13374

Szczegóły
Tytuł 13374
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13374 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13374 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13374 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BUŁECZKA JADWIGA KORCZAKOWSKA W BUŁĘ lustrowała MARIA MACKIEW NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1986 /n/a Q O i* 7 ? 5 ¦ «?? i © Copyright by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1957 W TOPOLOWYM DOMKU Zuzanna, duża, piękna lalka, nie przestaje się uśmiechać, gdy Wandzia ubiera ją w jedwabną sukienkę i trzewiczki. Króciutkie sznurowadła trudno zawiązać, więc dziewczynka mruczy niezadowolona: — Głupia jesteś, Zuzanno, wiesz? Wytrzeszczasz oczy i śmiejesz się. Myślisz, że cię lubię? E, nie będę cię ubierała! Leż sobie, nudna jesteś! Rzuciła lalkę na trzcinowe łóżeczko, nadąsana odeszła do okna. Deszcz nie przestaje padać, nie można wyjść przed dom. Topola ciemna jest i smutna. Po podwórku drepczą zmoknięte kury. Trezorowi widać tylko łeb z budy. Nagle ktoś pacnął kamieniem w środek kałuży, spłoszone kury poderwały się z gdakaniem, pies szczeknął niechętnie. Oho, to z pewnością Karol! Zawsze trzymają się go głupie żarty! — Ja ci dam, łobuziaku! — krzyknęła Wandzia. Ale przecież chłopiec nie może jej usłyszeć, zresztą nawet nigdzie go nie widać. s • Po szybie łazi senna mucha. — Obrzydliwa jesteś! — mówi dziewczynka i obrażona na cały świat, z rękami założonymi do tyłu, przechodzi do kuchni. Tęga gospodyni, Małgorzata, miesza coś dymiącego w błyszczącym rondlu. — Tyle razy prosiłam, rybeńko, żebyś tu nie przychodziła! Gorąco, swąd... — Przykrzy mi się. — Miałaś bawić się lalkami. — E, nudne są wszystkie! — Fe, brzydko tak mówić! — Karol znów rzucił kamieniem w kury, wiesz? — Tak? No, już ja jemu dam! — A jak go dogonisz? Sama mówiłaś, że skacze jak zając! — Poproszę tatusia, niech pogada z Szulcem. — E, Karol na wszystkich sobie gwiżdże! — Nieładnie nauczyłaś się wyrażać, Dziunieczko! No odejdź, odejdź już stąd, nie przeszkadzaj mi, spieszę się. Pobaw się grzecznie. — Tak! Nie wiem w co! Wszystko mi się znudziło. Nastaw mi ra&o\ — Za momencik, bo sos się przypali. A może byś co zjadła? Coś bardzo smacznego? — Nie chcę. — A główka cię nie boli? — Boli. — A gardziołko? — Bo ja wiem... — Wandzia ze skupioną miną przełknęła ślinę. — Nie. Jeszcze nie. — Tylko mi nie choruj, rybeńko, nie choruj! No chodź, nastawimy muzyczkę. Wytarła ręce o kraciasty fartuch i w grubych papuciach podreptała za dziewczyną. ^ ^m\e %*?????? c^^ <fcj-wan, zdmuchnęła pyłek z głośnika i włączyła radio. 6 — Z Warszawy... ładnie grają! — posłuchała chwilę. Wszystko, co miało związek z Warszawą, wzruszało Małgorzatę. — No, podoba ci się? — schyliła się, aby Wandzię ucałować. — Odejdź, pachniesz cebulą! — wykręciła się mała. — Oj, ty, ty moje niedobrego! — westchnęła gospodyni patrząc z czułością na ładną, drobną twarzyczkę dziewczynki. — Już sobie idę, idę\.. Wandzia usiadła na tapczanie, przebiera chudymi nogami w takt melodii, ale od tego. wcale nie jest weselej... Rozgląda się po pokoju, w którym nic już jej nie ciekawi. Ani pianino matki, ani nowa półka z książkami, ani maszyna do pisania na biurku, nawet aparat telefoniczny. Bo chociaż potrafi nakręcić numery, do kogo może zadzwonić? Na pocztę? Do pana doktora? Najwyżej do huty, ale ojciec bardzo się gniewa, gdy przeszkadzać mu bez ważnego powodu. Zakręciła gałkę głośnika. Dosyć grania, już nie chce! Podeszła do okna, rozsunęła doniczki z kaktusami, łokcie oparła na parapecie. Za bezlistnymi drzewami prześwituje droga, wlecze się po niej jakiś wóz. Na świerku tkwią nieruchomo dwie senne wrony. W ogródku Szulc, ojciec Karola, grabi ścieżkę — widocznie nie poszedł dzisiaj do tkalni. E, nie ma się czemu przyglądać! Wystukała jednym palcem na pianinie „Wlazł kotek" i ziewając, wróciła do kuchni. — I co, rybeńko? Dosyć masz słuchania? — Chyba. Zostanę tutaj. — To może ukręcisz sobie kogel-mogel? — Nie chcę. Kiedy będzie list od mamci? — Przecież niedawno pisała. — A o czym? Powtórz mi jeszcze raz! — No, że jakąś tam nową sztukę grali i udało się, że wszędzie dużo było publiczności... — Wielkim a t o b u s e m jeżdżą? 7 — Chyba że wielkim. — I dekoracje ze sobą wożą? — Co? Ano tak, pewnie. — To musi być wesoło tak przedstawiać. Ja bym też chciała być leżyserem. — Właśnie! Tego tylko potrzeba...> — mruczy niechętnie Małgorzata. Nie może darować, że matka Wandzi nie chce porzucić pracy w teatrze, że tak długo przeciąga się jej nieobecność w Jeleniej Górze. Gdy nareszcie zdobyli ładne mieszkanie, pani Krystyna wcale z niego nie korzysta. — Kiedy tatko przyjdzie z fabryki? — Tylko patrzeć. Zaraz nakrywam do stołu, pomożesz mi? — E, nie chce mi się... O, telefon! Obydwie biegną do pokoju, Wandzia pierwsza chwyta słuchawkę. — Halo? — Jak się masz, córeczko, dzień dobry! — Dzień dobry, tatku! — Powiedz Gosi, że wrócę wieczorem, jestem bardzo zajęty, mamy komisję... — Ojej, niedobry jesteś! — Trudno, kochanie. Jak się czujesz? — Nudzę się. Wracaj prędko, bo okropnie mi smutno! Z obrażoną minką odłożyła słuchawkę. — I co? I co? — niecierpliwi się Małgorzata. — Pewno znów spóźni się na obiad? Pewno znów zebranie? — Nie. Komisja. — Jak nie jedno licho, to drugie! Skaranie boskie! A to narada, a to nagły wyjazd, a ty, człowieku, spiesz się, staraj, nie wiadomo po co! Nie mam już nerwów na to wszystko! Wzruszając ramionami podreptała do kuchni. Teraz będzie gderać, narzekać i do wieczora nie odzyska humoru. Wandzia głośno ziewając wróciła do Zuzanny. 8 WAŻNA NOWINA Pan Marczak jest znużony. Oparł głowę na jednej ręce, drugą gniecie kopertę leżącego na biurku listu. — Śpi? — zerknął na przymknięte do pokoiku drzwi. Małgorzata, siedząca sztywno na brzegu krzesła, przytaknęła bez słowa. — Grzeczna była? Nie płakała? — Owszem, płakała. Szczerze mówiąc, kaprysiła przez cały dzień. Cóż, dziecko jest bardzo nerwowe, nie dziwota! — Brakuje jej towarzystwa... — W takiej dziurze trudno o towarzystwo. A ja się nie rozerwę. Ręce mam pełne roboty! I tak się staram... — Naturalnie, rozumiem, rozumiem — przerwał bojąc się skarg. — Mówię o towarzystwie dzieci. Szkoda właściwie, że nie zapisało się jej do przedszkola. — Tego jeszcze potrzeba! — Czy wychodziła dziś na powietrze? — Na tę pluchę? — oburzyła się Małgorzata. — Ja bym wypuściła dziecko na taki czas? — Właściwie należałoby... — zaczął inżynier, ale machnął ręką. Wie, że gospodyni jest uparta, trudno ją przekonać. Pracowała jeszcze u rodziców jego żony w Warszawie, wychowuje Wandzię, więc często ma w tym domu pierwszy głos. Obawiał się teraz, jak przyjmie nowinę... — Droga Gosiu, słyszała pewnie Gosia o mojej brataniczce? — Ta sierota, którą wychowuje na wsi jakaś przyłatana babcia? — Właśnie... — Co to pan pieniądze tam wysyłał, paczki na święta? Wiem, wiem, aleć to przecież nie rodzona bratanica, tylko dalsza krewna? — Mniejsza o to. Otóż otrzymałem wiadomość, że opiekunka dziewczynki wyjechała do Francji... — Patrzcie, ludzie, aż do Francji? Ho, ho! — Tak, do swego syna. Wystarał się wreszcie o pozwolenie. 9 — To szczęśliwie, że kobieta syna zobaczy. — Tak, oczywiście. Ak dziewczynki nie mogła zabrać. Bronia została zupełnie sama. — Toć ją chyba kto przygarnie? Pan Marczak zmiął kopertę i cisnął do kosza. — Właśnie my ją przygarniemy, droga Gosiu! — Co takiego? — podniosła głos. — Chyba pan inżynier żartuje?! Mało kłopotu z jednym dzieckiem bez matki, jeszcze drugiego nam brakuje? — Bronia nie ma bliższej rodziny. Zająć się nią to mój obowiązek. — Nie dość panu kłopotów i pracy? Haruje, świata nie widzi i jeszcze zgryzoty sobie przysparza! Toć nie wiadomo, jaka ta mała jest? Może chorowita? Nieznośna? Może źle wychowana? Ładny będzie przykład dla Dziunieczki! Niechże pan dobrze pomyś/i, zanim zdecyduje się na takie głupstwo. Pan Marczak bębnił palcami w blat biurka. — Już pomyślałem i zdecydowałem. Małgorzata załamała ręce. — Co pani Krysia na to powie?! — Rozmawiałem z nią przez telefon. Oczywiście jest tego samego zdania co ja. Babcia Broni dawno już prosiła mnie o zaopiekowanie się dzieckiem w razie swego wyjazdu. Małgorzata jest oburzona, na twarz wystąpiły jej rumieńce. Jak można było pominąć ją w naradzie? Powiadamiać w ostatniej chwili! — A o mnie nie pomyśleliście wcale? Nie troszczycie się, jak dam sobie radę? — Co do tego nie mam wątpliwości. Nieraz przekonałem się, że można na Gosi polegać. Gospodyni wzdycha ciężko, ociera oczy brzegiem fartucha. — A gdzież ona będzie spała? — Jutro kupię jakieś łóżko i prześlę dorożką. — Jak to? — chwyciła się za głowę. — Już jutro? — Tak. Wysłałem pieniądze i telegram. Bronia może być 10 ¦?i tu lada dzień, odwiezie ją któryś z sąsiadów. Pościel zapasowa chyba się znajdzie, prawda? — Skaranie boskie... Jakże ze wszystkim zdążę? — No, proszę się uspokoić, proszę nie narzekać, Gosiu! Czyż Gosia nie ma serca? — Co? Ja nie. mam serca? Ja? — rozżaliła się. — A k.to Krysię w chorobie pielęgnował? Kto z wami biedy wojenne przeszedł? Kto Dziunieczkę wyko-łysał? Toć ja bym wam... — Wiem, wiem, dobrze o tym pamiętam, droga Gosiu! I jestem pewien, że nie opuścisz nas i nadal, prawda? Kiwała głową nie przestając żałośnie wzdychać. Nagle otworzyły się drzwi od pokoiku i na progu stanęła Wandzia w długiej koszulce. — Co ty? Boso? — zerwała się Małgorzata. — Wracaj zaraz do łóżka! — Nie chcę, nie chcę! Wszystko słyszałam! Ojciec wziął małą na kolana. — Córeczko! Uspokój się! Co ci się stało? — Nie potrzebuję, żeby tamta przyjeżdżała, nie chcę! — A widzi pan? — dołączyła się gospodyni. — Nie mówiłam? 11 — Spokojnie, spokojnie! Po co ta awantura?! Pan Marczak opanowując gniew poprosił Małgorzatę, aby przygotowała mu filiżankę kawy, a Wandzię zaniósł do łóżka, usiadł przy niej. — Bardzo mnie martwisz, córeczko. Pomyśl, przecież Bronia jest sierotą, nie ma rodziców. — A wy mnie nie kochacie! Ty nigdy nie masz czasu, mamcia rzadko przyjeżdża... — Tłumaczyłem ci już wiele razy, że jej praca bardzo jest ludziom potrzebna, że nie może od razu wszystkiego porzucić. Musimy mieć jeszcze trochę cierpliwości, to się zmieni, zobaczysz! — Tak! Ciągle obiecanki cacanki i nic z tego! Nie kochacie mnie! Wcale! Ojciec patrzy ze smutkiem w oczy Wandzi. Tak, rzeczywiście nie ma dla niej dość czasu, praca pochłania go niemal bez reszty. I oto jakie oskarżenie z ust dziecka... — Zastanów się, Dziuniu, czy wolno ci tak mówić? Więc któż cię kocha, jeśli nie ja? Nie my? — Nikt, nikt... — rozżaliła się dziewczynka. — Troszkę Gosia, ale więcej nikt. A jeśli kochasz mnie chociaż odrobinkę, chociaż tycio, to niech tamta nie przyjeżdża! Dobrze, tatku, dobrze? — Nie rozumiesz chyba, co mówisz! Wstyd mi za ciebie. Uspokój się, bo pójdę sobie. — Nie, nie! — schwyciła ojca za rękę. — Zostań ze mną! — Zmęczony jestem, głowa mnie boli... — ?\\e \ei Y>o\a\a\ — Mam jeszcze plany, pracę... — Zawsze masz pracę, a ja ciągle jestem sama! — Gdy przyjedzie Bronia, będziesz miała towarzystwo. — Nie potrzebuję! — rozpłakała się Wandzia na nowo. — Czupiradło jakieś! Nie chcę, nie chcę! Ojciec stracił cierpliwość, przywołał na pomoc Małgorzatę. Weszła godnie wyprostowana, zadowolona, że nie mogą dać sob\c \ki d\mu)c ' Pan m/pro Po miał ?? mała [)/ic ja/den świat! nie 12 sobie bez niej rady. Po drodze postawiła na biurku filiżankę dymiącej kawy. Pan Marczak pochylony nad papierami z trudem zbierał rozproszone myśli. Po szybach spływał gęsty deszcz. W topoli za oknem szumiał wiatr. Małgorzata długo siedziała przy Wandzi, zanim wreszcie mała kapryśnica zasnęła z buzią mokrą od łez. BRONIA WYRUSZA W DROGĘ Piękny jest świat, gdy wschodzące słońce przegląda się w kałużach, a na przydrożnych krzewach migoczą krople rosy. Koła wozu wrzynają się w rozmiękłą ziemię, woźnica raz po raz pokrzykuje na konia: — Wista, Kubuś! Bujaj się! Bańki z mlekiem klekoczą jedna o drugą, jakby sprzeczały się z sobą: „Jestem lepsza, posuń się!" „A ja większa, nie pchaj mnie!" Bronia, usadowiona na tyle wozu na snopku słomy, przyciska kolanami małą walizkę obwiązaną sznurkiem. Tobołek z grubego płótna służy za oparcie. Dziewczynka wsunęła dłonie w rękawy paltka, głową w czerwonej chusteczce kręci w lewo i prawo, żegnając się to z zagajnikiem, to z kładką na rzece, to z rozległą runią. Na mijanej gruszy rajcują wróble, jakby przejęte Broni wyjazdem. Ba, któż by się nie dziwił, że sama jedzie w szeroki świat! Nie było komu dziewczynki odwieźć, zresztą ona wcale nie boi się podróży. Bo i czego? Uradzono, że pan Sitek zabierając mleko do spółdzielni podwiezie Bronię na stację do miasteczka, kupi bilet, wsadzi dziewczynkę do pociągu i poprosi kogoś z pasażerów o zaopiekowanie się nią podczas drogi. Teresa Sitkowa dała jej koszyczek z jedzeniem, same przysmaki: razowy chleb ze smalcem, słodkie racuchy, jabłka, kawę w butelce. Już teraz Bronia miałaby ochotę spróbować 13 smakołyków, ale trzeba je schować na długą podróż. Dopiero wieczorem pociąg ma odjechać do Jeleniej Góry. A tam na stacji będzie czeka\ wujek. Zresztą, cz^ to sztuka trafić, gdy się ma zapisany adres? Żadna sztuka! Nie, wprost nie do wiary, że już jutro Bronia spacerować będzie po wielkim mieście! Wóz przechylił się na wyboju, bańki o mało nie wyskoczyły na drogę. — Jak ci tam? — obejrzał się Sitek. — Siedzisz? Bo jeszcze zgubię cię, Bułeczko! — Nie dam się zgubić! — odkrzyknęła wesoło. — Nie damy się zgubić... — szepnęła, wsuwając zziębnięty nosek pod klapę płaszcza. — Prawda, Czaroduszko? Czaroduszka, gałgankowa kukiełka, drzemie w kieszeni specjalnie przez Bronię przyszytej do podszewki paltocika. A pod bluzką, w zawieszonym na szyi płóciennym woreczku, kryją się nie byle jakie skarby: depesze i pieniądze od wuja, metryka, pamiątkowe fotografie i kartka z adresem. Jest czego pilnować! Wóz wtoczył się na ocienioną, leśną drogę. Chłodny wiatr szumiał w konarach sosen, pachniało wilgocią i grzybami. Kołysały się cienkie, bezlistne jeszcze warkocze brzóz, pod koła wskakiwały plamki słoneczne. Nisko przefrunęły dwie kraczące wrony. — Do widzenia! — pokiwała im Bronia ręką, ale nie zwróciły na to uwagi, widocznie zbyt zajęte własnymi sprawami. Przypomniała sobie kawkę ze zwichniętym skrzydłem, którą leczyła z pomocą babuni. Kawka oswoiła się zupełnie, ale jednego poranku wyfrunęła na swobodę. Pewnie dlatego, że nie mogła pogodzić się z Szarotką, która często ptaka straszyła. Szkoda, że nie pozwolono Broni zabrać ze sobą Szarotki... No, ale pani Sitkowa obiecała opiekować się kotką, będzie jej dobrze... Koła zaturkotały po ulicy miasteczka. Gospodarz zatrzymał konia przed mleczarnią, wyładowuje bańki. Bronia zeszła z wozu, żeby wyprostować zdrętwiałe nogi. 14 ¦ — No i co, panno? Może zostawić cię tutaj razem z bańkami, hę? Przyda się Bułeczka do mleczka! Pyzata, różowa buzia roześmiała się szeroko. — Nie dam się zostawić! Niech się pan uwija, bo jeszcze się spóźnimy! — E, jakże pociąg mógłby odjechać bez najważniejszej pasażerki? Pan Sitek lubi żartować. On pierwszy już dawno przezwał H Bronię Bułeczką, że niby taka jest okrągła i rumiana. Przezwisko podobało się i babci, i pani Teresie, i koleżankom w szkole. Podoba się także samej Broni. Sitek skończył oddawanie towaru i niespodziewanie uniósł dziewczynkę do góry. — No siadaj, panno, do karety! Komu w drogę, temu czas! Przed dworcem gospodarz przywiązał konikowi worek z sieczką. Broni kazał czekać przy paczkach, a sam poszedł kupić bilet. Koło murowanego budynku kręci się wiele ludzi, zajeżdżają furmanki i bryczki. Rozlegają się gwizdki lokomotyw, a za każdym razem Broni wydaje się, że to właśnie ją pociąg przyzywa. — Nie bój się — szepnęła do Czaroduszki — zdążymy! Drzwi wejściowe trzaskają niemal bez przerwy, ludzie chodzą tam i z powrotem, ktoś biegnie, ktoś nawołuje, jakieś w chustę zawinięte niemowlę płacze żałośnie... Bronia podeszła do konika, głaszcze go po szyi. — Do widzenia, Kubusiu. Może zobaczymy się jeszcze kiedy, to tak jak wczorai dam ci kawałek cukru. Teraz nie mam, naprawdę. Bądź zdrów, konisiu! Zastrzygł uchem, brązowymi jak kasztany oczami wpatruje się w dziewczynkę, jakby doskonale rozumiał, co do niego mówi. Na podziękowanie kopytem poskrobał o bruk, nie przestając chrupać sieczki. Nagle Bronia drgnęła... Ktoś chwycił jej walizkę i tobołek! Ach, to Sitek, to pan Sitek w nasuniętej na czoło czapie! — Z koniem szepczesz, a złodziej capnie ci dobytek! Ładna historia! No, jest bilet, ale kiepska sprawa, bo masz przesiadkę po drodze! — To pojadę aż dwoma pociągami? — ucieszyła się. — Wcale to niewesołe, Bułeczko. Sam nie wiem, co robić, jestem w kłopocie. Może znajdę kogoś... No chodź, zobaczymy! Wyszli na pełen słońca peron. Lokomotywa głośno sapie, wypuszczając kłęby białej pary. 16 _^i ¦ Gospodarz podsadził dziewczynkę na stopnie wagonu. Wewnątrz było dużo ludzi, kurzyli papierosy, jedli, rozmawiali — nikt nie zwrócił uwagi na nową pasażerkę, chociaż ładnie dygnęła. Sitek usadowił ją w kąciku przy oknie, bagaż złożył na półce. Bułeczka siedzi sztywno, onieśmielona gwarem. Związała mocniej chusteczkę pod szyją, bystrymi, ciemnymi jak rodzynki oczkami rozgląda się dokoła. Troszkę, troszeczkę ma stracha. Jak to będzie, gdy Sitek odejdzie, naprawdę już odejdzie?... Teraz rozmawia z siedzącym naprzeciwko panem, który brodę ma jak święty Mikołaj. Opowiada mu coś o Broni, tłumaczy, a staruszek kiwa głową. — No, Bułeczko, masz szczęście! — odwraca się zadowolony. — Już przemyśliwałem, że wypadnie wieźć cię z powrotem do Brzezin. Ale pan jedzie dalej niż ty, do Szklarskiej Poręby, i obiecał zaopiekować się tobą. Więc już po frasunku, możesz się nie bać! „Mikołaj" przygląda się dziewczynce poczciwymi, wyblakłymi oczami. Bronia mówi z całym przekonaniem: — Przecież ja się wcale nie boję. — Tak też myślałem — mruga Sitek. — Prooszę wsiadać! Gotoowe! — rozlega się głos konduktora. — Komu w drogę, temu czas! Bóg z tobą, Bułeczko! Zerwała się z ławki, wtula się w kożuch opiekuna. — Dobra już, dobra — ściska ją Sitek. — Trzymaj się zdrowo! A pisz. do nas! — No chyba... panią Teresę proszę ucałować i Jasia, i Zo-chnę! I żeby Szarotkę... i Bukieta... i Kubusia! Koła drgnęły, Sitek wyskoczył z wagonu, ktoś westchnął głośno: — Nareszcie jedziem! Babina w wełnianej chustce przeżegnała się szeroko i splatając na brzuchu sękate dłonie, zaczęła mamrotać pacierz. Puch-puch-puch... — sapie lokomotywa. Nie widać już pana Sitka, ucieka do tyłu stacja, latarnie, budynki... 17 Bułeczka patrzy przez zakurzoną szybę, rozmyśla: „Jaka lokomotywa silna, że wszystkich ciągnie! Czy długo będzie wjeżdżała na Jelenią Górę? Czy po tej górze biegają prawdziwe jelenie z rogami?" — To ty, dziecino, potrafisz już pisać? — odezwał się staruszek. — Tak, proszę pana, trochę. Mam już ósmy rok! Jestem w pierwszej klasie, a przedtem to babunia pokazywała mi litery. Ona pojechała teraz do Jerzego, do swego syna. Więc mnie zabiera wujek Marczak — odpowiedziała Bronia jednym tchem. — No ładnie... — uśmiechnął się „Mikołaj". — A rodzice twoi gdzie? — Ach. proszę pana — westchnęła Bułeczka — mamusi to nawet wcale nie pamiętam. A tatuś... — Bidna sirotka! — użaliła się kobieta w chustce. — Toś ty sama na świecie, dziecino? — Ano tak... — posmutniała Bronia. Lecz zaraz pocieszyła się myślą, że to niezupełnie jest prawda. Nie jest sama. Wychowała ją dobra babunia, teraz jedzie do rodziny, ma także ulubioną Czaroduszkę... — I będę miała siostrzyczkę! — pochwaliła się głośno. Babina, nie przestając poruszać wargami, przyglądała się dziewczynce ciekawie. — A Kuba, Bukiet i Szarotka — zmienił staruszek temat rozmowy — to pewnie konik, pies i kotka, prawda? — Tak! — klasnęła Bronia w ręce. — A skąd pan wie? — Domyśliłem się. Lubisz zwierzęta? — Okropnie lubię! Nawet, proszę pana, myszy. Takie komiczne, maciupeńkie! I krowy też! — No ładnie... Jestem wobec tego pewny, że zostaniemy przyjaciółmi. Bo i ja mam słabość do zwierzaków. Jestem weterynarzem. Chcesz może posłuchać o chorym, cierpliwym cielątku? I miły staruszek opowiedział dziewczynce kilka ciekawych historii o swoich czworonożnych pacjentach. 18 W pewnej chwili, widocznie znużony rozmową, oparł siwą głowę o zawieszone na haczyku palto, przymknął oczy. „Chce podrzemać — myśli Bułeczka. — Musi być bardzo dobry i mądry. Pewno ma dużo wnuków i wieczorami opowiada im bajki. A może... może to jest zaczarowany święty Mikołaj?" Ostrożnie odgoniła muchę, która uparła się, aby spacerować po czole staruszka. Koła wagonu trajkotały, aż dudniło pod deskami podłogi. Za szybą uciekały kolorowe domki, lasy, pola — wszystko poprzecinane, posiekane słupami telegraficznymi. Wysoki słup, druty w dół, w górę, w dół... i znowu słup... Aż oczy bolą patrzeć! Zapachniał czosnek — to jeden z podróżnych przegryzał chleb kiełbasą. Za jego przykładem rozpakowała Bronia swoje zapasy, schrupała dwa racuchy, potem zatopiła ząbki w dużym jabłku. Było słodkie i soczyste, pachniało jesienią i sadem. Gdy dojadała ogryzek, poczuła się jakby wolna od wszelkiego lęku i smutku. Wyjęła z ukrycia laleczkę, pocałowała ją i oparła o poręcz okna. Niechże i ona zobaczy szeroki świat! — Czaroduszko — szepnęła — słyszysz, jak pociąg pędzi? Jedziemy do pięknego miasta, a tam czeka na mnie siostrzyczka, wiesz? BUŁECZKA SZUKA WUJKA Gdy „Mikołaj" obudził Bronię, nie wiedziała w pierwszej chwili, co się z nią dzieje. — Zbieraj się, dziecino, za kilka minut wysiadasz. W wagonie palą się żółtawe lampy, za oknem przesuwa się ciemność przetykana lecącymi z parowozu iskierkami. Bułeczka drży z chłodu, zapinając palto i wiążąc chustkę. — To ja tak okropnie długo spałam? — Przespałaś się, to i ładnie. Jak się czujesz? 19 — Dobrze, proszę pana, tylko troszkę zimno mi w sercu. — Nie rozumiem? — Bo to jest po mojemu! — roześmiała się. — Kiedy się martwię albo czegoś boję, to mi zimno o tutaj, w środku. A kiedy wesoło, gdy się cieszę, to mi jest ciepło w sercu. — Aha, aha, już wiem. Toż podobnie dzieje się z nami wszystkimi, dziecino! Ale nie bój się. Wujaszek będzie czekał na stacji, tak? — Z pewnością! — No ładnie. Wyniesiemy teraz twoje paczki na korytarz. Coraz częściej migotały światła, pociąg huczał na zwrotnicach, zaczął hamować, zwalniać. —- A wspomnij czasem przyjaciela z podróży! Może zechcesz mnie kiedy odwiedzić? Przyjedź do Krzyżatki i zapytaj o starego weterynarza. W naszym miasteczku wszyscy mnie znają, pokażą ci, gdzie mieszkam. Krzyżatka. Zapamiętasz? — Zapamiętam. — Przydałaby mi się taka wnuczka! — uśmiechnął się serdecznie. — No, ale już nasza stacja... Zostaniesz tutaj, a ja muszę jak najszybciej przejść na inny peron, do drugiego pociągu. Przyjechaliśmy z opóźnieniem... Pomógł Broni wysiąść z wagonu, przeniósł bagaż. — Bądź zdrowa, dziecino! — Do widzenia, bardzo panu dziękuję! — pocałowała „Mikołaja" w rękę. — Rozglądaj się i uważaj! — Dobrze, dobrze, do widzenia! Na stacji latarnie rozpraszają mrok, lecz z daleka trudno rozpoznać twarze ludzi. Chociaż Bułeczka pilnie rozgląda się dokoła, nikt do niej nie podchodzi. „To nic, pewno wujek troszeczkę się spóźnił" — pociesza się przytupując bucikami. Za dachem dworca widać szmat nieba. Gwiazdy mrugają 20 takuteńko jak w brzezinach, więc uśmiecha się do nich przyjaźnie. — Nie martw się — szepcze do Czaroduszki — jeszcze odrobinkę cierpliwości. Ale na stacji ruch zmalał, podróżni poznikali, gdzieniegdzie tylko przesuwają się jakieś postaci. Broni kręci się w głowie, chwilami ma wrażenie, że jeszcze nadal dudni pociąg. Wysoki kolejarz ciągnie trajkoczący, skrzynkami wyładowany wózek. Zerknął spod czapki na Bronię, zatrzymał się. — A ty dokąd jedziesz, mała? — Ja już nie jadę — ucieszyła się — ja właśnie przyjechałam z Brzezin, proszę pana! — To czemu nie idziesz do miasta? — Czekam na wujka. Czy nie widział pan przypadkiem kogoś, kto by mnie szukał? — Jak powiadasz? — roześmiał się. — A to dobre! To ci się udało, słowo honoru! Chodź ze mną! Zabrał pakunki, podwiózł do przejścia. — Oddaj bilet i maszeruj do poczekalni! — Dziękuję! W dużej sali ciepło było i duszno. Czekało tu sporo podróżnych. Jedni czytali gazety, inni drzemali skuleni na ławkach lub przy własnym bagażu. Na ściennym zegarze przesuwały się duże wskazówki. Bronia uważnie obliczyła: zbliża się godzina dziesiąta. „Poczekam jeszcze dwadzieścia minut, a później... Ba! ale co robić później?" Chudy, kędzierzawy chłopak głośno szurgał trepami, ślizgał się po kamiennej posadzce. Bez żadnego powodu pokazał Broni język. Potem przysiadł się blisko, wygarnął z kieszeni garść pestek, gryzł je wypluwając łupiny dookoła siebie. Wykrzywiał się przy tym bardzo brzydko. Nagle schwycił tobołek Bułeczki. Gdy zerwała się z krzykiem, rzucił pakunek i uciekł. 21 Wystraszona, nie chciała już dłużej czekać, dygnęła przed najbliżej siedzącą podróżną. — Przepraszam, czy daleko jest ulica Studencka? — Spory kawałek, a dlaczego pytasz? Bronia opowiedziała o swoim kłopocie. — Lada moment nadejdzie mój pociąg, więc nie mogę się tobą zająć. Ale radzę ci, zwróć się do zawiadowcy stacji, o tam, widzisz? Tamte drzwi. — Dziękuję pani! W pokoiku służbowym siedziało trzech kolejarzy. Bronia dygnęła nieśmiało. — I cóż, mała wędrowniczko? — uśmiechnął się jeden z nich. — Nie znalazłaś wujka? A masz adres? — Mam, proszę pana! Podała kartkę. — Inżynier Bohdan Marczak. Ulica... — Marczak? — przerwał kolega. — To chyba ten z huty? Z pewnością ma w domu telefon, poszukajcie numeru w książce. Bułeczka słyszała o telefonie, lecz nigdy go jeszcze nie widziała. Przygląda się teraz ciekawie i pilnie słucha, jak zawiadowca mówi do „trąbki", którą zdjął z widełek: — Halo, tu dworzec kolejowy. Poproszę inżyniera Marczaka... Wyjechał? Hm... Jest taka sprawa, czeka u nas dziewczynka z Brzezin... Tak, tak, właśnie... Trzeba ją zabrać, ma trochę bagażu... Co takiego? Odprowadzić? Co pani? Żarty stroi? Czego pani krzyczy? Przecież to nie nasza wina!... W taksówkę? Owszem, można, to da się zrobić... Odłożył słuchawkę, mrucząc: — Ale zła baba! Broni trudno zrozumieć, o co chodzi. Jaka baba? Z kim zawiadowca rozmawiał? O kim tak brzydko mówi? O cioci? — Macie wolną chwilę, Drapiński, władujcie tę pasażerkę do wozu. Na miejscu zapłacą. — Dobra. Idziem, Czerwony Kapturku. Miarkuję, słowo honoru, że niezbyt słodko cię witają. 22 w Usadowił dziewczynkę w jednym z czekających przed dworcem aut. — Panie trójka, wieź pan zdrowo tę osobę na Studencką dwadzieścia! — Do Marczaka może? — Znasz go pan? — A owszem. — No to gazu! Trzymaj się, mała! — Do widzenia! Bardzo dziękuję! Ach, jak miękko, jak szybko niesie auto przez place, ulice! Przechyla się na zakrętach, aż Bułeczka śmieje się w głos. To dopiero jazda! Nigdy takiej nie próbowała. Taksówka przemknęła aleją, zatrzymała się przed furtką jednego z ogródków, z którego wystrzelała w niebo smukła topola. Kierowca nacisnął klakson, rozległo się ujadanie psa, a po chwili wyszedł na ulicę jakiś mężczyzna z chłopcem. — Dobry wieczór, wujku! — zawołała radośnie Bułeczka. Lecz odpowiedział jej tylko niemądry śmiech chłopca. — Karol, weź no tę walizkę, nie? Ja zapłacę. Jak dużo się należy? No, idź z nim, mała, idź! — Do widzenia panu! — dygnęła Bułeczka kierowcy, gdyż było to już w jej zwyczaju, że nie lubiła odchodzić bez pożegnania. Chłopak znowu parsknął nieprzyjemnym śmiechem. Zabrał walizkę, a Bronia podreptała za nim dźwigając tobołek. — Dobrze, że macie psa. Jak się nazywa? — Szczekadło. — Nie, ale naprawdę? — Głupia jesteś!— burknął. W blasku padającym z okien poznała w nim chłopca, który dokazywał w poczekalni. — Mieszkasz u mojego wujka? — zaniepokoiła się. — A bo co? Nie podoba się? — Zdążyłeś już wrócić ze stacji? 23 — Kto mówi, że byłem na stacji? — Przecież cię widziałam! A czemu nie powiedziałeś, że wujek wysłał cię po mnie? — Coś ty? A bo mnie kto wysyłał? A bo wiedziałem, że taka ważna figura do nas zjechała? — To po co byłeś na dworcu? — Tak sobie, podobało mi się, nie twoja rzecz! — A czym wróciłeś? — nie ustępowała Bronia. — Samolotem! Cisnął walizkę na ganek i głośno gwiżdżąc skoczył w zarośla. „Dziwny jakiś" — pomyślała dziewczynka. W przedpokoju czekała wysoka, tęga kobieta w kraciastych bamboszach i niebieskim fartuchu. — Dobry wieczór, ciociu! — dygnęła grzecznie Bułeczka. — Ładnie mi dobry! — odburknęła. — Jak, panie Piotrze, załatwione z szoferem? — Tak, proszę resztę. A to jest bagaż tej małej, nie? — To ma być bagaż? — spojrzała z politowaniem na bezkształtny tobołek i walizkę z oberwanym uchem. — No, czy źle przewidywałam? — Sierota zaś, nie? — zafrasował się. — To ja już pójdę nazad, dobranoc! — Dobranoc, dziękuję za przysługę! Och, ile jeszcze czeka mnie roboty! Bułeczka walcząc ze zmęczeniem przygląda się tęczowym blaskom lustra. Nagle w lustrze coś mignęło, w uchylonych drzwiach mieszkania zjawiła się dziewczynka w długiej koszuli. Bronia uśmiechnęła się, lecz dziewczynka pokazała język i zniknęła. Bułeczce jest przykro, nic nie rozumie. To, co dzieje się od wczoraj dokoła niej, podobne jest do dziwnego snu. A może to sen? Pomyłka? Czy naprawdę trafiła do domu wujostwa? Dlaczego w takim razie pani w fartuchu jest tak zagniewana, jakby Bronia coś zawiniła? — Wytarłaś trzewiczki? — pyta surowo. — Tak, ciociu, wytarłam. A gdzie jest wujaszek? Dlaczego nie przyszedł na stację? — Myślisz, że nic lepszego nie ma do roboty? — A czy siostrzyczka już śpi? — Jaka siostrzyczka? Co pleciesz? Zdejmij to nieszczęsne palto! — Dobrze, ciociu. — Aleś ty zakurzona, brudna, musisz się przede wszystkim wykąpać! — W balii? To pysznie! — W jakiej znowu balii? Zdejmij no chustkę! Bułeczka odkryła jasne, tasiemkami związane warkoczyki. — Głowę też trzeba umyć. — Dobrze, ciociu. — Przestańże z tą ciocią! Nie jestem twoją ciotką! _ Nie? — ucieszyła się Bronia. — A gdzie jest moja ciocia? — Czy wszystko muszę ci od razu tłumaczyć? Skaranie boskie1. ISóg nie czuję po dzisiejszym lataniu! — spojrzała na dziewczynkę z wyrzutem. — Czy masz nocną koszulę? Bo przecież żadna z Dziuni na ciebie się nie zmieści! Pewno chce ci się jeść, co? I zmęczona jesteś? — Tro... troszeczkę, proszę pani... — Pociesz się, że i ja także jestem zmęczona. Trudno, nie dostaniesz kolacji, dopóki cię porządnie nie wyszoruję! — Dobrze, proszę pani — szepnęła Bułeczka bardzo słabym już głosem. Z wielu dziwnych spraw zrozumiała jedno, że nic innego nie pozostaje, jak poddać się rozkazom tej energicznej, gderliwej kobiety. . „SIOSTRZYCZKA" ... Kaczuszki jak kłębki żółtej włóczki umykają przed Szarotką... „A psik, a psik! — woła Bronia. — Nie wolno kaczątek straszyć!" „A gdzie jest twoja kawka? — pyta brodaty Mikołaj. — Dlaczego wypuściłaś ją do lasu?" „Nie, panie doktorze, ona wyjechała pociągiem". „W takim razie Karol ją złapie". „Och, nie, nie pozwolę!" „Słyszysz? Coś stuka... To pewno twoja kawka wróciła..." Bułeczka otwiera oczy... rzeczywiście ptak za pełnym światła oknem! Ale nie kawka! To wróbel, szary wróbel stuka dziobkiem w szybę. — Dzień dobry, wróbelku! ¦&&&& m tóiku, toi§\$& i\% itowm. G&ziei )e$tf Ach, prawda, przecież wczoraj przyjechała do Jeleniej Góry, do 26 wujostwa! O, na drugim łóżku śpi otulona w kołdrę siostrzyczka! Psst... niech śpi... Jaki miły pokoik! Białe meble, chodniczek na błyszczącej podłodze, na jasnych ścianach kolorowe obrazki... A w kącie za szafką... rety! Ile wspaniałości! Jakie cudne lale! Ostrożnie, po cichutku wysunęła się spod koca, przyklęka zachwycona koło zabawek. Nagle... — Nie ruszaj! Nie wolno! — zawołał cienki głosik. Odwróciła się przestraszona. W łóżku siedzi ładna, szczupła dziewczynka, trzęsie ciemną, upstrzoną papierkami głową. — Uciekaj stamtąd! — złości się. Bułeczka zaczerwieniła się, ale zmieszanie pokrywa uśmiechem. — Dzień dobry! — Nie zabieraj mi lalek! — Ależ ja chciałam się im tylko przypatrzeć! Cudne są... Twoje? — Chyba że nie twoje! Odejdź od nich! Broni jest przykro. Siada na brzegu swego posłania, skubie paluszkami koc. Wandzia przygląda się jej ciekawie: żółte kosmyki, okrągła, rumiana buzia, zadarty nosek, śmieszna broda z dołkiem. — Aleś ty pucata! Ale komiczna! — parska śmiechem. Broni jest bardzo przykro. Inaczej obmyślała sobie spotkanie z siostrzyczką. No, ale nie warto się długo martwić. Lepiej porozmawiać. — Jak ci na imię? — Wanda, Monika, Danuta. — O rety! Ale na co dzień, zwyczajnie? — Dziunia. — Mnie wszyscy przezywają Bułeczką. — Po co przyjechałaś? — Wandzia groźnie marszczy ciemne brewki. — Jak to? Wujek przecież chciał! Pisał, żeby... — Alę ja nie chcę! Na to Bronia nie umie odpowiedzieć. W Brzezinach i pań- 27 stwo Sitkowie ją lubili, i inni sąsiedzi, i nauczycielka, koleżanki... A tutaj... — Dlaczego mnie nie lubisz? — pyta z żalem. Na to z kolei Wandzia nie umie odpowiedzieć. Wzrusza tylko chudymi ramionami. Bułeczce jest smutno. Wsuwa się z powrotem pod koc, głaszcze ukrytą w łóżku kukiełkę — jej także musi być przykro... No, ale nie warto się długo martwić, lepiej porozmawiać. — Dlaczego twój miś nie ma ucha? — Karol mu kiedyś oderwał. — Ten rudy? Aha, to już go znam! — Okropny łobuz. — Czy także mieszka w tym domku? — Tak, ale z drugiej strony. To jest syn sąsiadów y. Ciągle psoci. Taki n i c p o t! — Chodzisz do szkoły? — Ja? Skąd? Jestem bardzo w ą t ł a i boję się z a r a z-k ó w — mówi Wandzia z powagą. — Zeszłej zimy to miałam odrę, koklusz i różyczkę! — Ojej! A dużo jest dzieci u sąsiadów? Z kim się bawisz? — Z nikim. Z tobą też nie będę — zadziera Dziunia bródkę. — I zapamiętaj sobie, żebyś nie ruszała lalek! — Szkoda. Trudno. Ach, patrz, patrz! Znów przyleciał wróbelek na okno? — Wielkie rzeczy! — Nie lubisz ptaków? Przecież one są cudne! Wszystkie! I gołębie, co wołają: gru-gru-gru i drepczą na czerwonych nóżkach. I sroka, która z płotu zwołuje gości. Albo wilga, jak śpiewa: „Zoofijo! Zoofijo!" A słowiki? A jaskółki w aksamitnych sukieneczkach? Ale chyba najwięcej lubię wróble, wesołe, szare puszki. A wiesz? W Brzezinach miałam oswojoną kawkę... Co tak brzęczy? — Telefon dzwoni. — Telefon? Oj, to polecę zobaczyć! — Nie można, Gosia cię skrzyczy. — Ta duża pani w fartuchu? 28 — Tak. To jest Małgorzata, co jeszcze była nianią mojej mamci. Wcale się jej nie boję, chociaż często jest zła. — Zła? E, chyba nie... — Bułeczka przypomina sobie, jak wczoraj ta pani myła ją pachnącym mydłem w wielkiej wannie, jak później dała smaczną kolację i zaprowadziła do czystego łóżka. — Pyszne łóżeczko! W Brzezinach miałam kanapkę, ale ciut, ciut, za krótką. A dlaczego jeszcze nie wstajemy? — Po co? Dopiero gdy Gosia przygotuje śniadanie, kupi rogaliki. — Przecież ja mogę kupić! U nas zawsze chodziłam do sklepu, bardzo lubię! Ubierajmy się! Zobaczę podwórko, o-gródek, psa. Jak on się nazywa? — Trezor. — Ładnie! Czy zawsze jest na łańcuchu? — No chyba. — Biedaczysko! Z naszym Bukietem to biegałam w pole, nad rzekę. Z pewnością tęskni za mną. Okropnie było mi żal, że nie mogę go zabrać... Ubierajmy się! Tyle mam ciekawych rzeczy do oglądania! Chyba ani chwileczki tutaj się nie nudzisz? — Ciągle się nudzę! — Coś ty? Ojej, przecież tu może być zabawy a zabawy! Zobaczysz, jak nam będzie wesoło! — Mnie nie będzie wesoło — nadąsała się Wandzia. Sama sobie się dziwi, że tak długo z „tamtą" rozmawia. Przecież miała zamiar wcale się do niej nie odzywać. — A gdzie jest wujaszek? — Wyjechał niespodziewanie służbowo. Ciągle jest zapracowany. — Szkoda! A ciocia? — Och, z mamcią to cały ambaras. Ona jest 1 e ż ? s e-r e m. Nie wiadomo, kiedy dostanie urlop. — Jak to? Nie mieszka z tobą? — zmartwiła się Bułeczka. — Nie. Pracuje w Koszalinie. Uczy takich, co przedstawiają w teatrze. Myśmy najpierw wszyscy byli w Koszalinie, ale 29 tatko dostał posadę w hucie i służbowe mieszkanie. A tam było bardzo ciasno, ale za to byłam z mamcią. A ona nie chce teatru zostawić. Cóż — rozkłada Wandzia ręce — nie ma na to rady. Taki los! Zabawna jest, kiedy robi miny jak dorosła osoba, gdy tak poważnie rozprawia. Ale biedna, że tęskni za mamusią. O, Bułeczka doskonale to rozumie... — Po co masz papierki we włosach? — uśmiecha się do Wandzi. — To są p a p i e 1 o t y, na loki, nie wiesz? — Twoja lala też ma loczki! — Zuzanna? Aha. I mówi „mama-tata". — Naprawdę? To cudnie! Posłucham! — Nie, nie pozwalam! — Szkoda. Ale wiesz? Właściwie to Wszystkie lalki potrafią mówić. Mają jedną zaczarowaną godzinę w nocy i wtedy ze sobą rozmawiają. — E, głupstwa pleciesz! — rozgniewała się nagle Wandzia. — W ogóle dosyć mam twojego gadania! Głowa mnie rozbolała! Bułeczka patrzy ze zdumieniem, jak Dziunia tłucze piąstkami w kołdrę, jak wykrzywia buzię. Akurat weszła pani Małgorzata. — Co tu się dzieje? Co jej zrobiłaś? — Nic, naprawdę nic, proszę pani! Gospodyni pochyliła się nad płaczącą dziewczynką. — Uspokój się, rybeńko, nie martw Gosi. — Głowa mnie boli, a ona trajluje jak zwariowana! Nie chcę! Idźcie sobie! — Broniu, włóż pantofle, zmykaj stąd! — Już idę! Bułeczka myje się, pluszcze w łazience. Jak tu ładnie! Biała wanna. Kafelkami wyłożona posadzka, ręcznikir buteleczki, pachnące mydło, pasta. Z jednego kranu leci zimna, z drugie- 30 go — ciepła woda! Można odkręcić kurek i chwytać w dłonie mocny strumień. Ba! Ale niespodziewanie woda trysnęła z góry! W żaden sposób nie da się jej zatrzymać... — Ojej, ratunku, proszę pani, proszę pani! — Po co bawisz się prysznicem? — przydreptała rozgniewana Małgorzata. — Włosy mokre, ręcznik mokry, podłoga zalana. No tak, mało mam jeszcze roboty! — Przepraszam, nie chciałam przecież... nie wiedziałam... Gdzie jest ścierka? Zaraz ślicznie wytrę podłogę... Gospodyni zerka, jak mała zręcznie się uwija. Ano, widocznie przyzwyczajona do sprzątania. Bułeczka ubrała się w kusą sukienkę i wypłowiały fartuszek. W doskonałym humorze czeka w kuchni na śniadanie. Jak pachnie kawa! Jak pachnie przysmażona słoninka! Ile błyszczących rondli na półce! Chwalą się, który ładniejszy, wydymają brzuszki. Śmieje się patelnia, pobrzękują wesoło łyżki, parska czajnik. Bułeczka wścibia nosek pod ramię gospodyni. — A co to się pali? Spirytus? Nafta? — Gaz. — Gaz? Którędy wlatuje? — Rurami. — Tak samo jak woda? — Tak. — A skąd? — Przestań nudzić! Usiądź, pij kawę, to będzie twój kubek. — Mój? Jaki ładny! Z króliczkiem! Państwo Sitkowie, cośmy u nich z babcią mieszkały, to mieli żywe króliki. Te maciupcie to były śliczne. A do czego jest ta szufladka? U pani to woda ze ściany leci, a u nas to nosiliśmy wiadrami ze studni. Taka głęboka studnia, że aż strach. Kiedy zawołałam do niej „du--du-du", to tam gruby głos odpowiadał „du-du-du". Może jaki wodny czarodziej, prawda? Och, jaka jestem głodna! 31 __ Masz apetyt, me to coDz^^^ce dasz! Istne siano na głowie. ? pan wrocl? musiała zaprowadzić cię do fryzjera. przelęknie się takkgo_snop**. liczkach. Wyobra- Broma śmieje się, az drżą je doi P a z pQ_ ziła sobie, jak wystraszony wujek cota ę, kT"A kiedy wróci? Dzisiaj? — Dzisiaj, dzisiaj. __ Telefonował rano, prawda/ _ Prawk — Oj, to dobrze! Poproszę kawy, bo już wypiłam. Pyszny chlebuś! Czy pójdę z panią do miasta? Oj, to dobrze! Czy można jeszcze ździebko sera? O, gryzę jak wiewiórka! Lubi pani wiewiórki? Cudne są, prawda? Więc obetniemy warkocze, tak? Och, jajecznica! Dla mnie? Dziękuję! Proszę nie obierać ziemniaków, ja potrafię! Pani Teresa mnie nauczyła. Ona ma Jasia i malutką Zochnę w kołysce. Cudne są takie bo-busie, prawda? Chciałabym mieć własne dzieciątko! A pani ma dzieci? Nie? Szkoda. Babunia pojechała do Jerzego, do syna. Strasznie się cieszyła, więc nie mogę jej żałować, prawda? Muszę napisać list do Sitków. Czy można wziąć kawałek chleba? Dlaczego pani tak dziwnie na mnie patrzy? Małgorzata wzięła się pod boki, przygląda się temu stworzeniu. Inaczej wyobrażała sobie tę sierotę. Jakże t o się wierci, jak zajada, jak trajluje! Ot, głupie t o, głupie! I z czego t o się tak cieszy? Bułeczka umilkła i z uśmiechem drżącym w dołeczkach twarzy spogląda wyczekująco na gospodynię. Małgorzata już, już, już chce się roześmiać, ale fp; Bułeczka ??I w tym momencie przypomina sobie, że będzie dziś musiała stać w kolejce po mięso. Więc mówi szorstko: — Ale pytlujesz, pytlujesz jak najęta! Nic dziwnego, że Dziunię główka rozbolała! Bronia już bez słowa dogryza skórkę chleba. I zerkając, czy gospodyni nie patrzy, raz dwa wylizuje talerzyk po jajecznicy. JAK BYŁO W MIEŚCIE Zanim pani Małgorzata ubrała Wandzię, Bułeczka kilka razy obiegła dokoła domek, zawarła bliższą znajomość z Tre-zorem, policzyła kury rozgrzebujące grządki. Powietrze jest chłodne i wilgotne, z bezlistnej jeszcze topoli ściekają krople rosy. Na żywopłocie plotkują wróble, może opowiadają sobie o nowej mieszkance topolowego domku? W ogródku przy klombie, z prawej i lewej strony, stoją dwie ławki. Bronia na każdej z nich posiedziała przez chwilę. Podnosi głowę do góry — a nuż zobaczy bociana? Już chyba czas, żeby wracały z ciepłych krajów! Zerwała się, gdy gospodyni z Dziunią ukazały się na ganku. Wandzia ma lśniące botki, popielaty płaszczyk przybrany futerkiem, popielatą czapkę, spod której wysuwają się loki, niebieski szalik zawiązany pod szyją. — Ach, śliczna jesteś! — objęła ją Bronia. —Prawdziwa księżniczka z pałacu! Wandzia, zadowolona z pochwały, wysoko zadarła bródkę. Pani Małgorzata w ciasno dopasowanym żakiecie, w kapeluszu wielką szpilą przypiętym do włosów kroczy powoli, w pełnym troski zamyśleniu. Poważnym skinieniem odpowiada na „dzień dobry" sąsiada, pana Szulca. — I co? — zagadał. — Doczekała się pani gospodyni drugiej wnusi, nie? 34 — Właśnie! — westchnęła głęboko, jakby to było ciężkim jej zmartwieniem. Niechętnym wzrokiem obrzuciła krótkie, zniszczone paltko Broni. Z okryciem będzie gorzej, ale już sobie wyobraża, jak z dwóch starych sukienek Dziuni wysztu-kuje dla grubaska przyzwoitą sukienkę. Ba! Gdyby to miała czas zasiąść do maszyny! Toć bielizna z prania jeszcze nie uprasowana, nie pocerowana. Jutro trzeba iść na targ, w spiżarce pora zrobić porządek. Ach, praca przy gospodarstwie nigdy nie ma końca! — Uważajcie, przechodzimy! Ulica jest szeroka, ale akurat pusta. Bułeczka pędem przebiega na drugą stronę. Wandzia wyrywa się opiekunce. — Nie trzymaj mnie! Sama chcę! — To ja, to ja z panią! — naprasza się Bronia. — I torbę będę niosła! Wsuwa pulchną łapkę w ciepłą, twardą dłoń gospodyni. Ach. jak przyjemnie tak razem maszerować! Czuć się pod czyjąś opieką jak malutkie dziecko! — Nigdy nie jeździłam tramwajem, wie pani? Tylko uczyłam się o tym wiersza. O taki: „Już tramwaje dzwonią w mieście, spieszcie się do szkoły, spieszcie!" A czy nasze też dzwonią? — Dzwonią, dzwonią, nie gadaj tyle, uważaj, właśnie nadjeżdża. Dziunieczko, podaj rączkę, wsiadamy! Bronia dygnęła pasażerom w tramwaju, a Wandzia na to w śmiech. — To jak mały pociąg, prawda? A czy on daleko jedzie? Gdzie jest właściwie ta góra dla jeleni? Chciałabym zobaczyć prawdziwego jelenia! — Co ona plecie! — parsknęła Wandzia. — A gdzie wysiądziemy? — W śródmieściu. Nie kręć się i przestań mnie męczyć pytaniami! Ba, łatwo Gosi mówić! Bronia wszystkiego jest ciekawa. 35 ¦¦¦i ¦i — Ile tu ludzi! — wykrzykuje na ulicy. — A kto mieszka w największym domu? Dlaczego nie ma góry, tylko dopiero tam daleko widać? Zatrzymuje się przy wystawach, ogląda się na przechodniów, kręci głową na wszystkie strony. Spostrzega studnię w środku rynku. — Co to za pan z widłami? — Ja wiem! — pochwaliła się Wandzia. — To Neptun. — Kto? Nie rozumiem! — Taki król z morza. — Nie zatrzymujcie się! — gniewa się gospodyni. — Chodzą jak dwie gapy! Wal 0 4? ^^ — Ach, proszę pani, jakie to piękne miasto! Zupełnie jak Warszawa z obrazka w mojej czytance! — Głupiutkie stworzenie! — westchnęła Małgorzata. — Co za porównanie! Gdybyż to była kochana Warszawa! Wandzia tup, tup — drobi botkami, rozmyśla: „Jaka ta ???? niemądra, że wszystkiemu się dziwi i cieszy, nie wiadomo z czego..." Cieszy się także siadając na fotelu w zakładzie fryzjerskim. Ciach, ciach! — brzęczą nożyczki, jasne kosmyki spadają na podłogę, nad czołem powstaje równa grzywka. — Spokojnie panienko! Proszę się nie kręcić! — cierpliwie upomina bardzo poważny fryzjer. „Czaroduszko, nie poznasz mnie — myśli Bronia — będę teraz jeszcze bardziej okrągła". — Prawda, proszę pana, że Bułeczka to w sam raz dla mnie przezwisko? Ale do czego potrzebna panu ta srebrna miseczka? To białe w niej to farba? A może śmietana? — Cicho! — karci Małgorzata dziewczynkę. — Jak ty się zachowujesz?! Bułeczka, co prawda, nie rozumie, dlaczego nie wolno rozmawiać, ale milknie posłusznie. W pewnym momencie nie mogąc pokonać ciekawości wyciąga z miseczki mokry pędzel... i chlap! opryskała lustro mydłem... — Wstydź się, co wyprawiasz! — irytuje się Małgorzata. — Przeproś pana! — Przepraszam... — Nie szkodzi — odpowiada poważnie fryzjer i dla pewności daleko odsuwa maszynkę, nożyczki i zapałki. — Cudnie pan mnie uczesał! — zachwyca się Bułeczka. — Bardzo dziękuję! Jak mi warkocze odrosną, to znowu tutaj przyjdę! Do widzenia! — Jaka głupia! — śmieje się Wandzia, gdy już wyszły z zakładu. — Jaka ona głupia, Gosiu! Jak małe dziecko! Pędzel złapała! — Chciałam tylko obejrzeć, jaki jest... — Wstydu najadłam się za ciebie! — gniewa się Małgorzata. — Prze