13440
Szczegóły |
Tytuł |
13440 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13440 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13440 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13440 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HANNA OZOGOWSKA
Ilustrował GWIDON MIKLASZEWSKI
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1988
© Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1964
CIP — Biblioteka Narodowa
Ożogowska Hanna
Ucho od śledzia / Hanna Ożogowska ; [ii. Gwidon Miklaszewski] — [Wyd. 9]. — Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988
a.
w
1
Tu właśnie, pod skarpą, stał kiedyś duży, ładny dom. Ale to było dawno, przed wojną. Po wojnie zostały tylko nędzne resztki, ruina właściwie, i przechodzący Wybrzeżem Gdańskim ludzie nie przypuszczaliby nawet, że dom jest zamieszkany, gdyby nie kilka oszklonych okien na pierwszym piętrze. Ktokolwiek je zauważył, a dojrzał jeszcze w jednym z nich kwitnące obficie różowe pelargonie, wzruszał ramionami i mówił:
— Trzeba odwagi, żeby tu mieszkać!
Rzeczywiście. To, co zostało po okazałym niegdyś domu, budziło lęk. Strzaskane drugie i trzecie piętro, z wiszącymi wklęsło stropami, nasuwało obawę, że wszystko to runie za chwilę. Wypalony, okopcony parter straszył rozwaloną bramą, ział czarnymi otworami okien.
Przed wojną ludzie żyli tu bardzo wygodnie. Duże mieszkanie na pierwszym piętrze — cztery pokoje z kuchnią i służbówką zajmowali właściciele domu, państwo Szafrańcowie. A czego w tym mieszkaniu nie było! Do dziś pani Leontyna z największą przyjemnością opowiada, jakie to meble, obrazy i różne drogocenne przedmioty mieli u siebie.
Tylko opowiadać może, bo po dawnej świetności nie zostało prawie nic, jeżeli nie liczyć kilku bardzo znisz-
czonych mebli i dużego, umieszczonego w przedpokoju lustra, tzw. trema.
Jak się można domyślić, teraz w tym dużym mieszkaniu ulokowała się większa ilość lokatorów. Pomimo odstraszającego wyglądu domu było ono — jak to się mówi — zagęszczone, co w zrujnowanej Warszawie nie dziwiło nikogo.
I tylko w miarę upływu lat pięciu, dziesięciu, piętnastu, kiedy na Brzozowej i Bugaju ruszyły budowy, a wysoko na skarpie wyrosły staromiejskie domy, kiedy na drugim brzegu Wisły stanęły szeregiem wysokościowce Pragi II — ten strzaskany dom wydawał się po prostu jakimś przeoczeniem.
— Zamek podobno mają odbudowywać — powiedział któregoś dnia Piotrowski, patrząc przez kuchenne okno na dobrze stąd widoczny, stromo sterczący kawał zamkowych ruin.
— A to pięknie! — oświadczyła zgryźliwie Szafrań-cowa. — Zamiast żeby o ludziach pomyśleć, to — Zamek! Komu to dziś potrzebne? Ale takie już czasy okropne: ty, człowieku, giń, przepadnij! Za to na Zamek będziesz sobie mógł popatrzeć! O, mnie się to nie podoba.
— Chyba niezupełnie jest tak, jak pani mówi — powiedział ostrożnie Piotrowski, który nie lubił się sprzeczać z panią Leontyną. — Czy nie pomyślano najpierw
0 ludziach? Ile to nowych, pięknych domów już stoi, gdzie by się nie obejrzeć.
— A nasz? To już do śmierci mamy w tej ruinie
1 w tym tłoku mieszkać? — upierała się Szafrańcowa.
— Dobrze pani wie, że ta ruina na rozbiórkę przeznaczona. Przeniosą nas do innego domu prędzej, niż odbudują Zamek. To przecież ogromna i nie na jeden rok zaprojektowana robota.
— Przeniosą — powtórzyła z goryczą w głosie Szaf-
rańcowa — ale gdzie? O, wcale, wcale mi się to nie podoba! Już nigdy nie będę miała tak pięknego mieszkania, jak tu, przed wojną...
Pewnej niedzieli przed południem pulchna i okrągła pani Aniela rada, że nie ma dziś dyżuru w szpitalu, obierała we wspólnej kuchni włoszczyznę na obiad i powoli mówiła do Szafrańcowej, pilnującej imbryka z wodą:
— Spokój dla zdrowia najważniejszy. A tu, widzę, spokoju coraz mniej. Chociaż pamięta pani, że na początku...
— Co tam początek wspominać! — odpowiedziała z przekąsem pani Szafrańcowa. — Nawet by mi na myśl wtedy nie przyszło, że we własnym domu, we własnym mieszkaniu — sprawę własności podkreślała mocno — będę się czuła jak sublokatorka, która przeszkadza, zawadza, której by się inni radzi pozbyć...
— E, to już nieprawda, droga pani Leontyno. Każdy pamięta, że w ciężkich chwilach przez państwa został przygarnięty.
— A ja pani mówię, że nie pamięta! Nauczycielka na przykład — nie pamięta! Zapomniała już, jak ją do nas, ile lat to będzie? Chyba szesnaście? Piotrowski przyprowadził zmarzniętą i ledwo żywą. Ogrzaliśmy, nakarmili, kąta udzielili, a teraz...
— Pani Janina do dziś za to wdzięczna i...
— Do dziś? Dziś właśnie przechodziła przez nasz pokój i jak nie zacznie się krztusić! „Ach, ile tu dymu!" — mówi. A cóż to, czy mój mąż we własnym mieszkaniu fajki zapalić nie może? A na pursiczan * go nie stać. Nie stać i już. Przed wojną, owszem, tylko pursiczan palił-— ale .to były inne czasy. Sublokatorzy
* Pursiczan — drogi gatunek tytoniu.
wtedy za komorne płacili! Darmo nie mieszkał nikt. i niech pani nie wymaga, żeby mi się to podobało! /
Pani Aniela poczuła się ostatnimi słowami dotknięta, chciała coś odpowiedzieć, ale zza drzwi korytarzyka, łączącego kuchenkę z pokojem Szafrańców, wyjrzała siwa i lekko trzęsąca się głowa.
— Leoniu, duszko, co ty tak długo? Słońce świeci, jakby to już koniec marca. Może wyszlibyśmy po śniadaniu na spacer?
— Idę, Franiu, idę. Już herbata gotowa. Zaraz siądziemy do śniadania.
Pielęgniarka odęła wargi, zreflektowała się jednak po chwili. Nikt tu przecież darmo nie mieszka. Ile kwaterunek wyznaczył, tyle każdy płaci. A że nie Szafrańcom...
Rozmyślanie pani Anieli przerywa wejście nauczycielki.
— Dzień dobry! Czy nie przeszkodzę, jeżeli tupo-prasuję? Nie mogę się kaszlu pozbyć. A przyznam się, że w tym mieszkaniu nie tylko kasłać, ale obawiam się nawet głośniej oddychać.
— Moja złociutka, niech się pani tak ciągle nie martwi. Spokój człowiekowi do zdrowia potrzebny.
— Łatwo pani mówić o spokoju: nie musi pani chodzić przez pokój Szafrańców.
— I pani tu przecież u siebie. Lokatorem pani jest, nie żadnym sublokatorem.
— Tak i mnie się zdaje. Ile to lat, ile pieniędzy każdy z nas wkładał: a to drzwi, a to podłoga, a to piece. A Szafrańcowa ciągle: własne mieszkanie. Co oni mieliby z tego mieszkania, gdyby nie Piotrowski i nie pan Michał! Pierwszej zimy, kiedy pani tu jeszcze nie było, to nawet wodę trzeba było nosić z Wisły, opał z gruzów wykopywać. A oboje Szafrańcowie przecież
ciężko chorowali. Gotowałam wtedy dla wszystkich, prałam, nie patrząc na nic, a teraz...
— I oni to pamiętają, pani Janino. Pamiętają. Pani Leontyna nie raz, nie dwa opowiadała mi, jaki to straszny był ten pierwszy rok. Ale niech pani wyrozumie: starzy ludzie, jedynego syna wojna im zabrała, nikogo nie mają.
— Synowa i wnuk żyją.
— Za morzami, za oceanami!... Szafrańcowa na wątrobę chora, dlatego taka gorzka. I wygód na starość nie mają, bo ten przechodni pokój...
— Przecież sami nie chcieli innego zająć! Nie pamięta pani? Czernik proponował kiedyś, że on się do środkowego przeprowadzi. Nie chcieli!
— Pewnie dlatego, że najcieplejszy i balkon ma na południe. Pan Franciszek lubi te swoje doniczki.
— A mnie, pani Anielo, wydaje się, że ten pokój dlatego wolą, bo z niego widzą, co się w całym mieszkaniu dzieje. Pani Leontyna siedzi na fotelu tuż przy firance i kto tylko przechodzi do kuchni czy łazienki, wygląda zza niej, aż to czasem doprawdy krępuje.
— Może tak i jest — zastanawiała się pani Aniela — może to ich rozrywka? Widzi pani: ja mam swój szpital, pani — szkołę, Piotrowski — biuro, a pan Michał swoją fabrykę, nawet chłopcy Piotrowskich mają jakieś obowiązki, a oni co? — tylko starość, tylko dolegliwości...
Tu pani Aniela westchnęła ciężko, ale że to nie pasowało ani do jej rumianej twarzy, ani do pogodnego usposobienia, obróciła myśli i rozmowę ku weselszym sprawom.
— Jaką ja dziś kartoflankę na żeberkach gotuję, palce lizać. Zapraszam panią na obiad.
— Nie, nie, dziękuję pani bardzo — wymawiała się nauczycielka. — Zaprosiła mnie już koleżanka.
Wróciła do swojego pokoju, gdzie po słonecznej
10
kuchni — wydało się ciemno. Tu zimą słońce zaglądakr tylko z samego rana. Stanęła przy oknie i twarz jej rozpogodziła się od pięknego widoku. Skuta lodem Wisła migotała srebrem w zimowym słońcu. Na tym tle wesoło czerwieniały pędzące autobusy. Chodnikiem Wybrzeża spacerowało wielu dorosłych, dzieci, pchano wózki z niemowlakami, tu i ówdzie szedł statecznie lub wyrywał się ze smyczy pies.
O koleżance — to była tylko wymówka. Nigdzie nie pójdzie, z nikim się nie umawiała i nikt na nią nie czeka. Od dawna już przyzwyczaiła się do samotnych niedziel i świąt. Lubiła swoją pracę. Z przyjemnością codziennie spieszyła do pobliskiej szkoły, ale po lekcjach, w domu, najwięcej pragnęła ciszy i spokoju, co właśnie w tym wspólnym mieszkaniu zdarzało się rzadko.
Dwaj synowie Piotrowskich byli zdrowi i dosyć krótko trzymani, ale przecież to były dzieci. Słychać było ich obu przez ścianę tak samo dobrze, jak i radio, i maszynę do szycia.
„Ach — myśli pani Janina — gdyby Szafrańców umieścić wjakimś Domu Starców, mieliby tam na pewno wygodniej. Piotrowscy przenieśliby się wtedy na tamtą stronę. Ich pokój zająłby Czernik. Lubi on, co prawda, od czasu do czasu wypić, wraca wtedy bardzo wesoły i późno w nocy. Ot, jak i wczoraj, ale to bywa raz na jakiś czas, nie co dzień... Tak, pomimo wszystko za ścianą byłoby spokojniej. A Piotrowskim przydałyby się dwie izby. Dzieci miałyby lepsze warunki do nauki..."
W tym momencie pani Tołłoczko przypomina sobie wczorajszą radę pedagogiczną. Omawiano na niej postępy uczniów. Obiecała matematykowi, że pomówi z ojcem Witka. Nie lubi takich rozmów, ale co robić?
W pokoju Piotrowskich ciasno, lecz czysto i przyjemnie. Łóżka starannie zasłane. Świeże firanki w oknie.
Pan Feliks odkłada na widok nauczycielki „Życie Warszawy" i podsuwa jej krzesło. Pani Piotrowska przeprasza, że stół umączony, ale właśnie robi makaron. Heniuś siedzi przy aparacie radiowym, a Witek ogląda swój zbiór filumenistyczny, naklejony na... drzwiach
szafy.
— Niech pani sobie nie przeszkadza... To ja przepraszam, że przychodzę może nie w porę, ale obiecałam koledze. Witku, o ciebie chodzi. Grozi ci dwója z matematyki, a z fizyki ledwo, ledwo na trójkę wyciągasz.
— Dwójka z matematyki! — ze zgrozą złożyła umączone ręce pani Irena. — Za co?
— Niewiele do tego, co powiedziałam, mogę dodać — ciągnie pani Tołłoczko. — Matematyk mówi, że Witek ostatnio coraz częściej przychodzi do szkoły z nie odrobionymi zadaniami.
Witek rzuca rozpaczliwe spojrzenia to na okno, to na drzwi, to na makatkę z krasnoludkami, zawieszoną nad tapczanem. Znikąd ratunku...
Cała niedziela zepsuta! Mieli przecież iść po obiedzie na film Disneya, a potem na MDM obejrzeć wystawy. Zamiast tego — poważna rozmowa z ojcem. Rozmowa, to znaczy: ojciec mówił, mama, jak zawsze, zniecierpliwiona długimi przerwami między jednym jego zdaniem a drugim, wtrącała swoje, a Witek przez cały czas myślał: „Żeby to się już raz skończyło..."
Oczywiście po południu został sam w domu. Po takiej nowinie nie mógł na nic innego liczyć.
Każdy, każdy w niedzielę ma trochę odpoczynku i rozrywki, a jemu ojciec kazał usiąść nad zadaniami. Do samego wieczora obliczać te wstrętne procenty, które go nic a nic nie obchodzą! Nie obchodzą? Obrzydzenie go bierze na sam dźwięk: procent. Nie lubi matematyki. A jeszcze bardziej nie lubi pani Tołłoczko.
12
To prawdziwe nieszczęście mieszkać w jednym mieszkaniu z nauczycielką z tej samej szkoły.
Po kolacji ojciec sprawdził wszystkie zadania. Poprawił błędy, których było sporo, i zaraz kazał iść spać. Witek ani spojrzeć nie śmiał na półkę, gdzie leżała do połowy dopiero przeczytana fascynująca „Wyspa Skarbów".
Odwrócony do ściany usypiał prawie, kiedy do jego uszu dobiegł szept matki:
— ...ona do nas coś ma... Na Witka się uwzięła...
— Zdaje ci się, Irenko. I mówiłem: nie broń go, sam widzę, że osioł. To, co przerabiają, wcale nietrudne.
— Może on głowy do matematyki nie ma?
— Ma, nie bój się. A zresztą, niech pracowitością dołoży.
— I warunków tu do nauki brak. Stół zawsze zajęty, radio gra, maszyna brzęczy. Henio na głos czyta. Ach, gdyby nauczycielka wyprowadziła się! Słodka godzino! Mielibyśmy dwa pokoje...
— Kobieto, zastanów się, gdzie ona może się wyprowadzić?
— A czy to nie powinni dać mieszkania nauczycielom przy szkole?
— Mówisz, jakbyś po tym świecie nie chodziła.
— Może by do rodziny gdzie pojechała? — nie ustępuje matka. — A może Czernik przyżeniłby się do jakiegoś mieszkania i ona zajęłaby jego pokój.
— A może Szafrańców zabrałby ten wnuk z Ameryki? A może przysłałby im domek z ogródkiem? — głos ojca jest wyraźnie podenerwowany. — Co za głupstwa przychodzą ci do głowy? Należy nam się większe mieszkanie i dostaniemy. Nie bój się! Przecież ta rudera wiecznie stać nie będzie.
13
— Tak? „Nie bój się". Ile już komisji było i co? Czekaj tatka latka. A na chłopaku wszystko się skrupia.
— Żałuj go, żałuj. Aleja go przypilnuję. Jeżeli mu tu za głośno na lekcje, to niech w kuchni odrabia. Przecież tam po południu spokój. Nikomu nie przeszkodzi.
— Może nie przeszkodzi, a może i przeszkodzi — mówi filozoficznie matka — w takim kołchozie to i kichnąć człowiekowi głośniej nie wolno.
Za firanką u Szafrańców też układają się do snu.
— Leoniu, duszko, sprawdź no jeszcze, czy gaz w kuchni dobrze zamknięty.
— Zamknięty. Drzwi od kuchennych schodów też, bo Grudzińska wcześnie dziś wróciła. Ja to się tylko złodziei boję. Niby nic nie mamy, a jednak... I ten przechodni pokój: ani się zamknąć, ani nic. Mnie się to nie podoba. We własnym mieszkaniu, a niczym na środku ulicy... Sam ajiioł archanioł nie wytrzymałby tu. Żeby tak Piotrowskim dali mieszkanie, jak obiecują, to mechanik przeniósłby się na ich miejsce, a my zajęlibyśmy te obydwa...
Pani Aniela siedzi u siebie z ciepło przytulonym u nóg Pimpusiem i przyszywa guziki do świeżo wypranego szpitalnego fartucha. I ona wzdycha do własnego oddzielnego mieszkania. I ona przymierza myślą różne możliwości: może dobudują skrzydło do szpitala? A może trafiłoby się gdzie wynająć? Zgodziłaby się na najmniejszy pokoiczek, byleby oddzielnie, byleby nie we własnym mieszkaniu Szafrańców. Nawet taki śliczny jamnik, jak Pimpuś, przeszkadza, kiedy sobie szczeknie!...
Ach, gęsto w tym mieszkaniu. Za gęsto od ludzi, zwierząt i kłopotów. Za gęsto.
Kiedy tak pani Aniela rozmyśla i ściele do spania
14
swoje łóżko, o którym, biorąc pod uwagę wiek i wagę właścicielki, można by powiedzieć: zbyt spartańskie — nawet nie przypuszcza, że to mieszkanie zagęści się jeszcze i jeszcze. I to niedługo.
Było chyba dobrze po południu, bo pani Szafrań-cpwa zmywała obiadowe talerze, kiedy do drzwi przedpokoju zadzwonił ktoś. Raz nieśmiało, a po raz drugi energiczniej.
Pan Franciszek spał po obiedzie i można było wtedy z armat strzelać, nie obudziłby się. Piotrowska, jeżeli szyła na maszynie, też dzwonka mogła nie dosłyszeć, więc pani Leontyna, która pomimo włażącego na kark siódmego krzyżyka słuch miała doskonały, obtarła ręce i poszła otworzyć.
Za drzwiami stała drobna i młoda jeszcze, ale zmize-rowana kobieta z pękatym koszykiem w ręku. Obok niej kilkunastoletni wyrostek przytrzymywał na ramieniu walizkę.
To była siostra pana Czernika, mieszkająca stale na przedmieściu Łodzi.
— Proszę, proszę, pani Jadziu! Ale pan Michał jeszcze z roboty nie wrócił — informowała Szafrańcowa, przyglądając się chłopcu, którego widziała po raz pierwszy.
— Dzień dobry pani. To mój syn, Michał, przyjechał ze mną, bo... tak się nam wszystko nie układa... Miałam wczoraj przyjechać, ale mój mąż pochorował się — mówiła matka Michała odwracając oczy. — Na brata zaczekamy, pewnie już niedługo przyjdzie.
Szafrańcowa wróciła do kuchni, kiwając do siebie głową. Domyślała się, co to za choroba. Nie, nie, to
się jej nie podobało. Słyszała od Czernika, jak nieszczęśliwie trafiła jego siostra, wychodząc po raz drugi za mąż. Ten chłopak to pewnie po pierwszym mężu. Zdrowy, rozrośnięty, niepodobny do zabiedzonej może chorobą, a może losem — matki.
Kończyła wycierać talerze, kiedy do kuchni wsunęła się pani Jadzia.
— Ja bym trochę zupy ugotowała — prosiła — tylko że garnka nie mam.
— A niech pani weźmie mój — zapraszała pani Szafrańcowa. — O te, co tu stoją, to moje. Te trzy. Trzy garnki! — powiedziała tragicznym głosem i powtórzyła raz jeszcze: — Trzy garnki całego kramu! To mi się ma podobać? Czyja kiedy mogłam sobie wyobrazić, że w tej kuchni... Ach, co to była za piękna kuchnia! Tu w tym miejscu stał kredens z porcelaną i szkłem, takim do codziennego użytku, bo cenniejsze stały w jadalni, w tym pokoju, co teraz mieszkamy. W gruzach na podwórzu znalazłam kawałek naszego półmiska, w drobne różyczki ze złotym paskiem — pokażę pani kiedyś. Ćmielowski serwis na dwanaście osób... Ani talerzyka złodzieje nie zostawili.
— Walki tu były straszne. Całe domy, a nie dopiero talerze rozniosło — wtrąciła pani Jadzia.
— Niech pani lepiej powie: wyniosło! — oburzyła się pani Szafrańcowa. — Na przykład garnki: nawet śladu po nich nie zostało! A miałam jeden komplet emaliowanych, takich miodowego koloru z brązowym brzegiem, a drugi — aluminiowych, od takiego do takiego — rozwiodła rękami. — A patelni, a rynek różnych! Do konfitur był specjalny miedziany rondel z długą, drewnianą rączką. Ale co to mówić — machnęła ręką i odwróciła temat rozmowy. — Nie wygląda pani na takiego dużego syna. Zdrowy chłopak. Ile ma lat?
— Na czternasty mu idzie, ale w nieboszczyka ojca
kl
się wdał. Będzie pewnie, jak on, wysoki i mocny. Do jedzenia też ma spust, o ma!
— A w pracy pani pomaga?
— To cały gospodarz! I wszystko mu tak zgrabnie idzie, czy na gruncie, czy dach zreperować, czy z koniem, czy drzewa urąbać! Jak stary, tak wszystko zrobi.
— Ma pani pociechę — przyświadczyła pani Leon-tyna, rada rzadkiej okazji do pogawędki.
— Ano, pociecha — przytaknęła pani Jadzia, w której zręcznych rękach kartofle obracały się jak w precyzyjnej maszynce, sypiąc w koszyk długie cienkie łupiny — ale i zmartwienie. Robotny chłopak i rządzić chce. A za młody przecież... i mój drugi nie lubi tego. — Westchnęła i zamilkła, chociaż pani Leontyna ciekawie nastawiła uszu.
Nie dowiedziała się jednak już niczego więcej na ten temat. Do kuchni, pomimo że pierwszy raz w tym mieszkaniu, znalazł drogę Michał.
— Mama wie — mówił prędko — za oknem u wujka gołębie z ręki jedzą. Nie boją się nic a nic — uśmiechnął się.
— Ależ ty masz tych zębów! — dziwiła się pani Szafrańcowa — chyba więcej niż każdy człowiek.
Rzeczywiście, w pospolitej, niczym nie odznaczającej się twarzy chłopca uśmiech przykuć musiał uwagę każdego. Równe i gęste zęby świeciły reklamową białością. Wzroku od nich nie można było oderwać.
— Mój syn też... — zaczęła pani Szafrańcowa, ale nagle obróciła się do drzwi i szybko, dziwnie szybko opuściła kuchnię.
— Co? Co ona? — zapytał szeptem Michał spoglądając na matkę.
— Cii — położyła palec na ustach — ich syn zginął w powstaniu. Tu, na Starówce — wskazała głową w stronę widoku zza okna. — Jedynak.
16
17
O tym, że Michał zostanie u wujka, czyli u pana Czernika, na stałe, dowiedzieli się mieszkańcy domu dopiero wieczorem.
Można się było, co prawda, czegoś niecodziennego domyślać z odgłosów, jakie dochodziły z pokoju pana Michała. Siostra do niego przyjeżdżała już nieraz, ale nigdy nie słyszano takiej — powiedzmy delikatnie — głośnej rozmowy.
— Chrzestny chłopakowi jesteś! ¦— wołała wśród płaczu kobieta. — Może nie?
— Jestem, ale zastanów się, jak ja sobie z tym kłopotem poradzę? — odpowiadał zły i trochę przestraszony głos Czernika.
— A co ja mam zrobić? Co? To już cię nie obchodzi? — szlochała pani Jadzia. — Brat jesteś? Brat! Innego wyjścia nie mam! Chyba koniec ze sobą zrobię.
— Jadziu, uspokój się! — wołał jeszcze bardziej przestraszony pan Michał. — Żebym chociaż kobietę miał, ale tak? Przecież to dziecko!
— Jakby wujek miał żonę, to ja bym tu wcale nie przyjechał — oświadczył beztrosko Michał. — Już by mnie ona przywitała! Mama, nie trzeba się martwić. Jak wujek nie chce, to nie. Niech tylko da przenocować. Jutro coś znajdę. Świat nie torba.
Po tym oświadczeniu rozmowa potoczyła się spokojniej, wreszcie pan Michał wyszedł i zapukał do drzwi nauczycielki.
Heniuś, który ze wszystkich lokatorów był z panią Janiną w najlepszej komitywie, siedział właśnie u niej przy niskim stoliku i z wysuniętym językiem gorliwie odrabiał lekcje. Zapisując całą stronę wyczytaną z elementarza nowiną, że „Ala ma kota" — był niemym świadkiem rozmowy pana Michała z nauczycielką. I —jak mógł i umiał — powtórzył zaraz Witkowi.
18
— Ten duży chłopak będzie tu mieszkać. Pan Michał prosił panią nauczycielkę, żeby go wpisała do szkoły.
— Do której klasy? — pytał zaciekawiony Witek.
— Do szóstej.
— Do szóstej? — zdziwiła się pani Piotrowska. — Taki duży do szóstej? Pewnie się przesłyszałeś.
— Do szóstej — upierał się Henio. — Pani powiedziała, że pomówi z panem kierownikiem. Bo pan Michał mówił, że ten chłopak się zepsuje, nie, nie zepsuje, tylko zmarnuje, bo się ze swoim ojcem bije.
— Heniu, nie pleć głupstw — podniósł głowę znad gazety ojciec. — To nieładnie podsłuchiwać, kiedy
starsi mówią.
— Nie podsłuchiwałem, tylko słyszałem. I jeszcze pan Michał mówił, że ta matka płacze, a oni się zabijają. Ale się przecież nie zabili... Witek, co? Jakby się zabili, toby przecież tego chłopaka tu nie było? Ale ta pani płakała naprawdę. Wszystko było słychać.
Piotrowscy przerzucili się wzrokiem. Byli trochę zaniepokojeni.
— Będę miał kolegę! — ucieszył się Witek.
— No, z tym koleżeństwem to się zanadto nie spiesz — powiedziała matka. — Jeszcze nie wiadomo...
— Nie wiadomo... — powtórzył rozgoryczony chłopiec. — Jak chcę gdzie dalej iść: „nie wolno", bo też „nie wiadomo"... A tu każdy będzie wiedział...
— Zobaczy się... — ciągnęła matka.
— Nieraz to mi aż zazdrość — nie ustępował Witek. — Inne chłopaki chodzą, kolegują. Nawet te
chuligany...
— Co się nie wyrabia na tym świecie! .— pani Irena rękami klasnęła. — Feliks, ty nic nie słyszysz? Rodzone dziecko chuliganom zazdrości!
— Cicho, dajcie mi poczytać! — opędzał się pan Feliks. — Witek, nie denerwuj matki. Irenko, na oczach
19
tu będą, racja. Chłopak rzeczywiście musi mieć jakieś towarzystwo.
— Brata ma.
— Brata, brata! — Witek czuł, że ma ojca za sobą. — Co taki brat? Czy ja mogę z nim o czym porozmawiać? No choćby o lekcjach?
— Możesz — zapewnił Henio z całą powagą. — Patrz, jak ładnie napisałem „Ala ma kota". Pani mnie pochwaliła.
Rodzice znowu wymienili spojrzenia. Tym razem we wzroku ojca widać było rozbawienie. Matka westchnęła ustępliwie.
Nauczycielka pomyślnie załatwiła sprawę szkoły. Pochwaliła się tym pani Anieli, która przyniosła jej nową receptę na ziółka od kaszlu.
— Chłopak trochę kanciasty — mówiła — ale wydaje się rozgarnięty...
Tak więc Michał pierwsze wrażenie wywarł dobre. Jedynie u Szafrańców słychać było pełen pretensji głos pani Leontyny:
— Takie to teraz porządki. W twoim własnym mieszkaniu każdy się rządzi, jak chce. Ani nie zapyta, czy mi się spodoba, ani nie poprosi. Ja ci mówię, Franiu, ludzie się teraz zrobili straszni. Żadnej kultury, żadnej przyzwoitości ani śladu. Nie podoba mi się to, o nie!
Witkowi nowy kolega zaimponował. I to, że taki duży, mocny, i to, że tak sobie śmiało poczynał w domu i w klasie z kolegami. Żadnego skrępowania nie było w nim ani krzty. Na trzeciej pauzie rozmawiał już jak ze starymi znajomymi.
— Ale masz graby! — podziwiał Jędrek Przeździecki, najwyższy w klasie chłopiec, duże, leżące na ławce dłonie Michała.
- Od roboty — wyjaśnił Michał. — Orać, kosić,
20
wszystko potrafię. Rękę mam wyrobioną. No, kto się ze mną spróbuje?
Wystąpił osiłek klasowy, Jurek Wieczorek. Usiedli naprzeciw siebie, łokcie oparli o ławkę i chwycili się dłońmi. Po niedługiej chwili zwyciężył Michał.
— To nam przybył już drugi mocny w garści! — zawołała kpiąco Grażyna Suzikówna, niezadowolona, że Michał do tej pory nie zauważył jej, najładniejszej dziewczyny w klasie. — Waligóra! Ale w tabliczce mnożenia pewnie słabszy, co?
Ton był wyraźnie zaczepny. Michał wstał, odsunął któregoś z chłopców, by mu nie zasłaniał widoku, i przyjrzał się Grażynie uważnie, jakby ją dopiero teraz
zobaczył.
— Jak bozie-kozie! Takiego rudzielca w całej naszej szkole nie było. I do tego w czerwonych pończochach? Coś pięknego!
W ostatnim wykrzykniku było tyle drwiny, że i Grażyna, i jej przyjaciółka Danka zapłonęły gniewem. W tej chwili do klasy wszedł matematyk.
— Proszę pana, mamy nowego kolegę! Nowy dziś przyszedł, nowy uczeń! — padały okrzyki.
— I od razu zaczyna z dziewczynami. Wsiowy!... — informowała pośpiesznie Danka Majewska.
— Skarżypyta! — zasyczało z kilku miejsc.
— Nowy? Który to nowy? — zainteresował się nauczyciel.
Michał wstał.
— Jak się nazywasz?
— Michał Kowalski.
— Gdzie chodziłeś do szkoły?
— W Łodzi.
— Dlaczego mówisz „wsiowy"? — zwrócił się do
Danki nauczyciel.
— Słyszała, że u matki orałem i kosiłem — tłumaczył
21
pobłażliwie Michał. — A zaczynać to ona sama zaczęła. Ja się do nich nie odzywałem, a kiedy zaczęła, powiedziałem o tej rudej, że ruda. Przecież to prawda, nie?
Dziewczęta patrzyły na Michała ze zgrozą, chłopcy śmiali się otwarcie. Nauczyciel powiedział pogodnie:
— Prawda — piękna rzecz. I zawsze cię będę namawiał do mówienia prawdy. Z jednym wyjątkiem: miej względy dla wyglądu płci pięknej. Okraś czymś swoje w tej mierze uwagi, tego wymaga tak zwane dobre wychowanie... A teraz — skoroś taki zwolennik prawdy — proszę, wyjdź do tablicy i powiedz nam prawdę o swojej znajomości z matematyką, nauką mądrą i wspaniałą.
Pan Grzybowski był bardzo wymagającym nauczycielem. Nie można się było u niego wykręcać sianem. Albo się umiało, albo nie. W tym drugim wypadku nie pomagały żadne tłumaczenia. Słuchał, owszem, ale dwójkę stawiał nieodmiennie.
Toteż klasa z zaciekawieniem obserwowała nowego kolegę. Jak sobie poradzi? Chłopcy współczuli mu na zapas. Wiadomo: nowemu uczniowi trudno od razu przystosować się do wymagań nowej szkoły.
— Podyktuję zadanie. Ty, Kowalski, zapisz je na tablicy, reszta — w zeszytach. Rozwiązujcie wszyscy. Kto skończy, niech się zgłosi.
Trzeba było obliczyć koszt cegły, której cena za 100 sztuk między zamówieniem a odbiorem spadła, oraz wyrazić obniżkę kosztów w procentach.
Michał pierwszy powiedział „już". Matematyk podszedł do tablicy, sprawdził i orzekł:
— Nieźle!
Michał nie wiedział, że „nieźle" w ustach pana Grzybowskiego znaczyło to samo, co „całkiem dobrze". Rozwiązał równie szybko i bez błędu jeszcze kilka przykładów, a wracając od tablicy poszukał wzrokiem Danki
22
Majewskiej. Spuściła szybko oczy, ale zdążył zobaczyć w nich błysk niechęci.
Po lekcjach w szatni szósta klasa tłoczyła się przy wieszakach. Michał sięgając po swoją ciepłą kurtkę natknął się na obie przyjaciółki. Grażyna spojrzała na niego podnosząc głowę i prychnęła pogardliwie.
— Nie złość się, nie złość — powiedział pojednawczo Michał. — Po mojemu to tak: żadne takie „cud-miód--ryba-kit" nie jesteś. Co to, to nie. I do Bardotki też ci daleko. Nawet z ulgową taryfą — ucho od śledzia! Ale jak się dobrze przyjrzeć, dziewczyna z ciebie niczego.
— Co? Co za jakiś „cud-miód"? — rzuciła się Danka, ale pociągnięta przez przyjaciółkę, wyminęła Michała z wysoko zadartym nosem.
Powiedzonko chwyciło. Krztusząc się od śmiechu, klaszcząc z uciechy w dłonie, chłopcy długo wołali w szatni: „Cud-miód-ryba-kit!!!"
Witek wracał z nowym kolegą dumny, jakby do jego powodzenia w klasie przyczynił się osobiście.
— Aleś im pokazał! — mówił. — Te dwie jadą na samych piątkach i już im się całkiem w głowie przewróciło. Każdego chłopaka mają za byle co, nawet tych bardzo zdolnych, a takich... — chciał powiedzieć „jak ja", ale się powstrzymał i zakończył — średnich, to nawet za psi pazur nie uważają. Dostały dziś po nosie.
— No! — powiedział krótko Michał, wyrażając tym jednym wykrzyknikiem swoje zdanie o sytuacji.
— Co to właściwie miało znaczyć? — siląc się na obojętność pytała Grażyna w drodze do domu. —Cud-miód to chyba... nic takiego...
— Nie wiem. Ale, zobaczysz, to będzie okropny chłopak. Ja ci mówię — taki jest... jakiś...no, brutalny po prostu.
¦H
— Uhm — potaknęła Grażyna. — On jest zupełnie inny niż nasi chłopcy. A jakie ma zęby, widziałaś?
Danka milczeniem zbyła pytanie przyjaciółki.
„Czego on chciał od moich pończoch? — myślała tymczasem Grażyna. — Co go obchodzi, czerwone czy inne...?"
Jednak nazajutrz przyszła w czarnych i ogromnie ją obeszło, że Michał tego nie zauważył. Za to Danka spostrzegła odmianę natychmiast. Uważniej przyjrzała się nowemu koledze. Tak! Coś w nim zwracało uwagę.
— ...A kreda to mu tylko latała w ręku — opowiadał matce przy obiedzie Witek. — Wszystko umiał. Tam i z powrotem. Matematyk włosy głaskał, to znaczy, że zadowolony. A Michał jakby nigdy nic.
— Skromny, to dobrze. I nieźle mu z oczu patrzy. Ucz się z nim razem, na pewno ci pomoże i wytłumaczy, czego nie rozumiesz. Starszy od ciebie, to i mądrzejszy — stwierdziła matka, pocieszając samą siebie.
Michał nie pochwalił się wujkowi matematycznymi sukcesami. To pani Piotrowska powiedziała o nich, prosząc jednocześnie, żeby chłopcy razem odrabiali lekcje. Pan Czernik, któremu pochlebiało uznanie dla siostrzeńca, chętnie się zgodził. Zreperował nawet stojący pod oknem duży kuchenny stół, który utykał na jedną nogę.
Po południu chłopcy zasiedli w kuchni.
— Teraz nawet przez tych parę godzin spokoju nie będzie — zrzędziła pani Szafrańcowa, robiąc pończochy na drutach. — Będą się kręcić w obie strony. I naśmie-
24
cą. I krzyku narobią! Ja ci mówię! Na stare lata żeby ciszy upragnąć! Nie podoba mi się to. O, nie!...
Witek i Michał siedzieli przy stole i rozmawiali. O czym, tego słychać nie było, bo drzwi jedne i drugie za sobą zamknęli. Aż zniecierpliwiona i zaciekawiona Szafrańcowa zaglądała tam kilka razy.
Michał uporał się bardzo szybko z matematyką.
— No, wyszło ci? — zwrócił się do Witka.
— Jeszcze nie — jęknął, gryząc na próżno koniec długopisu. — Nie wiem, jak zacząć.
— Popatrz, jak u mnie — podsunął zeszyty. — O, najpierw trzeba ten procent pomnożyć i dodać, a potem odjąć od całości gruntów, wtedy będziesz miał nieużytki. Rozumiesz?
— Nie — przyznał uczciwie Witek. — Nie rozumiem. Dlaczego pomnożyć?
— No, bo wtedy ci wypadnie, ile będzie ornego pola. Rozumiesz?
— Nie — powtórzył Witek. — Wytłumacz jaśniej. Michał przyjrzał mu się z uwagą.
— Ja nie jestem lampa, wiesz? Nic ci tu jaśniej nie zrobię. Masz tępą głowę.
— Tępą, tępą — Witek poczuł się dotknięty. — Jesteś ode mnie starszy, to ci łatwiej.
— Gadanie! Kiedy powtarzałem piątą klasę, też mi mówili: „Mądryś, już to robiłeś". A nieprawda, od pierwszego razu wszystko rozumiałem. Bo mam tu pomyślunek!... — stuknął się ołówkiem.
— To dwa lata siedziałeś?
— Czego tak oczy wytrzeszczasz? Siedziałem, owszem, dwa lata w piątej. No to co? W szóstej bym też siedział. Dyrektor już matce mówił. Dlatego mnie tu do wujka...
— Ale dlaczego?... — zaczął Witek.
— Dlaczego? Głupie pytanie. Spróbowałbyś. Ze
26
szkoły przyszedłem: zabieraj się do roboty. Ugotuj, daj małym jeść. Pozmywaj. A rąbanie drzewa, a świniak? W zagrodzie — zawsze robota, a to płot się zawalił, a to w dachu dziura. Wszystko było na mojej głowie.
— A mama, ojciec?
— Mama do fabryki szła. Kiedy wróciła, też roboty miała dosyć: pięcioro ludzi. A on, ojczym, nie ojciec — leń i pijus. Co zarobił, wszystko przepił. Jak mama coś mówiła, to krzyczał: „Za swoje piję". I do bicia się brał. A ja mamy bić nie dam. Raz wziąłem na niego pogrzebacza. Silniejszy ode mnie — Michał się zasępił — tak mnie wtedy sprał, że dwa dni leżałem jak nieżywy. Uczyłbyś się, co?
Witek siedział oniemiały. Więc ten Michał... Prawdę Heniuś wtedy słyszał: bil się z ojczymem, nie uczył się...
— A ja myślałem, że ty jesteś mocny we wszystkim — powiedział.
— Zupełnie mocny jeszcze nie jestem — stwierdził otwarcie Michał — ale mama powiedziała, że wdałem się w ojca. Ojciec był siłacz! I jak tylko urosnę... to on zobaczy. Niech spróbuje mamę tknąć!...
— Ja myślałem: w nauce — sprostował Witek.
— W nauce — to przeważnie z matmy. Wszystko od razu kapuję. I nikt mi nie potrzebuje wyjaśniać — spojrzał na Witka z góry — ale z czego innego to... tak sobie.
— Tu będziesz miał na naukę cały czas...
— Coś ty? Cały czas? Po co mi to?
— Jak to po co? Przecież — trzeba się uczyć... — Witek nigdy się nie zastanawiał nad takimi sprawami i aż mu słów brakło. — Wszyscy się przecież uczą. Trzeba zdobyć wykształcenie...
— Owszem, powszechniaka skończę. A że po dwa lata w klasie? Dziura się w niebie nie zrobi. Potem do robo-
27
ty gdzieś pójdę, pieniądze będę zarabiać. Ojczym żadnej szkoły nie kończył, a żebyś ty wiedział, ile nieraz forsy miał! Tyle, że łobuz, na dom nic nie chce dać!
— Michał, jak ty tak możesz! — Witek ze zgrozą słuchał i aż obejrzał się na drzwi.
— A co? Może nieprawda? Co byś powiedział, gdyby twój ojciec...
— Tatuś mamie wszystko co do grosza oddaje — mówił z dumą Witek. — Mama wszystkimi pieniędzmi rządzi.
— On nie dawał nic. Czasem byle co małym kupił, i tyle. Ale do rozkazywania się rwał: „To zrób tak, a to tak". A figa! Mojego ojca dom. Żeby mną kto rządził? O, co to, to nie!...
Widząc, że Michał składa książki, Witek spytał zaskoczony:
— A reszta lekcji? Jeszcze przecież polski i geografia. Myślałem, że razem wszystko...
— Ucho od śledzia widziałeś? No to i mnie tu dłużej nie zobaczysz. Dla świętego spokoju odrabiam pisemne. Z resztą dam sobie radę i tak.
Witek na wpół z podziwem, na wpół z powątpiewaniem kręcił głową.
— A co, w waszej szkole nie podpowiadają? — uśmiechnął się szeroko Michał. — Nie pomożesz w razie czego?
— Podpowiadają, owszem. Pomogę... — Witek znowu obejrzał się na drzwi. — Ale jak nauczyciel zauważy, to marny los.
— Nauczę cię podpowiadać na medal. Znam sposób. Sam go wymyśliłem. No, cześć pracy, kujonie! Zeszyt do rachunków zostawiam ci, zadanie możesz odwalić. Ale nie za darmo: ty mi w polaku pomożesz, bo te... wypracowania — śmierć moja! Nie lubię wymyślać żadnych bzdur z głowy.
28
— A... a co teraz będziesz robić? — zapytał nieśmiało Witek.
— Teraz? Głupie pytanie. Cała Warszawa moja. Muszę się ze stolicą zapoznać, nie? Cześć, pracusiu!
Nie, pracusiem Witek nie był. Co to jest podpowiadanie i ściąganie, i wagary — wiedział nie od dzisiaj.
0 wagarach, co prawda, tylko w teorii.
A Michał!... Witek dopiero teraz głęboko zaczerpnął powietrza. Bo przed chwilą aż mu dech zapierało.
1 na ojca, czy na ojczyma, rękę podnosi, i na drugi rok nie wstydzi się zostać, i lekcji nie będzie odrabiać... Wcale, niczego się nie boi!... I mocny! I na pewno nie jest zły. O tej nauce chyba tylko tak gada. Uczyć się będzie. Będzie musiał przecież dziennik ze stopniami pokazywać wujkowi.
Z matematyką co prawda paskudnie wyszło! „Odwal z zeszytu i cześć!" I jeszcze: „tępy jesteś". Sam dwa lata w jednej klasie — i nietępy!... O, nie, bratku! Kto tępy, to się na ostatku okaże.
I Witek bohatersko bierze się znów do zadań. Próbuje tak i tak. Nie rozumie, zgaduje. Nie wychodzi...
Zrezygnowany, otwiera zeszyt Michała i uważnie, działanie po działaniu, przepisuje do swojego domowego zeszytu.
Nagle do kuchni wchodzi nauczycielka. Na złodzieju czapka gore. I Witek drętwieje na chwilę.
Pani Tołłoczko nie zwraca jednak żadnej uwagi na chłopaka. Jest roztargniona i niespokojna. Stawia ron-delek na fajerce, czeka i dopiero po chwili spostrzega, że trzeba zapalić gaz. Dotyka ręką skroni, patrzy na Witka, otwiera usta, jakby chciała coś do niego powiedzieć, i nagle bez słowa opuszcza kuchnię.
Dopiero kipiące mleko wyrywa Witka ze zdumienia. Szybko zakręca gazowy kurek, ale przykry swąd już na-
29
pełnia kuchnię i korytarzyk, od którego nauczycielka nie zamknęła drzwi.
— Skaranie boskie! — wsuwa się do kuchni pani Leontyna i zaczyna tyradę, którą jednak przerywa chrobot w zatrzasku kuchennych drzwi i wejście pani Anieli.
— Fe! fe! Okno trzeba otworzyć. Żywo, prędko! — krzywi się pielęgniarka od progu. — Już na schodach poczułam przypalone mleko. Któż taki nieuważny?
— Pani Tołłoczko! Pani Tołłoczko, która jest taka delikatna, tak ją wszystko razi, dym od fajki przeszkadza — wyjaśnia ze źle ukrywaną uciechą pani Leontyna.
— Pani Tołłoczko? Właśnie ją spotkałam biegnącą pod górę. Chciałam nawet zatrzymać. Nie powinna tak się męczyć. Z tym kaszlem?... Ale ona machnęła ręką i tylko zdążyłam usłyszeć: „Do telefonu! Żeby jakiego nieszczęścia"... No, i patrzcie, państwo! Coś w tym wszystkim jest!...
— Oj, jest, jest coś, co mi się nie podoba! — pani Szafrańcowa była zaintrygowana w najwyższym stopniu. Zatrzymała w korytarzyku panią Anielę i nie dając jej wejść do siebie, informowała półgłosem: — Jakieś pół godziny temu przyszedł listonosz. Zawsze po dzwonku poznaję. Myślę sobie, może paczka do nas, może chociaż list, bo już dawno nie było... A to był list do nauczycielki. Cienki, w niebieskiej kopercie, zwyczajny, tyle że bez znaczka, i nauczycielka musiała zapłacić. Zaraz mnie tknęło. No, i proszę: mleko zostawiła na ogniu, a sama na pocztę poleciała. Do czegóż to podobne? To mi się zaczyna nie podobać...
— Jak pani Janina wróci, krople na uspokojenie zaniosę. I malin na noc zaparzę, bo pogoda taka, że tylko grypę złapać.
— Tak, tak, ja w maliny też wierzę — przytakiwała Szafrańcowa. — Ale co za nieszczęście?
30
— Mało to nieszczęść po ludziach chodzi? — westchnęła pani Aniela. — Ile ja się co dzień w szpitalu napatrzę... Powiem pani, jeżeli od niej coś usłyszę. I jeżeli nie sekret.
Pani Aniela chociaż lubiła pogadać i posłuchać, co się wśród ludzi dzieje, sekretu nie zdradziłaby za nic na świecie. Jeżeli ktoś ją prosił o dyskrecję, mówiła tylko: „Studnia, grób i święta ziemia". Starczało to za najmocniejszą przysięgę.
Michał po obejrzeniu Krakowskiego Przedmieścia zdążył ruchomymi schodami zjechać w dół i wrócił Wybrzeżem do domu.
— Na dziś dosyć! — powiedział krótko i zaraz byle jak przepisał od Witka ćwiczenia gramatyczne.
— Jak tam z matematyką? — zapytała zajrzawszy do chłopców Piotrowska.
— Witek jest do matmy tępy — odpowiedział z całą bezwzględnością Michał.
— I co? Nie zrobił zadań? — przestraszyła się matka.
— Może pani sprawdzić, wszystko zrobione — odpowiedział.
— Będziemy trzymać sztamę, Witek? Ty mnie, ja tobie, co? Inaczej człowiek zginąłby jak mydło w praniu. Nie?
— Widać, że to porządny chłopak — mówiła później pani Piotrowska — chociaż na mój gust zanadto wyszczekany.
„Jeżeli to dla mamy jest za dużo — pomyślał sobie Witek — co byłoby, gdyby..." Nagle usłyszał dzwonek, więc pobiegł otworzyć drzwi.
— Klucza od zatrzasku zapomniałam. Dziękuję ci — mówiła nauczycielka. Wyglądała już zupełnie zwyczajnie
i nawet uśmiechnęła się lekko, pytając się z udanym strachem: — A co było z mlekiem? Wykipiało? Witek kiwnął głową.
— Ale zgasiłem gaz i odstawiłem rondelek na okno.
— Dziękuję ci — powtórzyła i zamknęła drzwi do swojego pokoju.
Żadnego sekretu nie było. A gdyby nawet był, toby się i tak wydał: do pani Tołłoczko przyjedzie kuzynka, córka po ciotecznej siostrze. Z Rzeszowa.
— Taka tam dziesiąta woda po kisielu — opowiadała na drugi dzień rano pani Aniela — ale zawsze krew-niaczka i nieszczęśliwe dziecko, bo bez matki i bez ojca.
— To już nikogo nie miała w tym Rzeszowie, tylko tu u nas musi być? — pytała z przekąsem pani Szafrań-cowa.
— Ano, miała, owszem, ale tak jej tam podobno źle było, że nie do wytrzymania. I taki list do ciotki, do pani Janiny znaczy, napisała, że ta aż się wystraszyła i żywo, prędko zatelefonowała do Rzeszowa. I zaraz się z tą małą rozmówiła. W piątek rano przyjedzie. Pociąg przychodzi na szóstą.
— Tam było „nie do wytrzymania" — zrzędziła pani Szafrańcowa — ale my musimy wytrzymać, tak? I nikt się nas o nic nie zapyta, tak? Przecież tu się już prawdziwy sierociniec zrobił. Pan Michał wziął chłopaka, teraz nauczycielka — dziewczynę. Sam anioł archanioł miałby dosyć. To mi się wcale nie podoba. Jeszcze tylko brakuje, żeby pani jakieś dziecko sobie upatrzyła.
— Oj, upatrzyłabym, upatrzyła — powiedziała zgaszonym głosem pani Aniela ¦— tylko że w moim po-koiczku nie zmieściłoby się, sama pani wie. Ale jeżeli dostanę jakiś większy...
32
— A na co pani ten kłopot — zdziwiła się pani Leontyna — zamiast sobie wygodnie życie ułożyć?
— Kłopot, pani mówi... Pewnie, że kłopot. Widzę przecież, że wszędzie z dziećmi większe obowiązki. Ale i radość. Na oczach coś młodego rośnie, pięknieje, mądrzeje. To przecież więcej niż pies czy doniczki na oknie...
I Witek, i Michał wyłazili wprost ze skóry, tak byli ciekawi, jaka to dziewczyna przybędzie do ich mieszkania. Witek z wysokości swoich dwunastu lat zastanawiał się:
— Może to będzie jakaś smarkula?
— Skąd znowu! — zaprotestował żywo Michał. — Będzie pewnie z naszej klasy.
— Kto ci mówił?
— Kto mi mówił? Głupie pytanie! Nikt mi nie potrzebował mówić. Główka pracuje. Napisała do ciotki list, tak? Rozmówiła się przez telefon, tak? I sama przyjedzie. Nauczycielka po nią tylko na stację wyjdzie.
— No, to może być i zupełnie starsza od nas.
— Wolałbym nie: zanadto by się mądrzyła — myślał na głos Michał. — A jeśli ona z naszej klasy — będziemy ją kołować, co, Witek? I będzie musiała nas słuchać, bo jak nie, to jej taki wycisk damy, że popamięta, co?
Witek wierzył w to bez trudu. Przecież od pierwszego dnia Michał potrafił robić wszystko, na co miał ochotę.
Nowa osoba przyjechała rano, kiedy jeszcze wszyscy spali. Później jej ani było słychać, ani widać. Nauczycielka wyszła sama, jak zwykle, do szkoły. Po południu
33
Witek z trudem wypchnął Heniusia, który dopiero za przyobiecany lizak zdecydował się iść do pokoju pani Tołłoczko. Wrócił po niedługim czasie, a nie zastawszy brata w pokoju, odnalazł go w kuchni razem z Michałem.
— No co? Widziałeś ją? Duża? — pytali niecierpliwie.
— Duża i tu ma takie te — pokazywał Heniuś przykładając ręce koło uszu.
Nie rozumieli, co chciał przez to powiedzieć, ale zanim zdążył wytłumaczyć, do kuchni weszła nauczycielka.
— Patrz, Agnieszko, tu jest gaz. Tu — nasza półka w szafce. Na tym bocznym stoliku można prasować, o tu jest kontakt.
— A jak coś przeprać, to w czym, ciociu?
— W łazience za wanną stoi biała, duża miska. No, Witek, Michał, poznajcie się. Koleżanka wam przybyła.
Chłopcy do tej pory udawali, że są ogromnie zajęci książkami. Teraz zerwali się obaj i, wymieniając uścisk ręki, z zainteresowaniem patrzyli na dziewczynę. Wcale nie była duża. Szczupła, niewiele, ale trochę chyba niższa od Witka, przyglądała się chłopcom ciemnymi oczami, które zdawały się wypełniać drobną twarzyczkę. „Takie te" —jak określał Heniuś — to były zebrane w dwa pędzelki nad uszami czarne włosy. Czoło zakrywała gęsta, chociaż nierówna grzywka.
— Ciociu, ja tu trochę zostanę, można? — zapytała z prośbą w głosie.
— Dobrze, ale o siódmej postaw wodę na herbatę i przynieś z czajnikiem do mojego... do naszego pokoju.
Agnieszka siadła na taboreciku i widać było, że jest trochę onieśmielona, co się podobało obydwu chłopcom. Witkowi, bo on też był zaambarasowany, Michałowi — bo od razu dawało przewagę jemu, śmiałemu.
— Odrabiacie lekcje? — rzuciła wzrokiem po zeszy-
34
tach. — Matmę? Może w czymś pomóc? — zaproponowała życzliwie.
— Właśnie skończyliśmy — zaczął Witold, ale Michał postanowił od razu właściwie ustawić sytuację i zabarwił swą odpowiedź lekkim przekąsem:
— I cóż ty mogłabyś nam pomóc?
— Nie... ja tylko tak... — wycofywała się szybko dziewczynka i widząc, że jej dobre chęci zostały źle zrozumiane, chciała czym prędzej zatrzeć niemiłe, jak przypuszczała, wrażenie. — Podoba mi się tu, u cioci... u was. Taki dziwny dom. Wygląda, jakby nie zamieszkany, a w środku tyle ludzi! W każdym pokoju kto inny. Ciocia mi już mówiła, ale jeszcze nie wszystkich znam. Jak tu jest?
— Jak tu jest? — powtórzył Michał, który nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Witek czuł, że Michał zaraz doda swoje: „Głupie pytanie". Żal mu się zrobiło dziewczyny, speszy się jeszcze więcej, zaczął więc szybko:
— Ja ci opowiem, bo Michał jest tu od niedawna. Więc tak: pani Szafrańcowa robi na drutach i ciągle
mówi: „Mnie się to wcale nie podoba", pan Szafraniec karty układa i kwiatki hoduje, pani Aniela kocha nad życie swego Pimpusia i mówi do niego: „Pimpuchna, złotko moje, pewnie jesteś głodny". A Pimpusiowi spasiony brzuch do ziemi wisi. Twoja ciocia, no to wiesz, ale może jeszcze nie widziałaś, jak za głowę się łapie, o tak, i mówi: „Boże, Boże, żeby chociaż godzinę ciszy!", bo o ciszę tu trudno. Moja mama na maszynie szyje, jego wujek lubi głośne radio, u Szafrańców kanarek się drze. Najspokojniej w kuchni. Tu lekcje odrabiamy. Michał sobie kolacje gotuje. O, patrz, cały ten sagan za jednym posiedzeniem wtrząchnie. Taki ma spust!
Agnieszka śmiała się w głos.
35
— Nie, doprawdy, jak ty śmiesznie opowiadasz! Teraz już o każdym coś wiem.
— No, jeszcze o sobie, Witek, powiedz — wtrącił Michał, zły z powodu ostatniego zdania kolegi.
— O sobie... cóż ja o sobie? — speszył się Witek.
— No, choćby o tym, żeś taki... tępy do matmy.
— E tam, tępy, tępy... —bronił się Witek, w popłochu szukając nadaremnie sposobu odwrócenia uwagi od swej osoby.
— Gdybyś nie był tępy... — zaczął Michał i Witek nagle przestraszył się nie na żarty. W mgnieniu oka zobaczył szereg