pogardą patrzyły na Kagonestyjkę, której skórę słoneczne promienie zabarwiły na głęboki brąz. W przeciwieństwie do jego twarzy, na której znać było ślady ludzkiego dziedzictwa - w kwadratowej szczęce i nieco bardziej okrągłych oczach - jej oblicze było najzupełniej elfie: wykrojone w kształt serca, z migdałowymi oczyma. Sylwetkę miała silną, wcale nie delikatną, spojrzenie twarde i stanowcze. Widząc, że przygląda się jej z miłością i uwielbieniem, Lwica chwyciła jego dłoń i ucałowała. - Brakowało mi ciebie - wyznała cicho. - A mnie ciebie - westchnął z głębi serca i przyciągnął ją bliżej do siebie. - Jak myślisz, umiłowana, czy kiedykolwiek przyjdzie zaznać nam spokoju? Czy nastaną takie czasy, kiedy będziemy mogli spać jeszcze długo, długo po wschodzie słońca, a potem budzić się i przez cały dzień tylko obdarowywać się miłością? - Nie odpowiedziała. On zaś ucałował jej bujną grzywę i przytulił mocno. - Co z tarczą! - spytał w końcu. - Rozmawiałam z gońcem, który widział, jak upadła, ale kiedy usiłował odnaleźć Królową Matkę i jej towarzyszy, zdążyli już się oddalić. Nie ma się czemu dziwić. Alhana na pewno bez zwłoki przekroczyła granicę Silvanesti. Możemy teraz przez dłuższy czas nie mieć od niej żadnych wieści. - Nie chciałem uwierzyć, że to prawda - przyznał Gilthas - ale niesiesz ulgę mojej trosce i oddalasz lęk. Opuszczeniem tarczy Silvanestyjczycy pokazują, że gotowi są ponownie otworzyć się dla świata. Niezwłocznie poślę emisariuszy, by przedłożyli im naszą prośbę i poprosili o pomoc. Nasz lud dotrze tam i otrzyma wikt i dach nad głową. Jeśli nasz plan zawiedzie i Qualinost padnie, z pomocą naszych kuzynów stworzymy ogromną armię. Wrócimy, by wykurzyć smoczycę z naszej ojczystej ziemi. Lwica zamknęła mu usta dłonią. - Cii, mężu. Kreślisz plany patykiem na wodzie. Nie mamy pojęcia, co dzieje się w Silvanesti, dlaczego opuszczono tarczę, co to wszystko znaczy. Goniec doniósł, że wszelkie żywe stworzenia w pobliżu tarczy albo umarły, albo cierpiały w agonii. Być może owa tarcza wcale nie była dla Silvanesti błogosławieństwem, tylko przekleństwem. Faktem pozostaje również - dodała niechętnie - że nasi silvanestyjscy kuzyni wcale nie wykazywali w przeszłości rodzinnych uczuć. Twojego wuja, Porthiosa, obwołali nieczystym elfem. Nie pałają miłością do twojego ojca. Uważają cię za skundlony pomiot, twoją matkę zaś za coś jeszcze gorszego. - Nie mogą zamknąć przed nami bram - twardo oznajmił Gilthas. - Nie zrobią tego. Nie zabierzesz mi moich patyków na wodzie, ukochana. Wierzę, że opuszczenie tarczy jest znakiem, że w silvanestyjskich sercach coś się zmieniło. Mam dla swojego ludu nadzieję. Przejdą przez Pyliste Równiny. Dotrą do Silvanesti, gdzie powitają ich nasi kuzyni. Podróż nie będzie łatwa, ale lepiej niż ktokolwiek inny znasz odwagę, która mieszka w sercach naszego ludu. Odwagę taką, jak ta, którą pokazała ci owa młoda dziewczyna. - Owszem, podróż będzie trudna - zgodziła się Lwica, poważnym wzrokiem badając oblicze męża. - Uda się, ale potrzebny będzie przywódca, ktoś, kto będzie ponaglał nas, by iść wciąż naprzód, gdy opadniemy już z sił, głodni, spragnieni, a nie będzie nam dane odpocząć, nie znajdziemy jadła ani wody. Kiedy dotrzemy do Silvanesti, naszym emisariuszem powinien być nasz król. To nasz król musi przemawiać w naszym imieniu tak, byśmy nie stali się czeredą żebraków. - Senatorowie, Głowy Rodów... - ... będą się handryczyć z sobą nawzajem, Gilthasie, dobrze o tym wiesz. Część będzie chciała iść na zachód, zamiast na wschód. Inni wybiorą północ zamiast południa. A reszta wcale nie będzie chciała iść. Miesiącami będą się o to wykłócać. Jeśli w ogóle zdołają dotrzeć do Silvanesti, z miejsca zaczną rozgrzebywać spory sprzed trzystu lat i taki będzie finał tej wyprawy. Gilthasie, ty jako jedyny masz szansę powodzenia. Tylko król zdoła zjednać rozmaite frakcje i przeprowadzić swoich poddanych przez pustynie i przekonać Silvanestyjczyków. - A mimo to - zaoponował Gilthas - nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie. Nie mogę bronić Qualinostu i prowadzić naród przez Pyliste Równiny. - Zgadza się, nie możesz - odparła Lwica. - Musisz wyznaczyć w Qualinoście kogoś na swoje miejsce. - Jakiż to król umyka w bezpieczne miejsce, zostawiając swoich poddanych, by za niego umierali? - spytał Gilthas, marszcząc czoło. - Taki, który potrafi dopilnować, by ostateczne poświęcenie tych, którzy zostają^ nie poszło na marne - odparła jego żona. - Niech ci się nie wydaje, że skoro nie zostajesz, by zmierzyć się ze smokiem, masz przed sobą łatwiejsze zadanie. Musisz nakłonić elfy, które stworzone są do życia wśród lasów, bujnych ogrodów, hojnych wód, by zaryzykowały przemarsz przez Pyliste Równiny, jałową ziemię ruchomych piasków i palącego słońca. Uczyń mnie dowódcą w Qualinoście... - Nie - rzucił tylko. - Nie chcę o tym słyszeć. - Ukochany... - Koniec dyskusji. Powiedziałem: nie, i będę się tego trzymał. Jak mógłbym dokonać tego, czego twoim zdaniem muszę dokonać, bez ciebie u mojego boku? - spytał Gilthas, a w jego głosie rozbrzmiewała pasja. - Przyglądała mu się w milczeniu, a on powoli tajał. - Nie będziemy już więcej o tym rozmawiać - oświadczył. - A jednak kiedyś będziemy musieli. Gilthas pokręcił głową. Usta zacisnął w surową linię. - Jeszcze jakieś wieści? - spytał nagle. Lwica, której doskonale znane było usposobienie męża, wiedziała, że dalsze spory byłyby bezowocne. - Nasze siły nękają wojska Beryl. Jest ich jednak taka moc, że jesteśmy niczym komary kąsające watahę rozwścieczonych wilków. - Wycofaj ich. Skieruj na południe. Będą potrzebni, żeby ochraniać tych, którzy przetrwają upadek Qualinostu. - Pomyślałam sobie, że tak właśnie rozkażesz - odparła. - Już ich wycofałam. Od tej pory wojska Beryl będą postępować bez przeszkód, grabiąc, paląc i mordując. Gilthas poczuł, że nadzieja, która rozgrzewała krew w jego żyłach, zaczyna wyciekać, raz jeszcze zostawiając go w chłodzie, zmrożonego rozpaczą. - Weźmiemy jednak na niej odwet. Powiedziałeś, że krasnoludy przystały na nasz plan. - Lwica, żałując, że z jej ust padły tak szorstkie słowa, usiłowała wyciągnąć go z mrocznego nastroju, w który, co zauważyła, zaczynał się zapadać. - Tak - odparł. - Rozmawiałem z Tarnem Granitowym Miechem. Spotkanie okazało się owocne. Nie spodziewałem się, że znajdę go tutaj, w tunelach. Myślałem, że przyjdzie mi jechać do samego Thorbardinu, żeby się z nim spotkać, ale sam zajął się pracami, mogliśmy więc z miejsca wszystko ustalić. - Zdaje sobie sprawę, że podczas ratowania elfów mogą zginąć jego poddani? - Wiedział lepiej niż ja, jak wysoką cenę przyjdzie zapłacić krasnoludom. A mimo to gotowi są na takie poświęcenie. „Jeśli tylko zielona smoczyca pochłonie Qualinesti, następnym smacznym kąskiem będzie dla niej Thorbardin”, tak mi powiedział. - A gdzie krasnoludzka armia? - spytała Lwica. - Czai się pod ziemią, szykuje do obrony Thorbardinu. Siła setek tysięcy, wszystko dzielni wojownicy. Z ich pomocą moglibyśmy odeprzeć atak Beryl... - Moja droga - odezwał się łagodnym głosem Gilthas __Jcrasnoludy mają prawo bronić swojej ojczyzny. A czy my ruszylibyśmy im na pomoc, jeśliby to oni zostali zaatakowani? Wiele dla nas zrobili. Uratowali setki elfich istnień i są gotowi poświęcić swoje życie za sprawę, która nie jest ich sprawą. Powinno się ich za to czcić, a nie karcić. Lwica spiorunowała go wzrokiem, przyjąwszy na chwilę buntowniczą postawę, zaraz jednak odezwała się, wzruszając ramionami i uśmiechając się ponuro. - Masz rację, oczywiście. Patrzysz na sprawę z dwóch stron, ja zaś widzę tylko jedną. I dlatego właśnie, jak mówię, to ty musisz przewodzić elfom. - Powiedziałem przecież, że później o tym porozmawiamy - chłodno uciął Gilthas. - Zastanawia mnie - zmienił temat - czy ta młoda dziewczyna płacze, kiedy jest sama, kiedy zbudzi się w nocy, a wokoło śpią jej podopieczni, ufający jej nawet, gdy zapadają gęste ciemności? - Nie - odparła Lwica - nie płacze, któreś z nich mogłoby się bowiem obudzić, zobaczyć łzy i stracić wiarę. Gilthas westchnął głęboko i przytulił żonę. - Beryl przekroczyła już naszą granicę. Za ile dni armia stanie pod Qualinostem? - Cztery - odpowiedziała Lwica. 20 Droga przez Nightlund Nieliczne siły Miny, ledwie kilka setek mieczy, utworzone zostały przez grupkę Rycerzy, którzy podążali za nią od upiornej doliny Neraki, przez Sanction po Silvanesti, a teraz jeszcze ku tej dziwnej krainie. Smoki szybowały w ciemnościach tak nieprzeniknionych, że Galdar nie mógł dojrzeć kapitana Samuvala lecącego tuż obok. Poprzez ów mroczny całun minotaur nie widział nawet długiego ogona czy skrzydeł własnego wierzchowca. Dostrzegał tylko jednego smoka, osobliwego smoka Miny, posłańca śmierci, mienił się bowiem zjawiskową tęczą, która budziła zarówno przerażenie, jak i zachwyt. Czerwień, błękit, zieleń, biel, błękit wymieszany z czerwienią, gdy przeniknęły się dwie smocze dusze, zieleń połączona z bielą, a wszystkie barwy nieustannie falujące, aż zakręciło mu się w głowie i musiał odwrócić wzrok. Prędko jednak znów pozwolił, by oczy skierowały się ku smokowi śmierci, by ów niezwykły widok napełnił go zachwytem i przeraził. Zastanawiał się, skąd w Minie odwaga, by dosiadać bestii, która zdawała się tak bezcielesna jak poranna mgła, tak przezroczysta - widział przecież wskroś smoka, widział ciemność za nim. Dziewczynie jednak najwyraźniej obcy był niepokój, a jej ufność była uzasadniona, smok bowiem niósł ją bezpiecznie przez ansalońskie niebo, by łagodne i z czcią postawić na ziemi. Pozostałe smoki wylądowały na rozległej równinie, po - zwoliły jeźdźcom zejść ze swoich grzbietów, po czym znów wzbiły się w niebo. - Czekajcie na moje wezwanie - poleciła im Mina. Będę was potrzebowała. Smoki - gigantyczne czerwone i chyże błękitne, przebiegłe czarne, dostojne białe i szczwane zielone - nisko schyliły dumne łby, rozpostarły skrzydła i pokłoniły przed nią. Smok śmierci zatoczył ostatnie koło nad jej głową, po czym zniknął, jakby pochłonęła go ciemność. Pozostałe smoki zamachały skrzydłami i odleciały w różnych kierunkach. Wraz z ich startem zerwał się potężny wiatr, który o mały włos nie powalił mężczyzn. Smoki oddaliły się, a oni zostali na dwóch nogach tylko, bez wierzchowców, w dziwnej krainie, nie wiedząc dokładnie, gdzie się znajdują. Wtedy usłyszeli od Miny. - To Nightlund. Niegdyś kraina ta znajdowała się pod panowaniem Rycerza Solamnijskiego, Sotha. Bogowie dali mu szansę, by powstrzymał Kataklizm, on jednak zawiódł i skazał na klątwę zarówno siebie, jak i swoją ziemię. Od czasów Kataklizmu inne straceńcze dusze, zarówno żywych, jak i zmarłych, w Nightlund właśnie odnajdywały azyl i tam przybywały, by zasiedlać jej gęste cienie. Gdy Rycerze Solamnijscy, prawowici właściciele Nightlund, dowiedzieli się, że kraina ta stała się kryjówką dla wyjętych spod prawa, próbowali kilkakrotnie wyplenić z niej gromadzące się coraz liczniej chwasty. Usiłowania te nie przyniosły jednak efektu i Rycerze prędko zaprzestali wypadów do kniei, zostawiając je pod władaniem Sotha, przeklętego rycerza. Nightlund stał się ziemią niczyją, gdzie z własnej woli nikt żywy się nie zapuszczał. Kraina cieszyła się złą sławą nawet wśród Czarnych Rycerzy Neraki, zmarli bowiem nie podlegają żadnej władzy żywych. A jednak rycerze i żołnierze Miny maszerowali za nią w szeregach bez słowa skargi. Pokładali w niej teraz tak wielkie zaufanie, tak bardzo w nią wierzyli - w nią i w Jedyne Bóstwo - że nie śmieli kwestionować jej wyborów. Siły Miny bez problemu przekroczyły granice Nightlund. Nie napotkali na swojej drodze żadnego nieprzyjaciela - czy to z krwi i kości, czy upiornego. Maszerowali pod wielkimi cyprysami, które były wiekowe już w czasach wykuwania Klejnotu Szarości. Nie zobaczyli śladu żywej duszy, wiewiórki czy ptaka, myszy czy łasicy, ani jednego jelenia czy niedźwiedzia. Nie było też zmarłych, żaden z żołnierzy nie posiadał bowiem magii, która ich przyciągała. Jednak maszerujący wyczuwali obecność umarłych tak, jak czuje się spojrzenie niewidocznych oczu. Po kilku dniach wędrówki przez ów niesamowity las, ludzi, którzy dotąd bez wahania podążali za Miną, zaczęła dręczyć niepewność. Futro na karku Galdara swędziało go i straszyło się, nieustannie bowiem machał łbem wokoło, żeby zobaczyć, czy coś się za nim nie skrada. Kapitan Samuval narzekał - pod nosem i tylko gdy Miny nie było w pobliżu - że dręczyły go „okropności”. Kiedy spytano go, co to mogłaby być za choroba, nie potrafił wyjaśnić, mówił tylko, że dłonie i stopy miał przez nią zimne tak, że żaden ogień by ich nie ogrzał, a żołądek trzymał mu w mocnym uścisku ból. Nagły trzask spadającej gałęzi sprawiał, że ludzie przypadali do ziemi, leżeli, drżąc w przerażeniu, aż ktoś nie powiedział im, co to tak naprawdę było. Wtedy z zawstydzonymi minami podnosili się i ruszali dalej. W nocy zdwojono wartę, choć Mina powiedziała, że nie potrzeba żadnej. Nie wyjaśniła, dlaczego, ale Galdar domyślał się, że roztaczali nad nimi opiekę ci, którzy nie potrzebowali już odpoczynku. Jakoś nieszczególnie go to pocieszało i często budził się ze snu, w którym otaczały go setki ludzi, wpatrując się weń oczyma, w których nie było nic, prócz bólu. Mina była dziwnie cicha przez catą drogę. Szła z przodu kolumny, nie godziła się na żadne towarzystwo, z nikim nie zamieniła słowa, choć Galdar dostrzegał raz po raz ruch jej warg, tak jakby z kimś rozmawiała. Kiedy zdobył się na pytanie, do kogo mówi, odparła tylko: „Do nich” i szerokim gestem wskazała na pustkę. - Do zmarłych, Mino? - spytał z ociąganiem Galdar. __ Do dusz zmarłych. Nie potrzebują już dłużej skorup, które niegdyś były im domem. - Potrafisz ich zobaczyć? __ Jedyne Bóstwo daje mi tę moc. - Ja nie potrafię. - Mogłabym sprawić, byś je zobaczył, Galdarze - powiedziała mu Mina - ale byłby to dla ciebie widok bardzo nieprzyjemny i niepokojący. - Nie, Mino, nie chcę ich widzieć - prędko zapewnił minotaur. - Jak... jak wiele ich tam jest? - Tysiące - odparła. - Tysiące tysięcy i jeszcze tysiące więcej. To dusze wszystkich, którzy odeszli ze świata żywych, począwszy od Wojny Chaosu. Oto, jak wiele. A do ich szeregów dołączają co dnia nowe. Elfy ginące w Qualinesti i Silvanesti, żołnierze tracący życie w obronie Sanction, matki umierające w połogu, dzieci konające w chorobie, starzy dokonujący żywota w swoich łóżkach - wszystkie te dusze napływają do Nightlund szeroką falą. Są przygotowani na spełnianie woli Jedynego, który ich tu prowadzi. - Powiedziałaś, że od zakończenia Wojny Chaosu. Gdzie wcześniej udawały się dusze zmarłych? - Błogosławione dusze odpływały do zaświatów. Przeklęte były skazywane na tułaczkę po ziemskim padole, póki nie nauczyły się tego, czego zaniedbały podczas życia. Kiedy już tego dokonały, one również udawały się na kolejny poziom istnienia. Starzy bogowie nie dawali duszom żadnego wyboru. Za nic mieli to, że być może zmarli wcale nie chcieli odchodzić. Że pragnęli zostać z żywymi i służyć im pomocą. Jedyne Bóstwo zrozumiało to i pozwoliło im zostać na świecie i służyć sobie. Co czynią, Galdarze. I będą czynić. - Bursztynowe spojrzenie Miny spoczęło na nim. - Nie będziesz chciał opuścić świata, prawda? - Nie będę chciał opuścić ciebie, Mino - odparł. - Tego się właśnie najbardziej obawiam w śmierci. Że przyjdzie mi rozstać się z tobą. - Nigdy do tego nie dojdzie, Galdarze - łagodnie za - pewniła go Mina. Bursztyn zapłonął ciepłym blaskiem. Jej dłoń dotknęła jego ramienia, a dotyk ogrzewał tak samo jak jantar. - Obiecuję ci. Nigdy mnie nie opuścisz. Minotaur czuł się nieswojo. Wahał się, czy powiedzieć jej to, o czym myślał, w obawie, że może ją zirytować; ostatecznie jednak był jej zastępcą i odpowiadał zarówno przed nią, jak i przed swoimi podkomendnymi. - Jak długo mamy tu jeszcze zostać, Mino? Ludziom nie podoba się ten las. Skłamałbym, gdybym powiedział, że ich za to winie. To nie jest miejsce dla żywych. Nie jesteśmy tu mile widziani. - Niedługo - odparła. - Muszę złożyć wizytę pewnej osobie, która żyje w tym lesie. Tak, żyje - mocno zaakcentowała to słowo. - Czarodziejowi znanemu jak Dalamar. Może słyszałeś o nim? - Galdar pokręcił łbem. Z magami starał się mieć tak mało do czynienia, jak to tylko było możliwe, nie zajmowali go ani oni, ani ich sprawy. - Potem - ciągnęła Mina - będę musiała opuścić was na jakiś czas... - Opuścić? - powtórzył jej zastępca, nie panując nad głosem. - Opuścić? - podbiegł na te słowa kapitan Samuval. Co się dzieje? Kto nas opuszcza? - Mina - odparł Galdar przez zaciśnięte gardło. - Mino, jedynym powodem, dla którego oddziały jeszcze tu są, jesteś ty - odezwał się kapitan. - Jeśli odejdziesz... - Nie na długo - dziewczyna zmarszczyła brew. - Długo czy krótko, Mino, nie jestem pewien, czy w czasie twojej nieobecności zdołamy w karności utrzymać ludzi - powiedział kapitan Samuval. Głowa co chwila wykręcała mu się na boki, cały czas oglądał się za siebie. - I nie winiłbym ich za niesubordynację. To przeklęta kraina. Wszędzie pełzają duchy. Sam czuję, jak mnie obłażą! - Wzdrygnął się, potarł ramiona i potoczył wokoło zlęknionym wzrokiem. - Dostrzegasz je ledwie kątem oka. A kiedy już na nie spojrzysz, nagle znikają. Nic więcej nie trzeba, żeby człowiek popadł w szaleństwo. __ Porozmawiam z ludźmi, kapitanie - obiecała Mina. - Ty i Galdar również musicie powiedzieć im parę słów i własnym przykładem pokazać, że strach się was nie ima. __ Ale tak nie jest - warknął minotaur. __ Zmarli nie wyrządzą wam żadnej krzywdy. Kazano im zebrać się tutaj tylko w jednym celu. Słuchają rozkazów Jedynego Bóstwa. Służą mu, a przez Jego wstawiennictwo również mnie. - Co to za cel, Mino? Wciąż to powtarzasz, a nadal nic 0 nim nie wiemy. - Wszystko zostanie objawione. Musicie być cierpliwi 1 trwać w wierze - odparła Mina. Bursztyn oczy ostygł i stężał. Galdar i Samuval wymienili spojrzenia. Kapitan stał spokojnie, nie rzucał już głową na wszystkie strony ani nie pocierał ramion, obawiając się obrazić tym przywódczynię. - Jak długo cię nie będzie? - spytał minotaur. - Udasz się ze mną do Wieży czarodzieja. Później ruszę na północ, by porozmawiać ze smokiem, który włada Palanthas, smokiem znanym jako Khellendros albo, jak wolę go zwać, Skie. - Skie? Ale przecież j ego już nie ma. Wszyscy wiedzą, że wyruszył na jakąś dziwną misję. - Jest - odparła Mina. - Czeka na mnie, choć jeszcze o tym nie wie. - Czeka, być może, żeby się na ciebie rzucić - parsknął Samuval. - On nie jest taki, jak inne błękitne, Mino. Skie to rzeźnik. Pożera własny rodzaj, by rosnąć w siłę, tak samo, jak Malystryx. - Nie powinnaś iść tam sama, Mino - dołączył się Galdar, nalegając. - Weź z sobą któregoś z nas. - Ręka Jedynego Bóstwa powaliła Cyana Krwawą Zgubę - przypomniała surowym tonem bursztynowooka. - I ręka Jedynego zmiecie Skie, jeśli ten sprzeniewierzy się jego rozkazom. Ale on posłucha. Nie ma wyboru. Nie będzie mógł się sprzeciwić. Galdarze, kapitanie Samuval, wy również mnie Posłuchacie - dodała Mina. - Reszta ludzi podobnie. - Jej głos i spojrzenie złagodniały. - Nie musicie się obawiać. Jedyne Bóstwo wynagradza posłuszeństwo. Będziecie bezpieczni w lesie umarłych. Będą was strzegli. Nie mają wobec was złych zamiarów. Podejmijcie na nowo marsz. Musimy się spieszyć. Koło wydarzeń zatacza coraz szybsze kręgi, jesteśmy wzywani. - Jesteśmy wzywani - mruknął minotaur, kiedy już dziewczyna oddaliła się, zanurzając coraz głębiej w las. - Wygląda na to, że ciągle jesteśmy wzywani. - Do zwycięstwa - podsunął kapitan Samuval. - Przywołuje nas chwała. Nie przeszkadza mi to. A tobie? - Nie, ta część akurat nie - przyznał Galdar. - To co cię gryzie - poza tym, że to miejsce zmienia nas w kłębki nerwów? - Samuval rozejrzał się po zacienionym lesie i zatrząsł się. - Myślę, że chciałbym mieć tutaj coś do powiedzenia - mruknął pod nosem Galdar. - Jakiś wybór. - W wojsku? - kapitan zaśmiał się w kułak. - Matula cię chyba na głowę upuściła, kiedyś jeszcze cielęciem był! Spojrzał na ścieżkę przed nimi. Mina właśnie znikła mu z oczu. - No, chodź - rzucił niepewnie - ruszajmy już. Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej. Galdar zastanawiał się. Samuval miał rację, bez dwóch zdań. Wojsko było od tego, żeby słuchać rozkazów. Żołnierz nie głosował czy chce, czy może nie chce szturmować miasta; czy podoba mu się stawanie twarzą w twarz z gradem strzał albo czy chce mieć wylany na głowę kocioł z wrzącym olejem. Żołnierz robił, co mu się kazało i nie zadawał zbędnych pytań. Minotaur był tego świadom i akceptował taki stan rzeczy. Czy to, co działo się teraz, różniło się w jakiś sposób od reszty rozkazów? Tego Galdar nie wiedział. Nie znał odpowiedzi. 21 Nieoczekiwany gość Palin podniósł głowę znad książki, którą studiował i przetarł ramieniem załzawione oczy. Wzrok, niegdyś bystry i czysty, pogorszył mu się z wiekiem. Nadal widział dobrze z daleka, ale czytać już musiał przez powiększające binokle, albo też - kiedy ich nie miał (a zawsze je gubił) - z nosem tuż przy stronicach. Zawiedziony, zatrzasnął książkę i pchnął ją wskroś blatu, gdzie dobiła do innych woluminów, które okazały się bezużyteczne. Bez optymizmu obrzucił wzrokiem pozostałe książki znalezione na półkach, a jeszcze nie przeglądane. Wybrał je dlatego, że rozpoznał charakter pisma swojego wuja na okładkach i wiedział, że tyczyły magicznych artefaktów. Nie miał podstaw, by przypuszczać, że odnosiły się akurat do Urządzenia do Podróżowania w Czasie. Prawdę mówiąc, uznał je za przygnębiającą lekturę. Odniesienia do magii i bogów magii rozbudziły w nim wspomnienia, tęsknoty i pragnienia. Przygniatający był nawet sam pokój, w którym siedział - laboratorium wuja. Wrócił myślą do rozmowy, którą dzień wcześniej odbył z Dalamarem, kiedy to odkryli, że zniknął gdzieś kender, a Palin nalegał, by otworzyć laboratorium wuja i przewertować Magiczne księgi w nadziei, że znajdzie się w nich jakaś użyteczna informacja na temat Urządzenia do Podróżowania w Czasie. - Wiem, że Rada Magów kazała Raistlinowi zamknąć laboratorium - mówił wtedy, kiedy kierowali się po zdradzieckich schodach wijących się serpentyną wokół mrocznego serca Wieży Wysokiej Magii, co teraz nie było najbardziej fortunną nazwą, o ile w ogóle kiedykolwiek. - Ale ich już nie ma, podobnie jak nie ma już magii. Wątpię, żeby nas potem szukali. Dalamar zerknął wówczas na niego i wyglądało na to, że coś go rozbawiło. - Ale z ciebie naiwniak, Majere. Naprawdę myślisz, że powstrzymałyby mnie zakazy Par-Saliana? Już dawno temu złamałem pieczęć na drzwiach laboratorium. - Dlaczego? - Nie domyślasz się? - zjadliwym tonem spytał elf. - Łudziłeś się, że znajdziesz tam magię. - My siałem... cóż, teraz nieważne, co myślałem - Dalamar wzruszył ramionami. - Portal do Otchłani... księgi zaklęć... coś mogło przecież zostać. Być może miałem nadzieję, że jakaś drobina mocy shalafich będzie unosić się jeszcze tam, gdzie chadzali. A może zdawało mi się, że odnajdę bogów... - Mistrz Magii mówił spokojnie, wpatrując się w ciemność, w nicość. - Mój umysł płonął w gorączce. Nie było ze mną najlepiej. Zamiast bogów odnalazłem śmierć. Odkryłem nekromancję. A może raczej to ona mnie znalazła. Wspięli się po schodach i stanęli przed drzwiami, za którymi kryło się tyle wspomnień. Drzwiami, które ongiś zdawały się tak kpiące, tak niedostępne, a które teraz wyglądały mamie i obskurnie. Palin uświadomił sobie, że minęło już wiele, wiele lat, od kiedy widział je po raz ostatni. - Żywi, którzy kiedyś stali tu na straży, znikli - zauważył Dalamar. - Nie są już potrzebni. - A Portal do Otchłani? - spytał Majere. - Do niczego ani donikąd nie prowadzi - odparł elf. - Księgi zaklęć wuja? - Jenna mogłaby zażądać za nie sporej sumki w swoim sklepie, ale jako za antyki, kurioza. - Dalamar rozbroił ma - giczny rygiel. - Nie zamykałbym nawet tych drzwi, gdyby nie kender. __ Nie wchodzisz ze mną? - zdziwił się Palin. Elf pokręcił głową. __ Może to i beznadziejna sprawa, ale rozejrzę się jeszcze za kenderem. - Minął już dzień i noc, odkąd go nie ma. Jeśli Tas byłby tutaj, na pewno nie wytrzymałby długo bez wyskoczenia któremuś z nas pod nosem i naprzykrzania się. Spójrzmy prawdzie w oczy, Dalamarze, udało mu się zwiać. - Otoczyłem Wieżę magicznym murem - obstawał twardo przy swoim czarodziej. - Kender nie mógł uciec. - Słynne ostatnie słowa - zauważył Majere. Kiedy przestępował próg laboratorium wuja Raistlina, miejsca, w którym rodziły się jego najpotężniejsze i najohydniejsze magiczne dzieła, Palina zdjął dreszcz trwogi i podniecenia. Uczucia te wyparowały prędko, ustępując miejsca smutkowi i rozczarowaniu, jakich doświadcza się, gdy człowiek wraca do domu swojego dzieciństwa i okazuje się, że ten jest mniejszy niż we wspomnieniach, a obecni właściciele zapuścili go i zaniedbali. Osławiony kamienny stół, blat tak wielki, że mógłby się na nim z powodzeniem rozciągnąć minotaur, był zakurzony i upstrzony mysimi bobkami. Słoje, które mieściły niegdyś efekty eksperymentów Raistlina ze stworzeniem życia, stały na półkach, a ich zawartość wyschła na wiór i zmieniła się w truchło. Legendarne księgi zaklęć, które przynależały nie tylko do Raistlina Majere, ale również arcymaga Fistandantilusa, leżały rozrzucone w nieładzie z nadgniłymi grzbietami, kartami lepiącymi się od brudu i pajęczyn. Palin wstał od stołu, żeby rozprostować kości. Zabrawszy lampę, która przyświecała jego pracy, ruszył na sam koniec laboratorium, w stronę Portalu do Otchłani. Straszliwy Portal został stworzony przez czarodziejów Kryn, by ci, którym nie brakło wiary, odwagi i potężnej magii, mogli do państwa Królowej Takhisis. Raistlin Majere zdobył się na tę podróż, choć drogo za nią zapłacił. Zła energia Portalu emanowała z taką mocą, że Dalamar, już jako Mistrz Wieży, zapieczętował laboratorium i wszystko, co się w nim mieściło. Materiał, który przykrywał niegdyś wejście do Portalu, przegnił i zwieszał się teraz strzępami. Rzeźbione łby pięciu smoków, które dawniej ku czci Królowej Ciemności promieniowały żarem, spowijał mrok. Ich oczy zasnuły pajęczyny, do pysków wpełzły pająki. Kiedyś sprawiały wrażenie, jakby wykrzywiały paszcze w niemym krzyku. Teraz zdawało się, że walczą o powietrze. Palin, poprzez łby, zajrzał do wnętrza Portalu. Tam gdzie za dawnych czasów rozprzestrzeniała się wieczność, został tylko pusty pokój niewielkich rozmiarów, zatopiony w kurzu; królestwo pająków. Dosłyszawszy szelest szat na schodach prowadzących do laboratorium, czarodziej w pośpiechu oddalił się od Portalu. Wrócił za biurko, udając, że pochłonięty jest studiowaniem po raz wtóry pradawnych ksiąg zaklęć. - Tas zwiał - zameldował Dalamar, z impetem otwierając drzwi. Złowiwszy zimne i wściekłe spojrzenie elfa, Palin ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć: „A nie mówiłem?”. - Rzuciłem czar, który miał wyszukać każde żywe stworzenie w tym budynku - ciągnął Dalamar. - Zaklęcie zlokalizowało ciebie i miriady gryzoni, ale żadnego kendera. - Jak uciekł? - spytał Majere. - Chodź ze mną do biblioteki, to ci pokażę. Palinowi nie żal było opuszczać laboratorium. Zabrał tylko książki, których jeszcze nie zdążył przejrzeć. Nie zamierzał tutaj wracać. Żałował, że w ogóle przyszedł. - Krótkowzroczne to z mojej strony, przyznaję, ale nigdy przez myśl mi nie przeszło, żeby rzucić czar na komin! oznajmił Dalamar. Schyliwszy się, wsadził głowę do szybu i wskazał poirytowany. - Popatrz tylko, na kracie leży kupa sadzy i kilka łupków potłuczonego kamienia, który się naj - wniej obluzował. Komin jest wąski, wspinaczka mozolna i żmudna, ale to dla Tasa tylko zachęta, żadna przeszkoda. Kiedy już był na zewnątrz, mógł ześlizgnąć się po pniu, a wtedy już droga do Nightlund stała przed nim otworem. __ Nightlund aż roi się od zmarłych... - zaczął Palin. __ Dodatkowa rozrywka dla kendera - przerwał sucho Dalamar. - To moja wina. Powinienem był mieć go na oku. Ale, mówiąc szczerze, nie podejrzewam, żeby mimo wszystko zdołał się stąd wydostać. - Oto i przewrotna natura tych małych potworków - powiedział Dalamar. - Jak chcesz się jakiegoś pozbyć, nie masz szans. Ale kiedy jednego potrzebujesz, to go nigdzie nie ma. Że nie wspomnę, gdzie zaszedł. Teraz to już może być w pół drogi do Flotsam. - Ale zmarli... - Nic mu nie zrobią. Szukają tylko magii. - Żeby oddać ją tobie - gorzko dopowiedział Palin. - Tylko ochłapy. Tego, co robią z resztą, nie zdołałem się dowiedzieć. Widzę ją nieomalże, rozległy ocean, z którego uszczknąć mogę ledwie strumyczek, tyle żeby ugasić pragnienie. Nigdy dość, by je zaspokoić. Na początku, kiedy Zaklinacz Cienia wprowadził mnie w arkana nekromancji, dostawałem wszystko, co tylko chciałem. Moja potęga była przeogromna. Myślałem, że przenosząc się tutaj, jeszcze urosnę w siłę. Odkryłem, zbyt późno, że zawędrowałem do własnej celi. A potem usłyszałem od Jenny, że wpadło w twoje ręce Urządzenie do Podróżowania w Czasie. Po raz pierwszy od wielu lat obudziła się we mnie nadzieja. Oto, koniec końców, znalazło się wyjście. - Dla ciebie - chłodno zauważył Palin. - Dla nas wszystkich! - zareplikował Dalamar z błyskiem w ciemnych oczach. - A co się okazało? Popsułeś je. Zęby tylko, ty jeszcze rozsypałeś wszystkie części po całej Cytadeli Światła! - To chyba lepsze, niż gdyby dostała je Beryl! - Pewnie i tak już je znalazła. Być może ma dość oleju we łbie, żeby pozbierać do kupy kawałki... - Nie zdołałaby tego zrobić. Nie jestem nawet pewien, czy my byśmy zdołali. - Palin wskazał na sterty ksiąg. - Nigdzie nie ma nawet wzmianki o tym, jak należy postępować w przypadku uszkodzenia artefaktu. - Bo on się miał nigdy nie zepsuć. Jego stwórca nie wpadł na to, że mogą na nim żerować zmarli. Niby jak mógł? Takie rzeczy nie zdarzały się na Krynnie za czasów bogów. Na Krynnie, jaki znaliśmy. - Dlaczego zmarli zaczęli na nim pasożytować akurat teraz? - zastanawiał się Palin. - Dlaczego nie pięć, dlaczego nie dziesięć lat temu? Kiedyś dzika magia była mi posłuszna, tak samo jak tobie posłuszna była nekromancja, a sztuka uzdrawiania Złotej Lunie i Mistykom. Zmarli nie wtrącali się wcześniej w nasze sprawy. - Nawet najmądrzejsi z nas nigdy tak naprawdę nie poznali losu dusz martwych - zamyślił się Dalamar. - Wiedzieliśmy, że niektórzy po śmierci zostawali na tym planie, ci, którzy związani byli ze światem, jak twój wuj, albo też ci skazani nań. Niespokojne duchy były domeną boga Chemosha. Reszta? Gdzie oni się udawali? Jako że nikt nigdy nie wrócił, by nas oświecić, nigdy też nie dowiedzieliśmy się, gdzie są. - Klerycy Paladine nauczali, że błogosławione dusze przechodziły na kolejny stopień istnienia - wtrącił się Palin. Wierzyli w to i mój ojciec, i moja matka. Mimo to... Wyjrzał przez okno z nadzieją - i niepokojem - że pośród nieszczęsnych zjaw dojrzy duszę swojego ojca. - Powiem ci, co myślę - powiedział Dalamar. - Zważ sobie, to tylko moje zdanie, nie wiem, czy tak jest w rzeczywistości. Jeśli kiedyś zmarłym pozwalano odejść, teraz już nie mają wolnej drogi. Ta burzowa noc... Pamiętasz tę straszliwą burzę? - Tak - odparł Palin - to nie była zwyczajna burza. Aż kipiała od magii. __ W tej burzy pobrzmiewał jakiś głos - powiedział Dalamar. - Głos, który huczał w grzmocie i trzaskał w błyskawicach. Niemal słyszałem go i prawie rozumiałem. Ale tylko niemal. Owej nocy rozległo się nawoływanie i od tamtej pory zmarli hordami zaczęli ciągnąć ku Nightlund. Obserwowałem ich ze swojego okna, jak napływali ze wszystkich stron, potężna rzeka dusz. Wezwano ich tu w jakimś celu. A jaki to cel... - Witaj Wieżo! - rozległ się czyjś głos pod oknami laboratorium. W tym samym momencie drzwiami zatrzęsło dudniące pukanie. Osłupiali czarodzieje spojrzeli po sobie. - Kto to może być? - zaciekawił się Palin, ale nim skończył pytać, spostrzegł, że mówi sam do siebie. Ciało Dalamara stało przed nim, ale równie dobrze mogłoby być woskową kukłą, jakie się pokazuje w obwoźnych jarmarkach. Oczy miał otwarte, wpatrywał się nimi prosto w Palina, choć nie widział go wcale. Ciało oddychało, na tym jednak kończyła się jego aktywność. Zanim Palin zdążył zareagować, elf mrugnął powiekami. W jego oczach na powrót zajaśniało życie, na powrót błysnęły inteligencją. - Kto to? - chciał wiedzieć Majere. - Dwóch Rycerzy Neraki, jak to zwą się obecnie. Jeden to minotaur, a drugi wygląda bardzo dziwnie. Dalamar mówił i jednocześnie pół prowadził a pół ciągnął Palina przez pokój. Kiedy doholował go do przeciwległej ściany, wdusił jeden z kamieni w szczególny sposób. Część muru odsunęła się, ukazując wąskie przejście i schody. - Nie mogą cię tu znaleźć! - krzyknął elf, wpychając maga do środka. Palin sam doszedł do podobnego wniosku. - Jak zdołali przedrzeć się przez las? Jak udało im się odnaleźć Wieżę... - Nie czas teraz! Biegnij w dół po schodach! - syknął Dalamar. - Prowadzą do komnaty, która mieści się w biblio - tece. Stamtąd zobaczysz wszystko i usłyszysz. Prędko! Zanim zaczną coś podejrzewać. Łomotanie w drzwi i pokrzykiwania przybrały na sile. - Czarodzieju Dalamarze - huczał basem minotaur. -. Przebyliśmy długą drogę, żeby z tobą porozmawiać! Palin skoczył w korytarz. Mistrz Wieży przycisnął dłoń do płyty i ściana bezszelestnie wsunęła się na swoje miejsce, zostawiając czarodzieja w kompletnych ciemnościach. Dochodząc do siebie przez chwilę po całym tym zamieszaniu i podniesionym larum, oparł dłoń o chłodny kamień. Spróbował rzucić zaklęcie światła, nie mając wielkiej pewności co do powodzenia. Ku jego uldze udało się. W zagłębieniu dłoni zajaśniał mu ognik, jak płomyk świecy. Palin pokonywał stopnie bezgłośnie i prędko, przesuwając jedną dłonią po ścianie, dla asekuracji, drugą zaś trzymając w górze i oświetlając sobie drogę. Schody wiły się w dół pod tak ostrym kątem, że po ostatnim zakręcie wpadł na ślepą ścianę z impetem, od którego niemal rozbił sobie głowę na kamieniach. Szukał otworu, który, zgodnie z obietnicami Dalamara, miał znaleźć, nic jednak nie widział. Kamienie mocno tkwiły w zaprawie. Nie mógł znaleźć choćby szparki czy pęknięcia. Mógłby zacząć obawiać się, że elf fortelem znów go uwięził, gdyby nie to, że słyszał coraz wyraźniej zbliżające się glosy. Palin wyciągnął rękę i zaczął obmacywać każdy kamień z osobna. Pierwszych kilka, jak to kamienie, były zimne, twarde, chropowate. Sięgnął wyżej. Usiłował dotknąć jednego z głazów nad głową, a wtedy zobaczył, jak ręka gładko przechodzi na wylot. - No, oczywiście - powiedział pod nosem. - Dalamar jest ode mnie wyższy o jakąś głowę. Powinienem był wziąć to pod uwagę. Iluzja kamienia rozwiała się, Palin zajrzał przez nią prosto do biblioteki. Ze swojego dogodnego punktu obserwacyjnego mógł zobaczyć biurko, siedzącą przy nim osobę i każdego, kto wchodziłby do komnaty. Słyszał każde słowo tak wyraźnie, jakby sam znajdował się w pokoju i musiał zwalczyć owo kręnujące wrażenie, że ci w bibliotece widzieli go równie dobrze, jak on ich. Być może jako uczeń Dalamar chował się tutaj, żeby szpiegować Raistlina Majere, swojego shalafi. Ten pomysł rozbawił Palina, który szukał dobrej pozycji do obserwacji - co było przedsięwzięciem mało komfortowym, jako że musiał stać na palcach, a do tego jeszcze wyciągać szyję, żeby sięgnąć otworu w ścianie. Wspomnienie faktu, że wuj był świadom tego, że jego własny podopieczny go śledził, niezbyt poprawiło samopoczucie Palina. Przypomniał sobie, że był przecież w tej samej bibliotece i najpewniej na tę samą ścianę patrzył, nie wiedząc, że jakaś jej cząstka nie była rzeczywista. Drzwi otworzyły się. Dalamar puścił gości przodem. Jednym z nich był minotaur - zwalisty i zwierzęcy z inteligentnym błyskiem w bydlęcych oczach, błyskiem, który zarazem wytrącał z równowagi i napawał lękiem. Drugi Czarny Rycerz był, jak to już powiedział czarodziej, „bardzo dziwny”. - Zaraz, zaraz... - wyszeptał Palin, porażony jej widokiem w bibliotece Dalamara, w zbroi lśniącej w świetle kominka. - Przecież ja ją znam! Może raczej znałem. Mina! Dziewczyna weszła do pokoju i rozejrzała się wokoło z miną, którą mag w pierwszej chwili wziął za dziecięce zdumienie. Jej wzrok prześlizgiwał się po półkach pełnych ksiąg, po pięknym, zdobionym rzeźbieniami stole, po zakurzonych storach, wystrzępionych jedwabnych chodniczkach elfickiej roboty, które zaścielały kamienną posadzkę. Wiedział, jakie są podlotki - miał przecież i swoje uczennice - oczekiwał zatem zwyczajnego pisku na widok co straszliwszych przedmiotów, takich jak czaszka baaza (Raistlin prowadził kiedyś studia nad tymi istotami, najpewniej z zamiarem stworzenia ich samemu. W starej pracowni znajdował się pełen szkielet smokowca, a także, pływające w słojach, jakieś organy wewnętrzne). Mina tymczasem nie wydała z siebie żadnego dźwięku i wyglądało na to, że nic w pokoju, łącznie z Dalamarem, nie zrobiło na niej wrażenia. Omiotła spojrzeniem całą komnatę, przyglądając się wszystkiemu wnikliwie. Odwróciła twarz w stronę Palina. Oczy koloru bursztynu uważnie badały miejsce w ścianie, za którą się chował. Czarodziej miał wrażenie, że przejrzały iluzję, że ujrzały go tak jasno, jak gdyby stał w pokoju. Poczuł to tak wyraźnie, że aż odskoczył, rozejrzał się, szukając drogi ucieczki, był bowiem pewien, że następną rzeczą, jaką zrobi dziewczyna, będzie wskazanie nań i domaganie się jego złapania. Oczy wpatrywały się w niego, pochłaniały go. Płynny bursztyn przetoczył się nad nim falą, unieruchomił go, po czym oddalił się, by kontynuować badanie biblioteki. Nie powiedziała nic, nie wspomniała o nim, a dudniący łomot serca Palina z wolna wracał do jako takiej normy. Nie widziała go, to oczywiste. Ofuknął sam siebie. Jak niby miała go zobaczyć? Cofnął się pamięcią do ostatniego razu, kiedy ją widział, sierotę w Cytadeli Światła. Była chudą dziewczynką z kościstymi kolanami i gęstwą przepięknych rdzawych włosów. Wyrosła na szczupłą młodą kobietę, czupryna była zgolona, a jej właścicielka bawiła się w przebieranki, paradując w zbroi Rycerzy Neraki. W wyrazie jej twarzy próżno by jednak doszukiwać się dziecięcości. Stanowczy, świadomy, pewny - to wszystko i coś jeszcze. Pełen pasji... - To ty jesteś czarodziej Dalamar - odezwała się Mina, kierując ku niemu swoje bursztynowe spojrzenie. - Powiedziano mi, że cię tu znajdę. - Jestem Dalamar, Mistrz Wieży. Nie ukrywam, że bardzo pragnąłbym dowiedzieć się, kto powiedział ci, gdzie mnie znaleźć - odparł elf, chowając dłonie w rękawach i łaskawie się skłaniając. - Mistrz Wieży... - Mina powtórzyła cicho z nieznacznym uśmieszkiem, jak gdyby znała prawdziwą wersję wydarzeń. - Jak cię znalazłam? Zmarli mnie pokierowali. - Czyżby? - Znać było, że wiadomość ta zaniepokoiła maga. Usiłował unikać jej wzroku, wymknąć się spod bursztynowego spojrzenia. - A kimże ty jesteś, Pani Rycerz, że łączą cię ze zmarłymi tak bliskie stosunki? - Jestem Mina - odparła. Podniosła na niego oczy i tym razem pochwyciła go. Skinęła ręką. - To jest mój zastępca, Galdar. Minotaur gwałtownie skinął rogatym łbem. Nie czuł się zbyt dobrze w tej Wieży. Nieustannie toczył wkoło mrocznym wzrokiem, jakby spodziewał się, że w każdej chwili coś może skądś wyskoczyć i rzucić się na nich. Nie o siebie się jednak obawiał. Jedynym przedmiotem jego troski była Mina. Opiekuńczość sąsiadowała w nim z czcią i ubóstwieniem. Palin aż się zapalił z ciekawości. Dalamar był ostrożny. - Interesuje mnie, jakim sposobem udało wam się cało przemierzyć Nightlund, lady Mino - powiedział elf. Usiadł za biurkiem, usiłując być może złamać czar jej spojrzenia. Może spoczniecie? - Dziękuję, nie skorzystamy - odparła Mina. Patrzała teraz na niego z góry, przez co Dalamar znalazł się niespodziewanie na przegranej pozycji. - Dlaczego moje przybycie do Nightlund tak cię zdumiewa, czarodzieju? Dalamar odchylił się w krześle, nie chcąc wstawać, żeby nie wyjść na niezdecydowanego słabeusza, a jednocześnie nie czerpiąc żadnej przyjemności z tego, że patrzy się na niego z góry. - Jestem nekromantą. Wyczuwam od ciebie magię odezwał się. - Zmarli wysysają magię, żywią się nią. Dziwi mnie, że ciebie zostawili w spokoju. - To, co ode mnie wyczuwasz, to nie jest magia - odparła Mina, a jej głos zabrzmiał niespotykanie głęboko i dojrzale jak na osobę w jej wieku. - Wyczuwasz moc Boga, któremu służę, Jedynego Bóstwa. Co zaś się tyczy zmarłych, nie tkną mnie. Jedyne Bóstwo panuje nad zmarłymi. Widzą Go we mnie i biją przede mną pokłony. Dalamar skrzywił się. - To prawda! - ryknął gniewnie Galdar. - Widziałem.na własne oczy! Mina przybywa, by poprowadzić... - ...swoją armię do Nightlund - dokończyła dziewczyna. Kładąc dłoń na ramieniu minotaura, nakazała mu ciszę. - Poprowadzić ją przeciwko komu? - padło sarkastyczne pytanie Dalamara. - Zmarłym? - Przeciwko żywym - odparła Mina. - Planujemy przejąć kontrolę nad Solamnią. - Musisz zatem dysponować potężną armią, Pani Rycerz - powiedział elf. - Przyprowadziłaś, zdaje się, wszystkich Czarnych Rycerzy. - Moje wojsko jest niewielkie - przyznała Mina. - Musiałam zostawić oddziały do pilnowania Silvanesti, które poddało się nam nie tak dawno temu... - Silvanesti... poddane... - Dalamar posiniał. Wbił w nią wzrok. - Nie wierzę! Mina wzruszyła ramionami. - Wierzysz czy nie, wszystko mi jedno. Poza tym, dlaczego cię to tak zajmuje? Twój lud wyrzekł się ciebie, tak przynajmniej słyszałam. Wspomniałam o tym tylko przy okazji. Przyszłam, by poprosić cię o przysługę, Mistrzu Wieży. Dalamar był przejęty do żywego. Palin wiedział, że choć utrzymywał, iż nie daje wiary jej słowom, mroczny elf zdawał sobie sprawę, że są one prawdziwe. Nie można było słuchać tego spokojnego, stanowczego, pewnego tonu i wątpić w cokolwiek, o czym mówiła. Czarodziej walczył o utrzymanie choćby zewnętrznych oznak samokontroli. Chciałby zadać parę pytań, zażądać kilku odpowiedzi, nie wiedział jednak, jak miałby to zrobić, nie zdradzając się przy tym ze swoją niecodzienną troską. Miłość Dalamara do swojego ludu była uczuciem, któremu nieustannie zaprzeczał, a robiąc to, nieustannie potwierdzał. - Dobrze słyszałaś - odezwał się z wymuszonym uśmiechem. - Przepędzili mnie. Co mógłbym dla ciebie zrobić, lady Mino? - Mam zamiar spotkać się z kimś tutaj - zaczęła. - Tutaj? W Wieży? - Dalamar był tak zdumiony, aż odebrało mu mowę. - Mowy nie ma. Nie prowadzę oberży, pani. - Zdaję sobie z tego sprawę, czarodzieju Dalamarze odparła Mina, a jej głos brzmiał łagodnie. - Zdaję sobie spra - we z tego, że to, o co cię proszę, będzie narzucaniem się, niedogodnością dla ciebie, przeszkodą w twoich studiach. Jednak by doszło do spotkania, o którym mówię, muszą zostać spełnione pewne szczególne warunki lokalowe. A Wieża Wysokiej Magii spełnia wszystkie te wymagania. W rzeczy samej, to jedyne miejsce na Krynnie, które je spełnia. Spotkanie zatem musi odbyć się tutaj. - A ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? Co to za wymagania, o których mówisz? - dopytywał się nachmurzony Dalamar. - Nie wolno mi ich zdradzić. Jeszcze nie teraz. Co zaś się tyczy twojego zdania w tej sprawie, to, co masz do powiedzenia, zupełnie się nie liczy. Jedyne Bóstwo zdecydowało, że tak będzie, więc tak właśnie będzie. Ciemne oczy elfa zapłonęły. Zmarszczki na twarzy wygładziły się. - Twój gość jest mile widziany w Wieży, pani. Chciałbym uczynić jego pobyt tutaj jak najbardziej komfortowym, pomogłoby mi więc, gdybym coś o nim wiedział... czy to mężczyzna, czy kobieta? Może jakieś imię? - Dziękuję ci, czarodzieju - przerwała mu Mina i odwróciła się do wyjścia. - Kiedy przybędzie ów gość? - drążył Dalamar. - Skąd mam wiedzieć, że osoba, która przyjdzie, będzie tą, której oczekujesz? - Będziesz wiedział - odparła Mina. - Wychodzimy, Galdarze. Minotaur przeszedł już przez pokój i właśnie sięgał do klamki. - Mogłabyś i mnie wyświadczyć w zamian przysługę, pani - przymilnie zagadnął Dalamar. Mina spojrzała przez ramię. - Jaką, czarodzieju? - Kender, którego używałem do bardzo ważnego eksperymentu, uciekł mi - odezwał się Dalamar tonem tak zwyczajnym, jakby kenderzy byli białymi myszkami, które nor - malnym porządkiem rzeczy gubią się i znajdują. - O ile jego utrata nie ma dla mnie większej wagi, eksperyment, owszem. Bardzo chciałbym go mieć z powrotem, a wydaje mi się, że być może, skoro zamierzasz wprowadzić swoją armię do Nightlund, natkniesz się gdzieś na niego. Jeśli tak, byłbym wdzięczny, gdybyś mi go przyprowadziła. Zwie się Tasslehoffem dodał Dalamar ze słodkim uśmiechem - jak zresztą wielu ostatnimi czasy. - Tasslehoff! - uwaga Miny została z miejsca przykuta. Jej czoło przeorała zmarszczka. - Ten Tasslehoff, który przyniósł z sobą Urządzenie do Podróżowania w Czasie? Miałeś go tutaj? Miałeś go razem z urządzeniem i go zgubiłeś? Dalamar wpatrywał się w nią skonfundowany. Elficki czarodziej był o stulecia starszy od tej dziewczyny. Uznawano go za największego maga obecnych, jak i wszystkich czasów. Choć działał w cieniach magii, zdobył szacunek, o ile nie miłość tych, których domeną było światło. Bursztynowy wzrok Miny przyszpilił potężnego czarodzieja do krzesła. Dalamar miotał się pod tym spojrzeniem, walczył, ale złapała go i trzymała mocno. Dwie jaskrawe plamy wykwitły na bladych policzkach elfa. Smukłe palce nerwowo skubały fragment rzeźbionego ornamentu stołu, dębowy listek. Zbyt kościste palce zakreślały jego kształt wciąż i wciąż, aż Palin miał ochotę wyjść ze swojej kryjówki, złapać nerwową dłoń i ją powstrzymać. - Gdzie jest urządzenie? - spytała Mina, zbliżając się do niego, aż stanęła przy samym biurku, mierząc go z góry. Czy miał je przy sobie? Czy może jest tutaj? Dalamar osiągnął granicę swojej wytrzymałości. Podniósł się z krzesła, spojrzał na nią z góry, sponad swojego orlego nosa, z wysokości swej smukłej sylwetki. Był teraz pewien własnej mocy. - A jakaż w tym może być twoja sprawa, pani Mino? - Nie moja - odparła Mina, ani trochę nie zastraszona. To Dalamar zdawał się kurczyć, kiedy mówiła. - To sprawa Jedynego Bóstwa. Wszystko, co dzieje się na tym świecie, jest Jego sprawą. Jedyne Bóstwo potrafi zajrzeć w twoje serce, w twój umysł i duszę, czarodzieju. Choć przed moimi śmiertelnymi oczyma może i ukryjesz prawdę, nie ukryjesz jej przed Jedynym. Poszukamy tego kendera, a kiedy już go znajdziemy, zrobimy z nim to, co musi być zrobione. Odwróciła się i oddaliła, spokojna, bez cienia wzburzenia. Elf został przy swoim biurku, a dłoń, która tak nerwowo gładziła dębowy listek, zacisnęła się w pięść, którą ukrył między fałdami szaty. Już przy drzwiach Mina odwróciła się raz jeszcze. Jej wzrok prześlizgnął się po Dalamarze, teraz małym robaczku, i skupił na Palinie. Mag na próżno przekonywał sam siebie, że nie mogła go dojrzeć. Pochwyciła go, przytrzymała. - Wierzysz, że artefakt zaginął gdzieś w Cytadeli Światła. Otóż nie. Wrócił do kendera. Ma go przy sobie. Dlatego właśnie uciekł. Palin zagasił magiczne światło. W ciemnościach nie widział niczego poza wpatrzonymi w niego bursztynowymi oczyma, nie słyszał niczego, tylko jej głos. Stał tam tak długo, aż Dalamar przyszedł go poszukać. Elfie kroki na kamiennych schodach były ciche, Palin nie usłyszał go, aż poczuł jakiś ruch. Zaalarmowany podniósł głowę i zobaczył stojącego naprzeciw niego Mistrza Wieży. - Co ty tu jeszcze robisz? Wszystko w porządku? Pomyślałem sobie, że musiało ci się coś stać - dopytywał się poirytowany Dalamar. - Rzeczywiście, stało mi się coś - odparł Palin. - Ona. Widziała mnie. Patrzyła prosto na mnie. Jej ostatnie słowa były skierowane do mnie! - Niemożliwe - zaprzeczył Dalamar. - Żadne oczy, nawet bursztynowe, nie mogą widzieć przez kamień i magię. Palin, nadal nie przekonany, pokręcił głową. - Mówiła do mnie. Oczekiwał z ust Dalamara jakiejś sarkastycznej riposty, ale mroczny elf nie był, zdaje się, w prześmiewczym nastroju, bo bez słowa wspinał się po schodach do laboratorium. - Znam tę dziewczynę - odezwał się Palin. Dalamar zatrzymał się na stopniach, odwrócił i spojrzał uważnie na niego. - Skąd? - Nie widziałem jej od długiego czasu, od chwili, kiedy uciekła. Była podrzutkiem. Jakiś rybak znalazł ją wyrzuconą przez fale na brzeg wyspy Schallsea. Przyniósł ją do Cytadeli Światła, do przytułku dla sierot. Stała się ulubienicą Złotej Luny, była dla niej niemalże jak córka. Trzy lata temu uciekła. Miała wtedy czternaście wiosen. Złota Luna załamała się. Mina miała przecież dobry dom. Była kochana, rozpieszczana. Wydawało się, że jest szczęśliwa. Nigdy nie spotkałem dzieciaka, który by zadawał tyle pytań. Nikt z nas nie pojmował, dlaczego uciekła. A teraz... Czarny Rycerz. Złotej Lunie pęknie serce. - To bardzo dziwne - zamyślił się Dalamar i podjęli wspinaczkę po schodach. - A więc była wychowywana przez Złotą Lunę. - Myślisz, że to, co powiedziała o Tasie i urządzeniu to prawda? - spytał Palin, kiedy już obydwaj wyłonili się z ukrytej klatki schodowej. - Oczywiście, że to prawda - odparł Dalamar. Podszedł do okna, przyglądał się rosnącym w dole cyprysom. - To by wyjaśniało, dlaczego kender wziął nogi za pas. Bał się, że się dowiemy. - I dowiedzielibyśmy się, gdybyśmy zadali sobie trochę trudu i przemyśleli całą sprawę logicznie, zamiast biegać w kółko w panice. Ale z nas niedorajdy! Urządzenie zawsze wraca do swojego właściciela. Niechby i w częściach, ale zawsze. - Palin był sfrustrowany. Czuł pilną potrzebę zrobienia czegoś, a nie było nic, czego mógłby dokonać. - Możesz go poszukać, Dalamarze. Przynajmniej twój duch może przemierzać ten świat... - I co dalej? - spytał elf. - Jeślibym go znalazł, co byłoby cudem nad cudami, mógłbym go jedynie wystraszyć, tak żeby się jeszcze głębiej zakopał w dziurze, w której siedzi. Dalamar wyglądał cały czas przez okno. Nagle zesztywniał. Jego ciało zamarło. - Co jest? - spytał zaalarmowany Palin. - Co się stało? Dalamar nie odpowiedział, wskazał jedynie za okno. Przez las w dole szła Mina, stąpając po brązowych igiełkach. Wokół niej tłoczyli się zmarli. Pochylali przed nią głowy. 22 Spotkanie starych przyjaciół Kender nigdy na długo nie traci głowy, nawet po tym, jak zobaczy własnego ducha. Prawda, widok był niemałym wstrząsem i Tasslehoff ciągle odczuwał lekkie mdłości, kiedy sobie 0 nim przypomniał, ale wiedział, jak sobie radzić z nudnościami. Trzeba było wstrzymać oddech i wypić pięć łyków wody. Kiedy już się z tym uporał, jego następną decyzją było opuszczenie tego okropnego miejsca, gdzie wszędzie pałętały się wywołujące mdłości duchy. Musiał stąd czmychać i to szybko 1 nigdy, nigdy już nie wracać. Zarówno mech, jak i ojciec na niewiele się zdali, bo dokąd tylko sięgał wzrok Tasslehoffa, mech miał brzydki zwyczaj porastania głazów i drzew ze wszystkich stron, nie licząc się z tym, że ktoś mógłby go szukać po ich północnej stronie. Tasslehoff zdecydował, że skorzysta z uświęconych zwyczajem metod, które kenderzy praktykowali przez stulecia włóczęgostwa, technik, które gwarantowały, że skoro się ktoś zgubił, to musi się znaleźć. Najpowszechniejszą i najbardziej uświęconą było użycie cielesnego kompasu. Teoria będąca podstawą tej techniki opiera się na następujących, powszechnie znanych faktach: ciało składa się z rozmaitych pierwiastków, w tym również z żelaza. Skąd wiemy, że w naszym ciele jest żelazo? - wyczuwamy je w smaku krwi. A zatem, wydaje się sensownym rozumowanie, że żelazo w naszej krwi będzie przyciągane przez północ (kenderzy posuwają się nawet do tego, że twierdzą, iż gdybyśmy tylko pozwolili się prowadzić naszej krwi, każdy z nas zawędrowałby w końcu na północny kraniec świata. Toczymy jednakże nieustanną walkę z naszą życiową substancją, w innym bowiem przypadku wszyscy siedzielibyśmy teraz na czubku świata, który w następstwie obaliłby się na bok). Żeby cielesny kompas zadziałał, trzeba zamknąć oczy, w celu niekomplikowania sprawy, wyciągnąć prawą rękę z wystawionym palcem wskazującym, a potem okręcić się dookoła własnej osi trzy razy, poczynając od lewej strony. Kiedy już się zatrzymamy, należy otworzyć oczy i okaże się, że stoimy twarzą do północy. Kenderzy, którzy korzystają z dobrodziejstw tej techniki, nigdy nie docierają tam, gdzie się wybierali, ale powiedzą ci, że zawsze znajdują się tam, gdzie akurat powinni być. Tak oto Tasslehoff błądził po nightlundzkim lesie już dobrych parę godzin (nie zgubił się), nie znalazłszy ani Solanthus, ani drogi wyjścia, i już miał spróbować cielesnego kompasu po raz ostatni, kiedy nagle usłyszał jakieś głosy, prawdziwe, żywe głosy, nie jakieś tam łaskoczące szepty biednych dusz. Naturalną reakcją Tasa byłoby przedstawienie się owym głosom, które zapewne się zgubiły i zaoferowanie pokazania im, w którym kierunku leży północ. Teraz jednakże usłyszał jeszcze jeden głos. Głos rozbrzmiewał w jego głowie, a należał do Tanisa Półelfa. Tasslehoff często słyszał ów głos w okolicznościach podobnych do obecnej, kiedy przypominał mu, by przystanął na chwilę i zastanowił się, czy to, co właśnie robił, miało „charakter samozachowawczy”. Tas czasem stosował się do rad głosu w swojej głowie, czasem natomiast był na nie głuchy, co w sumie dość dokładnie odwzorowywało ich relacje jeszcze za życia Tanisa. Tym razem Tasslehoff przypomniał sobie, że uciekał przed Dalamarem i Palinem, z których każdy chciał go zamordować i że mogli polować na niego sami albo też posłać hordy pachołków. Czarodzieje, powtarzał sobie Tas, zawsze posyłali tabuny sługusów. Kender nie miał pewności, co to pachołek - kojarzył mu się z czymś w rodzaju małego kozła - ale postanowił, że zdecydowanie samozachowawczy charakter będzie miało wspięcie się na drzewo i ukrycie pośród gałęzi. Wdrapał się zwinnie i prędko i po chwili siedział już wygodnie wysoko w górze wśród sosnowych igiełek. Trzy głosy, do każdego dołączone było ciało, przemaszerowały równiutko pod nim. Widząc, że cała trójka to Rycerze Takhisis, Neraki czy jak tam się teraz zwali, Tas pogratulował sobie, że posłuchał Tanisa. Wojsko całe, rycerze i piechurzy, przechodziło teraz pod jego drzewem. Maszerowali w pośpiechu i nic nie wskazywało na to, że są w doskonałych nastrojach. Niektórzy nerwowo rzucali głową to na lewo, to znów na prawo, jakby czegoś szukali, podczas gdy pozostali kroczyli z wzrokiem wbitym przed siebie, obawiając się, że gdyby zaczęli się rozglądać, jeszcze by to coś znaleźli. W szeregach nie słyszało się wielu rozmów. Jeśli nawet ludzie coś mówili, to półszeptem. Pod drzewem Tasslehoffa przechodził akurat ogon piechurów i już miał powinszować sobie, że udało mu się szczęśliwie uniknąć pojmania, kiedy frontowy szereg zatrzymał się, co oznaczało oczywiście, że zatrzymał się również ostatni. Żołnierze stanęli tuż pod Tasem. Oddychali ciężko i wyglądali na tak zmęczonych, jakby zaraz mieli paść na twarze, ale kiedy dotarła do nich informacja, że mają kwadrans przerwy, żaden z nich nie wyglądał na uszczęśliwionego perspektywą odpoczynku. Paru przykucnęło na ziemi, ale nie zeszli ze ścieżki, nie zrzucili plecaków. - Miejmy to już lepiej za sobą, tak sobie myślę - odezwał się jeden z nich. - Nie mam zamiaru spędzić kolejnej nocy w tej truposzowej norze. - Z tym akurat się zgodzę - stwierdził drugi. - Maszerujmy na Solanthus. W tej chwili. Z radością przy witam walkę z wrogiem, który ma i krew, i kości. - Są nas dwie setki, a mamy zająć Solanthus - włączył się trzeci. - Psiakość! Choćby nas było dwa tysiące, nie zdołamy tego dokonać, nawet z pomocą Jedynego Bóstwa. Mury są tam wysokie, jak góra Drobnostka. Mają też ponoć machiny piekielne, tak przynajmniej słyszałem. Wielgachne balisty, które i smoka są w stanie strącić z nieba. - Mówiłeś też, że nie weźmiemy elfickiego miasta - odpalił mu ze złościąjeden z towarzyszy. - Pamiętacie, chłopaki? „Trzeba będzie z dwieście tysięcy, żeby przetrzepać skórę spiczastouchym”. Pozostali wybuchnęli śmiechem, był to jednak nerwowy chichot i żaden nie okazywał rozbawienia ani zbyt długo, ani zbyt głośno. - Ruszamy - odezwał się któryś, wstając. Reszta również podniosła się i zajęła miejsca w szeregach. Stojący u czoła formacji odwrócili się, by powiedzieć coś tym z tyłu. - Rozglądać się za kenderem. Przekaż dalej - rozeszło się wśród ludzi. - Rozglądać się za kenderem. Żołnierze stojący na ogonie z niecierpliwością czekali, aż ci z przodu w końcu ruszą. Koniec końców, niemrawo i chwiejnym krokiem, szeregi zaczęły się przesuwać i wkrótce znalazły się poza zasięgiem wzroku i słuchu Tasslehoffa. - „Rozglądać się za kenderem” - powtórzył Tas. - Aha! To muszą być zatem pachołki Dalamara. Znaczy się, nie trafiłem z tą kozą. Poczekam tu sobie, aż będę pewien, że sobie poszli. Ciekaw jestem, co to za Jedyne Bóstwo? Musi być strasznie nudno, mieć tylko jednego boga. Chyba że, oczywiście, jest to Fizban, ale wtedy najpewniej nie byłoby żadnego świata, bo ten ciągle by go zawieruszał, tak jak swój kapelusz. Och! - kender wydał stłumiony jęk, widząc, że oddziały zmierzały dokładnie w tym samym kierunku, który wskazał jego palec. - Idą na północ. A to znaczy, że ja muszę obrać inny kurs. Kierunek odwrotny, co tu dużo mówić. W ten oto sposób Tasslehoffowi udało się ostatecznie znaleźć wyjście z Nightlund i wyłonić się na drodze do Solanthus - co raz jeszcze udowadniało, że kenderski cielesny kompas działa. Kiedy już dotarł do ogromnej fortecy, miasta Solanthus, Tasslehoff zaczął obchodzić mury tak długo, aż natknął się na wejście. Tam przystanął, by chwilkę odsapnąć i poprzyglądać się z zainteresowaniem falom ludzi przelewającym się to w jedną, to w drugą stronę. Ci, którzy wchodzili do miasta, stali w długim, mozolnie przemieszczającym się ogonku. Ludzie tłoczyli się na drodze, wachlując się i gawędząc z sąsiadami. Farmerzy przysypiali na wozach, a ich konie były dość mądre, żeby ciągnąć cal za calem, tak jak przesuwała się kolejka. Żołnierze trzymający straż na zewnątrz murów pilnowali, żeby ludzie przemieszczali się do przodu, żeby nikt się za bardzo nie niecierpliwił ani nie próbował przepychać. Nikt nie wyglądał na zbyt wzburzonego przestojami w ruchu, zdawało się, że wszyscy się ich spodziewali i wzięli na nie poprawkę. Każdy, kto chciał wejść do miasta, był przepytywany przez strażników. Przeszukiwano jego sakwy i furgony. Jeśli ktoś przewoził jakieś dobra, strażnicy dokładnie się im przyglądali, rozsupłując worki, uchylając klapy skrzyń, nakłuwając widłami sterty siana. Kiedy już zapoznał się z panującymi powszechnie zasadami, Tasslehoff zajął miejsce na samym końcu ogonka, by zastosować się do nich w całej rozciągłości. - Halo, jak zdrowie? - zagadnął słusznych rozmiarów stateczną kobietę, która niosła olbrzymi kosz z jabłkami i plotkowała z inną kobietą słusznych rozmiarów, która z kolei trzymała kosz jaj. - Nazywam się Tasslehoff Burrfoot. Ja cię kręcę, ależ to jest długa kolejka. Czy jest jakiś inny sposób, żeby się dostać do środka? Obydwie odwróciły się do niego, zmierzyły go wściekłymi spojrzeniami, a jedna nawet potrząsnęła w jego kierunku pięścią. - Trzymaj się ode mnie z dala, mały robalu. Marnujesz tylko czas. Kenderów nie wpuszczają do miasta. - Co za wrogo usposobione miejsce - stwierdził Tasslehoff i poszedł sobie. Nie odszedł jednak za daleko, usiadł jedynie w cieniu drzewa na wprost wejścia, żeby spałaszować jabłko. Kiedy prze - żuwal, nie uszło jego uwadze, że podczas gdy żaden kender nie wszedł do miasta, dwóch właśnie je opuszczało w towarzystwie strażników. Tas poczekał, aż jego pobratymcy pozbierają się, otrzepią z kurzu i podniosą swoje tłumoczki. Potem zaczął machać w ich stronę i wołać. Radzi, jak to zazwyczaj, z widoku rodaka, podbiegli do niego, by się przywitać. - Leafwort Thumbfloggin - odezwał się pierwszy, wyciągając dłoń. - Merribell Hartshorn - wyciągnęła się druga ręka. - Tasslehoff Burrfoot - przedstawił się Tas. - No coś ty? - zdziwiła się, wielce uradowana, Merribell. - Toż cię przecież spotkałam w zeszłym tygodniu. Ale nie wyglądasz tak samo. Zrobiłeś coś z włosami? - A w sakwach co niesiesz? - spytał Leafwort. W podnieceniu wynikłym w następstwie udzielenia odpowiedzi na owo interesujące pytanie, po którym z kolei nastąpiło pytanie Tasa tyczące tej samej materii, co skończyło się generalnym opróżnieniem sakw i przehandlowaniem paru klamotów, Tas wyjaśnił, że nie był jednym z owych rozlicznych Tasslehoffów włóczących się po Ansalonie, ale wersją oryginalną. Szczególnie był dumny, kiedy pokazywał im fragmenty Urządzenia do Podróżowania w Czasie, okraszając prezentację opowieścią o tym, jak razem z Caramonem używał go do podróży w przeszłość i o tym, jak artefakt niechcący przeniósł go do Otchłani, jak wysłał go w przyszłość, ale to nie była ta przyszłość, tylko jakaś inna. Dwójka kenderów była pod wrażeniem i naprawdę uszczęśliwiło ich, że mogą przehandlować swoje najcenniejsze skarby na fragmenty urządzenia. Tas przyglądał się, jak części artefaktu znikają w głębiach ich toreb, nie łudząc się zbytnio, że już tam zostaną. Tak czy inaczej, warto było spróbować. W końcu, kiedy już wszystko, co można było przehandlować, zostało sprzedane i opowiedziano już każdą możliwą historię, wyjawił im, dlaczego znalazł się w Solanthus. - Mam misję - oświadczył Tas, a pozostali kenderzy spojrzeli na niego z nowym szacunkiem. - Szukam Rycerza Solamnijskiego. - Dobrze trafiłeś - odparł Leafwort, kiwając kciukiem za siebie, w stronę murów. - Tam jest więcej rycerzy, niż da się kijem odpędzić. - Co planujesz, kiedy już znajdziesz jednego? - zastanowiło Merribell. - Jak na mój gust nie wyglądają na towarzyszy do figli. - Ja szukam konkretnego Rycerza - wyjaśnił Tas. Widzicie, miałem go już kiedyś, ale się zgubił i pomyślałem sobie, że mógł zawędrować tutaj, skoro tutaj właśnie zazwyczaj zbierają się Rycerze, tak mi się przynajmniej obiło o uszy. Jest mniej więcej taki wysoki - Tas zerwał się na równe nogi, wspiął na palce i wyciągnął w górę rękę - i straszliwie szkaradny, nawet jak na człowieka, a włosy ma koloru babeczek kukurydzianych Tiki. - Kenderzy potrząsnęli głowami. Widzieli całe mnóstwo Rycerzy - kilku nawet opisali - ale Tasowi nie o nich chodziło. - Muszę znaleźć własnego - powiedział, na powrót sadowiąc się wygodnie w kucki. - On i ja jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. Myślę, że sam go sobie poszukam. Tamte panie powiedziały mi - ej, a może ktoś chce jabłko? Tak czy inaczej, tamte panie powiedziały mi, że do Solanthus nie wpuszcza się kenderów. - Nieprawda. W tym mieście naprawdę nas lubią - zapewniła go Merribell. - Oni tylko stwarzają pozory - dodał Leafwort. - W Solanthus nie wsadza się kenderów do aresztu ciągnęła entuzjastycznie Merribell. - Wyobrażasz to sobie? Kiedy cię tylko złapią...echmmm... znajdą, dostajesz uzbrojoną eskortę i prowadzą cię przez miasto... - ...żebyś mógł popodziwiać widoki... - ...a potem wyrzucają cię przez główną bramę. Jak normalną osobę. Tasslehoff zgodził się, że Solanthus wyglądało na fantastyczne miejsce. Wszystko, co musiał zrobić, to dostać się do środka. Nowi przyjaciele zapoznali go z kilkoma wejściami, Ictóre nie były znane szerszej publiczności, dodając, że najlepiej jest mieć alternatywę, gdyby się okazało, że pierwsze przejście straże zdążyły już zamknąć. Pomachawszy swoim nowym przyjaciołom na pożegnanie, Tas poszedł spróbować szczęścia. Lokalizacja numer dwa okazała się nadzwyczaj dobra (poproszono nas, byśmy nie ujawniali, gdzie się znajdowała) i po zaledwie godzinie mozołów Tasslehoff znalazł się w mieście. Zdyszał się i spocił, był brudny i obdarty, ale wszystkie sakwy pozostały w stanie nienaruszonym, a to, rzecz jasna, było sprawą pierwszej wagi. Zafascynowany ogromem grodu, a także tłumami zamieszkujących je ludzi, przechadzał się ulicami, aż rozbolały go stopy, a po jabłkach, które zjadł na obiad, pozostało jedynie mgliste wspomnienie. Widział po drodze rzesze Rycerzy, ale żaden nie przypominał Gerarda. Tas może i zatrzymałby się, żeby przepytać kilku, ale obawiał się, że potraktują go w ów przyjacielski sposób, o którym opowiadała dwójka kenderów, a choć nie miał nic przeciwko podziwianiu widoków w towarzystwie uzbrojonych strażników i nic by go tak nie uszczęśliwiło, jak solidny lot przez miejską bramę, musiał odłożyć w czasie owe przyjemności, by zająć się poważniejszą sprawą, jaką było wypełnienie misji. Było już prawie wieczór, kiedy Gerard zaczął poważnie irytować Tasa. Kiedy już kender zdecydował, że Rycerz musi być w Solanthus, fakt jego nieobecności w miejscu, gdzie powinien się znajdować, był wysoce denerwujący. Zmęczony przemierzaniem ulic wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu go, znużony ciągłym chowaniem się przed patrolami (z początku to niezła frajda, ale po pewnym czasie zaczyna się nudzić), Tas, już w bardzo złym humorze, postanowił, że usiądzie sobie i dla odmiany pozwoli Gerardowi jego poszukać. Usadowił się w cieniu wielkiego pomnika, który stał obok fontanny, zaraz przy głównym wejściu na najważniejszą ulicę, sądząc, że z tego punktu będzie mógł obserwować wszystkich wchodzących i wychodzących i że Gerard koniec końców będzie musiał go znaleźć. Siedział z brodą podpartą na dłoni, usiłując zgadnąć, w której oberży ucieszą się na jego widok przy stole, kiedy zobaczył kogoś znajomego wchodzącego właśnie przez główną bramę. Nie był to Gerard, ale jeszcze ktoś lepszy. Tasslehoff skoczył na równe nogi i zawołał radośnie. - Złota Luno! - krzyczał i machał rękoma. Na znak szacunku dla Złotej Luny, której białe szaty zdradzały ją jako Mistyka z Cytadeli Światła, jeden ze strażników zaoferował się, że poprowadzi ją przez miasto. Wskazał w jakimś kierunku. Skinęła głową i podziękowała mu. On zaś dotknął czołem jej czoła i wrócił do swoich obowiązków. U boku Złotej Luny dreptała mała, zakurzona postać, wyciskając z siebie siódme poty, żeby dotrzymać jej kroku. Tas nie zwracał większej uwagi na tę drugą osobę. Był tak rad i wdzięczny, że spotkał Złotą Lunę, że nie zauważał nikogo poza nią i zupełnie zapomniał o Gerardzie. Jeśli ktokolwiek mógł go uratował przed Dalamarem i Palinem, to właśnie Złota Luna. Tas puścił się pędem przez zatłoczony trakt. Zderzając się z ludźmi i zręcznie unikając długiego ramienia i chwytnych dłoni prawa, już miał podbiec do Złotej Luny, by przywitać się z nią zwyczajowym uściskiem, kiedy wyhamował w pół kroku. To była ona, ale zarazem nie była. Ciągle przebywała w swoim młodzieńczym ciele, do którego pałała taką niechęcią. Nadal była piękna, z lśniącymi srebrnozłotymi włosami i cudownymi oczyma, pukle jednak były przerzedzone i poczochrane, a w jej spojrzeniu czaiło się coś mętnego i odległego, jak gdyby nie widziała tego, co było tuż obok, a tylko patrzyła gdzieś w dal przed siebie. Białe szaty nosiły ślady błota, rąbek sukni fruwał w strzępach. Z wyczerpania prawie słaniała się na nogach, szła jednak z determinacją, podpierając się drewnianym kosturem. Mała, zakurzona postać drobiła kroki tuż obok. - Złota Luno? - odezwał się niepewnie Tasslehoff. Nie zatrzymała się, ale zwróciła ku niemu oczy. - Witaj, Tas - powiedziała jakby roztargnionym głosem i poszła dalej. Tylko tyle. „Witaj, Tas”. Żadnego: „O jejku, tak się cieszę, że cię widzę, gdzie podziewałeś się cały ten czas?”. Tylko: „Witaj, Tas”. Mała, brudna osoba zdziwiła się zaś na jego widok. I niezmiernie ucieszyła. - Burrfoot! - Zagwozdek! - wykrzyknął kender, w końcu rozpoznając gnoma przez cały ten kurz. Uścisnęli sobie ręce. - Co ty tu robisz? - spytał Tas. - Ostatnim razem, jak cię widziałem, rysowałeś mapę Labiryntu Żywego Płotu w Cytadeli Światła. A swoją drogą, ostatni raz, jak widziałem Labirynt Żywego Płotu, palił się. Tasslehoff poniewczasie zorientował się, że nie powinien był tak nagle wyskakiwać ze straszliwymi wieściami. - Palił się! - wysapał Zagwozdek. - Misja mojego życia! W ogniu! Kompletnie porażony osunął się na ścianę budynku, chwytając rękoma za serce i dysząc ciężko. Kender przystanął przy nim, by powachlować go swoim kapeluszem, drugim okiem ciągle przyglądając się Złotej Lunie. Nie zauważywszy nawet ataku gnoma, szła dalej. Kiedy Zagwozdek zdawał się dochodzić już do siebie, Tas chwycił go za rękę i pociągnął za sobą w dół ulicy, za nią. - Pomyśl tylko - pocieszał go, pomagając gnomowi stawiać roztrzęsione kroki - kiedy zaczną go odbudowywać, przyjdą do ciebie, bo ty posiadasz jedyną istniejącą mapę. - No jasne! - wykrzyknął Zagwozdek, przemyślawszy to sobie. Odzyskał, zdaje się, swój dawny animusz. - Masz absolutną rację. Zatrzymałby się od razu, żeby wyciągnąć mapę z plecaka, ale Tas prędko powiedział, że nie mają czasu, że muszą dogonić Złotą Lunę. - A tak w ogóle, to jakim sposobem znaleźliście się we dwójkę w Solanthus? - spytał kender, żeby odciągnąć gnoma od myśli o płonącym Labiryncie Żywego Płotu. Zagwozdek uraczył go żałosną opowieścią o wraku „Nie - zniszczalnej”, o tym, jak on i Złota Luna zostali wyrzuceni na brzeg jakiejś dziwacznej plaży i jak od tamtej pory nieustannie wędrowali. - Nie uwierzysz - powiedział Zagwozdek, zniżając głos do przestraszonego szeptu - ale ona podąża za duchami! - Naprawdę? - spytał Tas. - Ja właśnie wyszedłem z lasu pełnego duchów. - O nie, ty też? - gnom spojrzał na znajomka z odrazą. - Posiadam spore doświadczenie, jeśli chodzi o zmarłych - odparł beztroskim tonem kender. - Szkielety-wojownicy, ręce bez reszty ciała, dzwoniące łańcuchami upiory... Żaden problem dla wytrawnego podróżnika. Mam przy sobie Kenderską Łyżeczkę Zakrętu, którą podarował mi mój wuj Trapspringer. Chcesz, pokażę ci... Zaczął grzebać w swoich tobołkach, ale zamarł nagle, kiedy namacał kawałki i części Urządzenia do Podróżowania w Czasie. - Osobiście jestem zdania, że ta kobieta to wariatka, ma pomieszane w głowie, nierówno pod sufitem, zbzikowała, jest obłąkana, brakuje jej piątej klepki, tego typu rzeczy - Zagwozdek wyliczał poważnym i przygnębionym głosem. - Tak, podejrzewam, że masz rację - przyznał Tas, wzdychając i rzucając spojrzenie w kierunku Złotej Luny. Na pewno nie zachowuje się jak kobieta, którą niegdyś znałem. Tamta Złota Luna ucieszyłaby się na widok kendera. Nie pozwoliłaby, żeby źli czarodzieje wysyłali go na śmierć przez rozdeptanie. - Tas poklepał Zagwozdka w ramię. - To strasznie fajnie, że trzymasz się blisko niej, że masz na nią oko. - Muszę być z tobą szczery - wyznał Zagwozdek. Robię to tylko dla pieniędzy. Sam zobacz. Rozejrzawszy się dokoła, żeby upewnić się, że w pobliżu nie czają się żadni kieszonkowcy, gnom wygrzebał z samego dna plecaka pokaźną sakiewkę nabitą monetami. Tasslehoff dał wyraz swojemu podziwowi i sięgnął po nią, żeby się jej przyjrzeć. Zagwozdek trzepnął kendera po paluchach i z powrotem upchnął sakiewkę w plecaku. - I nie waż mi się tego dotykać! - ostrzegł gnom, mierząc go spod nachmurzonych brwi. - Mnie na pieniądzach nie zależy - odparł Tas, masując stłuczone kłykcie. - Ciężkie do noszenia, a pożytek z nich jaki? Mam z sobą jabłka. Nikt mnie przez łeb nie zdzieli, żeby je dostać, ale gdybym zamiast owoców miał monety, zaraz spuściliby mi manto, żeby je ukraść, o wiele więc lepiej jest nosić przy sobie jabłka. Zgodzisz się ze mną? - Co ty tak o tych jabłkach? - wrzasnął Zagwozdek, machając rękoma. - Jaki mają z czymkolwiek związek? Albo łyżki, skoro już o tym mowa? - Sam zacząłeś - przypomniał mu Tas. Znając gnomy i ich wybuchową naturę, zdecydował, że grzeczniej będzie, jak zmieni temat. - A tak w ogóle, to skąd u ciebie te wszystkie pieniądze? - Ludzie jej dają - odparł Zagwozdek, machnąwszy ręką w kierunku Złotej Luny. - Gdzie byśmy nie poszli, ludzie dają jej pieniądze albo oferują nocleg, jedzenie czy wino. Są dla niej niesamowicie mili. I dla mnie też są mili. Nikt nigdy nie był dla mnie miły - dodał tęsknym tonem. - Zawsze wszyscy mówili do mnie brzydkie, głupie rzeczy, jak: „Czy to musi aż tak się dymić?” albo: „Kto zapłaci za wszystkie szkody?”, ale kiedy jestem ze Złotą Luną, ludzie traktują mnie uprzejmie. I dają mi jedzenie i zimne piwo, i łóżko do spania, i pieniądze. Ona nie chce złota. Oddaje je mnie. A ja je zatrzymuję. - Zagwozdek przybrał wściekły wyraz twarzy. - Naprawa „Niezniszczalnej” będzie kosztować fortunę. Wydaje mi się, że była ubezpieczona tylko od odpowiedzialności cywilnej, a od następstw nieszczęśliwych wypadków już nie... Tas miał wrażenie, że dyskusja zmierza w mało ciekawe obszary, wtrącił się więc. - Swoją drogą, gdzie my właściwie idziemy? - To ma coś wspólnego z Rycerzami - odparł Zagwozdek. - Żywymi rycerzami, mam nadzieję, choć ręki bym sobie nie dał uciąć. Nawet nie wiesz, jak mi się robi niedobrze od tej ciągłej gadki o umarlakach. - Rycerze! - zawołał uradowany Tas. - Ależ ja tu jestem z tego samego powodu! W tej samej chwili Złota Luna zatrzymała się. Spojrzała w głąb jednej z ulic, potem drugiej i wyglądało na to, że się zgubiła. Tasslehoff zostawił gnoma, który wciąż mruczał pod nosem coś o ubezpieczeniach i pognał zobaczyć, czy Złota Luna nie potrzebuje przypadkiem pomocy. Ona jednak zignorowała Tasa i zatrzymała jakąś kobietę, która, sądząc po kaftanie z ornamentem czerwonej róży, była Rycerzem Solamnijskim. - Złota Luna, Mistyk z Cytadeli Światła - przedstawiła się. - Chciałabym rozmawiać z Radą Rycerską. - Lady Odila, Rycerz Róży - odparła kobieta i skłoniła się z szacunkiem. - Słyszeliśmy o Złotej Lunie z Cytadeli Światła. Najczcigodniejsza z kobiet. Musisz być pewnie jej córką. Czarodziejka zaczęła sprawiać wrażenie, jakby była bardzo zmęczona i znużona, jakby słyszała te słowa wcześniej wiele razy. - Tak - westchnęła. - Jestem jej córką. Lady Odila raz jeszcze skłoniła się nisko. - Witaj w Solanthus. Rada Rycerska ma wiele pilnych spraw do rozpatrzenia, ale zawsze z ochotą posłucha wieści z ust Mistyka Cytadeli Światła, szczególnie zaś po owych straszliwych doniesieniach o ataku na Cytadelę. - Jakim ataku? - Złota Luna zrobiła się niesamowicie blada, tak blada, aż Tasslehoff chwycił jej dłoń i uścisnął ją ze współczuciem. - Mogę ci opowiedzieć - zaczął. - Na wszystkie świętości, toż to kender - powiedziała lady Odila takim samym tonem, jak gdyby zamierzała powiedzieć: „Na wszystkie świętości, toż to czupiradło”. Rycerka odsunęła dłoń Tasslehoffa i stanęła między nim a czarodziejką. - Nie przejmuj się, Uzdrowicielko. Zaraz się z nim uporam. Straż! Jeszcze jeden z tych małych potworków zdołał się dostać do miasta. Pozbądź się go... - Nie jestem małym potworkiem - zaznaczył urażony Tasslehoff. - Jestem ze Złotą Luną... to znaczy, z jej córką. Jestem przyjacielem jej matki. - A ja dyrektorem do spraw handlu - włączył się Zagwozdek, wpadając między nich z ważną miną. - Jeśli chciałabyś wspomóc nas jakąś sumką... - Jaki atak? - powtórzyła zrozpaczona Złota Luna. Czy to prawda, Tas? Kiedy to się stało? - Wszystko zaczęło się, kiedy... Przepraszam bardzo, rozmawiam tą czcigodną panią! - krzyknął Tas, wijąc się w uścisku Straży Miejskiej. - Proszę, daj mu spokój. On jest ze mną - zwróciła się do strażnika Złota Luna. - Biorę za niego pełną odpowiedzialność. Strażnik miał pewne wątpliwości, ale nie mógł przecież nie posłuchać wyraźnej prośby jednego z szanowanych Mistyków z Cytadeli. Spojrzał na lady Odilę, która wzruszyła ramionami i szepnęła doń. - Nie martw się. Już ja dopilnuję, żeby zniknął stąd przed zapadnięciem mroku. Tas zaś snuł swoją opowieść. - Wszystko zaczęło się, kiedy udałem się do komnaty Palina, bo zdecydowałem, że szlachetnie będzie cofnąć się w czasie i dać się nadepnąć temu olbrzymowi, tylko że już teraz zdążyłem zmienić zdanie. Widzisz, przemyślałem to sobie i... - Tas! - ostro upomniała go Złota Luna, nieznacznie nim przy tym potrząsając. - Atak! - Ach, tak. No dobrze, Palin i ja obgadaliśmy całą sprawę i wtedy wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, jak w stronę Cytadeli leci duży smok. - Jaki smok? - Czarodziejka przycisnęła dłoń do serca. - Beryl. Ta sama, co rzuciła na mnie klątwę - oświadczył kender. - Wiem, bo aż mnie skręciło całego i wytrzęsło, nawet w żołądku. Palina też. Próbowaliśmy użyć Urządzenia do Podróżowania w Czasie, żeby uciec, ale mag je zepsuł. Do tego czasu Beryl zdążyła już dolecieć, a oprócz niej cała masa innych smoków i smokowców skaczących z nieba, a ludzie biegali w kółko i krzyczeli. Jak wtedy, w Tarsis. Pamiętasz? Kiedy zaatakowały nas czerwone smoki i przewrócił się na mnie budynek i zgubiliśmy Tanisa i Raistlina. - Moi ludzie! - wyszeptała Złota Luna, na wpół się dławiąc. Zachwiała się niepewnie. - A co z moimi ludźmi? - Uzdrowicielko, usiądź, proszę - zaproponowała łagodnie lady Odila. Otoczywszy Złotą Lunę ramieniem, poprowadziła ją do niskiego murka okalającego tryskającą fontannę. - Czy to prawda? - spytała Złota Luna towarzyszącą jej kobietę. - Przykro mi mówić, ale choć to może niecodzienne, opowieść kendera jest prawdziwa. Otrzymaliśmy raporty od naszego garnizonu stacjonującego na wyspie Schallsea, że Cytadela została zaatakowana przez Beryl i jej smoki. Dokonały olbrzymich zniszczeń, ale większość ludzi zdołała uciec bezpiecznie do wzgórz. - Dzięki niech będą Jedynemu Bóstwu. - Co, Uzdrowicielko? - spytała lady Odila w osłupieniu. - Co ty powiedziałaś? - Nie jestem pewna - zawahała się Złota Luna. - Co powiedziałam? - Powiedziałaś: „Dzięki niech będą Jedynemu Bóstwu”. Nie słyszeliśmy, żeby taki bóg miał zstąpić na Krynn - młoda rycerka zdawała się zaintrygowana. - Co miałaś na myśli? - Sama chciałabym to wiedzieć - odparła cicho czarodziejka. Jej wzrok stał się jeszcze bardziej nieobecny. - Nie wiem, dlaczego to powiedziałam... - Ja też uciekłem - głośno zawołał Tas. - Razem z Palinem. To było dość ekscytujące. Palin rzucał w smokowców częściami urządzenia i dał naprawdę spektakularny pokaz magii, a potem wbiegliśmy po Srebrnych Schodach, a wszędzie było pełno dymu z płonącego Labiryntu Żywego Płotu... Na kolejne wspomnienie o życiowej misji stojącej w ogniu Zagwozdek zaczął astmatycznie sapać i usiadł ciężko obok Złotej Luny. - ...a potem uratował nas Dalamar! - ciągnął Tas. W jednej minucie staliśmy na krawędzi Srebrnych Schodów, a tu zaraz ziuuut! I już byliśmy w Wieży Wysokiej Magii w Palanthas, tylko że już jej tam nie ma. W Palanthas. Bo poza tym, to ciągle jest Wieża Wysokiej Magii... - Ale z ciebie mały kłamczuszek - przerwała mu lady Odila. Powiedziała to tak, jakby niemalże czuła przed nim respekt, Tas zatem przyjął jej uwagę jako komplement. - Dziękuję - powiedział skromnie - aleja tego nie wymyślani. Naprawdę znalazłem Dalamara i Wieżę. Rozumiem, że przez dłuższą chwilę była zaginiona. - Zostawiłam ich, żeby sami zmierzyli się z niebezpieczeństwem - odezwała się w roztargnieniu Złota Luna, nie zwracając uwagi na Tasa. - Zostawiłam moich ludzi, żeby sami stanęli oko w oko ze smokiem, cóż jednak mogłam zrobić? Głosy zmarłych wołały do mnie... musiałam pójść za tymi głosami! - Słyszysz ją? - spytał Zagwozdek, trącając Rycerza palcem. - Duchy. Upiory. To są jej, wiesz, rozmówcy. Szalona. Kompletnie zbzikowana. - Potrząsnął woreczkiem z pieniędzmi. - Jeślibyś chciała wesprzeć nas jakimś groszem... można to sobie odpisać od podatku... Zdaniem Odili cała trójka mogłaby robić za żebraków, ale na widok zmęczenia i boleści Złotej Luny jej oblicze złagodniało. Otoczyła ręką chude ramiona Uzdrowicielki. - Przeżyłaś wstrząs. Z tego, co słyszę, przebyłaś długą drogę, w osobliwym towarzystwie. Chodź ze mną. Zaprowadzę cię do Mistrza Gwiazd Mikelisa. - Tak, znam go! Chociaż - dodała czarodziejka, wzdychając ciężko - on mnie nie pozna. Lady Odila wstała, żeby odprowadzić Złotą Lunę. Tas i Zagwozdek również się podnieśli i ruszyli za nimi. Słysząc ich kroki, rycerka odwróciła się. Wyraz jej twarzy zdradzał, że zamierza właśnie zawołać Straż Miejską, żeby zaciągnęła ich do aresztu. Domyślając się tego, Tasslehoff szybko uruchomił szare komórki. - Ej, lady Odilo! - powiedział. - A znasz może rycerza, co by się nazywał Gerard uth Mondar? Boja właśnie jego szukam. Pani Rycerz, która rzeczywiście miała zamiar wezwać strażnika, słysząc te słowa, na chwilę zamknęła usta i utkwiła w nim uważne spojrzenie. - Coś ty powiedział? - Gerard uth Mondar. Znasz go? - spytał Tas. - Może i znam. Wybacz na chwilę, Uzdrowicielko. To nie zajmie dużo czasu - lady Odila przykucnęła na wprost kendera, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Opisz mi go. - Ma włosy koloru kukurydzianych chlebków Tiki i twarz, która z początku wydaje się brzydka, dopóki się go nie pozna, a potem, nie wiadomo, z jakiej przyczyny, nagle przestaje być szpetna, a już zwłaszcza, kiedy ratuje cię przed Czarnymi Rycerzami. Ma oczy, które są... - Błękitne jak bławatki - dokończyła lady Odila. - Kukurydza i bławatki. Tak, to by się mniej więcej składało na jego opis. Skąd go znasz? - To mój wielki przyjaciel - odparł Tas. - Razem podróżowaliśmy do Qualinesti... - Ach, więc to stamtąd się wziął - kobieta bacznie wpatrywała się w Tasa, potem zaś odezwała się. - Twój przyjaciel Gerard jest w Solanthus. Zostanie postawiony przed Radą Rycerską. Podejrzewa się, że jest konfidentem. - O jejku! Przykro mi słyszeć, że jest chory - zasmucił się Tas. - Gdzie on jest? Jestem pewien, że uraduje się na mój widok. - Zasadniczo takie spotkanie może się okazać niesamowicie interesujące - odparła. - Strażniku, weź tych dwóch z sobą. Podejrzewam, że twój koleżka też jest w to wszystko zamieszany, co? - Ależ tak - zgodził się Tasslehoff, mocno chwyciwszy Zagwozdka za rękę. - Trzyma kasę. - Ani słowa o pieniądzach - szczeknął gnom, łapiąc go za ubranie. - To najpewniej jakieś nieporozumienie - szepnął Tasslehoff. - Głowa do góry, Zagwozdku. Wszystko naprawię. Wiedząc, że zwrot: „Wszystko naprawię” wsławił się w annałach Krynnu jako ostatnie słowa, które słyszeli współtowarzysze kenderów, gnom jakoś nie poczuł się pewniej. 23 Rada Rycerska Solamnii Złota Luna po długotrwałej podróży była tak wyczerpana, jakby nadal jej dusza mieściła się w starym ciele, a nie nowym - młodzieńczym i silnym. Nauczyła się używać go tak, jak używa się drewnianego kostura, by zaprowadziło ją tam, dokąd wzywało przeznaczenie. Ciało to przemierzało co dzień długą drogę, nie okazując przy tym żadnych śladów znużenia. Jadło i piło. Było młode i piękne. Oczarowywało ludzi, którzy pomagali jej z największą ochotą. Gospodarze gościli ją w swoich skromnych chatkach i łagodzili znoje podroży, oferując jazdę na farmerskich wozach. Szlachcice i szlachcianki zapraszali ją do swoich zamków i posyłali w dalszą drogę w doskonałych karocach. Tak oto, dzięki swemu nowemu fizycznemu wcieleniu, dotarła do Solanthus o wiele szybciej, niż ważyła się marzyć. Złota Luna sądziła, że to piękno i młodość urzekały ludzi, ale myliła się w tym względzie. Prawda, farmerzy i szlachcice widzieli najpierw, że jest urodziwa, potem jednak zaglądali w jej oczy. Odnajdywali tam smutek i poszukiwanie, które poruszały ich do głębi, zarówno chłopa, który dzielił się z nią bochnem chleba w zamian za wdzięczne słowo i skinienie głowy, jak i zamożną damę, która składała na jej policzku pocałunek i prosiła o błogosławieństwo. W smutku czarodziejki każde z nich widziało własne lęki i niepokoje. W jej poszukiwaniu odkrywali własne próby znalezienia czegoś poza światem, czegoś lepszego, czegoś, w co mogliby uwierzyć. Lady Odila, zauważywszy bladość Złotej Luny i jej niepewne kroki, zabrała ją prosto do gmachu, gdzie obradowała Rada Rycerska i znalazła tam dla niej w głównej komnacie mały wygodny kącik ogrzany ciepłym blaskiem kominka. Poleciła służącym, żeby przynieśli wodę do mycia, jedzenie i picie. Kiedy już upewniła się, że zrobiła wszystko, co mogła, żeby zapewnić Uzdrowicielce wygodę, rycerka wróciła do swoich spraw. Posłała gońca do Świątyni Mistyków z wieścią o przybyciu Złotej Luny, sama zaś dopilnowała, żeby doprowadzono jej więźniów, Tasslehoffa i Zagwozdka. Czarodziejka jadła i piła, nie czując smaku posiłku i nie wiedząc nawet, że w ogóle go spożyła. Ciało wymagało dostawy energii, by mogło dalej iść, a jej obowiązkiem było spełnienie tych wymagań. Musiała przecież iść dalej, musiała podążać za rzeką umarłych, którzy wołali ją i porywali mroźnym, straszliwym nurtem. Między napierającymi na nią twarzami zjaw szukała tych, które były znajome: Riverwinda, Tiki, Caramona, jej ukochanej córki... wszystkich starych przyjaciół, którzy opuścili już ten świat, zostawili ją samą. Nie mogła ich odnaleźć, ale nie dziwiło jej to, bo rzesze zmarłych przemieszczały się niby krople w rzecznym nurcie. Jej powłoka byłą rześka i silna, ona sama jednak wycieńczona, bardzo wycieńczona. Myślała o sobie jako o płomyku świecy jaśniejącym w zdobnej latarence. Ognik płonął słabo, wosk cały już spłynął strużkami, knot wypalił się do ostatniego włókienka. Nie widziała jednak, że podczas gdy płomyk obumierał, jej światło płonęło coraz jaśniej. Jedyne Bóstwo. Złota Luna nie przypominała sobie, żeby mówiła coś o Jedynym Bóstwie. Nie powiedziała o nim ani słowa, śniła tylko o Jedynym. Często śniła, ten sam sen raz po raz, aż stał się niemal tak wyczerpujący jak jawa. W owym śnie Złota Luna raz jeszcze znajdowała się w Świątyni Bogów w pradawnym mieście Xak Tsaroth. W rękach trzymała błękitną kryształową laskę. Na wprost niej stała statua błogosławionej Mishakal, bogini uzdrawiania. Postać bogini miała dłoń złożoną, tak jakby trzymała w niej laskę, była jednak pusta. Czarodziejka zrobiła tak, jak postąpiła już raz, dawno, dawno temu - podała magiczną laskę kamiennej postaci. Statua przyjęła ją wtedy, a Złota Luna poznała, czym jest miłość, którą bogowie darzą swoje dzieci. We śnie jednak, kiedy próbowała złożyć laskę na ręce bogini, kryształ roztrzaskał się, raniąc jej dłonie, które po chwili spływały już krwią. Radość zmieniła się w przerażenie. Sen kończył się tym, że Złota Luna otwierała oczy, rozdygotana i zagubiona. Rozmyślała nad jego znaczeniem. Raz zdawało jej się, że może oznaczać jedno, później znowuż, że coś zupełnie innego. Głowiła się nad tym tak długo, aż obrazy zaczęły wirować w jej umyśle, ścigając się nawzajem, niczym wąż połykający własny ogon. Zamknąwszy oczy, przycisnęła do nich dłonie, usiłując powstrzymać ten oszałamiający ruch. - Córko Złotej Luny - odezwał się czyjś zatroskany głos. Struchlała oderwała dłonie od twarzy i zajrzała w życzliwą, zaniepokojoną twarz Mistrza Gwiazd Mikelisa. Spotkała go już wcześniej. Studiował w Cytadeli Światła, gdzie był znakomitym uczniem, zdolnym uzdrowicielem, z gołębim sercem. Z urodzenia Solamnijczyk, wrócił do rodzinnego Solanthus i stał teraz na czele miejscowej Świątyni Światła. Wiele godzin przepędzili na wspólnych rozmowach i czarodziejka westchnęła, widząc, że nie rozpoznał jej teraz. - Wybacz - zaczął łagodnym tonem. - Nie chciałem cię przestraszyć. Nie wchodziłbym tu bez pukania, lady Odila powiedziała jednak, że martwi się o twoje zdrowie i miała nadzieję, że może usnęłaś. No, ale cieszę się, że zjadłaś i wypiłaś z apetytem. Nieco zakłopotanym spojrzeniem omiótł rozliczne talerze i koszyk, który niedawno był pełen chleba. Dziwne ciało pochłonęło wieczerzę, którą mogłoby się najeść dwóch ludzi, nie został choćby okruszek. - Dziękuję ci, Mistrzu Gwiazd - odezwała się Złota Luna. - Nie przestraszyłeś mnie. Przemierzyłam długą drogę i jestem zmęczona. Wieści o ataku na cytadelę doprowadziły mnie niemalże do szaleństwa. Nie wiedziałam. Słyszałam o tym po raz pierwszy... - Niektórzy zginęli - powiedział Mikelis, siadając obok niej. - Bolejemy nad ich stratą i ufamy, że ich dusze poszybują ku zaświatom. Córko - zaniepokoił się nagle - jesteś chora? Czy mogę ci jakoś pomóc? Złota Luna poderwała się na jego uwagę o duszach i rozglądała się w około targana dreszczami. Duchy wypełniały pokój, jedne obserwowały ją, inne błądziły niespokojnie, niektóre sięgały, by jej dotknąć, pozostałe nie zwracały na nią żadnej uwagi. Nigdy nie zatrzymywały się na długo. Coś zmuszało je, by parły naprzód, by łączyły się z nurtem rzeki, która nieprzerwanie płynęła na północ. - Nie - odparła skonfundowana. - To te straszliwe wieści... Miała dość rozumu, by darować sobie wyjaśnienia. Mikelis był dobrym człowiekiem, oddanym, ale nie zdołałby pojąć, że duchy nie mogły już szybować dokądkolwiek, że wpadły w pułapkę i były więźniami. - Przykro mi to mówić - dodał. - Ale nie mamy żadnych wieści o twojej matce. Odczytujemy to jako dobry znak, że Złotej Lunie nie stała się podczas ataku żadna krzywda. - Nie stała się - energicznie zaprzeczyła czarodziejka. Lepiej już było zakończyć to wszystko i powiedzieć mu prawdę. Nie miała zbyt wiele czasu. Rzeka popychała ją naprzód. - Złotej Lunie nie stało się nic podczas ataku, bo nie było jej tam. Uciekła. Zostawiła swoich ludzi, żeby bez niej zmierzyli się ze smokiem. Mikelis wyglądał na zmartwionego. - Córko, nie wyrażaj się o swojej matce z takim brakiem poszanowania. - Wiem, że uciekła - bezlitośnie ciągnęła Złota Luna. - Nie jestem córką Złotej Luny, o czym doskonale wiesz, Mistrzu Gwiazd. Wiesz, że mam tylko dwie córki, z których jedna jest... martwa. To ja jestem Złotą Luną. Przybyłam do Solan - thus, żeby opowiedzieć swoją historię Radzie Rycerskiej i zobaczyć, czy potrafią mi pomóc, a także, by ich ostrzec. Zapewne - dodała - słyszałeś plotki o mojej „cudownej” przemianie. Mikelis najwyraźniej był zakłopotany. Oczywiście starał się w nią nie wpatrywać, choć nie potrafił oderwać od niej oczu. Patrzył, po czym odwracał szybko głowę, by za chwilę znów utkwić w niej oszołomiony wzrok. - Część z naszych młodych Mistyków udała się nie tak dawno na pielgrzymkę do Cytadeli - wyznał. - Wrócili z opowieścią, jakobyś doświadczyła cudu, i na powrót została obdarowana młodością. Nie ukrywam, że przypisałem tę historię ich tendencji do przesady - przerwał, teraz już otwarcie wpatrując się w nią. - Czy to naprawdę ty, Pierwsza Mistrzyni? Wybacz mi - dodał niezręcznie - ale otrzymaliśmy raporty, że szeregi Zakonów Mistyków przeniknęli Czarni Rycerze... - Czy pamiętasz tę noc, Mistrzu Gwiazd, kiedy siedzieliśmy pod rozgwieżdżonym niebem i rozmawialiśmy o bogach, których znałeś w młodości i o tym, jak, już będąc małym chłopcem, czułeś potrzebę zostania klerykiem Paladine? - Pierwsza Mistrzyni! - wykrzyknął Mikelis. Chwyciwszy jej dłonie, przycisnął je do ust. - To naprawdę ty, a to dopiero jest prawdziwy cud. - Nie - odparła zmęczonym głosem Złota Luna. - To ja, ale i nie ja zarazem. A to nie cud jest, tylko przekleństwo. Nie oczekuję, że zrozumiesz, bo sama nie pojmuję. Wiem, że Rycerze szanują cię i czują przed tobą respekt. Posłałam po ciebie, gdyż chciałabym, abyś oddał mi przysługę. Muszę widzieć się z Radą Rycerską i nie mogę czekać do przyszłego tygodnia, miesiąca czy kiedy indziej jeszcze zdołają uwzględnić mnie w swoim grafiku. Czy możesz umożliwić mi spotkanie z nimi teraz, dzisiaj? - Ależ mogę! - odparł z uśmiechem Mikelis. - Nie jestem jedynym Mistykiem, którego darzą szacunkiem. Kiedy usłyszą, że znajduje się tu Pierwsza Mistrzyni Złota Luna, z największą radością udzielą ci audiencji. Zebranie rady od - roczono tylko na czas kolacji. Mają do rozpatrzenia sprawę szpiega, ale to nie potrwa długo. Kiedy już uporają się z tym nieprzyjemnym zadaniem, przyjmą cię jak promyk światła w ciemnościach. - Obawiam się, że przychodzę jedynie pogłębić mrok, ale niech i tak będzie. - Czarodziejka podniosła się, chwyciła drewniany kostur. - Zaprowadź mnie do sali obrad. - Ale, Mistrzyni - zaprotestował Mikelis, również wstając - rycerze ciągle są przy stole. I pewnie zostaną tam jeszcze jakiś czas. A poza tym jest sprawa szpiega. Powinnaś zostać tutaj, gdzie wygodnie... - Mnie nigdzie nie jest wygodnie - odparła, a w jej głosie brzmiały złość i zniecierpliwienie. - Nie ma zatem znaczenia, czy zostanę tutaj, czy usiądę w sali z przeciągami. Muszę rozmawiać z Radą Rycerską dzisiaj. Kto wie, czy sprawa szpiega nie przeciągnie się, i nie powiadomią mnie, że mam się stawić jutro. - Mistrzyni, zapewniam cię... - Nie! Nie zamierzam zostać odesłana ani na następny, ani też żaden inny dzień, jaki będzie im pasował. Jeśli będę obecna w sali, nie będą mogli mnie nie wysłuchać. Aha, a ty nie odezwiesz się ani słowem o tym tak zwanym cudzie. - Oczywiście, Mistrzyni, jak sobie życzysz - przytaknął Mikelis. Jego spojrzenie i głos mówiły, że go zraniła. Był zawiedziony. Oto miał przed sobą cud, stał na wprost niego, a ona nie pozwalała mu go rozsławiać. „W moich dłoniach roztrzaskała się błękitna kryształowa laska”. Towarzyszyła Mistrzowi Gwiazd w drodze do komnaty rady, gdzie nakłonił strażników, by ją przepuścili. Kiedy naleźli się w środku, już miał spytać, czy będzie jej tam wygodnie - widziała, jak pytanie układa się w ruchu jego warg - ale zająknął się tylko i, przepraszając, łamiącym się głosem obiecał, że uda się do Lorda Rycerza i powie mu, że przybyła. Złota Luna usiadła w ogromnej, rozbrzmiewającej echem komnacie udekorowanej różami. Ich woń unosiła się w powietrzu. Czekała sama w półmroku, okna pokoju nie wychodziły bowiem na popołudniowe słońce, a rozświetlające go świece zgaszono wraz z wyjściem Rycerzy. Służący zaofiarowali się, że przyniosą lichtarze, Złota Luna wybrała jednak ciemność. Podczas gdy Złota Luna była prowadzona do komnaty rady, lady Odila eskortowała Gerarda z jego więziennej celi na spotkanie Rady Rycerskiej. Nie traktowano go podług norm Czarnych Rycerzy Neraki. Nie został przywiązany do koła ani też podwieszony za kciuki. Zaprowadzono go przed oblicze inkwizytora, a ten całe dnie zasypywał go tymi samymi pytaniami, wciąż i wciąż. Śledczy wędrował w czasie jego opowieści, pytania padały losowo - ciągle miał nadzieję, że przyłapie go na kłamstwie. Gerard został postawiony przed wyborem. Albo opowie swoją historię od początku do końca, poczynając od podróżującego w czasie zmarłego kendera, a kończąc niezamierzonym przejściem na drugą stronę barykady, by zostać adiutantem marszałka Medana, jednego z cieszących się najgorszą sławą Czarnych Rycerzy Neraki. Albo to, albo będzie powtarzał w kółko, że jest Rycerzem Solamnijskim na tajnej misji zleconej przez lorda Warrena i że posiada najzupełniej logiczne, sensowne i niewinne wytłumaczenie swojego lotu na błękitnym smoku oraz tego, że ubrany jest w strój smoczego jeźdźca Czarnych Rycerzy, co gotów jest w każdym szczególe wyjaśnić Radzie Rycerskiej. Przyznać trzeba - znalazł się między młotem a kowadłem. Gerard zdecydował się wszelako na drugie rozwiązanie. W końcu, po wielu nużących godzinach dręczących przesłuchań, inkwizytor zameldował swoim przełożonym, że więzień trzymał się swojej opowieści jak pijany płotu i że odpowie tylko na pytania Rady Rycerskiej. Sędzia dodał również, że jego zdaniem więzień bądź mówił prawdę, bądź też był najbardziej zmyślnym i przebiegłym szpiegiem swoich czasów. Nie - zależnie od tego, który osąd był słuszny, należało postawić go przed Radą Rycerską i ponownie przesłuchać. Lady Odila, prowadząc Gerarda przez hol, wyprowadziła go z równowagi, zerkając co rusz na jego włosy, które sterczały na wszystkie strony, skoro i tak nie nadawały się do niczego innego. - Są żółte - odezwał się w końcu poirytowany. - I zdałoby sieje przyciąć. Zazwyczaj nie... - Chlebek kukurydziany Tiki - powiedziała Odila, zielone oczy wbijając w jego czuprynę. - Twoje włosy są żółte jak chlebki kukurydziane Tiki. - Skąd znasz Tikę? - spytał zdumiony Gerard. - A skąd ty ją znasz? - odpowiedziała mu pytaniem. - Była właścicielką oberży Ostatni Dom w Solące, gdzie stacjonowałem, o czym już ci zresztą mówiłem, jeśli próbujesz mnie sprawdzać... - Ach - odezwała się rycerka. - Ta Tika. - Skąd się... kto ci... Oblicze lady Odili przybrało zamyślony wyraz, pokręciła głową, odmawiając udzielenia jakichkolwiek odpowiedzi. Trzymała jego ramię w kleszczowym uścisku - natura obdarzyła ją nadzwyczaj pokaźnymi i silnymi rękoma - i nieobecna duchem ciągnęła go naprzód długimi krokami, zdając się nie zauważać, że kostki miał skute łańcuchami i kajdanami, przez co, by ją dogonić, musiał drobić upokarzającym truchtem. Nie miało sensu zwracanie jej uwagi na ów fakt. Nie zamierzał odezwać się już ani słowem do tej uciążliwej kobiety, która gotowa zaraz przeinaczyć jego słowa i wykpić go albo obśmiać. Miał zaraz stanąć przed Radą Rycerską, przed lordami, którzy wysłuchają go bez uprzedzeń. Postanowił już, które fragmenty opowieści ujawni, które zaś zatai (takie, jak na przykład podróżujący w czasie zmarły kender). Jego historia, choć osobliwa, była prawdopodobna. Dotarli do Auli Rycerskiej, najstarszej budowli w Solanttius, która, zgodnie z podaniami, została wzniesiona wraz z powstaniem miasta przez syna założyciela Rycerstwa, Yinusa Solamnusa. Zbudowana z granitu wyłożonego marmurem, Aula była pierwotnie prostą konstrukcją, przypominającą zwykłą kamienicę. Przez wieki dodawano coraz to nowe kondygnacje - nowe skrzydła, wieże i iglice - tak że pojedynczy gmach przedzierzgnął się w zespół budynków skupionych wokół wewnętrznego dziedzińca. Założono tam szkołę, która uczyła aspirujących do miana Rycerzy nie tylko sztuki wojennej, ale i zasad Miary i tego, jak zasady owe należy interpretować, Rycerze Solamnijscy nie spędzali bowiem wiele czasu na wojaczce. Szlachcice sprawowali pieczę nad swoimi gminami i oczekiwało się od nich, że będą wysłuchiwać próśb, przekładać prostym ludziom literę prawa. Choć rozległy kompleks budowli przerósł już dawno określenie „aula”, Rycerze ciągle tak właśnie o nim mówili, z szacunku dla przeszłości. Częścią kompleksu były niegdyś świątynie ku czci Paladine i Kiri-Jolitha, boga szczególnie bliskiego Solamnijczykom. Po tym, jak bogowie odeszli, Rycerze z grzeczności pozwolili kapłanom zostać, ale - ponieważ ich modlitwy nie miały już mocy - ci czuli się niezręcznie, gdyż stali się bezużyteczni. Świątynie przywoływały tak bolesne wspomnienia, że zdecydowali się je opuścić. Miejsca kultu pozostały jednak otwarte. Dla Rycerzy stały się doskonałymi miejscami do nauki albo prowadzonych wieczorami długich filozoficznych dysput. W świątyniach był jakiś spokój, który ułatwiał drogę myślom, tak przynajmniej mówiono. Dla wielu młodych studentów domy modlitw były swoistą ciekawostką. Gerard nie był nigdy w Solanthus, ale pamiętał opowieści ojca i przypominając sobie teraz jego opisy, próbował odgadnąć przeznaczenie poszczególnych budynków. Poznał Wielką Aulę, oczywiście, z jej ostro spadzistym dachem, łukowatymi przyporami i zdobną kamieniarską robotą. Odila poprowadziła go do jej wnętrza. Złowił okiem potężnych rozmiarów komnatę, gdzie odbywały się spotkania rady miejskiej. Pani rycerz eskortowała go w górę krętych kamiennych schodów i przez długi, rozbrzmiewający echem kroków korytarz, który oświetlony był oliwnymi lampkami ustawiony - mi na wysokich, masywnych wspornikach wyrzeźbionych w kaniieniu na kształt panien trzymających światło w wyciągniętych dłoniach. Posągi były niesamowite - każda panna inna, każda wzorowana na żywym modelu - Gerarda jednak tak pochłonęły własne myśli, że prawie w ogóle nie zwrócił na nie uwagi. Rada, w skład której wchodziło trzech dostojników, głowy trzech Zakonów Rycerstwa - Rycerzy Miecza, Róży i Korony - właśnie się zbierała. Żołnierze stali razem na końcu holu, w pewnym oddaleniu od szlachty i kilku prostych ludzi, którzy przybyli, by wziąć udział w rozprawie, i właśnie w ciszy zbierali się w komnacie. Zebranie Rady Rycerskiej było podniosłym ceremoniałem. Prawie nikt się nie odzywał, a jeśli już, to ściszonymi głosami. Lady Odila przekazała swojego więźnia pod opiekę strażników i ruszyła poinformować herolda, że oskarżony był już obecny. Kiedy cała publiczność zajęła swoje miejsca na galerii, do sali weszli Lordowie, poprzedzani przez kilku giermków niosących sztandar Rycerzy Solamnii z wyszytym na nim mieczem, różą i zimorodkiem. Za nimi wprowadzono flagę miasta Solanthus, a na końcu proporce Lordów zasiadających w Radzie. Czekając, aż zasiądą za stołem, Gerard potoczył wzrokiem po zebranych, szukając kogoś, kto mógłby znać jego albo jego ojca. Nie rozpoznał nikogo i zamarło mu serce. - Jest ktoś, kto upiera się, że cię zna - odezwała się lady Odila, kiedy już doń wróciła. Dojrzała jego badawczy wzrok ślizgający się po publiczności i domyśliła się, czego szukał. - Naprawdę? - spytał z ulgą. - Kto to? Być może lord Jeffrey z Lynchburga albo lord Grantus? Jego opiekunka potrząsnęła głowa i zadrżała jej warga. - Nie, nie. Żaden z nich. Prawdę mówiąc, to w ogóle nie jest Rycerz. Zostanie wezwany, by zeznawać w twojej sprawie. Przyjmij, proszę, moje kondolencje. - Co... - zaczął zezłoszczony Gerard, ale uciszyła go. - A gdybyś się przypadkiem zamartwiał o swojego błękitnego smoka, uraduje cię pewnie wiadomość, że jak na razie udało mu się nam wywinąć. Jaskinia jest pusta, ale wiemy, że nadal jest gdzieś w pobliżu. Otrzymaliśmy meldunki o znikającym żywym inwentarzu. Gerard wiedział, że w tej akurat sprawie powinien trzymać stronę Rycerzy, ale odkrył, że zdążył przywiązać się do Brzytwy, który był lojalnym i wspaniałym wierzchowcem. Wzruszyło go, że smok ryzykował własnym życiem, żeby zostać na posterunku, mimo iż musiał się do tej pory zorientować, że Gerardowi przytrafiła się jakaś nieszczęśliwa przygoda. - Przyprowadzić więźnia - zawołał pomocnik szeryfa. Lady Odila wyciągnęła rękę w stronę Gerarda, by poprowadzić go do sali. - Przepraszam, ale musisz zostać w kajdanach - powiedziała doń cicho. - Takie jest prawo. Popatrzył na nią zdumiony. Choćby miał na to całe życie, nie zdołałby jej rozgryźć. Skinąwszy nieznacznie głową, wywinął się z jej uchwytu i ruszył w krok za nią. Może i wejdzie do sali rozpraw, pobrzękując kajdanami, ale zrobi to sam, stawiając dumne kroki, z podniesioną głową. Kuśtykając, przekroczył próg komnaty przy akompaniamencie szeptów i pomrukiwań zebranej na galerii publiki. Lordowie zasiadali za długim drewnianym stołem stojącym we frontowej części komnaty. Gerard był obeznany z panującymi tu zwyczajami. Brał już udział w zebraniach Rady Rycerskiej wcześniej, jako widz, wystąpił zatem na środek pokoju, by pokłonić się owym trzem, którzy będą go sądzić. Lordowie Rycerze przyglądali się mu z grobowymi minami, ale z aprobujących spojrzeń i przytakiwań zgadywał, że wywarł na nich dobre wrażenie. Wyprostował się z ukłonu i już miał wrócić na swoje miejsce na ławie oskarżonych, kiedy jego uszu doszedł głos, który zgasił wszelką nadzieję, zaprzepaścił oczekiwania i sprawił, że Gerard miał ochotę zawołać kata od razu, żeby zaoszczędzić wszystkim kłopotu. - Gerardzie! - krzyczał głos. - Tutaj, Gerardzie! To ja! Tasslehoff! Tasslehoff Burrfoot! Widownia zgromadzona była pod najbardziej odległą ścianą prostokątnego pokoju. Przed nimi zajmowali miejsca Lordowie Rycerze. Ława oskarżonych, gdzie siadali więźniowie ze strażnikami, stała na lewo od nich. Po prawej stronie, tuż pod ścianą, znajdowały się krzesła dla tych, którzy mieli Radzie Rycerskiej do przedłożenia jakieś sprawy, petycje czy zeznania. Na jednym z tych krzeseł odpoczywała Złota Luna. Już od dwóch godzin czekała, aż zbierze się Rada. Część z tego czasu przespała, choć sen, jak zwykle, nawiedzało wirujące koło wielokolorowych kształtów i obrazów. Zbudziła się, kiedy usłyszała, jak ludzie przepychają się, żeby zająć miejsca na galerii. Spoglądali na nią dziwnym wzrokiem, niektórzy otwarcie się w nią wpatrując, inni zaś niezwykle uważając, by tego nie robić. Kiedy weszli Lordowie Rycerze, każdy nisko pokłonił się przed nią. Jeden przykląkł nawet, by poprosić o jej błogosławieństwo. Złota Luna domyśliła się dzięki temu, że Mikelis wypuścił parę z ust i wieść o cudzie jej drugiej młodości rozeszła się. Z początku poirytowało ją to, ba, wściekła się nawet na Mistrza Gwiazd, że rozpowiedział o tym, o czym wyraźnie zabroniła mu mówić. Po namyśle jednak przyznała, że zachowała się nierozsądnie. Musiała przecież wytłumaczyć jakoś swój odmieniony wygląd, on zaś wyręczył ją z kolejnych nużących wyjaśnień tego, co jej się przytrafiło, opisywania owej straszliwej nocy przemiany. Przyjęła wyrazy czci Rycerza z szacunkiem i cierpliwością. Wokół niej sunęły zastępy zmarłych, którzy jak zawsze byli gdzieś w pobliżu. Mistrz Gwiazd Mikelis usiadł obok niej, by czuła się bezpieczniej i mierzył ją spojrzeniem, w którym przeplatała się bojaźń, współczucie i zakłopotanie. Nie mógł rzecz jasna pojąć, dlaczego nie biegała teraz po ulicach, dzieląc się ze wszystkimi swoim cudownym darem. Nikt nie rozumiał. Jej cierpliwość opacznie odczytali jako pokorę i za to ją poważali, choć również to mieli jej za złe. Obdarowana została wspaniałym darem, darem, który każdy inny rad byłby otrzymać. Mogła chociaż okazać, że był on jej miły. Rada Rycerska obradowała z zachowaniem rytualnych formalności, tak umiłowanych przez mieszkańców Solamnii. Ceremonie uświetniają każdy doniosły moment w życiu Solamnijczyka od kołyski aż po grób i uważa się, że dane wydarzenie nie miało tak naprawdę miejsca, o ile nie zostało okraszone niezliczonymi uroczystymi przemowami, odczytami i przytaczaniem fragmentów z Miary. Złota Luna oparła się o ścianę, zamknęła oczy i zapadła w sen. Rozpoczął się proces jakiegoś Rycerza, ale nie uczestniczyła w nim przytomnie. Monotonne głosy były niczym muzyczny podkład dla jej snu, w którym wróciła do Tarsis. Miasto atakowała ogromna eskadra smoków. Skuliła się z przerażenia, kiedy cienie ich wielobarwnych skrzydeł przemieniły jasność dnia w najciemniejszą noc. Tasslehoff wołał jej imię. Mówił coś do niej, coś ważnego... - Tas! - krzyknęła, nagle prostując się na krześle. Tas, biegnij po Tanisa! Muszę z nim porozmawiać... Zamrugała powiekami i rozejrzała się wokoło spłoszona. - Złota Luno, Pierwsza Mistrzyni - przemawiał do niej łagodnie Mikelis, głaszcząc jednocześnie kojącym gestem jej dłonie. - To był sen. - Tak - wymamrotała. - To był sen... Usiłowała przypomnieć go sobie, odkryła bowiem coś ważnego i miała podzielić się tym z Tanisem. Tanisa jednak, rzecz jasna, nie było. Nikogo znanego tam nie było. Była sama i nie pamiętała swojego snu. Wszystkie pary oczu na sali utkwione były teraz w niej. Jej wybuch przeszkodził w przesłuchaniach. Mistrz Gwiazd gestem ręki dał znać, że nic się nie stało. Lordowie Rycerze skupili zatem swoją uwagę na sprawie i wywołali Rycerza, by stanął przed nimi. Spojrzenie Złotej Luny błądziło po pokoju, przyglądając się, jak niespokojne dusze kłębią się pośród żywych. Głosy Lordów przeszły w jednostajne brzęczenie i nie zwracała na nich uwagi, aż do momentu, kiedy powołali Tasslehoffa, by złożył swoje zeznania. Stał w ławie, wyświechtana i karzeł - kowata postać między wysokimi, wspaniale odzianymi strażnikami. Ani trochę nie zmieszany, ani ździebko nie onieśmielony pokazem siły czy całą tą ceremonią, kender zdał przed Radą Rycerską sprawozdanie ze swojego przyjazdu do Solące i opowiedział o tym, co spotkało go później. Złota Luna słyszała już tę historię w Cytadeli Światła. Przypomniała sobie teraz, że Tasslehoff mówił coś o jakimś Rycerzu Solamnijskim, który towarzyszył mu w drodze do Qualinesti, gdzie udał się, by szukać Palina. Słuchając kendera, czarodziejka spostrzegła, że ów rycerz stojący w ławie oskarżonych to ten sam, który znalazł kendera w Grobowcu Ostatnich Bohaterów, ten, który był świadkiem śmierci Cararnona, a potem został i stoczył walkę z Czarnymi Rycerzami, by Palin mógł uciec z Qualinesti. Człowiek, który wykuł pierwsze ogniwo długiego łańcucha wydarzeń. Przyglądała się mu teraz z zainteresowaniem. Wszedł do sali cały nachmurzony i pełen urażonej dumy, ale teraz, kiedy kender jął przemawiać w jego obronie, jego sylwetka jednoznacznie wyrażała przygnębienie. Zgarbił się w swojej ławie, zwiesił przed sobą ręce, pochylił głowę, jakby jego los już był przesądzony i wiedział, że skończy na pieńku. Tasslehoff natomiast, czego nie trzeba chyba mówić, dobrze się bawił. - Oświadczasz zatem, kenderze, że nie jest to pierwszy raz, kiedy uczestniczysz w obradach Rady Rycerskiej - odezwał się lord Ulrich, Rycerz Miecza, który najwyraźniej starał się uświadomić Tasowi powagę sytuacji. - Oczywiście - odparł zapytany. - To była sprawa Sturma Brightblade’a. - Że jak proszę? - lorda Ulricha najwyraźniej rozbawiło to, co usłyszał. - Sturma Brightblade’a - kender podniósł głos. - Słyszałeś o Sturmie? Jeden z Bohaterów Lancy. Podobnie zresztą jak ja sarn - Tasslehoff skromnie przyłożył dłoń do piersi. Widząc, że Rycerze patrzą na niego z zakłopotaniem, zdecydował, że czas wdać się w szczegóły. - Choć nie było mnie wte - dy na Wieży Najwyższego Kleryka, kiedy sir Derek próbował wyrzucić Sturma z Rycerstwa za tchórzostwo, słyszałem 0 wszystkim od przyjaciela, Flinta Fireforge’a, kiedy już tam przybyłem po tym, jak rozłupałem smoczą kulę podczas Narady Białego Głazu. Elfy i Rycerze kłócili się wtedy, komu smocza kula ma przypaść w udziale... Lord Tasgall, Rycerz Róży, przewodniczący rady, przerwał mu. - Opowieść ta nie jest nam obca, kenderze. Nie mogło cię tam wtedy być, daj więc już spokój łgarstwu. A teraz, proszę, opowiedz nam raz jeszcze, jakim sposobem znalazłeś się w grobowcu... - Ależ on naprawdę tam był, panowie lordowie - odezwała się Złota Luna, wstając z krzesła. - Jeśli znacie własne dzieje tak, jak mówicie, powinniście przecież wiedzieć, że Tasslehoff Burrfoot był obecny podczas Narady Białego Głazu 1 że naprawdę rozłupał smoczą kulę. - Nie przeczę, że ów bohaterski kender, Tasslehoff Burrfoot, dokonał czynów, o których mówi historia, Mistrzyni odparł jej lord Tasgall łagodnym, pełnym szacunku głosem. - Być może pomyłka twoja bierze się stąd, że ten tutaj kender również zwie się Tasslehoffem Burrfootem, najpewniej na cześć swojego walecznego współziomka, który jako pierwszy nosił to imię. - Nie mylę się - ostro oświadczyła czarodziejka. - Ów tak zwany cud, który przemienił moje ciało, nie dotknął mojego umysłu. Znałam kendera, o którym mówisz. Znałam go i znam go nadal. Czyś nie słuchał jego opowieści? - spytała zniecierpliwiona. Rycerze utkwili w niej spojrzenia. Gerard podniósł głowę, a na jego policzkach zakwitł rumieniec nadziei. - Czy chcesz powiedzieć, że potwierdzasz jego słowa, Pierwsza Mistrzyni? - spytał, marszcząc brwi lord Nigel, Rycerz Korony. - Potwierdzam - przytaknęła Złota Luna. - Palin Majere i obecny tu kender przybyli do Cytadeli Światła, by spo - tkać się ze mną. Rozpoznałam Tasslehoffa. Nie należy do osób, które da się łatwo zapomnieć. Palin powiedział mi, że Tas był w posiadaniu magicznego artefaktu, dzięki któremu mógł odbywać podróże w czasie. Kender pojawił się w Grobowcu Ostatnich Bohaterów tej nocy, kiedy rozpętała się owa straszliwa burza. To była dobra noc na dokonywanie cudów - dodała tonem gorzkiej ironii. - On - lord Tasgall zerknął niepewnie w stronę Tasa - twierdzi, że Rycerz, którego sprawę rozpatrujemy, eskortował go do Qualinesti, gdzie spotkali się z Palinem Majere w domu Laurany, wdowy po lordzie Tanisie Półelfie. - Tasslehoff opowiedział mi taką samą historię, panowie lordowie. Nie mam powodu, by podważać jej prawdziwość. Jeśli wątpicie w to, co mówi on albo też kwestionujecie to, co powiedziałam ja, myślę, że łatwo można dojść prawdy. Skontaktujcie się z lordem Warrenem w Solące. - Ależ skąd, nie kwestionujemy twoich słów, Pierwsza Mistrzyni - zapewnił wyglądający na zaambarasowanego Lord Rycerz. - A może powinniście, panowie lordowie - włączyła się lady Odila. Podniosła się i stanęła na wprost Złotej Luny. - Skąd mamy wiedzieć, że jesteś tą, za którą się podajesz, tylko opierając się na twoich słowach? A dlaczego powinniśmy dać im wiarę? - Nie powinniście - odparła Złota Luna. - Masz prawo pytać, córko. Zawsze należy dociekać prawdy. Tylko dzięki pytaniom otrzymujemy odpowiedzi. - Panowie lordowie! - Mikelis był wstrząśnięty. - Ta czarodziejka i ja przyjaźnimy się od lat. Mogę poświadczyć, że to naprawdę Złota Luna, Pierwsza Mistrzyni Cytadeli Gwiazd. - Powiedz, o czym myślisz, córko - ciągnęła Złota Luna, ignorując Mistrza Gwiazd. Jej wzrok skupił się na lady Odili, tak jakby tylko one dwie znajdowały się na sali. - Powiedz z głębi serca. Zapytaj. - Dobrze więc, zapytam - rycerka zwróciła się twarzą ku Radzie. - Panowie lordowie, Pierwsza Mistrzyni Złota Lu - na ma ponad dziewięćdziesiąt lat! A ta kobieta jest młoda, piękna, silna. Jak to możliwe, że teraz, kiedy nie ma już bogów, dzieją się takie cuda? - Tak, oto jest pytanie - odparła czarodziejka i opadła na krzesło. - Czy masz na nie odpowiedź, Pierwsza Mistrzyni? - spytał lord Tasgall. Złota Luna spojrzała na niego spokojnie. - Nie, mój panie, nie mam. Poza tym, że w świecie bez bogów to, co przytrafiło się mnie, nie miało prawa się zdarzyć. Na widowni ludzie zaczęli szeptać między sobą. Rycerze wymienili powątpiewające spojrzenia. Mistrz Gwiazd Mikelis patrzał na nią bezradnie, zupełnie zbity z tropu. Rycerz, Gerard, ukrył twar? w dłoniach. Tasslehoff aż podskoczył. - Ja znam odpowiedź - krzyknął, ale pomocnik szeryfa prędko usadził go z powrotem i uciszył. - Ja też mam coś do powiedzenia - odezwał się Zagwozdek swoim cienkim nosowym głosikiem. Ześlizgnął się z krzesła, nerwowo targając brodę. Lord Tasgall łaskawie udzielił gnomowi pozwolenia na zabranie głosu. Solamnijczycy zawsze czuli pewną nić pokrewieństwa z gnomami. - Chciałem tylko powiedzieć, że w życiu nie spotkałem żadnego z tych ludzi, do czasu, aż kilka tygodni temu ten tu kender zniweczył moje plany wytyczenia mapy Labiryntu Żywego Płotu, a ta kobieta ukradła mój wehikuł podwodny. Zacząłem już zbierać fundusze na wszczęcie sprawy przeciwko nim. Może by znalazł się jakiś dobry człowiek i mnie wspomógł? Zagwozdek rozejrzał się wokoło z nadzieją. Nikt się nie znalazł, wrócił więc na swoje miejsce. Wyglądało na to, że lord Tasgall kompletnie się tego nie spodziewał, ale skinął tylko głową i polecił, by zaprotokołowano zeznanie gnoma. - Rycerz Gerard uth Mondar przemawiał już w swojej obronie - odezwał się lord Tasgall. - Słyszeliśmy również świadectwo kendera, który podaje się za Tasslehoffa Burr - fbota, lady Odili i...eee... Pierwszej Mistrzyni. Udamy się teraz na naradę, by rozpatrzyć ich zeznania. Wszyscy wstali. Rycerze udali się na naradę. Kiedy już wyszli, niektórzy ludzie usiedli na swoich miejscach, większość jednak pospieszyła na korytarz, by tam na gorąco przedyskutować całą sprawę podniesionymi głosami, które słychać było nawet w sali. Złota Luna oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy. Jedyne, czego pragnęła, to znaleźć się teraz w pokoju, sama, z dala od całego tego poruszenia, zamieszania i rwetesu. Czując czyjś dotyk na dłoni, zobaczyła stojącą nad nią lady Odilę. - Dlaczego chciałaś, żebym zapytała o bogów, Pierwsza Mistrzyni? - spytała kobieta. - Bo to było pytanie, które należało zadać, córko - odparła czarodziejka. - Czy wierzysz, że jest jakiś bóg? - Odila zmarszczyła brew. - O jednym mówiłaś... Złota Luna złapała jej dłoń i mocno uścisnęła. - Mówię, byś otworzyła swoje serce, córko. Otworzyła je przed światem. Na usta rycerki wypełzł krzywy uśmiech. - Otworzyłam raz swoje serce, Pierwsza Mistrzyni. Ktoś wszedł do środka i je splądrował. - A zatem ryglujesz je teraz lotnym dowcipem i giętkim językiem. Gerard uth Mondar mówi prawdę, lady Odilo. Och, poślą oczywiście posłańców do Solące i jego ojczystych stron, żeby potwierdzić usłyszaną historię, ale wiesz równie dobrze jak ja, że to może zająć całe tygodnie. A wtedy będzie już za późno. Wierzysz mu, nieprawdaż? - Kukurydza i bławatki - odparła rycerka, zerkając w stronę więźnia, który cierpliwie stał w ławie oskarżonych, choć znać było, że jest zmęczony. Zwróciła wzrok ku Złotej Lunie. - Może wierzę, a może nie. A jednak, jak sama powiedziałaś, tylko pytając, dostajemy odpowiedzi. Zrobię, co w mojej mocy, żeby potwierdzić albo też obalić jego zeznania. Rycerze wrócili. Złota Luna słyszała, jak odczytują orzeczenie, ale ich głosy były tak odległe, jak gdyby stali na drugim brzegu rozległej rzeki. - Zadecydowaliśmy, iż nie możemy ogłosić naszego sądu co do krytycznych kwestii podniesionych podczas niniejszej rozprawy do czasu przesłuchania dodatkowych świadków. Dlatego też posyłamy gońców do Cytadeli Światła oraz lorda Warrena w Solące. Póki co zasięgniemy informacji wśród mieszkańców Solanthus, by przekonać się, czy znajdzie się ktoś, kto znałby rodzinę oskarżonego i mógłby potwierdzić tożsamość tego mężczyzny. Do czarodziejki prawie nie dotarło to, co mówili. Czuła, że niewiele jej zostało czasu na tym świecie. Młodzieńcze ciało nie mogło już dłużej nieść duszy, która pragnęła uwolnić się od ciężaru cielesnej powłoki i zmysłów. Żyła z chwili na chwilę. Od uderzenia serca do uderzenia serca. Z każdym następnym ubywało jej sił. Było jednak coś, co musiała zrobić. Miejsce, do którego musiała się udać. - Do tego czasu - ciągnął lord Tasgall, podsumowując sprawozdanie z obrad - więzień Gerard uth Mondar, kender podpisujący się jako Tasslehoff Burrfoot oraz gnom Zagwozdek mają zostać w areszcie. Dzisiejsza sesja rady zostaje odroczona aż... - Panowie lordowie, chcę coś powiedzieć! - krzyknął Gerard, wyrywając się pomocnikowi szeryfa, który usiłował go powstrzymać. - Zróbcie ze mną, co chcecie. Wierzcie mi lub nie, jak wam się podoba - podniósł głos, żeby przekrzyczeć powtarzane przez lordów rozkazy, by zamilkł. - Proszę, błagam was! Poślijcie pomoc, wesprzyjcie elfy z Cjualinesti. Nie pozwólcie, by smoczyca Beryl bezkarnie je zgładziła. Jeśli nie dbacie o elfy, jeśli nie uważacie ich za swoich współbraci, niech przynajmniej to wam przemówi do rozumu, że kiedy już Beryl się upora z nimi, zwróci się ku północy, zwróci się ku Solamnii... Pomocnik wezwał posiłki. Kilku strażnikom udało się w końcu uciszyć Gerarda. Lady Odila przyglądała się temu wszyst - Iciemu bez słowa, zwróciła się tylko raz jeszcze w stronę Złotej Luny. Ta wyglądała, jakby zapadła w sen, głowę miała zwieszoną na piersi, ręce złożone na podołku, zupełnie jak starsza kobieta drzemiąca przy kominku albo w słonecznych promieniach, głucha na teraźniejszość, śniąca o tym, co dopiero nadejdzie. - To jest Złota Luna - szepnęła do siebie. Kiedy już zaprowadzono porządek, lord Tasgall podjął przerwany wątek. - Pierwsza Mistrzyni zostanie pod opieką Mistrza Gwiazd Mikelisa. Uprasza sieją, by nie opuszczała murów miasta Solanthus do czasu powrotu gońców. - Będę zaszczycony, jeśli zgodzisz się być gościem w moim domu, Złota Luno - odezwał się Mikelis, potrząsając nią nieznacznie. - Dziękuję ci - odparła czarodziejka, budząc się nagle. - Nie zatrzymam się jednak na długo. Mistrz Gwiazd zamrugał szybko powiekami. - Wybacz, pani, ale słyszałaś przecież, co powiedzieli Rycerze... Złota Luna, prawdę mówiąc, nie słyszała nawet słowa z tego, co powiedzieli Rycerze. Nie zważała na żyjących ani też na zmarłych, którzy skupili się wokół niej. - Jestem bardzo zmęczona - powiedziała do wszystkich i, oparłszy się na swoim kosturze, wyszła z sali. 24 Przygotowania przed końcem Kiedy tylko król uświadomił im, na jakie są narażone niebezpieczeństwo, elfy z Qualinesti zaczęły przygotowywać się, by stanąć do walki ze smoczycą i jej wojskami, które podciągały już pod stolicę. Beryl skupiła wszystkie siły i całą uwagę na zajęciu elfickiej metropolii, która przez tak wiele lat była niczym klejnot w koronie świata, a teraz miała stać się jej miastem. Już niedługo ludzie zaczną zajmować elfie domy, karczować tak umiłowane przez spiczastouchych lasy, puszczać wieprze luzem na szaber do ich ogrodów różanych. Uchodźców nie było już w mieście. Zostali poprowadzeni krasnoludzkimi tunelami, uciekli w lasy. Po ewakuacji te elfy, które zgłosiły się na ochotnika do walki ze smoczą armią, zaczęły koncentrować się na obronie miasta. Nie miały złudzeń. Wiedziały, że czeka je walka, którą wygrać mogą jedynie cudem. W najlepszym wypadku mogły opóźnić nadejście nieuchronnego. Każde kilka godzin, przez które zdołają odeprzeć napór wroga, oznaczały dla ich rodzin i przyjaciół kolejne parę mil bliżej bezpieczeństwa. Słyszały wieści, że opadła tarcza i rozwodziły się nad pięknem Silvanesti, snuły rozmowy o tym, jak kuzyni przywitają uchodźców, jak otworzą przed nimi serca i drzwi. Rozprawiały o uzdrowieniu starych ran, o przyszłym zjednoczeniu elfickich królestw. Ich król, Gilthas, rozpalił te nadzieje, dodał ognia wierze. Marszałek Medan zastanawiał się, kiedy ów młody elf w ogóle znajdował czas na sen. Był, jak się zdaje, wszędzie. W jednej chwili pod ziemią, pracując razem z krasnoludami i ich ryjącymi czerwiami, w drugiej zaś już pomagał podkładać ogień pod most na Pienistej Wodzie. Potem znowu marszałek widział, jak Gilthas ponownie schodzi do tuneli, gdzie żyła teraz większość elfów. W korytarzach owych, wykopanych prze krasnoludy, elfy dzień i noc wykuwały i naprawiały broń i zbroje, plotły liny, całe mile cienkiej, mocnej liny, która będzie potrzebna, by wcielić w życie plan króla mający na celu zgładzenie smoczycy. Każdy strzępek materiału, jakim można się było podzielić, przeznaczono na powrozy, począwszy od śpioszków, przez suknie ślubne, aż po pogrzebowe całuny. Elfy poświęciły jedwabne prześcieradła, wełniane koce z dziecięcych kołysek, gobeliny, które od stuleci ozdabiały ściany Wieży Słońca. Podarły je bez chwili namysłu. Prace nie ustawały dzień i noc. Kiedy ktoś opadał z sił, tak że nie mógł dłużej pleść czy ciąć, kiedy czyjeś ręce zaczynały drętwieć i pokrywały się pęcherzami, zaraz znajdował się zastępca. Po zmroku zwoje liny uplecione w ciągu dnia przemycano tunelami do elfich domów, oberży, tawern, sklepów i magazynów. Magowie każdą linę opatrywali zaklęciem. Czasem błądzące czarodziejskie słowa działały, czasem nie odnosiły żadnego skutku. Jeśli jakiś mag nie podołał zadaniu, inny wracał później i próbował raz jeszcze. Na powierzchni zaś Czarni Rycerze wypełniali rozkazy wytrzebienia mieszkańców Qualinostu. Wyciągali elfy z domów, bili je, pędzili do obozów jenieckich, które ustawiono za murami miasta. Żołnierze wyrzucali na bruk meble, podpalali domy, grabili i łupili. Szpiedzy Beryl, latający wysoko ponad ich głowami, widzieli to wszystko i meldowali, że jej rozkazy były wykonywane bez zarzutu. Nie wiedzieli jednak, że elfy, które za dnia kuliły się ze strachu w obozach, nocą puszczano do innych domów, gdzie rankiem znów miały być „aresztowane”. Gdyby obserwatorzy byli bardziej bystrzy, nie uszłoby pewnie ich uwadze, że wyrzucane na ulice meble skutecznie tarasowały główne arterie, a domy podpalane były w strategicznych miejscach elfickiego miasta, tak by utrudniać przemarsz oddziałów. Jedyną osobą, której Medan nie widział przez cały ten gorączkowy czas, była Laurana. Od dnia kiedy Królowa Matka tak zgrabnie pomogła mu w oszukaniu jednego ze smokowców, maskotek Beryl, marszałek zajęty był kreśleniem planów defensywy i niezliczoną ilością innych zadań, a domyślał się, że i ona nie próżnowała. Widział, jak pakuje dobytek swój i króla, szykując się do drogi na południe, choć z tego, co zdążył zauważyć, niewiele zostało jej do pakowania. Wszystkie ubrania, poza tymi, które miała na sobie, oddała, by pocięto je na linę - nawet ślubną suknię. Sama ją przyniosła, jak słyszał Medan, a kiedy elfy zaprotestowały i nalegały, by ją zatrzymała, choćby tylko ją, chwyciła parę nożyc i własnymi rękoma pocięła cudną jedwabną tkaninę na paski. Cały ten czas raczyła ich opowieściami o ślubie z Tanisem Półelfem, rozśmieszając błazeństwami kendera, Tasslehoffa Burrfoota, który zniknął gdzieś z obrączkami, a kiedy go znaleziono, był właśnie o mały włos od przehandlowania ich ulicznemu łobuzowi za słój kijanek; tym, jak Caramon Majere, drużba, był tak zdenerwowany, że kiedy przyszło do wzniesienia toastu, zapomniał imienia Tanisa. Marszałek poszedł obejrzeć ów fragment liny. Trzymał w dłoni sploty z połyskującego jedwabiu koloru hiacyntów i pomyślał sobie, że temu akurat kawałkowi nie będzie potrzebne dodatkowe zaklęcie siły, nie ze sznurka zostało bowiem uplecione, a z miłości. Medan był niezwykle zajęty. Na sen mógł wykraść nocy jedynie kilka godzin, a i te musiał sobie narzucać, wiedząc dobrze, że bez nich nie zdoła sprawnie funkcjonować. Mógł wykorzystać chwilę, by złożyć wizytę Królowej Matce, zdecydował jednak, że tego nie zrobi. Dawny związek - szanujących się wzajemnie wrogów - zmienił już swój charakter. Każde z nich wiedziało, kiedy rozstawali się podczas ostatnie - go spotkania, że nigdy już nie będzie między nimi tak jak dawniej. Medan czuł coś na kształt straty. Nie łudził się. Nie miał prawa jej kochać. Nie wstydził się swojej przeszłości. Był żołnierzem i zrobił, co powinien był zrobić żołnierz, choć oznaczało to, że miał ręce zbrukane krwią jej ludu, a tym samym nie mógł dotknąć jej i nie splamić zarazem ową czerwienią. Nigdy by tak nie postąpił. A mimo to czuł, że nie będzie im dane spotkać się spokojnie, jak starzy przyjaciele. Zbyt wiele wydarzyło się między nimi. Następne spotkanie będzie niezręczne i nieszczęśliwe dla obojga. Pożegna ją, będzie życzył jej szczęśliwej drogi na południe. Kiedy już odejdzie, a on będzie wiedział, że nigdy już jej nie ujrzy, przygotuje się na śmierć - żołnierską, na posterunku. W tej samej chwili, kiedy Gerard tak elokwentnie i zarazem na próżno przedstawiał prośbę elfów przed Radą Rycerską w Solanthus, marszałek Medan siedział w pałacu, czyniąc przygotowania do ostatniej już narady oficerów i dowódców. Zaprosił na nią również krasnoludzkiego thana, Tarna Granitowego Miecha, króla Gilthasa i jego małżonkę, Lwicę, a także elfickich dowódców. Medan przekazał królowi, że następny dzień będzie ostatnim, w którym królewska rodzina może opuścić miasto z jakąkolwiek nadzieją na ujście przed armią nieprzyjaciela. Jego zdaniem król ociągał się zbyt długo, Gilthas jednak nie zgodził się wyruszyć wcześniej. Medan tej nocy powie Lauranie: „Bywaj”. Łatwiej przyjdzie im się pożegnać, jeśli wokół będą inni. - Spotkanie odbędzie się o wschodzie księżyca - Medan poinformował Plancheta, który miał rozesłać wici do elfickich dowódców. - W moim ogrodzie. Tłumaczył się tym, że elficcy uczestnicy nie czuliby się dobrze wewnątrz grubych murów, w duszącej atmosferze kwatery głównej, po prawdzie jednak chciał pochwalić się swoim ogrodem i samemu nacieszyć nim oko, najprawdopodobniej po raz ostatni. Wymieniając tych, którzy mieli się stawić, niemalże niedbale rzucił. - ...Królowa Matka. - Nie - sprzeciwił się Gilthas. Król przemierzał pokój wzdłuż i wszerz z pochyloną głową, rękoma założonymi z tyłu, tak zatopiony w rozmyślaniach, że Medan nie spodziewał się, iż zwracał na niego jakąkolwiek uwagę, przestraszył się więc porządnie, gdy ów się odezwał. - Przepraszam, Wasza Wysokość? Gilthas zatrzymał się i podszedł do biurka, które było obecnie zaścielone wielkimi mapami miasta Qualinost i okolic. - Nie powiesz mojej matce o tym zebraniu - powiedział. - Tym razem jest to spotkanie najwyższej wagi, Wasza Wysokość - nalegał marszałek. - Będziemy finalizować plany obrony miasta i waszej bezpiecznej ewakuacji. Laurana obeznana jest w tych kwestiach, więc... - Tak - przerwał mu Gilthas grobowym głosem. - Jest obeznana. I właśnie z tej przyczyny nie chcę, by uczestniczyła w spotkaniu. Nie rozumiesz, marszałku? - dodał, przechylając się przez biurko i zaglądając głęboko w oczy Medana. - Jeśli zaprosimy ją na naradę wojenną, pomyśli, że chcemy, by podzieliła się swoją wiedzą, by wzięła udział... Nie dokończył. Wyprostował się nagle, przeciągnął dłonią po włosach i niewidzącym wzrokiem wyjrzał przez okno. Zachodzące słońce przebijało się ukośnie przez kryształowe szybki, oświetlało sylwetkę młodego króla. Medan patrzał na niego wyczekująco, czekał na dalszy ciąg zdania. Zauważył, jak napięcie ostatnich kilku tygodni postarzyło młodzieńca. Zniknął gdzieś rozmarzony poeta, toczący omdlewającym spojrzeniem po parkiecie. Prawda, była to maska, którą przywdział, by wyprowadzić w pole swoich nieprzyjaciół. Ale udało mu się oszukać ich dlatego, iż maska owa po części była z krwi i kości. Gilthas był utalentowanym poetą, marzycielem, mężczyzną, który nauczył się, by przez większość życia zamykać się w sobie, doszedł bowiem do wniosku, że nie może nikomu ufać. Twarz, jaką miał dla świata - pewnego siebie, silnego i odważnego króla - była taką samą maską, jak poprzednia. Krył się pod nią elf dręczony niewiarą w siebie, niepewnością, lekiem. Maskował się po mistrzowsku, ale promienie słońca na jego twarzy zdradziły cienie pod oczyma; napięty uśmiech zaciśniętych warg, który nie był tak naprawdę uśmiechem; źrenice, które nie w stronę światła były skierowane, tylko do wewnątrz, w mroki. „Musi być bardzo podobny do swojego ojca” - pomyślał Medan. Jaka szkoda, że nie ma go przy nim teraz, że nie może służyć mu radą, położyć mu dłoni na ramieniu i zapewnić, że jego uczucia nie świadczą o słabości, że nie czynią mu ujmy. Przeciwnie, sprawiają, że jest lepszym przywódcą, lepszym królem. Medan sam mógłby powiedzieć mu to wszystko, ale wiedział, że słowa z jego ust zostaną odrzucone. Gilthas odwrócił się od okna i tak prysnęła owa chwila. - Rozumiem - odezwał się marszałek, kiedy z niewygodnej ciszy jasno dało się wyczytać, że król nie zamierzał skończyć zaczętego zdania, zdania, które otworzyło przed marszałkiem nowe i zdumiewające możliwości. Zakładał, że Laurana zamierza opuścić Qualinost. Być może był w błędzie. - Dobrze więc. Planchet, nie powiadomimy Królowej Matki o spotkaniu. Księżyc wzeszedł i bladym, chorowitym blaskiem rozświetlił nocne niebo. Medanowi nigdy nie podobała się tarcza owego dziwnego miesiąca. W porównaniu ze srebrzystą jasnością Solinari czy płomienną czerwienią Lunitari, ten księżyc zdawał się opuszczony i potulny. Mógł sobie niemalże wyobrazić, jak ów przeprasza gwiazdy za każdym razem, kiedy pojawia się na niebie, jakby zawstydzony tym, że zajmuje miejsce w ich towarzystwie. Spełnił teraz swój obowiązek i użyczył dość blasku, by nie trzeba było ustawiać w ogrodzie płonących nieprzyjemnym ogniem pochodni czy lamp, świateł, które mogłyby zdradzić lecącemu w górze obserwatorowi, że w dole odbywała się jakaś narada. Elfy dały wyraz swojemu podziwowi dla ogrodu marszałka. W rzeczy samej, były zdumione, że człowiek potrafił stworzyć takie piękno, a ich zdumienie sprawiło Medanowi tyle samo radości co pochwały, znaczyło bowiem, że te ostatnie były szczere. Jego ogród nigdy jeszcze nie wyglądał tak niepokojąco cudnie jak tej nocy, spowity księżycową poświatą. Nawet krasnolud, dla którego rośliny nie były niczym więcej, jak tylko paszą dla bydła, rozglądał się po ogrodzie z nie tak znowu znudzoną miną, ba, nazwał go nawet „ładnym”, choć kichał później straszliwie przez całe spotkanie i ustawicznie skrobał się po swędzącym nosie. Lwica jako pierwsza miała przedstawić swój raport. Na temat ogrodu nie miała nic do powiedzenia. Była chłodna, metodyczna, najpewniej zamierzając jak najszybciej zakończyć sprawę. Powiedziała, gdzie znajdują się wojska wroga, pokazując miejsce na mapie rozłożonej na stoliku stojącym tuż obok sadzawki. - Nasze siły zrobiły, co tylko mogły, by spowolnić przemarsz wrogiej armii, ale dla tego molocha jesteśmy tak szkodliwi, jak kłujące muchy. Rozdrażniliśmy go, wyprowadziliśmy z równowagi, ukąsiliśmy do krwi. Przyhamowaliśmy, ale nie mogliśmy powstrzymać. Mogliśmy ubić setkę ludzi, ale to tylko go poirytowało. Odwołałam zatem swoich podkomendnych. Teraz pomagamy uchodźcom. Medan skinął głową. - Pójdziecie jako eskorta z królewską rodziną, do której zresztą sama należysz - dodał z grzecznym uśmiechem. Lwica nie odwzajemniła uśmiechu. Walczyła z nim przez długie lata. Nie ufała mu, za to jednak nie mógł jej winić. On również nie darzył jej zaufaniem. Miał wrażenie, że gdyby nie interwencja Gilthasa, nóż Lwicy sterczałby teraz spomiędzy marszałkowskich żeber. Młody władca elfów przybrał ponury wyraz twarzy, jak zresztą zawsze, kiedy wspominało się o jego ucieczce. Medan współczuł królowi, wiedział, co ów czuł. Większość elfów rozumiała, dlaczego musiał uciekać. Byli jednak i tacy, którzy te - eo nie pojmowali, którzy szeptali między sobą, że król zostawiał Qualinesti w potrzebie, opuszczając swoich poddanych, by zabrała ich śmierć, podczas gdy on sam będzie żył dalej. Medan nie zazdrościł młodzieńcowi tego, co leżało przed nim: życia uchodźcy, życia banity. - Osobiście przeprowadzę Jego Wysokość przez korytarze - oświadczył Granitowy Miech. - Potem zaś ci z moich, którzy zgłosili się na ochotników, zostaną w tunelach pod miastem, gotowi przyłączyć się do bitwy. Kiedy armie ciemności wkroczą do Qualinostu - krasnolud wyszczerzył zęby w całej okazałości - natkną się na coś więcej, niż wyglądające z nor świstaki. - Jakby na podkreślenie jego słów, ziemię pod ich stopami przebiegły lekkie drgania, znak, że gigantyczne glebożerne czerwie przykładały się do pracy. - Ty oraz ci, którzy ruszają z tobą, Wasza Wysokość, muszą zjawić się w tunelach z samiuteńkiego rana - dodał than. - Nie ośmielimy się czekać dłużej. - Będziemy tam - odparł Gilthas, po czym westchnął i spuścił wzrok na swoje dłonie splecione ciasno na blacie stołu. Medan odchrząknął i podjął wątek. - Skoro mowa o obronie Qualinostu - agenci wysłani na przeszpiegi do armii Beryl zameldowali, że w jej planach co do ataku nie nastąpiły żadne zmiany. Najpierw rzuci komendę pomniejszym smokom, żeby przeprowadziły nad miastem rekonesans, upewniły się, że wszystko jest w porządku i pogrążyły w smoczym strachu niedobitków na ulicach - marszałek pozwolił sobie na ponury uśmiech. - Kiedy już Beryl przekona się, że miasto jest opuszczone, a jej drogocenna kryjówka bezpieczna, wtedy sama, na czele swoich wojsk, wkroczy do stolicy. - Marszałek wskazał na mapę. - Miasto Qualinost jest chronione przed atakiem naturalną fosą - dwoma ramionami Pienistej Wody, które obejmują miasto. Otrzymaliśmy raporty, że wojska Beryl zbierają się już u brzegów tych strumieni. Odcięliśmy mosty, ale o tej porze roku rzeka jest Płytka i będą mogli pokonać ją na brodach tu, tu i tu - wskazał trzy miejsca. - Przeprawa spowolni ich, będą musieli bo - wiem dać sobie radę z wartkim nurtem, w niektórych miejscach głębokim go pasa. Nasze oddziały staną tutaj, tutaj i tutaj - jeszcze więcej odniesień do mapy - z rozkazem przepuszczenia znacznej ilości wojsk, nim przystąpią do ataku. - Spojrzał na oficerów. - Musimy jasno dać do zrozumienia żołnierzom, żeby czekali na sygnał, nim zaatakują. Chcemy, żeby wrogie wojsko rozdzieliło się, żeby jedna połowa znalazła się na jednym brzegu, druga zaś na przeciwnym. Chcemy wywołać panikę i zamieszanie, tak by ci, którzy będą usiłowali przeprawić się przez Pienistą Wodę, znaleźli się w zatorze zrobionym przez walczących o życie na drugim brzegu. Elficcy łucznicy ustawieni w tych miejscach zdziesiątkują ich salwami strzał. Armia krasnoludzka, pod dowództwem kuzyna thana - Medan skłonił się królowi - dopadnie ich tutaj, zapędzi z powrotem do rzeki. Pozostałe elfickie siły staną na zboczu, by nękać ich z flanki. Czy plan jest jasny? Zadowalający? - Dyskutowali go wcześniej już parokrotnie. Wszyscy skinęli głowami. - Ostatnia sprawa - na poprzednim spotkaniu zastanawialiśmy się nad posłaniem po Szaroszatych stacjonujących przy zachodniej granicy Qualinesti i poproszeniem ich o pomoc. Postanowiono, że nie będziemy korzystać z ich usług, jako że domniemywa się, iż owym czarodziejom nie można ufać, a domniemaniom tym sam się z całego serca przychylałem. Nie wierząc im, postąpiliśmy słusznie. Okazuje się bowiem, że znikli, l nie tylko oni przepadli bez wieści, wraz z nimi zaginął również wszelki ślad po całym Lesie Wayreth. Otrzymałem meldunek, że grupa uderzeniowa smokowców, którą odesłano na południe, by wybiła w pień uchodźców, zagłębiła się w ów las i nigdy już stamtąd nie wyszła. Nie słyszeliśmy o niej więcej i najpewniej, jak sądzę, już nie usłyszymy. Proponuję, byśmy wznieśli toast za Mistrza Wieży Wayreth. Medan podniósł kielich wypełniony elfickim winem z jednej z ostatnich butelek, jakie mu zostały. Prędzej go szlag trafi, niż pozwoli, by wyżłopały je gobliny. Wszyscy przyłączyli się do niego, czując chwilowy spokój, wiedząc, że po ich stronie, dla odmiany, stanęła potężna silą, jakkolwiek by nie była tajemnicza i kapryśna. - Usłyszałam śmiechy. Zdaję się, że odwiedzam was w dobrej godzinie - odezwała się Laurana. Medan postawił straże przy wejściu do ogrodu, ale dał im rozkaz, żeby wpuścili Królową Matkę, gdyby się pojawiła. Wstał, by oddać jej szacunek, podobnie jak wszyscy obecni. Lwica powitała teściową ciepłym pocałunkiem. Gilthas również ucałował matkę, choć rzucił przy tym pełne nagany spojrzenie w kierunku marszałka. - Postanowiłem zaprosić twoją czcigodną matkę - przyznał ten ostatni, skłaniając się królowi. - Wiem, że sprzeciwiłem się jasnemu życzeniu Waszej Wysokości, ale zważywszy na powagę sytuacji, uznałem, że najlepiej będzie, jeśli rozszerzę swój autorytet militarnego przywódcy. Jak sam powiedziałeś, panie, Królowa Matka jest osobą obeznaną w tych sprawach. - Usiądźcie, proszę - odezwała się Laurana, zajmując wolne miejsce obok marszałka. - Przepraszam, że zjawiam się tak późno, ale zaświtał mi w głowie pewien koncept i potrzebowałam czasu, by go przemyśleć, zanim o nim wspomnę. Opowiedzcie, co straciłam. Przedstawił jej w szczegółach dotychczasowy przebieg narady, nie wiedząc nawet, co mówił, powtarzając wszystko z pamięci. Tak jak jego ogród, Laurana była tej nocy niepokojąco cudna. Księżycowa poświata stłamsiła wszelkie barwy, złote włosy były więc srebrne, skóra jej biała, oczy świecące, a suknia szara. Równie dobrze mogła być zjawą, duchem jego ogrodu, unosiła się bowiem wokół niej jaśminowa woń. Wyrył sobie w pamięci ów obraz, zamierzał zabrać go z sobą do krainy śmierci, gdzie, jak wierzył, stanie się światełkiem w nieskończonych ciemnościach. Spotkanie trwało dalej. Medan poprosił o raporty elfickich dowódców. Zameldowali, że wszystko było zupełnie albo prawie gotowe. Potrzebowali więcej liny, która była już w drodze, Plotący jąnie ustawali bowiem w pracy ani też nie przerwą jej aż do ostatnich chwil. Łucznikom przekazano treść nietypowego zadania i choć zdawało im się ono zrazu dziwnym i trudnym, prędko się z nim oswoili i teraz czekali tylko na sygnał do ataku. - Absolutnie... absolutnie najważniejsze jest - Medan powtórzył to stanowczo - by smoczyca nie dojrzała nawet jednego elfa na ulicach. Beryl musi myśleć, że miasto jest opustoszałe, że wszyscy mieszkańcy albo uciekli, albo trzymani są w niewoli. Rycerze będą otwarcie patrolować miasto w towarzystwie elfów przebranych za Rycerzy, którzy mają zapełnić nasze szeregi. Jutrzejszej nocy, kiedy już upewnię się, że rodzina królewska jest bezpiecznie w drodze - mówiąc to, zwrócił wzrok na króla i Gilthas odpowiedział mu niechętnym skinieniem głowy - poślę do Beryl posłańca, który przekaże jej, że miasto Qualinost poddaje się jej potędze i że spełniliśmy wszelkie jej żądania. Zajmę swoją pozycję na szczycie Wieży Słońca i wtedy... - Wybacz, marszałku Medanie - przerwała mu Laurana - ale nie spełniłeś żądań smoczycy. Medan domyślał się, co zaraz nastąpi. Poznał po sztywnej srogości Gilthasa i jego nagłej bladości, że on również się domyślał. - To ty mi wybacz, pani - odezwał się spokojnie - ale nie potrafię sobie przypomnieć czegokolwiek, o czym bym zapomniał. - Beryl żądała, by przekazano jej całą rodzinę królewską. Wydaje mi się, że znalazłam się wśród wymienionych po imieniu. - Ku mojemu głębokiemu żalowi - odparł marszałek z krzywym uśmiechem - członkowie rodziny królewskiej zdołali uciec. W tej chwili podąża za nimi pościg i jestem pewien, że zostaną pochwyceni... Laurana pokręciła głową. - To się nie uda, marszałku. Beryl nie jest głupia. A będzie podejrzliwa. Całe nasze starannie nakreślone plany mogą zdać się na nic. __ Ja zostanę - stanowczo oświadczył Gilthas. - Tak, właśnie to zamierzam zrobić. Smoczyca nie będzie miała podejrzeń, kiedy zobaczy mnie, więźnia marszałka, stojącego obok niego na szczycie wieży. Chętnie pochwyci mnie w swoje łapy - Ty, matko, poprowadzisz elfy na tułaczkę. Ty przedłożysz naszą sprawę Silvanestyjczykom. Ty jesteś dyplomatą. Lud ufa tobie. - Lud ufa swojemu królowi - odparła cicho Laurana. - Matko... - głos Gilthasa stał się jedną boleścią, błaganiem. - Matko, nie możesz tego zrobić! - Mój synu, ty jesteś królem Qualinesti. Nie należysz już do mnie. Do siebie również nie. Istniejesz dla nich. - Sięgając przez stół, Laurana chwyciła dłoń syna. - Rozumiem, jak trudno przychodzi zaakceptowanie odpowiedzialności za tysiące istnień. Wiem, z czym przychodzi ci się zmierzyć. Dla tych, którzy przyjdą do ciebie, szukając odpowiedzi, będziesz miał jedynie więcej pytań. Zrozpaczonym będziesz musiał powiedzieć, że wierzysz, choć ta sama rozpacz miażdżyć będzie twoje serce. Struchlałym nakażesz odwagę, samemu drżąc wewnątrz ze strachu. Potrzeba wielkiego męstwa, by stanąć naprzeciw smoka, mój synu, i podziwiam cię za to, że takie okazujesz, ale jest ono niczym w porównaniu z odwagą, która będzie potrzebna, by poprowadzić twój lud ku przyszłości, przyszłości uplecionej z niepewności i niebezpieczeństwa. - A co, jeśli nie dam rady, matko? - Gilthas zapomniał o tym, że prócz nich byli jeszcze inni. Rozmawiał tylko z Laurana. - Co, jeśli ich zawiodę? - Tak się stanie, mój synu. Raz po raz sprawiał im będziesz zawód. Ja zawiodłam tych, którzy podążyli za mną, kiedy przedłożyłam swoje zachcianki nad ich potrzeby. Twój ojciec zawiódł swoich przyjaciół, kiedy opuścił ich w pogoni za swoją miłością do Smoczej Pani Kitiary. - Laurana zaniosła się drżącym śmiechem. Jej oczy zabłysnęły łzami. - Jesteś dzieckiem niedoskonałych rodziców, mój synu. Będziesz potykał się, upadał na kolana i leżał posiniaczony w pyle, tak jak niegdyś my. Ale prawdziwą klęskę poniesiesz dopiero, kiedy w tym pyle zostaniesz. Kiedy jednak staniesz znów na nogi i ruszysz dalej, prze kujesz swoją porażkę w sukces. Gilthas przez długą chwilę nie odezwał się ani słowem. Mocno ściskał dłoń matki. Laurana nie uwalniała się z tego uścisku, wiedziała bowiem, że gdy już puści j ego dłoń, puści ją na zawsze. - Nie zawiodę cię, matko - powiedział miękko król. Uniósł jej rękę do ust i z żarem ucałował. - Nie zaprzepaszczę pamięci ojca - puściwszy ją, podniósł się. - Zobaczę się z tobą z rana, matko. Zanim wyruszę - mówiąc to, nie zająknął się nawet. - Tak, Gilthasie - odparła - będę czekać. Skinął głową. Będą się żegnać tak całą wieczność. Pełne błogosławieństw, rozrywające serca słowa ostatniego rozstania były przeznaczone tylko dla ich uszu. - Skoro to już wszystko, marszałku - odezwał się Gilthas, odwróciwszy w końcu wzrok - mam jeszcze przed sobą sporo pracy tej nocy. - Rozumiem, Wasza Wysokość - odparł Medan. - Zostały nam jeszcze do omówienia drobne sprawy mniejszej wagi. Dziękuję ci za przybycie. - Drobne sprawy mniejszej wagi - mruknął Gilthas. Odwrócił się do swojej matki. Wiedział doskonale, o czym będą dyskutować. Wziął głęboki haust powietrza. - A zatem dobrej nocy, marszałku, i niech szczęście sprzyja tobie i wam wszystkim. Medan wstał. Uniósł swój kielich z elfickim winem. - To na twoje ręce, królu. Elfy podniosły głosy unisono. Granitowy Miech wykrzyczał toast swoim serdecznym rykiem, od którego marszałek aż się skulił, a jego wzrok prędko powędrował ku niebu, mając nadzieję, że żaden ze szpiegów Beryl nie kręcił się w pobliżu. Laurana podniosła swoją szklanicę i wzniosła toast na cześć swojego syna głosem aksamitnym, pełnym miłości i dumy. Gilthas, wzruszony, skinął tylko głową. Bał się przemówić, bo nie ufał swoim uczuciom. Jego małżonka otoczyła go ra - mieniem. Planchet ruszył za nim. Król nie miał żadnej innej straży. Przeszedł zaledwie kilka kroków, kiedy przystanął i spojrzał ponad ramieniem. Jego oczy odszukały marszałka. Mężczyzna odczytał ich cichą wiadomość i przeprosiwszy zebranych, podszedł, by towarzyszyć królowi przez pogrążony w ciemnościach dom. Gilthas nie powiedział ani słowa, aż dotarli pod drzwi. Przystanąwszy, odwrócił się do Medana. - Wiesz, co planuje moja matka, marszałku. - Myślę, że tak, Wasza Wysokość. - Czy zgadzasz się, że tak wielkie poświecenie z jej strony jest konieczne? - spytał król, nieomalże gniewnym tonem. - Czy pozwolisz, by dopięła swego? - Wasza Wysokość - odparł zakłopotany Medan znasz swoją matkę. Myślisz, że istnieje jakiś sposób, by ją powstrzymać? Gilthas wpatrywał się w niego, po czym wybuchnął śmiechem. Kiedy śmiech niebezpiecznie zbliżył się do łez, zamilkł, aż nie doszedł z powrotem do siebie. Wciągnął głęboko powietrze, spojrzał na marszałka. - Istnieje szansa, byśmy mogli pokonać Beryl, a nawet ją zniszczyć. Szansa, że jej armia zostanie powstrzymana, że zmusi się ją do odwrotu. Istnieje taka szansa, prawda, marszałku? Medan zawahał się, nie chcąc nęcić nadzieją tam, gdzie jego zdaniem nie było żadnej. A jednak, czy któryś z nich wiedział na pewno, co może przynieść przyszłość? - Jest takie stare solamnijskie powiedzenie, Wasza Wysokość, przysłowie, które mówi, że szansa jest taka mniej więcej jak to, że księżyce spadną z nieboskłonu - Medan uśmiechnął się. - Jak Wasza Wysokość wie, księżyce spadły z nieba, powiem więc tyle tylko, że owszem, istnieje taka szansa. Zawsze istnieje jakaś szansa. - Możesz wierzyć albo nie, marszałku Medanie, ale podniosłeś mnie na duchu - odparł Gilthas. Wyciągnął rękę. Żałuję, że byliśmy sobie wrogami. Człowiek przyjął dłoń króla i przykrył ją swoją drugą dłonią. Znał niepokój, który zalągł się w sercu młodego elfa i żywił doń szacunek za to, że nie mówił o nim głośno, że nie umniejszał przez to poświęcenia Laurany. - Bądź, proszę, spokojny, Wasza Wysokość, że troska 0 Królową Matkę będzie dla mnie świętym obowiązkiem - odparł Medan. - Najświętszym w całym moim życiu. I przysięgam przed tobą na moje uwielbienie i szacunek dla niej, że będę wierny tej powinności do ostatniego tchu. - Dziękuję ci, marszałku - odezwał się słabym głosem Gilthas. - Dziękuję. Uścisk dłoni był krótki, zaraz potem król wyszedł. Medan stał przez chwilę w drzwiach, przyglądając się, jak Gilthas oddala się ścieżką, która w księżycowej poświacie jaśniała szaro 1 srebrzyście. Przyszłość, jaka rozścielała się przed marszałkiem, była ponura i niewesoła. Na palcach jednej ręki mógł policzyć dni życia, jakie mu zostały. Mimo to jednak, pomyślał sobie, nie zamieniłby jej na przyszłość, która czekała tego młodego mężczyznę. Tak, Gilthas będzie żył, ale jego życie nigdy już nie będzie należało do niego. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie leżały mu na sercu losy jego ludu. Leżały jednak, a troska owa miała zesłać na niego śmierć. 25 Osobno razem Po kilku jeszcze pytaniach i dygresjach dowódcy rozeszli się. Medan i Laurana nie odezwali się do siebie ani słowem, ale słowa nie były im już potrzebne. Została po tym, jak już wszyscy poszli i stali teraz zarazem osobno i razem. Osobno i razem. Medan dumał nad sensem tej frazy. Wyrażała, jak mniemał, wszystko, czym dwoje ludzi może być dla siebie nawzajem. Osobno. Razem. Marzenia i tajemnice naszych serc można przekuć w słowa, są one jednak marnymi sługami. Słowa nigdy w pełni nie potrafią oddać tego, co chcemy nimi przekazać, gubią się bowiem i jąkają, zmieniają najkruchszą porcelanę w kupkę skorup. Można mieć jedynie nadzieję, że na naszej drodze znajdzie się ktoś, kto zechce podążać w tym samym kierunku, rad stawiać kroki w milczeniu, albowiem serca rozumieją się najlepiej, gdy usta pozostają zamknięte. Siedzieli we dwójkę w ogrodzie pod zwieszającym się księżycem, dziwnym i bladym, własnym zaledwie duchem. - Beryl zjawi się lada chwila w Qualinoście - odezwał się Medan z satysfakcją. - Nie przepuści okazji, żeby zobaczyć, jak ty - Złoty Generał, która pokonała Królową Takhisis - kulisz się z przerażenia przed jej nadętym majestatem. Damy Beryl to, czego chce. Odegramy wyborne przedstawienie. - Zaiste, odegramy - odparła Laurana. - Mam w tej materii parę pomysłów, marszałku. Mówiłam ci o nich już wcześniej tego wieczoru - rozejrzała się z żalem po ogrodzie. - To miejsce jest tak piękne, że aż przykro je opuszczać, a jednak to, co mam ci do pokazania, najlepiej oglądać pod osłoną mroku. Czy potowarzyszysz mi do Qualinostu? - Jestem do twojej dyspozycji, pani - odparł. - Droga jest długa, a może być również niebezpieczna. Kto wie, czy gdzieś nie czają się zabójcy Beryl? Pojedziemy, jeśli nie masz nic przeciwko. - Ruszyli konno przez rozświetloną księżycowym blaskiem noc. Rozmawiali o smokach. - O Złotym Generale powiada się, że nigdy nie zaznała smoczego strachu - mówił Medan, spoglądając z podziwem na Lauranę. Po mistrzowsku kierowała koniem, choć zarzekała się, że od lat nie siedziała w siodle. Królowa uśmiechnęła się smutno, potrząsnęła głową. - Ci, którzy tak mówią, nigdy mnie nie znali. Smoczy strach był przeraźliwy. Nigdy nie zelżał. - Jak zatem dawałaś sobie radę? - spytał. - Zgładzałaś bowiem smoki i trzeba przyznać, nie brakowało ci w tym względzie biegłości. - Byłam tak przerażona, że lęk stał się częścią mnie odparła miękko Laurana, nie patrząc w jego stronę, tylko spoglądając w noc. - Czułam jego puls i bicie niby straszliwego serca, które zupełnie nie mieściło się w moich piersiach, zawsze bowiem zdawało się, że wykrada mi oddech. - Zamilkła na chwilę, wsłuchując się w echa przeszłości. On nie słyszał już tych głosów, pamiętał jednakże, że potrafiły nawiedzać kobietę czy mężczyznę, nie odzywał się zatem. - Początkowo wydawało mi się, że nie dam rady. Byłam zdjęta zbyt wielkim przerażeniem, ale wtedy pewien mędrzec - zwał się Elistan - nauczył mnie, że nie powinnam obawiać się śmierci. Przed śmiercią nie można uciec, stanowi ona część życia. Przychodzi po każdego z nas - po ludzi, elfy, nawet smoki. Żyjąc, pokonujemy śmierć, zwyciężamy ją, dokonując w naszym życiu rzeczy, które będą trwalsze niż ono samo. Lęk jest tym, czego się boję, marszałku. I nigdy się go nie pozbyłam. Nieustannie i nim walczę. - Jechali w ciszy, osobno i razem. Wtedy powiedziała: - Chciałam ci podziękować, marszałku, za to, że dałeś mi dowód przyjaźni, nie próbując odwieść mnie od mojego planu. - Skłonił głowę w podzięce, choć nadal milczał. Miała jeszcze coś do powiedzenia. Zastanawiała się, jak ubrać to w słowa. - Wykorzystam tę okazję, by dokonać zadośćuczynienia - ciągnęła, mówiąc teraz nie tylko do niego, ale i do duchów przeszłości. - Byłam ich generałem, ich przywódcą. Opuściłam ich. Porzuciłam. To był przełomowy moment w Wojnie Lancy. Żołnierze szukali we mnie przewodnictwa, a ja zostawiłam ich własnemu losowi. - Zostałaś postawiona przed wyborem między miłością i obowiązkiem i wybrałaś uczucie. Ja dokonałem podobnego wyboru - powiedział, przebiegając spojrzeniem po osikach, wśród których jechali. - Nie, marszałku - zaprzeczyła - ty wybrałeś obowiązek. Obowiązek wobec tego, co obdarzyłeś miłością. A to co innego. - Z początku, być może - zgodził się. - Ale nie w ostatecznym rozrachunku. Spojrzała w jego stronę i posłała mu uśmiech. Zbliżali się do Qualinostu. Miasto było puste, zdawało się wyludnione. Medan ściągnął lejce swojego konia. - Dokąd zmierzamy, pani? Nie powinniśmy jechać tak otwarcie ulicami. Ktoś nas może zobaczyć. - Kierujemy się ku Wieży Słońca - odparła. - Tam znajdziemy narzędzia, które potrzebne są do urzeczywistnienia mojego planu. Nie wyglądasz na przekonanego, marszałku. Zaufaj mi - spojrzała na niego z figlarnym uśmieszkiem, kiedy pomagał jej zsiąść z końskiego grzbietu. - Nie mogę obiecać, że księżyc spadnie z nieba. Ale mogę złożyć na twoje ręce dar gwiazdy. Ulice Qualinostu świeciły pustkami, nie było na nich ani duszy. Trzymali się gęstych cieni, czuli bowiem obec - ność podniebnych zwiadowców, choć nie potrafili ich dojrzeć. Trudno byłoby wypatrzyć smoki w księżycowym świetle, przez całun przedświtowej mgły unoszącej się sponad rzeki i czule oplatającej pnie osik. Wczesny ranek był cichy, dziwnie cichy. Zwierzyna przypadła do ziemi, ptactwo skuliło się cichutko wśród gałęzi. W powietrzu unosił się smród pożogi, odór smoka i stęchła woń śmierci, a wraz z ich nadejściem uciekała każda żywa istota. - Wszyscy, których natura obdarowała zmysłami - powiedział do siebie Medan. - A potem i reszta nas. Tak głęboka była cisza, że pomyślał sobie, iż gdyby tylko uważniej się przysłuchał, usłyszałby bicie serc ukrytych w domach mieszkańców. Serc bijących miarowo, serc łomoczących szybko, serc drżących ze strachu. Wyobrażał sobie kochanków i przyjaciół pogrążonych w mroku i owej strasznej ciszy, trzymających się za ręce. Dotyk zastępował słowa, które nie mogły zostać wypowiedziane, a nawet jeśli, nie byłyby trafne. Stanęli pod Wieżą Słońca, akurat kiedy księżyc opuszczał nieboskłon. Wieża, wzniesiona przy wschodniej granicy Qualinostu, była ozdobą najwyższego wzgórza. Rozciągał się z niej niesamowity widok na panoramę miasta. Została wykonana z polerowanego złota, które pod pierwszymi promieniami świtu lśniło jak drugie słońce, zajmowało się od niego ogniem ciepła, życia i radości z nowego dnia. Światło, jakie od niej biło, oślepiało jaskrawym blaskiem. Kiedy Medan zbliżał się do budowli za dnia, częstokroć musiał odwracać oczy, w przeciwnym bowiem razie mógł stracić wzrok. W nocnej godzinie wieża odbijała światło gwiazd, trudno było zatem odróżnić ją samą - z miriadami srebrzystych plamek ślizgających się po jej powierzchni - od scenerii czarnego nieba. Weszli do wieży przez korytarz, którego wrota nigdy nie były zamykane i przeszli przezeń do małej komnaty. Laurana wzięła z sobą małą latarenkę, żeby oświetlała im drogę. Pochodnia byłaby za jaskrawa, zbyt rzucająca się w oczy dla kogoś, kto stałby na zewnątrz. Medan odwiedzał wieżę już wcześniej z okazji przeróżnych ceremonii. Jej uroda nigdy nie przestała go zachwycać, pięła się setki stóp w niebo jedną centralną iglicą i dwoma mniejszymi, wznoszącymi się po jej bokach. Osoba stojąca na posadzce mogła dojrzeć samiuteńki szczyt, zwieńczony cudowną mozaiką. Serpentyna okien ciągnąca się wzdłuż ścian wieży chwytała promienie słońca i posyłała je w dół, ku stojącej pośrodku głównej komnaty mównicy. Było zbyt ciemno, by marszałek zdołał wypatrzyć mozaikę, która przedstawiała niebo za dnia i niebo w nocy. W ten sposób Qualinestyjczycy symbolicznie zobrazowali swój związek z silvanestyjskimi kuzynami. Twórca mozaiki był optymistą, przedzielił bowiem oba nieboskłony wstęgą tęczy. Lepiej by było, gdyby w jej miejsce wstawił złamaną błyskawicę. - Być może istnieje jakaś przyczyna - odezwała się miękko Laurana, podnosząc oczy na mozaikę nie oświetloną jeszcze słonecznymi promieniami, a ciągle skrytą w mroku cieni. - Być może ofiara mojego ludu jest konieczna dla nowego początku - początku, w którym nasze dwa rozłączone rody na powrót staną się jednością. Medan mógłby wyjaśnić jej, że przyczyny zniszczenia Qualinostu nie miały nic wspólnego z nowymi początkami. Były to przyczyny złe i okrutne, osadzone w smoczej nienawiści do wszystkiego, co darzyła podziwem, potrzebie, by obrócić w proch to, czego sama nigdy nie zdołała stworzyć i zniszczyć to, co tak usilnie pragnęła posiąść. Zatrzymał swoje przemyślenia dla siebie. Jeśli taka wersja historii koiła Lauranę, pragnął, by w nią uwierzyła. A kto wie, może ostatecznie ich myśli były jedynie dwiema stronami tej samej monety. Jej strona jasną, jego zaś ciemną. Opuściwszy główną komnatę, Laurana poprowadziła marszałka po stopniach w stronę krużganka, który ją okalał. Srebrne i złote odrzwia stały rzędem wzdłuż okrągłego korytarza. Zaczęła liczyć drzwi. Kiedy dotarła do siódmych z rzędu, licząc po obu stronach, z błękitnego welwetowego woreczka Przywiązanego do pasa wyjęła klucz. Klucz również wykona - ny był ze srebra i złota. Siódme drzwi zdobiło wyobrażenie osikowego drzewa, którego gałęzie wznosiły się ku słońcu. Medan nie wypatrzył żadnego zamka. - Wiem, co znajduje się za tymi drzwiami - odezwał się. - Królewski Skarbiec. - Przykrył dłonią jej ręce, powstrzymał je. - Czy jesteś pewna, że chcesz, bym go zobaczył, pani? Są w nim tajemnice, których elfy pilnowały od tysięcy lat. Być może nie najmądrzej jest je zdradzać, nawet teraz. - Stalibyśmy się jak ten skąpiec z opowieści, który ciuła każdy grosz na czarną godzinę, a w rezultacie zagładzą się na śmierć. Czy chciałbyś, żebym trzymała w zamknięciu to, co może nas uratować? - spytała Laurana. - Jestem wdzięczny za twoje zaufanie do mnie, pani - skłonił się marszałek. Laurana odliczyła siedem gałęzi od dolnego konaru, na nich zaś odliczyła siedem listków i siódmego dotknęła kluczem. Drzwi nie otwarły się. One znikły. Medan miał teraz przed oczyma ogromną salę, w której murach złożone zostało całe bogactwo elfickiego królestwa Qualinost. Kiedy Królowa Matka podniosła latarenkę, widok był jeszcze bardziej oślepiający niż refleksy słonecznych promieni na sylwetce wieży. Kufry stalowych, złotych i srebrnych monet zaścielały podłogę. Oręż niezwykłej roboty i urody wisiał w szeregach na ścianach. Baryłki pełne szlachetnych kamieni i pereł stały na posadzce. Królewskie klejnoty - korony, berła, diademy, płaszcze aż ciężkie od rubinów, diamentów i szmaragdów - leżały rozłożone w wyściełanych welwetem gablotach. - Nie ruszaj się, marszałku - ostrzegła do Laurana. Medan wcale nie miał zamiaru się ruszać. Stał jak wryty w drzwiach. Rozglądał się wokoło i wzbierał w nim gniew. Z wyrazem wściekłości odwrócił się do Laurany. - Mówisz o skąpcach, pani - powiedział, robiąc gest dłonią. - Masz dość bogactw, by kupić każdego najemnika na Ansalonie, a ty miast złotem, szafujesz życiem własnego ludu! - Kiedyś, dawno temu, w czasach Kith-Kanan należały jo nas takie skarby - odparła Laurana. - Ale to tylko wspomnienie. W chwili kiedy z jej ust padło to słowo, zrozumiał. Przejrzał iluzję i zobaczył rzeczywistość. Pod jego stopami zionęła głęboka jama. Pojedyncze spiralne schody wykute w kamieniu prowadziły prosto w mrok. Każdy, komu obca była tajemnica komnaty, zrobiłby pewnie krok czy dwa po iluzorycznej podłodze, zanimby runął prosto w objęcia śmierci. Ich jedynym światłem był pojedynczy promień z małej latarenki. Prowadzony jej czystym i równym płomieniem, Medan ruszył za Laurana w dół schodów. Na dnie leżały prawdziwe skarby elfickiego królestwa Qualinost: jedna jedyna skrzynia i kilka worków stalowych monet. Kilka pustych kufrów z otwartymi wiekami zdążyły zasiedlić pająki i myszy. Broń, niegdyś zdobiącą ściany, dawno już zabrano. Poza jednym okazem. Na hakach wspierała się piechurska włócznia. Kiedy padło na nią światło latarenki, błysnęła srebrem, tak jak niegdyś jaśniał księżyc Solinari. - Smocza lanca - odezwał się marszałek Medan, a w jego głosie pobrzmiewała pełna grozy fascynacja. - Nigdy żadnej co prawda nie widziałem, ale poznałbym ją wszędzie. Laurana spojrzała na lancę z cichą dumą. - Chciałabym ci ją dać, marszałku Medanie - zerknęła na niego przez ramię. - Czy pojmujesz już, jaka jest istota mojego planu? - Być może pojmuję - odparł powoli. Nie mógł oderwać łapczywego wzroku od smoczej lancy. - Chyba właśnie zaczynam. - Chciałabym powiedzieć ci, że miała jakąś bohaterską Przeszłość - powiedziała - ale tego nie wiemy. Lanca została przekazana Tanisowi krótko po naszym ślubie. Przyniosła mu ją jakaś kobieta. Mówiła, że natknęła się na nią, porządkując rzeczy męża po jego śmierci. Dbał o nią, jak miłujący ojciec i zostawił wiadomość, by podarować ją komuś, kto zrozumie. Wiedziała, że walczył na wojnie, ale nigdy nie chwalił się swoimi dokonaniami. Powiedział, że wypełnił swój obowiązek, jak wielu innych. Że nie zrobił niczego nadzwyczajnego. - A jednak, o ile sobie przypominam, jedynie wojownicy, którzy wsławili się w walce i którzy byli zaprawieni w bojach, mogli dostąpić zaszczytu dzierżenia smoczej lancy. - Widzisz, marszałku, ja go znałam. Pamiętałam go. Och, nie jego osobiście. Ale pamiętałam tych wszystkich, którzy zgodzili się na wiele wyrzeczeń, byle tylko przyłączyć się do naszej sprawy, a których nigdy nie wysławiały słowa pieśni ani nie uczyniły nieśmiertelnymi grobowce czy pomniki. Wracali, by dalej prowadzić swoje żywoty jako rzeźnicy, szwaczki, farmerzy czy pasterze. To, co uczynili, uczynili tylko dlatego, że czuli, iż taki był ich obowiązek. Pomyślałam, że stosownym będzie użycie tej lancy. Co zaś się tyczy reszty broni, która tu leżała, wiele przekazałam na ręce uchodzących z Qualinostu. Więcej jeszcze zostało przydzielone tym, którzy zostali, by walczyć. W tej szkatułce - Laurana pogładziła pudełko rzeźbione prosto i bez ozdób w różanym drewnie - znajdują się naprawdę cenne starożytne klejnoty. Zostaną tutaj, gdyż są symbolem przeszłości i jej świetności. Gdy nadejdzie w przyszłości taki czas, że znów zapanuje pokój, ujrzą światło dzienne. Gdy nadejdzie czas, że żaden z żyjących nie będzie już nas pamiętał, być może ktoś je odkryje i marzenia elfów raz jeszcze rozkwitną na świecie. Odwróciła się od szkatułki z drewna różanego, położyła dłoń na konarze. „Dziwne”, pomyślał, „co może robić gałąź na podłodze komnaty”. Uklęknąwszy przed nim, odsunęła kawałek drewna, który zupełnie nie odróżniał się od reszty. Teraz Medan mógł zobaczyć, że gałąź została przepiłowana wzdłuż, by utworzyć coś na kształt futerału. Laurana podniosła wieko. W środku leżał dwuręczny miecz o szerokim ostrzu. Potrzeba było dwóch silnych dłoni, by unieść olbrzymią klingęOstrze, wykonane z lśniącej stali, zachowało się w doskonałym stanie, bez choćby cętki rdzy, ani jednej rysy czy śladu wyszczerbienia. Miecz był prosty, nie zdobiły go żadne wymyś|e ornamenty, które żółtodzioba przyprawiają o zawroty głowy, weterana zaś o nudności. Miał tylko jedną ozdobę. W głownię wprawiono połyskujący gwiaździsty szafir, wielki jak zaciśnięta pięść. Miecz był olśniewający, okaz śmiercionośnego piękna. Medan wyciągnął tęsknie dłoń, po czym zatrzymał ją w powietrzu. - Weź go, marszałku - zachęciła Laurana. - Miecz jest twój. Chwycił rękojeść, podniósł broń z gałęziastego futerału. Zamachnął się nim lekko, sprawdził wyważenie. Miecz mógł być równie dobrze wykuty dla niego. Zdumiało go, że choć sprawiał wrażenie ciężkiego, był wykonany tak znakomicie, że z łatwością potrafił go utrzymać. - Miecz nazywa się Zagubiona Gwiazda - powiedziała Laurana. - Wykonano go dla elfickiego paladyna, Kalitha Riana, który prowadził elfy do boju przeciwko siłom Takhisis w Pierwszej Wojnie Smoków. - Skąd nazwa? - zaciekawił się Medan. - Zgodnie z tym, co podają legendy, kiedy kowal przyniósł Kalithowi Rianowi ów miecz, opowiedział elfickiemu lordowi taką historię. Gdy wykuwał ostrze, ujrzał gwiezdną smugę przecinającą nieboskłon. Następnego ranka, kiedy zjawił się w kuźni, by dokończyć pracę, znalazł w palenisku, wśród żarzących się węgli, ów gwiaździsty szafir. Przyjął go jako znak od bogów i umieścił w głowni miecza. To Rian nazwał klingę Zagubioną Gwiazdą. Z nią w dłoni zgładził wielkiego czerwonego smoka Ognistego Kła, w swojej ostatniej potyczce, sam zginął bowiem później w bitewnej zawierusze. Mówi się, że miecz jest magiczny. Medan zmarszczył czoło i podał miecz Lauranie, rękojeść kierując w jej stronę. - Dziękuję ci, pani, ale wolałbym popróbować szczęścia ze zwykłym mieczem, wykutym ze zwyczajnej stali. Nie zda m’ się ostrze, które z nagła w środku bitwy zacznie śpiewać elfickie piosenki albo takie, które i mnie, i siebie przemieni w parę splecionych węży. Takie okoliczności zazwyczaj wybijają mnie z rytmu. - Ten miecz nie zacznie śpiewać, marszałku, zapewniam cię - obiecała Laurana przez perlisty śmiech. - Wysłuchaj mnie do końca, zanim odmówisz. Mówi się, że ten, kto zajrzy w Zagubioną Gwiazdę, kiedy ta zabłyśnie, nie będzie mógł odwrócić wzroku ani też uczynić czegokolwiek poza wpatrywaniem się w klejnot. - Jeszcze gorzej - odparł zniecierpliwiony. - Zadurzę się we własnym orężu. - Nie ty, marszałku. Smoczyca. I choć ofiarowałam ci smoczą lancę, nie ty będziesz ją trzymał. Tylko ja. - Rozumiem - zamyślił się Medan. Nadal trzymał miecz, wpatrywał się weń z nowo nabytym szacunkiem. - Tej nocy, kiedy zmierzałam na spotkanie w ciemnościach, przypomniałam sobie o mieczu i jego historii i uświadomiłam, że może na coś się przydać. - Przydać się! To przecież zupełnie zmienia postać rzeczy! - wykrzyknął Medan. Zdjął smoczą lancę ze ściany i przyglądał się jej z zainteresowaniem, trzymał z czcią. Był wysokim mężczyzną, a mimo to lanca górowała nad nim jeszcze jakieś dwie stopy. - Widzę jedną trudność. Niełatwo będzie ukryć tę lancę przed Beryl. Z tego, co sobie przypominam, smoki są dość wrażliwe na jej magię. - Nie będziemy jej przed nią ukrywać - odparła Laurana. - Jak sam zauważyłeś, wyczuje magię. Wystawimy ją na widoku, tak żeby wyraźnie ją widziała. - Pani? - Medan nie dowierzał. - Twój dar dla swojego suwerena, marszałku. Potężny magiczny artefakt z Czwartej Ery. Medan pokłonił się. - Chylę czoło przed mądrością Złotego Generała. - Przedefilujesz ze mną, twoim zakładnikiem, pod okiem smoczycy na szczyt Wieży Słońca, tak jak ustaliliśmy. Poka - żesz jej smoczą lancę i ofiarujesz jako dar. Jeśli spróbuje ją chwycić... __Spróbuje - wtrącił ponuro Medan. - Jest tak spragniona magii jak pijaczyna gorzałki. __Kiedy już zabierze dar - kontynuowała Laurana - lanca - artefakt światła - przeszyje ją paraliżującym spazmem. Wtedy ty podniesiesz miecz i podstawisz go jej pod oczy. Przykuta przez ostrze, nie zdoła się bronić. Kiedy smoczyca będzie stała zahipnotyzowana mieczem, ja chwycę smoczą lancę i przeszyję jej gardło. Posiadam pewną biegłość w walce lancą - dodała z osobliwą skromnością. Medan był całym sercem za tym planem. - To doskonały pomysł, generale, sukces jest dzięki niemu pewien. Wierzę, że jak już się to wszystko skończy, będę się znów przechadzał po swoim ogrodzie. - Mam nadzieję, marszałku - odparła Laurana, wyciągając ku niemu dłoń. - Będzie mi brakowało mojego najlepszego wroga. - A mnie mojego - odparł, ujmując jej dłoń i całując z szacunkiem. Weszli po schodach, oddając skarbiec we władanie iluzji. Kiedy dotarli do drzwi, Laurana odwróciła się i cisnęła za siebie welwetowy woreczek z kluczem. Usłyszeli, jak uderza o posadzkę ze słabym, stłumionym brzękiem. - Teraz mój syn ma jedyny klucz - powiedziała cicho. 26 Kara za zdradę Aktualne legowisko smoka Khellendrosa, znanego wśród pomniejszych kreatur Krynnu jako Skie, znajdowało się na szczycie niższego z wierzchołków Gór Yingaard. W przeciwieństwie do innych smoczych suwerenów, jak Malystryx czy Kir, Skie dysponował wieloma kryjówkami, z których, choć każda wspaniała, żadna nie była mu domem. Był potężnych rozmiarów błękitnym smokiem, po wielekroć potężniejszym od swoich pobratymców, aberracją własnego gatunku. Podczas gdy większość błękitnych osiągała długość rzędu czterdziestu stóp, Skie przez lata dobił do trzech setek, mierząc od czubka masywnego łba aż po koniuszek młócącego ogona. Nawet odcień błękitu odróżniał go od innych smoczych współbraci. Jego łuski lśniły niegdyś szafirem. W ciągu ostatnich kilku lat jednakże głęboki błękit wyblakł, zostawiając na łuskach ponury niebieski odcień, który wyglądał jak delikatny osad szarego pyłu. Wiedział, że owa znacząca zmiana ubarwienia wywołała stosowne komentarze wśród służących mu mniejszych błękitnych. Wiedział, że był w ich oczach mutantem, dziwolągiem i choć okazywały mu dowody szacunku, w głębi serc uważały się za lepsze od niego właśnie z racji koloru. Nie obchodziło go, co o nim myślały. Nie dbał nawet o długo wcześniej zamieszkiwane miejsca, kiedy się w nich nie znajdował. Niespokojny, narowisty, potrafił przenosić się z jed - nego rozległego, wijącego się niby serpentyna tunelu wyżłobionego w samym sercu jakiejś potężnej góry do innego, jeśli tylko miał taki kaprys, w żadnym nie zagrzewając długo miejsca. Marny człowieczek mógłby i rok wędrować po owych zdumiewających labiryntach, a i tak nie znalazłby ich końca. Nieprzebrane bogactwa błękitnego spoczywały w głębi tych leży. Danina napływała doń nieprzerwanym strumieniem. Skie był suwerenem dostatniego szlacheckiego miasta Palanthas. Smok jednak za nic miał bogactwa. Na co mu były stalowe monety? Za żadne kufry świata wypełnione stalą, złotem, srebrem czy kosztownościami nie mógł kupić tego, czego naprawdę pragnął. Nawet jego magiczna moc - która, choć słabła w niewytłumaczalny sposób, wciąż jeszcze była ogromna - nie potrafiła wyczarować dlań spełnienia tego jedynego marzenia. Słabsze smoki, jak błękitny Konus, nowy porucznik Skie, mogłyby pławić się w takich skarbach, rade przepędzać swoje nędzne, żałosne żywoty na ich zdobywaniu. Khellendrosowi nie zależało na fortunie. Nigdy nie patrzył na pieniądze, odmawiał wysłuchiwania jakichkolwiek tyczących ich raportów. Włóczył się po salach swojego jaskiniowego zamczyska, aż nie potrafił już dłużej znieść ich widoku. Wtedy odlatywał do innej pieczary i tam się lokował, by po niedługim czasie i ona mu zbrzydła. Od owej burzowej nocy, wichury, która przetoczyła się nad Ansalonem, już cztery razy zmieniał legowisko. Wśród burzy usłyszał głos, głos, który rozpoznał. Od tamtej nocy nie słyszał go już jednak więcej i szukał, szukał w rozsierdzeniu. Został oszukany, zdradzony, a o ową zdradę posądzał Mówiącą na Burzy. Nie krył swojej wściekłości. Nieustannie mówił o niej swoim sługusom, wiedząc, że przekażą to odpowiedniej parze uszu, ufając, że pojawi się ktoś, kto załagodzi jego gniew. - Niech lepiej mnie udobrucha - ryczał Skie do Konusa. - Niech lepiej da mi to, czego chcę. Do tej pory trzymałem łapy przy sobie, zgodnie z umową. Aż do teraz pozwalałem jej na tę gierkę w podbój świata. Ale jak dotychczas nie otrzy - małem rekompensaty i czekanie zaczyna mnie mierzić. Jeśli nie da mi tego, co mi się należy, tego, co mi przyobiecała, zakończę tę jej grę, roztrzaskam planszę i rozniosę w pył pionki, niechby to byli i Czarni Rycerze. Informowany był na bieżąco o ruchach Miny. Wśród smoków zmierzających ku Silvanostowi, by ponieść siły Miny do Nightlund, były również jego mniejsze błękitne sługi. Nie zdziwił się więc, kiedy zjawił się Konus i oświadczył, że Mina pragnie się z nim spotkać. - Jak o mnie mówiła? - chciał wiedzieć Skie. - Co powiedziała? - Mówiła z głębokim szacunkiem, o Wichrze nad Ansalonem - odparł Konus. - Prosi, byś to ty wyznaczył czas i miejsce owego spotkania. Przybędzie, kiedy tylko zechcesz, choć oznacza to dla niej opuszczenie armii w krytycznej chwili. Niemniej jednak, Mina jest przekonana o wadze waszego spotkania. Ceni cię jako sprzymierzeńca i z żalem przyjęła wieści, że nie patrzysz przychylnym okiem na jej obecne działania. Wyraża nadzieję, iż całe to nieporozumienie zostanie wyjaśnione podczas spotkania. Skie prychnął, a był to odgłos, który zatrząsł całym jego wielgachnym cielskiem - wielokrotnie przerastał małego, jaśniejącego szafirem podkomendnego, który kulił się pokornie przed nim z opuszczonymi skrzydłami i podwiniętym poddańczo ogonem. - Inaczej mówiąc, dałeś się jej otumanić, Konusie, jak cała reszta. Nawet nie próbuj się zapierać. - Nie zapieram się, o Wichrze nad Ansalonem - zaoponował Konus, a jego źrenice błysnęły niecodziennym wyzwaniem. - Podbiła Silvanost. Podłe elfy położyły się niczym zboże pod jej kosą. Lord Targonne nastawał na jej życie, a w rezultacie sam zginął z jej ręki. Jest teraz przywódcą Czarnych Rycerzy Neraki. Jej oddziały znajdują się w Nightlund, gdzie opracowuje plany oblężenia Solanthus... - Solanthus? - huknął Skie. Ogon Konusa nerwowo zamiótł podłogę. Widział wyraź - nie że ma swojemu panu do przedstawienia wieści, których ten jeszcze nie słyszał, a kiedy pan jest wszechwiedzący, nigdy nje wychodzi na dobre wiedzieć coś, czego on nie wie. __ Bez wątpienia zamierza najpierw przedyskutować to i tobą - zająknął się Konus - co jest kolejnym powodem, dla którego chce się spotkać, Wichrze nad... - Zawrzyj paszczę, Konusie, i daruj sobie tę czczą gadanjnęi - warknął Skie. - Won. .- A spotkanie? - zaryzykował Konus. - Przekaż jej, że ma się ze mną spotkać u wschodniego wejścia do tego legowiska - odparł zasępiony Khellendros. - I niech przyjdzie, kiedy chce. A teraz zostaw mnie w spokoju. Konusa nic nie mogłoby w owej chwili bardziej uszczęśliwić, jak zastosowanie się do tego rozkazu. Solanthus znaczyło dla Skie tyle co nic. Musiał zapędzić szare komórki do niezłego galopu, żeby w ogóle sobie przypomnieć, gdzie leżało to przebrzydłe miasto, a kiedy już sobie przypomniał, pomyślał, że przecież jego siły podbiły już tę krainę - tak mu się przynajmniej mgliście zdawało. To pewnie było jakieś inne ludzkie miasto. Nie pamiętał i mało go to obchodziło, przynajmniej do teraz. Atakowanie Solanthus bez pytania go o zgodę było kolejnym dowodem pogardy, jaką żywiła w stosunku do niego Mina, jej braku poszanowania. A to naumyślny afront. Pokazywała mu, że był już zbędny, że do niczego go nie potrzebowała. Skie czuł się poirytowany, rozsrożył się, ale też, wbrew sobie, przestraszył. Znał ją nie od dziś, wiedział, że jest mściwa, znał jej gniew. Nigdy nie skierowała go przeciwko niemu. Był jej ulubieńcem. Ale później popełnił błąd. A teraz zmuszano go, by za niego zapłacił. Strach wzmógł jego wściekłość. Wybrał wejście do legowiska jako miejsce na spotkanie, żeby mógł obserwować wszystko naokoło. Nie zamierzał zostać złapanym gdzieś głęboko pod ziemią, osaczony i przyszpilony. Kiedy już Konus wyszedł, Skie zaczął przemierzać swoje leże i czekał. Ślepy żebrak dotarł do celu podróży. Stukając wokół siebie laską, namacał wielki głaz i przysiadł na nim, by odpocząć i zastanowić się, co dalej. Jako że nie widział, nie mógł zobaczyć, gdzie się znajdował. Z odpowiedzi na zadawane napotykanym po drodze ludziom pytania wnioskował, że był w Solamnii, gdzieś u podnóża Gór Yingaard. Tak naprawdę nie potrzebował precyzji, nie podążał bowiem za wskazówkami żadnej mapy. Kierowały go zmysły i one właśnie doprowadziły go do tego miejsca. Fakt, iż znał jego nazwę, potwierdzał umysłowi to, o czym dusza z dawna już wiedziała. Srebrny smok Lustrzec przewędrował już w ludzkiej postaci szmat drogi od owej nocy magicznej burzy - burzy, która zraniła go i poznaczyła bliznami, która z nieba nad Neraką strąciła go prosto w objęcia skał. Leżąc tam, oślepiony i krwawiący, usłyszał nieśmiertelny głos intonujący Pieśń Śmierci, a ona obudziła w nim bojaźń i drżenie. Głos burzy był wezwaniem. Powiedział mu słowa prawdy, a kiedy on odrzucił tę prawdę, Ten Który Zesłał Burzę ukarał go. Ograbiony ze wzroku Lustrzec uświadomił sobie, że być może jest jedynym na tym świecie, który widzi naprawdę. Rozpoznał ów głos, ale nie potrafił pojąć, jak i dlaczego był to on właśnie. Wyruszył zatem w drogę z misją odnalezienia odpowiedzi na owe pytania. By podróżować, musiał przyjąć ludzką postać, ślepy smok bowiem nie może latać, podczas gdy człowiekowi ułomność ta nie przeszkadza stawiać kroków. Uwięziony w owym słabym ciele, Lustrzec nie był zdolny do działania. Poszukiwanie odpowiedzi frustrowało go, głos bowiem stale do niego przemawiał, szydził z niego, karmił jego strach, nucąc mu o straszliwych wydarzeniach, jakie działy się na świecie: o upadku Silvanesti, o qualinestyjskim pogromie, o zburzeniu Cytadeli Światła, o zmarłych ciągnących do Nightlund. Takiej doczekał się kary. Choć jego oczy były ślepe, zmuszono go, by aż zbyt wyraźnie zobaczył konanie tych, których miłował. Widział, jak wyciągają ku niemu ręce, prosząc o pomoc i nie mógł zrobić nic, by ich ocalić. Głos pragnął, by rozpacz stała się jego przewodniczką i nie - mai dopiął swego. Potykał się na mrocznej ścieżce, stukaniem kostura wytyczając swoją drogę, a kiedy docierał do miejsc, gdzie pustka była jedynym, co zdołał namacać, zastanawiał się, czy nie łatwiej byłoby po prostu iść dalej, runąć z krawędzi przepaści w wiekuistą ciszę, która uczyniłaby go głuchym na ów głos; w mrok śmierci, który nie mógłby być gęstszy niż ciemność, w której przyszło mu żyć. Poszukiwania współbraci, którzy by tak jak on słyszeli głos, którzy zrozumieliby starożytne słowa, okazały się bezowocne. Nie znalazł innych srebrnych smoków. Uciekły, rozpłynęły się w powietrzu. To dało mu do myślenia, że nie tylko on rozpoznał głos, ale świadomość tego faktu nie pomogłaby mu zbytnio, gdyby się okazało, że sam jeden ostał się na świecie - ślepy smok w ludzkim ciele - bez siły, by coś uczynić. Istniał smok, który mógł znać prawdę i podzielić się nią. Nie był to jednak przyjaciel. Był wrogiem z dawien dawna. Skie, monstrualny błękitny smok, nie przybył na Krynn jako obcy, jak Malys czy inne. Żył na tym świecie już długie lata. Prawda, zmienił się znacznie po Wojnie Chaosu. Rozrósł się do rozmiarów, jakich nigdy nie miał osiągnąć żaden błękitny. Podbił Palanthas - w jego imieniu ziemią tą rządzili Czarni Rycerze. Zdobył niechętny szacunek wielkiej czerwonej Malystryx i jej zielonej kuzynki Beryl. Choć, jak niosła plotka, zwrócił się przeciwko własnej rasie i pożerał współbraci, jak Malys czy Beryl, Lustrzec nie dawał wiary tym pogłoskom. O własne życie założyłby się, że to nie była prawda. Srebrny smok opuścił Solące w poszukiwaniu Skie, tropiąc nieprzyjaciela i oczyma duszy szukając jego śladów. Wyprawa doprowadziła go tutaj, do stóp jednego z górskich leży błękitnego. Lustrzec nie widział legowiska, ale słyszał, jak wielki smok przemierza jego korytarze. Czuł drgania przebiegające ziemię z każdym krokiem Skie, czuł, jak od trzaśnięć jego ogona trzęsą się całe góry. Wyczuwał ozon oddechu błękitnego, wibrującą w powietrzu elektryczność. Lustrzec odpoczął kilka godzin, a kiedy poczuł, że wracają mu siły, podjął wspinaczkę. Jako że sam był smokiem, wiedział, że Skie wydrążył wiele wejść do swojej jamy. Musiał teraz tylko znaleźć jedno z nich. Skie przyglądał się stojącej przed nim drobnej ludzkiej kobiecie z ledwo ukrywaną pogardą. Podsycał w sobie cichą nadzieję, że w owej rycerce odnajdzie, raz jeszcze, swoją utraconą Kitiarę. Zdławił ją niemalże natychmiast. Nie widział przed sobą gorącej krwi, nie widział pasji. Nie wyczuwał w niej chęci do bitwy dla czystej przyjemności i dreszczu, jaki odczuwa się, przechytrzywszy śmierć. Ta kobieta była tak różna od Kitiary, jak sunąca kra lodowa od spienionych, trzaskających fal gnanych sztormem. Skie może i pokusiłby się o odprawienie dziewczyny i posłanie zamiast niej po jakiegoś odpowiedzialnego dorosłego człowieka, ale z raportów swoich agentów wiedział, że to właśnie ona wprawiła w zakłopotanie Solamnijczyków w Sanction, opuściła tarczę nad Silvanostem i wydała wyrok śmierci na lorda Targonne’a - który odszedł w niebyt i został z miejsca zapomniany. Stała przed nim bez lęku, niewzruszenie nawet, choć mógłby jednym draśnięciem pazura rozerwać jej giętkie, kruche ciało. Każdy jego kieł był dłuższy niż ona cała. - Więc to ty jesteś Uzdrowicielką, Tą Która Sprowadza Śmierć, Pogromczynią Elfów - mruknął. - Nie - odparła. - Jestem Mina. Kiedy mówiła, podniosła wzrok, by spotkać się z jego spojrzeniem. Zajrzał w bursztynowe oczy i ujrzał w nich samego siebie. Zobaczył siebie małego, pokurczonego, jaszczurkę, nie smoka. Widok ów zakłócił jego spokój, sprawił, że poczuł się nieswojo. Zaryczał w głębi silnej gardzieli, wygiął w łuk długą szyję i uniósł swoje kolosalne ciało tak, że zatrzęsła się góra, on zaś z owym pokazem mocy i siły odzyskał pewność siebie. Nadal jednak w bursztynowym spojrzeniu odbijała się maleńka jego postać. - Tym, Który Uzdrawia, Tym, Który Niesie Śmierć, Tym, Który Podbija jest Jedyne Bóstwo - ciągnęła Mina. - A ja mu służę. Podobnie jak ty. - Służyłem, w rzeczy samej - zgodził się Skie spod nachmurzonego czoła. - Służyłem wiernie i służyłem dobrze. Obiecano mi za to nagrodę. __ I otrzymałeś ją. Pozwolono ci, byś udał się do Szarości na poszukiwanie. Jeśli twoje próby odnalezienia jej nie powiodły się, nie możesz za to winić Jedynego Bóstwa - Mina wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się nieznacznie. - Zbyt łatwo się poddajesz, Skie. Szarość to rozległy wymiar. Najpewniej nie szukałeś wszędzie. Wyczułeś przecież jej duszę... - Czyżby? - Khellendros pochylił łeb tak nisko, że jego ślepia zaglądały teraz prosto w jej bursztynowe oczy. Miał nadzieję, że zobaczy w nich, jak rośnie, płonną była jednak ta nadzieja. Obudziła się w nim frustracja na równi z gniewem. - A może to była jakaś sztuczka? Wybieg, by się mnie pozbyć? Nie chcieliście dać mi tego, co się należało. - Zawiedziony, rzucił wielkim łbem w jej stronę, tchnął trującym oddechem. - Dwa stulecia temu zabrano mnie z rodzinnych stron i w tajemnicy sprowadzono na świat znany jako Krynn. W zamian za moje usługi obiecano mi, że pewnego dnia będę panował nad tym światem. Byłem posłuszny rozkazom. Podróżowałem przez Portale. Byłem na zwiadach w różnych miejscach. Wszystko przygotowałem. A teraz żądam prawa do władania światem - tym światem. Mogłem zażądać tego trzydzieści osiem lat temu, ale powiedziano mi, że czas jeszcze nie był po temu. A potem przybyła wielka czerwona Malys i moi kuzyni i raz jeszcze zażądałem prawa do przyznania mi władzy. Mogłem ich wtedy powstrzymać. Mogłem ich zastraszyć, sprawić, by zaczęli bić przede mną pokłony. Znowuż jednak powiedziało mi, że to jeszcze nie moja pora. Teraz zaś Beryl i Malystryx urosły w siłę, którą czerpią z mordowania moich braci... - To nie są twoi bracia - poprawiła go łagodnie Mina. - Moi bracia! - huknął Skie, w którym zawrzał gniew. W bursztynowych oczach nadal jednak był mizernego wzrostu. - Przez ponad dwa stulecia żyłem wśród błękitnych i walczyłem z nimi ramię w ramię. Bliższe mi są niż te nadęte jaszczury. A teraz to one dzielą miedzy siebie najsmakowitsze kąski. Rozciągnęły swoją kontrolę. Szlag by trafił cały ten pakt. A ja - mnie odsyła się do Szarości, jak nie przymierzając na gonitwę za szalonym kenderem. Wystrychnięto mnie na dudka, tak myślę! - warknął błękitny. - Myślę, że zamydlono mi oczy. Kitiary nie było w Szarości. Nigdy jej tam nie było. Posłano mnie, by ktoś inny mógł zająć moje miejsce i rządzić zamiast mnie. Kto to jest? Ty, dziewczynko? A może Malys? Czy zawarto inny pakt? Sekretny? Oto, dlaczego wróciłem - najwyraźniej na długo zanim się mnie ktokolwiek spodziewał, doszły mnie bowiem słuchy, że planujesz marsz na Solanthus. Mina milczała, rozważając jego słowa. Skie poruszył wielkim cielskiem, trzasnął ogonem o ściany legowiska, aż całą górę przebiegły drgania. Choć pod jej stopami zatrzęsła się ziemia, kobieta pozostała niewzruszona. Wciąż mierzyła smoka spokojnym wzrokiem. - Jedyne Bóstwo nie jest ci nic winne. Smok z sykiem wciągnął powietrze. Spomiędzy jego zębisk strzeliła iskra i zmieniła się w kłąb dymu. Powietrze zrobiło się gęste. Rdzawy meszek na głowie Miny nastroszył się, jak u podkradającej się pantery. Ignorując jego pokaz złości, mówiła dalej spokojnym głosem. - Zrzekłeś się swojego prawa do supremacji, kiedy zapomniałeś o obowiązkach i przysiędze lojalności Jedynemu, któremu wszystko zawdzięczałeś, wybierając miast niego miłość i wierność śmiertelniczce. Ty panem świata! - Mina obrzuciła smoka spojrzeniem pełnym lekceważenia i chłodnej pogardy. - Nie nadajesz się nawet do rządzenia kupą gnoju! Twoje usługi nie są już potrzebne. Twoi podwładni pójdą teraz za mną, tak jak kiedyś szli za tobą. Co zaś się tyczy twojej drogiej Kitiary, nigdy jej nie odnajdziesz. Znajduje się daleko poza twoim zasięgiem. Ale przecież wiedziałeś o tym, nieprawdaż, Skie? Oczy Miny wbiły się weń, nawet nie drgnęła jej powieka. Spostrzegł, że jest więźniem jej spojrzenia. Usiłował odwrócić wzrok, uciec, uwolnić się, trzymała go jednak mocno, a bursztyn wokół niego począł zastygać. __Nie chciałeś tego przyznać - mówiła dalej bezlitośnie, a jej głos wrzynał się coraz głębiej pod jego łuski. - Wracaj do Szarości. Wracaj i szukaj Kitiary. Możesz wrócić, kiedy tylko zechcesz. Wiesz o tym, czyż nie? Szarość istnieje w twoim umyśle, Skie. Zostałeś omamiony, ale nie przez Jedyne Bóstwo. Pozwoliłeś, by oszukały cię własne iluzje. Skie postanowił - odeśle Jedynemu Bóstwu swoją odpowiedź - zwęglony ochłap. Uwolnił swój śmiertelny dech, strzyknął w dziewczynę smugą błyskawicy. Piorun trzasnął w czarny napierśnik Miny tuż nad sercem. Kruche ciało osunęło się bezładnie na podłogę, słabe członki poskręcały się, powykrzywiały, jak u martwego pająka. Nie poruszyła się. Smok przyglądał się jej uważnie, ostrożny. Nie ufał ani jej, ani temu, któremu służyła. Zbyt łatwo poszło. Mina podniosła głowę. Z jej bursztynowych oczu błysnął strumień światła i skoncentrował się pośrodku czoła Skie. Błyskawica spopieliła jego łuski, przeszyła całe ciało. Serce łomotało boleśnie w piersiach, szaleńczym, nierównym rytmem. Nie mógł złapać tchu. Szara mgła zawirowała mu przed oczyma. Jego głowa opadła na kamienną podłogę legowiska. Powieki zamknęły się na szarym całunie, który tak dobrze znał. Mgła tam, gdzie słyszał wołający ku niemu głos Kitiary. Szara mgła, która skrywała pustkę... Mina podniosła się. Najwyraźniej nie stała się jej żadna krzywda, ciało było bowiem w jednym kawałku, zbroja nawet nie draśnięta. Postała jeszcze parę chwil w pieczarze, przyE’ądając się smokowi, chwytając jego obraz w sieć długich rzęs. Potem obróciła się na pięcie i wyszła z jaskini. Ślepy żebrak ciągle siedział przyczajony w ciemnościach swojej kryjówki, usiłując zrozumieć, co się stało. Przybył do ‘egowiska Skie mniej więcej w tym samym czasie co Mina, ty - le tylko, że Lustrzec pojawił się przy jednym z wejść z tyłu wzniesienia. Gdy usłyszał i rozpoznał głos Miny, jego zdumienie nie miało granic. Ostatni raz widział ją na drodze prowadzącej do Silyanostu. Choć nie potrafił nic zobaczyć oczyma, zbudował jej postać z głosu. Przez całą drogę słyszał opowieści o niej i rozmyślał, jak to sierota, którą poznał w Cytadeli Światła, dziecko, które w tak tajemniczy sposób znikło, w sposób jeszcze bardziej zagadkowy wróciło. Rozpoznała go, rozpoznała w nim srebrnego smoka, który ongiś strzegł Cytadeli. Jej obecność w tym miejscu i rozmowa ze Skie nie wprawiły go w tak wielkie osłupienie, jak przedmiot ich konwersacji. Wreszcie zaczął coś rozumieć; odpowiedzi, których poszukiwał, znajdowały się w zasięgu pojmowania, były jednak zbyt zdumiewające, by zdołał w pełni je zrozumieć. Srebrny smok wyczuwał, jak rośnie wściekłość błękitnego. Lustrzec drżał o Minę, nie o tę dumną rycerkę, ale o sierotę, którą kiedyś była. To on będzie musiał udać się później do Złotej Luny, by przekazać jej wieść o straszliwym losie dziecka, które darzyła niegdyś tak wielkim uczuciem. Usłyszał trzask błyskawicy, skulił się pod falą uderzeniową gromu. Ale to nie Mina wyła w agonii. Jęk bólu dobywał się z gardła Skie. Teraz wielki błękitny smok ucichł, dało się słyszeć jedynie ciche żałosne skamlenie. Kroki - obute ludzkie kroki - rozległy się echem w pieczarze i stopniowo zamierały. Lustrzec poczuł raczej, niż usłyszał, nierówne dudnienie serca Skie, poczuł, jak pulsuje wewnątrz jaskini, aż wstrząsało jego ciałem. Gigantyczne serce z wolna cichło. Ślepiec dosłyszał cichy jęk złości i rozpaczy. Nawet ociemniały smok czuł się pewniej w spiralach korytarzy niż widzący człowiek. Potrafił szybciej odnaleźć wśród nich drogę. Dawno, dawno temu Lustrzec był większy od Skie. To się zmieniło. Khellendros rozrósł się do monstrualnych rozmiarów i wreszcie Lustrzec wiedział dlaczego. Błękitny nie pochodził z Krynnu. Przyj ąwszy smoczą postać, srebrny mógł bez przeszkód Drzemierzać korytarze legowiska. Śmigał przez tunele ze skrzydłami ciasno przylegającymi do boków, szukając drogi zmysłarni jak ślepiec wyciągniętymi dłońmi. Dźwięk, zapach i znajomość planu smoczych legowisk kierowały go niezawodnie w stronę ostatniego, umęczonego zawodzenia, pełnego niedowierzania i bólu. Lustrzec poruszał się ostrożnie. W pobliżu legowiska kręciły się inne błękitne. Słyszał ich głosy, były jednak zbyt odległe i nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiały. Czuł ich woń, mieszaninę smoka i pioruna, i obawiał się, że któryś mógłby zawrócić, żeby sprawdzić, co stało się ich wodzowi. Jeśli błękitne odkryłyby go, ślepy srebrny nie miałby szans. Głosy pobratymców Skie z wolna jednak cichły. Słyszał bicie ich skrzydeł. Leże śmierdziało błękitnym smokiem, ale instynkt podpowiadał Lustrzecowi, że reszta odleciała. Zostawili Khellendrosa, by zdechł. Błękitne opuściły go, by podążyć za Miną. Ślepiec nie był tym zaskoczony ani ich nie winił. Wyraźnie przypomniał sobie własne spotkanie z tą niezwykłą dziewczyną. Zaoferowała, że go uleczy i kusiło go, kusiło aż do bólu, by jej na to pozwolić. Niczego nie pragnął tak bardzo jak odzyskania tego, co utracił wraz z odejściem bogów. Nie mógł jednak pozwolić, by się do niego zbliżyła. Ciemność, która ją otaczała, była o nieba głębsza niż mrok, który otulał jego. Lustrzec dotarł do pieczary, w której leżał Skie, dysząc i dławiąc się. Ogromny ogon błękitnego uderzał to w jedną, to w drugą stronę, spazmatycznie łomocząc w ściany. Jego cielsko przeszywały dreszcze, łuski rysowały podłogę, skrzydła tłukły, głowa miotała się wokoło. Pazurami orał litą skałę. Lustrzec mógłby przywrócić zdrowie ciału Khellendrosa, a’e to na niewiele by się zdało, jako że nie potrafił uzdrowić jego umysłu. Lojalność wobec Kitiary przemieniła się w miłość, beznadzieją miłość; ta z kolei stała się obsesją, podsycaną 1 karmioną tak długo, jak służyła użytecznemu celowi. Kiedy ten został osiągnięty, obsesja stała się poręczną bronią. Pozwolenie umęczonemu Skie na dokonanie żywota by. łoby aktem miłosierdzia. Lustrzec nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Potrzebował odpowiedzi. Musiał dowiedzieć się, czy to, czego się obawiał, było prawdą. Przykucnąwszy przy ciele konającego wroga, ociemniały smok rozpostarł swoje srebrne skrzydła nad Skie i zaczął przemawiać w starożytnej mowie smoków. 27 Uśpione miasto Siedząc w ciemnościach celi na desce, która służyła mu za łóżko, słuchając czwartej w ciągu ostatniej godziny opowieści o Wuju Trapspringerze, Gerard zastanawiał się, czy uduszenie kendera było karane śmiercią, czy może, jako czyn chwalebny, godne było pochwały. - ...Wuj Trapspringer podróżował do Flotsam w towarzystwie pięciu kenderów, gnoma i krasnoluda żlebowego, którego imienia nie pamiętam. On się chyba nazywał Phudge. Nie, czekaj, tak miał na imię krasnolud, którego sam kiedyś spotkałem. Rolf? Może i tak. Uznajmy, że to był Rolf. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie. Wuj Trapspringer nie widział już więcej tego osobnika. Wracając do naszej historii, wuj natknął się na sakiewkę pełną stalowych monet. Może ktoś ją upuścił? Jeśli nawet tak, nikt się po nią nie zgłosił, a wuj, uznawszy, że głupi to kot, co się na dziesiąte życie nie pokusi, zdecydował, że wyda część stali na magiczne artefakty, pierścienie, medaliki, czarodziejski napój czy dwa. O, Wuj Trapspringer absolutnie strasznie przepadał za magią. Miał nawet takie swoje powiedzonko, że nigdy nie wiadomo, kiedy się może przydać Porządny czarodziejski napój i tylko trzeba pamiętać, żeby Przy łykaniu zatkać nos. No i poszedł do tego sklepu dla czarodziejów, ale jak tylko tam wszedł, stała się rzecz cudowna. Właściciel sam okazał się czarodziejem, no i powiedział, ten czarodziej, Wujowi Trapspringerowi, że niedaleko Flotsam jest jaskinia, w której mieszka czarny smok, a ten smok nią najfantastyczniejszą kolekcję magicznych przedmiotów na całym Krynnie, a skoro tak, to jakże on mógłby brać pieniądze od Wuja Trapspringera, skoro przy odrobinie wysiłku Wuj mógłby zabić czarnego smoka i wziąć sobie wszystkie magiczne przedmioty, na jakie ma ochotę. No, Wuj Trapspringer pomyślał sobie, że to doskonały pomysł. Spytał, jak trafić do tej jaskini, co mu czarodziej jak najuprzejmiej wytłumaczył, a potem... - Zamknij się! - wycedził Gerard przez zaciśnięte zęby. - Słucham? - spytał Tasslehoff. - Powiedziałeś coś? - Powiedziałem: „Zamknij się”. Usiłuję zasnąć. - Ale kiedy ja właśnie dochodziłem do pysznego momentu. Kiedy to Wuj Trapspringer i pięciu innych kenderów poszło do jaskini i... - Jeśli nie umilkniesz, podejdę do ciebie i uciszę cię własnoręcznie - pogroził Gerard takim tonem, jakby rzeczywiście zamierzał tak zrobić. Przewrócił się na boku. - Sen to normalnie strata czasu, jeśliby mnie kto pytał... - Nikt cię nie pyta. Cicho już bądź. - Ja... - Cicho. Z przeciwległej deski doszedł go odgłos wiercącego się małego kenderskiego ciałka. Żeby się nad nim poznęcać, wsadzili go do jednej celi z kenderem, a za ścianę wpakowali gnoma. „Złodziei trzeba rozdzielać” - zauważył wtedy strażnik więzienny. Gerard nigdy do nikogo nie pałał taką nienawiścią jak do tego człowieka. Zagwozdek ładne dwadzieścia minut trajkotał o rozporządzeniach i nakazach sądowych i o precedensie Kleinhoffel kontra Mencklewink, a potem jeszcze dobrą chwilę o kimś, kto nazywał się Miranda, aż ostatecznie zagadał się do nieprzytomności. Gerard domyślał się przynajmniej takiego biegu wypadków. Z celi gnoma słychać było bowiem jakiś gulgot i głuche pacnięcie, a potem już tylko błogosławioną ciszę. Rycerz odpływał właśnie w krainę snu, kiedy Tasslehoffktóry zasnął w chwili, w której gnom otworzył usta - obudził sje w tym samym momencie, w którym gnom zamilkł i rzucił na tapetę dzieje Wuja Trapspringera. Gerard znosił to dość długi czas, głównie dlatego, że opowieści kendera działały na niego odrętwiające, jak rytmiczne uderzanie głową o kamienną ścianę. Sfrustrowany, zły - zły na Rycerzy, na siebie samego, na los, który postawił go w tak głupiej sytuacji - leżał na desce, nie mogąc zasnąć i zamartwiał się o to, co działo się w Qualinesti. Zastanawiał się, co musieli myśleć o nim marszałek Medan i Laurana. Do tej pory powinien już być z powrotem i obawiał się, że niechybnie obwołali go tchórzem, który w obliczu bitwy zabiera nogi za pas. Rozmyślał też o wyplątaniu się z kabały, w której się znalazł. Lord Rycerz powiedział wprawdzie, że pośle gońca do lorda Warrena, ale bogowie jedynie wiedzieli, ile to może zająć czasu. Czy w ogóle zdołają znaleźć lorda Warrena? Mógł przecież opuścić już Solące. A mógł też walczyć o życie przeciw Beryl. Lordowie Rycerze obiecali, że wypytają w Solanthus, czy ktoś zna jego rodzinę, ale Gerard wątpił, czy przyniesie to jakiś skutek. Po pierwsze, musiał się znaleźć ktoś, kto by ludzi przesłuchał, a w swoim cyniczno- pesymistycznym nastroju wątpił, żeby Rycerze robili sobie kłopot. Po drugie, jeśliby nawet ktoś znał jego ojca, mógł przecież nie znać Gerarda. W przeciągu ostatniej dekady młody rycerz starał się, jak potrafił, unikać wizyt w rodzinnych stronach. Gerard kręcił się i wiercił i, jak to się zwykle dzieje podczas niespokojnych, bezsennych nocy, pozwolił, by lęki i zmartwienia rozrosły się do nadnaturalnych rozmiarów. Głos kendera był miłym antidotum dla jego mrocznych myśli, ale teraz przemienił się w ustawiczne i drażniące kapanie deszczu przez dziurę w dachu. Zadręczywszy się do granic wyczerpania, Gerard odwrócił się twarzą do ściany. Ignorował żałosne wierzgm?cia Tasa skierowane na to, żeby poczuł się winny i poprosił 0 kolejną opowieść. Unosił się już na powierzchni snu, kiedy usłyszał, a może wyobraził sobie, że słyszy czyjś głos nucący kołysankę. Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki. Zaciśnij mocno obie powieki. Nie bój się nocy czarnej opieki. Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki. Piosenka koiła, uspokajała. Odprężywszy się pod wpływem melodii, Gerard zaczął zanurzać się pod łagodnymi falami, kiedy z ciemności dobiegł go głos, kobiecy głos. - Panie Rycerzu? - zawołała kobieta. Gerard zbudził się z łomoczącym sercem. Leżał nieruchomo. Pierwszą myślą było, że to lady Odila przyszła, żeby mu jeszcze trochę życia obrzydzić. W tej samej jednak chwili wiedział już, że to nieprawda. Ten głos miał inny ton, więcej w nim było z muzyki, a poza tym akcent nie był solamnijski. Nie wspominając już o tym, że lady Odila nigdy nie zwróciłaby się doń: „Panie Rycerzu”. Ciepłe żółte światło rozproszyło mrok. Przekręcił się na bok, żeby zobaczyć, kim była postać zbliżająca się do niego w środku nocy, w środku więzienia. Z początku nie mógł jej odszukać. Kobieta przystanęła u dołu schodów, czekając na odpowiedź i ściany klatki schodowej kryły ją przed jego wzrokiem. Światło, które trzymała, zachwiało się na chwilę, po czym zaczęło sunąć. Wyłoniła się zza rogu i teraz mógł zobaczyć ją wyraźnie. Biała suknia migotała w świetle świec żółto-mlecznym blaskiem. Włosy przetykało złoto i srebro. - Panie Rycerzu? - zawołała ponownie, rozglądając się. - Złota Luno! - wykrzyknął Tasslehoff. Zamachał ręką. - Tutaj! - Czy to ty Tas? Nie podnoś głosu. Szukam Rycerza, sir Gerarda... - Jestem tutaj, Pierwsza Mistrzyni - odezwał się młody Solamnijczyk Ześlizgnąwszy się z deski, zdezorientowany, ruszył przez celę i stanął przy żelaznych prętach, tak żeby mogła go widzieć. Kender dopadł do krat jednym nerwowym skokiem, przecisnął przez nie obydwie ręce i większą część twarzy. Gnom też był na nogach, po tym, jak już się zebrał z podłogi. Zagwozdek stał dość chwiejnie, miał zaropiałe oczy i strasznie podejrzliwą minę. Złota Luna trzymała w dłoni długi, biały, stożkowaty przedmiot. Zbliżywszy światło do twarzy Gerarda, przyglądała mu się długo i badawczo. - Tasslehoffie - odwróciła się do kendera - czy to jest ten Rycerz z Solamnii, o którym mi opowiadałeś, ten sam Rycerz, który zaprowadził cię na spotkanie z Palinem w Qualinesti? - Tak jest, to ten sam Rycerz, Złota Luno - odparł Tas. Gerard oblał się rumieńcem. - Wiem, Pierwsza Mistrzyni, że danie temu wiary graniczy z niemożliwością. Ale w tym akurat przypadku kender mówi prawdę. Fakt, że znaleziono mnie z godłem Czarnych Rycerzy na piersiach... - Proszę, nic już nie mów, Panie Rycerzu - przerwała mu nagle Złota Luna. - Wierzę Tasowi. Znam go. Znam go już od wielu lat. Powiedział mi, że jesteś wspaniały, dzielny i że byłeś mu dobrym druhem. Rumieniec Gerarda stał się purpurowy. „Dobry druh” Tasa jeszcze kilka chwil wcześniej zastanawiał się, jak mógłby się pozbyć jego zwłok. - Najlepszym druhem - sprostował Tasslehoff. - Najlepszym przyjacielem na świecie. Dlatego wyruszyłem na jego poszukiwanie. A teraz znaleźliśmy się nawzajem i siedzimy razem zamknięci, jak za dawnych czasów. Opowiadałem Gerardowi o Wuju Trapspringerze... - Gdzie ja jestem? - spytał ni stąd, ni zowąd gnom. Coście wy wszyscy za jedni? - Pierwsza Mistrzyni, muszę wyjaśnić... - zaczął Gerard. Złota Luna podniosła dłoń, niemy rozkaz, by wszyscy zamilkli, włączając w to Tasslehoffa. - Nie potrzebuję wyjaśnień - wzrok znów utkwiła w Gerardzie. - Przyleciałeś tu na błękitnym smoku. - Tak, Pierwsza Mistrzyni. Zamierzałem ci właśnie powiedzieć, że nie miałem wyboru... - Tak, tak. To bez znaczenia. Liczy się pośpiech. Pani Rycerz powiedziała, że smok ciągle gdzieś tu się kręci, że szukali go, ale nie zdołali znaleźć, ale wiedzieli, że jest niedaleko. Czy to prawda? - Ja... skąd mam wiedzieć, Pierwsza Mistrzyni - Gerard był zbity z tropu. Początkowo myślał, że przyszła go oskarżyć, potem, że być może pomodlić się za niego czy cokolwiek tam było domeną Mistyków. Teraz wiedział już, czego chciała. - Podejrzewam, że może być. Błękitny obiecał, że będzie czekał na mój powrót. Planowałem przekazać wiadomość Radzie Rycerskiej i wracać do Qualinostu, by wszelkimi możliwymi siłami wspomóc elfy w ich walce. - Zabierz mnie tam, Panie Rycerzu. - Gerard spojrzał na nią nie rozumiejącym wzrokiem. - Muszę się tam dostać - ciągnęła, a w jej głosie pobrzmiewała jakaś gorączkowa nuta. - Nie rozumiesz? Muszę się tam dostać, a ty ze swoim smokiem zawieziecie mnie. Tas, pamiętasz, jak tam wrócić, prawda? - Do Qualinesti? - spytał podekscytowany kender. Oczywiście, że znam drogę! Mam przecież te wszystkie mapy... - Nie do Qualinesti - przerwała mu czarodziejka. - Do Wieży Wysokiej Magii. Wieży Dalamara w Nightlund. Powiedziałeś, że byłeś tam, Tas. Wskażesz mi drogę. - Pierwsza Mistrzyni - wydukał Gerard. - Jestem więźniem. Słyszałaś, jakie przedstawiono mi zarzuty. Nie mogę nigdzie polecieć. Złota Luna objęła dłoniąjeden z prętów kraty. Zacieśniła uchwyt tak, aż kłykcie pobielały jej niczym naga kość. - Strażnik leży uśpiony czarem, który nań rzuciłam. Nie powstrzyma mnie. Nikt mnie nie powstrzyma. Muszę dostać się do Wieży. Muszę porozmawiać z Dalamarem i Palinem. Mogłabym ruszyć pieszo i ruszę, jeśli będę musiała, smok jednak dotrze tam prędzej. Zabierzesz mnie, prawda, sir Gerardzie? Złota Luna była władczynią swojego ludu. Całe życie była przywódcą. Przywykła do wydawania komend i posłuchu. Jej piękno poruszyło go. Poruszył go jej smutek. Co więcej, oferowała mu wolność. Wolną drogę do Qualinesti, gdzie będzie mógł włączyć się do bitwy, gdzie będzie mógł żyć albo umrzeć z tymi, którzy stali się mu tak drodzy. - Klucz do celi jest w pęku, który nosi z sobą strażnik... - zaczął. - Nie potrzebuję klucza - odparła czarodziejka. Zacisnęła dłoń na żelaznym pręcie. Metal zaczął się rozpływać, topnieć jak wosk spływający po trzymanej przez nią świecy. W miejscu gdzie dotknęła kraty, zionęła teraz dziura. Gerard wpatrzył się w cud. - Jak... - wychrypiał. - Prędko - ponagliła Złota Luna. Nie ruszył się z miejsca, wciąż wpatrując się w nią. - Nie wiem - powiedziała, a nuta rozpaczy sprawiła, że zadrżał jej głos. - Nie wiem, skąd wzięłam siłę, żeby to zrobić. Nie wiem, gdzie słyszałam słowa zaklęcia, które śpiewałam. Wiem tyle tylko, że cokolwiek zechcę, jest mi dane. - Aha, przypomniałem sobie, kim jest ta kobieta - westchnął Zagwozdek. - Umarlaki. Gerard nie zrozumiał, ale nie było to nic nowego. Niewiele pojmował z tego, co spotkało go w ciągu ostatniego miesiąca. - Dlaczego miałbym zacząć teraz! - wymamrotał Gerard i przeszedł przez kraty. Zastanawiał się, gdzie schowano jego miecz. - Ruszaj, Tas - ostro nakazała Złota Luna. - Nie czas na zabawę. Miast w radosnych podskokach pognać ku wolności, kender niespodziewanie i z niejasnej przyczyny wycofał się w najodleglejszy kąt celi. - Dziękuję, że pomyślałaś o mnie, Złota Luno - powiedział Tasslehoff, sadowiąc się w rogu - i dziękuję za rozpusz - czenie krat. To było naprawdę wspaniałe, coś, czego nie ogląda się na co dzień. Normalnie rad byłbym pójść z tobą, ale byłoby niegrzecznie z mojej strony, gdybym zostawił mojego dobrego kumpla Zagwozdka samego. To najlepszy przyjaciel na świecie... Wydając z siebie wściekły odgłos, rozsierdzona czarodziejka dotknęła prętów celi gnoma. Kraty rozpuściły się jak poprzednim razem. Zagwozdek przecisnął się przez dziurę. Z nastroszonymi brwiami przykucnął z rękami opartymi na kolanach i jął zdrapywać stopione strużki żelaza, mrucząc do siebie coś o wytopie metalu. - Wezmę gnoma, Tas - rzuciła niecierpliwie Złota Luna. - A teraz wyłaź już stamtąd. - Lepiej się pospieszmy, Pierwsza Mistrzyni - ostrzegł Gerard. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł zostawić i gnoma, i kendera. - Dwie godziny po północy przychodzi zmiennik strażnika... - Tej nocy nie przyjdzie - odparła Złota Luna. - Prześpi swoją godzinę. Ale masz rację. Musimy się pospieszyć, wzywają mnie bowiem. Tas, w tej minucie masz mi wyjść z celi. - Nie zmuszaj mnie, pani - zaczął żałosnym głosikiem błagać Tasslehoff. - Nie kaź mi wracać do Wieży. Nie wiesz, czego oni ode mnie chcą. Dalamar i Palin zamierzają mnie zamordować. - Nie bądź niemądry, Palin nigdy by... - Złota Luna urwała. Jej srogie oblicze złagodniało. - Ach, rozumiem. Zapomniałam. Urządzenie do Podróżowania w Czasie. Tas skinął głową. - Myślałem, że się popsuło - powiedział. - Palin obrzucił jego kawałkami smokowców i one wybuchły, a ja sobie wtedy pomyślałem, że przynajmniej o jedno nie będę się już więcej musiał martwić. - Westchnął płaczliwie. - A potem sięgnąłem do kieszeni i co, i znowu tam było. Ciągle w częściach, ale wszystkich. Wyrzucałem je raz za razem. Próbowałem nawet je rozdawać, ale ciągle do mnie wracały. Nawet połamane, zawsze wracały - Tas podniósł proszące oczka na Złotą Lunę. - Jeśli wrócę do Wieży, oni je znajdą i naprawią, a na mnie nadepnie gigant i wtedy umrę. A ja chcę żyć, Złota Luno! Proszę, nie zmuszaj mnie. Gerard chciał już zasugerować Złotej Lunie, by przyłożyła kenderowi w szczękę i wytargała go siłą, ale po namyśle ugryzł się w język. Kender wyglądał tak beznadziejnie rozpaczliwie, że rycerzowi zrobiło się go żal. Czarodziejka weszła do celi i usiadła obok kendera. - Tas - zaczęła łagodnie, wyciągając dłoń i odgarniając pukiel, który wysunął się z kitki i opadł mu na twarz. Nie obiecuję ci, że wszystko skończy się szczęśliwie i dobrze. Teraz wydaje mi się, że musi skończyć się bardzo źle. Podążałam za rzeką umarłych. Zbierają się w Nightlund. Nie napływają tam z własnej woli. Są więźniami, Tas. Pętają ich jakieś straszliwe okowy. Caramon jest wśród nich i Tika, i Riverwind, i moja córka, wszyscy być może, których kochani. Chcę dowiedzieć się, dlaczego. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Mówisz, że Dalamar jest w Nightlund. Muszę się z nim zobaczyć, Tas. Muszę z nim porozmawiać. Być może on jest przyczyną... Tasslehoff pokręcił głową. - Nie wydaje mi się. Dalamar też jest więźniem, tak przynajmniej twierdzi Palin. - Kender zwiesił głowę i zaczął nerwowo skubać przód koszuli. - Jest jeszcze coś, Złota Luno. Coś, o czym nikomu nie mówiłem. Coś, co przytrafiło mi się w Nightlund. - Co to takiego, Tas? - zaniepokoiła się Złota Luna. Beztroska wesołość kendera wyparowała. Przygarbił się, pobladł i zaczął dygotać ze strachu. Gerard był zdumiony. Częstokroć zdawało mu się, że temu małemu skubańcowi na zdrowie by wyszło, gdyby go ktoś tak porządnie wystraszył, nauczył go, że życie nie kończy się na piknikach przy grobowcach, dręczeniu szeryfów i podwędzaniu błyskotek. Koło czasu toczyło się na serio, a to oznaczało, że należało je traktować Poważnie. Teraz, widząc Tasa tak zrozpaczonego i wystraszo - nego, Gerard odwrócił wzrok. Nie wiedział dlaczego, ale miał wrażenie, jakby i on, i świat coś utracili. - Złota Luno - odezwał się kender straszliwym szeptem. - Widziałem w tym lesie samego siebie. - Co przez to rozumiesz, Tas? - spytała miękko. - Widziałem własnego ducha! - oparł i wstrząsnęły nim dreszcze. - To wcale nie było ekscytujące. Kiedyś myślałem, że spotkanie swojej duszy może być interesujące. A tymczasem czułem się zagubiony i byłem sam, i szukałem kogoś lub czegoś. Wiem, że to może zabrzmieć zabawnie, ale zawsze zdawało mi się, że po tym, jak już umrę, spotkam się gdzieś z Flintem. Może wyruszymy razem na spotkanie z przygodą, a może po prostu będziemy leżeć do góry brzuchami, a ja będę opowiadał mu historie. Ale to nie była przygoda. A ja byłem po prostu sam... i zagubiony... i nieszczęśliwy. - Podniósł ku niej oczy i Gerard z przestrachem dostrzegł, jak w brudzie na policzku kendera żłobi strużkę pojedyncza łza. - Nie chcę być takim zmarłym jak oni, Złota Luno. Dlatego nie mogę tam wrócić. - Nie rozumiesz, Tas - powiedziała Złota Luna. - Z tej właśnie przyczyny musisz podjąć wyzwanie. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale jestem pewna, że to, co zobaczyliśmy, ty i ja, nie tak powinno wyglądać. Życie na tym świecie ma być tylko przystankiem na drodze znacznie dłuższej niż ono samo. Nasze dusze powinny przenieść się na kolejny plan, by dalej uczyć się i rozwijać. Być może pozwala nam się zostać dłużej, poczekać, by móc dołączyć do bliskich, jak mój drogi Riverwind czeka na mnie, a gdzieś, kto wie, na ciebie czeka Flint. Ale żadne z nas najwyraźniej nie może odejść. Ty i ja musimy razem spróbować uwolnić te uwięzione dusze, które zamknięte są w celi świata, tak jak ty siedziałeś za tymi kratami. Jedynym sposobem na dokonanie tego jest powrót do Nightlund. Tam tkwi sedno tajemnicy. - Wyciągnęła dłoń w stronę Tasslehoffa. - Pójdziesz? - A nie pozwolisz im, żeby mnie odesłali? - targował się, wciąż zwlekając. __ Obiecuję ci, że decyzja o tym, czy wrócić, czy nie, będzie należała wyłącznie do ciebie - odparła. - Nie pozwolę im, żeby odsyłali cię wbrew twojej woli. - No to dobrze - odparł Tas, podnosząc się, otrzepując z kurzu i szukając wzrokiem swoich sakw. - Zaprowadzę cię do Wieży, Złota Luno. Tak się składa, że jestem w posiadaniu niezwykle wiarygodnego cielesnego kompasu... W tym momencie Zagwozdek, który skończył właśnie oskrobywać roztopiony metal, zaczął rozwodzić się nad takimi rzeczami jak busole, binokle, żelaziaki magnetyczne i teoria jego praprawuja o tym, dlaczego północ znajduje się na północy, nie zaś na południu, teoria, która okazała się dość kontrowersyjna i aż po dziś dzień stanowiła przedmiot sporów. Złota Luna nie zwracała uwagi na baj durzenie gnoma i chaotyczne odpowiedzi Tasslehoffa. Zajmował ją konkretny cel i parła naprzód, by go osiągnąć. Bez lęku, spokojna i skupiona, prowadziła ich po schodach obok drzemiącego z głową na blacie biurka strażnika i poza próg więzienia. Gnali przez Solanthus, miasto pogrążone we śnie, ciszy i przyćmionym świetle, niebo bowiem z nastaniem świtu zabarwiło się na perłowoszary kolor. Gnom oklapnął jak wspomnienie o minionej wiośnie. Tasslehoff zapadł w niezwykłe jak dla siebie milczenie. Ich kroki były bezdźwięczne. Kiedy tak wędrowali przez opustoszałe ulice, mogliby uchodzić za zjawy. Nikogo nie spotkali ani też nikt nie zobaczył ich. Nie natknęli się na żadnego farmera zmierzającego na targ, żadnych birbantów próbujących trafić do domu z wyprawy do tawerny. Nie zaszczekał ani jeden pies, nie zapłakało ani jedno maleństwo. Przed oczyma Gerarda ukazała się dziwna wizja Złotej Luny przemierzającej ulice w wydymającym się od wiatru płaszczu, opatulającej miasto, zamykającej oczy, które już zaczęły się otwierać, kołyszącej do słodkiego snu tych, którzy poczęli się budzić. Opuścili Solanthus przez główną bramę, gdzie nikt nie zbudził się, by ich zatrzymać. 28 Kto późno wstaje... Odila otworzyła oczy i pierwszym, co zobaczyła, były oślepiające promienie słońca. Poderwała się z pościeli, rozeźlona i poirytowana. Z zasady nie była śpiochem, budziła się zazwyczaj krótko przedtem, zanim szare światło świtu prześliznęło się przez okiennice. Nie znosiła długo spać. Tego ranka była otępiała i niemrawa, bolała ją głowa. Czuła się, jakby całą noc hulała. Prawda, po zebraniu Rady Rycerskiej poszła do tawerny Pod Kundlem i Kaczorem, ulubionej knajpki członków Rycerstwa, ale nie na kielicha przecież. Poszła, żeby zadośćuczynić obietnicy złożonej Pierwszej Mistrzyni, popytać, czy ktoś znał, a może nawet spotkał kiedyś Gerarda uth Mondar. Żaden Rycerz o nim nie słyszał, ale jeden powiedział, że znał kogoś, kto pochodzi z tej samej albo z mniej więcej tej samej części Ansalonu, a innemu zdawało się, że krawcowa jego żony miała brata, który był marynarzem i mógł pracować dla ojca Gerarda. Mało to wszystko satysfakcjonujące. Odila wychyliła z towarzyszami kufel mocnego cydru i poszła do łóżka. Mruczała pod swoim adresem mało przychylne epitety, kiedy wciągała watowaną skórzaną tunikę, lnianą koszulę i wełniane getry, które nosiła pod zbroją. Umyśliła sobie, że wstanie wcześnie i poprowadzi patrol na poszukiwanie błękitnego smoka, mając nadzieję, że złapie bestię, kiedy ta wczesnym rankiem wyruszy na polowanie wśród chłodnych oparów mgły, zanim na słoneczną resztę dnia złoży łeb w swojej kryjówce. jyle, jeśli chodzi o ów koncept. Może jednak uda im się złapać smoka podczas drzemki. Wciągnąwszy przez głowę tunikę wyszywaną w zimorodka i róże, symbole Rycerstwa Solamnijskiego, Odila przypasała miecz, zaryglowała drzwi i pędem opuściła swoją kwaterę. Mieszkała na górnym piętrze dawnego zajazdu, który został przekazany Rycerstwu jako lokum dla stacjonujących w Solanthus. Pobrzękując ostrogami na stopniach, zauważyła, że jej towarzysze wyglądali na równie ociężałych jak ona tego ranka. O mały włos nie zderzyła się z sir Alfrikiem, który miał zmienić wartownika przy głównej bramie, a który właśnie spóźniał się do swoich obowiązków. Z koszulą i mieczem w jednym, hełmem zaś w drugim ręku, jak burza wypadł z pokoju. - I tobie również dobrego dnia życzę, panie - odezwała się Odila, mierząc złośliwym spojrzeniem przód jego spodni. Purpurowy ze wstydu rycerz zasznurował się w pośpiechu, ratując dobre obyczaje, po czym przegalopował przez próg. Chichocząc z własnego żarciku, wdzięczna, że nie spotkała ją za niego reprymenda, Odila raźnym krokiem pomaszerowała do zbrojmistrza. Dzień wcześniej oddała do naprawy swój napierśnik, w którym urwał się skórzany pasek i wygięła klamra. Obiecali, że na rano będzie gotowy. Każdy, kogo spotkała po drodze, był zaspany i wymiętoszony albo też rozdrażniony i wyprowadzony z równowagi. Wyminęła mężczyznę, który miał być zmiennikiem nocnego stróża. Ziewając i potykając się o własne nogi, spieszył zdać meldunek ze służby. Czyżby w Solanthus wszyscy zaspali? Odila zadumała się nad tym niepokojącym pytaniem. To, co zdawało się z początku osobliwym i dość irytującym wyjątkiem od reguły, z wolna zaczynało przybierać kształty złowróżbnej regularności. Nie miała powodów, by sądzić, że ów niecodzienny napad gnuśności obserwowany u części mieszkańców Solanthus miał coś wspólnego z więźniami, niemniej jednak, by zyskać co do tego pewność, zmieniła kierunek i ruszyła w stronę więzienia. W więzieniu panował idealny spokój. Strażnik leżał rozwa - lony na swoim biurku, chrapiąc rozkosznie, ale klucze nadal wisiały na haku. Obudziła śpiącego nadzorcę, zabębniwszy mu kłykciami po łysinie. Wyprostował się z nagła, mrużąc oczy i mrugając w jej stronę nieprzytomnym wzrokiem. Zostawiła wartownika masującego potylicę i poszła sprawdzić, czy lokatorzy więzienia również spali głęboko w celach. Więzienie nigdy nie tonęło w takiej ciszy. Poczuwszy z tego tytułu niejaką ulgę, Odila zdecydowała, że skoro już tu jest, zajdzie do Gerarda, żeby powiadomić go, że znalazła ludzi, którzy być może potwierdząjego tożsamość. Zeszła po schodach, skręciła za róg, wyhamowała i wytrzeszczyła zdumione oczy. Potrząsnąwszy głową, obróciła się na pięcie i powoli wspięła się po stopniach. - A już zdążyłam uwierzyć w jego historię - powiedziała do siebie. - Oto i nauczka za podziwianie bławatkowobłękitnych oczu. Mężczyźni! Urodzeni kłamcy, co do jednego. Bij na alarm! - rzuciła zamroczonemu snem strażnikowi. - Poślij po wsparcie. Więźniowie uciekli. Zatrzymała się na chwilę, zastanawiając się, co dalej. Zrazu zawiedziona, teraz zrobiła się wściekła. Zaufała mu, nieobecni bogowie raczą tylko wiedzieć dlaczego, a on ją zdradził. Nie pierwszy raz przytrafiała się jej taka historia, ale przyrzekła sobie, że to będzie raz ostatni. Odwróciwszy się, ruszyła w stronę stajni. Wiedziała, dokąd musiał umknął Gerard i jego kamraci. Ruszył do swojego smoka. Kiedy podeszła już pod boksy, rozejrzała się, czy nie brakowało jakichś koni. Nie brakowało, uznała więc, że rycerz musiał pójść pieszo. Kamień spadł jej z serca. Gnom i kender, z ich krótkimi nóżkami, będą go spowalniać. Dosiadłszy swojego wierzchowca, pogalopowała przez ulice Solanthus, które budziły się do życia z wolna, jak gdyby całe miasto cierpiało z powodu skutków ubocznych dzikiej pijackiej orgii. Przejechała przez liczne bramy, zatrzymując się tylko po to, by sprawdzić, czy strażnicy nie widzieli może w nocy więźniów. Nie widzieli nikogo. Kiedy się na nich patrzyło, było ja - snę że jedyne, co mogli zobaczyć, to wnętrze własnych czaszek. Podjechała do ostatniej bramy i spotkała przy niej Mistrza Gwiazd Mikelisa. Strażnicy stali z płonącymi policzkami, zdeprymowani. Ich przełożony rozmawiał z Mistrzem Gwiazd. - ...przyłapani na spaniu podczas pełnienia obowiązków __mówił poirytowany. Odila ściągnęła lejce. - Co tu jest grane? - spytała. Zagubiony we własnych myślach nie poznał jej. - Zaginęła Pierwsza Mistrzyni. Ostatniej nocy nie spała w swoim łóżku... - Najwyraźniej była jedyną osobą w całym Solanthus, która w ogóle nie spała - odparła lady Odila, wzruszając ramionami. - Może wybrała się z wizytą do przyjaciela. Mikelis pokręcił głową. - Nie, sprawdzałem wszędzie, wypytałem wszystkich. Nikt nie widział jej od zakończenia obrad Rady Rycerskiej. Rycerka zastanawiała się przez chwilę. - Rada Rycerska. Tam Złota Luna przemawiała w obronie Gerarda uth Mondar. Może cię to zainteresuje, Mistrzu Gwiazd, zeszłej nocy więzień uciekł ze swojej celi. Mag wyglądał na wstrząśniętego. - Ależ, Pani Rycerz, nie sugerujesz przecież... - Udzielono mu pomocy - Odila zmarszczyła brew pomocy, której nie zdołałby udzielić nikt, kto nie posiada mistycznych mocy. - Nie wierzę! - z żarem zawołał Mikelis. - Pierwsza Mistrzyni nigdy by... Kobieta nie czekała na dalszy ciąg opowieści o Złotej Lunie. Ostrogami popędziwszy konia go galopu, wypadła przez bramę i pognała głównym traktem. Po drodze usiłowała uporządkować sobie wszystko w głowie. Dała wiarę historii Gerarda - choć była dziwna i niespotykana. Jego energiczna Prośba pod koniec procesu, mowa błagalna wygłoszona nie w swoim imieniu, ale ąualinestyjskich elfów, zrobiła na niej wrażenie. Jeszcze bardziej poruszyła ją Pierwsza Mistrzyni, co było dość osobliwe, jako że lady Odila nie zawracała sobie głowy cudami serca czy czymkolwiek było to, czym w dzisiejszych czasach kramarzyli magicy. Uwierzyła nawet kenderowi, a był to moment, w którym zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie trawi jej gorączka. Odila ujechała może dwie mile od miasta, kiedy dostrzegła nadjeżdżającego z przeciwka jeźdźca. Gnał prędko, przechylony przez grzbiet rumaka, dźgając końskie boki, by zmusić zwierzę do jeszcze większego tempa. Z końskiego pyska strzyknęła piana, kiedy z łomotem kopyt przegalopował koło niej. Po ubiorze poznała, że mężczyzna był wywiadowcą, który, sądząc po ryzykanckim pędzie, wiózł ważne wieści. Obudziła się w niej ciekawość, co do ich treści, ruszyła jednak dalej swoją drogą. Jakiekolwiek były to wiadomości, do czasu jej powrotu nadal będą aktualne. Po kolejnych dwóch milach dobiegł ją pierwszy sygnał rogu. Odila wstrzymała rumaka, okręciła się w siodle, skonsternowana powiodła wzrokiem w stronę miejskich murów. Odgłosy rogu i bębnów wzywały ludzi pod broń. Dojrzano wroga, który w sile szedł na miasto. Na zachodzie potężna chmura pyłu zasnuła horyzont. Odila wpatrywała się badawczo w ów szary tuman, usiłując dojrzeć, co było jego przyczyną, ale chmura znajdowała się zbyt daleko. Usiadła na chwilę, nie wiedząc, co ma robić. Rogi wzywały ją na posterunek wewnątrz miejskich murów. Jej osobiste poczucie obowiązku nawoływało, by kontynuowała pogoń i pojmała uciekiniera. Albo, ostatecznie, porozmawiała z nim. Rycerka rzuciła ostatnie spojrzenie całunowi kurzu i zauważyła, że się zbliża. Pognała konia do galopu. Czujnym okiem lustrowała pobocza traktu, mając nadzieję, że znajdzie miejsce, gdzie grupka zeszła z drogi i udała się na poszukiwanie swojego smoka. Jeszcze kilka mil i dotarła do celu. Była zdumiona i dziwnie rada, że nie starali się nawet zatuszować swoich śladów. Uciekający przestępca - przebiegły i twardy kryminalista - wysiliłby się trochę, żeby wyprowa - dzić pościg w pole. Ta z kolei gromadka wyżłobiła w falującej trawie szeroki tor. W paru miejscach od głównego szlaku odchodziły drobne meandry, zupełnie jakby ktoś - najpewniej kender - wybierał się na krótkie i zakończone fiaskiem wycieczki. Odila skierowała konia w bok i ruszyła jasną i dobrze widoczną ścieżyną. Kiedy ujechała już jakiś kawałek i była bliżej strumienia, natknęła się na kolejne dowody świadczące, że podjęła dobry trop, wskazywały bowiem na to różnorodne przedmioty, które musiały wysypać się z kenderskiego tłumoczka - zgięta łyżka, migoczący kawałek miki, srebrny pierścionek, wreszcie cynowy kufel z pokrywką i herbem lorda Tasgalla. Jechała teraz między drzewami, wzdłuż brzegu, przy którym złapała Gerarda. Ziemia była wilgotna od porannej mgły i wyraźnie odznaczały się w niej ślady stóp- jedna para dużych i obutych, jedna mniejszych odzianych w pantofle z miękką podeszwą, jedna para małych kenderskich stopek - te szły na samym przedzie - i jeszcze małe ślady ciągnące się w ogonie. Te musiały należeć do gnoma. Odila dojechała do miejsca, gdzie trójka z nich przystanęła, jeden zaś ruszył naprzód - Rycerz, oczywiście, na poszukiwanie smoka. Dostrzegła pewne ślady świadczące o tym, że kender zamierzał ruszyć za Gerardem, ale najwyraźniej kazano mu wrócić, bo kształty małych stopek ze smugami po powłóczących czubkach cofnęły się po własnych śladach. Widziała miejsce, w które Rycerz wrócił, a cała reszta poszła w krok za nim. Zeskoczywszy z siodła, rycerka zostawiła konia na brzegu rzeki i kazała mu tam czekać na wezwanie. Ruszyła dalej pieszo, przemieszczając się bezszelestnie, ale jednocześnie tak szybko, jak tylko zdołała. Ślady stóp były jeszcze świeże. Ziemia poczęła już schnąć pod porannym słońcem. Nie obawiała się, że może przybyć za późno. Uważnie wypatrywała na niebie błękitnego smoka, ale nie dojrzała nawet jego cienia. Wywnioskowała, że minie trochę czasu, zanim Rycerz zdoła nakłonić swego rumaka, by zabrał na swój grzbiet kendera, gnoma, a do tego jeszcze Mistyczkę z Cytadeli Światła. Skoro o tym mowa, Odila nie potrafiła wyobrazić sobie, żeby Pierwsza Mistrzyni, która dawnymi czasy ryzykowała własne życie w walce z błękitnym i wszystkim, co sobą reprezentował, zgodziła się zbliżyć do smoka, nie mówiąc już o dosiadaniu go. - Coraz to bardziej intrygujące - mruknęła pod nosem Odila. Choć odgłosy rogów rozbrzmiewały w oddali, nadal je słyszała. Teraz rozdzwoniły się jeszcze miejskie wieże, ostrzegając farmerów i pasterzy, i wszystkich, którzy mieszkali poza Solanthus, by opuścili swoje domostwa i schowali się wewnątrz miejskich murów. Rycerka wytężyła słuch, skupiła się na jednym tylko dźwięku, który rozlegał się obok nawoływań rogu i szaleńczego larum dzwonów. Głosów. Podkradła się bliżej, stale nasłuchując. Rozpoznała głosy Gerarda i Złotej Luny. Dobyła miecza. Plan był następujący: wpaść między nich, znokautować Gerarda, zanim zdąży zareagować i wziąć go jako zakładnika, żeby smok jej nie zaatakował. Oczywiście istniała też możliwość, że błękitny mógł rzucić się na nią, nie troszcząc się o los swojego pana. Było to ryzyko, które Odila zdecydowała się podjąć. Po dziurki w nosie miała już bycia okłamywaną. A tu był jeden człowiek, który albo powie jej prawdę, albo skończy jako nieboszczyk. Rycerka rozpoznała pieczarę. Natknęła się na nią już podczas wcześniejszych prób pochwycenia smoka. Razem z patrolem przeszukała jaskinię, ale nie znalazła żadnego śladu bestii. „Smok musiał przenieść się tutaj później”, pomyślała Odila, „kiedy odważył się już zbliżyć do miasta”. Skupiwszy się na stawianiu kroków, uważając, by pod podeszwami nie trzasnęła jej choćby jedna gałązka, by nie wpakowała się w kupkę szeleszczących liści, wsłuchiwała się uważnie w wymianę zdań. - Brzytwa poniesie cię do Nightlund. Pierwsza Mistrzyni - mówił Gerard ściszonym, uległym, pełnym szacunku gło - sem. - Jeśli, jak twierdzi kender, Wieża Wysokiej Magii rzeczywiście się tam znajduje, smok ją odnajdzie. Nie ma potrzeby, byś polegała na wskazówkach kendera. Proszę cię jednak, przemyśl to jeszcze raz, pani - jego głos stał się natarczywy, ton bardziej dobitny. - Nightlund cieszy się złą sławą, na którą, z tego co słyszałem, w pełni zasługuje. - Chwila ciszy. __Dobrze zatem, Pierwsza Mistrzyni, jeśli jesteś przywiązana do tej misji... - Jestem, Panie Rycerzu. - Głos Złotej Luny, czysty i zdecydowany, poniósł się echem po jaskini. Gerard odezwał się ponownie. - Tuż przed śmiercią Caramon poprosił mnie, bym zabrał Tasslehoffa do Dalamara. Być może powinienem zastanowić się nad tym jeszcze raz i ruszyć razem z tobą - w jego głosie pobrzmiewało ociąganie. - Słyszysz jednak rogi. Solanthus jest atakowane. Powinienem tam wrócić... - Wiem, co miał na myśli Caramon, sir Gerardzie - odparła Złota Luna - i dlaczego o to poprosił. Zadośćuczyniłeś jego ostatniemu życzeniu bardziej, niż można było tego oczekiwać. Zwalniam cię z dalszej odpowiedzialności. Istnienia kendera i twoje splotły się, ale teraz ów supeł rozstał rozwiązany. Masz prawo wrócić i stanąć w obronie Solanthus. Ja ruszę w swoją stronę. Co powiedziałeś smokowi o mnie? - Powiedziałem Brzytwie, że jesteś mrocznym mistykiem podróżującym w przebraniu. Zabierasz z sobą kendera, gdyż twierdzi, że odkrył drogę wejścia do Wieży. Gnom jest wspólnikiem kendera i tych dwóch nie można rozdzielać. Brzytwa uwierzył. Ależ tak, uwierzył mi - Gerard powtórzył cierpko. - Wszyscy wierzą w moje kłamstwa. Tylko nikt jakoś nie chce dać wiary prawdzie. Jakiż to cudaczny i pokręcony świat zamieszkujemy? Westchnął ciężko. - Masz przecież list od króla Gilthasa - powiedziała Złota Luna. - Muszą ci uwierzyć. - Muszą? Pokładasz w nich zbyt wielką wiarę. Powinnaś s’ę pospieszyć, Pierwsza Mistrzyni - Gerard zamilkł na chwi - lę, tocząc wewnętrzny bój. - A jednak, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej niechętny jestem puszczaniu cię samej do Nightlund... - Nie potrzebuję pomocy - zapewniła go Złota Luna, a jej głos złagodniał. - Nie wydaje mi się również, że ty mógłbyś zapewnić mi taką opiekę, jakiej potrzebuję. Ten, kto mnie wzywa, dopilnuje, bym bezpiecznie dotarła do celu. Nie trać wiary w prawdę, sir Gerardzie - dodała ciepło - i nie obawiaj się prawdy, choćby i była najokropniejsza. Odila stała niezdecydowana u wejścia do jaskini, zastanawiając się, co powinna teraz zrobić. Gerard miał okazję, by uciec i nie korzystał z niej. Zamierzał wrócić i bronić Solanthus. „Wszyscy wierzą w moje kłamstwa. Tylko nikt jakoś nie chce dać wiary prawdzie”. Obnażywszy miecz, trzymając rękojeść w mocnym uścisku, rycerka wyszła zza parawanu drzew i raźno wmaszerowała do pieczary. Gerard stał plecami do niej, wpatrując się w ciemność przed sobą. Miał na sobie skórzany strój smoczego jeźdźca, jedyne ubrania, jakie posiadał, te same, które nosił w więzieniu. Odpiął pas z mieczem. W ręku trzymał skórzany hełm. Był sam. Usłyszawszy kroki Odili, spojrzał ponad ramieniem. Spostrzegł ją, przewrócił oczyma i pokręcił głową. - Ty! - mruknął. - Tylko tego mi jeszcze brakowało - odwrócił się i dalej patrzał w mrok. Kobieta przycisnęła koniuszek miecza do jego karku. Zauważyła przy tym, że ubierał się w pośpiechu. Albo w ciemnościach. Tunika była założona tyłem do przodu. - Jesteś moim więźniem - rzuciła szorstko. - Ani drgnij. Nie próbuj przywoływać smoka. Jedno słowo, a... - A co? - spytał Gerard. Obróciwszy się błyskawicznie, odepchnął dłonią ostrze, które poleciało w tył, przed jaskinię. - Pospiesz się, pani, jeśli zamierzasz ruszyć w drogę ponaglił ją obcesowo. - Albo, kiedy dotrzemy do Solanthus, będzie już po bitwie. Odila uśmiechnęła się, ale dopiero kiedy się odwrócił i nie mógł jej zobaczyć. Przywoławszy na twarz surową i srogą minę, pospieszyła za nim. - Poczekaj chwilę! - krzyknęła. - Gdzie ty się w ogóle wybierasz? - Z powrotem do Solanthus - odparł chłodno. - Nie słyszałaś rogów? Miasto jest atakowane. - Jesteś moim więźniem... - Nie ma sprawy, jestem twoim więźniem - odparł. Odwrócił się i podał jej swój miecz. - A gdzie twój koń? Zgaduję, że nie pomyślałaś o drugim dla mnie. Nie, oczywiście że nie. To wymagałoby pomyślunku, a u ciebie za malutki rozumek. Z tego, co sobie jednak przypominam, twój koń to mocne zwierzę. A do Solanthus niedaleko. Zawiezie nas razem. Odila wzięła od niego miecz, podrapała się głownią po policzku. - Gdzie Mistyczka? I reszta? Kender i gnom. Twoi... mmm... wspólnicy. - Są tam - Gerard machnął dłonią w kierunku jaskini. - Smok też tam jest, na głębokim krańcu. Planują poczekać z odlotem do zmroku. Jeśli pragniesz konfrontacji ze smokiem, droga wolna. Szczególnie że i tak zabrałaś z sobą tylko jednego wierzchowca. Odila mocno zacisnęła wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Naprawdę zamierzasz wrócić do Solanthus? - spytała, srożąc surowo brew. - Naprawdę zamierzam, Pani Rycerz. - To chyba będziesz tego potrzebował - odparła i rzuciła mu miecz. Był tak zaskoczony, taki miał mętlik w głowie, że mało nie wypuścił klingi z rąk. Odila wyminęła go, mrugając doń i spoglądając chytrze kątem oka. - Mój koń może zabrać nas oboje, Kukurydziany Chlebku. Jak sam zauważyłeś, zdałoby się pospieszyć. A, i zamknij może lepiej buzię. Jeszcze ci mucha wleci. Gerard wpatrywał się w nią w osłupieniu, potem doskoczył biegiem. - Wierzysz mi? - Teraz tak - zaznaczyła wyraźnie. - Nie chciałabym zranić twoich uczuć, Kukurydziany Chlebku, ale nie jesteś dość bystry, żeby zaimprowizować przedstawienie, jakiego byłam świadkiem. Poza tym - westchnęła od serca - twoja opowieść to straszny bełkot, po części dzięki młodym dziewięćdziesięcioletnim staruszkom, zmarłym żyjącym kenderom i gnomowi. Ktoś musiał w to uwierzyć. Nie mam mowy, żeby wyssać z palca taką historię - zerknęła na niego sponad ramienia. - A więc naprawdę masz ten list od elfickiego króla? - Chciałabyś go może przeczytać? - spytał ze słabym uśmiechem. Odila pokręciła głową. - Nie ja. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, że elry mają króla. Zresztą nie bardzo mnie to interesowało. Ale myślę sobie, że to dobrze, iż kogoś to obchodzi. Co z ciebie za wojownik, Kukurydziany Chlebku? Nie wyglądasz mi na atletycznego typa - zawiesiła pogardliwe spojrzenie na jego ramionach. - Chyba że jesteś z tych drobnych i żylastych. - Jeśli lord Tasgall w ogóle pozwoli mi walczyć - mruknął Gerard - dam słowo, że nie będę próbował uciec. Jeśli go nie przyjmą, będę pomagał przy rannych, gasił pożary czy robił cokolwiek innego, co się dla mnie znajdzie... - Myślę, że ci uwierzą - odparła. - Jak już powiedziałam, opowieści, w których są kenderzy i gnomy... Dotarli do miejsca, gdzie Odila zostawiła swojego konia. Wskoczyła na grzbiet. Spojrzała na Gerarda, Gerard spojrzał na nią. Naprawdę miał niezwykle frapujące błękitne oczy. Nigdy wcześniej nie widziała tęczówek takiej barwy, nigdy nie odwzajemniała spojrzenia tak przejrzystego i błyszczącego. Wyciągnęła ku niemu rękę. Gerard chwycił ją i pomogła mu wdrapać się na grzbiet, gdzie usiadł dość niewygodnie na końskim zadzie, tuż za nią. Kląsknęła i koń ruszył naprzód. - Obejmij mnie lepiej rękoma w pasie. Kukurydziany Chlebku - poradziła - żebyś mi się nie obalił. Gerard mocno zamknął w ramionach jej talię, przesuwając się na końskim zadzie, aż przywarł do niej całym ciałem. - Nic osobistego, lady Odilo - zaznaczył. - O ja biedulka - westchnęła żartobliwie. - A już miałam wybierać swoją suknię ślubną. - Czy ty nigdy nie bierzesz nic na poważnie? - spytał dotknięty do żywego Gerard. - Nie bardzo - odparła, zwracając ku niemu wyszczerzone w uśmiechu zęby. - Niby dlaczego miałabym, Kukurydziany Chlebku? - Na imię mam Gerard. - Wiem - odparła. - Dlaczego więc nie zwracasz się do mnie po imieniu? Wzruszyła ramionami. - Pasuje do ciebie to przezwisko, tyle. - A ja myślę, że to dlatego, że zwracanie się do mnie po imieniu czyni ze mnie osobę, a nie przedmiot żartów. Ja nie znoszę kobiet, a ty, jak widzę, nie pałasz sympatią do mężczyzn. Obydwoje zostaliśmy skrzywdzeni. Być może obydwoje obawiamy się życia bardziej jeszcze niż śmierci. Możemy podyskutować o tym później, przy dzbanie zimnego piwa. Póki co jednak, uzgodnijmy jedno - będziesz mówiła do mnie per Gerard. Albo sir Gerard, jeśli wolisz. Odila pomyślała sobie, że powinna znaleźć na to jakąś ripostę, ale żadna nie przychodziła jej do głowy, żadna przynajmniej, która byłaby zabawna. Pognała konia do galopu. - Stój! - krzyknął nagle Gerard. - Chyba coś zobaczyłem. Rycerka ściągnęła cugle. Zwierzę stanęło, dysząc ciężko, a boki wydymały się mu jak miechy. Wyłonili się zza linii drzew stojących przy brzegu, zmierzali ku otwartej przestrzeni. Przed nimi leżał trakt, który schodził w płytką dolinę i dopiero przed samym miastem wznosił się ponownie. Widziała teraz to, co zobaczył Gerard. Co powinna była zobaczyć, gdyby nie była tak cholernie zajęta zaglądaniem w błękitne oczy. Jeźdźcy. Na końskich grzbietach. Setki konnych przelewające się falą przez równinę, ciągnące od zachodu. Jechali w kawalkadzie. Ich proporce łopotały na wietrze. Na ostrzach włóczni jaśniało słońce, obijało się refleksami światła od stalowych hełmów. - Armia Czarnych Rycerzy - powiedziała Odila. - Którzy są teraz między nami a miastem - dodał Gerard. 29 Ciemiężyciel ciemiężony - Prędko, zanim nas dojrzą! - krzyknął Gerard. - Zawracaj konia. Możemy skryć się w jaskini... - Skryć się! - powtórzyła wstrząśnięta Odila, mierząc go spojrzeniem znad ramienia. Potem spojrzała na niego cieplej. - Podobasz mi się, Kukurydziany... - urwała i poprawiła się z wymuszonym uśmieszkiem - Sir Gerardzie. Każdy inny Rycerz zaraz upierałby się, żeby pognać i skrzyżować oręż. - Wyprężyła się w siodle, położyła dłoń na rękojeści miecza i oświadczyła: - Stanę i będę walczyć, choć przewaga wynosi setka do jednego. Mój honor to moje życie. Zawróciła konia i zaczęła jechać w kierunku jaskini. Teraz to Gerard wyglądał na zszokowanego. - Nie wierzysz w tę przysięgę? - A jaki jest pożytek z honoru, kiedy gryziesz ziemię? Na co to się komu zdaje? Powiem ci, na co, sir Gerardzie ciągnęła - napiszą o tobie piosenkę. Jakąś głupią, debilną śpiewkę, którą będą nucić w knajpach, a tłustym kupcom ślepia zajdą mgłą i nad kufelkiem rozczulą się nad dzielnym Rycerzem, który sam stanął przeciwko sześciu setkom. A wiesz, kto nie przyłączy się do śpiewu? Nasi towarzysze, tam, w So’anthus. Nasi przyjaciele. Rycerze, którzy nie dostaną swojej szansy, by stoczyć chwalebny bój w imię honoru. Ci, którzy muszą walczyć, by przeżyć, by chronić ludzi, którzy pokładli w nich swoje zaufanie. Zatem nasze miecze to tylko dwa ostrza, a dwa ostrza nie czynią żadnej różnicy. A co, gdyby każdy z tych Solamnijskich Rycerzy zdecydował, że ruszy na pole bitwy i wyzwie na chwalebny pojedynek sześciuset wrogów? Co stałoby się z chłopami, którzy uciekli pod rycerskie skrzydła, szukając ochrony? Czy oni też zginą chwalebnie czy może raczej skończą na grocie włóczni jakiegoś żołdaka? Jaki los będzie czekał tłustych kupców? Czy w chwalebny sposób złożą swoje życie, czy może zostaną zmuszeni do patrzenia, jak wojacy z nieprzyjacielskiej armii gwałcą ich żony i córki, palą sklepy po same fundamenty? Według mnie to jest tak, sir Gerardzie - składaliśmy przysięgę chronienia tych ludzi. Nie wolno nam umierać chwalebnie i samolubnie, stając w jakichś beznadziejnych i głupich pojedynkach. Głównym celem wroga jest twoja śmierć. Każdy dzień, w którym nadal żyjesz, jest dniem twojej przewagi nad wrogiem. Każda następna doba twojego życia jest twoją wygraną i ich porażką - nawet jeśli wygrywasz kuleniem się po kątach, chowaniem w jaskini, póki nie zdołasz znaleźć drogi powrotu do swoich towarzyszy, by stanąć z nimi ramię w ramię. To jest dla mnie honor. Odila urwała, by zaczerpnąć tchu. Cała aż drżała z przejęcia. - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób - przyznał Gerard, wpatrując się w nią z podziwem. - Wygląda na to, że jest coś, co bierzesz na serio, lady Odilo. Na nieszczęście, wygląda również na to, że twoja teoria na nic się nie przyda - podniósł rękę i wskazał palcem nad jej ramieniem. - Wysłali zwiadowców, żeby osłaniali flanki. Zauważyli nas. Grupka konnych patrolująca linię drzew wjechała w pole widzenia jakieś pół mili od nich. Koń i dwójka jeźdźców stojących wśród wysokich traw łatwo rzucała się w oczy. Patrol wykręcił jak jeden mąż i galopował teraz w ich stronę, żeby ich przepytać. - Mam pomysł. Odpasaj miecz i podaj mi go - rzucił Gerard. __ Co... - Odila odwróciła nań nachmurzone spojrzenie i zobaczyła, że wciska na głowę skórzany hełm. - Ach! kiedy zrozumiała, co zamierzał, zaczęła odpinać miecz. Wiesz, sir Gerardzie, fortel miałby pewnie większe szansę powodzenia, gdybyś nie ubrał tuniki tyłem do przodu. Prędko, przekręć ją, zanim dobrze się nam przyjrzą! Klnąc pod nosem, Gerard wysunął ręce z rękawów i przekręcił na przód godło Czarnych Rycerzy z Neraki. - Nie, nie odwracaj się - polecił jej. - Po prostu go odepnij. Żwawo. Zanim nam się dobrze przyjrzą. Odila odpięła pas i chyłkiem podała mu go. Przypasał jej miecz, pas i całą resztę do własnego pendentu, po czym nałożył na głowę hełm. Nie obawiał się, że może zostać rozpoznany, hełm bowiem nadawał się doskonale do maskowania wyrazu twarzy. - Podaj mi lejce i załóż ręce do tyłu. Rycerka zrobiła, jak jej kazano. - Nie masz nawet pojęcia, jak mnie to ekscytuje, sir Gerardzie - mruknęła dysząc ciężko. - Och, zamknij się - odburczał, wojując z węzłami. - Chociaż to potraktuj poważnie. Patrol zbliżał się. Mógł teraz dojrzeć go już wyraźnie i ku swojemu zdumieniu zauważył, że dowódcą był minotaur. Nadzieje Gerarda, że uda im się wyjść cało z tej przygody, urosły. Nigdy nie spotkał ani też nie widział żadnego minotaura, ale słyszał, że były jełopowate i tępe. Pozostali członkowie patrolu byli Rycerzami Neraki, doświadczonymi kawalerzystami, sądząc po wprawie, z jaką prowadzili swoje wierzchowce. Wrogi ront galopował przez trawy, a spod końskich kopyt wzbijały się tumany kurzu osiadłego na wyschniętych źdźbłach. Na pojedynczy gest minotaura, który jechał na przedzie, pozostali rycerze rozstrzelili się, szerokim łukiem otaczając parę stojącą pośrodku. Gerard zastanawiał się, czy nie wyjechać im na spotkanie, ale zdecydował, że mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Był Czarnym Rycerzem Neraki pod murami fortecy wroga, obar - czonym jeńcem i miał wszelkie powody, żeby zareagować na ich tak ostrożnie, jak oni na niego. Minotaur zasalutował. Gerard odpowiedział, dziękując w duszy za szkolenie pod komendą marszałka Medana. Siedział w siodle w ciszy, czekając, aż przywódca patrolu, który był starszy stopniem, zabierze głos. Policzki Odili pokraśniały. Piorunowała ich wszystkich wzrokiem, milcząc jak głaz. Gerard miał nadzieję, że owo milczenie potrwa dłużej. Minotaur bacznie przyglądał się rycerzowi. Jego oczy nie były wcale tumanowatymi ślepiami bestii, jaśniała w nich inteligencja. - Podaj swoje nazwisko, swój stopień i nazwisko swojego dowódcy - zażądał. Głos miał gruby i gardłowy, ale łatwo było go zrozumieć. - Nazywam się Gerard uth Mondar, jestem adiutantem marszałka Medana. Podał prawdziwe imię, bo jeśliby jakimś dziwnym zrządzeniem losu kontaktowali się z marszałkiem, ten rozpoznałby Gerarda i wiedział, jak zareagować. Dodał jeszcze numer jednostki, w której służył w Qualinesti, nic jednak więcej. Jak każdy dobry Rycerz Neraki nie ufał swoim towarzyszom. Odpowie tylko na te pytania, które zostaną mu zadane, nie będzie się wyrywał na ochotnika. Minotaur zmarszczył brew. - Jesteś daleko od domu, smoczy jeźdźcu. Co przygnało cię aż tu na północ? - Zmierzałem do Jeleku na grzbiecie błękitnego smoka marszałka Medana z pilną wieścią od niego dla Pana Nocy Targonne’a - odparł bez zająknienia Gerard. - Nadal jesteś daleko od domu - zauważył minotaur, a jego zwierzęce oczy zwęziły się. - Jelek leży kawał drogi stąd na wschód. - Tak jest - odparł Gerard. - Wpadliśmy w oko burzy i zepchnęło nas z kursu. Smokowi zdawało się, że da radę, ale cisnął nami nagły poryw wiatru. O mały włos nie spadłem z siodła, a mój wierzchowiec naderwał sobie mięsień ramienia. Leciał dalej, ile starczyło mu sił, ale okazało się w końcu, że to zbyt bolesne. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znaleźliśmy. Wydawało nam się, że jesteśmy blisko Neraki, ale wtedy dojrzałem miejskie wieże. Jako że się tu wychowałem, rozpoznałem Solanthus. Mniej więcej w tym samym czasie zobaczyliśmy, jak wasza armia zbliża się w stronę miasta. Obawiając się, że dojrzą nas jego przeklęci mieszkańcy, smok wylądował w lesie i znalazł tam jaskinię, gdzie mógł się położyć i wyleczyć ramię. Ta tu Solamnijka - Gerard dźgnął Odilę w plecy - widziała, jak lądujemy. Śledziła nas do jaskini. Stoczyliśmy walkę, rozbroiłem ją i wziąłem jako jeńca. Minotaur z zaciekawieniem spojrzał na rycerkę. - Czy ona jest z Solanthus? - Nie chce mówić, ale nie mam wątpliwości, że tak i że może dostarczyć nam szczegółowych informacji o liczbie oddziałów stacjonujących w mieście, ufortyfikowaniu i innych detalach, które twój przełożony uzna za godne zainteresowania. A teraz, dowódco szponu - dodał Gerard - ja z kolei chciałbym poznać twoje imię, twój stopień i nazwisko twojego dowódcy. Zachował się bezczelnie, ale czuł, że dość już go przepytano, a jeśliby dalej odpowiadał potulnie na pytania, samemu nie zadając paru własnych, źle by odegrał swoją rolę. W oczach stwora błysnęło i przez chwilę Gerard pomyślał, że zbytnio się przyłożył do tej sceny. Potem minotaur odezwał się. - Nazywam się Galdar. Naszym dowódcą jest Mina wypowiedział owo dziwne imię z uszanowaniem akcentowanym czcią, które zaniepokoiły Gerarda. - Jakąż to wieść zanosisz do Jeleku? - Wiadomość mam przekazać na ręce lorda Targonne’a - odparł Gerard, a przy słowie „wiadomość” serce w nim stanęło i podpłynęło do przełyku. Przypomniał sobie nagle, że miał przy sobie list, który nie pochodził od marszałka Medana, ale od Gilthasa, króla Qualinesti; list, który sprowadzi na niego nieszczęście, jeśli tylko wpadnie w ręce Czarnych Rycerzy. Gerard nie mógł uwierzyć własnemu pechowi. W dniu, kiedy list mógł go uratować, zostawił go przy smoczym siodle. W dniu, kiedy mógł wyrządzić mu tylko nieodwracalne szkody, miał go przy własnym pasku. Co on takiego zrobił w swoim życiu, że los tak się na niego uwziął? - Lord Targonne nie żyje - odparł minotaur. - Teraz to Mina jest Panią Nocy. A ja jej zastępcą. Możesz oddać swoją wiadomość mnie, a ja przekażę jej. Gerard nie zdziwił się zbytnio tym, że Targonne był martwy. Awans w szeregach Czarnych Rycerzy częstokroć odbywał się w nocy, poprzez pchnięcie nożem między żebra. Ta Mina na pewno w ten sposób przejęła dowodzenie. Bił się z myślami, usiłując nie martwić się tym cholernym listem i zacząć jakoś szukać miejsca w nowym biegu wypadków. Mógł przekazać Galdarowi swoją fałszywą wiadomość i po sprawie. Ale co potem? Zabraliby Odilę i zaciągnęli na tortury, podczas gdy jemu podziękowano by za przykładną służbę i pozwolono wrócić do smoka. - Powiedziano mi, że wiadomość ma zostać dostarczona Panu Nocy - upierał się Gerard, odgrywając kluczowe dla adiutanta dowódcy cechy - nadmierną gorliwość i zarozumialstwo. - Jeśli nie jest nim już lord Targonne, zgodnie z rozkazem mam ją przekazać osobie, która zajmuje obecnie jego stanowisko. - Jak chcesz - minotaurowi spieszyło się. Miał na głowie ważniejsze sprawy niż słowne potyczki z posłańcem marszałka. Skinął kciukiem w kierunku tumanu kurzu. - Ustawiają teraz namiot dowodzenia. Znajdziesz tam Minę kierująca przygotowaniami do oblężenia. Poślę z tobą kogoś jako przewodnika. - Naprawdę, nie ma takiej potrzeby, panie... - zaczął Gerard, ale minotaur zignorował go. - Co się tyczy zaś twojego więźnia - ciągnął minotaur - możesz oddać ją w ręce śledczego. Będzie kwaterować gdzieś w pobliżu kuźni. Obraz rozpalonych do czerwoności pogrzebaczy i żelaz - nych szczypców do rozrywania ciała w nieprzyjemny sposób nawiedził wyobraźnię Solamnijczyka. Minotaur rozkazał jednemu ze swoich ludzi, by im towarzyszył. Gerard wolałby pozbyć się takiego towarzystwa, ale nie zaryzykował sprzeciwu. Zasalutowawszy Galdarowi, pognał konia. Przez chwilę obawiał się, że zwierzę, nie przywykłe do jego ręki, znarowi się, ale Odila ścisnęła je lekko kolanami i koń ruszył. Pod wścibskim spojrzeniem minotaura po brzuchu Gerarda spłynęły strużki potu. Chwilę potem zastępca Miny zawrócił konia i odgalopował. Razem z resztą patrolu szybko zniknął im z oczu, zagłębiając się w linię drzew. Gerard podciągnął się i obejrzał przez ramię, patrząc w kierunku rzeki. - Co jest? - spytał eksportujący ich Czarny Rycerz. - Martwię się o mojego smoka - odparł Gerard. Brzytwa należy do marszałka. Są towarzyszami od wielu już lat. Jeśli bestii coś się stanie, przypłacę to głową - odwrócił się i spojrzał na Rycerza. - Chciałbym wrócić do smoka, powiadomić Brzytwę, co jest grane. - Mam rozkaz zabrać cię do Miny - powiedział Rycerz. - Nie musisz iść ze mną - krótko oświadczył Gerard. - Słuchaj, wydaje mi się, że nie bardzo rozumiesz, o co chodzi. To jest błękitny. Wiesz, jakie są błękitne. Bitwę to one potrafią wyczuć na odległość. Pomyśli pewnie, że to przeklęci Solamnijczycy postawili całe miasto na nogi i szykują na niego obławę. Jeśli poczuje się zagrożony, może przez pomyłkę zaatakować wasze wojska... - Mam rozkaz zabrać cię do Miny - powtórzył Rycerz z tępym uporem. - Kiedy złożysz jej raport, będziesz mógł wrócić do swojego smoka. Nie musisz się o niego martwić. Nie zaatakuje nas. Mina mu na to nie pozwoli. Co zaś się tyczy jego ran, Pani Nocy je uleczy i obydwaj będziecie mogli wrócić do Qualinesti. Przewodnik pognał naprzód, dołączając do głównego korpusu armii. Gerard zza bezpiecznej bariery hełmu miotał w jego kierunku przekleństwami, nie miał jednak innego wyboru, jak ruszyć jego śladem. - Przepraszam - odezwał się pod osłoną tętentu kopyt. - Byłem przekonany, że da się nabrać. Że się nas pozbędzie, będzie miał spokój z patrolem, przez godzinkę czy dwie będzie robił, co dusza zapragnie, a potem złoży meldunek. - Gerard pokręcił głową. - Ja to mam szczęście, żeby wpaść na jedynego karnego Czarnego Rycerza, jakiego kiedykolwiek świat nosił. - Próbowałeś - odparła Odila i wykręcając dłonie, zdołała poklepać go po kolanie. - Zrobiłeś, co było w twojej mocy. Ich przewodnik jechał na przedzie, cały aż palił się do obowiązków. Poirytowany, że się tak wlekli, machał ku nim ręką, żeby zwiększyli tempo. Gerard ignorował Rycerza. Rozmyślał nad tym, co powiedział minotaur, o Czarnych Rycerzach szykujących się do oblężenia Solanthus. Skoro tak to się przedstawiało, to pewnie jechał teraz na spotkanie z dziesięciotysięczną, a może nawet i liczniejszą armią. - Co miałeś na myśli, mówiąc, że nienawidzę mężczyzn? - spytała nagle Odila. - Wybity z rytmu swoich myśli, Gerard nie miał zielonego pojęcia, o co pytała, o czym ją zresztą powiadomił. - Powiedziałeś, że nie cierpisz kobiet, a ja nienawidzę mężczyzn. O co ci chodziło? - Kiedy tak powiedziałem? - Kiedy rozmawialiśmy o tym, jak mam się do ciebie zwracać. Powiedziałeś, że boimy się życia bardziej niż śmierci. Gerard poczuł, że płoną mu policzki i rad był, że hełm zakrywał jego twarz. - Nie pamiętam. Czasami tak mówię różne rzeczy bez pomyślunku... - A ja miałam wrażenie, jakbyś myślał nad tym od dłuższego czasu - przerwała mu Odila. - Tak, cóż, być może - rycerz czuł się niezręcznie. Nie miał zamiaru otwierać się przed nią na oścież, a już na pewno nie uśmiechała mu się rozmowa z nią na temat tego, co kryło się w jego wnętrzu. - Nie masz większych zmartwień? spytał rozeźlony. - Jak rozpalone do czerwoności igły pod paznokciami? __spytała chłodnym tonem. - Albo stawy rozciągane na kole? Mam masę zmartwień. Dlatego wolę rozmawiać o tym. Gerard zamilkł na chwilę, potem odezwał się, zakłopotany. .__ Nie jestem pewien, co miałem na myśli. Może tylko tyle, że zdajesz się nie mieć wielkiego poważania dla mężczyzn. Nie tylko dla mnie. To zrozumiałe. Ale widziałem, jak reagowałaś na innych rycerzy podczas spotkania rady i na strażnika i... - Jak reagowałam? - spytała, obracając się w siodle, żeby na niego spojrzeć. - Co jest nie tak z moimi reakcjami? - Nie odwracaj się! - warknął Gerard. - Jesteś moim więźniem, pamiętasz? Nie wypada nam ucinać sobie pogaduszek. Pociągnęła nosem. - Dla twojej wiadomości, uwielbiam mężczyzn. Tak się tylko składa, że uważam ich wszystkich za oszustów, kanalie i kłamców. Taki już ich urok. Gerard otworzył usta, żeby coś na ten temat powiedzieć, kiedy Czarny Rycerz zaczął pędzić ku nim w galopie. - Do diaska! - mruknął. - Czego teraz chce ten król bęcwałów? - Guzdrasz się - rzucił oskarżające rycerz. - Prędko. Muszę wracać do swoich obowiązków. - Naraziłem na szwank smoka - odpowiedział Gerard. - Nie planuję zrobić tego samego z koniem. Nie było jednak rady. Rycerz najwyraźniej zamierzał trzymać się ich jak krwiożerczy kleszcz. Gerard zwiększył tempo. Kiedy dojechali na skraj obozu, ich oczom ukazała się armia, która zaczynała właśnie oblężenie. Żołnierze ustawili obóz daleko poza zasięgiem strzał lecących z miejskich murów. Paru solamnijskich łuczników popróbowało szczęścia, ale groty wbijały się w ziemię zbyt blisko i ostatecznie zaprzestano ognia. Pewnie ich oficerowie kazali im przestać robić z siebie błaznów i oszczędzać amunicję. Nikt w obozie wroga nie zwracał większej uwagi na łuczników, poza zdawkowymi spojrzeniami rzucanymi od czasu do czasu w stronę murów, na których ustawili się żołnierze. Spojrzenia rzucano ukradkowo i często okraszała je wymiana zdań między towarzyszami, którzy unosili brwi, potrząsali głowami i w te pędy wracali do pracy, zanim przyuważył ich oficer. Żaden z żołnierzy nie wyglądał na wystraszonego zniechęcającym widokiem ufortyfikowanego miasta, byli raczej lekko rozbawieni. Gerard dał upust swojej ciekawości i rozglądał się wokoło badawczym wzrokiem. Nie należał do tej armii, jego ciekawość była więc usprawiedliwiona. Odwrócił się do przewodnika. - Kiedy przybędzie reszta oddziałów? Głos Rycerza był spokojny, ale Gerard zauważył, że pod przyłbicą błysnęły mu oczy. - Posiłki są już w drodze. - Jak mniemam, w pokaźnej liczbie - zgadywał Gerard. - W potężnej - odparł Rycerz. - Większej, niż to sobie możesz wyobrazić. - Są gdzieś niedaleko? Rycerz przyjrzał się Gerardowi spod zmrużonych powiek. - Po co ci to wiedzieć? Co ci do tego? Gerard wzruszył ramionami. - Myślałem, że mógłbym użyczyć swego miecza, to wszystko. - Co powiedziałeś? - spytał Rycerz. Gerard podniósł glos, żeby przedrzeć się przez harmider stukających młotów, pokrzykujących oficerów i generalnego zgiełku, jaki towarzyszył rozbijaniu obozu. - Solanthus jest najlepiej obwarowanym miastem na całym kontynencie. Najpotężniejsze machiny oblężnicze na całym Krynnie nie zdołałyby odłupać od tych murów choćby kawałka kamienia. Do obrony miasta stanęło pewnie z pięć tysięcy zbrojnych. A co wy tu macie? Kilka setek? To oczywiste, że czekacie na posiłki. Nie trzeba być geniuszem, żeby się tego domyślić. Rycerz potrząsnął głową. Stając w strzemionach, wskazał: - Tam jest namiot dowodzenia Miny. Widać proporzec. Sam trafisz. - Poczekaj chwilę - Gerard zawołał za swoim przewodnikiem. - Chciałbym bezpiecznie dostarczyć więźnia śledczemu. Należy mi się za niego nagroda. Nie chcę, żeby ją powleczono gdzieś i zlinczowano. Rycerz zmierzył go protekcjonalnym spojrzeniem. - Nie jesteś w Nerace, panie - rzucił pogardliwie i odjechał. Gerard zsiadł z konia i zaczął prowadzić go wśród planowego zamieszania. Żołnierze pracowali szybko i z ochotą. Oficerowie podawali wytyczne, ale nie bawili się ani w przemowy, ani w pogróżki. Żadne batogi nie nakłaniały ludzi, by pracowali żwawiej i bystrzej. Morale było wysokie. Żołnierze śmiali się i żartowali, umilali sobie pracę śpiewaniem piosenek. Ich humoru nie psuł fakt, że kiedy podnosili wzrok, widzieli na miejskich murach siły dziesięciokrotnie większe od ich liczby. - To jakiś żart - powiedziała stłumionym głosem Odila. Znajdowali się wśród nieprzyjaciół, a choć hałas był wręcz ogłuszający, ktoś mógłby podsłuchać. - W pobliżu nie ma żadnych posiłków. Nasze patrole codzienne ruszają na zwiady. Zauważyliby tak olbrzymi kontyngent wojsk. - Najwyraźniej nie zauważyli - odparł Gerard. - A Solanthus obudziło się teraz z ręką w nocniku. Gerard trzymał dłoń na rękojeści miecza, gotów podnieść go na każdego, komu strzeliłoby do głowy zabawić się z solamnijskim jeńcem. Mijający ich żołnierze przyglądali się im z zaciekawieniem. Paru przystanęło, żeby poszydzić z więźnia, ale oficerowie prędko zapędzili ich do pracy. „Nie jesteś w Nerace”, powiedział Rycerz. Gerard był pod wrażeniem, choć jednocześnie coś go niepokoiło. To nie była armia najemników walczących dla łupu, dla zysku. To było zahartowane wojsko, zdyscyplinowane i oddane sprawie, jakakolwiek by ona była. Proporzec łopoczący na drzewcu włóczni bitej w ziemię przed sztabem głównym nie był w zasadzie tak naprawdę flagą, tylko brudną szarfą, który wyglądała, jakby umoczono ją we krwi. Przed namiotem dowodzenia, który postawiono jako pierwszy, pełniło straż dwóch Rycerzy. Inne namioty wznoszono właśnie wokoło. Przed wejściem do sztabu stał oficer i rozmawiał z innym Nerakijskim Rycerzem. Wojskowy, sądząc po stroju, był łucznikiem, o czym zresztą świadczyła również przewieszona prze ramię pokaźnych rozmiarów broń. Stał tyłem do Gerarda, ten nie mógł więc dojrzeć jego twarzy. Wnioskując z drobnej budowy, Rycerz musiał być gołowąsem, od niedawna pełnoletnim, jeśli w ogóle. Zastanawiał się, czy nie stał przed nim przypadkiem syn jakiegoś Rycerza przebrany w zbroję ojca. Łucznik pierwszy zauważył Gerarda i Odilę. Powiedział coś do Rycerza, który odwrócił się, żeby ich zobaczyć. Gerard wstrząśnięty spostrzegł, że ten nie był wcale żadnym gołowąsem, tylko dziewczyną, której głowę okalała aureola rdzawych, króciutko przyciętych włosów. Jej oczy pochwyciły i przytrzymały w bursztynowym uścisku ich obydwoje. Nigdy nie widział tak niezwykłych oczu. Źle się czuł pod ich dociekliwym spojrzeniem, jak gdyby znów był dzieckiem, a ona przyłapała go na jakimś przewinieniu, być może kradzieży jabłek albo znęcaniu się nad młodszą siostrą. Wybaczała mu jego występek, gdyż nie miał za wiele rozumu w głowie. Był tylko dzieckiem. Mogła go ukarać, ale kara nie pomogłaby mu zrozumieć, jak czynić dobrze w przyszłości. Gerard był wdzięczny, że miał hełm, mógł bowiem niezauważenie dla niej odwrócić wzrok. Ale choć próbował, nie zdołał oderwać od niej oczu. Wpatrywał się w nią, ujarzmiony. „Ładna” nie było dla niej dobrym określeniem, podobnie jak „piękna”. Jej twarz cechował pewien spokój, czystość myśli. Ani jedna zmarszczka zwątpienia nie przecinała jej gładkiego czoła. Oczy były jasne i widziały dalej, niż sięgał wzrok. Była osobą, która mogła zmienić świat, na dobre lub na złe. VV owym łagodnym spokoju umysłu rozpoznał Minę, dowódcę tej armii, której imię wypowiadane było z takim uszanowaniem i czcią. Gerard zasalutował. - Nie jesteś jednym z moich rycerzy - odezwała się Mina - Lubię, kiedy mogę oglądać czyjąś twarz. Zdejmij hełm. Gerard zastanawiał się, skąd zgadła, że nie należał do jej armii. Żadna odznaka czy godło nie zdradzało, że pochodził z Qualinesti, Sanction czy innej jeszcze części Ansalonu. Zdjął hełm, ociągając się, nie dlatego, że myślał, iż go rozpozna, ale dlatego, że odpowiadała mu owa osłona, chroniąca go przed świdrującym spojrzeniem bursztynowych oczu. Podał swoje imię i opowiedział swoją historię, która miała tę zaletę, że w większej części była prawdziwa. Mówił dość pewnie, choć fragmenty, gdzie zmuszony był odbiegać od prawdy albo ją upiększać, sprawiały mu trudność. Miał niejasne wrażenie, że wiedziała o nim o niebo więcej niż on sam. - A co z wiadomością od marszałka Medana? - spytała Mina. - Czy to ty jesteś nową Panią Nocy, pani? - odpowiedział pytaniem Gerard. Wydawało się, że jest to pytanie, którego się od niego oczekuje, czuł się jednak niezręcznie. - Wybacz, ale kazano, bym dostarczył tę wiadomość Panu Nocy. - Takie tytuły nie mają znaczenia dla Jedynego Bóstwa - odparła. - Jestem Mina, służebnica Jedynego. Możesz dostarczyć mi tę wiadomość lub nie, ty wybierasz. Gerard patrzał na nią zbity z tropu i niepewny. Nie ośmielił się spojrzeć w kierunku Odili, choć zastanawiał się, co sobie pomyślała, jak na to zareagowała. Nie miał pojęcia, co robić i uświadomił sobie, że czegokolwiek by nie uczynił, ryzykował zrobieniem z siebie błazna. A zjakiegoś powodu nie chciał się wydać idiotą w tych bursztynowych oczach. - Wybieram zatem przekazanie wiadomości Minie - powiedział i zdumiał się, słysząc we własnym głosie tę samą nutkę szacunku. - Oto moja wiadomość: Qualinesti atakowane jest przez wielką zieloną smoczycę Beryl. Rozkazała marszałkowi Medanowi zburzyć miasto Qualinost i grozi, że jeśli nie stanie się podług jej woli, zrobi to własnoręcznie. Rozkazała też, by dokonał eksterminacji elfów. - Mina nie odezwała się ani słowem, i tylko nieznacznym skinieniem głowy dała znak, że słuchała i zrozumiała. Gerard zaczerpnął tchu i mówił dalej. - Marszałek Medan pragnie z całym szacunkiem przypomnieć Panu Nocy, że atak na Qualinesti oznacza zerwanie paktu między smoczymi suwerenami. Marszałek obawia się, że gdy wieść o tym dotrze do Malys, między smokami wybuchnie totalna wojna, wojna, która najpewniej spustoszy większość Ansalonu. Marszałek nie uznaje się za podkomendnego Beryl. Jest lojalnym Rycerzem Neraki, prosi więc o rozkazy od swojego przełożonego, Pana Nocy, co do dalszych działań. Mój dowódca pragnie również przypomnieć lordowskiej mości, że miasto obrócone w perzynę niewiele jest warte i że martwe elfy nie będą płacić daniny. Mina uśmiechnęła się lekko. Uśmiech ogrzał bursztyn oczu i zdawały się przelewać nad Gerardem miodową falą. - Lord Targonne byłby głęboko poruszony tym oświadczeniem. Nieboszczyk lord Targonne. - Przykro mi słyszeć o jego śmierci. - Gerard zawiesił dość bezradne spojrzenie na łuczniczce, która uśmiechała się doń szeroko, jakby dokładnie wiedziała, co myślał i czuł. - Targonne jest teraz z Jedynym Bóstwem - odparła Mina, a w jej głosie pobrzmiewał podniosły i żarliwy ton. Błądził, ale teraz zrozumie swoje błędy i wykaże skruchę. Gerard był do głębi zdumiony. Nie wiedział, co powiedzieć. A w ogóle, co to za Jedyne Bóstwo? Nie odważył się spytać, wnioskując, że jako Czarny Rycerz powinien wiedzieć takie rzeczy. - Słyszałam o tym Jedynym Bóstwie - odezwała się strasznym głosem Odila. Zignorowała Gerarda, który uszczypnął ją w łydkę, ostrzegając, że ma trzymać buzię na kłódkę. - Ktoś inny mówił o Jedynym Bóstwie. Jeden z tych fałszy - wych Mistyków z Cytadeli Światła. Bluźnierstwa! Tyle powiem. Wszyscy przecież wiedzą, że bogowie odeszli. Mina uniosła bursztynowe oczy i utkwiła je w Odili. __ Może dla ciebie, Solamnijko, bogowie odeszli - powiedziała - ale nie dla mnie. Rozwiąż tę kobietę. Niech zsiądzie z siodła. Nie martw się. Nie będzie próbowała uciekać. Zresztą, dokąd niby miałaby pójść? Gerard zrobił, co mu kazano, pomógł Odili zsiąść z końskiego grzbietu. - Próbujesz oboje nas pozabijać? - spytał pod nosem, kiedy rozwiązywał supły skórzanego rzemienia oplatającego jej nadgarstki. - To nie czas na teologiczne dysputy! - Ale mam rozwiązane ręce, prawda? - odparła rycerka, rzucając mu spojrzenie spod długich rzęs. Pchnął ją brutalnie w stronę Miny. Odila potknęła się, ale złapała równowagę i stanęła na wprost dziewczyny, która sięgała jej ledwo do ramienia. - Bogów nie ma już dla nikogo - powtórzyła z typowym dla Solamnijczyków uporem. - Ani dla ciebie, ani dla mnie. Gerard zastanawiał się, co knuła. Nijak nie mógł zgadnąć. Będzie musiał pozostać czujny, gotów w każdej chwili podchwycić jej plan. Mina nie była zła, nawet poirytowana. Wpatrywała się w Odilę cierpliwie, tak jak rodzic przyglądać się może wybuchowi złości rozbestwionego potomka. Wyciągnęła rękę. - Złap - powiedziała do Solamnijki. - Odila wpatrywała się w nią w tępym osłupieniu. - Złap mnie za rękę - powtórzyła Mina, jakby potomek ów był mało pojętnym dzieckiem. - Rób, co ci każą, parszywa Solamnijko - ponaglił Gerard. Odila obrzuciła go spojrzeniem. Mogła się spodziewać wszystkiego, ale nie tego. Gerard westchnął w sobie i pokręcił głową. Odila odwróciła się do Miny i wyglądało na to, że zaraz jej odmówi. A potem wyciągnęła rękę w jej stronę. W zdumieniu patrzyła na własną dłoń, jakby ta działała niezależnie, wbrew jej woli. - Co to za czary? - krzyknęła przerażona nie na żarty. - Co ty ze mną robisz? - Ja nic nie robię - odparła miękko Mina. - To część ciebie, która poszukuje strawy dla twojej duszy, kieruje twoją ręką. Mina zamknęła dłoń Odili w swojej. Ta jęknęła, jakby w bólu. Usiłowała uwolnić się z uścisku, nie potrafiła jednak, choć z tego, co widział Gerard, Mina nie używała żadnej siły. Z oczu Odili trysnęły łzy, zagryzła wargę. Jej rękę przebiegały dreszcze, drżała na całym ciele. Przełknęła głośno ślinę i wyglądało, że próbuje znieść ból, ale już w następnej chwili opadła na kolana. Łzy toczyły się teraz strumieniami po policzkach. Pochyliła głowę. Mina podeszła do niej. Pogładziła jej długie czarne włosy. - Teraz widzisz - powiedziała łagodnie. - Teraz rozumiesz. - Nie! - wołała Odila, dławiąc się - Nie, nie wierzę w to. - Ależ wierzysz - odparła Mina. Ujęła podbródek Odili i uniosła jej głowę tak, że zmuszona była spojrzeć w bursztynowe oczy. - Nie okłamuję cię. Sama się okłamujesz. Kiedy już umrzesz, pójdziesz do Jedynego Bóstwa, a tam nie będzie żadnych kłamstw. Solamnijka świdrowała ją dzikim wzrokiem. Gerard zadrżał, aż do głębi duszy przeniknął go chłód. Łucznik nachylił się i powiedział coś do Miny. Wysłuchała go i skinęła głową. - Kapitan Samuval mówi, że pewnie możesz podzielić się z nami cennymi informacjami o siłach obrony Solanthus - Mina uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Nie wymagam od ciebie tych informacji, ale kapitan wierzy, że jemu będą potrzebne. A zatem, przed egzekucją zostaniesz poddana przesłuchaniu. - Niczego się ode mnie nie dowiecie - oświadczyła ochrypłym głosem Odila. Mina spojrzała na nią smutno. __ Rzeczywiście, nie wydaje mi się, żebyśmy się dowiedzieli. Twoje cierpienie pójdzie na marne, gdyż, zapewniam cię, nie możesz powiedzieć mi nic, czego już bym nie wiedziała Robię to tylko, by poprawić nastrój kapitanowi Samuvalowi. - Pochyliwszy się, ucałowała czoło Odili. - Polecam twoją duszę Jedynemu Bóstwu - powiedziała i wyprostowawszy się, odwróciła do Gerarda. - Dziękuję za przekazanie mi wiadomości. Nie radzę ci wracać do Qualinostu. Beryl nie zgodzi się, żebyś wszedł do miasta. Rozpoczyna atak jutro o świcie. A marszałek Medan? To zdrajca. Zakochał się w elfach i filozofii życiowej. Jego miłość przybrała kształt Królowej Matki, Lauralanthalasy. Nie dokonał ewakuacji miasta zgodnie z rozkazem. W Qualinoście roi się od elfickich wojowników, gotowych złożyć życie w obronie swojej stolicy. Król Gilthas przygotował na Beryl i jej wojska pułapkę. Trzeba mu oddać, że bardzo sprytną. Gerard patrzył na nią z rozdziawionymi ustami. Opadła mu szczęka. Pomyślał, że powinien stanąć w obronie marszałka Medana, potem jednak uświadomił sobie, że nie musi, bo mógłby jeszcze samemu się w to wmieszać. A być może ona wiedziała już, że Gerard nie był tym, za kogo się podawał i że cokolwiek zrobi, albo nie, niczego to nie zmieni. Zdołał jednak spytać o to, czego musiał się dowiedzieć. - Czy Beryl... została ostrzeżona? - zaschło mu w ustach. Ledwo zdołał wydusić z siebie pytanie. - Smoczyca znajduje się pod opieką Jedynego Bóstwa, tak jak my wszyscy - odparła Mina. Odwróciła się. Czekający na nią oficerowie ruszyli ku niej, żeby zwrócić na siebie jej uwagę, zarzucić ją pytaniami. Skierowała się ku nim, żeby ich wysłuchać, udzielić odpowiedzi. Gerard mógł odejść. Odila stała na trzęsących się nogach i gdyby rycerz nie dał kroku w przód i nie podtrzymał jej pod pretekstem chwycenia za ramię, upadłaby. Zastanowił się przez moment, kto tu się na kim opierał. On sam potrzebował teraz wsparcia. Spocił się obficie i poczuł jak wyżymana ścierka. - Ja ci nie odpowiem - odezwał się kapitan Samuval, choć Gerard nie zadał żadnego pytania. Kapitan podszedł, żeby porozmawiać. - Czy to, co Mina powiedziała o Medanie, to prawda? Czy jest zdrajcą? - Ja nie wiem... nie wiem - głos zawiódł Gerarda. Miał już dość kłamstw, które i tak donikąd nie prowadziły. Bitwa o Qualinost zacznie się jutro o świcie, jeśli wierzyć temu, co powiedziała Pani Nocy, a on jej wierzył, choć nie miał pojęcia jak ani dlaczego. Pokręcił głową i dokończył słabo: - Myślę, że to bez znaczenia. Nie teraz. - Radzi byśmy byli, gdybyś przyłączył się do nas stwierdził kapitan Samuval. - Chodź, pokażę ci, gdzie zaprowadzić więźnia. Póki co, śledczy dopiero rozbija swój namiot, ale jutro rano powinien już być gotów do pracy. Przyda się nam jeszcze jeden miecz. - Zerknął na miasto, na którego murach aż czarno było od żołnierzy. - Jak myślisz, ile tam jest wojska? - Dużo - odparł z emfazą Gerard. - Tak, myślę, że masz rację. - Kapitan potarł posiwiałą brodę. - Idę o zakład, że ona wie, co? - kiwnął kciukiem w stronę Odili, która kroczyła niby oślepiona, ledwo zdając sobie sprawę, gdzie szła, mniej jeszcze zdając się o to dbać. - Nie wiem, czy wie, czy nie wie - odparł posępnie Gerard. - Nic mi o tym nie mówiła, a temu waszemu inkwizytorowi też nic nie powie. Uparta z niej sztuka. Gdzie mam ją zaprowadzić? Będę wdzięczny, jak już się jej pozbędę. Samuval poprowadził Gerarda do namiotu, który stał zaraz obok miejsca, gdzie kowal wraz z czeladnikami ustawiali przenośną kuźnię. Przystanąwszy przy rzemieślniku, zastępca Miny zawłaszczył sobie parę żelaznych obejm i kajdany, pomógł Gerardowi zamknąć je wokół nóg i nadgarstków Odili. Podał mu klucz. - Jest twoim więźniem - powiedział. Gerard podziękował, zatknął klucz za cholewę buta. W namiocie nie było posłania, ale kapitan przyniósł napój j jadło dla więźnia. Odila odmówiła posiłku, ale upiła nieco wody i zdołała wyrazić swoją wdzięczność za poświęcaną jej uwagę. Położyła się na podłodze namiotu, oczy miała otwarte i wpatrzone w jakiś punkt. Gerard zostawił ją i wyszedł na zewnątrz, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Zdecydował, że najlepiej będzie, jak coś zje. Aż do momentu, w którym zobaczył kapitana trzymającego kawał chleba i suszone mięso, nie wiedział, jak bardzo był głodny. - Wezmę jej jedzenie - zaproponował Gerard - skoro ona nie ma na nie ochoty. Samuval podał mu chleb i mięso. - Kantyny jeszcze nie ma, ale tam, skąd to wziąłem, jest tego więcej. Też się wybieram w tamtym kierunku. Przyłączysz się? - Nie - odparł Gerard. - Dziękuję, ale wolę mieć ją na oku. - Ależ ona nigdzie nie pójdzie - odparł rozbawiony kapitan. - Mimo to jednak jestem za nią odpowiedzialny. - Jak tam chcesz - powiedział Samuval i oddalił się długimi krokami. Najwidoczniej zauważył jakiegoś druha, bo zaczął machać ręką. Gerard zobaczył odmachującego mu dowodzącego patrolem minotaura. Rycerz przykucnął przed namiotem. Zjadł bez apetytu. Spostrzegłszy, że bukłak zostawił w namiocie obok Odili, wszedł do środka, żeby go zabrać. Poruszał się bezszelestnie, myśląc, że może zasnęła. Nie zmieniła pozycji, odkąd opuścił namiot, ale teraz jej oczy były zamknięte. Sięgał właśnie cichutko po bukłak, kiedy odezwała się. - Nie śpię - powiedziała. - Postaraj się odpocząć - odparł, - Teraz zostało już tylko czekać do zapadnięcia nocy. Mam klucz do kajdan u nóg. Postaram się znaleźć dla ciebie jakąś zbroję albo żołnierską tunikę... Odwróciła od niego oczy, spojrzała gdzieś w bok. Gerard musiał spytać. - Co zobaczyłaś, Odilo? Co zobaczyłaś, kiedy civ dotknęła? Kobieta zamknęła oczy, zadrżała. - Zobaczyłam umysł Boga! 30 Zaczyna się Wojna Dusz Galdar zmierzał przez pogrążony we śnie obóz, ziewając tak szeroko, aż posłyszał słabe chrupnięcie. Ostry ból szczęki wykrzywił jego pysk. Zdecydowawszy, że to niebezpieczne, pomasował bolącą żuchwę i ruszył dalej. Noc była jasna. Księżyc, któremu do pełni brakowało jedynie kęska, był ogromny, zwalisty i bez wyrazu. Minotaur miał wrażenie, że krąg jest tępy; nigdy zresztą nie darzył go wielką admiracją. Teraz wypełni swoją rolę, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Planem Miny. Dziwnym, osobliwym planem. Galdar ziewnął ponownie, tym razem jednak uważając, żeby nie zwichnąć sobie przy okazji szczęki. Strażnicy stojący przy wejściu do namiotu Miny rozpoznali go - nietrudno rozpoznać jedynego minotaura w całej armii. Zasalutowali i spoglądali nań wyczekująco. W namiocie panował mrok. Nic dziwnego, zważywszy, że jeszcze panował mrok. Budził ją z ciężkim sercem, bo dzień wcześniej była na nogach już przed wschodem słońca i położyła się spać grubo po północy. Wahał się. Koniec końców, nie było nic, co mogłaby zrobić, a czego on nie zrobiłby już wcześniej. Niemniej jednak czuł, że powinna się dowiedzieć. Odrzucił połę i wszedł do namiotu dowodzenia. - Co się stało, Galdarze? - spytała. Nigdy nie miał pewności, czy nie spała już wcześniej, czy może podrywał ją ze snu odgłos jego kroków. Tak czy inaczej, zawsze była w pogotowiu, zawsze czujna. - Mino, uciekł więzień. Ta Solamnijska Rycerka. Tego, który ją złapał, również nie ma. Moim zdaniem byli w zmowie. Spała w ubraniu, wełnianych getrach i tunice. Jej zbroja i miecz stały w nogach łóżka. Widział jej twarz, kredowobladą, jeszcze bardziej trupią niż ów księżyc w ostatniej kwadrze przed pełnią. Nie okazywała żadnych oznak zdziwienia. - Wiesz o tym, Mino? Czy powiedział ci już o tym ktoś inny? - zastępca nachmurzył się. - Wydałem rozkaz, żeby nikt ci nie przeszkadzał. - A jednak sam mi teraz przeszkadzasz, Galdarze - uśmiechnęła się Mina. - Tylko dlatego, że nasze wysiłki w celu odnalezienia Solamnijki i tego zdradzieckiego Rycerza spełzły na niczym. - Są z powrotem w Solanthus - odparła Mina. Jej oczy tonęły w ciemnościach i nie miały żadnej barwy. W mroku czuł się pewniej w jej obecności. Mógł wtedy nie patrzeć na swoje odbicie w bursztynie. - Przywitano ich jak bohaterów. Oboje. - Jak możesz reagować na to takim spokojem, Mino? - spytał minotaur. - Byli w naszym obozie. Porachowali nasze siły. Wiedzą, jak są niewielkie. - Z murów też to widać, Galdarze. - Nie aż tak dokładnie - spierał się. Od samego początku był przeciwny tym szaleńczym roszadom. - Staraliśmy się ze wszystkich sił, żeby ich zmylić. Stawialiśmy puste namioty, trzymaliśmy ludzi w ciągłym ruchu, żeby nie dało ich się tak łatwo zliczyć. Cała robota na nic. Mina podciągnęła się na łokciu. - Pamiętasz, jak chciałeś zatruć ich zapasy wody? - Tak - zgodził się zimnym tonem. - Odradzałam to, argumentując, że wtedy miasto byłoby dla nas bezużyteczne. Prychnął. Miasto teraz też było dla nich bezużyteczne i pew - nie tak już zostanie, o ile nie zawodzi go zdolność przewidywania. __. Nie ma w tobie wiary, Galdarze - smutno zauważyła Mina. Minotaur westchnął. Dłoń powędrowała w kierunku prawego ramienia, potarła je mimowolnie. Ciągle wydawała się go teraz boleć, jakby od reumatyzmu. - Próbuję, Mino. Naprawdę próbuję. Wydawało mi się, że pokonałem wątpliwości tam, w Silvanoście, ale teraz... nie podobają mi się nasi nowi sojusznicy - wyrzucił z siebie nagle - J nie jestem jedyny. - Rozumiem - powiedziała Pani Nocy. - Dlatego właśnie wykazywałam się do tej pory tak wielką cierpliwością w stosunku do ciebie i do innych. Twoje oczy spowija teraz całun strachu, ale nadejdzie czas, kiedy ujrzysz wyraźnie. I będziesz jedynym, któremu będzie to dane. Uśmiechnęła się z własnego dowcipu. Galdar nie. Jego zdaniem to nie był temat do żartów. Spojrzała na niego i leciutko pokręciła głową. - Co się tyczy Solamnijki, posłałam ją do miasta uzbrojoną w truciznę bardziej jadowitą niż wilcza jagoda, którą chciałeś wrzucić do miejskiej studni. Czekał, dławiąc ziewnięcie. Nie miał pojęcia, o czym mówiła. Wiedział tylko tyle, że wszystko poszło na marne. Godziny straconego snu spędzone na posyłaniu ekip poszukiwawczych, przewracanie obozu do góry nogami, wszystko na nic. Ucieczka była dziecinnie łatwa. Tak prosta, że Gerard uwierzyłby, że ktoś im ją ułatwił, gdyby tylko znalazł choć jeden powód, dla którego wróg mógłby chcieć ich powrotu do Solanthus z obciążającymi informacjami o wrogiej armii, która pod miejskimi murami rozbiła swój obóz. Jedyne naprawdę pełne napięcia chwile przeżyli przy bramie do Solanthus, gdzie wyłoniła się kwestia, czy wartownicy naszpikują ich salwą strzał, czy może nie. Gerard błogosławił ostry głos i prześmiewczy ton Odili, który został z miejsca roz - poznany i, za jej poręczeniem, obojgu pozwolono wejść do miasta. Potem godzinami przesłuchiwali ich oficerowie Rycerstwa. Słońce już wschodziło, a oni ciągle odpowiadali na pytania. Gerard nie zaznał wiele snu zeszłej nocy. Trudy i napięcie całego dnia, a do tego jeszcze nocna przygoda, kompletnie ograbiły go z sił. Już dwa razy powiedział o wszystkim, co zobaczył i co usłyszał, i palcami podtrzymywał teraz opadające powieki, kiedy kolejne słowa Odili wywołały miniaturową eksplozję w jego mózgu i poderwały na powierzchnię przytomności. - Zobaczyłam umysł Boga - powiedziała. Gerard jęknął i opadł bezwładnie na krzesło. Próbował ostrzec ją, żeby pominęła milczeniem tę akurat wiadomość, ale, jak zresztą zazwyczaj, nie posłuchała go. Miał już nadzieję na wskoczenie do pościeli, nawet gdyby to miało być z powrotem w celi, której chłodna, cicha i pozbawiona kenderów ciemność kusiła go mocno. A teraz przesiedzą tu resztę dnia. - Co dokładnie masz na myśli, lady Odilo? - spytał ostrożnie lord Tasgall. Był starszy od Gerarda trzydzieści lat. Jego włosy miały stalowoszary kolor; nosił tradycyjne wąsy Solamnijskich Rycerzy. W przeciwieństwie do pozostałych Rycerzy Róży nie był, jak to kiedyś ktoś pogardliwie ujął, Rycerzem „Solennijskim”. Choć na okoliczność przesłuchania przyjął stosownie grobową minę, linie uśmiechu wokół ust i przy kącikach oczu świadczyły o poczuciu humoru. W sposób oczywisty poważany przez swoich podkomendnych lord Tasgall zdawał się być człowiekiem rozważnym, mądrym przywódcą. - Dziewczyna o imieniu Mina dotknęła mojej dłoni i zobaczyłam... wieczność. Nie da się tego inaczej ująć - Odila mówiła stłumionym głosem, zacinając się. Widoczne było, że nie czuje się dobrze ze swoją wiedzą. - Zobaczyłam umysł. Umysł, który potrafił objąć nocne niebo i sprawić, że stanie się małe i ciasne. Umysł, który potrafił zliczyć gwiazdy i podać dokładną ich liczbę. Umysł, który jest maleńki jak ziarnko piasku i tak rozległy jak ocean. Zobaczyłam ten umysł i zrazu noczułam radość, że nie jestem sama we wszechświecie, a potem poczułam strach, okropny strach, byłam bowiem buntownicza i nieposłuszna, a to nie podobało się temu wszechmocnemu rozumowi. Gdybym się nie poddała, umysł rósłby w gniewie. Ja... ja nie potrafiłam tego pojąć. Nie pojmowałam. Nadal nie pojmuję. Odila zwróciła ku Lordom Rycerzom bezradne spojrzenie, jakby odpowiedzi oczekiwała od nich. __ To, co ukazało się twoim oczom, musiało być jakąś sztuczką, iluzją - odezwał się pocieszająco lord Urlich. Był Rycerzem Miecza, zaledwie kilka lat starszym od Gerarda. Można go było opisać jako niskiego grubasa o cholerycznej twarzy, która zdradzała miłość do gorzałki, w ilościach większych, niż to było dobre dla zdrowia. Oczy miał jasne, nos purpurowy, uśmiech szeroki. - Wiemy wszyscy, że mroczni Mistycy wywołują u członków Rycerstwa fałszywe wizje. Mam rację, Mistrzu Gwiazd? Mikelis kiwnął głową, zgodził się niemal bezwiednie. Mistyk wyglądał na wymęczonego i zmizerowanego. Całą noc szukał Złotej Luny, a potem w zdumieniu i osłupieniu wysłuchał opowieści Gerarda o tym, jak to odleciała na grzbiecie błękitnego smoka, kierując się ku Nightlund w poszukiwaniu czarodzieja Dalamara. - Cóż - odezwał się wtedy smutnym głosem Mistrz Gwiazd. - Szalona jest. Zupełnie szalona. Cud, który przywrócił jej młodość, ograbił ją z sił umysłowych. Myślę, że to dla nas lekcja, żeby radować się tym, co mamy. Gerard może też tak by o niej pomyślał, gdyby nie fakt, że kroki podjęte przez nią zeszłej noc były posunięciami osoby zdrowej na umyśle, w pełni panującej nad sytuacją. Nie skomentował jednak słów mistyka, zatrzymał swoje myśli dla siebie. Obudził się w nim głęboki podziw i szacunek dla Złotej Luny, choć znał ją tylko jedną noc. Chciał zachować wspomnienie o czasie, jaki wspólnie spędzili, w tajemnicy, chciał go uświęcić. Zamknął oczy. W następnej chwili Odila szturchała go łokciem. Gerard wzdrygnął się i obudził, usiadł, jakby połknął kij, mrugając oczyma i zastanawiając się niespokojnie, czy ktoś zauważył, że uciął sobie drzemkę. - Zgodzę się z tobą, lordzie Urlichu - mówił Tasgall. - To, co widziałaś, lady Odilo - albo, co zdawało ci się, że widziałaś - nie było cudem, tylko sztuczką mrocznego mistyka. - Rycerka kręciła głową, ale trzymała język za zębami, za który to cud Gerard był niezmiernie wdzięczny. - Mam świadomość tego, że moglibyśmy debatować nad tą sprawą przez wiele jeszcze dni albo i tygodni i nigdy nie doszlibyśmy do zadowalającej konkluzji - dodał lord Tasgall. - Niemniej jednak są kwestie większej wagi, które czekają na bezzwłoczne rozpatrzenie. Zdaję sobie również sprawę z tego, że oboje jesteście pewnie bardzo zmęczeni po całym tym koszmarze - uśmiechnął się do Gerarda, który spąsowiał i zakręcił się nerwowo na krześle. - Najpierw jednak sprawa sir Gerarda uth Mondar. Chciałbym zobaczyć teraz list od króla Gilthasa, panie rycerzu. - Gerard wyciągnął pismo, cokolwiek pogniecione, ale wciąż czytelne. - Nie znam sygnatury elfickiego króla - odezwał się lord Tasgall, czytając list - ale rozpoznaję królewską pieczęć Qualinesti. Niestety - dodał cicho - obawiam się, że niewiele możemy zrobić, by pomóc im w tej czarnej godzinie. Gerard skłonił głowę. Mógłby się spierać, ale obecność nieprzyjacielskich wojsk pod murami Solanthus obalała każdy argument, jaki mógłby przedstawić. - Może i ma list od elfa - odezwał się lord Nigel, Rycerz Korony - ale nie zmienia to faktu, że został aresztowany w towarzystwie smoka zła. Niełatwo przychodzi mi sensowne pogodzenie tych dwóch faktów. Lord Nigel przekroczył czwartą dekadę życia i był jednym z tych ludzi, którzy nie podejmą decyzji, zanim nie przemyślą jej wszerz i wzdłuż i nie przyjrzą się każdemu faktowi trzy razy z wszelkich możliwych perspektyw. - Ja wierzę jego historii - odezwała się Odila w swoim szczerym, otwartym stylu. - Widziałam go i podsłuchałam, jak stał w jaskini z Pierwszą Mistrzynią. Miał możliwość ucieczki, a jednak nie skorzystał z niej. Usłyszał dmące rogi, wiedział, że jesteśmy atakowani i wrócił, żeby pomóc w obronie miasta. __ Albo żeby je zdradzić - podsunął lord Nigel, spoglądając spod nastroszonych brwi. - Gerard powiedział mi, że jeśli nie pozwolicie mu chwycić za miecz jak prawdziwemu Solamnijczykowi, zrobi, co tylko będzie mógł, żeby pomóc, począwszy od walki z ogniem, a na opiece nad rannymi kończąc - odparła z żarem Odila. - Jego bystry umysł obojgu nam uratował życie. Powinno się mu za to okazać wyrazy szacunku, a nie oskarżać go i ganić. - Zgadzam się - podjął lord Tasgall. - Czy wszyscy podzielają moje zdanie? - Spojrzał na pozostałą dwójkę. Lord Urlich skinął w końcu głową, uśmiechnął się do Gerarda i puścił mu oczko. Lord Nigel zasępił się, ale ponieważ darzył Tasgalla wielkim respektem, zgodził się więc, by stało się według jego zarządzenia. Najwyższy Rycerz skinął życzliwie w stronę niedawnego podsądnego. - Sir Gerardzie uth Mondar, wszelkie zarzuty przeciwko tobie zostają oficjalnie cofnięte. Żałuję, że nie mamy czasu, by publicznie oczyścić twoje imię, ale wydam edykt, tak żeby wszyscy dowiedzieli się o twojej niewinności. Odila uśmiechnęła się szeroko do młodego człowieka i kopnęła go pod stołem, przypominając mu tym samym, że miał wobec niej dług. Jako że ta sprawa została zamknięta, Rycerze mogli skupić się teraz na palącej kwestii nieprzyjacielskiego wojska. Mimo informacji o śmiesznie małej sile wrogiej armii szykującej się właśnie do oblężenia miasta, Solamnijczycy nie podeszli do sprawy z beztroską. Nie po tym, jak Gerard powiadomił ich, że oczekuje się posiłków. - Może ma na myśli wojska maszerujące od strony Palanthas, panie - zasugerował z szacunkiem. - Nie - lord Tasgall pokręcił głową - mamy tam szpiegów. Dostalibyśmy raport o każdym większym ruchu wojsk, a nie przyszła do nas żadna nota. Nasi zwiadowcy patrolują drogi, nic nie widzieli. - Proszę o wybaczenie, panie - wtrącił się Gerard - ale tej armii też nie widzieliście. - To była jakaś magia - odparł ponuro lord Nigel. - Zaklęcie snu padło na wszystkich w mieście i najbliższej okolicy. Patrole donosiły, że ów letarg zmógł wszystkich ludzi i zwierzęta. Wydawało nam się, że czar rzuciła Pierwsza Mistrzyni Złota Luna, ale Mistrz Gwiazd Mikelis zapewnił nas, że nie zdołałaby cisnąć tak potężnego zaklęcia. - Powędrował niespokojnym wzrokiem w stronę Odili. To, co powiedziała o umyśle Boga, wytyczyło pewien alarmujący trop. - Powiedział, że nie dokonałby tego żaden śmiertelnik. A mimo to wszyscy zasnęliśmy. „Ja nie”, pomyślał Gerard. „Ani kender, ani gnom. Złota Luna sprawiła, że żelazne pręty roztopiły się, jakby były z wosku. Co wtedy powiedziała? »Nie wiem, skąd wzięłam siłę, żeby to zrobić. Wiem tyle tylko, że cokolwiek zechcę, jest mi dane«„. Kim jest ten, który daje? Gerard zafrasowany zerknął na Odilę. Żaden z pozostałych Rycerzy nie zabrał głosu. Wszyscy dzielili razem te same nieproszone myśli, ale nikt nie chciał ich wypowiedzieć. Zrobić tak, znaczyło podejść z zawiązanymi oczyma na skraj przepaści. - Sir Gerardzie, lady Odilo, dziękuję wam za cierpliwość - odezwał się lord Tasgall, wstając. - Mamy dość informacji, by zacząć działać. Jeśli będziemy was w przyszłości potrzebowali, zostaniecie wezwani. Pozwolono im odejść. Gerard podniósł się, zasalutował, podziękował każdemu dostojnikowi z osobna. Odila poczekała na niego i wyszli razem. Odwróciwszy się, zobaczyli, że Rycerze zdążyli już pogrążyć się w ożywionej rozmowie. - Nie mają większego wyboru - kobieta pokręciła głową. - Nie możemy przecież siedzieć tutaj i czekać, aż przybędą te ich posiłki. Musimy zaatakować. - Sakramencko dziwny sposób oblężenia - zauważył Ge - rcj __Mógłbym to zrozumieć, ich dowódca ledwo co przecież wyrósł ze śpioszków, ale ten kapitan wyglądał mi na kumatego oficera. Czemu oni pozwalają się jej prowadzić? __ Być może ich duszy też dotknęła - mruknęła Odila. __ Co? - spytał Gerard. Mówiła tak cicho, iż myślał, że się przesłyszał. Pokręciła ponuro głową i szła dalej. - Nieważne. Głupio wymyśliłam. - Wkrótce wyruszymy na bitwę - zawyrokował rycerz w nadziei, że podniesie ją na duchu. - Nawet wkrótce to dla mnie za długo. Chciałabym z mieczem w dłoni spotkać się z tą czerwonowłosą wiedźmą. Co powiesz na kielicha? - spytała nagle. - Albo dwa, albo sześć, albo trzydzieści? - Dziwny ton jej głosu kazał Gerardowi zmierzyć ją surowym spojrzeniem. - No co? - spytała usprawiedliwiająco. - Chcę tylko wypłukać sobie tego pokręconego boga z głowy, to wszystko. Chodź. Ja stawiam. J To nie dla mnie - odparł. - Mnie się marzy łóżko. Sen. Tobie też by się przydał. - Nie wiem, jak niby twoim zdaniem mam zasnąć z utkwionymi we mnie tymi oczyma. Dobra, jak jesteś taki zmęczony, idź się prześpij. Zaczął właśnie pytać: „Jakimi oczyma?”, ale Odila już się oddaliła, ruszając w kierunku knajpy, na której szyldzie wymalowany był pies myśliwski ze zwieszającym się z pyska kaczorem. Zbyt wyczerpany, żeby wziąć to sobie do serca, Gerard udał się na zasłużony odpoczynek. Gerard przespał resztę dnia i sporą część nocy. Obudziło go dopiero łomotanie w drzwi. - Pod broń! Pod broń! - rozległo się ciche nawoływanie. - Za godzinę zbiórka na dziedzińcu. Żadnych świateł i bez hałasów. Rycerz usiadł. W pokoju było jasno, ale nie od słonecznego blasku, tylko mlecznego, niesamowitego światła księżyca. Zza drzwi dobiegały stłumione odgłosy Rycerzy, ich paziów, giermków i służby biegających wte i wewte. A więc miał być to atak nocny. Atak znienacka. Żadnego hałasu. Żadnych świateł. Żadnych werbli wzywających oddziały na odprawę. Nie było nic, co mogłoby zdradzać, że oto armia Solanthus szykowała się do złamania oblężenia. Gerard był pełen podziwu. Przedni pomysł. Zaskoczą wroga we śnie. Przy odrobinie szczęścia być może uda im się zaskoczyć go odsypiającego wieczorne hulanki. Położył się spać w ubraniach, nie musiał się więc odziewać, tylko wciągnął buty na nogi. Pogalopował po schodach, na których roiło się od służących i giermków w biegu wypełniających polecenia swoich panów, i przepychał się przez ową ciżbę, przystając tylko po wskazówki do zbrojowni. Ulice były pogrążone w nieziemskiej ciszy, większość mieszkańców miasta spała głęboko. Kiedy Gerard znalazł w końcu zbrojmistrza i jego pomocników, zastał ich niekompletnie ubranych, ledwie chwilę wcześniej wyciągnięto ich bowiem z pościeli. Zarządca arsenału był wściekły, że nie mógł wyposażyć Gerarda w porządną solamnijską zbroję. Nie było czasu, żeby taką wyklepać. - Daj mi w takim razie to, czego używacie podczas zaprawy - powiedział młody człowiek. Zbrojmistrz oniemiał z przerażenia. W głowie mu się nie mieściło, żeby posyłać Rycerza na bitwę w obtłuczonej, niewymiarowej i porysowanej zbroi. Gerard wyglądałby jak strach na wróble. On jednak nie dbał o to. Miał ruszyć do pierwszego w życiu boju i nie przeszkadzałoby mu nawet, gdyby miał ruszyć goły i wesoły. Miał miecz, który podarował mu marszałek Medan i tylko to się liczyło. Zbrojmistrz protestował, ale Gerard twardo obstawał przy swoim i koniec końców mężczyzna przyniósł, co mu kazano. Jego pomocnicy - dwaj pryszczaci wyrostkowie - aż wariowali z podniecenia i rozpaczali nad faktem, że sami nie mogli wziąć udziału w bitwie. Została im przydzielona rola giermków Gerarda. Ze zbrojowni skierował kroki do stajni, gdzie stajenni gorączkowo siodłali konie, usiłując uciszyć zwierzęta, które niecodzienne zamieszanie wprawiło w ekscytację. Koniuszy zawiesił powątpiewające spojrzenie na rycerzu przyobleczonym w pożyczoną zbroję, ale Gerard dość wyraźnie dał mu do zrozumienia, że jeśli ten nie wyda mu konia, nie cofnie się przed kradzieżą. Koniuszy nadal jednak nie chciał przychylić się do żądania Gerarda, ale wtedy do stajni wszedł lord Ulrich i choć zaniósł się gromkim śmiechem na widok wyświechtanego ekwipunku, poświadczył za niego i nakazał traktować go z poważaniem przynależnym każdemu innemu Solamnijczykowi. Zarządca stajni nie posunął się aż tak daleko, ale wydał mu konia, który bardziej nadawał się do ciągnięcia furgonów niż wożenia Rycerzy. Gerard mógł jedynie żywić nadzieję, że pokieruje się w stronę pola bitwy, a nie na poranny dowóz mleka. Spory trwały tak długo, że Gerard poważnie obawiał się, że bitwa przejdzie mu koło nosa. A tymczasem zostawił za sobą w tyle większość Rycerzy. Kiedy dojechał na dziedziniec, żołnierze formowali właśnie szeregi. Dobrze przeszkoleni, prędko zajmowali swoje miejsca w odpowiedzi na rzucane przyciszonymi głosami komendy. Stłumili dzwoniące plecionki kolczug, przeplatając je skrawkami materiału, i biada włócznikowi, który z potwornym brzękiem upuścił włócznię na bruk. Sycząc przekleństwa, oficerowie dopadli winowajcy, grożąc mu wszystkimi najokropniejszymi karami. Rycerze poczęli się zbierać. Oni również owinęli części zbroi w materiał, żeby zredukować hałas. U boku każdego konia stali giermkowie, gotowi podać oręż, tarczę i hełm. Chorążowie i oficerowie zajęli swoje miejsca. Z wyjątkiem zwyczajnych odgłosów Straży Grodzkiej, która robiła swój normalny obchód, miasto było ciche. Nikt nie krzyczał, dopytując się, co się dzieje. Nie stłoczyli się żadni gapie. Gerard podziwiał zarówno skuteczność oficerów Rycerstwa, jak i lojalność i zdrowy rozsądek mieszkańców. Z domu do domu musiało pójść słowo, że ostrzega się wszystkich przed wychodzeniem na ulicę i nakazuje zagasić światła. Z cudem graniczył fakt, że wszyscy się do tego zastosowali. Armia - w sile pięciu tysięcy - była gotowa do wymarszu. To tu, to tam ciszę łamało przytłumione rżenie podekscytowanego rumaka, nerwowe pokasływanie żołnierza piechoty czy brzęk nakładającego hełm Rycerza. Gerard odnalazł Odilę. Jako Rycerz Korony zajęła miejsce wśród konnych w pierwszych szeregach. Miała zbroję podobną do pozostałych Rycerzy, ale natychmiast wyłowił ją z tłumu dzięki dwóm długim warkoczom, które spływały spod jaśniejącego srebrem hełmu i salwie śmiechu, która rozbrzmiewała przez chwilę, po czym została poprawnie zdławiona. - Co za kobieta, gotowa błaznować nawet na własnym pogrzebie - zachichotał, po czym, uświadamiając sobie, że to spostrzeżenie może być złym znakiem, żałował zaniepokojony, że w ogóle je poczynił. Lord Tasgall, Rycerz Róży, jechał na czele formacji razem ze swoim sztabem, a w jego dłoni powiewała biała szarfa. Na moment uniósł ją wysoko, tak żeby każdy zobaczył, a następnie opuścił. Oficerowie wydali żołnierzom komendę do marszu, za nimi pojechali Rycerze. Gerard zajął miejsce na szarym końcu razem ze świeżo pasowanymi młodzikami. Nie miało to dla niego znaczenia. Nie przeszkadzałoby mu nawet, gdyby szedł w szeregu z piechurami. Armia Solanthus przemieszczała się w akompaniamencie szurania, niczym jakiś wielki, bezskrzydły, jaśniejący w księżycowej poświacie smok pełznący po ziemi. Wewnętrzne bramy, których zawiasy dobrze natłuszczono, zostały bezszelestnie rozwarte przez milczących mężczyzn. Kilka zwodzonych mostów umożliwiało przeprawienie się nad fosą. Po tym, jak już przeszedł po nich ostatni żołnierz piechoty, podciągnięto je. Bramy zaryglowano, wokół rzygaczy zaroiło się od ludzi. Armia przemaszerowała przez ostatnią bramę, wykutą w grubym zewnętrznym murze otaczającym miasto. Zawiasy tych wierzei również zostały porządnie naoliwione. Kiedy Gerard przejeżdżał pod kamiennym sklepieniem, zobaczył schowanych za blankami przykucniętych łuczników. Ufał, że nie będą mieli tej nocy pełnych rąk roboty. Solamnijska armia powinna przetrzebić wojska Czarnych Rycerzy, zanim ci zorientują się, co ich trafiło. Niemniej jednak Lordowie Rycerze woleli nie kusić losu. Kiedy już armia minęła ostatnią bramę, a brama ta została zaryglowana i obstawiona ludźmi, Lord Rycerz zatrzymał się i obejrzał, żeby zobaczyć podkomendnych stojących jak jeden mąż za swoimi plecami. Uniósł kolejną biała szarfę i tę również opuścił. Rycerze dokonali nagłego wyłomu w ciszy. Podnosząc głosy w pieśni, która była pradawna już w czasach, kiedy Huma był małym chłopcem, popędzili konie do niosącego się łomotem kopyt galopu. Pieśń sprawiła, że w żyłach Gerarda krew zaczęła szybciej krążyć. Spostrzegł, że sam śpiewa z mocą, wykrzykując, co mu tylko ślina na język przyniesie we fragmentach, których słów nie pamiętał. Kawaleria dostała rozkazy rozbicia szeregów, część Rycerzy miała pognać na wschód, a druga połowa na zachód. Zgodnie z planem miano otoczyć pogrążony we śnie obóz, zapędzić żołnierzy do środka, gdzie będą mogli przyprzeć na nich atak piechurzy, którzy maszerowali prosto w środek. Gerard nie odrywał oczu od obozowiska nieprzyjaciela. Oczekiwał, że na dźwięk łomoczących kopyt obóz stanie na nogi. Sądził, że rozbłysną pochodnie, wartownicy podniosą larum, oficerowie zaczną krzyczeć, a ludzie łapać za broń. Dziwne, ale obóz zatopiony był w ciszy. Żaden wartownik nie zawołał na alarm, a kiedy Gerard lepiej się przyjrzał, w ogóle nie dojrzał linii pikiet. Z wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy, żaden dźwięk i wszystko wskazywało na to, że w nocy obóz został opuszczony. Ale dlaczego wojsko złożone z kilku setek zbrojnych miałoby zostawiać za sobą namioty i zapasy? Czyżby ta dziewczyna spostrzegła, że nie może przełknąć kęsa, na który się skusiła? Czy zdecydowała się wynieść chyłkiem pod osłoną nocy, ratując skórę sobie i swoim ludziom? Wracając pamięcią do niej, do jej nieugiętej wiary w Jedyne Bóstwo, Gerard wątpił w taki rozwój wypadków. Solamnijscy Rycerze nadal zmierzali do ataku, otaczając obóz z obydwu stron rosnącym okręgiem. Nadal też śpiewali, choć pieśń utraciła swój urok, nie miała już mocy odpędzania niepokoju, który wkradał się do ich serc. W ciszy kryła się tajemnica i nie podobało im się to. Wyczuwali pułapkę. Jadący na czele szpicy lord Tasgall stanął nagle przed dylematem. Czy działać zgodnie z planem? Jak zareagować na tę nową i nieoczekiwaną sytuację? Weteran wielu kampanii był doskonale świadom, że nawet najlepiej przygotowana strategia nigdy nie może w całości przetrwać konfrontacji z nieprzyjacielem. W tym jednakowoż przypadku problem sprowadzał się do nieobecności wroga. Tasgall wywnioskował, że dziewczyna najpewniej poszła po rozum do głowy i wycofała się. Jeśli tak, to on i jego oddziały nie straciły nic poza kilkoma godzinami snu. Przywódca nie mógł jednak liczyć na taki zwrot akcji. Bardziej prawdopodobnie było to, że czekała ich pułapka. Lepiej się mylić, niż dać się złapać. Zmiana strategii wprawiłaby teraz tylko wszystkich w konfuzję. Lord nie zarzucił swojego planu, uniósł tylko dłoń, nakazując konnicy zwolnić tak, żeby ludzie nie pędzili bezmyślnie ku temu, co na nich czekało. Mógł sobie tego oszczędzić. Jego wojska i tak nie były przygotowane na spotkanie z tym, co nadeszło. Nigdy nie zdołaliby tego przewidzieć. W powietrzu rozbrzmiały słowa innej jeszcze strofy, pieśni, która mollem odpowiadała na ich dur, która stała się kontrapunktem dla solamnijskiego hymnu. Śpiewał ją tylko jeden głos, a Gerard, który go już słyszał, rozpoznał Minę. Marionetki Dawno już ptysia aura i czas dawno minął łaskawy, Kiedyście pląsały w kukiełkowym czarze. Zastygłe teraz w pudle, w ciszy pogrążone, Rozrzucone leżą członki, nieruchome twarze. Raz poczujcie tańczących sznurków drgania. Kurzu tumanem dajcie odpowiedź Władcy Marionetek oto pieśń śpiewana! Powstańcie, z miejsc powstańcie swoich. Oto władca z ciemności woła. A prochy niech spiesznie ruszą za głosem. Bieżcie, żywych czeka was rola. Smak słodki ich glorii odejmie wam wiosen. Z dniami raz jeszcze złączcie się ciepłymi, Drogami na powrót podążcie swoimi. Wystąpcie z cienia krokami słabymi. Raz, dwa, z kurzu otrząśnijcie się! Teraz tańczcie, o wy, dusze, co starości Smaku krwi nie znałyście mętnej. Coście opuściły cele ciał i kości Zagrajcie teraz w życie, co tak życiem tętni! Władca za sznurki pociąga, niedolą znaczone. Wyszarpane z mroku kukły na scenę rzucone By ostatnie dać przedstawienie, tak oto mocnym tonem Władcy już pieśni skończone! Żołnierze na prawej flance zaczęli wykrzykiwać coś i gorączkowo machać rękoma. Gerard odwrócił się, żeby zobaczyć, co się działo. Z zachodu poczęła nadpływać kłębami gęsta mgła. Ów osobliwy tuman pędził ku nim prędko, przetaczając się nad trawami, powlekając wszystko, co napotkał na swojej drodze, przesłaniając gwiazdy, pochłaniając księżyc. Ci, którzy się mu przyglądali, nie widzieli niczego we mgle ani poza nią. Dotarłszy do zachodnich murów miasta, mgławica przelała się przez nie jak kipiąca woda. Wieże zachodniej części Solanthus znikły z oczu tak zupełnie, jakby nigdy ich nie wybudowano. Słabe krzyki doleciały ich od tej strony, ale prędko zostały zdławione ‘ nikt nie potrafił zgadnąć, co tam zaszło. Obserwując napór owej dziwnej i nienaturalnej mgły, lord Tasgall wstrzymał szarżę i machnięciem dłoni przywołał do siebie swoich oficerów. Ulrich i Nigel odłączyli od szeregów i pogalopowali ku niemu. Gerard podjechał cichcem blisko, żeby podsłuchać rozmowę. - To są jakieś czary - ponuro skonstatował lord Tasgall. - Wyprowadzono nas w pole. Wyciągnięto podstępem za miejskie mury. Myślę, że powinniśmy zarządzić odwrót. - Ależ panie - zaoponował Ulrich, chichocząc cicho - to rzęsista rosa, nic więcej. - Rzęsista rosa! - powtórzył lord Tasgall, prychając pogardliwie. - Niech herold zadmie do odwrotu! Herold podniósł róg do ust, dając sygnał. Rycerze odpowiedzieli zdyscyplinowani, nie poddali się panice. Zawróciwszy konie, zaczęli w kolumnie zmierzać ku miastu. Piechurzy wykonali w tył zwrot i w równym ordynku ruszyli w stronę murów. Rycerze podążyli za nimi, osłaniając pieszych. Łucznicy ma miejskich murach byli teraz widoczni, strzały drgały na cięciwach. Gerard spostrzegł jednakże - co było zresztą widoczne dla każdego - że niezależnie od tego, jak szybko będą maszerowali, osobliwa mgła zdąży pochłonąć ich, zanim pierwszy z żołnierzy zdoła uciec za bezpieczną barierę miejskich murów. Mgła pełzła po ziemi z prędkością szarżującej w pełnym galopie kawalerii. Kiedy podczołgała się bliżej, uważniej się jej przyjrzał. Popatrzył, zamrugał powiekami, potarł oczy. Musiał mieć omamy. To nie była mgła. To nie była „rzęsista rosa”. To były posiłki Miny. Armia dusz. Zaciężna armia, dusze zmarłych bowiem zostały uwięzione na tym świecie, nie mogły się zeń wydostać. Każda z nich opuściła ciało, które wiązało je z ziemskim padołem i zdążyła poznać moment uniesienia, rozpierającej radości i wolności. Uczucia owe zdławiono w tej samej nieomal chwili. Nieśmiertelna Istota pochwyciła dusze zmarłych i kazała im zasmakować potężnego głodu, głodu magii. „Przynieście mi magię, a przywrócę wam wolność”, tak brzmiała obietnica. Przysięga, która nie została dotrzymana. Apetytu tego nie dało się w żaden sposób zaspokoić. Rósł w miarę jedzenia. Dusze, które walczyły o uwolnienie, spostrzegły, że nie mają dokąd pójść. Nie mogły się uwolnić, dopóki nie zostaną wezwane. Głos, ludzki głos śmiertelnika, głos Miny wołał ku nim. __ Walczcie dla Jedynego Bóstwa, a nie minie was nagroda. Służcie Jedynemu, a będziecie wolne. Zrozpaczone, dręczone niekończącymi się torturami, dusze posłuchały. Nie stanęły w szeregach, zbyt wiele ich bowiem było. Dusza goblina, z okrutnym obliczem przywołanym przez pamięć ze śmiertelnej powłoki, zacisnęła mgliste zęby, chwyciła za tkany z pajęczej nici miecz i odpowiedziała na wezwanie. Zareagował też duch Rycerza Solamnijskiego, który dawno temu wyzbył się choćby wspomnienia po honorze i lojalności. Dusze goblina i Rycerza maszerowały teraz ramię w ramię i nie wiedziały, po co maszerują ani z czym walczą. Jedynym pragnieniem było zadowolenie Głosu i w konsekwencji ucieczka. Choć zjawisko owo zdawało się mgłą dla śmiertelnych oczu, Mina poprosiła Jedyne Bóstwo, by otworzyło owe oczy i by ujrzały one to, czego wcześniej nie potrafiły dostrzec. Żywi zostali zmuszeni do stanięcia oko w oko ze zmarłymi. Tajemnicza chmura miała oczy i usta. Wyciągały się z niej ręce. Szepty rozbrzmiewały w tumanie, który nie był mgłą, a miriadami dusz, z których każda tuliła wspomnienie o tym, co było, wspomnienie wyznaczone w eterycznym obłoku magiczną fosforescencją księżycowej poświaty i zimnego światła. Na obliczu każdego z duchów odcisnął się koszmar egzystencji, której obcy był spokój, która znała jedynie niekończące się poszukiwanie i nieutulony żal ciągłej porażki. Dusze dzierżyły rynsztunek, ale ich prawdziwą bronią był mglisty całun i blask księżyca, które ani ranić nie mogły, ani zabijać. Dusze posiadały wszelako jeden oręż, najstraszliwszą broń. Rozpacz. Na widok armii uwięzionych duchów piechota rzuciła swo - ją broń, nie bacząc na wściekłe pokrzykiwanie oficerów. Rycerze obstawiający flanki spojrzeli na zmarłych i zadrżeli przerażeni. Instynkt kazał im pójść za przykładem piechurów, uwolnić uczucia trwogi i paniki. Dyscyplina powstrzymywała ich przez chwilę, dyscyplina i duma, ale kiedy spojrzeli jeden na drugiego, niepewni, co dalej, każdy ujrzał, jak w twarzach towarzyszy odbija się jego własny strach. Upiorna armia wkroczyła do wrogiego obozu. Dusze kotłowały się niespokojnie wśród namiotów i furgonów. Gerard usłyszał rżenie zdjętych paniką koni i, w końcu, odgłosy poruszenia w obozie - nawoływania oficerów, brzęk stali. A potem wszystkie te dźwięki pochłonęły dusze, jakby zazdrosne 0 głosy, których ich martwe usta nie mogły już wydać. Obóz wroga zniknął im z oczu. Armia dusz płynęła w stronę Solanthus. Tysiące gardeł wydało stłumiony jęk męki, ich niesione szeptem krzyki były niczym przejmujący wiatr, który zmroził żywym krew. Setki tysięcy martwych rąk sięgnęło po to, czego nigdy nie będą mogły pochwycić. Więcej jeszcze martwych stóp maszerowało, nie łamiąc choćby źdźbła trawy. Oficerowi padli ofiarą tego samego co ich ludzie przerażenia, poddali się i nie próbowali więcej zaprowadzać wśród nich porządku. Żołnierze piechoty złamali szeregi i gnali w panice w stronę murów, odpychając i przewracając wolniejszych na swojej drodze do bezpieczeństwa. Mury nie dawały jednak schronienia. Fosa nie stanowiła przeszkody dla tych, którzy już pożegnali się z życiem, niestraszne im było pogrążenie się w jej odmętach. Strzały nie mogą powstrzymać naporu tych, którzy nie mają ciała. Upiorne legiony prześlizgiwały się przez furtki w spuszczanych kratach 1 niczym ćma przypadały do zaryglowanych bram, przelatywały przez rzygacze i przeciskały się przez strzelnicze rowki. Za armią umarłych podążały oddziały żywych. Żołnierze Miny skrywali się do tej pory w namiotach, czekając, aż ruszy armia duchów, która przerazi wroga i wywoła w jego szeregach chaos i panikę. Pod osłoną tej straszliwej armii, armia Je - dynego opuściła namioty i poszła w bój. Mieli rozkaz zaatakować Solamnijskich Rycerzy na otwartym terenie, gdzie ci będą odcięci, bez żadnej pomocy, zdjęci przerażeniem. Gerard usiłował powstrzymać ucieczkę żołnierzy, którzy tratowali się wzajemnie, próbując zostawić w tyle widmową armię. Ruszył za nimi, wrzeszcząc, żeby zostali na swoich pozycjach, oni jednak pędzili dalej, głusi na jego wołania. Wszystko znikło. Otoczyły go zewsząd dusze zmarłych. Bezcielesne kształty jaśniały rozżarzoną bielą, która znaczyła zarys dłoni i ramion, stóp i palców, ubrań i rynsztunku, broni i innych przedmiotów, które były im bliskie za życia. Ścieśniły się wokół niego, a jego koń wydał z siebie przerażone rżenie. Wierzgnąwszy przednimi nogami, zrzucił Gerarda na ziemię i pogalopował gdzieś, znikając w wirującym tumanie rozczapierzonych widmowych dłoni. Rycerz stanął na nogi. Obnażył miecz wiedziony instynktem, bo na co się niby porywał? Nigdy jeszcze nie ogarnął go tak wielki lęk. Dotyk zjaw był jak muśnięcie lodowatej mgły. Nie potrafił zliczyć zastępów otaczających go zmarłych. Jeden, setka, dwanaście setek. Dusze splatały się z sobą. Trudno było określić, gdzie kończyła się jedna, a zaczynała kolejna. Śmigały mu przed oczyma, aż do zawrotu głowy, w której miał teraz tylko mętlik. Nie próbowały go nastraszyć ani zaatakować, nawet te, które za życia nie zawahałyby się przed tym. Potężny hobgoblin wyciągnął włochate łapy, które nagle stały się dłońmi pięknej elfiej kobiety, ta zmieniła się w rybaka, który śmignął i okazał się przestraszonym, łkającym krasnoludzkim maluchem. Twarze zmarłych przepełniły Gerarda nienazwanym przerażeniem, ujrzał bowiem w każdej z nich niedolę i beznadzieję więźnia, który leży zapomniany w lochu, co stał się mu grobem. Widok był tak okropny, że Gerard bał się, iż zaraz oszaleje. Usiłował przypomnieć sobie, w którym kierunku leżało Solanthus, gdzie przynajmniej będzie mógł poczuć dotknięcie ciep’eJ ręki zamiast pieszczoty zmarłych, ale przez upadek z konia zupełnie stracił orientację. Nasłuchiwał odgłosów, które, jak sądził, naprowadzą go może na właściwą drogę. Jednak, jak to we mgle, wszelkie dźwięki były zniekształcone. Słyszał brzęk stali i jęki bólu i zgadywał, że gdzieś ludzie nie ze zmarłymi toczyli bój, tylko z żyjącymi. Ale czy odgłosy dobiegały go z przodu, czy też zza pleców, nie potrafił zdecydować. A później usłyszał czyjś chłodny i rzeczowy głos. - Tutaj jest jeszcze jeden. Dwóch żołnierzy, żywych żołnierzy, z godłem Neraki na piersiach, pospieszyło w jego stronę, a widmowe kształty rozstąpiły się przed nimi jak białe jedwabne szale pod uderzeniem topora. Żołnierze rzucili się na Gerarda, atakując bez wprawy, machając i tłukąc go mieczami, mając nadzieję, że powalą go brutalną siłą, zanim zdąży otrząsnąć się z podszytego paniką przestrachu. Nie wzięli jednak pod uwagę faktu, iż Gerard z tak wielką ulgą przyjął pojawienie się wroga z krwi i kości, takiego, któremu można przetrącić szczękę, dokopać i pochlastać do krwi, że bronił się z wielkim zapałem. Rozbroił jednego mężczyznę, łukiem posyłając w bok jego miecz, w szczęce drugiego zatopił pięść. Żaden z nich nie upierał się, żeby walczyć dalej. Spostrzegłszy, że ich wróg jest silniejszy, niż im się zdawało, uciekli, zostawiając Gerarda samego z upiornymi strażnikami, duszami zmarłych. Dłoń Rycerza zacisnęła się spazmatycznie wokół rękojeści miecza. Obawiając się kolejnej zasadzki, ustawicznie oglądał się przez ramię, lękając zostać tam, gdzie stal, a jeszcze bardziej bojąc stamtąd ruszyć. Dusze obserwowały go, okrążały. Dźwięk rogu przeciął powietrze niczym kosa. Wołanie dobiegało z miasta, wzywało do odwrotu. Sygnał był gorączkowy i krótki, urywał się w pół tonu, ale Gerard mógł dzięki niemu ustalić, w którym kierunku ma ruszyć. Dźwięk rogu dobiegł go gdzieś z przodu. Ruszył przed siebie powoli, nie chcąc dotknąć widm, nie miał się jednak czego obawiać, gdyż choć niektóre wyciągały ręce w geście, który zdawał się być żałosnym błaganiem, inne znów zdawały się mieć mordercze intencje, były bezsilne wobec niego, nie mogły mu uczynić żadnej krzywdy prócz wzbudzenia w nim strachu. To jednak okazało się wystarczająco okropne. Kiedy widok stał się nie do zniesienia, mimowolnie zamknął oczy, mając nadzieję, że znajdzie w tym ulgę, ale okazało się, że dręczy go to jeszcze bardziej, jako że czuł teraz dotyk upiornych palców i słyszał szepty koszmarnych głosów. W tym czasie solamnijscy żołnierze piechoty dotarli do monumentalnej żelaznej bramy, która stanowiła przesmyk w pierwszej linii fortyfikacji. Zdjęci paniką ludzie poczęli walić w bramę i krzyczeć, żeby ją przed nimi otwarto. Wierzeje pozostały jednak zamknięte i zaryglowane. Wściekli i przerażeni, wołali swoich towarzyszy w mieście, żeby wpuścili ich do środka. Zaczęli napierać na bramę i szarpać pręty, przeklinając znajdujących się po drugiej stronie. Rozbłysło białe światło. Ziemię przebiegł wstrząs, a kawał muru tuż obok bramy eksplodował. Wielkie zwały potłuczonych kamieni spadły na tłoczących się pod zaryglowaną furtą żołnierzy. Setki pożegnały się z życiem zmiażdżone pod gruzem. Ci, którzy przeżyli, leżeli przygwożdżeni stertą głazów, błagając o pomoc, która nie miała już dla nich nadejść. Brama od strony miasta nadal była zastawiona sztabami. Wróg zaczął przelewać się przez wyłom. Słysząc huk, Gerard wytężył wzrok, usiłując dojrzeć, co się stało. Wokół niego wirowały dusze, śmigały we wszystkie strony i jedynym, co widział, były białe twarze i chwytające dłonie. Zdesperowany skoczył prosto w nurt falujących kształtów, chlastąjąc mieczem w szaleńczym zapale. Z równym powodzeniem mógłby próbować nadziać na ostrze kroplę rtęci, zmarli bowiem wyślizgiwali mu się spod klingi, by za chwilę osaczyć go jeszcze ciaśniej. Kiedy dotarło do niego, co robi, przystanął i usiłował zebrać się na powrót w sobie. Spływał potem i cały się trząsł. Świadomość chwilowego wybuchu szaleństwa przyprawiła go o zgrozę. Czując się tak, jakby coś go dusiło, zdjął hełm i wciągną} kilka głębokich haustów powietrza. Teraz, kiedy już s’? uspokoił, dotarły doń głosy - żywe głosy - i dzwonienie stali. Postał jeszcze chwilę, żeby zorientować się, gdzie jest i nasadzić z powrotem hełm, zostawiając przyłbicę podniesioną tak, żeby lepiej widzieć, co się dzieje. Kiedy biegł w kierunku źródła dźwięku, zmarli wczepili się weń swoimi lodowatymi dłońmi. Czuł na skórze łaskotanie, jakby przedzierał się przez olbrzymie pajęczyny. Wpadł na sześciu wrogich żołnierzy, którzy byli jak najbardziej żywi i toczyli właśnie bitwę z rycerzem na koniu. Nie widział jego twarzy, skrytej pod przyłbicą, ale dojrzał dwie długie czarne kosy śmigające wokół ramion. Żołnierze otoczyli Odilę, usiłowali ściągnąć ją z końskiego grzbietu. Zamierzała się na nich mieczem, rozdzielała kopniaki, odparowywała ciosy tarczą. Cały czas trzymała wodze pod kontrolą. Gerard zaatakował wroga od tyłu, znienacka. Pierwszego przebił na wylot. Wyszarpnąwszy miecz z ciała, łokciem dźgnął drugiego w żebra. Kiedy ów zgiął się wpół, ciosem wyprowadzonym z kolana roztrzaskał mu nos. Odila spuściła miecz na głowę innego z siłą, która rozłupała jego hełm na dwoje i zaryła ostrze w czaszce, obryzgując Gerarda krwią, mózgiem i odłamkami kości. Starł posokę z oczu i odwrócił się do żołnierza, który trzymał cugle i próbował powalić zwierzę na ziemię. Gerard ciął go po rękach, podczas gdy Odila zdzieliła drugiego tarczą i zadała kolejny cios mieczem. Jeszcze jeden śmignął pod końskim brzuchem i wyłonił się tuż za Gerardem. Zanim zdążył się odwrócić od jednego wroga i stanąć przeciw drugiemu, żołnierz dzikim machnięciem trafił go w skroń. Hełm uratował Gerarda przed śmiertelnym razem. Ostrze ześlizgnęło się po metalu i rozplatało policzek. Nie czuł bólu i tylko dlatego, że usta zalała mu ciepła krew, wiedział, że jest ranny. Żołnierz chwyci) zbrojne w miecz ramię Gerarda, zamknął je w żelaznym uścisku i zabrał się do wyłamywania mu palców, chcąc w ten sposób zmusić go do wypuszczenia oręża z dłoni. Gerard rąbnął mężczyznę w twarz, łamiąc mu nos. Ten jednak nie puszczał. Odepchnąwszy przeciwnika, Rycerz poczęstował go kopniakiem w trzewia i posłał na ziemię. Ruszył, żeby go dobić, ten jednak zdołał poderwać się na nogi i zaczął uciekać. Gerard był zbyt wycieńczony, żeby go gonić. Stanął i ciężko dysząc, wciągał powietrze. Teraz zaczął czuć ból głowy, wstrętny ból. Uciążliwe było też trzymanie miecza i przełożył go do lewej dłoni, choć pozostawało kwestią dyskusyjną, co mógłby z nim zrobić w takiej sytuacji, jako że nigdy nie opanował sztuki walki obydwoma rękoma. Podejrzewał, że zdoła przynajmniej użyć go jako pałki. Pancerz Odili był poznaczony rysami i krwią. Nie potrafił zgadnąć, czy została ranna, a brakło mu tchu, żeby spytać. Siedziała w siodle, rozglądając się wokoło z mieczem w gotowości, czekając na kolejny atak. Gerard spostrzegł nagle odróżniające się na tle gwiazd sylwetki drzew. Widział również innych Rycerzy, niektórych na koniach, innych stojących na ziemi lub klęczących, innych wreszcie poległych. Widział gwiazdy, widział mury Solanthus jaśniejące bielą w jasnym świetle księżyca, z jednym makabrycznym wyjątkiem. Brakowało olbrzymich rozmiarów odcinka kamiennej ściany, tuż obok bramy. Wielka sterta strzaskanych wybuchem kamieni leżała na wprost wyrwy. - Co się stało? - wydyszała Odila, zrywając z głowy hełm, żeby lepiej widzieć. - Kto to zrobił? Dlaczego nie otwarto bram? Kto je zaryglował? - Wpatrywała się w mury, na których panowała cisza i pustka. - Gdzie są nasi łucznicy? Dlaczego opuścili pozycje? W odpowiedzi, która zdała się niemalże osobista, tak blisko wiązała się z jej pytaniami, na szczycie zewnętrznego kręgu murów tuż nad bramą, która niezmiennie pozostawała zamknięta przed własnymi jej obrońcami, stanęła samotna postać. Martwi żołnierze Solanthus leżeli w stercie na wprost miejskiej bramy, niczym ofiara na gigantycznym ołtarzu. Dar dla Miny, dziewczyny, której czarna zbroja lśniła w księżycowej poświacie. - Rycerze Solamnii. Mieszkańcy stolicy - zwróciła się do nich, a jej głos dźwięczał tak, że nikt na zlanym krwią polu nie musiał nadwerężać słuchu. - Z mocy Jedynego Bóstwa miasto Solanthus upadło. Zajmuję niniejszym ten gród w imię Jedynego. Schrypnięte okrzyki gniewu i niedowierzania podniosły się znad pola bitwy. Lord Tasgall pognał konia naprzód. Jego zbroja była szkarłatna od krwi, prawe ramię zwieszało się bezwładnie u boku, niepotrzebne. - Nie wierzę ci! - zawołał. - Zdobyłaś być może zewnętrzny szaniec, ale nie uda ci się zamydlić mi oczu, że zdołałaś podbić całe miasto! Na murach pojawili się łucznicy z godłem Neraki na piersiach. Wokół niego posypały się strzały, wbiły się w ziemię, wibrując tuż pod jego stopami. - Podnieś oczy ku niebu - powiedziała doń Mina. Ociągając się, Tasgall zadarł głowę i szukającym spojrzeniem wodził po niebie. Nie musiał długo patrzeć, by ujrzeć swoją klęskę. Po gwiazdach ślizgały się czarne skrzydła, przesłaniając je raz po raz. Przecięły tarczę księżyca. W powietrzu kołowały smoki, zataczając nad Solanthus zwycięskie kręgi. Smoczy strach, okropny i paraliżujący, wstrząsnął lordem Tasgallem i resztą Rycerzy Solamnijskich, budząc w nich dreszcze i każąc im wznosić w przerażeniu ręce albo też chwytać za broń spoconymi, rozdygotanymi dłońmi. Z murów miasta w stronę smoków nie posłano ani jednej strzały. Ani jedna machina nie plunęła płonącym olejem. Jeden tylko róg zadął na alarm na początku bitwy, a i ten został uciszony na śmierć. Mina mówiła prawdę. Bitwa się skończyła. Podczas gdy Rycerzy Solamnijskich wzięli jako zakładników zmarli i zaskoczyli zasadzką żyjący, Pani Nocy i reszta jej sił nie powstrzymywani przez nikogo przylecieli na smoczych grzbietach do miasta, w którego murach została tylko garstka obrońców. - Rycerze Solamnii - ciągnęła Mina - doświadczyliście potęgi Jedynego Bóstwa, które włada żywymi i umarłymi. Ruszcie, a z wami niech poniesie się wieść o powrocie Jedynego na ziemski padół. Rozkazałam smokom, by was nie atako - Możecie odejść wolno. A dokąd odejdziecie, wasza wołg __Skinęła dłonią w łaskawym, wspaniałomyślnym geście. _ Nawet do Sanction. Tam bowiem zwrócą się teraz oczy Najwyższego. Opowiedzcie obrońcom o cudach, jakie ujrzeliście tej nocy. Powiedzcie im, by lękali się Jedynego. Lord Rycerz siedział nieruchomo w siodle. Był w szoku, porażony i przytłoczony owym nieoczekiwanym zwrotem akcji. Pozostali rycerze podjechali, podeszli albo też pokuśtykali, by stanąć u jego boku. Zebrali się wokół niego. Sądząc z ich wzburzonych głosów, niektórzy domagali się, by ruszyć do ataku. Gerard prychnął pogardliwe. „Niech atakują”, pomyślał sobie. „Niech ta smocza horda zwali się na nich i poodgryza ich głupie łby. Ci idioci nie zasługują na życie, a już na pewno nie powinno się im pozwolić, by spłodzili potomstwo. Wystarczy przecież spojrzeć w niebo, żeby zobaczyć, że w Solanthus nie ma już miejsca dla Rycerzy Solamnijskich”. Mina odezwała się po raz ostatni. - Noc ma się ku końcowi. Zbliża, się świt. Daję wam godzinę, byście mogli bezpiecznie ujść. Każdy, kto zostanie w promieniu wzroku od miejskich murów wraz z nastaniem świtu, pożegna się z życiem - jej głos złagodniał. - Nie zamartwiajcie się o swoich zmarłych. Traktować się ich będzie z szacunkiem, albowiem służą teraz Jedynemu Bóstwu. Buta i wściekłość pokonanych Rycerzy prędko wyparowały. Garstka piechurów, która ocalała, zaczęła rozchodzić się po polu, a wielu z nich spoglądało za siebie, jakby nie mogli uwierzyć w to, co się stało i musieli stale się o tym upewniać, wpatrując się w zatrważający widok swoich towarzyszy pogrzebanych pod gruzami świetnego niegdyś miasta. Rycerze zdołali uratować resztę godności, jaka im została i wrócili na pole, by zabrać poległych. Nie zostawiliby swoich zmarłych, niezależnie od tego, co obiecywała Mina i Jedyne Bóstwo. Lord Tasgall ciągle siedział w siodle. Zdjął hełm, żeby otrzeć pot z twarzy. Jego oblicze było ponure i skupione, cera widmowobiała. Gerard nie mógł na niego patrzeć, nie mógł znieść widoku takiego cierpienia. Odwrócił się. Odila nie dołączyła do reszty Rycerzy. Wyglądało na to, że w ogóle nie dostrzegała, co się wokół działo. Siedziała na swoim koniu, wpatrując się w mur, na którym stała Mina. Gerard planował pomóc innym rycerzom przy rannych i zmarłych, ale nie spodobał mu się wyraz twarzy kobiety. Chwycił ją za obutą nogę i szarpnął, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę. Spojrzała na niego z góry i zdawała się go nie rozpoznawać. - Jedyne Bóstwo - odezwała się. - Ta dziewczyna mówi prawdę. Bóg wrócił na świat. Cóż mogą uczynić śmiertelnicy wobec takiej potęgi? Gerard zwrócił oczy ku niebu, na którym tańczyły smoki, frunąc w triumfie między poszarpanymi smugami chmur, które nie były tak naprawdę chmurami, a ciągle jeszcze unoszącymi się w powietrzu duszami zmarłych. - Uczynimy to, co kazała nam zrobić - powiedział Gerard bezbarwnym głosem, rzucając przez ramię spojrzenie murom pokonanego miasta. Zobaczył na nich minotaura, który przyglądał się odwrotowi Rycerzy Solamnijskich. - Pojedziemy do Sanction. Ostrzeżemy ich przed tym, co ma nadejść. 31 Czerwona róża W ciemnych godzinach przed świtaniem, w dniu, który smoczyca Beryl wybrała na dzień zagłady Qualinostu, marszałek Medan siedział w ogrodzie przy śniadaniu. Zjadł z apetytem, potrzebne mu bowiem będą zapasy energii na resztę dnia. Znał ludzi, którzy przed ruszeniem na bitwę nie mogli zmusić się do przełknięcia choćby kęska albo takich, którzy zwracali zaraz po posiłku. Sam narzucił sobie dawno już temu taką dyscyplinę, że przed kampanią spożywał porządny posiłek i nawet potrafił się nim delektować. Umiał tego dokonać dzięki skupianiu się na każdej pojedynczej minucie, nie patrząc ani przed siebie na to, co musi nadejść, ani też nie oglądając się w przeszłość na to, co mogłyby być. Ze swoją historią pogodził się zeszłej nocy, zanim złożył głowę do snu - co było kolejnym reżimem. Co zaś się tyczyło tego, co przynieść mu może najbliższa przyszłość, zaufał samemu sobie. Znał swoje granice, wiedział, ile ma sił. Znał swoich towarzyszy i ufał im. Zanurzył ostatnią tego roku truskawkę w ostatniej lampce elfickiego wina. Zjadł chleb z oliwkami i łagodny biały ser. Bochenek był twardy i przeleżał już tydzień, od jakiegoś czasu nie rozpalano bowiem ognia pod piekarskimi piecami, ponieważ piekarze albo opuścili Qualinost, albo ukryli się, szykując do dzisiejszego dnia. Mimo to jednak rozkoszował się smakiem. Zawsze miał apetyt na chleb z oliwkami. Ser, rozsmaro - wany na kromkach, był wyśmienity. Prosta przyjemność, jakiej po śmierci będzie mu brakować. Medan nie wierzył w życie pozagrobowe. Jego zdaniem nie był do tego zdolny żaden racjonalny umysł. Śmierć była zapomnieniem. Krótka drzemka co noc przygotowuje nas do ostatniego, długiego, nocnego snu. A mimo to wierzył, że nawet w owej niepamięci będzie tęsknił za swoim ogrodem i łagodnym serem na pachnącym chlebie, że będzie mu brakować księżycowego blasku na złotych puklach. Skończył ser, okruszki chleba rzucił rybkom. Przez następną godzinę siedział sam w ogrodzie, wsłuchując się w żałobną pieśń wróbla. Jego oczy na moment zasnuła mgła, ale to przez ptasi śpiew, który już nigdy nie będzie rozbrzmiewał dla niego i przez piękno późno kwitnących kwiatów, które również utraci. Kiedy zamgliły mu się oczy, wiedział, że czas ruszać w drogę. Czarny Rycerz Dumat asystował Medanowi z napierśnikiem. Marszałek nie chciał przyoblekać się tego dnia w pełną zbroję. Beryl zauważyłaby to i nabrała podejrzeń. Elfy zostały wymordowane, wypędzone, pokonane. Elficka stolica była przekazywana na jej ręce bez walki. Jej marszałek miał przywitać ją w triumfie. Po co potrzebna by mu była zbroja? Poza tym Medan potrzebował swobody ruchów i nie zamierzał zakuć się w ciężki pancerz i kolczugę. Przywdział ceremonialny rynsztunek - wypolerowany na wysoki połysk napierśnik inkrustowany lilią i czaszką oraz hełm - całą resztę darował sobie jednak. Dumat pomógł mu przypiąć do ramion długi, fałdzisty płaszcz. Okrycie było wykonane z wełny umoczonej wpierw w czarnym, a następnie fioletowym barwniku. Obszyty złotą taśmą płaszcz dotykał ziemi i ważył niemalże tyle samo co kolczuga. Medan nie znosił go i nie ubierał z wyjątkiem dni, kiedy to musiał robić przedstawienie przed senatem. Dzisiaj jednak płaszcz się przyda, skryje bowiem mrowie grzechów. Kiedy już go upięto, przećwiczył z okryciem parę ruchów, żeby upewnić się, że spełni oczekiwaną rolę. Dumat towarzyszył mu przy drapowaniu fałd płaszcza, tak żeby zakrywał lewe ramię, tuszując pod zakładkami miecz przypasany do lewego biodra. Nie był to ów magiczny miecz, Zagubiona Gwiazda. Póki co zwyczajna klinga spełni dobrze swoje zadanie. Musiał tylko pamiętać, żeby trzymać mocno lewą połę płaszcza, tak żeby podmuchy wiatru od bijących smoczych skrzydeł nie poderwały jej do tyłu. Przećwiczył ruch kilkakrotnie, podczas gdy Dumat przyglądał mu się krytycznym wzrokiem. - Uda się, myślisz? - spytał marszałek. - Tak, panie - odparł adiutant. - Jeśli Beryl dostrzeże błysk stali, pomyśli, że to tylko twój miecz, ten, co go nosisz przy sobie na co dzień. - Znakomicie - Medan opuścił połę okrycia. Odpiął miecz z pendentu i zaczął go odkładać. Po chwili jednak, lepiej się nad tym zastanowiwszy, podał broń swemu zastępcy. Niech służy ci tak dobrze, jak służył mnie. Na twarzy Dumata rzadko gościł uśmiech i nie było go również w tej chwili. Odpasał swój miecz - takie były przepisy - i przypiął oręż marszałka, świetną, ostrą stalową klingę. Poza wymruczanymi pod nosem podziękowaniami nie okazał żadnych innych dowodów wdzięczności, ale Medan widział, że podarunek uradował i wzruszył żołnierza. - Lepiej już idź - powiedział. - Czeka cię długa jazda z powrotem do Qualinostu i wiele jeszcze do zrobienia dziś rano przed umówionym czasem. Dumat podniósł dłoń do salutu, ale Medan wyciągnął do niego rękę. Zastępca zawahał się, po czym uścisnął podaną mu dłoń i bez słowa potrząsnął nią serdecznie. Zabrał się do wyjścia. Dosiadłszy konia, pogalopował do Qualinostu. Marszałek przebiegł jeszcze w myślach swój plan, sprawdzając raz i drugi, czy niczego nie przeoczył. Był zadowolony. Żaden plan nie był doskonały, a zdarzenia rzadko układały się po czyjejś myśli, ale był pewien, że razem z Lauraną wzięli pod uwagę większość ewentualności. Zamknął drzwi swojego domu. Zastanawiał się, czy dane mu będzie wrócić, przekręcić klucz w zamku i otworzyć je na powrót, czy może przyniosą tu jego ciało, żeby, zgodnie z jego wolą, złożyć je w ogrodzie. Czy w przyszłości, kiedy elfy wrócą na łono swojej ojczyzny, ktoś zamieszka w jego domu? Czy ktokolwiek będzie pamiętał? - Dom znienawidzonego marszałka Medana - powiedział z półuśmieszkiem. - Może spalą go do fundamentów. Ludzie by tak zrobili. Elfy nie były jednak podobne do ludzi. Nie czerpałyby satysfakcji z takiej podłostki, wiedząc, że jest ona bezcelowa. Poza tym nie chciałyby, żeby ucierpiał ogród. Na to akurat mógł liczyć. Przed wyjściem miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Przeszukał ogród, aż znalazł dwie doskonałe róże - jedną czerwoną, jedną białą. Zerwał obydwie, a od białej odłamał wszystkie kolce. Czerwoną, z kolcami, zatknął pod pancerz, tuż nad sercem. Z białą różą w dłoni opuścił ogród, nie oglądając się za siebie ani razu. Po cóż by? Jego obraz i zapach niósł z sobą w pamięci i miał nadzieję, że jeśli przyjdzie po niego śmierć, jego ostatnie myśli skierują się z powrotem ku temu miejscu i będą żyć wiecznie w owym pięknie, spokoju i samotności. W swoim domu Laurana przygotowywała się niemalże tak samo jak marszałek, z kilkoma tylko wyjątkami. Zdołała przełknąć jedynie parę kęsów, nim odstawiła talerz. Wychyliła kielich wina, by dodał jej animuszu, następnie udała się do swojego pokoju. Nie miała nikogo, kto pomógłby jej ubrać się i przywdziać zbroję, gdyż pokojówki odesłała do bezpiecznej kryjówki na południu. Odeszły z ociąganiem, opuszczając swoją panią ze łzami. Teraz u jej boku został tylko Kelevandros. Jemu również nakazała ujść, ale odmówił, nie naciskała go już zatem więcej. Chciał zostać, jak mówił, żeby oczyścić rodzinny honor, który skalał zdradziecki czyn jego brata. Laurana zrozumiała, ale żałowała, że powziął taką właśnie decyzję. Był wspaniałym sługą, odgadującym jej zachcianki i potrzeby, nienarzucającym się, pracującym ciężko i pilnie. Nie śpiewał już jednak więcej ani nie śmiał się, kiedy wykonywał jej polecenia. Był cichy, trzymał dystans, myśli skierował do własnego wnętrza, odrzucając wszelkie gesty współczucia. Zawiązała w talii skórzaną spódnicę, która została uszyta dla niej wiele lat temu, kiedy była Złotym Generałem. Miała w sobie jeszcze dość kobiecej próżności, by zauważyć, że spódnica była nieco ciaśniejsza niż w czasach młodości, i dość samokrytycyzmu, żeby własną uwagę skwitować uśmiechem. Odzież miała z boku pęknięcie, które ułatwiało ruchy i dobrze sprawdzała się jako pancerz zarówno podczas walki na ziemi, jak i na końskim grzbiecie. Kiedy już się z nią uporała, zamierzała zawołać Kelevandrosa, ale ten czekał pod drzwiami i wszedł do pokoju w chwili, kiedy jej usta ułożyły się w jego imię. Bez słowa zapiął jej napierśnik, błękitny ze złotym oblamowaniem, który nosiła lata temu, następnie udrapował na jej ramionach płaszcz. Strój był zbyt obszerny. Uszyła go specjalnie na tę okazję, ślęcząc nad nim dzień i noc, byle tylko zdążyć na czas. Był biały, wydziergany ze świetnie gręplowanej wełny, a spinało go z przodu siedem złotych klamer. Z boków znajdowały się rozcięcia na ręce. Przyglądała się krytycznie swojemu odbiciu w lustrze, stojąc prosto, upewniając się, że nie wystaje nawet skrawek skóry i nie zdradzi jej żadna iskra stali. Miała wyglądać jak ofiara, nie zaś drapieżca. Jako że płaszcz krępował ruchy rąk, Kelevandros wyszczotkował i ułożył jej długie włosy wokół ramion. Medan chciał, żeby włożyła swój hełm, argumentując, że będzie potrzebowała ochrony. Laurana nie zgodziła się. Hełm nie pasował. Wzbudziłby tylko podejrzenia smoczycy. - Poza tym - powiedziała doń wtedy, trochę drocząc się z nim, choć mówiąc w pełni poważnie - jeśli już zaatakuje, nie sądzę, żeby hełm stanowił jakiś problem. Przed domem rozległy się srebrne dzwonki. - Przyszedł marszałek Medan - odezwała się Laurana. - Już czas. Podniósłszy wzrok, zobaczyła, że na twarz Kelevandrosa wypełzła bladość. Szczęka mu stężała, usta zacisnęły się w ciasną linię. Patrzył na nią z błaganiem w oczach. - Muszę to zrobić, Kelevandrosie - powiedziała, kładąc delikatnie dłoń na jego ramieniu. - Szansa jest niewielka, ale to nasza jedyna nadzieja. - Spuścił oczy, pochylił głowę. - Powinieneś już pójść - ciągnęła. - Czas, byś zajął swoje miejsce w wieży. - Tak, pani - odparł tym samym głuchym, bezbarwnym głosem, którym mówił od dnia śmierci swojego brata. - Zapamiętaj, jak brzmią twoje wskazówki. Kiedy wypowiem słowa Ara Qualinesti, podpalisz strzałę i wystrzelisz ją w niebo, dając sygnał. Wypuść ją nad Qualinostem, żeby dojrzeli ją ci, którzy czekają na znak. - Tak, pani - elf skłonił się cicho i odwrócił, zbierając do wyjścia. - Jeśli nie masz nic przeciwko, wyjdę przez ogród. - Kelevandrosie - zatrzymała go jeszcze Laurana. Tak mi przykro. Tak bardzo przykro. - Dlaczego miałoby ci być przykro, pani? - spytał, nie odwracając się, ciągle stojąc plecami do niej. - Mój brat próbował cię zamordować. To, co zrobił, nie stało się z twojej winy. - A mnie wydaje się, że być może z mojej - zająknęła się Królowa Matka. - Gdybym tylko wiedziała, jaki był nieszczęśliwy... gdybym zadała sobie dość trudu, żeby to odkryć... gdybym nie uznała, że... że... - Że byliśmy szczęśliwi, iż przyszło nam urodzić się do służby? - dokończył za nią Kelevandros. - Nie, nikomu nigdy nie przychodzi to na myśl, nieprawdaż? - Spojrzał na nią z dziwnym uśmiechem. - Ale zacznie, od teraz. Tutaj kończą się stare drogi. Cokolwiek stanie się dzisiaj, życie elfów nigdy już nie będzie takie samo. Nigdy nie zdołamy stać się na powrót takimi, jakimi byliśmy. Być może przed końcem wszyscy jeszcze zrozumiemy, co to znaczy urodzić się niewolnikiem. Nawet ty, pani. Nawet twój syn. Skłoniwszy się, podniósł łuk i kołczan i ruszył do drzwi. Tam odwrócił się do niej, choć na nią nie spojrzał. __ Dziwne, pani - odezwał się szorstko, ze spuszczonym wzrokiem - ale byłem tutaj szczęśliwy. Skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł. __ Czy to Kelevandrosa widziałem przemykającego przez Ogród? - spytał Medan, kiedy Laurana otworzyła przed nim drzwi. Przyglądał się jej wnikliwie. - Tak - odparła, odwracając się w tamtym kierunku, choć przez gęstwę liści nie mogła go dojrzeć. - Poszedł zająć swoje miejsce w wieży. - Wyglądasz, jakbyś się czymś frasowała. Czy powiedział coś, co cię zdenerwowało? - Jeśli nawet, trzeba mu to wybaczyć. Od śmierci brata nie jest sobą. Żałoba przytłacza go. - Jego żałoba jest daremna - powiedział marszałek. Ten jego parszywy brat nie był wart choćby słowa lamentu, nie mówiąc już o jednej łzie. - Być może - przytaknęła niezdecydowanie Laurana. - A mimo to... - zamilkła zakłopotana i potrząsnęła głową. Medan przyglądał się jej z troską. - Powiedz tylko jedno słowo, pani, a dopilnuję, byś mogła bezpiecznie opuścić Qualinost choćby w tej chwili. Spotkasz się ze swoim synem... - Nie, dziękuję ci, marszałku - odpowiedziała ze spokojem, podnosząc ku niemu oczy. - Kelevandros musi sam wojować ze swoimi demonami, tak jak ja walczyłam ze swoimi. Zdecydowałam już. Zagram swoją rolę. Myślę, że mnie potrzebujesz, panie - dodała z figlarną nutką w głosie - chyba że planujesz przebrać się w moje szaty i nasadzić na głowę blond perukę. - Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nawet Beryl, mimo całej swojej tępoty, przejrzałaby takie przebranie - sucho zauważył Medan. Uradował go widok uśmiechającej się Laurany. Kolejne wspomnienie, które należy zatrzymać. Po - dał jej białą różę. - Przyniosłem to dla ciebie, pani. Z mojego ogrodu. Cudne będą tej jesieni róże w Qualinoście. - Tak - zgodziła się elfka, przyjmując kwiat. Dłoń leciutko jej drżała. - Będą cudne. - Zobaczysz je. Jeśli dziś umrę, ty będziesz opiekować się dalej moim ogrodem. Obiecujesz? - Źle to wróży, kiedy się przed bitwą mówi o śmierci, marszałku - ostrzegła Laurana pół żartem, choć zupełnie serio. - Nasz plan się powiedzie. Pokonamy smoczycę i zniszczymy morale jej wojsk. - Jestem żołnierzem. Śmierć mam zapisaną w kontrakcie. Ale ty... - Marszałku - przerwała mu z uśmiechem - każdy kontrakt kończy się śmiercią. - Nie twój - powiedział cicho. - Nie tak długo, jak żyję i mogę cię przed tym chronić. - Przez chwilę stali w ciszy. Wpatrywał się w nią, obserwował, jak światło księżyca delikatnie muska jej włosy dotykiem, do którego sam tęsknił. Jej wzrok spoczywał na róży. - Czy pożegnanie z Gilthasem było dla ciebie ciężkie? - spytał w końcu. Odpowiedziała z cichym westchnieniem. - Nie w sposób, o którym być może myślisz. Gilthas nie próbował sprowadzić mnie z wybranej raz ścieżki. Ani też nie usiłował uwolnić się z obowiązku podążania swoją. Mimo moich obaw, nasze ostatnie wspólnie godziny nie upłynęły na bezowocnych sporach. Wspominaliśmy przeszłość i rozmawialiśmy o tym, co on uczyni w przyszłości. Hołubi wiele dobrych myśli i wiele ma marzeń. Ulżą jego podróży mroczną, najeżoną niebezpieczeństwami drogą, którą musi ruszyć, by dotrzeć do owej przyszłości. Nawet jeśli dziś szala zwycięstwa przechyli się na naszą stronę, to, jak powiedział Kelevandros, życie elfów nigdy nie będzie już takie samo. Nigdy nie uda nam się wrócić do przeszłości - mówiła zamyślona, cofając się wstecz pamięcią. W głębi serca Medan podziwiał Gilthasa. Marszałek zgadywał, jak ciężko musiało być młodemu królowi zostawić matkę, by stawiła czoło smokowi, samemu zaś ratować się ucieczką. Gilthas miał dość rozumu, by zdawać sobie sprawę, że próby zawrócenia jej z raz obranego kursu nie przyniosłyby żadnych rezultatów i miałyby swój finał jedynie w gorzkim obwinianiu się nawzajem. Młody król będzie potrzebował całej mądrości, którą posiadał, by zmierzyć się z tym, co go czekało. Medan znał sytuację lepiej niż Laurana, otrzymał bowiem raporty na temat tego, co działo się w Silvanesti. Nie powiedział jej o nich ani słowa, nie chcąc jej martwić. Starczy czasu, by i z tamtym kryzysem się uporać, kiedy już ten będą mieli za sobą. - Jeśli jesteś gotowa, pani, możemy ruszyć - powiedział. - Przekradniemy się przez miasto, póki zalegają jeszcze cienie nocy i wejdziemy do wieży wraz ze świtaniem. - Jestem gotowa - odparła Laurana. Nie obejrzała się za siebie. Kiedy zmierzali ścieżką pośród późno rozkwitających bzów, powiedziała doń: - Chcę podziękować ci, marszałku, w imieniu elfickiego ludu za to, co robisz dziś dla nas. Twoja odwaga zapisze się na długie lata w naszej pamięci i długo będziemy czcić cię za nią. Medan był zaambarasowany. - Być może dzisiaj nie tyle dokonam czegoś, pani - odparł cicho - ale odpracuję to, co wcześniej stało się moim udziałem. Bądź spokojna, nie zawiodę ani ciebie, ani twojego ludu. - Naszego ludu, marszałku Medanie - poprawiła Laurana. - Naszego ludu. Jej słowa były wypowiedziane w dobrej wierze, zraniły jednak jego serce. Zasługiwał na karę i znosił ją w ciszy, nie mrugnąwszy nawet, jak przystało na żołnierza. Tak samo spokojnie znosił różane kolce wpijające się w jego pierś. Kiedy Medan i Laurana spiesznie przemierzali ulice w drodze do wieży, słyszeli dochodzące z domostw stłumione dźwięki. Choć nie pokazał się żaden elf, czas przyczajenia miał się ku końcowi. Słychać było odgłosy ciężkich przedmiotów wciąganych po schodach, szelest gałęzi drzew, wśród których swoje pozycje zajmowali łucznicy. Słyszeli rozkazy wydawane ściszonym głosem zarówno we wspólnym, jak i elfickim języku. W pobliżu wieży mignął im przed oczyma Dumat, dokonujący ostatnich poprawek przy skonstruowanej z gałęzi plecionce, która górowała nad dachem jego domu. Jego zadaniem było wypatrywanie sygnału Kelevandrosa i przekazanie elfom sygnału do ataku. Zasalutował marszałkowi i skłonił się przed Królową Matką, po czym wrócił do pracy. Poranne słońce wspinało się coraz wyżej i w chwili, w której dotarli do wieży, jaśniało już mocno. Przesłoniwszy oczy, Medan błogosławił dzień za przejrzyste niebo, choć przyłapał się na myśli, że jego ogród z radością powitałby deszcz. Osunął ją od siebie z uśmiechem i skoncentrował się na czekającym go zadaniu. Jasny blask przebijał się przez bezlik okien, posyłając w tan tęczowe smugi, które w szaleńczym szyku wirowały wewnątrz wieży i oświetlały mozaikę zdobiącą pułap: dzień i noc przedzielone nadzieją. Laurana zamknęła miecz i smoczą lancę w jednej z wielu komnat wieży. Gdy po nie poszła, Medan wyjrzał przez jedno z okien, przyglądając się przygotowaniom Qualinostu do wojny. Podobnie jak Królowa Matka, miasto przemieniało się z uroczej i afektowanie skromnej niewiasty w mężnego wojownika. Laurana podała marszałkowi miecz, Zagubioną Gwiazdę. Uroczyście zasalutował jej klingą, po czym przypiął ją do pasa. Pomogła mu ułożyć fałdy płaszcza, tak żeby pod nimi ukryć oręż. Cofnęła się o krok, zmierzyła go krytycznym spojrzeniem i oznajmiła, że broń została dobrze zamaskowana. Nie widać było nawet refleksu metalu. - Wejdziemy po tych schodach - Laurana wskazała na wijące się stopnie. - Prowadzą na balkon na samym szczycie wieży. Wspinaczka będzie niestety długa, ale znajdziemy czas na odpoczynek... Nagła noc, dziwna i straszna niby zaćmienie słońca, stłumiła światło dnia. Medan pospieszył do okna, dobrze wie - dząc, co za nim zobaczy, a jednak obawiając się czekającego go widoku. Niebo było ciemne od smoków. __ Bardzo niewiele czasu, obawiam się - sprostował spokojnym tonem, biorąc od Królowej smoczą lancę i kręcąc głową, kiedy próbowała wziąć ją z powrotem. - Wielka zielona suka wcześnie rozpoczęła swój atak. To akurat żadna niespodzianka. Musimy się pospieszyć. Otwarłszy drzwi, poczęli wspinać się po stopniach, które wiły się wokół pustki kamiennego wiru. Poręcz ze splecionych z sobą złotych i srebrnych prętów spiralą ciągnęła się w górę. Uformowana na podobieństwo bluszczowych pnączy, wyglądała raczej, jakby sama wczepiła się w kamień, niż została weń wpuszczona. - Elfy i ludzie są gotowi - powiedziała Laurana. - Kiedy Kelevandros da sygnał, uderzą. - Mam nadzieję, że możemy liczyć, iż zrobi, co do niego należy - odparł marszałek. - Jak sama powiedziałaś, ostatnio zachowywał się dość osobliwie. - Ufam mu - oświadczyła. - Spójrz - wskazała na ślady smukłych stóp odciśnięte w grubej pokrywie kurzu na stopniach. - Już tam jest i czeka na nas. Pokonywali schody tak szybko, jak to tylko było możliwe, a jednak nie odważyli się włożyć w to całych sił, nie starczyłoby ich bowiem na dotarcie na szczyt. - Co za ulga... że nie ubrałem pełnej zbroi płytowej wydyszał marszałek. Dotarli dopiero do znaku w połowie drogi, jak poinformowała go Laurana, a jemu już nie starczało tchu i czuł w nogach palący ból. - Zwykłam ganiać się... po tych schodach z moimi braćmi i Tanisem... kiedy byłam dziewczynką - powiedziała Królowa Matka, przyciskając rękę do boku, żeby ulżyć kłującej kolce. - Odpocznijmy lepiej... przez chwilę, bo inaczej w ogóle się tam nie wdrapiemy. Opadła ciężko na schody, krzywiąc się z bólu. Medan stał i wyglądał przez okno. Zaciągnął się parę razy głęboko powietrzem, rozciągnął przykurczone mięśnie nóg. - Co tam widzisz? - spytała pełnym napięcia głosem. - Co się dzieje? - Jeszcze nic - zameldował. - To w powietrzu to sługi Beryl. Najpewniej robią zwiad nad miastem, żeby upewnić się, że jest puste. Beryl to w głębi serca tchórz. Bez swojej magii czuje się naga, bezbronna. Nie zbliży się do Qualinostu, dopóki nie zdobędzie pewności, że nikt nie zdoła jej skrzywdzić. - Kiedy jej żołnierze wejdą do miasta? Medan odwrócił się od okna, żeby spojrzeć jej w twarz. - Później. Dowódcy nie puszczą ludzi, dopóki smoki nie odlecą. Smoczy strach zburzy dyscyplinę w szeregach, trudno będzie wtedy zapanować nad ludźmi. Kiedy jaszczury zrównają już wszystko z ziemią, pojawią się żołnierze. Żeby „pozamiatać”. Laurana zaśmiała się niepewnie. - Mam nadzieję, że nie zostanie im dużo do „wymiecenia”. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - powiedział Medan, na powrót przywołując uśmiech na jej twarzy - podłoga będzie czysta na błysk. - Gotów? - spytała. - Gotów - odparł i szlachetnym gestem podsunął jej ramię, by mogła wstać. Schody przywiodły ich na szczyt wieży, do wejścia małej niszy zwieńczonej łukowatym sklepieniem. Stamtąd wychodzili prosto na balkon, z którego rozciągał się widok na cały Qualinost. Mówca Słońc i klerycy zwykli byli przychodzić na szczyt wieży z okazji świąt i uroczystych dni, by dziękować Paladine - albo Eli, bo pod takim imieniem znany był elfom - za jego liczne błogosławieństwa, z których najwspanialszym było słońce, źródło wszelkiego życia i światła. Zwyczaj ten nie przetrwał po Wojnie Chaosu i od tamtej pory nikt się tutaj nie wspinał. No bo po co? Paladine odszedł. Słońce było teraz dziwnym tworem, bo choć nadal obdarowywało światłem i życiem, zdawało się, że czyni to niechętnie, że nie ma w tym wspaniałości. Elfy mogły podtrzymywać starą tradycję chociażby dlatego, że była wrośnięta w ich życie. Ich Mówca, Solostaran, pielęgnował zwyczaj w pierwszych latach po Kataklizmie, kiedy Paladine głuchy już był na ich modły. Młody król, Gilthas, nie mógł jednak podjąć się żmudnej wspinaczki. Utrzymywał, że jest słabego zdrowia i tym oto sposobem elfy zaniechały ostatecznie kultywowania tradycji. Prawdziwym powodem, dla którego Gilthas odmawiał wejścia na szczyt Wieży Słońca było to, że nie chciał patrzeć z jej wysokości na zniewoloną stolicę, miasto zakute w łańcuchy. - Kiedy Qualinost wyzwoli się z jarzma - przysiągł matce młody król podczas ich ostatnich wspólnie spędzonych nocnych godzin - wrócę tu i choćbym był tak stary, że skrzypiałyby mi kości, a w szczęce nie ostał się ani jeden ząb, wbiegnę po tych schodach jak brykający dzieciak, bo z ich szczytu zobaczę kraj i lud, który jest wolny. Laurana pomyślała o nim, kiedy z ulgą postawiła stopę na ostatnim stopniu. Widziała swojego syna, młodego i w pełni sił - bo będzie przecież silnym młodzieńcem, a nie zgrzybiałym starowiną-jak radośnie pokonuje schody, by spojrzeć na ziemię skąpaną w błogosławionym słonecznym blasku. Powiodła wzrokiem wskroś łukowatego przedsionka prowadzącego na galerię i ujrzała przed sobą jedynie mrok. Skrzydła podległych Beryl potworów skryły słoneczną tarczę. Pierwsze wstrząsy smoczego strachu sprawiły, że ścisnęło ją w gardle, na dłoniach zaperlił się pot, a ręka mimowolnie zacisnęła wokół smukłej poręczy. Czuła już wcześniej taki strach i, jak powiedziała marszałkowi Medanowi, wiedziała, jak z nim walczyć. Przemierzyła podest i stanęła naprzeciw wroga, wpatrywała się w smoki długo i twardo, aż pokonała je w myślach. Strach jednak nie opuści jej. Zawsze już będzie jej towarzyszył, ale to ona była jego panią. Kontrolowała go. Kiedy już poradziła sobie z tym, odwróciła się, żeby poszu - kac Kelevandrosa. Oczekiwała, że będzie czekał na nich przy podeście i pocztiła lekkie ukłucie niepokoju, kiedy go tam nie zobaczyła. Zapomniała jednak o skutkach smoczego strachu. Być może zaraził się nim i rzucił do ucieczki. Nie, to nie mogło mieć miejsca. W dół prowadziła tylko jedna droga. Musieliby się minąć się na schodach. Chyba że uciekł przez balkon. Już miała ruszyć na jego poszukiwanie, kiedy usłyszała za swoimi plecami kroki marszałka i głębokie westchnienie ulgi, jakie z siebie wydał, kiedy pokonał wreszcie ostatni stopień. Odwróciła się doń, żeby powiedzieć mu, że nie może nigdzie znaleźć Kelevandrosa, kiedy zobaczyła, jak właśnie on wyłania się z cieni łukowatego wejścia. „Musiałam wejść zaraz za nim”, doszła do wniosku. Pochwycona przez smoczy strach, nie zauważyła go wcale. Przykucał pewnie w cieniach, sparaliżowany, nie mogąc zrobić kroku. - Kelevandrosie - Laurana zawołała do młodego elfa z troską w głosie - to, co czujesz, to smoczy strach... Marszałek Medan oparł smoczą lancę o ścianę. - I pomyśleć - powiedział, wciągając powietrze - że przyjdzie nam jeszcze zejść po tych schodach w dół. W tej chwili Kelevandros gwałtownie skoczył przed siebie. W jego dłoni błysnęła stal. Laurana krzyknęła ostrzegawczo i rzuciła się, by go powstrzymać, ale było już za późno. Nóż przebił się przez płaszcz marszałka, trafiając tuż pod podniesione ramię, w którym trzymał smoczą lancę, w fragment ciała, którego nie chroniła zbroja. Elf aż po trzonek zatopił swój oręż między żebrami Medana, po czym wyszarpnął go. Całą dłoń i ostrze miał pochlapane krwią. Marszałek jęknął rozdzierająco. Zesztywniał, przycisnął rękę do boku i potykając się, opadł na kolano. - Ach! - walczył o oddech, ale nie dane mu było złapać tchu. Nóż przebił płuco. - Ach! - Kelevandrosie... - wyszeptała Laurana do głębi wstrząśnięta. - Coś ty zrobił? Wbijał wzrok w marszałka, ale teraz zwrócił się ku niej. Jego oczy były dzikie i lśniące od gorączki, twarz sina. Wyciągnął przed siebie dłoń, żeby ją powstrzymać, podniósł nóż. __ Nie zbliżaj się do mnie, pani! - wykrzyknął. __ Kelevandrosie - spytała bezradnie Królowa Matka. - Dlaczego? On chciał nam pomóc... __ Zabił mojego brata - wydyszał elf, a jego blade wargi drżały. - Zabił go już lata temu swoim plugawymi pieniędzmi i śmierdzącymi obietnicami. Wykorzystał go i cały ten czas miał go w pogardzie. Jeszcześ nie zdechł, parszywcu? Zamierzył się do kolejnego ciosu. W mgnieniu oka Laurana wślizgnęła się między elfa i człowieka. Przez chwilę pomyślała, że Kelevandros w szale zatopi ostrze w jej ciele. Bez lęku stanęła z nim twarzą w twarz. Jej śmierć nie miała znaczenia. Umrze prędzej czy później. Ich plan legł w gruzach. - Coś ty zrobił, Kelevandrosie? - powtórzyła smutno. - Ściągnąłeś na nas zgubę. Wpił w nią wściekłe spojrzenie. Na jego usta wystąpiła piana. Podniósł nóż, nie po to jednak, by zadać cios. Zawodząc, zbolały cisnął ostrzem o ścianę. Usłyszała, jak odbija się od niej z brzękiem. - Zguba była nam pisana, pani - odparł, dławiąc się. Wypadł z pokoju, pędząc ślepo przed siebie. Albo nie wiedząc, gdzie biegnie, albo nie dbając o to, zderzył się ze srebrno- złotymi splotami bluszczu, pradawna poręcz zadrżała i ugięła się pod ciężarem młodego elfa. Kelevandros poleciał za krawędź wijących się stopni. Nawet nie próbował się złapać. Uderzył o podłogę w dole, nie wydając z siebie nawet najcichszego jęku. Laurana przycisnęła dłonie do ust i zamknęła oczy, przerażona tragiczną śmiercią młodego elfa. Stała, drżąc na całym ciele, rozpaczliwie usiłując odpędzić od siebie przyprawiające o mdłości odrętwienie, które zaczęło ją paraliżować. - Nie poddam się - powiedziała do siebie. - Nie poddam... Zbyt wiele do stracenia... - Pani - rozległ się słaby głos Medana. Leżał na podłodze z ręką wciąż przyciśniętą do boku, jak gdyby zdolny był powstrzymać upływ krwi, wraz z którą wyciekało z niego życie. Jego twarz przybrała barwę popiołu, na wargach osiadła szarość. Z oczyma mętnymi od łez Laurana opadła na kolana tuż przy nim i poczęła gorączkowo rozgrzebywać fałdy zakrwawionego płaszcza w poszukiwaniu rany, by zobaczyć, czy mogła w jakikolwiek sposób zatamować krew. Medan złapał jej rękę, chwycił mocno i pokręcił głową. - Płaczesz nade mną - zauważył w cichym zdumieniu. Nie mogła odpowiedzieć. Łzy spłynęły strugami po jej policzkach. Uśmiechnął się i zrobił gest, jakby chciał ucałować jej dłoń, ale nie starczyło mu sił. Jego uścisk wokół jej ręki stężał. Z trudem przezwyciężał dreszcze bólu wstrząsające jego ciałem, by ułożyć wargi w zdanie. - Musisz już iść - powiedział, resztkami sił wypowiadając każde słowo. - Weź ten miecz... i lancę. Przejmujesz dowodzenie, Laurano. Królowa zadrżała. „Przejmujesz dowodzenie, Laurano”. Słowa zabrzmiały znajomo, wytyczyły trop do innego czasu mroku i śmierci. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak powinno być ani gdzie wcześniej słyszała to polecenie. Potrząsnęła głową. - Nie - powiedziała łamiącym się głosem. - Nie mogę... - Złoty Generał - wyszeptał Medan. - Chciałbym ją zobaczyć... Westchnął. Zbryzgana krwią dłoń zwolniła uścisk, opadła bezwładnie na posadzkę. Jego oczy wciąż utkwione były w niej, a choć nie tliło się w nich życie, ujrzała jego wiarę w nią, mocną, niezachwianą. Mówił poważnie. Przejęła dowodzenie. Tyle tylko, że to nie jego głosem wypowiedziane zostały te słowa. To był inny głos... z daleka. „Przejmujesz dowodzenie, Laurano. Bywaj, elfia niewiasto. Twój blask rozświetli ten świat... Czas, bym ja pogrążył się w mroku”. __ Nie, Sturmie, ja nie potrafię tego dokonać! - łkała żałośnie. - Jestem sama! Tak jak sam był Sturm, stojący na szczycie innej wieży w jaskrawych promieniach słońca budzącego się dnia. Stawiał czoło pewnej śmierci i nie zawahał się. Laurana roniła za nim łzy. Płakała też za Medanem i Kelevandrosem. Łkała nad nienawiścią, która zniszczyła obydwu i która nadal będzie zbierać swoje żniwo, aż ktoś gdzieś odważy się pokochać. Płakała nad sobą, nad swoją słabością. Kiedy nie została jej już nawet jedna łza, podniosła głowę. Wypełniał ją teraz spokój, była panią samej siebie. - Sturmie Brightblade - złożyła dłonie, modląc się do niego, jako że nie było nikogo innego, kto by mógł wysłuchać jej modłów. - Prawdziwy przyjacielu. Potrzebna mi twoja siła. Potrzebna mi twoja odwaga. Bądź przy mnie, bym mogła ocalić swój lud. - Otarła łzy. Dłońmi, które nie drżały i które były pewne, zamknęła oczy marszałka i ucałowała jego chłodne czoło. - Ty odważyłeś się pokochać - powiedziała doń cicho. - To będzie twoim i moim zbawieniem. Przedsionek wypełniło słoneczne światło, zajaśniało na smoczej lancy, która stała oparta o ścianę, błysnęło w cętkach krwi na podłodze. Laurana spojrzała przez łukowate przejście na błękitne niebo, puste błękitne niebo. Smocze sługi odleciały. Nie radowało ją to. Ich nieobecność świadczyła, że zbliżała się Beryl. Rozpaczliwie przypomniała sobie plan, jaki nakreśliła wspólnie z marszałkiem, po czym zdecydowanie odpędziła od siebie zarówno myśli, jak i rozpacz. Łuk Kelevandrosa i maczana w smole sygnalizacyjna strzała, krzesiwo i hubka leżały porzucone w sieni, tam gdzie je upuścił. Nie było nikogo, kto wypuści strzałę z cięciwy. Sama nie mogła tego zrobić, stawiając jednocześnie czoło smokowi. Nie miała jak posłać wiadomości do Dumata, który czekał na błysk ognistego promienia, żeby rzucić rozkaz; - To bez znaczenia - powiedziała do siebie. - Będzie wiedział, kiedy nadejdzie czas. Wszyscy będą wiedzieli. Odpięła miecz od pasa Medana. Walcząc z palcami, które były zdrętwiałe i drżące, przymocowała ciężki miecz wokół własnej talii i udrapowała na nim fałdy płaszcza. Jej białe okrycie znaczył szkarłat krwi marszałka. Nie mogła temu zaradzić. Będzie musiała znaleźć jakieś wytłumaczenie dla smoka, wyjaśnić nie tylko krew, ale również fakt, że pojawia się na szczycie wieży sama, zakładnik bez porywacza. Beryl będzie podejrzliwa. Głupia by zresztą była, gdyby nie nabrała podejrzeń, a nie można było o niej tego powiedzieć. „To beznadziejne. Nie mam żadnych szans”, mówiła do siebie Laurana. Wiedziała, że zbliża się Beryl, słyszała chrzęst olbrzymich skrzydeł, które przesłoniły słońce. Zstąpiła ciemność. Powietrze przeniknął odór trującego tchnienia smoczycy. Smoczy strach ogarnął królową. Zaczęta dygotać, dłonie zdrętwiały jej z zimna. Marszałek mylił się. Nie potrafiła tego zrobić... Spod smoczych skrzydeł wymknął się pojedynczy promień słońca i zalśnił jasno na smoczej lancy. Zajęła się srebrnym płomieniem. Poruszona jej pięknem, Laurana przypomniała sobie tych, którzy dawno temu dzierżyli tę broń. Wspomniała, jak stała nad ciałem Sturma z lancą w dłoni, uparcie mierząc się z mordercą. Wtedy również ogarniał ją lęk. Wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć kopii. Nie zamierzała zabrać jej z sobą. Była długa na osiem stóp. Nie zdołałaby ukryć jej przed smokiem. Chciała ją tylko dotknąć, przez wzgląd na pamięć i dla uczczenia Sturma. Być może w tej chwili Sturm stał przy niej. Być może odwaga tych, którzy niegdyś trzymali lancę w dłoni, stała się teraz jej częścią i przez metal przepłynęła do jej wnętrza. A może to własna odwaga, odwaga Złotego Generała, męstwo, które zawsze miała w sobie, przepłynęło do wnętrza szlachetnej broni. Wiedziała tyle tylko, że gdy jej dotknęła, w głowie zrodził się plan. Była pewna, co ma robić. Zdecydowana, Laurana chwyciła smoczą lancę i zabrała z sobą w krąg słonecznego światła. 32 Zagubiona Gwiazda Kiedyś zdawało jej się, że smoki są piękne. Wrogie smoki Królowej Takhisis. Były czarowne i śmiercionośne. Czerwone, których łuski w blasku słońca zajmowały się ogniem i których dech był płomieniem. Błękitne, sunące prędko i z wdziękiem, zakreślające koła wśród chmur, szybujące na termicznych prądach. Białe, chłodne i migoczące, czarne, lśniące i faliste, zielone, szmaragdowa śmierć. Drżała przed nimi, pałała do nich nienawiścią i odrazą, a jednak żadnego nie uśmierciła, nie czując przy tym ukłucia żalu, że tak wspaniała istota śmiertelnie rażona spada z nieboskłonu. Tego smoka nie można było nazwać pięknym. Beryl była po prostu brzydka, tłusta i nadęta - odrażająca. Skrzydła ledwo mogły unieść jej zwaliste cielsko. Łeb miała zniekształcony, czoło zwieszało się fałdą nad ślepiami, które były płaskie i mętne. Odstająca żuchwa obnażała pieńki gnijących kłów. Łuski nie lśniły zielenią szmaragdów, tylko rozkładającego się ciała, obłażącego robakami mięsa. Oczy nie jaśniały inteligencją, rozświetlał je chwiejny płomień chciwości i prymitywnego sprytu. To upewniło Lauranę, że smoczyca nie urodziła się na Krynnie. Beryl nie została dotknięta umysłami bogów. Nie otaczała kultem niczego poza swoimi nieokrzesanymi żądzami, nie czuła respektu przed nikim, jak tylko przed sobą. Cień skrzydeł Beryl prześlizgnął się po Qualinoście, pogrążając miasto w ciemnościach. Laurana stała dumnie na bal - konie, spoglądała na domy i ujrzała, że ciemność nie spopieliła osik i nie zwiędły pod jej naporem róże. To być może stanie się później, ale póki co elficki lud i elficka ojczyzna stawiały opór. - Uwolnimy przynajmniej świat od tego potwora - powiedziała cicho Laurana, kiedy jej włosy rozwichrzył pierwszy podmuch smoczych skrzydeł. - Myliłeś się, Kelevandrosie. To nie będzie godzina naszej zguby. W tej godzinie zwyciężymy. Beryl ociężale zmierzała ku niej, z pyskiem rozdziawionym w ociekającym śliną, triumfującym uśmieszku. Smoczy strach spływał falami z jej skrzydeł, ale dla Laurany nie był już groźny. Znała trwogę przed bogiem. Ten śmiertelny potwór nie napawał jej przerażeniem, choć przedstawiał sobą okropny widok. Balkon Wieży Słońca okolony był balustradą z polerowanego złota, która sięgała jej talii. Galeryjka była gruba i solidna, stanowiła bowiem dzieło pradawnych elfickich czarodziejów, którzy ukształtowali ją z kośćca samej wieży. Wyrastający prosto z jej ścian balkon otulał się opiekuńczo wokół tych, którzy na nim stali. Był dość duży, żeby pomieścić całą delegację elfów. Pojedynczy elf stojący pośrodku balkonu wyglądał jak mały punkcik - gubiąc się na nim niemalże. Na balkonie powinny stać dwie postacie. Taki był plan. Beryl spodziewała się dwójki: marszałka Medana i więźnia, Królowej Matki. Żadne słowo Laurany, żaden czyn, żadne jej kłamstwo nie zdołałoby rozwiać podejrzeń Beryl. Rozmowa dałaby jedynie smoczycy czas do namysłu i zareagowania. Bestia powiodła po galerii spojrzeniem błyszczących źrenic. Była już dość blisko, żeby widzieć balkon, a to, co zobaczyła, najwyraźniej nie przypadło jej do gustu, bo parokrotnie strzeliła oczami na boki. Obwisłe czoło pobruździły zmarszczki, złośliwe czerwone ślepia zmieniły się w szparki. Uzbrojona w kły paszcza rozciągnęła się w chytrym, cynicznym grymasie, jakby przewidywała, że coś takiego może się zdarzyć. Teraz to i tak nie miało znaczenia. Nie liczyło się nic poza rym, że te§0 d™3 e’fy z Qualinesti, ich przyjaciele i sprzymierzeńcy choćby mieli wydać ostatnie tchnienie, to zniszczą tę obmierzłą bestię. Laurana sięgnęła do klamry płaszcza i rozpięła ją. Zapięcie odskoczyło jej w dłoni i okrycie spłynęło na balkonową posadzkę. Pancerz, zbroja Złotego Generała, zajaśniał w promieniach słońca. Podmuch od smoczych skrzydeł schwycił jej włosy, które zafalowały w tyle niczym pozłacany proporzec. Beryl była już niebezpiecznie blisko wieży. Jeszcze kilka niezdarnych machnięć i jej wielgachny łeb znajdzie się na wprost Laurany tak blisko, że gdyby wyciągnęła dłoń, mogłaby do dotknąć. Królowa krztusiła się w kłębach śmiercionośnego, trującego gazu wydychanego przez smoczycę. Dławiła się i przeraziła, że przyjdzie jej zemdleć. Wiatr - mroźny wiatr, który niósł z sobą przedsmak grzmotu - zmienił nagle kierunek i dmuchając z północy, rozwiał opary. Laurana chwyciła miecz, Zagubioną Gwiazdę, i mocno zacisnęła dłoń wokół rękojeści. Obnażyła klingę. Ostrze zajarzyło się w promieniach słońca, zamigotał klejnot. Beryl dostrzegła miecz w rękach samotnej elfiej kobiety i rozbawił ją ten widok. Paszczęka smoczycy zgrzytnęła w czymś, co mogło uchodzić za straszliwy rechot, ale po chwili wyczuła magię. Czerwone ślepia błysnęły, a spomiędzy kłów wytoczyła się strużka śliny. Okrutne spojrzenie wychwyciło smoczą lancę, srebrzysty płomień w słonecznym świetle. Ślepia Beryl rozszerzyły się. Wciągnęła powietrze pełna zdjętego grozą zachwytu i żądzy. Osławiona smocza lanca - smocza zguba. Wykute przez Therosa Ironfelda ze Srebrnego Ramienia błogosławionym Młotem Kharasa lance posiadały moc przebijania się przez smocze łuski, przez ścięgna, przez tkanki, ciało i kości. Smoki, które były z tego świata, mówiły o lancach ze strachem i bojaźnią. Beryl zanosiła się wtedy pogardliwym śmiechem. Ale rozpierała ją ciekawość, aż paliła się, żeby zobaczyć jedną z nich i, jako że lance były magiczne, zdobyć jedną dla siebie. Magiczny miecz, magiczna lanca, elficka królowa, elfickie miasto - godziwa zapłata za trudy dzisiejszego dnia. Chwyciwszy miecz poniżej jelca, Laurana podeszła do samego skraju balkonu i uniosła Zagubioną Gwiazdę wysoko nad głowę. Otworzyła usta i dobył się z nich śpiewany potężnym głosem hymn wyzwania i dumy: Soliasi Arath! Daleko w dole pod galerią Wieży Słońca, Dumat przykucnął w cieniach na dachu swego domu. Zakamuflowanego wśród gałęzi osikowych drzew obserwowało dwudziestu elfów, czekając na sygnał. Przy boku Dumata stała jego elficka żona, Ailea, gotowa tłumaczyć, gdy mąż zacznie wydawać rozkazy. Dumat mówił co nieco po elficku, ale kiedy się odzywał, Ailea zawsze podśmiewała się z jego akcentu. Powiedziała mu kiedyś, że słuchać go to tak, jak słuchać mówiącego w jej ojczystej mowie konia. Uśmiechnął się do niej, ona odwzajemniła jego uśmiech, oboje pewni, oboje gotowi. Pożegnali się z sobą ostatniej nocy. Ze swojego dogodnego punktu obserwacyjnego Dumat widział balkon wieży. Nie mógł zbyt długo patrzeć na skąpaną w słońcu budowlę. Refleksy światła odbijające się od jej ścian wyciskały mu z oczu łzy. Zadań głowę, zamrugał powiekami, odwrócił wzrok, po czym znów podniósł go, czekając, aż pojawią się marszałek Medan i Laurana. Przelot smoczych sług wstrząsnął Dumatem, sprawił, że na moment stracił wieżę z oczu, kiedy smoczy strach zaciążył mrokiem na jego powiekach i posłał dreszcze po całym ciele. Elfy na dachu poczuły to samo, ale podobnie jak Dumat zacisnęły zęby, nie dając się zgrozie. Nikt nie krzyknął, nikt nie zaczął panikować. Kiedy zastępca marszałka znów mógł widzieć, ujrzał wyraźnie sylwetkę wieży. Cienie smoczych skrzydeł przesłoniły słońce. Balkon był pusty. Ani śladu Laurany i marszałka. Dumat zaczął się niepokoić. Nie wiedział dlaczego, nie potrafił tego wyjaśnić. Instynkt starego wiarusa, być może. Coś szło nje jak przez chwilę rozważał, czy nie popędzić do wieży i sprawdzić, czy może pomóc, ale niemalże w tym samym momencie zarzucił ten pomysł. Dostał rozkazy, żeby stać tu i czekać na sygnał. Będzie im posłuszny. Smocze sługi odleciały i, podobnie, jak Laurana, Dumat uświadomił sobie, że nie był to dobry omen. Beryl jest w drodze. Zesztywniał, wpatrując się w wieżę, która na powrót błysnęła oślepiająco w słonecznych promieniach. Nie odważył się odwrócić wzroku w obawie, że przegapi sygnał i zmuszony był mrugać niemal bez ustanku, żeby łzy nie przesłaniały mu widoku. Kiedy zobaczył Lauranę, gwizdnął z wdzięcznością i czekał na marszałka. Medan nie pojawił się. Dumat dał marszałkowi czas, licząc do dziesięciu, a potem jeszcze raz do dziesięciu, po czym poddał się. Już zanim zaczął odliczanie, wiedział, co stało się naprawdę. Królowa Matka nigdy nie pojawiłaby się sama na balkonie, gdyby Medan żył i mógł stanąć u jej boku. Adiutant pożegnał się z marszałkiem, po żołniersku, krótko i bez słowa, choć z głębi serca. Przykucnął i czekał, wypatrując świetlnego sygnału. Tak brzmiały rozkazy. Dumat wraz z resztą elfów oraz garstka Czarnych Rycerzy i krasnoludów, którzy składali się na siły obrony Qualinostu, mieli szukać na niebie płonącej strzały, a następnie ruszyć do ataku. Ryzykując niemało, podniósł głowę znad gałęzi, żeby mieć lepszy widok. Ailea uszczypnęła go w udo, chcąc, żeby się schylił, ale zignorował ją. Musiał widzieć. W polu widzenia, lecąc w stronę wieży, ukazała się Beryl. Smoczy strach bił od niej potężnymi falami, ale sam fakt, że przed sobą posłała swoich podkomendnych, działał na jej niekorzyść. Ci, którzy mieli paść ofiarą trwogi, poddali się jej już wcześniej i zdążyli dojść do siebie. Ci, których smoczy strach nie dosięgnął, nie zamierzali poddać mu się teraz. Przebiegłe ślepia Beryl błądziły wkoło i ciskały na boki spojrzenia, nie ufając raportom Medana o tym, że miasto zostało opuszczone. „Szukaj, ile wlezie, zielona dziwko”, powiedział do niej pod nosem Dumat. „Jesteś tutaj, zaraz nad naszymi głowami. Stąd już nie ma ucieczki”. Schylił się w chwili, gdy tylko sekundy dzieliły go od szukającego spojrzenia smoczycy. Ailea obrzuciła go znajomym spojrzeniem. Znaczyło, że ma ochotę go zbesztać. Łudził się wbrew wszelkiej nadziei, że dożyje jeszcze owej bury, ale nie liczył na to za bardzo. Odwrócił oczy ku wieży. Wzrok miał dobry i widział, jak Laurana zbliża się do balustrady. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, nie z tak daleka - była dlań jedynie jasną smugą okoloną złotem - ale z tego, iż wyszła smoczycy na spotkanie, wnioskował, że nie lękała się jej. - Dasz radę, Matulko - powiedział cicho. - Dasz radę. Beryl zawisła teraz tuż obok wieży. Dumat widział spodnią część jej brzucha i skrzydeł, potężne łapy zwieszające się w dole i bijący ogon. Pokryta łuskami skóra była bazyliszkowe zielona, oblepiona skorupą błota z jej legowiska. Kiedy król Gilthas obmyślał swój plan, chciał wprzódy, żeby próbowali przebić smoczą skórę grotami strzał, odrzucił jednak ten pomysł. Skóra Beryl była gruba, łuski twarde. Strzały może i zdołałyby ją powalić, ale tylko gdyby puszczano je całymi chmarami, a takich możliwości elfy nie miały. Poza tym mogłaby być gotowa na odparcie takiego ataku. Mieli nadzieję, że nie spodziewała się tego, co dla niej przygotowali. Dumat czekał jeszcze tylko na strzałę sygnalizacyjną, którą miał wypuścić Kelevandros... Kelevandros... Dumat wiedział, co się stało, było to dla niego tak oczywiste, jakby widział wszystko na własne oczy. Elf pomścił brata. Medan był ranny... martwy. Laurana została teraz sama. Nie miała nikogo, kto dałby sygnał. Zobaczył, jak podnosi ręce. Słońce na owym młodym niebie mogło wydawać się ludom Krynnu blade i obce, ale wyglądało na to, że zdołały zaskarbić sobie jego łaskę. Kiedy Dumat wpatrywał się w górę, posłało promień, niczym strzałę, prosto w Lauranę. Przeszło mu w owej chwili przez myśl, że królowa trzyma w rękach gwiazdę. Błysnął biały płomień, skra tak promienna i oślepiająca, że musiał zmrużyć oczy i odwrócić wzrok, jak gdyby zajrzał prosto w słońce. Oto był i sygnał, pojął to sercem bardziej niż rozumem. Z dzikim okrzykiem podniósł się z pomiędzy gałęzi i rozrzucił je na boki. Wokół niego na nogi skoczyły elfy, chwyciły swoje proce i łuki, po czym zajęły wyznaczone pozycje. Dumat przebiegł wzrokiem po pozostałych dachach. Nie był sam. Nie musiał dawać kolejnego sygnału. Każdy z dowódców zobaczył ów błysk światła i wiedział, co on oznacza. Dumat nie słyszał, jak Laurana podniesionym głosem rzuca wyzwanie, sam bowiem miał je na ustach, tak jak otaczające go elfy. Rzucił rozkaz i elfy otworzyły ogień. - Soliasi Arath! - zawołała Laurana, tak jak czyniła to wiele lat temu, wyzywając smoki atakujące Wieżę Najwyższego Kleryka, by ruszyły na spotkanie ze śmiercią. Trzymała nad głową miecz z Zagubioną Gwiazdą, zaciskała wokół niego lewą dłoń. Gdyby klejnot zawiódł, gdyby okazało się, że myliły się legendy, gdyby magia miecza rozpierzchła się tak, jak cała magia na świecie Ery Śmiertelników, ich planom, nadziejom i marzeniom przyszłoby spocząć w mogile. Słońce przeszyło klejnot i rozbłysnął białym ogniem. Laurana wyszeptała dziękczynne błogosławieństwo dla duszy Kalitha Riana i nieznanego elfickiego kowala, który znalazł zagubioną gwiazdę migoczącą w popiele paleniska. Beryl wpiła w miecz pożądliwe spojrzenie, magia była bowiem potężna i rozpaczliwie pragnęła ją zdobyć. Klejnot w głowni był najcudowniejszym, jaki kiedykolwiek widziała. Nie mogła oderwać od niego oczu. Musiała go mieć. W skarbcu Malys na pewno nie znalazłoby się nic tak cennego. Smoczyca nie mogła oderwać się od klejnotu... Została pochwycona. Laurana uświadomiła sobie, że czar zadziałał, kiedy dojrzała w smoczych ślepiach płonący żarem klejnot, płonący w głębiach umysłu bestii. Trzymała miecz prosto, wysoko. Zauroczona, Beryl zawisła niemalże nieruchomo nad Qua - łinostem, skrzydła falowały jej nieznacznie, utrzymując ją tylko w powietrzu, jej pożądliwy wzrok wwiercał się w Zagubioną Gwiazdę. Miecz był ciężki, a Laurana trzymała go w lewym ręku, w niewygodnej pozycji, nie ośmieliła się jednak poddać słabości, nie ośmieliła się opuścić ostrza. Obawiała się nawet drgnąć, lękając, że może złamać zaklęcie. Uwolniona spod władzy uroku, Beryl rzuci się na nią w okrutnym szale. Królową ogarnęła przez moment rozpacz, kiedy nasłuchiwała bez rezultatu jakiegoś znaku, że elfy ruszyły do natarcia. Jej plan nie powiódł się. Dumat czekał na płonącą strzałę, która nigdy nie poleci w niebo. Okrzyki i rzucane podniesionymi głosami wyzwania niosące się z dachów były dla niej słodsze niż ptasi trel, dodały nowej siły jej zmęczonym mięśniom. Na mostach spinających granice Qualinostu pojawili się mieszkańcy miasta. Elfy i Rycerze wyłaniali się z pokrytych gałęziami dachów domów, rozkwitając niczym śmiercionośne kwiaty. Katapulty, które leżały pod osłoną pnączy, wtoczono na pozycje. Procarze ruszyli do ataku. Za raz wykrzykniętą komendą posypały się lawiną kolejne. Elfy rozpoczęły atak. Włócznie miotane z balist poszły salwą w niebo i zakreśliły wdzięczny łuk nad cielskiem Beryl. Za włóczniami ciągnęły się zwoje liny - liny, która została upleciona ze ślubnych sukien, niemowlęcych śpioszków, fartuchów kucharzy i odświętnych szat senatorów. Setki włóczni poniosły liny wokół Beryl. Kiedy groty zaryły się w ziemi po drugiej stronie, liny opadły na smoczycę, przykrywając jej korpus, skrzydła i ogon. Procarze przystąpili do swojego dzieła, posyłając wysoko w górę ołowiane pociski. Do nich przywiązane były kolejne sploty liny, które przeleciały nad smokiem. Załadowana na nowo balista wystrzeliła ponownie. Procarze wyrzucili swoje pociski jeszcze raz i jeszcze jeden. Elficcy czarodzieje wymawiali zaklęcia, nie na smoka jednakże, tylko na linę. Rzucali je bez pewności, czy błądzące, niesforne słowa magii zadziałają. Wypowiadali je bardziej z na - dziei i rozpaczy niż przekonania. Czasem słowa zaklęć były takie, jakie znali jeszcze w Czwartej Erze. Innym znów razem skandowali zgłoski dzikiej magii nowego wieku. Każdorazowo rzucane przez nich zaklęcia odnosiły skutek. Elficcy czarodzieje byli zdumieni - przerażeni, ale zdumieni. Niektóre z czarów umocniły linę i sprawiły, że materiał stał się twardy niczym stal. Od innych sznury zajmowały się magicznym ogniem. Zaczarowane płomienie śmigały wzdłuż sznura, paląc smoczycę, choć nie spopielając liny. Pewne zaklęcia nadały zwojom lepkość pajęczej nici. Przywarłszy do smoczych łusek, prędko się do nich przyklejały. Inne jeszcze magiczne słowa zdawały się ożywiać sploty, które wiły się i skręcały. Żywy powróz oplatał się wokół łap smoczycy, pętając Beryl jak kurczaka wiezionego na targ. Teraz niektóre z elfów rzuciły broń i chwyciły za końce lin, czekając na ostatni rozkaz. Coraz więcej zwojów wypełniało niebo, aż w końcu Beryl wyglądała jak gigantyczna ćma złapana w sieć utkaną przez setki pająków. Smoczyca nie mogła nijak temu zaradzić. Miała świadomość tego, co się z nią działo. Laurana zajrzała prosto w gadzie źrenice i najpierw dojrzała w nich rozbawienie wywołane żałosnymi próbami tych mizernych żyjątek, które usiłowały ją usidlić, później zaś irytację, kiedy to Beryl uświadomiła sobie, że liny zaczęły coraz bardziej krępować jej ruchy. Irytacja raptownie zmieniła się we wściekłość, kiedy dotarło do niej, że nie mogła sobie w żaden sposób pomóc. Jedyne, co mogła zrobić, to wpatrywać się w klejnot. Ciało smoczycy skręcało się w bezsilnym szale. Ślina spływała z jej paszczy. Mięśnie karku naprężały się i wytężały, kiedy gorączkowo próbowała odwrócić wzrok od klejnotu. Lina za liną spadała na jej korpus. Skrzydła ciążyły ku ziemi, ogon zaplątał się w powrozy. Nie mogła ruszyć tylnymi łapami. Były spętane. Okropne liny oplatały się teraz wokół jej przednich łap. Czuła, że ściągają ją na dół i nagle obudził się w niej lęk. Była zbyt bezsilna, by móc się ratować. Ową chwilę, kiedy to Beryl została pochwycona przez klej - not i związana linami, Laurana wybrała na moment ataku smoczą lancą. Zamierzała wbić włócznię w obmierzłe gardło, uniemożliwiając jej tym samym zionięcie śmiertelnymi oparami. Ona miała trzymać lancę. Zadaniem Medana miało być śmiertelne ugodzenie smoczycy mieczem. Dobry to był plan, marszałek jednak nie żył. Królowa była sama. Żeby złapać lancę, musiała upuścić miecz, uwolnić smoczycę spod uroku. To był niebezpieczny moment. Laurana zaczęła się odsuwać, ciągle z mieczem w dłoni, choć zmęczone mięśnie ramienia dygotały z wysiłku. Krok za krokiem cofnęła się do ściany, pod którą postawiła smoczą lancę, by mieć ją w zasięgu ręki. Pomacała za siebie prawą dłonią, szukając oręża, nie ośmieliłaby się bowiem spuścić Beryl z oczu. Początkowo nie mogła natknąć się na lancę i poczuła ukłucie strachu. W następnej chwili jej palce dotknęły metalu, nagrzanego od słońca. Zamknęła wokół niego dłoń i wydała głębokie westchnienie. W dole Dumat wydzierał się na trzymających liny, żeby mocno pociągnęli. Elfy i rycerze, którzy oblegali balisty i trzymali proce, rzucili broń - pognali, żeby złapać liny, dodając swój ciężar do ciężaru tych, którzy już je ciągnęli. Powoli, choć nieubłaganie, poczęli ściągać splątanego smoka coraz bliżej ziemi. Laurana wciągnęła głęboko powietrze, zebrała wszystkie siły. Wypowiedziawszy cichutko imię Sturma, poszukała w sobie odwagę, moc i zdecydowanie, które on odnalazł w sobie wtedy na wieży, gdy spowiła go śmierć. Jej jedyną obawą było to, że Beryl zaatakuje ją od razu, jak tylko uwolni się spod władzy zaklęcia i zionie na nią śmiertelnym gazem, zanim Laurana zdąży ją zabić. Gdyby smoczyca tak zrobiła, i gdyby Królowa Matka zginęła, nie zdoławszy wypełnić swojej misji, elfy na ziemi również pożegnałyby się z życiem przed osiągnięciem swojego celu, gdyż ich również Beryl zatrułaby swoim śmiertelnym oddechem i wszyscy umarliby w mgnieniu oka. Laurana nigdy wcześniej nie czuła się tak strasznie samotna. Nie było nikogo, kto mógłby jej przyjść z pomocą. Ani Sturm, ani Tanis, ani marszałek. Ani bogowie. Pod koniec drogi jednak każdy z nas jest przecież sam”, przypomniała sobie. „Ci, których miłowałam, trzymali moją dłoń w owej długiej podróży, ale kiedy przychodziło do rozłąki, to ja uwalniałam ich z uścisku i to oni odchodzili, zostawiając mnie w tyle. Teraz przyszła moja kolej, by ruszyć przed siebie. By ruszyć samotnie”. Laurana podniosła wyżej miecz z Zagubioną Gwiazdą i rzuciła go za balustradę. Czar prysnął. Beryl zamrugała, w jej oczach zapłonęła furia. Beryl miała teraz dwa cele. Po pierwsze, uwolnić się z tych rozjuszających sideł. Po drugie, zabić elfkę, która ją oszukała, chwytając w magiczną zasadzkę, której pisklak z odrobiną rozumu mógłby uniknąć. Beryl mogła dopiąć albo jednego, albo drugiego. Już miała zabić Lauranę, kiedy szczególnie brutalne pociągnięcie ściągnęło ją. w dół. Usłyszała śmiech. Nie dochodził on jednakże spod niej, to nie elfy się śmiały. Odgłos dochodził gdzieś z powietrza. Dwa jej sługusy, czerwone smoki, które podejrzewała o spiskowanie przeciwko niej, kołowały wśród chmur, wysoko, wysoko w górze i to one zanosiły się rechotem. Beryl w mig zorientowała się, że zrywały boki na jej widok, rozkoszując się obrazem upokorzenia. Nigdy nie darzyła ich zaufaniem, żadnego z rodzimych smoków. Doskonale wiedziała, że służyły jej ze strachu, a nie dlatego, że były lojalne. Przypisawszy im zdradzieckie intencje, które najlepiej pasowały do niej samej, Beryl wyciągnęła irracjonalny wniosek, że czerwone smoki sprzymierzyły się z elfami. Czekały teraz na swoją kolej, czekały, aż zupełnie spętają ją więzy, żeby wtedy zbliżyć się i zadać śmiertelny cios. Beryl odsunęła Lauranę na dalszy plan. Pojedynczy elfjakąż mógł wyrządzić jej krzywdę w porównaniu z dwoma obłudnymi czerwonymi smokami? Jak powiedział Medan, Beryl była w głębi ducha tchórzem. Nigdy nie wpadła w pułapkę taką jak ta, nigdy nie musiała Przyznać się do własnej bezsilności i zdjęło ją teraz przeraże - nie. Musiała uwolnić się z tej sieci i na powrót wzbić się w niebo. Tylko tam, gdzie mogła swobodnie zataczać kręgi i nurkować, wykorzystać swój olbrzymi ciężar i siłę, będzie bezpieczna od swoich nieprzyjaciół. Kiedy już wzięci w przestworza, zniszczy te żałosne elfy jednym dmuchnięciem, a potem policzy się ze swoimi zdradzieckimi sługami. Rozpalał ją gniew. Usiłowała pozbyć się krępujących zwojów, które udaremniały jej lot. Naprężywszy ramiona, podniosła skrzydła i trzasnęła ogonem, próbując rozerwać liny. Drapała je ostrymi szponami i odwracała łeb, żeby rozgryźć je zębiskami. Zdawało jej się, że z łatwością rozerwie marny powróz, nie brała jednak pod uwagę siły magii i woli tych, którzy wpletli weń swoją miłość dla współbraci i rodzinnej ziemi. Parę więzów puściło, większość jednak trzymała mocno. Przez jej dziką szarpaninę i wierzgnięcia kilka elfów puściło swoje końce liny. Inni zostali zwleczeni z dachów albo roztrzaskani o ściany budynków. Beryl rzuciła spojrzenie w kierunku czerwonych smoków i zobaczyła, że podleciały bliżej. Strach urósł w panikę. Oszalała bestia z mocą zassała powietrze, zamierzając zniszczyć insekty, które tak ją upokorzyły. Kątem oka pochwyciła refleks srebra... Laurana w bojaźni i przerażeniu przyglądała się, jak Beryl gorączkowo walczy o wolność. Opętańczo rzucała łbem na boki. Miotała przekleństwa i szarpała więzy zębami. Porażona zjadliwością szału bestii, Królowa Matka nie mogła nawet drgnąć. Stała, dygocąc, ściskając lancę w spoconych dłoniach. Jej wzrok prześlizgnął się w stronę wejścia prowadzącego do niszy, wiodącego ku bezpieczeństwu. Beryl wciągnęła głęboko powietrze, by wraz z wydechem tchnąć śmierć na lud Laurany. Złapawszy smoczą lancę obiema rękami, królowa zawołała: Quisalan elevas! do Tanisa, Sturma i wszystkich, którzy przed nią odeszli z tego świata. „Miłości naszej więzy po wieczność”. Wycelowała szpic lancy w miotający się łeb Beryl i ruszyła w jej kierunku Smocza lanca błysnęła srebrem w promieniach obcego słońca Włożywszy w swój wysiłek całą siłę ciała, duszy i serca, Laurana wbiła włócznię w czaszkę bestii. Posoka chlusnęła potężnym strumieniem, obryzgując elfkę. Choć jej dłonie były mokre i śliskie od krwi, desperacko ściskała lancę, zagłębiając ją coraz mocniej w smoczym łbie, tak głęboko, jak tylko się dało. gól - palący, spopielający ból - eksplodował w mózgu Beryl, jakby ktoś przewiercił się przez kość i wpuścił słoneczny żar, by objął jej duszę pożogą. Bestia zadławiła się własnym śmiertelnym tchnieniem. Usiłując uwolnić się od straszliwego bólu, szarpnęła łbem. Nagły, spazmatyczny ruch smoczycy poderwał Lauranę z balkonu. Zawisła w powietrzu, niebezpiecznie blisko krawędzi. Dłonie puściły lancę, upadła plecami na posadzkę galerii. Gruchnęły kości, zapulsował ból, ale po chwili, o dziwo, nie czuła już nic. Próbowała podnieść się na nogi, ale kończyny nie słuchały rozkazów mózgu. Niezdolna poruszyć się, patrzała prosto w rozdziawioną paszczę Beryl. Cierpienie krwawej bestii nie skończyło się jeszcze. Ból tylko narastał. Mimo iż była na wpół oślepiona krwią, która zalała jej oczy, nadal widziała swojego napastnika. Starała się chuchnąć na elfkę śmiertelnym oddechem, ale nie udało jej się, znów zadławiła się własną trucizną. Toczona przez strach, oszalała z bólu, myśląc tylko o zemście na istocie, która tak okrutnie j ą skrzywdziła, Beryl spuściła swój masywny łeb na Wieżę Słońca. Cień śmierci zaciążył na Lauranie. Odwróciła od niego wzrok, spojrzała w słońce. Dziwne, obce słońce, zwieszające się na niebie. Zdawało się tak osamotnionym, zagubionym... jak gdyby zabłądziło. zagubiona gwiazda... Laurana zamknęła pod powiekami gęstniejący cień. „Miłości naszej więzy”... Wisząc na jednej z lin, ciągnąc z całych sił, Dumat nie mógł dojrzeć, co działo się na szczycie wieży, zgadywał jednakże po pełnym lęku wrzasku Beryl i fakcie, że nie padli jeszcze trupem otruci gazem, że Laurana musiała zadać cios kreaturze. Krew i ślina smoczycy polały się na niego i wszędzie wokół odrażającym tuszem. Bestia była ranna. Teraz nadszedł czas, by wykorzystać jej słabość. - Ciągnąć tam, do licha! Ciągnąć! - krzyczał Dumat zachrypniętym, zgrzytliwym głosem, który niemalże już stracił. - Ona jeszcze nie skończyła! I nieprędko skończy! Elfy i ludzie, którzy czuli, że ich szansę w walce ze smokiem wiszą na włosku, odzyskali krzepę i z nową energią rzucili się do lin. Krew płynąca ze zdartej skóry dłoni wsiąkała w sploty. Ból obnażonej tkanki był przenikliwy i niektórzy szarpiąc liny, wyli, podczas gdy inni zaciskali zęby i ciągnęli w milczeniu. Dumat obserwował wstrząśnięty, jak Beryl atakuje wieżę, rąbiąc łebskiem prosto w budowlę. Jego serce łkało za Laurana, która najpewniej została tam uwięziona i miał nadzieję, że śmierć już po nią przyszła. Łeb Beryl trafił w balkon, który odłupał się od reszty wieży. Galeryjka runęła na ziemię. Ci, którzy stali pod nią, zadarli głowy w przerażeniu. Niektórym starczyło rozumu, by odbiec. Inni, zniewoleni przez strach, nie potrafili uczynić ani kroku. Balkon roztrzaskał się z okropnym hukiem, ciągnąc za sobą fragmenty budynków i rozłupując chodnikowe płyty. Lecący gruz grzebał i ranił obrońców. Pył wzbił się potężną chmurą i przetoczył nad nimi. Dumat, zanosząc się kaszlem, zwrócił głowę w lewo, żeby pocieszyć jakoś swoją żonę, która na pewno pogrąży się w rozpaczy po śmierci Królowej Matki. Słowom otuchy nie dane było jednak rozbrzmieć. Ailea leżała, wpatrując się w Dumata niewidzącymi oczyma. Odłamek skały przebił jej pierś. Śmierć przyszła po nią, nim zdołała krzyknąć. Dumat wbił wzrok w smoczycę. Znajdowała się teraz na wysokości wierzchołków drzew. Jej przednie łapy dotykały już ziemi. Posępny i wyjałowiony, podwoił wysiłki. - Ciągnąć tam, do licha! - krzyczał. - Ciągnąć! Szaleńcza szarża Beryl na wieżę skutecznie pozbawiła życia jej napastniczkę, ale poza tym nie dokonała niczego więcej. Smoczyca zdołała jedynie raz jeszcze zaciągnąć się powierzem, choć jej oddech był skrzypiący i płytki, ale uderzenie nie uwolniło smoczej lancy, na co niejasno miała nadzieję. Cios nie obluzował drzazgi, przeciwnie, wbił ją jeszcze głębiej w jej czerep. Wszystko wokół było palącym bólem, a jedynym, czego pragnęła, to zadać mu kres. Beryl rzucała się, usiłując wyswobodzić z więzów lin, próbując pozbyć się lancy. Jej szarpanina powalała budynki, przewracała drzewa. Ogon rąbnął w dom Dumata. On zaś trzymał linę do ostatniej chwili. Smoczyca rozniosła budynek w proch. Przyjaciel elfów przeleciał przez potrzaskany dach. Zawalił się na niego cały dom. Pogrzebany żywcem, Dumat leżał uwięziony w gruzie, przygwożdżony ciężkim klocem drewna, nie mogąc się poruszyć. W ustach poczuł smak krwi. Spozierając poprzez plątaninę połamanych i powyginanych gałęzi i listowia, ujrzał nad sobą bestię. Uwolniła skrzydła, z których wciąż jeszcze zwieszały się sznury. Mocowała się, żeby ulecieć wyżej, wznieść się ponad wierzchołki drzew. Ale na każdą linę, którą udało się jej rozerwać, przypadały dwie, które ją trzymały. A oplatały ją coraz to nowe powrozy. Elfy i ludzie stracili życie, ale większość przeżyła i nie ustawała w walce. - Ciągnąć tam, do licha! - wyszeptał Dumat. - Ciągnąć! Elfy widziały śmierć Królowej Matki i odejście swoich bliskich. Widziały, jak smoczyca zburzyła Wieżę Słońca, symbol elfiej dumy i nadziei. Siłą, której użyczyła im żałość i gniew, ściągnęły smoka z nieboskłonu w dół. Beryl walczyła, chcąc uwolnić się od lin i straszliwego bólu, ale im bardziej się miotała, tym ciaśniej zaplątywała się w elficką pajęczynę. W dzikiej szarpaninie jej głowa, ogon i łopoczące skrzydła zmieniały budynki w kupy gruzu i powalały drzewa. Siłowała się wściekle, wiedziała bowiem, że kiedy uderzy o ziemię, stanie się bezbronna. Elfy ruszą na nią z włóczniami i łukami i dokończą mordu. Qualinestyjczycy zobaczyli, że Beryl zaczyna opadać z sił. Jej szamotanina traciła na zaciekłości, jej młócenie czyniło coraz mniej szkód. Smoczyca dokonywała żywota. Przekonane o tym elfy poczęły teraz ciągnąć z mocą i ostatecznie odniosły zwycięstwo. Ściągnęły ciężkie cielsko Beryl na ziemię. Rąbnęła z gruchocącym łoskotem, który roztrzaskał budynki i wszystkich tych, którzy nie zdołali odczołgać się z drogi. Od siły uderzenia zatrzęsła się i zafalowała ziemia, zadrżały krasnoludy czekające w tunelach pod jej powierzchnią, na ich głowy poleciały kawałki skał i pył, a one same spojrzały z zakłopotaniem na belki, które stały rzędem pod ścianami, chroniąc korytarze przed zawaleniem. Kiedy drgania ustały i opadł pył, elfy złapały włócznie i pospieszyły dobić smoczycę. Po tym, jak już rozprawią się z nią, będą gotowe stanąć przeciw jej armii. Elfy poczęły przebąkiwać o zwycięstwie. Qualinost doznał ciężkich strat, wielu pożegnało się z życiem, ale elficki naród przetrwa. Pochowają poległych i pogrążą się w żałobie po nich. Będą śpiewać pieśni, wspaniałe pieśni o śmierci smoka. Beryl jednak nie umarła. I, jakby to ujął Dumat, nieprędko się to stanie. Smocza lanca sprawiała jej olbrzymie cierpienie i zamroczyła umysł, ale ból zdawał się słabnąć. Panika ustępowała miejsca furii, która była chłodna, wyrachowana i niebezpieczna, o wiele bardziej groźna od burzliwej szarpaniny. Jej oddziały zbierały się u brzegów dwóch potoków - odnóg Pienistej Wody - które opływały i chroniły Qualinost. W tej właśnie chwili wojska szykowały się do przekroczenia owych strumieni. Elfy podciągnęły mosty, ale żołnierze Beryl przytaszczyli ze sobą setki tratew i pontonowych mostów, po których jej armia przejdzie przez szerokie na sto stóp parowy. Już niedługo jej żołnierze obiegną Qualinost, elfy wpadną pod ich miecze. Elfia krew spłynie ulicami, słodsza dla Beryl niż majowe wino. Nadejście wojsk nastręczało smoczycy tylko jedną trudność. Nie będzie mogła użyć przeciwko elfom trują - cego gazu, nie zabijając przy tym własnych oddziałów. To była inakże jedynie drobna niedogodność, żaden powód do zmartwień. Po prostu zgładzi elfy dziesiątkami, nie zaś setkami. Odprężona, Beryl dalej symulowała słabość, leżała sromotnie rozwalona na ziemi. Czerpała ponurą satysfakcję, czując jak drzewa - tak umiłowane przez elfy - rozpadają się na drzazgi pod jej olbrzymim cielskiem. Zamrugała oczami, uwalniając się od spływającej strużkami krwi i zobaczyła, jakiego zniszczenia dokonała w tym pięknym niegdyś mieście, a widok ów dodał jej ducha. Nigdy do niczego i do nikogo - nawet do kuzynki Malys - nie pałała większą nienawiścią niż teraz do tych elfów. Tymczasem Qualinestyjczycy wyczołgiwali się ze swoich szczurzych nor i podchodzili, żeby na nią popatrzeć. Wycelowały w nią groty włóczni i strzał. Beryl miała je w pogardzie. Żadna włócznia nie mogła jej powstrzymać, nawet smocza lanca. Podobnie strzały, które były dla niej jak pszczele żądełka. Widziała wokół siebie elfy, żałosne, głupawe kreatury, wgapiające się w nią tymi skośnymi oczkami, bełkocące coś w tym swoim śliskim języku. Niech sobie gadają. Lada chwila będą miały o czym szczebiotać, na pewno. Ból w głowie był coraz lżejszy. Odpoczywając na ziemi, Beryl wnikliwie oceniła plusy i minusy swojego położenia. Rozerwała albo obluzowała parę lin i czuła, że pozostałe też puszczają. Magiczne zaklęcia traciły swoją moc. Już niedługo uwolni się i zabije elfy, jednego po drugim, miażdżąc je łapami albo rozszarpując na dwoje. Jej armia przyłączy się do niej i spod ich rąk żaden ąualinestyjczyk nie wyjdzie żywy, żaden nie ostanie się na tym świecie. Ani jeden. Smocza lanca nie przestawała jej drażnić. Raz na jakiś czas głowę przeszywał palący roztopionym metalem ból, który wzmagał wściekłość. Leżała na ziemi, elfy stały na wysokości jej oczu, a ona wpatrywała się w nie spod zmrużonych powiek. W oddali usłyszała dźwięki rogu, odgłosy zbliżającej się armii. Musieli widzieć jej upadek. Być może pomyśleli, że nie żyła. Być może dowódcy w swoich małych móżdżkach już rozdzielali łupy, które miały wpaść w jej łapy. Ależ się zdziwią. Wszyscy strasznie się zdziwią... Wydając z głębi gardzieli ryk wyzwania i triumfu, Beryl uniosła łeb. Potężne pazury zaryły w ziemi. Jednym pchnięciem, jednym solidnym szarpnięciem kolosalnych łap podźwignęła się. Krasnoludzkie tunele, plaster miodu, wydrążony pod Qualinostem, osunęły się i zawaliły pod ciężarem smoczycy. Ziemia rozstąpiła się. Ryk Beryl przeszedł w przestraszony skrzek. Usiłowała się uwolnić, drapiąc łapami, szaleńczo bijąc skrzydłami, żeby podnieść się z rumowiska. Skrzydła jednak ciągle pętały liny, a stopy nie mogły znaleźć oparcia. Nieśmiertelna Dłoń zmiażdżyła kościec świata, rozłupała ziemię. Beryl runęła w rozwarte niczym usta pęknięcie. Torvold Granitowy Miech, kuzyn thana Thorbardinu i przywódca krasnoludzkiej armii, która przyciągnęła do Qualinostu, by stanąć do walki z Czarnymi Rycerzami Neraki, usłyszał nad swoją głową odgłosy bitwy, choć jej samej nie mógł zobaczyć. Stał u stóp drabiny, która prowadziła na powierzchnię, jakieś dwadzieścia stóp w górę. Czekał na sygnał, że najeźdźcy zaczęli przeprawiać się przez bród. Jego własna armia, w sile tysiąca krasnoludów, miała wyłonić się z tego i wielu innych tuneli wydrążonych pod miastem i pomaszerować do ataku. W korytarzu panował mrok jak w najciemniejszą noc, bo ryjące czerwie i ich jaśniejące larwy odesłano do Thorbardinu. Ciemność, ciasnota i zapach świeżo przekopanej ziemi nie przeszkadzały krasnoludom, dla których mrok i ta woń były czymś bliskim. Współplemieńcy Torvolda jednak już nie mogli doczekać się wyjścia na powierzchnię; aż palili się do stawienia czoła nieprzyjaciołom, do stoczenia bitwy i w ponurym oczekiwaniu sprawdzali palcami ostrza toporów i rozmawiali o przyszłych zwycięstwach. Kiedy krasnoludy poczuły pierwsze drgania ziemi pod sto - parni, z ich gardeł dobył się entuzjastyczny okrzyk, który poniósł’się echem po korytarzach, mieli bowiem nadzieję, że był to znak, iż elficka strategia sprawdziła się. Smoczycę ściągnięto z nieba i leżała teraz bezradnie na ziemi spętana magicznymi linami, z których nie zdoła się uwolnić. __ Co tam się dzieje? - ryknął Torvold na zwiadowcę, który przykucnął tuż przy wejściu i wystawiał głowę sponad gałęzi krzaku bzu. __ Mają ją - padło lakoniczne stwierdzenie zwiadowcy. _ Nie rusza się. Już po niej. Krasnoludy raz jeszcze podniosły głosy w wiwacie. Torvold skinął głową i już miał rzucić swoim podkomendnym rozkaz wejścia po drabinie, kiedy wściekły ryk zadał kłam doniesieniom zwiadowcy. Ziemia zawibrowała pod stopami krasnoluda, a drgania były tak potężne, że podtrzymujące strop stemp - le skrzypnęły złowieszczo. Na ich głowy posypał się piach. - Co u... - Torvold zaczął wydzierać się w kierunku zwiadowcy, ale zmienił zdane. Ruszył po drabinie, żeby zobaczyć wszystko na własne oczy. Kolejny wstrząs zafalował ziemią. Strop tunelu zawalił się. Przez prześwit do korytarza wpadły promienie jaskrawego słońca, które na wpół oślepiło krasnoludy. Przerażony Torvold ujrzał płonące czerwienią ślepię rozwścieczonej smoczycy wpijające się weń srogo, a potem dźwigary tunelu chrupnęły, drabina pękła. Oko znikło w olbrzymim tumanie kurzu i odłamków. Sufit tunelu zawalił się zupełnie. Ziemia runęła na Torvolda, zrzucając go z drabiny. Mrożące krew w żyłach wrzaski konających towarzyszy wznoszące się nad rozłupanym szkieletem Krynnu były ostatnimi glosami, jakie usłyszał, nim przywaliły go tony kamieni, miażdżąc mu czaszkę i przygniatając pierś. Skała, w której długie lata krasnoludy pokładały zaufanie, która oferowała im dom i ochronę przed nieprzyjaciółmi, stała się ich wrogiem i zabójcą. Grobowcem. Rangold z Baliforu, teraz człowiek czterdziestoletni, był najemnikiem, odkąd skończył czternaście wiosen. Walczył tyłko z jednej jedynej przyczyny - możliwości grabieży. Nie był wierny niczemu innemu, nie znał się na polityce, gotów był w środku bitwy przejść do wrogiego obozu, jeśliby uznał, że to gra warta świeczki. Zaciągnął się do armii Beryl dlatego, że słyszał, iż mają ruszyć na Qualinost. Długo już ciekła mu ślinka ma myśl o złupieniu i splądrowaniu elfickiego miasta. Jako człowiek myślący perspektywicznie, zabrał z sobą kilka przepastnych jutowych worków, w których zamierzał ponieść do domu zdobytą fortunę. Rangold stał teraz na brzegu rzeki i pogryzał zeschnięty chleb z suszoną wołowiną, czekając na swoją kolej przy przekraczaniu brodu. Cholerne elfy odcięły mosty. Wysoko nad ich głowami dyndały liny; brzegi były strome, a rzeka o tej porze roku płytka. Zwiadowcy stali na posterunkach, ale zameldowali, że nie widzą nigdzie Qualinestyjczyków. Pierwsze jednostki zaczęły się przeprawiać, niektórzy ludzie nieśli na głowach ekwipunek, inni broń. Ci, którzy nie potrafili pływać, najwyraźniej nie czuli się zbyt pewnie, kiedy brnęli coraz głębiej i głębiej w wirujący wokół nich nurt. Woda była zimna, ale teraz płynęła łagodnie. Wiosną, zasilana topniejącymi czapami śniegu, byłaby nie do pokonania. Sporadycznie wysoko nad wojskami dało się widzieć kołujące czerwone smoki, trzymające czujną straż. Ludzie nie pałali sympatią do tych stworów, nie ufali im, choć były przecież po tej samej co oni stronie i stale zadzierali do góry głowy w nadziei, że bestie odlecą. Rangold w nosie miał smoki. Wzdrygnął się, kiedy spłynął po nim smoczy strach, otrząsnął się zeń, kiedy minął i wrócił do posiłku. Myśl o zarzynaniu elfów i łupieniu ich kosztowności dodawała strawie wyśmienicie ostrej nuty. Pierwsze ukłucie niepokoju przyszło, kiedy nagle pod jego stopami zachwiała się ziemia, przez co Rangold stracił równowagę i upuścił kromkę z wołowiną. Z gruchotem zwaliła się gałąź. Padło drzewo. Rzeka wezbrała i gwałtowną falą rozbryz - eła się o brzeg. Najemnik przypadł do drzewa i powiódł dokoła wzrokiem, usiłując zorientować się w sytuacji. W górze czerwona smoczyca rozpostarła skrzydła i poszybowała nad lasem, wykrzykując coś, co brzmiało jak ostrzeżenie, nikt jednak nie mógł zrozumieć jej wrzasków. Wstrząsy nie ustawały i przybierały na sile. Przeogromna chmura odłamków i pyłu wzbiła się w niebo, gęsta tak, że przyćmiła światło słońca. Ci, którzy przeprawiali się właśnie przez rzekę, stracili grunt pod nogami i powpadali do wody. Stojący na brzegu zaczęli wydzierać się i biegać wokoło w zamieszaniu i panice, a ziemia nadal podnosiła się i opadała pod ich stopami. - Jakie masz dla nas rozkazy? - krzyknął jakiś kapitan. - Zostańcie na pozycjach - rzucił mu zwięźle jego przełożony, Rycerz Neraki. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - odpowiedział oficer ze złością, chwiejąc się, żeby nie stracić równowagi. - Mówię ci, zabierajmy tyłki w troki i zwiewajmy stąd! - Słyszałeś rozkazy, kapitanie - zawołał Rycerz. - To się zaraz... Z rozdzierającym trzaskiem odłamał się ogromny konar i zwalił się ciężko w dół, grzebiąc pod gałęziami Rycerza i kapitana. Spod szczątków drzewa rozległy się krzyki i jęki, błagania o pomoc, które Rangold puścił mimo uszu. Zamierzał zastosować się do sugestii kapitana i zabrać tyłek w troki. Już zaczął wdrapywać się po brzegu, ale w tej samej chwili usłyszał złowieszczy, dudniący, grzmiący odgłos. Kiedy odwrócił się, żeby zobaczyć, co było źródłem hałasu, jego oczom ukazał się straszliwy widok. Ściana wody, spieniona i bulgocząca, gnała prosto na nich. Wstrząsy rozkruszyły brzegi Pienistej Wody. Pęknięcia rozerwały skalne wąwozy, którymi płynęła rzeka. Uwolniona ze swoich granic, wzburzona powtarzającymi się wstrząsami, rozszalała się na dobre. Nurt powyrywał drzewa z korzeniami, poobłupywał wielkie kawały skał ze ścian klifów, między którymi pędził, pchając przed sobą kamienie i gruz. Rangold wpatrywał się w to wszystko oniemiały z przerażenia, po czym odwrócił się i zaczął biec. Za jego plecami rozlegały się wrzaski tych, których uwięziła woda, wzbierające fale prędko jednak stłumiły krzyki, gnając ich z prądem. Rangold usiłował wdrapać się na brzeg, ale ściany były strome i śliskie. Ogarnął go przez chwilę straszliwy lęk, a chwilę potem woda uderzyła weń z siłą, która zgruchotała mu mostek i zatrzymała bicie serca. Jego ciało, bezwładne i zakrwawione, stało się tylko kolejnym szczątkiem w masie niesionej z nurtem w dół rzeki. Rycząc i zgrzytając wściekle, Beryl zapadała się coraz głębiej i głębiej. Pod jej ciężarem pękała ziemia. Rysy rozbiegały się i przenosiły po promieniu. Budynki, drzewa i domostwa zapadały się i osuwały w głąb rosnących szczelin. Główna kwatera Rycerzy Neraki, ta przycupnięta, brzydka bryła, zawaliła się do wewnątrz z hukiem i trzaskiem. Odłamki spadły deszczem na smoczycę, trafiając w łeb, przebijając skrzydła. Pałac królewski, wzniesiony z żywych osik, zmienił się w ruinę, drzewa leżały korzeniami do góry, z połamanymi konarami i monumentalnymi pniami powykręcanymi i potrzaskanymi. Elfy Qualinostu, które zostały, by bronić swojej ojczyzny, zginęły pod gruzem własnych domów, które z taką pieczołowitością zbudowały, zginęły w ogrodach, które tak kochały. Choć wiedziały, że śmierć jest pewna i że nie ma przed niąucieczki, walczyły dalej ze swoim wrogiem, dźgając Beryl włócznią i mieczem, aż chodnik rozłupał się na dwoje, umknął im spod stóp. Elfy umarły z nadzieją, bo choć one oddały życie, wierzyły, że ich miasto przetrwa i podniesie się z ruiny. Dobrze, że śmierć zabrała je, nim zdążyły poznać prawdę. Do Beryl dotarło raptem, że nie uda jej się uratować, że nie zdoła uciec. Zamroczyła ją ta świadomość. Nie taki miał być koniec. Ona - najpotężniejsza siła, jaka kiedykolwiek znana była Krynnowi - miała umrzeć sromotną śmiercią w dziurze. Jak mogło do tego dojść? Co poszło nie tak? Nie mogła tego pojąć... Głazy lunęły na nią, roztrzaskując jej czaszkę i łamiąc grzbiet. Rozłupane drzewa przedziurawiły skrzydła, spadające kamienie pozrywały ścięgna. Ostre, poszarpane skały rozpłatały jej brzuch. Spomiędzy łusek trysnęła krew. Skręcała się i wiła z bólu i wołała o śmierć, która uwolniłaby ją od cierpienia. Runęło na nią tyle kamieni i drzew, ile istnień doprowadziła do agonii. Olbrzymia bezkształtna głowa opadała coraz niżej i niżej. Czerwone oczy błysnęły białkami. Połamane skrzydła i ciągle młócący ogon znieruchomiały. Z ostatnim tchnieniem, gorzkim przekleństwem, Beryl wyzionęła ducha. Wstrząsy kolebały ziemią elfickiego miasta, gdy Nieśmiertelna Dłoń spuszczała na nie pięść nienawiści. Ziemia drżała i wibrowała. Pęknięcia robiły się coraz szersze, ścieżki rys rozłupały litą skałę, na której wzniesiony został Qualinost. Przyglądające się wszystkiemu z podniebnej perspektywy czerwone smoki ujrzały w miejscu przepięknego miasta ziejącą dziurę. Czerwone nie darzyły elfów miłością, gdyż te były ich wrogami od zarania czasu, ale widok był tak porażający, tak pełen okropnej mocy, że czerwone nie potrafiły się radować. Spojrzały na ruinę i pochyliły głowy z szacunkiem i czcią. Wstrząsy ustały. Ziemia uspokoiła się, nie trzęsła się już dłużej i nie drżała. Pienista Woda wystąpiła z brzegów i przelała do gigantycznej rozpadliny, która utworzyła się w miejscu, gdzie do niedawna stało elfickie miasto Qualinost. Długo jeszcze po tym, jak skończyło się trzęsienie ziemi, woda ciągle bulgotała, pieniła się, kołysała i wzbierała, fala za falą rozbijając o nowo uformowany brzeg. Jednak z czasem rzeka stopniowo łagodniała. Woda marszczyła się nieśmiało przy nowych brzegach, które ją teraz otaczały, tuliła się do nich mocno, jakby zaszokowana własnym szałem i oszołomiona zniszczeniem, które stało się jej udziałem. Noc przyszła bez światła gwiazd i księżyca, jak całun zaciągnięty nad zmarłymi, którzy spoczywali pod ciemnymi, drżącymi falami. 33 Nalis Aren Wiele mil dalej Gilthas wraz ze swoim orszakiem pożegnali się z Tarnem Granitowym Miechem, krasnoludzkim thanem, po czym skierowali na południe. Jechali tak spiesznie, jak tylko zdołali, ponaglani przez Lwicę, która obawiała się, że armia Beryl rozdzieli się i jeden kontyngent pomaszeruje na południe, ścigając uchodźców, a reszta zajmie i ujarzmi Qualinost. Pomimo jej ponagleń przemieszczali się powoli, gdyż ciężar w sercach zdawał się ich przytłaczać. Kiedy tylko podjeżdżali na szczyt wzniesienia albo jakiś grzbiet, Gilthas wstrzymywał konia i odwracał się w siodle, wbijając wzrok w linię horyzontu w płonnej nadziei, że dojrzy, co się tam działo. - Jesteśmy zbyt daleko - przypominała mu żona. Drzewa przesłaniają widok. Zostawiłam gońców, którzy pospieszą za nami i zdadzą raport. Wszystko będzie dobrze. Musimy jechać dalej, ukochany. Musimy jechać dalej. Zatrzymali się, żeby odetchnąć i napoić konie, kiedy poczuli, jak ziemia wibruje pod ich stopami i usłyszeli głuchy łoskot, jakby szalejącej w oddali burzy. Wstrząs był łagodny, ale wprawił w drżenie dłoń Gilthasa, tak że upuścił bukłak z wodą, który właśnie napełniał. Podniósł się i odwrócił ku północy. - Co to było? Poczuliście? - spytał. - Tak, ja poczułam - odparła Lwica, podchodząc do niego. Ich spojrzenia spotkały się, a w jej oczach czaił się niepokój. - Nie wiem, co to było. __ W górach dochodzi czasami do takich wstrząsów, Wasza Wysokość - podsunął Planchet. __ Nie takich. Nigdy nie czułem takich silnych. Coś poszło nie tak. Stało się coś strasznego. __ Tego nie wiemy - odparła Lwica. - Być może to był tylko wstrząs, jak mówi Planchet. Powinniśmy już ruszać... __ Nie - powiedział Gilthas. - Ja zostanę tutaj i poczekam na gońców. Nie ruszę się stąd, dopóki się nie dowiem, co to było. Oddalił się, zmierzając ku wystającemu z podłoża skalnemu cyplowi. Lwica i Planchet spojrzeli po sobie. - Idź z nim - powiedziała cicho. Przyboczny skinął głową i pobiegł za królem. Lwica wydała swoim żołnierzom komendę do rozbicia obozu. Jej wzrok często wędrował ku północy, a wtedy wzdychała cichutko i potrząsała głową. Gilthas wspinał się z gorączkową energią; Planchet z trudem dotrzymywał kroku swojemu królowi. Po wdrapaniu się na szczyt władca Qualinostu stał dłuższy czas, wpatrując się wnikliwie w północny horyzont. - Jak myślisz, Planchet, czy to dym? - spytał niespokojnie. - To chmura, Wasza Wysokość.. Gilthas nie odrywał wzroku od nieboskłonu tak długo, aż musiał opuścić oczy i otrzeć łzy. - To przez słońce - wymamrotał. - Świeci zbyt jaskrawo. - Tak, Wasza Wysokość - zgodził się cicho Planchet, spoglądając w bok. - Czując, że odczytał myśli młodego króla, dodał: - Decyzja Waszej Wysokości, co do wyjazdu była słuszna... - Wiem, Planchet - przerwał mu Gilthas. - Znam swój obowiązek i próbuję się z niego wywiązać tak dobrze, jak tylko mogę. Nie o tym myślałem. - Odwrócił wzrok ku północy. Nasz lud został zmuszony opuścić swoją pradawną ojczyznę. Zastanawiałem się, co będzie, gdy okaże się, że nie możemy do niej powrócić. - Ależ nigdy do tego nie dojdzie, Wasza Wysokość - stanowczo zapewnił go Planchet. - A dlaczego nie? - król odwrócił się, ciekaw odpowiedzi. Planchet był zmieszany. To nie było już takie proste, takie oczywiste. - Bo Qualinesti jest nasze, Wasza Wysokość. Ta ziemia należy do elfów. Mamy do niej prawo. Gilthas posłał mu smutny uśmiech. - Ktoś mógłby powiedzieć, że jedynym kawałkiem ziemi, do którego śmiertelnicy mają niepodważalne prawo, jest ten, który służy nam za miejsce wiecznego odpoczynku. Spójrz tam. Moja kochana małżonka kroczy jak ów majestatyczny kot, po którym odziedziczyła swoje imię. Jest cała w nerwach, martwi się. Nie chce się zatrzymywać. Chce, byśmy parli stale naprzód. Dlaczego? Bo ściga nas nieprzyjaciel. Szykuje na nas obławę - na naszej ziemi. - Odbijemy ją... - Na pewno? - spytał ledwo słyszalnym głosem Gilthas. - Chciałbym tego - znów skierował oczy na północ. - Nasz lud znajduje się na wygnaniu. Nie mamy dokąd pójść - nieznacznie odchylił głowę. - Słyszałem raporty o Silvanesti. - Pogłoski, Wasza Wysokość - sprostował Planchet, zbity z tropu i zmieszany. - Nie możemy ich potwierdzić. Mieliśmy zamiar poinformować cię o nich, ale Lwica powiedziała, żeby cię nie martwić. Nie, dopóki nie wiemy niczego na pewno... - Na pewno - Gilthas pokręcił głową. Czubkiem buta skreślił w pyle kontury podłużnego kształtu, długiego na sześć stóp, szerokiego na trzy. - Mój przyjacielu, tylko to jest na pewno. - Wasza Wysokość... - zaczął zalękniony sługa. Wzrok króla po raz kolejny powędrował ku północy. - Jak myślisz, czy to dym? Wasza wysokość - zgodził się Planchet. - To dym - Goniec dotarł do nich w nocy. Nauczona podróżowania nod osłoną mroku, Lwica i jej rebelianci zostawiali za sobą ślad, jak czynili to dawnymi czasy ich kagonestyjscy przodkowie, używając płatków jaśniejących w ciemnościach kwiatów, które wskazywały właściwą drogę na rozwidleniach, zostawiając żarzące się robaki zamknięte w słojach na kupkach kamieni, albo też smarując drzewa fosforem. Dzięki temu goniec mógł podążać za nimi nawet nocą. Za namową Lwicy nie rozpalali ognisk. Siedzieli bezgłośnie pogrążeni w ciemnościach, nikt nie snuł opowieści, nikt nie nucił pieśni gwiazd, jak zwykli to czynić w szczęśliwszych czasach. Gilthas trzymał się z dala od reszty, jego myśli błądziły po dniach dzieciństwa. Tak działo się nieustannie od czasu, kiedy rozstał się z matką. Wspominał właśnie tamte czasy, rozmyślając o matce i ojcu, ich miłości i czułej trosce o niego, kiedy zobaczył podrywających się na równe nogi strażników. Z mieczami w dłoniach otoczyli swego króla. Do uszu Gilthasa nie dotarł żaden dźwięk, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Jak uszczypliwie mówiła jego żona, miał „ludzki słuch”. Planchet z obnażonym mieczem stanął u jego boku. Lwica została pośrodku polanki, przepatrując mroki. Gwizdnęła, naśladując słowiczy śpiew. Rozległa się odpowiedź. Królowa gwizdnęła raz jeszcze. Elfy uspokoiły się, choć ciągle stały na posterunku. Do obozu wszedł goniec i, zoczywszy Lwicę, podbiegł do niej i zaczął opowiadać jej coś w kagonestyjskim, języku Elfów Głuszy. Gilthas rozumiał nieco tę mowę, ale zdołał wyłapać jedynie fragmenty dialogu, interlokutorzy ściszyli bowiem głosy, a goniec mówił zbyt szybko, żeby w ogóle dało się go zrozumieć, przerywając tylko, żeby zaczerpnąć tchu. Gilthas mógłby podejść i włączyć się do rozmowy, ale nogi nagle wrosły mu w ziemię. Zgadywał po tonie gońca, że wieści, jakie przyniósł, nie były dobre. Po chwili król ujrzał swoją małżonkę robiącą coś, czego nigdy wcześniej nie robiła. Opadła na kolana i spuściła głowę. Gęstwa pukli opadła na jej twarz niczym żałobny woal. Podniosła dłoń do oczu i Gilthas dostrzegł, że płakała. Planchet chwycił jego ramię, ale król odtrącił go. Ruszył przed siebie sztywnymi krokami. Nie czuł ziemi pod stopami i potknął się raz, choć nie upadł. Słysząc, że podchodzi, Lwica opanowała się. Podnosząc się niezgrabnie na nogi, pospieszyła ku niemu. Zamknęła jego dłonie w swoich. Jej skóra była zimna jak sama śmierć i Gilthas wzdrygnął się. - Co jest? - spytał głosem, którego nie rozpoznał. Powiedz mi! Moja matka... - nie zdobył się, żeby dokończyć. - Twoja matka nie żyje - wyszeptała Lwica, głosem drżącym i ochrypłym od łez. Gilthas westchnął głęboko, ale jego żałoba należała tylko do niego. Był jeszcze królem. Musiał troszczyć się o swój lud. - A smok? - spytał szorstko. - Co z Beryl? - Beryl jest martwa - odparła jego żona. - Jest jeszcze coś - dodała szybko, widząc, że Gilthas zamierza się odezwać. - Wstrząsy, które czuliśmy... - jej głos załamał się. Zwilżyła wyschnięte usta, po czym podjęła: - Coś poszło nie tak. Laurana walczyła samotnie. Nikt nie wie, dlaczego ani co się stało. Beryl pojawiła się i... twoja matka sama jedna stanęła naprzeciw smoczycy. - Król schylił głowę, nie potrafiąc dłużej znieść bólu. - Laurana zaatakowała Beryl smoczą lancą, nie zabiła jej jednak. Rozsierdzona bestia zburzyła wieżę. Twoja matka nie zdołała się uratować... - Lwica milczała przez chwilę, potem odezwała się. Ton jej głosu wyrażał zdumienie, zupełnie jakby nie wierzyła własnym słowom. - Plan spętania smoczycy powiódł się. Ściągnięto ją z nieba. Cios twojej matki uniemożliwił Beryl zionięcie swoim wstrętnym oddechem. Smoczyca leżała już na ziemi i wyglądało na to, że wyzionęła ducha. Ale ona tylko udawała. Dźwignęła się i już miała rzucić do ataku, kiedy rozstąpiła się pod nią ziemia. Gilthas wpatrywał się w żonę oniemiały z przerażenia. - Tunele - powiedziała, a łzy potoczyły się strugami po jej policz - kach. - Tunele zawaliły się pod smokiem. Wpadła do środka, a na nią runęło całe miasto. Planchet jęknął głucho. Elfickim strażnikom, którzy stali dosyć blisko, żeby słyszeć, zaparło dech w piersiach i krzyknęli. Gilthas nie mógł wydać z siebie żadnego dźwięku, żadnego słowa. __ Powiedz mu - Lwica odezwała się do gońca zdławionym głosem, odwracając twarz. - Ja nie potrafię. Posłaniec skłonił się królowi. Twarz mężczyzny była biała. Oczy miał szeroko rozwarte. Dopiero co uspokoił oddech. - Wasza Wysokość - odezwał się w mowie Qualinesti. - Z bolejącym sercem muszę przekazać ci, iż nie istnieje już miasto Qualinost. - Ktoś ocalał? - spytał niemo król. - Nie mógł nikt ocaleć, Wasza Wysokość - powiedział elf. - Qualinost jest teraz jeziorem. Nalis Aren. Jeziorem śmierci. Gilthas wziął żonę w ramiona. Wtuliła się weń mocno, szepcząc nieporadne słowa pocieszenia, które nie mogły przynieść ulgi. Planchet łkał głośno, podobnie jak elficcy strażnicy, którzy poczęli wznosić ciche modlitwy za dusze poległych. Oszołomiony, przytłoczony, niezdolny objąć umysłem ogromu zniszczenia Gilthas przywarł do żony i wpatrywał się w mrok, który była niczym przelewające się nad nim fale jeziora śmierci. 34 Obecność Błękitny smok zataczał kręgi nad wierzchołkami drzew, szukając dogodnego miejsca do lądowania. Cyprysy rosły tak gęsto, że Brzytwa zaczął przebąkiwać o powrocie na wschód, gdzie trawiaste pola i łagodne fale wzgórz stanowiły bardziej wygodne lądowisko. Złota Luna jednakże nie zgodziła się na to. Zbliżali się do kresu podróży. Z każdą sekundą topniały jej siły. Każde kolejne uderzenie serca było odrobinę słabsze i wolniejsze od poprzedniego. Czas, jaki jej został, był na wagę złota, nie mogła zmarnować choćby chwili. Spoglądając ze smoczego grzbietu, dostrzegła płynącą w dole rzekę dusz i zdało się jej, że to nie smocze skrzydła niosły ją wciąż naprzód, ale owa żałobna fala. - Tam! - zawołała, wskazując palcem. Odsłonięty kawałek skały, jaśniejący kredowobiało w księżycowej poświacie wyzierał spomiędzy cyprysowej gęstwy. Dziwny miał kształt. Gdy patrzało się nań z góry, wyglądał jak wyciągnięta, skierowana wnętrzem do góry dłoń, czekająca na coś. Brzytwa zlustrował lądowisko badawczym spojrzeniem i po chwili namysłu uznał, że może bezpiecznie na nim wylądować, choć zejście po stromych ścianach wystającego pokładu będzie już ich zmartwieniem. Złota Luna nie dbała o to. Musiała jedynie zanurzyć się w rzece, by ta poniosła ją do celu. Smok wylądował w zagłębieniu kredowobiałej dłoni, osiadając najłagodniej, jak potrafił, żeby nie narazić swoich pasażerów na wstrząsy. Złota Luna zeskoczyła z jego grzbietu. \V jej młodym i silnym jeszcze ciele coraz chwiejniej tliła się dusza. Pomogła Zagwozdkowi ześlizgnąć się z siodła. Przydała mu się jej asysta, Brzytwa bowiem przewrócił ślepiami i wbił w gnoma rozsierdzone spojrzenie. Zagwozdek przez całą drogę rozprawiał o nieefektywności smoków jako środków transportu powietrznego, nierzetelności łusek i skóry, kości i ścięgien. Stal i para, perorował gnom. Maszyny. To była przyszłość. Brzytwa machnął ogonem o mały włos nie zrzucając Zagwozdka z klifu. Gnom, zatracony doszczętnie w szczęśliwych marzeniach o hydraulice nawet nie zauważył. Złota Luna podniosła oczy na Tasslehoffa, który nadal siedział wygodnie na smoczym grzbiecie. - Proszę bardzo, Pierwsza Mistrzyni. - Tas pomachał rączką. - Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz. Cóż, ruszajmy, smoku. W drogę. Nie ma co mitrężyć czasu. Czekają nas miasta do spalenia, dziewice do pożarcia, skarby do złupienia. Bywaj, Złota Luno! Bywaj, Zagwoz... Kłapnąwszy zębiskami, Brzytwa wygiął kark w łuk i potrząsnął grzywą. Pożegnania Tasslehoffa zostały ucięte w pół zdania, kiedy kender fiknął koziołka, co miało swój nieuchronny koniec w mało komfortowym lądowaniu na skale. - Wystarczy, że musiałem nieść tego potworka na swoim grzbiecie aż tutaj - warknął Brzytwa. Jego wzrok powędrował ku Złotej Lunie. W czerwonym ślepiu smoka błysnęła iskra. - Nie jesteś tym, za kogo podawał cię rycerz Gerard, prawda? Nie jesteś mrocznym mistykiem. - Nie, nie jestem. Ale dziękuję ci, że zabrałeś mnie do Nightlund - odparła nieobecna duchem czarodziejka. Nie lękała się smoczego gniewu. Czuła, że osłania ją czyjaś dłoń, twarda tak jak skalna garść, w zagłębieniu której stała teraz. Żadna śmiertelna istota nie mogła zrobić jej krzywdy. - Nie chcę twojej podzięki - zwrócił się do niej Brzytwa. - Na nic mi twoja wdzięczność. Zrobiłem to dla niej - jego oczy zasnuła mgła, powędrowały ku jasnej tarczy księżyca, ku rozświetlonemu gwiazdami nieboskłonowi. - Słyszę jej głos - czerwone oczy wpatrywały się teraz badawczo w Złotą Lunę. - Ty także słyszysz jej głos, czy nie tak? Wypowiada twoje imię. Złota Luna, księżniczka Que-shu. Znasz ten głos. - Słyszę go - odparła czarodziejka zmartwiona. - Ale nie znam. Nie rozpoznaję. - Ja go rozpoznaję - rzucił niespokojnie smok. - Wzywa mnie i posłucham tego zewu. Nie ruszę jednak bez mojego pana. Stajemy ramię w ramię, on i ja. Brzytwa rozpostarł skrzydła i wzbił się, szybując prosto w niebo, by wzlecieć nad wierzchołki drzew. Odleciał na południe, w kierunku Qualinesti. Tasslehoff pozbierał swoje tobołki. - Mam nadzieję, Burrfoot, że wiesz, gdzie jesteśmy mruknął ponuro Zagwozdek tonem oskarżenia. - Nie, nie wiem - odparł radośnie Tasslehoff. - Zupełnie nie rozpoznaję tej okolicy. - Po czym dodał ze szczerą ulgą w głosie: - Zgubiliśmy się, Złota Luno. Absolutnie zupełnie zgubiliśmy się. - Oni znają drogę - odparła Złota Luna, spoglądając w dół na zwrócone ku nim twarze zmarłych. Palin i Dalamar stali na najniższej kondygnacji Wieży, wpijając się wzrokiem w gęsty i ciężki mrok, który zalegał między pniami cyprysów. Gęsty, ciężki i pusty. Kotłujący się, nie mogący zaznać spokoju zmarli znikli. - Moglibyśmy wyjść stąd teraz - zasugerował Palin. Stał przemarznięty przy oknie z rękoma w rękawach szaty, jako że wczesnym rankiem w Wieży panował chłód i wilgoć. Dalamar wspominał coś o grzanym winie z korzeniami i kominku w bibliotece, ale choć ciepło ciała i żołądka było kuszącą propozycją, żaden z nich nie poszedł ich poszukać. - Moglibyśmy wyjść teraz, kiedy nie nękają nas zmarli. Obydwaj moglibyśmy wyjść. - Tak - zgodził się Dalamar, który, również z dłońmi schowanymi w rękawach, wyglądał przez okno. - Moglibyśmy wyjść. - Rzucił Palinowi spojrzenie z ukosa. - Albo inaczej, ty mógłbyś wyjść, gdybyś chciał. Szukać kendera. - Ale przecież ty też - odparł mag. - Nic już cię tu nie trzyma - raptem w jego głowie zaświtała myśl. - A może, skoro odeszli zmarli, opuściła to miejsce również twoja magia? Elf uśmiechnął się mrocznie. - W twoim głosie zabrzmiało coś na kształt nadziei, Maj erę. - Wiesz, że nie to miałem na myśli - odparował urażony do żywego Palin, choć gdzieś w głębi serca pojawiło się odczucie, że być może to właśnie miał na myśli. „Oto ja, mężczyzna w kwiecie wieku, zaklinacz wielkiej mocy i sławy. Nie utraciłem swoich zdolności, czego się niegdyś obawiałem. To zmarli wykradli moją magię. A jednak w obecności Dalamara czuję się żółtodziobem, kimś gorszym, nie dość dobrym, tak jak wtedy, gdy zjawiłem się w Wieży po raz pierwszy, by przystąpić do Próby. Gorzej pewnie, bo młodość z natury przepełniona jest pewnością siebie. A ja nieustannie trudzę się, by udowodnić przed Mistrzem Wieży swoją wartość i nieustannie nie potrafię temu sprostać. Czy jednak muszę?”, zapytywał sam siebie Palin. „Jakie ma znaczenie, co myśli o mnie ten mroczny elf? Dalamar nigdy mi nie zaufa, nigdy nie zacznie okazywać mi szacunku. Nie z racji tego, kim jestem, ale kim nie jestem. Nie jestem wujem. Nie jestem Raistlinem”. - Mógłbym opuścić to miejsce, ale nie zrobię tego - oświadczył elf, a jego delikatne brwi ściągnęły się w jedną linię, kiedy wpatrywał się ciągle w pustą ciemność. Zadygotał i ciaśniej opatulił się szatą. - Czuję kłucie w kciukach. Włosy mi się stroszą. Jest tutaj Obecność, Palinie. Czułem ją całą zeszłą noc. Oddech na karku. Szept w uszach. Dźwięk odległego śmiechu. Nieśmiertelna Obecność, Majere. Palin poczuł się niepewnie. - To ta dziewczyna i jej gadka o Jedynym Bóstwie za - mąciła ci w głowie, przyjacielu. To i wybujała wyobraźnia oraz fakt, że gdyby kanarek mojej żony jadł tyle co ty, padłby z głodu. W tej samej chwili pożałował, że wspomniał swoją żonę, pożałował, że pomyślał o Ushy. „Powinienem opuścić Wieżę choćby tylko po to, żeby wrócić do domu. Usha będzie się o mnie martwić. Jeśli doszły ją wieści o ataku na Cytadelę Światła, gotowa jeszcze pomyśleć, że umarłem”. - Niech tak pomyśli - powiedział cicho - Więcej ukojenia zazna w myśli o mojej śmierci niż za mojego życia. Jeśli uzna mnie za zmarłego, wybaczy mi krzywdy, jakie jej wyrządziłem. Ciepłe będą jej wspomnienia o mnie... - Przestań mamrotać pod nosem, Majere, i wyjrzyj na zewnątrz. Zmarli wrócili! Tam, gdzie jeszcze przed chwilą panowały spokój i cisza, ciemność ożyła raz jeszcze - ożyła zmarłymi. Niespokojne duchy wróciły, snując się między drzewami, węsząc wokół Wieży, wwiercając się w nią głodnymi i płonącymi z żądzy oczyma. Raptem Palin wydał z siebie chrapliwy okrzyk i doskoczył do okna. Walił w nie pięściami tak mocno, że niemal wytłukł szybki. - Co? - zaniepokoił się Dalamar. - Co jest? - Laurana - wydyszał mag. Wypatrywał czegoś w falującej rzece dusz. - Laurana! Widziałem ją! Przysięgam! Spójrz! Tam! Nie... już jej nie ma... Oderwał się od okna i stanowczym krokiem podszedł do zamkniętych zaklęciem drzwi. Dalamar rzucił się za nim i szarpnął go za ramię. - Majere, to szaleństwo... Palin odtrącił go. - Wychodzę. Muszę ją odnaleźć. - Nie. - Elf stanął na wprost niego i chwycił mocno jego ramiona, wpijając się palcami w skórę. - Nie chcesz jej odnaleźć. Uwierz mi, Majere. To nie będzie Laurana. Nie będzie tą kobietą, którą znałeś. Będzie... jak pozostali. - Mój ojciec nie był! - zripostował ze złością Palin, próbując się wyrwać. Kto by pomyślał, że ten zmizerowany elf wykrzesze z siebie tyle siły? - Usiłował mnie ostrzec... - Nie był, na początku - odparł Dalamar. - Ale teraz już jest. Nie może temu zaradzić. Wiem. Wykorzystywałem ich przecież. Służyli mi całe lata. Zamilkł, wciąż nie wypuszczając Palina z uchwytu, wpatrując się w niego uważnie. Mag wyrwał się jednak. - Puść mnie. Nigdzie nie pójdę. - Masując ręce, odwrócił się i ponownie wyjrzał przez okno. - Jesteś pewien, że to była Laurana? - spytał po chwili ciszy Dalamar. - Niczego nie mógłbym być bardziej pewien. - Palin był przemarznięty do szpiku kości, trawiły go zmartwienia i frustracja. - ...to nie tutaj - wysoki piskliwy głosik zawołał płaczliwie w ciemnościach. - Nie chcesz tam pójść, Złota Luno. Wierz mi. Znam Wieże Wysokiej Magii i to nie jest ta, której szukamy. - Szukam czarodzieja, Dalamara - odezwał się drugi głos. - Jeśli jest w środku, proszę, niech otworzy przede mną drzwi Wieży. - Nie wiem, jakim sposobem ani dlaczego - wykrzyknął Palin w zdumieniu, spozierając przez szybki - ale tam stoi Tasslehoff i przyprowadził z sobą Złotą Lunę. - Z tego, co słychać, to chyba na odwrót - zauważył Dalamar, zdejmując z drzwi magiczny rygiel. Tasslehoff nie przestawał argumentować przez cały czas, kiedy stali pod wieżą, że to nie jest ta właściwa. Złota Luna chciała Wieży Dalamara, Wieży wysokiej Magii w Palanthas, a przecież jasno widać, że nie są w Palanthas. A zatem, to nie ta Wieża. - Tam w środku nikogo nie ma - w głosie kendera rozbrzmiała rozpaczliwa nutka. - Nie znajdziesz tam ani Dalamara, ani Palina, skoro już o tym mowa. Nie, żeby był jakiś powód, dla którego ten czarodziej miałby tu w ogóle być - dodał naprędce. - Od wieków nie widziałem Palina. Ani razu od czasu, kiedy Beryl zaatakowała Cytadelę Światła. On poszedł w swoją drogę, ja w swoją. To on miał magiczne Urządzenie do Podróżowania w Czasie, tylko że je zgubił. Rzucał kawałkami mechanizmu w smokowców. Urządzenie się zgubiło, rozsypało się w drzazgi. Nigdzie nie została choćby śrubka. Nie idź więc go szukać, bo nic nie znajdziesz... - Dalamarze! - rozległ się głos Złotej Luny. - Wpuść mnie, proszę! - Powtarzam ci po raz enty - upierał się Tas - Dalamara nie... O, witaj, Dalamarze. - Kender ze wszech miar starał się wyglądać na zdumionego. - Cóż ty robisz w tej dziwnej wieży? - mrugnął parę razy i kiwnął głową w kierunku Złotej Luny. - Witaj, Złota Luno, Uzdrowicielko, Kapłanko Mishakal - odezwał się czarodziej w pełnych czci słowach, przywołując jej stare tytuły. - Twoja wizyta to dla mnie zaszczyt. Przeprowadziwszy ją przez próg swojej siedziby z iście elfią kurtuazją, Dalamar rzucił scenicznym szeptem. - Majere! Nie pozwól zwiać kenderowi! Palin złapał Tasslehoffa, który przestępował z nogi na nogę pod drzwiami. Miał już zaciągnąć go do środka siłą, kiedy poważnie zbity z pantałyku spostrzegł na progu Wieży Zagwozdka. Gnom trzymał ręce w kieszeniach i rozglądał się wokoło. Jego mina zdradzała, że to, co widział, najwyraźniej nie przypadło mu do gustu. - E? - wydusił Palin, wpatrując się w gnoma. - A ty to kto? - Wersja skrócona: Zagwozdek. Jestem z nią. - Gnom wycelował ponuro palcem w Złotą Lunę. - Ona ukradła mój pojazd podwodny. Takie maszyny kosztują dużo pieniędzy. A kto niby je wyłoży? Tego bym się chciał dowiedzieć. Ty za niego zapłacisz? Czy to dlatego tu przyszliśmy? - Zagwozdek podniósł piąstkę. - Chłodna, twarda stal. Tego chcę. Żadnych czarodziejowych śmieci. Nietoperze oczy. - Gnom z pogardą pociągnął nosem. - Mamy ich całą piwnicę. Jak się odliczy łożyska kulkowe, to jaki z nich pożytek? Mocno ściskając kołnierz Tasslehoffa, Palin przeciągnął wierzgającego i wijącego się kendera przez próg. Zagwozdek ruszył za nimi na własnych nogach, a jego małe bystre oczka lustrowały wszystko po drodze i wszystko z miejsca przekreślały. Złota Luna nie odpowiedziała na powitanie Dalamara. Ledwo obrzuciła spojrzeniem jego i Palina. Jej wzrok wędrował po wnętrzu Wieży. Zatrzymała go na wijącej się w ciemności klatce schodowej. Przelotnie rozejrzała się po komnacie, w której stali. Spojrzała na nich i jej oczy rozszerzyły się. Twarz, już blada, przybrała teraz barwę popiołu. - Co ja czuję? - spytała gardłowym, pełnym przerażenia głosem. - Kto tu jest? Dalamar rzucił Palinowi spojrzenie, które znaczyło tyle, co: „Mówiłem”. Na głos zaś powiedział: - Jesteśmy tutaj tylko my, Palin Majere i ja, Uzdrowicielko. Złota Luna odwróciła się do Palina i wyglądało na to, że go nie poznaje, niemalże natychmiast bowiem jej wzrok prześlizgnął się po nim i pobiegł gdzieś za niego, gdzieś w dal. - Nie - odezwała się cicho. - Jest tu ktoś jeszcze. Mam się tu z kimś spotkać. Ciemne oczy elfa rozbłysły. Jednym spojrzeniem uciszył przestraszony okrzyk drugiego czarodzieja. - Osoba, której oczekujesz, nie przybyła jeszcze. Czy zgodzisz się poczekać na nią w mojej bibliotece, Uzdrowicielko? To ciepły pokój, mam tam korzenne wino i coś do jedzenia. - Jedzenie? - wychylił się gnom, po czym natychmiast został na powrót wepchnięty w mrok. - Żadne tam nietoperze móżdżki? Ani małpie paluszki? Nie przełknę czarodziej owej kuchni. Żołądek od tego wysiada. Słoninka i herbata z tarbeanu. Nie odmówię. - Miło było znów spotkać się z tobą, Palinie, i z tobą też, Dalamarze - zapewnił Tasslehoff, szamocąc się w uścisku maga. - Z chęcią zostałbym na obiad, małpie paluszki muszą być place lizać, ale powinienem już pędzić... - Za chwilę poprowadzę cię do biblioteki, Uzdrowicielko - odezwał się Dalamar - ale muszę wprzódy zająć się pozostałymi gośćmi. Racz wybaczyć... Złota Luna zdawała się wcale go nie słuchać. Dalej rozglądała się po Wieży, szukając czegoś lub kogoś. Widok ów napawał grozą. Dalamar przysunął się do Palina i pociągnął go za rękaw. - Co się tyczy Tasa... - Co się mnie tyczy? - spytał kender, łypiąc na mrocznego elfa podejrzliwym wzrokiem. - Przypominasz sobie Majere, co powiedziała do ciebie Mina? O urządzeniu? - Kto powiedział? - dopytywał się Tas. - Co powiedział? Jakim urządzeniu? - Tak - odparł Palin. - Przypominam sobie. - Zabierz jego i gnoma do jednej żakowskich celi w północnym skrzydle. Mogą być pierwsze w korytarzu. Tam nie ma kominka - zaakcentował ponuro Dalamar. - Przeszukaj kendera. Jak już znajdziesz urządzenie, to, na wszystkie świętości, pilnuj go. Nie porozrzucaj dokoła. A, zechciej może pozostać w tamtej części budynku. Nasz gość nie powinien cię tu znaleźć. - Po co te sekrety? - spytał Palin poirytowany nadętym tonem elfa. - Dlaczego nie powiedzieć wprost Złotej Lunie, że osoba, z którą ma się spotkać, to jej własna córka, Mina? - Ludzie - odciął się pogardliwie Dalamar. - Tak wam spieszno wygadać się z każdym sekretem. Elfy nauczyły się sztuki dotrzymywania tajemnicy. Poznaliśmy wartość tajemniczości. - Ale co chcesz tym osiągnąć? Dalamar wzruszył ramionami. - Sam nie wiem. Może coś. Może nic. Mówisz, że kiedyś były z sobą blisko. Wiele może wyjść na jaw we wstrząsie nagłego spotkania po latach, nagłego rozpoznania się nawzajem. Ludzie mówią wtedy rzeczy, jakich normalnie nie prze - puściliby przez gardło, szczególnie wy, którzy przecież tak pozwalacie się miotać niepotrzebnym emocjom. Twarz Palina stężała. - Chcę tam być. Złota Luna może wydawać się młoda, ale to tylko fasada. Tak lekko mówisz o wstrząsie, jaki może przeżyć, widząc swoje dziecko, które niegdyś darzyła tak wielką miłością, ale ten szok może okazać się fatalny w skutkach. Dalamar pokręcił głową. - To zbyt niebezpieczne... - Możesz to jakoś zaaranżować - twardo postawił sprawę Palin. - Wiem, że masz swoje sposoby. Elf zawahał się, po czym niechętnie powiedział: - Dobrze zatem. Skoro nalegasz. Ale cała odpowiedzialność spoczywa na tobie. Pamiętaj, że Mina widziała cię, choć stałeś za ścianą. Jeśli odkryje cię tym razem, nie będę mógł w żaden sposób przyjść ci z pomocą. - Nie spodziewałbym się nawet, że przyjdziesz - odgryzł się Palin. - W takim razie spotkasz się z nami w bibliotece, jak już zamkniesz tę dwójkę - Dalamar kiwnął kciukiem w stronę kendera i gnoma. - Mroczny elf odwrócił się, przystanął i spojrzał przez ramię. - Tak swoją drogą, Majere, sądzę, że domyśliłeś się już znaczenia gnoma? - Gnoma? - Palin zgłupiał. - Nie. O co... - Przypomnij sobie opowieść twojego wuja - poradził Dalamar głosem, w którym czaiła się srogość. Wróciwszy do Złotej Luny, poprowadził ją po spiralnych schodach. Był uprzejmy i czarujący, potrafił być taki, jeśli tylko chciał. Czarodziejka udała się tam, gdzie ją prowadzono, idąc jak lunatyczka, nieświadoma, gdzie się znajdowała i gdzie zmierzała. Młodzieńcze, piękne ciało szło, niosąc ją z sobą. - Znaczenie gnoma - powtórzył rozgoryczony Palin. - Gnomy... opowieść mojego wuja... o co mu chodzi? Zawsze musi być taki, psiakrew, tajemniczy... Mrucząc pod nosem, ciągnął opierającego się Tasslehoffa po schodach. Nie zwracał uwagi na błagania kendera, jego wymówki ani kłamstewka, co poniektóre dość zresztą oryginalne. Skoncentrował się na małym pomarszczonym gnomie, który wdrapywał się po stopniach tuż obok, całą drogę narzekając na bóle w nogach i udowadniając wyższość gnomotapult nad schodami. Palin nie potrafił odkryć znaczenia gnoma, najmniejszego. Chyba że Dalamar zamierzał zainstalować gnomotapulty. Doprowadził dwójkę do wskazanego pomieszczenia, poodginał palce Tasslehoffa, który usiłował przywrzeć do futryny drzwi i własnoręcznie pchnął go do środka. Zagwozdek powłócząc nogami wszedł za nim, rozprawiając przy tym o naruszeniach prawa budowlanego i zadając pytania o coroczne inspekcje. Rzuciwszy na drzwi zaklęcie magicznego rygla, który miał powstrzymać nieproszonych gości przed wydostaniem się na zewnątrz, Palin zwrócił się do Tasslehoffa. - Dobrze, a teraz o Urządzeniu do Podróżowania w Czasie... - Nie mam go, Palinie - zapewnił prędko Tas. - Przyrzekam na brodę wuja Trapspringera. Wyrzuciłeś wszystkie części na smokowców. Sam przecież wiesz. Leżą teraz porozrzucane po całym Labiryncie Żywego Płotu... - Ech! - wyrwało się gnomowi, który stanął w rogu i oparł głowę o ścianę. Tas mówił w rozpaczliwym tempie. - ...i części zostały rozrzucone po całym Labiryncie Żywego Płotu razem z częściami smokowców. - Tas - przerwał mu surowo mag, który świadom upływającego czasu, chciał skończyć z tym jak najszybciej. Masz urządzenie. Wróciło do ciebie. Musiało wrócić, choćby w częściach. Wydawało mi się, że je zniszczyłem, ale jego nie da się zniszczyć, tak samo jak zgubić. - Palinie, ja... - wydusił kender przez drżące wargi. Majere uzbroił się w cierpliwość, czekając na kolejną porcję kłamstw. - Co znów, Tas? - Palinie... ja widziałem siebie! - wygadał się kender. - Tas, naprawdę... - Ja byłem martwy! - wyszeptał Tas. Jego zwykle rumiana twarz zrobiła się blada. - Byłem martwy i... i nie podobało mi się to! To było straszliwe, Palinie. Byłem zimny, tak bardzo zimny. I błądziłem, i byłem wystraszony. Ja się nigdy w życiu nie zgubiłem i nigdy nie byłem wystraszony. Nie tak przynajmniej. Nie odsyłaj mnie na śmierć - błagał dalej kender. - Nie zmieniaj mnie w... w coś martwego! Proszę, Palinie. Obiecaj, że tego nie zrobisz! - Tasslehoff złapał go za szatę. - Obiecaj mi! Mag nigdy nie widział kendera tak roztrzęsionego. Jego widok niemalże doprowadził go do łez. Stał oszołomiony, zastanawiając się, co dalej; cały czas bezwiednie gładził czuprynę Tasslehoffa, próbując go jakoś uspokoić. „Co mam zrobić?”, Palin zastanawiał się bezradnie w myślach. „Tasslehoff musi wrócić i umrzeć. W tej akurat sprawie nie mam innego wyboru. Kender musi cofnąć się do swojego czasu i zginąć pod piętą Chaosu. Nie mogę obiecać mu tego, 0 co mnie prosi. Nieważne, jak bardzo bym chciał”. Tym, co wprawiło maga w osłupienie, był fakt, że Tas ujrzał własnego ducha. Palin mógłby przypisać owo oświadczenie fortelowi, uznać je za próbę odwrócenia jego uwagi od szukania Urządzenia. Choć Palin wiedział, że Tas nie zawaha się przed kłamstwem - czy to we własnym interesie, czy w celach rozrywkowych - był przekonany, że tym razem mówił prawdę. Widział lęk w kenderskich ślepkach, widok dość niecodzienny, od którego aż zabolało go serce. To przynajmniej umożliwiało udzielenie odpowiedzi na jedno męczące pytanie: Czy kender naprawdę umarł, czy wałęsał się po świecie przez te wszystkie lata? Fakt, że widział własnego ducha, sam w sobie stanowił odpowiedź. Tasslehoff Burrfoot umarł w ostatecznej bitwie przeciw siłom Chaosu. Był martwy. Albo raczej powinien być. Gnom wyłonił się ze swojego kąta, podszedł do Palina 1 dźgnął go między żebra. - Czy ktoś tu przypadkiem nie napomykał o jedzeniu? Znaczenie gnoma. Jakie znaczenie mógł mieć ten upierdliwy stwór? Uwolniwszy się z uchwytu kendera, Palin klęknął na wprost niego. - Popatrz na mnie, Tas - poprosił. - O, jak ładnie. Popatrz na mnie i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Nie rozumiem tego, co się dzieje. Nie pojmuję tego, co wyrabia się na świecie, Dalamar też. Ale wiem jedno. Dowiemy się, co poszło nie tak i być może zdołamy to naprawić tylko wtedy, kiedy będziesz z nami szczery. - A jeśli będę - spytał Tas, ocierając łzy z oczu - odeślesz mnie mimo to? - Obawiam się, że będę musiał - wyznał niechętnie mag. - Musisz mnie zrozumieć. Nie chcę. Zrobiłbym wszystko i oddałbym wszystko, byle tylko nie musieć cię odsyłać. Widziałeś dusze zmarłych, Tas. Widziałeś na własne oczy, jak strasznie są nieszczęśliwe. Nie powinno ich być na tym świecie. Coś lub ktoś więzi je tutaj. - Masz na myśli to, że mnie nie powinno tu być? - spytał kender. - Nie tego żywego mnie. Tylko martwego? - Nie wiem tego na pewno, Tas. Nikt nie wie. Ale nie sądzę. Nie pamiętasz, co zwykła mówić lady Crysania - że śmierć nie jest końcem, tylko początkiem zupełnie nowego życia? Że połączymy się z naszymi bliskimi, którzy odeszli przed nami, i że znów będziemy razem i poznamy nowych przyjaciół... - Zawsze myślałem, że będę razem z Flintem - zwierzył się Tasslehoff. - Wiem, że za mną tęsknił - zamilkł na chwilę, po czym powiedział: - Cóż... skoro twoim zdaniem to coś pomoże... Odpiął sprzączkę przy jednej ze swoich sakw i, zanim Palin zdążył go powstrzymać, odwrócił torbę do góry dnem, wysypując całą jej zawartość na posadzkę. Pośród ptasich jaj i piórek kurczaka, kałamarzy i słoików po dżemie, ogryzków jabłek i czegoś, co wyglądało na ko - łęk, który służył komuś jako kula u. nogi, błysnęły i zamigotały w świetle świec zębate przekładnie, klejnoty, kółka i łańcuszek Urządzenia do Podróżowania w Czasie. - Rany, a to co? - spytał gnom, przykucając i szperając wśród sterty. - Zębatki, dynks, jaktotam i wihajster. Techniczne zwroty, rozumiecie - dodał, zerkając na Tasa i Palina, żeby zobaczyć, czy byli pod wrażeniem. - Dla amatora zupełnie niezrozumiałe. Nie jestem pewien, czym to coś kiedyś było - zebrał kawałki jeden po drugim, każdemu przyglądając się badawczo - ale nie wygląda mi to na efekt końcowy. I to nie są żadne domysły, zważcie sobie. To opinia profesjonalisty. Zebrawszy szatę w garść, gnom poniósł wszystkie części urządzenia do stołu. Dobywszy fantastycznego noża, który miał również wmontowany śrubokręt, zasiadł do pracy. - Hej tam, chłopcze - zawołał, machając rączką na Palina. - Przynieś nam coś na ząb. Kanapki. I dzbanek herbaty z tarbeanu. Mocnej, jak tylko się da. Zapowiada się na nockę. I nagle, oczywiście, Palin przypomniał sobie historię Urządzenia. Zrozumiał znaczenie gnoma. Najwyraźniej zrozumiał je również Tasslehoff, który wbił w Zagwozdka spojrzenie wyrażające beznadzieję i boleść. - Majere, gdzieś ty się podziewał? - spytał Dalamar, stając na wprost maga, gdy ten przechodził przez drzwi biblioteki. Mroczny elf był na skraju wytrzymałości nerwowej. Bez wątpienia od jakiegoś czasu przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. - Dość już zamarudziłeś! Znalazłeś Urządzenie? - Tak, gnom zresztą też. - Palin wnikliwie przyglądał się elfowi. - Jego pojawienie się tutaj... - ...zamyka okrąg - dokończył Dalamar. Majere pokręcił bez przekonania głową. Rozejrzał się po pokoju. - A gdzie Złota Luna? - Poprosiła, żeby zaprowadzić ja do starego laboratorium. Powiedziała, że powiadomiono ją, iż spotkanie ma się odbyć właśnie tam. - Laboratorium? Czy to bezpieczne? Dalamar wzruszył ramionami. - Chyba że boi się kotów z kurzu. Stanowią jedyne zagrożenie, jakie przychodzi mi na myśl. - Niegdyś komnata tajemnicy i potęgi, laboratorium zmieniło się dziś w składowisko kurzu i kryjówkę dla dwóch wyjałowionych staruszków - gorzko zauważył Palin. - Mów za siebie - Dalamar położył dłoń na jego ramieniu. - I mów cicho. Mina tu jest. Musimy iść. Weź światło. - Tutaj? Ale jak... - Najwyraźniej ma wolny wstęp do mojej Wieży. - Nie zamierzasz być tam z nimi? - Nie - uciął Dalamar. - Kazano mi zająć się swoimi sprawami. Idziesz czy nie? - spytał zniecierpliwiony. - Nie możemy nic zrobić, ani ty, ani ja. Złota Luna jest niezależna. Palin wahał się, uznał jednakże po chwili, że największą przysługę odda Pierwszej Mistrzyni, mając oko na Dalamara. - Gdzie idziemy? - Tędy - odparł elf, zatrzymując schodzącego po schodach Majere. Dalamar odwrócił się i przeciągnął ręką po ścianie, wyszeptał słowa zaklęcia. Na kamieniu począł jaśnieć słabym światłem pojedynczy znak runiczny. Mistrz Wieży przyłożył do niego dłoń i kawałek ściany odsunął się na bok ukazując klatkę schodową. Kiedy na nią weszli, usłyszeli ciężkie kroki rozlegające się echem w Wieży. Minotaur, tak przynajmniej zgadywali. Za ich plecami zasunęło się wejście i nie słyszeli już nic więcej. - Dokąd to prowadzi? - spytał szeptem Palin, podnosząc lampę, żeby oświetlić schody. - Do Komnaty Żywych - odparł Dalamar. - Daj mi lampę. Ja pójdę przodem. Znam drogę. - W pośpiechu zbiegał po schodach, aż szaty łopotały mu wokół kostek. - Ufam, że żaden z owych „Żywych” nie pozostał przy życiu - skrzywił się Palin, przypominając sobie, co słyszał 0 najbardziej makabrycznych eksperymentach wuja. - Nie, dawno już poumierali, biedaczyska. - Dalamar przystanął i zadarł głowę, patrząc na niego. Jego ciemne oczy rozbłysły w świetle lampy. - Ale Komnata Oka ciągle jeszcze stoi. - Ach! - Palin zachłysnął się powietrzem, nagle pojmując. Kiedy Raistlin Majere stał się Mistrzem Wieży Wysokiej Magii w Palanthas, stał się również odludkiem. Rzadko opuszczał mury Wieży, spędzał czas na wysiłkach podejmowanych w celu zwiększenia swoich mocy tyczących magii, czasu i polityki. By być na bieżąco z rozgrywającymi się na świecie wydarzeniami, szczególnie tymi, które mogłyby mieć bezpośredni wpływ na niego, Raistlin stworzył za pomocą swojej magii okno na świat. W najniższych partiach Wieży wykuł sadzawkę i napełnił ją zaczarowaną wodą. Ktokolwiek w nią zajrzał 1 przywołał w myślach jakieś miejsce, mógł nie tylko zobaczyć, ale również usłyszeć wszystko, co tam się działo. - Czy przepytałeś kendera? - spytał mroczny elf, kiedy krąg za kręgiem opuszczali się coraz niżej po ukrytych schodach. - Tak. Ma przy sobie Urządzenie. Powiedział coś jeszcze godnego uwagi, Dalamarze. - Palin wyciągnął rękę i dotknął ramienia elfa. - Tasslehoff widział własnego ducha. Mistrz Wieży odwrócił się, zakreślając lampą krąg. - Czyżby? - Elf był sceptyczny. - A nie jest to przypadkiem kolejna z jego historyjek o ptaszkach, którym wyrosły płetwy, co? - Nie - zaprzeczył Palin. Jeszcze raz zobaczył strach i przerażenie w jasnych kenderskich oczach. - Nie, mówił prawdę. On się boi, Dalamarze. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby Tasslehoff się czegoś bał. - Przynajmniej mamy dowód na to, że umarł - rzucił obojętnym tonem Dalamar i podjął schodzenie. Palin westchnął. - Zagwozdek próbuje naprawić Urządzenie. O to ci chodziło, prawda? Znaczenie gnoma. Kiedy zepsuło się ostatnim razem, naprawił je gnom. Gnimsh. Ten, którego zabił mój ojciec. - Elf nie odpowiedział. Pędem zbiegał po schodach. - Posłuchaj mnie, Dalamarze! - zawołał Majere, zbliżając się tak blisko do niego, że musiał uważać, żeby nie przydeptać mu rąbka szaty. - Jakim sposobem gnom znalazł się tutaj? To... to nie jest zwykły zbieg okoliczności, prawda? - Nie - odmruknął Dalamar. - To nie jest zbieg okoliczności. - A zatem co? - dopytywał się rozeźlony Palin. Mroczny elf zatrzymał się raz jeszcze, podniósł lampę do twarzy towarzysza. Ten cofnął się na wpół oślepiony. - Ty nic nie rozumiesz? - spytał Dalamar. - Nic w ogóle nie wiesz? - Nie - odpalił ze złością Palin. - I nie sądzę, żebyś ty był w tym względzie mądrzejszy ode mnie. - Niezupełnie - stwierdził Mistrz Wieży. - Niezupełnie. To spotkanie powinno jednak wiele wyjaśnić. Opuściwszy lampę, odwrócił się i zaczął schodzić dalej. Nie odezwał się już ani słowem, podobnie Palin, który nie zamierzał dłużej działać na swoją niekorzyść, zadając pytania, na które odpowiedzią były kolejne zagadki. - Magiczny rygiel to moim zdaniem przeżytek - zaopiniował Dalamar. Pchnął niecierpliwie pokryte runami drzwi. - Marnowanie czasu i wysiłku. - Sam pewnie raz czy dwa używałeś tej komnaty - zauważył Palin. - Ach, tak - odpowiedział z uśmiechem elf. - Bacznie przyglądam się wszystkim moim przyjaciołom. Zdmuchnął światło lampy. Stanęli na krawędzi lustra wody, która była spokojna i ciemna, jak cała komnata. Środek sadzawki rozdarł błękitny płomień. Nie dawał żadnego światła. Wydawał się płonąć w innym miejscu, innym czasie i z początku Palin nie mógł dojrzeć niczego poza odbiciem błękitnego płomienia w tafli wody. Po chwili obydwa stopiły się w jedno przed jego oczyma. Płomień jaśniał, on zaś ujrzał wnętrze laboratorium tak wyraźnie, jakby sam tam był. Złota Luna stała przy długim kamiennym stole... 35 Jedyne Bóstwo Złota Luna stała przy długim kamiennym stole, zatrzymawszy nieobecny wzrok na kilku pozostawionych na blacie księgach. Słyszała zbliżające się głosy, wśród nich głos osoby, z którą miała się spotkać, na spotkanie z którą prowadzili ją zmarli. Czarodziejka drżąc, objęła dłońmi ramiona. Wieżę przenikał chłód, którego nic nie mogło rozproszyć. To było miejsce mroku, miejsce smutku, miejsce nienasyconych ambicji, miejsce cierpienia i śmierci. Jej przeznaczenie. Zwieńczenie jej niezwykłej podróży. Dalamar zostawił lampę, ale słabe światło nie zdołało rozproszyć przemożnych ciemności. Blask dotrzymywał jej jedynie towarzystwa. A jednak i za to była wdzięczna i trzymała się blisko światła. Nie żałowała, że odesłała elfa. Nigdy nie pałała do niego sympatią, nigdy nie darzyła zaufaniem. Jego nagłe pojawienie się tutaj, w lesie śmierci, tylko spotęgowało jej podejrzenia. Wykorzystywał zmarłych... - Ale przecież - powiedziała cichutko Złota Luna - ja również ich wykorzystuję. Zdumiewająca władza... jak dla człowieka. Zwykłego śmiertelnika. Czarodziejka zaczęła dygotać. Stała już wcześniej przed obliczem boga i jej dusza pamiętała owo uczucie. Teraz jednak coś było nie tak, jak być powinno... Drzwi otwarły się pchnięte niecierpliwą dłonią. - Nic nie widzę w tych czarodziejskich ciemnościach - odezwał się dziewczęcy głos, prawie głosik dziecka, którego tembr dźwięczał w snach Złotej Luny. - Potrzebujemy więcej światła. Blask rozjaśniał się stopniowo. Ciepły z początku i łagodny, jak płomyk kilku tuzinów świec. Światło robiło się coraz jaskrawsze, aż zdało się, że rozstąpiły się cyprysowe gałęzie, że zerwało dach Wieży, a do komnaty weszło samo słońce. W drzwiach stała dziewczyna. Wysoka i dobrze zbudowana. Miała na sobie kolczugę, czarną tunikę i czarne pończochy, a na to wszystko narzucony czarny płaszcz z naszytą nań białą kalią, symbolem Czarnych Rycerzy. Jej głowę okalały jasnoczerwone kędziory. Złota Luna nie poznałaby jej wcale, gdyby nie bursztynowe oczy i głos, który przeszywał dreszczem jej ciało. Doświadczenie to było tak straszliwe i piękne zarazem, że musiała aż chwycić się krawędzi stołu i wesprzeć na nim. - Mino? - zająknęła się Złota Luna, nie mogąc uwierzyć. Twarz dziewczyny pojaśniała nagle, jak gdyby była słoneczną tarczą, która emanowała promiennym blaskiem. - Jesteś... jesteś taka piękna, Matko - odezwała się cicho, pełna zachwytu i bojaźni. - Wyglądasz dokładnie tak, jak sobie ciebie wyobrażałam. - Opadłszy na kolana, wyciągnęła przed siebie ręce. - Chodź, ucałuj mnie, Matko - zawołała przez łzy. - Ucałuj mnie, jak dawniej. Bo jestem Miną. Twoją Miną. Oszołomiona, z sercem wypełnionym po brzegi radością i rozdartym dziwnym i straszliwym lękiem, Złota Luna nie czuła nic poza dzikim i bolesnym łomotaniem w piersiach. Niezdolna oderwać oczu od swego dziecka, potykając się, podeszła i uklękła na wprost niej. Zamknęła łkającą dziewczynę w objęciach. - Mino - wyszeptała, kołysząc ją jak za dawnych czasów, kiedy dziewczyna budziła się w nocy z płaczem. - Mino. Dziecko... dlaczego opuściłaś nas, którzy tak bardzo cię kochaliśmy? Mina uniosła poznaczoną strużkami łez twarz. Bursztynowe oczy zajaśniały. - Odeszłam z miłości do ciebie, Matko. Odeszłam, by odnaleźć to, czego tak rozpaczliwie poszukiwałaś. I odnalazłam! Odnalazłam dla ciebie. Najdroższa Uzdrowicielko. - Mina złapała zimne, drżące ręce Złotej Luny i przycisnęła je do swoich ust. - To, kim jestem, wszystko, czego dokonałam, zrobiłam dla ciebie. - Ja... ja nie rozumiem, dziecko - czarodziejka również uścisnęła jej dłonie, choć wzrok powędrował w stronę czarnej zbroi. - Nosisz symbol zła, symbol ciemności... Dokąd poszłaś? Gdzie byłaś? Co się z tobą działo? Mina zaniosła się śmiechem. Aż promieniowały z niej szczęście i podniecenie. - To, gdzie poszłam i co robiłam, jest bez znaczenia. A o tym, co działo się ze mną po drodze - o tym muszę ci powiedzieć. Czy pamiętasz, Matko, historie, które zwykłaś mi opowiadać? Tę na przykład, jak wędrowałaś wśród mroków, by odnaleźć bogów? Jak ich odnalazłaś i przywróciłaś ludziom na świecie wiarę w boską moc? - Tak - odparła Złota Luna, choć było to raczę} westchnienie niż słowo. Zaczęła się trząść. - Mówiłaś mi, że bogowie odeszli, Matko - ciągnęła Mina, a jej oczy jaśniały jak u dziecka, które przygotowało cudną niespodziankę. - Mówiłaś, że z racji ich odejścia musimy polegać na sobie samych, żeby jakoś odnaleźć się w świecie. Nie wierzyłam tej opowieści. Och - Mina uciszyła Złotą Lunę, kładąc dłoń na jej ustach - nie mówię, że mnie okłamałaś. Myliłaś się, to wszystko. Bo widzisz, ja wiedziałam lepiej. Wiedziałam, że istniał bóg, słyszałam bowiem jego głos, kiedy byłam małą dziewczynką, a nasza łódź poszła pod wodę, mnie zaś fale wyrzuciły na brzeg. Znaleźliście mnie na plaży, pamiętasz, Matko? Nigdy jednak nie dowiedzieliście się, jak się tam znalazłam, bo przyrzekłam, że nikomu nie powiem. Inni utonęli, ja ocalałam. Bóg trzymał mnie, wspierał i nucił mi, kiedy drżałam ze strachu w samotności i mroku. - Powiedziałaś, że nie ma bogów, Matko, ale wiedziałam, że byłaś w błędzie - kontynuowała po chwili. - Zrobiłam więc to, co i ty. Ruszyłam, by odnaleźć Boga i sprowadzić go na powrót do świata. I udało mi się, Matko - Mina aż kraśniała z radości i dumy ze swojego dokonania. Bursztynowe oczy promieniowały złotem. - Cud burzy. To jest Jedyne Bóstwo. Cud twojej młodości i piękna. To jest Jedyny, Matko. - Ty o niego prosiłaś - zawołała Złota Luna, sięgając dłonią, by dotknąć twarzy, twarzy, która zawsze zdawała się jej obcą. - To nie ja. To twoja wizja mnie... - Oczywiście, Matko - roześmiała się rozradowana Mina. - Nie cieszysz się? Mam ci do powiedzenia tak wiele rzeczy, które cię ucieszą. Z potęgą Jedynego Bóstwa zwróciłam światu moc uzdrawiania. Z błogosławieństwem Jedynego sprawiłam, że opadła tarcza, którą elfy wzniosły nad Silvanesti i uśmierciłam zdradzieckiego smoka Cyana Krwawą Zgubę. Kolejna monstrualna zielona smoczyca, Beryl, zginęła, również za sprawą Jedynego Bóstwa. Oba elfickie narody, które toczyła korupcja i brak wiary, obróciły się w proch. W śmierci znajdą swoje odkupienie. Śmierć poprowadzi ich ku Jedynemu Bóstwu. - Ach, dziecko! - westchnęła ciężko Złota Luna. Odtrącając dłonie Miny, które tuliła dotychczas we własnych, spojrzała na nią przerażona. - Widzę na twych rękach krew. Krew tysięcy! Straszliwy jest bóg, którego odnalazłaś. Władca ciemności i zła! - Jedyne Bóstwo uprzedziło mnie, że tak to odbierzesz, Matko - cierpliwie tłumaczyła Mina. - Kiedy inni bogowie odeszli i myślałaś, że zostałaś sama, obudził się w tobie gniew i lęk. Poczułaś się oszukana, to naturalne. Rzeczywiście, zdradzono cię - głos dziewczyny stężał. - Bogowie, w których tak nieopatrznie pokładałaś całą swoją wiarę, umknęli zdjęci strachem... - Nie! - Złota Luna podniosła się chwiejnie na nogi. Cofnęła się, odsuwając od Miny, wyciągnęła rękę w obronnym geście. - Nie, dziecko, nie wierzę w to. Nie będę cię dłużej słuchać. Mina podeszła do niej, chwyciła jej rękę. - Będziesz słuchać, Matko. Musisz, byś mogła zrozumieć. Bogowie umknęli ze strachu przed Chaosem. Wszyscy, prócz jednego. Jedna bogini pozostała lojalna ludziom, których była współtwórczynią. Ona jedyna miała dość odwagi, by zmierzyć się z pogromem Ojca Całości i Pustki. Bitwa odebrała jej siły. Była zbyt słaba, by pojawić się na ziemskim planie we własnej osobie. Choć jednak nie mogła być blisko swych dzieci, przekazała im dary, które niosły pomoc. Magię, którą nazwali dziką. Moc uzdrawiania, którą znasz jako potęgę serca... To były jej dary. Jej dary dla was. A to jej symbol - Mina wskazała na pięć smoczych łbów strzegących Portalu. Złota Luna odwróciła się, cała drżąca. Dotychczas ciemne i bez życia, łby poczęły żarzyć się niesamowitym blaskiem - czerwonym, błękitnym, zielonym, białym, i czarnym. Jęknęła i odwróciła oczy. - Matko - odezwała się Mina z lekką naganą w głosie. - Jedyne Bóstwo nie prosi cię o podziękę za dary przeszłości. Bądź pewna, dla swoich wiernych będzie mieć w przyszłości więcej jeszcze podarunków. Oczekuje jednak posługi, Matko. Pragnie, byś służyła jej i darzyła ją miłością tak, jak ona służyła i kochała ciebie. Uczyń tak, Matko. Uklęknij, wyznaj wiarę i wznieś dziękczynne modły do Jedynego Prawdziwego Bóstwa. Jedynego, które pozostało wierne własnemu dziełu stworzenia. - Nie! Nie wierzę w to, co mówisz! - wydusiła Złota Luna przez usta zaciśnięte tak mocno, że z trudem ułożyły się w słowa. - Oszukano cię, dziecko. Znam owo Jedyne Bóstwo. Już z dawna ją znam. Nieobce są mi jej sztuczki, jej kłamstwa i podstępy. Złota Luna odwróciła się w stronę pięciogłowego smoka, którego straszliwy blask jaśniał niezmącenie, nie istniał bowiem nikt, kto mógłby go przyćmić. - Nie dam wiary twoim kłamstwom, Takhisis! - krzyknęła wyzywająco czarodziejka. - Nie uwierzę, że błogosławiony Paladine i Mishakal zostawili nas, byśmy byli zdani na twoją łaskę! Jesteś tym, czym zawsze byłaś - Boginią Zła, która nie wyznawców pragnie, lecz sługi. Nigdy się przed tobą nie pokłonię. Nigdy nie będę ci służyć. W ślepiach pięciu smoczych łbów błysnęły płomienie. Ogień był białym żarem, a Złota Luna poczuła, jak spopiela się w straszliwym gorącu. Jej ciało skurczyło się i powykręcało. Siły opuściły ją i osunęła się na posadzkę. Ręce wykrzywił paraliż. Skóra ciasno opięła ścięgna i kości. Ramiona wychudły i poznaczyły je starcze plamy. Twarz usiały zmarszczki. Piękne srebrno-złote pukle stały się mleczne i wiotkie. Zmieniła się w starą kobietę, jej puls był słaby, serce uderzało coraz wolniej. - Widzisz, Matko - odezwała się Mina, a w jej głosie słychać było smutek i lęk - widzisz, co się stanie, jeśli nie przestaniesz odmawiać Jedynej tego, co się jej należy? Przyklęknąwszy przy Złotej Lunie, złapała jej artretyczne dłonie i przycisnęła do ust. - Proszę, Matko. Mogę zwrócić ci twoją młodość. Mogę sprawić, że znów będziesz piękna. Możesz zacząć życie od nowa. Będziesz kroczyć ze mną i razem w imieniu Jedynego Bóstwa roztoczymy władzę nad światem. Musisz tylko przyjść w pokorze i poprosić Bóstwo o to, a stanie się podług twojej prośby. Złota Luna zamknęła oczy. Jej usta zamarły. Mina pochyliła się niżej. - Matko - błagała wystraszonym głosem. - Matko, zrób to dla mnie, jeśli już nie dla siebie. Zrób to na znak twojej miłości! - Modlę się - odparła Złota Luna. - Modlę się do Paladine i Mishakal, by wybaczyli mi brak wiary. Powinnam była domyślać się prawdy - powiedziała cicho, głosem, który słabł z każdym słowem, jakie uchodziło wraz z ostatnimi oddechami. - Modlę się, by Paladine usłyszał mnie i przybył... na znak miłości do Miny... Miłości do wszystkich... Złota Luna osunęła się bez życia na podłogę. - Matko - wyszeptała Mina tak skołowana, jak zagubione dziecko. - Zrobiłam to dla ciebie... Epilog Owej nocy w Delfinowym Oku, małym portowym miasteczku w północnej Abanasinii, rozwinął żagle statek, kierując się na Cieśninę Schallsea. Statek wiózł jednego tylko pasażera, którego tożsamość pozostawała nieznana wszystkim prócz kapitana. Owinięty ciężkim płaszczem i zakapturzony, pasażer wszedł na pokład w nocnej godzinie, prowadząc z sobą jedynie konia, niespokojną bestię z szaleńczym błyskiem w ślepiach, którego umieszczono pod dekiem w specjalnie w tym celu zbitym boksie. Ów tajemniczy pasażer był najwyraźniej człowiekiem zamożnym, wynajął bowiem specjalnie całe „Mewie Skrzydło”, a prócz tego dodatkowo zapłacił za wierzchowca. Marynarze, niezmiernie ciekawi tożsamości podróżnego, zazdrościli chłopcu okrętowemu, któremu pozwolono zanieść mu wieczerzę. Czekali niecierpliwie, aż wróci i opowie im o tym, co usłyszał i co zobaczył. Posługacz zastukał w drzwi. Nikt nie odpowiadał, po kilku zatem jeszcze puknięciach drżącą ręką spróbował przekręcić gałkę. Drzwi otwarły się. Wysoki, szczupły mężczyzna, szczelnie okryty płaszczem, stał, wyglądając przez świetlik na połyskujący morski przestwór. Nie odwrócił się, nawet kiedy chłopiec parokrotnie napomknął o kolacji. Wzruszywszy więc ramionami, już zabierał się do wyjścia, kiedy tajemniczy pasażer przemówił. Odezwał się we Wspólnym, choć zdradzał go twardy akcent. Głos aż drżał mu z niecierpliwości. - Powiedz kapitanowi, że ma płynąć szybciej. Słyszysz? Musimy płynąć szybciej. W swoim górskim legowisku, otoczona czaszkami poległych z jej łap smoków, wielka czerwona smoczyca Malystryx śniła o wodzie, atramentowe czarnej wodzie wzbierającej u jej łapsk, brzucha, masywnego, czerwonego ogona. Sunącej falą na jej skrzydła i kark. Sunącej na jej grzywę. Zalewającej łeb, paszczę, wlewającej się w nozdrza. Nie mogła złapać tchu. Szamotała się, próbując podnieść z odmętów, coś przyszpilało jednak jej kończyny. Nie potrafiła się uwolnić. Płuca mało jej nie pękały. Przed oczyma eksplodowały gwiazdy. Dusiła się, otwarła pysk. Woda wlała się do paszczy, teraz zaczęła tonąć... Malystryx zerwała się nagle. Potoczyła wkoło wzrokiem, zła i niespokojna. Miała sen, a przecież nigdy nie śniła. Nigdy wcześniej majaki nie zakłócały jej odpoczynku. We śnie słyszała jakieś głosy, szydzące, podjudzające, i po obudzeniu nadal do niej docierały. Głosy nadpływały od strony czaszkowego totemu, śpiewały pieśń o śnie. O wiecznym śnie. Malystryx uniosła swój wielgachny łeb i groźnym spojrzeniem obrzuciła totem, białe czaszki błękitnych smoków zatknięte na srebrnych; czerepy czerwonych leżące na czaszkach złotych smoków. Z pustych oczodołów martwych smoków spojrzenie Malystryx odwzajemniła para oczu, żywych oczu. Zaśnij. Zaśnij na wieki. W Wieży Wysokiej Magii Galdar czekał na Minę, ona jednak wciąż nie wracała. W końcu, zdjęty troską o nią, nie ufając ani temu miejscu, ani zamieszkującym je magom, ruszył na jej poszukiwanie. Znalazł ją w starym laboratorium. Mina siedziała skulona na podłodze obok ciała stareńkiej kobiety. Galdar podszedł do dziewczyny i przemówił. Nie zareagowała. Schyliwszy się, zobaczył, że staruszka nie żyła. Minotaur podniósł Minę, otoczył ją swoim silnym prawym ramieniem i wyprowadził z pokoju. Światło smoków zgasło. Laboratorium znów pogrążyło się w ciemnościach.