HANNA OZOGOWSKA Ilustrował GWIDON MIKLASZEWSKI INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1988 © Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1964 CIP — Biblioteka Narodowa Ożogowska Hanna Ucho od śledzia / Hanna Ożogowska ; [ii. Gwidon Miklaszewski] — [Wyd. 9]. — Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988 a. w 1 Tu właśnie, pod skarpą, stał kiedyś duży, ładny dom. Ale to było dawno, przed wojną. Po wojnie zostały tylko nędzne resztki, ruina właściwie, i przechodzący Wybrzeżem Gdańskim ludzie nie przypuszczaliby nawet, że dom jest zamieszkany, gdyby nie kilka oszklonych okien na pierwszym piętrze. Ktokolwiek je zauważył, a dojrzał jeszcze w jednym z nich kwitnące obficie różowe pelargonie, wzruszał ramionami i mówił: — Trzeba odwagi, żeby tu mieszkać! Rzeczywiście. To, co zostało po okazałym niegdyś domu, budziło lęk. Strzaskane drugie i trzecie piętro, z wiszącymi wklęsło stropami, nasuwało obawę, że wszystko to runie za chwilę. Wypalony, okopcony parter straszył rozwaloną bramą, ział czarnymi otworami okien. Przed wojną ludzie żyli tu bardzo wygodnie. Duże mieszkanie na pierwszym piętrze — cztery pokoje z kuchnią i służbówką zajmowali właściciele domu, państwo Szafrańcowie. A czego w tym mieszkaniu nie było! Do dziś pani Leontyna z największą przyjemnością opowiada, jakie to meble, obrazy i różne drogocenne przedmioty mieli u siebie. Tylko opowiadać może, bo po dawnej świetności nie zostało prawie nic, jeżeli nie liczyć kilku bardzo znisz- czonych mebli i dużego, umieszczonego w przedpokoju lustra, tzw. trema. Jak się można domyślić, teraz w tym dużym mieszkaniu ulokowała się większa ilość lokatorów. Pomimo odstraszającego wyglądu domu było ono — jak to się mówi — zagęszczone, co w zrujnowanej Warszawie nie dziwiło nikogo. I tylko w miarę upływu lat pięciu, dziesięciu, piętnastu, kiedy na Brzozowej i Bugaju ruszyły budowy, a wysoko na skarpie wyrosły staromiejskie domy, kiedy na drugim brzegu Wisły stanęły szeregiem wysokościowce Pragi II — ten strzaskany dom wydawał się po prostu jakimś przeoczeniem. — Zamek podobno mają odbudowywać — powiedział któregoś dnia Piotrowski, patrząc przez kuchenne okno na dobrze stąd widoczny, stromo sterczący kawał zamkowych ruin. — A to pięknie! — oświadczyła zgryźliwie Szafrań-cowa. — Zamiast żeby o ludziach pomyśleć, to — Zamek! Komu to dziś potrzebne? Ale takie już czasy okropne: ty, człowieku, giń, przepadnij! Za to na Zamek będziesz sobie mógł popatrzeć! O, mnie się to nie podoba. — Chyba niezupełnie jest tak, jak pani mówi — powiedział ostrożnie Piotrowski, który nie lubił się sprzeczać z panią Leontyną. — Czy nie pomyślano najpierw 0 ludziach? Ile to nowych, pięknych domów już stoi, gdzie by się nie obejrzeć. — A nasz? To już do śmierci mamy w tej ruinie 1 w tym tłoku mieszkać? — upierała się Szafrańcowa. — Dobrze pani wie, że ta ruina na rozbiórkę przeznaczona. Przeniosą nas do innego domu prędzej, niż odbudują Zamek. To przecież ogromna i nie na jeden rok zaprojektowana robota. — Przeniosą — powtórzyła z goryczą w głosie Szaf- rańcowa — ale gdzie? O, wcale, wcale mi się to nie podoba! Już nigdy nie będę miała tak pięknego mieszkania, jak tu, przed wojną... Pewnej niedzieli przed południem pulchna i okrągła pani Aniela rada, że nie ma dziś dyżuru w szpitalu, obierała we wspólnej kuchni włoszczyznę na obiad i powoli mówiła do Szafrańcowej, pilnującej imbryka z wodą: — Spokój dla zdrowia najważniejszy. A tu, widzę, spokoju coraz mniej. Chociaż pamięta pani, że na początku... — Co tam początek wspominać! — odpowiedziała z przekąsem pani Szafrańcowa. — Nawet by mi na myśl wtedy nie przyszło, że we własnym domu, we własnym mieszkaniu — sprawę własności podkreślała mocno — będę się czuła jak sublokatorka, która przeszkadza, zawadza, której by się inni radzi pozbyć... — E, to już nieprawda, droga pani Leontyno. Każdy pamięta, że w ciężkich chwilach przez państwa został przygarnięty. — A ja pani mówię, że nie pamięta! Nauczycielka na przykład — nie pamięta! Zapomniała już, jak ją do nas, ile lat to będzie? Chyba szesnaście? Piotrowski przyprowadził zmarzniętą i ledwo żywą. Ogrzaliśmy, nakarmili, kąta udzielili, a teraz... — Pani Janina do dziś za to wdzięczna i... — Do dziś? Dziś właśnie przechodziła przez nasz pokój i jak nie zacznie się krztusić! „Ach, ile tu dymu!" — mówi. A cóż to, czy mój mąż we własnym mieszkaniu fajki zapalić nie może? A na pursiczan * go nie stać. Nie stać i już. Przed wojną, owszem, tylko pursiczan palił-— ale .to były inne czasy. Sublokatorzy * Pursiczan — drogi gatunek tytoniu. wtedy za komorne płacili! Darmo nie mieszkał nikt. i niech pani nie wymaga, żeby mi się to podobało! / Pani Aniela poczuła się ostatnimi słowami dotknięta, chciała coś odpowiedzieć, ale zza drzwi korytarzyka, łączącego kuchenkę z pokojem Szafrańców, wyjrzała siwa i lekko trzęsąca się głowa. — Leoniu, duszko, co ty tak długo? Słońce świeci, jakby to już koniec marca. Może wyszlibyśmy po śniadaniu na spacer? — Idę, Franiu, idę. Już herbata gotowa. Zaraz siądziemy do śniadania. Pielęgniarka odęła wargi, zreflektowała się jednak po chwili. Nikt tu przecież darmo nie mieszka. Ile kwaterunek wyznaczył, tyle każdy płaci. A że nie Szafrańcom... Rozmyślanie pani Anieli przerywa wejście nauczycielki. — Dzień dobry! Czy nie przeszkodzę, jeżeli tupo-prasuję? Nie mogę się kaszlu pozbyć. A przyznam się, że w tym mieszkaniu nie tylko kasłać, ale obawiam się nawet głośniej oddychać. — Moja złociutka, niech się pani tak ciągle nie martwi. Spokój człowiekowi do zdrowia potrzebny. — Łatwo pani mówić o spokoju: nie musi pani chodzić przez pokój Szafrańców. — I pani tu przecież u siebie. Lokatorem pani jest, nie żadnym sublokatorem. — Tak i mnie się zdaje. Ile to lat, ile pieniędzy każdy z nas wkładał: a to drzwi, a to podłoga, a to piece. A Szafrańcowa ciągle: własne mieszkanie. Co oni mieliby z tego mieszkania, gdyby nie Piotrowski i nie pan Michał! Pierwszej zimy, kiedy pani tu jeszcze nie było, to nawet wodę trzeba było nosić z Wisły, opał z gruzów wykopywać. A oboje Szafrańcowie przecież ciężko chorowali. Gotowałam wtedy dla wszystkich, prałam, nie patrząc na nic, a teraz... — I oni to pamiętają, pani Janino. Pamiętają. Pani Leontyna nie raz, nie dwa opowiadała mi, jaki to straszny był ten pierwszy rok. Ale niech pani wyrozumie: starzy ludzie, jedynego syna wojna im zabrała, nikogo nie mają. — Synowa i wnuk żyją. — Za morzami, za oceanami!... Szafrańcowa na wątrobę chora, dlatego taka gorzka. I wygód na starość nie mają, bo ten przechodni pokój... — Przecież sami nie chcieli innego zająć! Nie pamięta pani? Czernik proponował kiedyś, że on się do środkowego przeprowadzi. Nie chcieli! — Pewnie dlatego, że najcieplejszy i balkon ma na południe. Pan Franciszek lubi te swoje doniczki. — A mnie, pani Anielo, wydaje się, że ten pokój dlatego wolą, bo z niego widzą, co się w całym mieszkaniu dzieje. Pani Leontyna siedzi na fotelu tuż przy firance i kto tylko przechodzi do kuchni czy łazienki, wygląda zza niej, aż to czasem doprawdy krępuje. — Może tak i jest — zastanawiała się pani Aniela — może to ich rozrywka? Widzi pani: ja mam swój szpital, pani — szkołę, Piotrowski — biuro, a pan Michał swoją fabrykę, nawet chłopcy Piotrowskich mają jakieś obowiązki, a oni co? — tylko starość, tylko dolegliwości... Tu pani Aniela westchnęła ciężko, ale że to nie pasowało ani do jej rumianej twarzy, ani do pogodnego usposobienia, obróciła myśli i rozmowę ku weselszym sprawom. — Jaką ja dziś kartoflankę na żeberkach gotuję, palce lizać. Zapraszam panią na obiad. — Nie, nie, dziękuję pani bardzo — wymawiała się nauczycielka. — Zaprosiła mnie już koleżanka. Wróciła do swojego pokoju, gdzie po słonecznej 10 kuchni — wydało się ciemno. Tu zimą słońce zaglądakr tylko z samego rana. Stanęła przy oknie i twarz jej rozpogodziła się od pięknego widoku. Skuta lodem Wisła migotała srebrem w zimowym słońcu. Na tym tle wesoło czerwieniały pędzące autobusy. Chodnikiem Wybrzeża spacerowało wielu dorosłych, dzieci, pchano wózki z niemowlakami, tu i ówdzie szedł statecznie lub wyrywał się ze smyczy pies. O koleżance — to była tylko wymówka. Nigdzie nie pójdzie, z nikim się nie umawiała i nikt na nią nie czeka. Od dawna już przyzwyczaiła się do samotnych niedziel i świąt. Lubiła swoją pracę. Z przyjemnością codziennie spieszyła do pobliskiej szkoły, ale po lekcjach, w domu, najwięcej pragnęła ciszy i spokoju, co właśnie w tym wspólnym mieszkaniu zdarzało się rzadko. Dwaj synowie Piotrowskich byli zdrowi i dosyć krótko trzymani, ale przecież to były dzieci. Słychać było ich obu przez ścianę tak samo dobrze, jak i radio, i maszynę do szycia. „Ach — myśli pani Janina — gdyby Szafrańców umieścić wjakimś Domu Starców, mieliby tam na pewno wygodniej. Piotrowscy przenieśliby się wtedy na tamtą stronę. Ich pokój zająłby Czernik. Lubi on, co prawda, od czasu do czasu wypić, wraca wtedy bardzo wesoły i późno w nocy. Ot, jak i wczoraj, ale to bywa raz na jakiś czas, nie co dzień... Tak, pomimo wszystko za ścianą byłoby spokojniej. A Piotrowskim przydałyby się dwie izby. Dzieci miałyby lepsze warunki do nauki..." W tym momencie pani Tołłoczko przypomina sobie wczorajszą radę pedagogiczną. Omawiano na niej postępy uczniów. Obiecała matematykowi, że pomówi z ojcem Witka. Nie lubi takich rozmów, ale co robić? W pokoju Piotrowskich ciasno, lecz czysto i przyjemnie. Łóżka starannie zasłane. Świeże firanki w oknie. Pan Feliks odkłada na widok nauczycielki „Życie Warszawy" i podsuwa jej krzesło. Pani Piotrowska przeprasza, że stół umączony, ale właśnie robi makaron. Heniuś siedzi przy aparacie radiowym, a Witek ogląda swój zbiór filumenistyczny, naklejony na... drzwiach szafy. — Niech pani sobie nie przeszkadza... To ja przepraszam, że przychodzę może nie w porę, ale obiecałam koledze. Witku, o ciebie chodzi. Grozi ci dwója z matematyki, a z fizyki ledwo, ledwo na trójkę wyciągasz. — Dwójka z matematyki! — ze zgrozą złożyła umączone ręce pani Irena. — Za co? — Niewiele do tego, co powiedziałam, mogę dodać — ciągnie pani Tołłoczko. — Matematyk mówi, że Witek ostatnio coraz częściej przychodzi do szkoły z nie odrobionymi zadaniami. Witek rzuca rozpaczliwe spojrzenia to na okno, to na drzwi, to na makatkę z krasnoludkami, zawieszoną nad tapczanem. Znikąd ratunku... Cała niedziela zepsuta! Mieli przecież iść po obiedzie na film Disneya, a potem na MDM obejrzeć wystawy. Zamiast tego — poważna rozmowa z ojcem. Rozmowa, to znaczy: ojciec mówił, mama, jak zawsze, zniecierpliwiona długimi przerwami między jednym jego zdaniem a drugim, wtrącała swoje, a Witek przez cały czas myślał: „Żeby to się już raz skończyło..." Oczywiście po południu został sam w domu. Po takiej nowinie nie mógł na nic innego liczyć. Każdy, każdy w niedzielę ma trochę odpoczynku i rozrywki, a jemu ojciec kazał usiąść nad zadaniami. Do samego wieczora obliczać te wstrętne procenty, które go nic a nic nie obchodzą! Nie obchodzą? Obrzydzenie go bierze na sam dźwięk: procent. Nie lubi matematyki. A jeszcze bardziej nie lubi pani Tołłoczko. 12 To prawdziwe nieszczęście mieszkać w jednym mieszkaniu z nauczycielką z tej samej szkoły. Po kolacji ojciec sprawdził wszystkie zadania. Poprawił błędy, których było sporo, i zaraz kazał iść spać. Witek ani spojrzeć nie śmiał na półkę, gdzie leżała do połowy dopiero przeczytana fascynująca „Wyspa Skarbów". Odwrócony do ściany usypiał prawie, kiedy do jego uszu dobiegł szept matki: — ...ona do nas coś ma... Na Witka się uwzięła... — Zdaje ci się, Irenko. I mówiłem: nie broń go, sam widzę, że osioł. To, co przerabiają, wcale nietrudne. — Może on głowy do matematyki nie ma? — Ma, nie bój się. A zresztą, niech pracowitością dołoży. — I warunków tu do nauki brak. Stół zawsze zajęty, radio gra, maszyna brzęczy. Henio na głos czyta. Ach, gdyby nauczycielka wyprowadziła się! Słodka godzino! Mielibyśmy dwa pokoje... — Kobieto, zastanów się, gdzie ona może się wyprowadzić? — A czy to nie powinni dać mieszkania nauczycielom przy szkole? — Mówisz, jakbyś po tym świecie nie chodziła. — Może by do rodziny gdzie pojechała? — nie ustępuje matka. — A może Czernik przyżeniłby się do jakiegoś mieszkania i ona zajęłaby jego pokój. — A może Szafrańców zabrałby ten wnuk z Ameryki? A może przysłałby im domek z ogródkiem? — głos ojca jest wyraźnie podenerwowany. — Co za głupstwa przychodzą ci do głowy? Należy nam się większe mieszkanie i dostaniemy. Nie bój się! Przecież ta rudera wiecznie stać nie będzie. 13 — Tak? „Nie bój się". Ile już komisji było i co? Czekaj tatka latka. A na chłopaku wszystko się skrupia. — Żałuj go, żałuj. Aleja go przypilnuję. Jeżeli mu tu za głośno na lekcje, to niech w kuchni odrabia. Przecież tam po południu spokój. Nikomu nie przeszkodzi. — Może nie przeszkodzi, a może i przeszkodzi — mówi filozoficznie matka — w takim kołchozie to i kichnąć człowiekowi głośniej nie wolno. Za firanką u Szafrańców też układają się do snu. — Leoniu, duszko, sprawdź no jeszcze, czy gaz w kuchni dobrze zamknięty. — Zamknięty. Drzwi od kuchennych schodów też, bo Grudzińska wcześnie dziś wróciła. Ja to się tylko złodziei boję. Niby nic nie mamy, a jednak... I ten przechodni pokój: ani się zamknąć, ani nic. Mnie się to nie podoba. We własnym mieszkaniu, a niczym na środku ulicy... Sam ajiioł archanioł nie wytrzymałby tu. Żeby tak Piotrowskim dali mieszkanie, jak obiecują, to mechanik przeniósłby się na ich miejsce, a my zajęlibyśmy te obydwa... Pani Aniela siedzi u siebie z ciepło przytulonym u nóg Pimpusiem i przyszywa guziki do świeżo wypranego szpitalnego fartucha. I ona wzdycha do własnego oddzielnego mieszkania. I ona przymierza myślą różne możliwości: może dobudują skrzydło do szpitala? A może trafiłoby się gdzie wynająć? Zgodziłaby się na najmniejszy pokoiczek, byleby oddzielnie, byleby nie we własnym mieszkaniu Szafrańców. Nawet taki śliczny jamnik, jak Pimpuś, przeszkadza, kiedy sobie szczeknie!... Ach, gęsto w tym mieszkaniu. Za gęsto od ludzi, zwierząt i kłopotów. Za gęsto. Kiedy tak pani Aniela rozmyśla i ściele do spania 14 swoje łóżko, o którym, biorąc pod uwagę wiek i wagę właścicielki, można by powiedzieć: zbyt spartańskie — nawet nie przypuszcza, że to mieszkanie zagęści się jeszcze i jeszcze. I to niedługo. Było chyba dobrze po południu, bo pani Szafrań-cpwa zmywała obiadowe talerze, kiedy do drzwi przedpokoju zadzwonił ktoś. Raz nieśmiało, a po raz drugi energiczniej. Pan Franciszek spał po obiedzie i można było wtedy z armat strzelać, nie obudziłby się. Piotrowska, jeżeli szyła na maszynie, też dzwonka mogła nie dosłyszeć, więc pani Leontyna, która pomimo włażącego na kark siódmego krzyżyka słuch miała doskonały, obtarła ręce i poszła otworzyć. Za drzwiami stała drobna i młoda jeszcze, ale zmize-rowana kobieta z pękatym koszykiem w ręku. Obok niej kilkunastoletni wyrostek przytrzymywał na ramieniu walizkę. To była siostra pana Czernika, mieszkająca stale na przedmieściu Łodzi. — Proszę, proszę, pani Jadziu! Ale pan Michał jeszcze z roboty nie wrócił — informowała Szafrańcowa, przyglądając się chłopcu, którego widziała po raz pierwszy. — Dzień dobry pani. To mój syn, Michał, przyjechał ze mną, bo... tak się nam wszystko nie układa... Miałam wczoraj przyjechać, ale mój mąż pochorował się — mówiła matka Michała odwracając oczy. — Na brata zaczekamy, pewnie już niedługo przyjdzie. Szafrańcowa wróciła do kuchni, kiwając do siebie głową. Domyślała się, co to za choroba. Nie, nie, to się jej nie podobało. Słyszała od Czernika, jak nieszczęśliwie trafiła jego siostra, wychodząc po raz drugi za mąż. Ten chłopak to pewnie po pierwszym mężu. Zdrowy, rozrośnięty, niepodobny do zabiedzonej może chorobą, a może losem — matki. Kończyła wycierać talerze, kiedy do kuchni wsunęła się pani Jadzia. — Ja bym trochę zupy ugotowała — prosiła — tylko że garnka nie mam. — A niech pani weźmie mój — zapraszała pani Szafrańcowa. — O te, co tu stoją, to moje. Te trzy. Trzy garnki! — powiedziała tragicznym głosem i powtórzyła raz jeszcze: — Trzy garnki całego kramu! To mi się ma podobać? Czyja kiedy mogłam sobie wyobrazić, że w tej kuchni... Ach, co to była za piękna kuchnia! Tu w tym miejscu stał kredens z porcelaną i szkłem, takim do codziennego użytku, bo cenniejsze stały w jadalni, w tym pokoju, co teraz mieszkamy. W gruzach na podwórzu znalazłam kawałek naszego półmiska, w drobne różyczki ze złotym paskiem — pokażę pani kiedyś. Ćmielowski serwis na dwanaście osób... Ani talerzyka złodzieje nie zostawili. — Walki tu były straszne. Całe domy, a nie dopiero talerze rozniosło — wtrąciła pani Jadzia. — Niech pani lepiej powie: wyniosło! — oburzyła się pani Szafrańcowa. — Na przykład garnki: nawet śladu po nich nie zostało! A miałam jeden komplet emaliowanych, takich miodowego koloru z brązowym brzegiem, a drugi — aluminiowych, od takiego do takiego — rozwiodła rękami. — A patelni, a rynek różnych! Do konfitur był specjalny miedziany rondel z długą, drewnianą rączką. Ale co to mówić — machnęła ręką i odwróciła temat rozmowy. — Nie wygląda pani na takiego dużego syna. Zdrowy chłopak. Ile ma lat? — Na czternasty mu idzie, ale w nieboszczyka ojca kl się wdał. Będzie pewnie, jak on, wysoki i mocny. Do jedzenia też ma spust, o ma! — A w pracy pani pomaga? — To cały gospodarz! I wszystko mu tak zgrabnie idzie, czy na gruncie, czy dach zreperować, czy z koniem, czy drzewa urąbać! Jak stary, tak wszystko zrobi. — Ma pani pociechę — przyświadczyła pani Leon-tyna, rada rzadkiej okazji do pogawędki. — Ano, pociecha — przytaknęła pani Jadzia, w której zręcznych rękach kartofle obracały się jak w precyzyjnej maszynce, sypiąc w koszyk długie cienkie łupiny — ale i zmartwienie. Robotny chłopak i rządzić chce. A za młody przecież... i mój drugi nie lubi tego. — Westchnęła i zamilkła, chociaż pani Leontyna ciekawie nastawiła uszu. Nie dowiedziała się jednak już niczego więcej na ten temat. Do kuchni, pomimo że pierwszy raz w tym mieszkaniu, znalazł drogę Michał. — Mama wie — mówił prędko — za oknem u wujka gołębie z ręki jedzą. Nie boją się nic a nic — uśmiechnął się. — Ależ ty masz tych zębów! — dziwiła się pani Szafrańcowa — chyba więcej niż każdy człowiek. Rzeczywiście, w pospolitej, niczym nie odznaczającej się twarzy chłopca uśmiech przykuć musiał uwagę każdego. Równe i gęste zęby świeciły reklamową białością. Wzroku od nich nie można było oderwać. — Mój syn też... — zaczęła pani Szafrańcowa, ale nagle obróciła się do drzwi i szybko, dziwnie szybko opuściła kuchnię. — Co? Co ona? — zapytał szeptem Michał spoglądając na matkę. — Cii — położyła palec na ustach — ich syn zginął w powstaniu. Tu, na Starówce — wskazała głową w stronę widoku zza okna. — Jedynak. 16 17 O tym, że Michał zostanie u wujka, czyli u pana Czernika, na stałe, dowiedzieli się mieszkańcy domu dopiero wieczorem. Można się było, co prawda, czegoś niecodziennego domyślać z odgłosów, jakie dochodziły z pokoju pana Michała. Siostra do niego przyjeżdżała już nieraz, ale nigdy nie słyszano takiej — powiedzmy delikatnie — głośnej rozmowy. — Chrzestny chłopakowi jesteś! ¦— wołała wśród płaczu kobieta. — Może nie? — Jestem, ale zastanów się, jak ja sobie z tym kłopotem poradzę? — odpowiadał zły i trochę przestraszony głos Czernika. — A co ja mam zrobić? Co? To już cię nie obchodzi? — szlochała pani Jadzia. — Brat jesteś? Brat! Innego wyjścia nie mam! Chyba koniec ze sobą zrobię. — Jadziu, uspokój się! — wołał jeszcze bardziej przestraszony pan Michał. — Żebym chociaż kobietę miał, ale tak? Przecież to dziecko! — Jakby wujek miał żonę, to ja bym tu wcale nie przyjechał — oświadczył beztrosko Michał. — Już by mnie ona przywitała! Mama, nie trzeba się martwić. Jak wujek nie chce, to nie. Niech tylko da przenocować. Jutro coś znajdę. Świat nie torba. Po tym oświadczeniu rozmowa potoczyła się spokojniej, wreszcie pan Michał wyszedł i zapukał do drzwi nauczycielki. Heniuś, który ze wszystkich lokatorów był z panią Janiną w najlepszej komitywie, siedział właśnie u niej przy niskim stoliku i z wysuniętym językiem gorliwie odrabiał lekcje. Zapisując całą stronę wyczytaną z elementarza nowiną, że „Ala ma kota" — był niemym świadkiem rozmowy pana Michała z nauczycielką. I —jak mógł i umiał — powtórzył zaraz Witkowi. 18 — Ten duży chłopak będzie tu mieszkać. Pan Michał prosił panią nauczycielkę, żeby go wpisała do szkoły. — Do której klasy? — pytał zaciekawiony Witek. — Do szóstej. — Do szóstej? — zdziwiła się pani Piotrowska. — Taki duży do szóstej? Pewnie się przesłyszałeś. — Do szóstej — upierał się Henio. — Pani powiedziała, że pomówi z panem kierownikiem. Bo pan Michał mówił, że ten chłopak się zepsuje, nie, nie zepsuje, tylko zmarnuje, bo się ze swoim ojcem bije. — Heniu, nie pleć głupstw — podniósł głowę znad gazety ojciec. — To nieładnie podsłuchiwać, kiedy starsi mówią. — Nie podsłuchiwałem, tylko słyszałem. I jeszcze pan Michał mówił, że ta matka płacze, a oni się zabijają. Ale się przecież nie zabili... Witek, co? Jakby się zabili, toby przecież tego chłopaka tu nie było? Ale ta pani płakała naprawdę. Wszystko było słychać. Piotrowscy przerzucili się wzrokiem. Byli trochę zaniepokojeni. — Będę miał kolegę! — ucieszył się Witek. — No, z tym koleżeństwem to się zanadto nie spiesz — powiedziała matka. — Jeszcze nie wiadomo... — Nie wiadomo... — powtórzył rozgoryczony chłopiec. — Jak chcę gdzie dalej iść: „nie wolno", bo też „nie wiadomo"... A tu każdy będzie wiedział... — Zobaczy się... — ciągnęła matka. — Nieraz to mi aż zazdrość — nie ustępował Witek. — Inne chłopaki chodzą, kolegują. Nawet te chuligany... — Co się nie wyrabia na tym świecie! .— pani Irena rękami klasnęła. — Feliks, ty nic nie słyszysz? Rodzone dziecko chuliganom zazdrości! — Cicho, dajcie mi poczytać! — opędzał się pan Feliks. — Witek, nie denerwuj matki. Irenko, na oczach 19 tu będą, racja. Chłopak rzeczywiście musi mieć jakieś towarzystwo. — Brata ma. — Brata, brata! — Witek czuł, że ma ojca za sobą. — Co taki brat? Czy ja mogę z nim o czym porozmawiać? No choćby o lekcjach? — Możesz — zapewnił Henio z całą powagą. — Patrz, jak ładnie napisałem „Ala ma kota". Pani mnie pochwaliła. Rodzice znowu wymienili spojrzenia. Tym razem we wzroku ojca widać było rozbawienie. Matka westchnęła ustępliwie. Nauczycielka pomyślnie załatwiła sprawę szkoły. Pochwaliła się tym pani Anieli, która przyniosła jej nową receptę na ziółka od kaszlu. — Chłopak trochę kanciasty — mówiła — ale wydaje się rozgarnięty... Tak więc Michał pierwsze wrażenie wywarł dobre. Jedynie u Szafrańców słychać było pełen pretensji głos pani Leontyny: — Takie to teraz porządki. W twoim własnym mieszkaniu każdy się rządzi, jak chce. Ani nie zapyta, czy mi się spodoba, ani nie poprosi. Ja ci mówię, Franiu, ludzie się teraz zrobili straszni. Żadnej kultury, żadnej przyzwoitości ani śladu. Nie podoba mi się to, o nie! Witkowi nowy kolega zaimponował. I to, że taki duży, mocny, i to, że tak sobie śmiało poczynał w domu i w klasie z kolegami. Żadnego skrępowania nie było w nim ani krzty. Na trzeciej pauzie rozmawiał już jak ze starymi znajomymi. — Ale masz graby! — podziwiał Jędrek Przeździecki, najwyższy w klasie chłopiec, duże, leżące na ławce dłonie Michała. - Od roboty — wyjaśnił Michał. — Orać, kosić, 20 wszystko potrafię. Rękę mam wyrobioną. No, kto się ze mną spróbuje? Wystąpił osiłek klasowy, Jurek Wieczorek. Usiedli naprzeciw siebie, łokcie oparli o ławkę i chwycili się dłońmi. Po niedługiej chwili zwyciężył Michał. — To nam przybył już drugi mocny w garści! — zawołała kpiąco Grażyna Suzikówna, niezadowolona, że Michał do tej pory nie zauważył jej, najładniejszej dziewczyny w klasie. — Waligóra! Ale w tabliczce mnożenia pewnie słabszy, co? Ton był wyraźnie zaczepny. Michał wstał, odsunął któregoś z chłopców, by mu nie zasłaniał widoku, i przyjrzał się Grażynie uważnie, jakby ją dopiero teraz zobaczył. — Jak bozie-kozie! Takiego rudzielca w całej naszej szkole nie było. I do tego w czerwonych pończochach? Coś pięknego! W ostatnim wykrzykniku było tyle drwiny, że i Grażyna, i jej przyjaciółka Danka zapłonęły gniewem. W tej chwili do klasy wszedł matematyk. — Proszę pana, mamy nowego kolegę! Nowy dziś przyszedł, nowy uczeń! — padały okrzyki. — I od razu zaczyna z dziewczynami. Wsiowy!... — informowała pośpiesznie Danka Majewska. — Skarżypyta! — zasyczało z kilku miejsc. — Nowy? Który to nowy? — zainteresował się nauczyciel. Michał wstał. — Jak się nazywasz? — Michał Kowalski. — Gdzie chodziłeś do szkoły? — W Łodzi. — Dlaczego mówisz „wsiowy"? — zwrócił się do Danki nauczyciel. — Słyszała, że u matki orałem i kosiłem — tłumaczył 21 pobłażliwie Michał. — A zaczynać to ona sama zaczęła. Ja się do nich nie odzywałem, a kiedy zaczęła, powiedziałem o tej rudej, że ruda. Przecież to prawda, nie? Dziewczęta patrzyły na Michała ze zgrozą, chłopcy śmiali się otwarcie. Nauczyciel powiedział pogodnie: — Prawda — piękna rzecz. I zawsze cię będę namawiał do mówienia prawdy. Z jednym wyjątkiem: miej względy dla wyglądu płci pięknej. Okraś czymś swoje w tej mierze uwagi, tego wymaga tak zwane dobre wychowanie... A teraz — skoroś taki zwolennik prawdy — proszę, wyjdź do tablicy i powiedz nam prawdę o swojej znajomości z matematyką, nauką mądrą i wspaniałą. Pan Grzybowski był bardzo wymagającym nauczycielem. Nie można się było u niego wykręcać sianem. Albo się umiało, albo nie. W tym drugim wypadku nie pomagały żadne tłumaczenia. Słuchał, owszem, ale dwójkę stawiał nieodmiennie. Toteż klasa z zaciekawieniem obserwowała nowego kolegę. Jak sobie poradzi? Chłopcy współczuli mu na zapas. Wiadomo: nowemu uczniowi trudno od razu przystosować się do wymagań nowej szkoły. — Podyktuję zadanie. Ty, Kowalski, zapisz je na tablicy, reszta — w zeszytach. Rozwiązujcie wszyscy. Kto skończy, niech się zgłosi. Trzeba było obliczyć koszt cegły, której cena za 100 sztuk między zamówieniem a odbiorem spadła, oraz wyrazić obniżkę kosztów w procentach. Michał pierwszy powiedział „już". Matematyk podszedł do tablicy, sprawdził i orzekł: — Nieźle! Michał nie wiedział, że „nieźle" w ustach pana Grzybowskiego znaczyło to samo, co „całkiem dobrze". Rozwiązał równie szybko i bez błędu jeszcze kilka przykładów, a wracając od tablicy poszukał wzrokiem Danki 22 Majewskiej. Spuściła szybko oczy, ale zdążył zobaczyć w nich błysk niechęci. Po lekcjach w szatni szósta klasa tłoczyła się przy wieszakach. Michał sięgając po swoją ciepłą kurtkę natknął się na obie przyjaciółki. Grażyna spojrzała na niego podnosząc głowę i prychnęła pogardliwie. — Nie złość się, nie złość — powiedział pojednawczo Michał. — Po mojemu to tak: żadne takie „cud-miód--ryba-kit" nie jesteś. Co to, to nie. I do Bardotki też ci daleko. Nawet z ulgową taryfą — ucho od śledzia! Ale jak się dobrze przyjrzeć, dziewczyna z ciebie niczego. — Co? Co za jakiś „cud-miód"? — rzuciła się Danka, ale pociągnięta przez przyjaciółkę, wyminęła Michała z wysoko zadartym nosem. Powiedzonko chwyciło. Krztusząc się od śmiechu, klaszcząc z uciechy w dłonie, chłopcy długo wołali w szatni: „Cud-miód-ryba-kit!!!" Witek wracał z nowym kolegą dumny, jakby do jego powodzenia w klasie przyczynił się osobiście. — Aleś im pokazał! — mówił. — Te dwie jadą na samych piątkach i już im się całkiem w głowie przewróciło. Każdego chłopaka mają za byle co, nawet tych bardzo zdolnych, a takich... — chciał powiedzieć „jak ja", ale się powstrzymał i zakończył — średnich, to nawet za psi pazur nie uważają. Dostały dziś po nosie. — No! — powiedział krótko Michał, wyrażając tym jednym wykrzyknikiem swoje zdanie o sytuacji. — Co to właściwie miało znaczyć? — siląc się na obojętność pytała Grażyna w drodze do domu. —Cud-miód to chyba... nic takiego... — Nie wiem. Ale, zobaczysz, to będzie okropny chłopak. Ja ci mówię — taki jest... jakiś...no, brutalny po prostu. ¦H — Uhm — potaknęła Grażyna. — On jest zupełnie inny niż nasi chłopcy. A jakie ma zęby, widziałaś? Danka milczeniem zbyła pytanie przyjaciółki. „Czego on chciał od moich pończoch? — myślała tymczasem Grażyna. — Co go obchodzi, czerwone czy inne...?" Jednak nazajutrz przyszła w czarnych i ogromnie ją obeszło, że Michał tego nie zauważył. Za to Danka spostrzegła odmianę natychmiast. Uważniej przyjrzała się nowemu koledze. Tak! Coś w nim zwracało uwagę. — ...A kreda to mu tylko latała w ręku — opowiadał matce przy obiedzie Witek. — Wszystko umiał. Tam i z powrotem. Matematyk włosy głaskał, to znaczy, że zadowolony. A Michał jakby nigdy nic. — Skromny, to dobrze. I nieźle mu z oczu patrzy. Ucz się z nim razem, na pewno ci pomoże i wytłumaczy, czego nie rozumiesz. Starszy od ciebie, to i mądrzejszy — stwierdziła matka, pocieszając samą siebie. Michał nie pochwalił się wujkowi matematycznymi sukcesami. To pani Piotrowska powiedziała o nich, prosząc jednocześnie, żeby chłopcy razem odrabiali lekcje. Pan Czernik, któremu pochlebiało uznanie dla siostrzeńca, chętnie się zgodził. Zreperował nawet stojący pod oknem duży kuchenny stół, który utykał na jedną nogę. Po południu chłopcy zasiedli w kuchni. — Teraz nawet przez tych parę godzin spokoju nie będzie — zrzędziła pani Szafrańcowa, robiąc pończochy na drutach. — Będą się kręcić w obie strony. I naśmie- 24 cą. I krzyku narobią! Ja ci mówię! Na stare lata żeby ciszy upragnąć! Nie podoba mi się to. O, nie!... Witek i Michał siedzieli przy stole i rozmawiali. O czym, tego słychać nie było, bo drzwi jedne i drugie za sobą zamknęli. Aż zniecierpliwiona i zaciekawiona Szafrańcowa zaglądała tam kilka razy. Michał uporał się bardzo szybko z matematyką. — No, wyszło ci? — zwrócił się do Witka. — Jeszcze nie — jęknął, gryząc na próżno koniec długopisu. — Nie wiem, jak zacząć. — Popatrz, jak u mnie — podsunął zeszyty. — O, najpierw trzeba ten procent pomnożyć i dodać, a potem odjąć od całości gruntów, wtedy będziesz miał nieużytki. Rozumiesz? — Nie — przyznał uczciwie Witek. — Nie rozumiem. Dlaczego pomnożyć? — No, bo wtedy ci wypadnie, ile będzie ornego pola. Rozumiesz? — Nie — powtórzył Witek. — Wytłumacz jaśniej. Michał przyjrzał mu się z uwagą. — Ja nie jestem lampa, wiesz? Nic ci tu jaśniej nie zrobię. Masz tępą głowę. — Tępą, tępą — Witek poczuł się dotknięty. — Jesteś ode mnie starszy, to ci łatwiej. — Gadanie! Kiedy powtarzałem piątą klasę, też mi mówili: „Mądryś, już to robiłeś". A nieprawda, od pierwszego razu wszystko rozumiałem. Bo mam tu pomyślunek!... — stuknął się ołówkiem. — To dwa lata siedziałeś? — Czego tak oczy wytrzeszczasz? Siedziałem, owszem, dwa lata w piątej. No to co? W szóstej bym też siedział. Dyrektor już matce mówił. Dlatego mnie tu do wujka... — Ale dlaczego?... — zaczął Witek. — Dlaczego? Głupie pytanie. Spróbowałbyś. Ze 26 szkoły przyszedłem: zabieraj się do roboty. Ugotuj, daj małym jeść. Pozmywaj. A rąbanie drzewa, a świniak? W zagrodzie — zawsze robota, a to płot się zawalił, a to w dachu dziura. Wszystko było na mojej głowie. — A mama, ojciec? — Mama do fabryki szła. Kiedy wróciła, też roboty miała dosyć: pięcioro ludzi. A on, ojczym, nie ojciec — leń i pijus. Co zarobił, wszystko przepił. Jak mama coś mówiła, to krzyczał: „Za swoje piję". I do bicia się brał. A ja mamy bić nie dam. Raz wziąłem na niego pogrzebacza. Silniejszy ode mnie — Michał się zasępił — tak mnie wtedy sprał, że dwa dni leżałem jak nieżywy. Uczyłbyś się, co? Witek siedział oniemiały. Więc ten Michał... Prawdę Heniuś wtedy słyszał: bil się z ojczymem, nie uczył się... — A ja myślałem, że ty jesteś mocny we wszystkim — powiedział. — Zupełnie mocny jeszcze nie jestem — stwierdził otwarcie Michał — ale mama powiedziała, że wdałem się w ojca. Ojciec był siłacz! I jak tylko urosnę... to on zobaczy. Niech spróbuje mamę tknąć!... — Ja myślałem: w nauce — sprostował Witek. — W nauce — to przeważnie z matmy. Wszystko od razu kapuję. I nikt mi nie potrzebuje wyjaśniać — spojrzał na Witka z góry — ale z czego innego to... tak sobie. — Tu będziesz miał na naukę cały czas... — Coś ty? Cały czas? Po co mi to? — Jak to po co? Przecież — trzeba się uczyć... — Witek nigdy się nie zastanawiał nad takimi sprawami i aż mu słów brakło. — Wszyscy się przecież uczą. Trzeba zdobyć wykształcenie... — Owszem, powszechniaka skończę. A że po dwa lata w klasie? Dziura się w niebie nie zrobi. Potem do robo- 27 ty gdzieś pójdę, pieniądze będę zarabiać. Ojczym żadnej szkoły nie kończył, a żebyś ty wiedział, ile nieraz forsy miał! Tyle, że łobuz, na dom nic nie chce dać! — Michał, jak ty tak możesz! — Witek ze zgrozą słuchał i aż obejrzał się na drzwi. — A co? Może nieprawda? Co byś powiedział, gdyby twój ojciec... — Tatuś mamie wszystko co do grosza oddaje — mówił z dumą Witek. — Mama wszystkimi pieniędzmi rządzi. — On nie dawał nic. Czasem byle co małym kupił, i tyle. Ale do rozkazywania się rwał: „To zrób tak, a to tak". A figa! Mojego ojca dom. Żeby mną kto rządził? O, co to, to nie!... Widząc, że Michał składa książki, Witek spytał zaskoczony: — A reszta lekcji? Jeszcze przecież polski i geografia. Myślałem, że razem wszystko... — Ucho od śledzia widziałeś? No to i mnie tu dłużej nie zobaczysz. Dla świętego spokoju odrabiam pisemne. Z resztą dam sobie radę i tak. Witek na wpół z podziwem, na wpół z powątpiewaniem kręcił głową. — A co, w waszej szkole nie podpowiadają? — uśmiechnął się szeroko Michał. — Nie pomożesz w razie czego? — Podpowiadają, owszem. Pomogę... — Witek znowu obejrzał się na drzwi. — Ale jak nauczyciel zauważy, to marny los. — Nauczę cię podpowiadać na medal. Znam sposób. Sam go wymyśliłem. No, cześć pracy, kujonie! Zeszyt do rachunków zostawiam ci, zadanie możesz odwalić. Ale nie za darmo: ty mi w polaku pomożesz, bo te... wypracowania — śmierć moja! Nie lubię wymyślać żadnych bzdur z głowy. 28 — A... a co teraz będziesz robić? — zapytał nieśmiało Witek. — Teraz? Głupie pytanie. Cała Warszawa moja. Muszę się ze stolicą zapoznać, nie? Cześć, pracusiu! Nie, pracusiem Witek nie był. Co to jest podpowiadanie i ściąganie, i wagary — wiedział nie od dzisiaj. 0 wagarach, co prawda, tylko w teorii. A Michał!... Witek dopiero teraz głęboko zaczerpnął powietrza. Bo przed chwilą aż mu dech zapierało. 1 na ojca, czy na ojczyma, rękę podnosi, i na drugi rok nie wstydzi się zostać, i lekcji nie będzie odrabiać... Wcale, niczego się nie boi!... I mocny! I na pewno nie jest zły. O tej nauce chyba tylko tak gada. Uczyć się będzie. Będzie musiał przecież dziennik ze stopniami pokazywać wujkowi. Z matematyką co prawda paskudnie wyszło! „Odwal z zeszytu i cześć!" I jeszcze: „tępy jesteś". Sam dwa lata w jednej klasie — i nietępy!... O, nie, bratku! Kto tępy, to się na ostatku okaże. I Witek bohatersko bierze się znów do zadań. Próbuje tak i tak. Nie rozumie, zgaduje. Nie wychodzi... Zrezygnowany, otwiera zeszyt Michała i uważnie, działanie po działaniu, przepisuje do swojego domowego zeszytu. Nagle do kuchni wchodzi nauczycielka. Na złodzieju czapka gore. I Witek drętwieje na chwilę. Pani Tołłoczko nie zwraca jednak żadnej uwagi na chłopaka. Jest roztargniona i niespokojna. Stawia ron-delek na fajerce, czeka i dopiero po chwili spostrzega, że trzeba zapalić gaz. Dotyka ręką skroni, patrzy na Witka, otwiera usta, jakby chciała coś do niego powiedzieć, i nagle bez słowa opuszcza kuchnię. Dopiero kipiące mleko wyrywa Witka ze zdumienia. Szybko zakręca gazowy kurek, ale przykry swąd już na- 29 pełnia kuchnię i korytarzyk, od którego nauczycielka nie zamknęła drzwi. — Skaranie boskie! — wsuwa się do kuchni pani Leontyna i zaczyna tyradę, którą jednak przerywa chrobot w zatrzasku kuchennych drzwi i wejście pani Anieli. — Fe! fe! Okno trzeba otworzyć. Żywo, prędko! — krzywi się pielęgniarka od progu. — Już na schodach poczułam przypalone mleko. Któż taki nieuważny? — Pani Tołłoczko! Pani Tołłoczko, która jest taka delikatna, tak ją wszystko razi, dym od fajki przeszkadza — wyjaśnia ze źle ukrywaną uciechą pani Leontyna. — Pani Tołłoczko? Właśnie ją spotkałam biegnącą pod górę. Chciałam nawet zatrzymać. Nie powinna tak się męczyć. Z tym kaszlem?... Ale ona machnęła ręką i tylko zdążyłam usłyszeć: „Do telefonu! Żeby jakiego nieszczęścia"... No, i patrzcie, państwo! Coś w tym wszystkim jest!... — Oj, jest, jest coś, co mi się nie podoba! — pani Szafrańcowa była zaintrygowana w najwyższym stopniu. Zatrzymała w korytarzyku panią Anielę i nie dając jej wejść do siebie, informowała półgłosem: — Jakieś pół godziny temu przyszedł listonosz. Zawsze po dzwonku poznaję. Myślę sobie, może paczka do nas, może chociaż list, bo już dawno nie było... A to był list do nauczycielki. Cienki, w niebieskiej kopercie, zwyczajny, tyle że bez znaczka, i nauczycielka musiała zapłacić. Zaraz mnie tknęło. No, i proszę: mleko zostawiła na ogniu, a sama na pocztę poleciała. Do czegóż to podobne? To mi się zaczyna nie podobać... — Jak pani Janina wróci, krople na uspokojenie zaniosę. I malin na noc zaparzę, bo pogoda taka, że tylko grypę złapać. — Tak, tak, ja w maliny też wierzę — przytakiwała Szafrańcowa. — Ale co za nieszczęście? 30 — Mało to nieszczęść po ludziach chodzi? — westchnęła pani Aniela. — Ile ja się co dzień w szpitalu napatrzę... Powiem pani, jeżeli od niej coś usłyszę. I jeżeli nie sekret. Pani Aniela chociaż lubiła pogadać i posłuchać, co się wśród ludzi dzieje, sekretu nie zdradziłaby za nic na świecie. Jeżeli ktoś ją prosił o dyskrecję, mówiła tylko: „Studnia, grób i święta ziemia". Starczało to za najmocniejszą przysięgę. Michał po obejrzeniu Krakowskiego Przedmieścia zdążył ruchomymi schodami zjechać w dół i wrócił Wybrzeżem do domu. — Na dziś dosyć! — powiedział krótko i zaraz byle jak przepisał od Witka ćwiczenia gramatyczne. — Jak tam z matematyką? — zapytała zajrzawszy do chłopców Piotrowska. — Witek jest do matmy tępy — odpowiedział z całą bezwzględnością Michał. — I co? Nie zrobił zadań? — przestraszyła się matka. — Może pani sprawdzić, wszystko zrobione — odpowiedział. — Będziemy trzymać sztamę, Witek? Ty mnie, ja tobie, co? Inaczej człowiek zginąłby jak mydło w praniu. Nie? — Widać, że to porządny chłopak — mówiła później pani Piotrowska — chociaż na mój gust zanadto wyszczekany. „Jeżeli to dla mamy jest za dużo — pomyślał sobie Witek — co byłoby, gdyby..." Nagle usłyszał dzwonek, więc pobiegł otworzyć drzwi. — Klucza od zatrzasku zapomniałam. Dziękuję ci — mówiła nauczycielka. Wyglądała już zupełnie zwyczajnie i nawet uśmiechnęła się lekko, pytając się z udanym strachem: — A co było z mlekiem? Wykipiało? Witek kiwnął głową. — Ale zgasiłem gaz i odstawiłem rondelek na okno. — Dziękuję ci — powtórzyła i zamknęła drzwi do swojego pokoju. Żadnego sekretu nie było. A gdyby nawet był, toby się i tak wydał: do pani Tołłoczko przyjedzie kuzynka, córka po ciotecznej siostrze. Z Rzeszowa. — Taka tam dziesiąta woda po kisielu — opowiadała na drugi dzień rano pani Aniela — ale zawsze krew-niaczka i nieszczęśliwe dziecko, bo bez matki i bez ojca. — To już nikogo nie miała w tym Rzeszowie, tylko tu u nas musi być? — pytała z przekąsem pani Szafrań-cowa. — Ano, miała, owszem, ale tak jej tam podobno źle było, że nie do wytrzymania. I taki list do ciotki, do pani Janiny znaczy, napisała, że ta aż się wystraszyła i żywo, prędko zatelefonowała do Rzeszowa. I zaraz się z tą małą rozmówiła. W piątek rano przyjedzie. Pociąg przychodzi na szóstą. — Tam było „nie do wytrzymania" — zrzędziła pani Szafrańcowa — ale my musimy wytrzymać, tak? I nikt się nas o nic nie zapyta, tak? Przecież tu się już prawdziwy sierociniec zrobił. Pan Michał wziął chłopaka, teraz nauczycielka — dziewczynę. Sam anioł archanioł miałby dosyć. To mi się wcale nie podoba. Jeszcze tylko brakuje, żeby pani jakieś dziecko sobie upatrzyła. — Oj, upatrzyłabym, upatrzyła — powiedziała zgaszonym głosem pani Aniela ¦— tylko że w moim po-koiczku nie zmieściłoby się, sama pani wie. Ale jeżeli dostanę jakiś większy... 32 — A na co pani ten kłopot — zdziwiła się pani Leontyna — zamiast sobie wygodnie życie ułożyć? — Kłopot, pani mówi... Pewnie, że kłopot. Widzę przecież, że wszędzie z dziećmi większe obowiązki. Ale i radość. Na oczach coś młodego rośnie, pięknieje, mądrzeje. To przecież więcej niż pies czy doniczki na oknie... I Witek, i Michał wyłazili wprost ze skóry, tak byli ciekawi, jaka to dziewczyna przybędzie do ich mieszkania. Witek z wysokości swoich dwunastu lat zastanawiał się: — Może to będzie jakaś smarkula? — Skąd znowu! — zaprotestował żywo Michał. — Będzie pewnie z naszej klasy. — Kto ci mówił? — Kto mi mówił? Głupie pytanie! Nikt mi nie potrzebował mówić. Główka pracuje. Napisała do ciotki list, tak? Rozmówiła się przez telefon, tak? I sama przyjedzie. Nauczycielka po nią tylko na stację wyjdzie. — No, to może być i zupełnie starsza od nas. — Wolałbym nie: zanadto by się mądrzyła — myślał na głos Michał. — A jeśli ona z naszej klasy — będziemy ją kołować, co, Witek? I będzie musiała nas słuchać, bo jak nie, to jej taki wycisk damy, że popamięta, co? Witek wierzył w to bez trudu. Przecież od pierwszego dnia Michał potrafił robić wszystko, na co miał ochotę. Nowa osoba przyjechała rano, kiedy jeszcze wszyscy spali. Później jej ani było słychać, ani widać. Nauczycielka wyszła sama, jak zwykle, do szkoły. Po południu 33 Witek z trudem wypchnął Heniusia, który dopiero za przyobiecany lizak zdecydował się iść do pokoju pani Tołłoczko. Wrócił po niedługim czasie, a nie zastawszy brata w pokoju, odnalazł go w kuchni razem z Michałem. — No co? Widziałeś ją? Duża? — pytali niecierpliwie. — Duża i tu ma takie te — pokazywał Heniuś przykładając ręce koło uszu. Nie rozumieli, co chciał przez to powiedzieć, ale zanim zdążył wytłumaczyć, do kuchni weszła nauczycielka. — Patrz, Agnieszko, tu jest gaz. Tu — nasza półka w szafce. Na tym bocznym stoliku można prasować, o tu jest kontakt. — A jak coś przeprać, to w czym, ciociu? — W łazience za wanną stoi biała, duża miska. No, Witek, Michał, poznajcie się. Koleżanka wam przybyła. Chłopcy do tej pory udawali, że są ogromnie zajęci książkami. Teraz zerwali się obaj i, wymieniając uścisk ręki, z zainteresowaniem patrzyli na dziewczynę. Wcale nie była duża. Szczupła, niewiele, ale trochę chyba niższa od Witka, przyglądała się chłopcom ciemnymi oczami, które zdawały się wypełniać drobną twarzyczkę. „Takie te" —jak określał Heniuś — to były zebrane w dwa pędzelki nad uszami czarne włosy. Czoło zakrywała gęsta, chociaż nierówna grzywka. — Ciociu, ja tu trochę zostanę, można? — zapytała z prośbą w głosie. — Dobrze, ale o siódmej postaw wodę na herbatę i przynieś z czajnikiem do mojego... do naszego pokoju. Agnieszka siadła na taboreciku i widać było, że jest trochę onieśmielona, co się podobało obydwu chłopcom. Witkowi, bo on też był zaambarasowany, Michałowi — bo od razu dawało przewagę jemu, śmiałemu. — Odrabiacie lekcje? — rzuciła wzrokiem po zeszy- 34 tach. — Matmę? Może w czymś pomóc? — zaproponowała życzliwie. — Właśnie skończyliśmy — zaczął Witold, ale Michał postanowił od razu właściwie ustawić sytuację i zabarwił swą odpowiedź lekkim przekąsem: — I cóż ty mogłabyś nam pomóc? — Nie... ja tylko tak... — wycofywała się szybko dziewczynka i widząc, że jej dobre chęci zostały źle zrozumiane, chciała czym prędzej zatrzeć niemiłe, jak przypuszczała, wrażenie. — Podoba mi się tu, u cioci... u was. Taki dziwny dom. Wygląda, jakby nie zamieszkany, a w środku tyle ludzi! W każdym pokoju kto inny. Ciocia mi już mówiła, ale jeszcze nie wszystkich znam. Jak tu jest? — Jak tu jest? — powtórzył Michał, który nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Witek czuł, że Michał zaraz doda swoje: „Głupie pytanie". Żal mu się zrobiło dziewczyny, speszy się jeszcze więcej, zaczął więc szybko: — Ja ci opowiem, bo Michał jest tu od niedawna. Więc tak: pani Szafrańcowa robi na drutach i ciągle mówi: „Mnie się to wcale nie podoba", pan Szafraniec karty układa i kwiatki hoduje, pani Aniela kocha nad życie swego Pimpusia i mówi do niego: „Pimpuchna, złotko moje, pewnie jesteś głodny". A Pimpusiowi spasiony brzuch do ziemi wisi. Twoja ciocia, no to wiesz, ale może jeszcze nie widziałaś, jak za głowę się łapie, o tak, i mówi: „Boże, Boże, żeby chociaż godzinę ciszy!", bo o ciszę tu trudno. Moja mama na maszynie szyje, jego wujek lubi głośne radio, u Szafrańców kanarek się drze. Najspokojniej w kuchni. Tu lekcje odrabiamy. Michał sobie kolacje gotuje. O, patrz, cały ten sagan za jednym posiedzeniem wtrząchnie. Taki ma spust! Agnieszka śmiała się w głos. 35 — Nie, doprawdy, jak ty śmiesznie opowiadasz! Teraz już o każdym coś wiem. — No, jeszcze o sobie, Witek, powiedz — wtrącił Michał, zły z powodu ostatniego zdania kolegi. — O sobie... cóż ja o sobie? — speszył się Witek. — No, choćby o tym, żeś taki... tępy do matmy. — E tam, tępy, tępy... —bronił się Witek, w popłochu szukając nadaremnie sposobu odwrócenia uwagi od swej osoby. — Gdybyś nie był tępy... — zaczął Michał i Witek nagle przestraszył się nie na żarty. W mgnieniu oka zobaczył szereg następstw: Michał powie o odpisywaniu zadań. Agnieszka powtórzy ciotce, nauczycielka ojcu, a dalej — wiadomo. Ale zanim Michał zdążył argumentami poprzeć swoje słowa, od strony korytarza rozległo się cienkie i piskliwe, chociaż przytłumione przez drzwi szczekanie Pimpusia. — Pani Aniela wraca — wyjaśnił Witek, zadowolony z odsieczy. — Pimpuś zawsze pierwszy ją usłyszy. Pani Grudzińska weszła do kuchni i zatrzymała wzrok na Agnieszce. Dziewczyna dygnęła uprzejmie. — Dobry wieczór pani, jestem Agnieszka Panasewicz, będę tu mieszkać u cioci. — Dobry wieczór, Agnieszko — powiedziała pani Aniela serdecznie. — Dobrze, że już tu jesteś. Cioci się przydasz. Życzę ci pod tym dachem zdrowia i powodzenia. Chodź, zobaczysz mojego Pimpusia. Taki miły pies! O, jak to już mnie doczekać się nie może... Pewnie głodny. Biedaczek! — Ja ci daję matmę odpisywać jak człowiekowi, a ty zaraz, że ja „cały sagan" — obruszył się Michał, kiedy zostali sami. — Tak cię to wzrusza? Ty jesteś przyzwyczajony inaczej. I co? Chuchro jesteś! Jednym 36 palcem cię położę, wiesz? Popatrz — tu Michał podciągnął rękaw koszuli i zgiąwszy rękę, pokazał mocny, gruby mięsień. — Dotknij, spróbuj! — Nie chcę — Witek był też zły. — Ja powiedziałem tak dla zgrywy, przecież nic takiego. A ty pierwszy raz na oczy dziewczynę widzisz i od razu o mnie: „tępy". Czy to takie ciekawe? I do tego — nieprawda, nie jestem tępy. — Jesteś. Przecież nie możesz zrozumieć, nie? — Ale po dwa lata w klasie nie siedzę. Ani razu nie siedziałem! — Ja też tylko raz. I tylko dlatego, że chciałem zostać. Rozumiesz? To różnica! — Ja też tylko dlatego nie rozumiem matmy, że nie chcę — prychnął kpiąco Witek. — Dobrze. Od jutra zechciej. Od jutra nie daję ci zeszytu do spisywania. — I nie trzeba — uciął krótko Witek. — Obejdę się. Nie wiadomo, do czego dogadaliby się chłopcy, gdyby nie powrót Agnieszki. — No, chyba już woda na herbatę zagotowana. Już siódma — spojrzała na zegarek, odchylając mankiet czarnego fartuszka. — A zegarek jakiej marki? — zapytał Michał. — Start. — Dobrze chodzi? — Bardzo dobrze. Ani się nie spóźnia, ani nie spieszy. Mam go już drugi rok. Dostałam za świadectwo do szóstej klasy. — To teraz w której jesteś? — zapytał Witek, myśląc, że się przesłyszał. — Nie mówiłam wam? W siódmej. Chodzić będę do tej samej szkoły co i wy. — W siódmej? — powtórzył z powątpiewaniem Michał. — Może się tylko tak chwalisz? 37 — A czym się tu chwalić? — roześmiała się Agnieszka. — Przecież ja w tym roku czternaście lat skończę. I od jesieni pójdę do liceum pedagogicznego. Jeżeli zdam... Ale chyba zdam — i odpukawszy trzy razy w stół, roześmiała się znowu. Kiedy opuściła kuchnię, chłopcy milczeli przez dłuższą chwilę. — No tak — odezwał się Witek. — Zegarek ma prawdziwy i na nauczycielkę będzie się uczyć... — Najgorsze, że w siódmej klasie — rozpatrywał sytuację Michał. — A przecież ja, gdybym chciał, to... I, wiesz, ona tak na oko niby nic. Ale coś mi się zdaje, że potrafi zamieszanie zrobić. — Eee... — powątpiewał Witek. — Ja ci mówię! Raz spojrzę i widzę na wylot. Zauważyłeś, jak tymi firanami łypała? — Firanami? Jakie znowu Tirany? — Witek oglądał okno, na którym nic nigdy, odkąd je pamiętał, nie wisiało. — Co ty? Takiej rzeczy nie wiesz? Rzęsy, no, rzęsy ma takie o, chyba na pół palca. Nie zauważyłeś? — Nie. I nadziwić się nie mogę, że ty od razu, od jednego razu, takie rzeczy widzisz! Ja dopiero, kiedy powiedziałeś, zobaczyłem, że Grażyna jest ruda. A ty i pończochy, że czerwone, i teraz u tej... firany. — Już takie oko mam — Michałowi pochlebiłpodziw kolegi. — I mówię ci jeszcze raz: nosa będzie darła i w ogóle. Ale my się nie dajmy, Witek. Patrz, ledwo przyjechała, a już się tak... przemówiliśmy. Całkiem zbytecznie. Zeszyt ci dam. Spisuj, ile ci się podoba... Witek milczał. Michał spojrzał na niego podejrzliwie. — Co, nie chcesz? — Nieee... Ale... jak się wyda? — Co? 38 — No, z tym spisywaniem. — Oj, słuchaj: najgorzej się martwić na zapas. Nie wiesz? Od tego się obcasy wykrzywiają. Jak bozie-kozie! Teraz rozumiem, dlaczego twoje buty takie... — Kpisz sobie, a ja naprawdę... — Kpij i ty, Witek. I przestań być takim kujonem. Jak będziesz stale nad książką siedzieć, zgarbaciejesz, nic więcej. Już takiego jednego znałem w łódzkiej szkole. Jak bozie-kozie! O, taki był, o! Chcesz i ty taki być? — Przecież stale nad lekcjami nie siedzę. Nalepki zbieram. Czytam książki. Mogę ci pożyczyć „Robinsona", znasz?... — Dawno! Jeden kawałek nawet bardzo mi się podobał: jak Robinson przewoził rzeczy z rozbitego okrętu. Aż szkoda, że więcej nie zdążył zabrać. Reszta — nic takiego. — Nie lubisz czytać? — Lubię kryminałki. To są fajne książki. Na końcu zawsze zbrodniarz złapany i wszystko w porządku. Sprawiedliwie! A sprawiedliwość — po mojemu najważniejsza. Takie filmy też lubię. Słuchaj, chodźmy do kina! Witek przestraszony obejrzał się na drzwi. — Coś ty? Ani pieniędzy nie mam, ani mnie nie puszczą. — Ja ci zafunduję. A że nie puszczą? Kurza oferma jesteś. Jutro na pierwszy seans idziemy. Już ja to załatwię. Nazajutrz przed czwartą Michał zastukał do pokoju Piotrowskich i zawołał przez drzwi: — Witek? Idziesz na to zebranie? Jak się chcesz spóźnić, to cześć! Ja już idę. — Cóż to za zebranie? — podniosła znad maszyny głowę matka. 39 — To... kółko przyrodnicze. Muszę się spieszyć, bo pan nie lubi, jak się spóźniać. Będą przezrocza. — Tylko wracaj prosto do domu — przypomniała matka i pochyliła się znowu nad robotą. — Udało się, udało! — powtarzał uradowany Witek spiesząc obok Michała ulicą pod górę. — A widzisz? Zawsze się uda, tylko trzeba mieć głowę na karku — pysznił się Michał. Wrócili po dwóch godzinach. Witek był czerwony, zgrzany. Strach gnał go do domu. Kowbojski film, w którym trup padał gęsto, rozpalił jego wyobraźnię. Oczy mu się świeciły. — Coś ty taki zziajany? — niepokoiła się matka. — A bo... bo tak się spieszyłem. Lekcji mam tyle! Chłopcy szybko odrabiają to, co zadane na jutro, ale trudno im się skupić nad książką. Ciągle jeszcze wracają do filmu. — Najlepsze było, kiedy szeryf udał zabitego, a jak ten bandzior podszedł do niego, to on: Trach! Trach! Trach! — strzelał w zapale Michał wprost w Agnieszkę, która właśnie wchodziła do kuchni. — A co, podobał się wam film? — zapytała. — Cii! — syknął przestraszony Witek. — Co ci się przyśniło? Jaki film? — próbował zażegnać niebezpieczeństwo Michał. — Widziałam, jak wchodziliście do kina — powiedziała zdziwiona dziewczyna. — Agnieszka, słuchaj, nie mów nikomu. Co ja bym miał, gdyby się mama dowiedziała! — O, już cię strach obleciał — drwił Michał. — Czego się tak wijesz? Nie bój się, nie powie. Niechby tylko spróbowała. No! — Nie powiem, ale wcale nie dlatego, że się ciebie obawiam, wiesz? — ostro odpowiedziała dotknięta Agnieszka. ¦ — No, no! Tylko nie skacz jak wieloryb na agrafce — nadrabiał miną Michał. — Wieloryb?... Na agrafce?... — powtórzyła zaskoczona Agnieszka. Widocznie próbowała sobie wyobrazić taką sytuację, bo nagle wybuchnęła śmiechem. — Oj, Michał, to ci się udało! Tego jeszcze nie słyszałam! Sam wymyśliłeś? Zły, nie wiadomo czego, Michał nie raczył odpowiedzieć. Podsunął Witkowi zeszyt pod nos i burknął: — Bazgrzesz jak nie wiadomo co, przeczytać nie można. Co to: rzeczownik czy czasownik? Agnieszka zbliżyła się do stołu. Rzuciła okiem na rozłożone zeszyty. Nie trzeba było długo zgadywać, że Michał przepisuje od Witka. — Aha — powiedziała — sam nie potrafisz? — Ja? — skoczył Michał. — Przecież przepisujesz. — No to co? Po pierwsze, tak mi się podoba, a po drugie, to jest metoda. Nie wiesz o tym? Nie szkodzi. 0 wielu rzeczach jeszcze nie wiesz. Każdą robotę można tak ułożyć, że człowiek się mniej zmęczy. Więc ja właśnie stosuję tę... to się nazywa: organizacja pracy. Słyszałaś o czymś takim? — Coś niecoś — powiedziała wolno Agnieszka, przyglądając się Michałowi, i już bez słowa wyszła z kuchni. — No, teraz ma nas w garści — jęknął Witek. — 1 kino, i spisywanie! Co ja będę miał!... — Nie bądź taka galareta! Możesz spać spokojnie. Dziewczynę trzeba przykręcić. O jedną klasę podskoczyła i mądrzy się... Witek nie spał spokojnie. Matematyk gonił go z pistoletem w ręku, chcąc odebrać zeszyt Michała. „Trach! Trach! Tarach!" — słyszał za plecami. Skoczył w jakąś bramę, zatrzasnął ją za sobą. „Nareszcie!" — usłyszał zbawczy głos. 40 41 — Nareszcie! — powtórzyła matka, stojąc nad jego łóżkiem. — Nie mogłam się ciebie dobudzić. Wstawaj, bo się spóźnisz do szkoły. Stół w kuchni pokrywał taki brud, że po prostu wstyd. Ale kto się miał wstydzić? Stół był p.zecież wspólny: tu się obierało i płukało jarzyny, tu było najbliżej do odstawienia gorącego garnka z kuchni, tu się zmywało naczynia. Dawno, bardzo już dawno ustalono co prawda kolejkę szorowania stołu. Z czasem kolejka się poplątała i oto stary sprzęt stał się przysłowiową kością niezgody. W okresie poprzedzającym Boże Narodzenie zlitowała się nad nim pani Aniela. Korzystała ze stołu rzadko, tylko w te niedziele, kiedy nie miała w szpitalu dyżuru, ale przykro było spotykać święta z takim brudasem pod bokiem. Od tego czasu — znów stał nie umyty. Nauczycielka uważała, że teraz kolej na Piotrowską. Piotrowska sądziła, że pielęgniarka właśnie jej zrewanżowała się szorowaniem za wszycie nowych rękawów do białego fartucha. A pani Leontyna w ogóle nie kwapiła się do robienia porządku w kuchni. Mieszkanie było jej, stół należał do niej, więc niech go z samej przyzwoitości i szacunku dla jej wieku szorują inni. Kiedy Michał i Witek zaczęli w kuchni odrabiać lekcje, pani Piotrowska o mało nie doprowadziła stołu do porządku. Ale mnóstwo, jak zwykle, czekającej domowej roboty podsunęło inne wyjście: niech do nauki rozkładają na stole gazety. Pewnego dnia chłopcy zastali czysty, wyszorowany 42 blat. Ani ich to ziębiło, ani grzało. Więcej zainteresowania okazywali wysokiej stojącej lampie, którą zmajstrowały, a właściwie doprowadziły do użytku złote ręce pana Czernika. Mocna żarówka dawała dobre światło nie tylko na stół, ale na całą izbę. Igłę można było znaleźć. Pani Szafrańcowa zajrzawszy do kuchni, aż rękami klasnęła. — Ile ten smok elektryczności nabije na liczniku! — zawołała, ale zaraz jej uwagę zwróciła czysta powierzchnia stołu. — A co, przypomniałeś mamusi? — powiedziała patrząc na Witka. — Jakby to była nasza kolej, to mamusia bez przypominania zrobiłaby, co trzeba — ujął się za matką Witek. — Więc to panią Tołłoczko sumienie ruszyło, bo chyba... nie ty? — zwróciła się do Michała. — Ja? Głupie pytanie. Czy to mój stół? Czy ja brudziłem?! Mnie tu cały zeszyt wczoraj się zatłuścił od tego boczku, co go pani do jajecznicy kroiła. Kto brudzi, niech szoruje — podniesionemu głosowi towarzyszył wzgardliwy ruch ramion. Pani Leontyna wrosła w ziemię. — Jak ty śmiesz! Jak śmiesz do mnie tak mówić? — zaczęła, ale nagle zbladła, chwyciła za serce i czym prędzej wycofała się z kuchni, do której wchodziła właśnie z książkami Agnieszka. Słyszała ostatnie słowa. — Co?... Co wyście powiedzieli pani Szafrańcowej? — zaczęła z wyrzutem, ale Michał nie dał jej dokończyć. — O! Jeszcze jedna się znalazła! Nikt nic takiego nie mówił. Parę słów usłyszała ode mnie: niech szoruje stół, kiedy go ubrudzi. Co, może nieprawda? — Ja ci też powiem prawdę — odpowiedziała Agnieszka siląc się na spokój. — Postąpiłeś po... po... 43 po... no, ordynarnie! Chyba nie rozumiesz, że tak się do starszej osoby odzywać nie wolno!... Michał mienił się na twarzy. — Ja wiem, coś ty chciała powiedzieć: jestem cham, tak? Postąpiłem po chamsku, tak? Nie ty mnie będziesz uczyć! Sam wiem, jak się zachować! Że nie z Warszawy jestem? Nie szkodzi. Łódź też wielkie miasto, nie jakiś tam Rzeszów. I o co tyle krzyku? O ten brudny stół? — Brudny? — zdziwiła się Agnieszka. — Przecież go dziś sama wyszorowałam. — Ty? Za ciotkę — zawołali prawie jednocześnie chłopcy. — Za nikogo! Po prostu widzę brudny stół, więc wyszorowałam. Zawsze to zrobię. Przyjemniej nam będzie odrabiać lekcje na czystym. — Nam? — zapytał przeciągle Michał. — Ty też będziesz tu lekcje odrabiać? — Tak. U cioci stolik niewielki. I tak mi się wydaje... ciocia lubi pobyć sama. Ale... — Agnieszka podchwyciła niedobre spojrzenie Michała. — Może wy nie chcecie, żebym ja tu?... Może przeszkadzam?... — Nie, nie! Przecież miejsca starczy dla wszystkich. Siadaj — zawołał szybko Witek i odsunął się na drugi koniec, zostawiając cały środek Agnieszce. — Uhm — mruknął hamując złość Michał. — I niech każdy myśli o sobie. Witek zauważył wściekłość kolegi. Rozumiał, że chodzi o zajście z Szafrańcową, ale nagle zaświtało mu, że słowa „każdy o sobie" mogą dotyczyć odrabiania matmy. Na próżno usiłował skupić się nad wypracowaniem domowym. Zwykle nie sprawiało mu to żadnej trudności. Lubił wypracowania, szczególnie na wolne tematy. Pozwalając bujać fantazji, szybko przenosił myśl na papier zeszytu. Wszystko układało się według jego woli. 44 Tu żadne żelazne reguły nie powstrzymywały wyobraźni, jak na przykład w matematyce, gdzie pominięcie czy zapomnienie jednej z nich — obracało wniwecz cały wysiłek. Dziś szło mu jak z kamienia. Co chwila rzucał spojrzenie na książki i zeszyty Michała, który powinien już zająć się matmą, żeby mu potem dać odpisać. Za to w wypracowaniu — jak się umówili — pomoże mu Witek. A co on robi? Liczy w książce kartki? Michał niedbale przerzucał podręcznik, nie zatrzymując się na żadnej stronie. Łatwo było odgadnąć, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. — No to cześć! — porwał się nagle od stołu. Zgarnął zeszyty i książki do teczki, zatrzasnął zamek. — Już? — zawołał Witek. — I matmę już zrozumiałeś? — Albo tak, albo nie — odpowiedział zagadkowo Michał. — A ty — zwrócił się do Agnieszki — nie wyobrażaj sobie, że jestem taki żłób, wiesz? Niech ci Witek opowie, jak dziewczyny się za mną oglądają. Agnieszka podniosła znad książki głowę i zamrugała długimi rzęsami. — Dziewczyny?... — pokiwała głową. — Rozumiem, pewnie się dziwią, że nie masz oślich uszu. Pasowałyby. Michała wymiotło z kuchni. Mechanik na próżno dziś czekał na pana Szafrańca. Zwykle o tej porze staruszek przychodził do niego na partyjkę szachów. Czasami kibicował im pan Piotrow-ski, który także nieźle grywał. Dziś ani jeden, ani drugi nie pokazał się jeszcze. Za ścianą u Szafrańców słychać było niezwykły ruch. Czyżby ktoś do nich z wizytą przyszedł? Aby to sprawdzić, pan Czernik stanął za firanką. Usłyszał głos pani Anieli. Domyślił się od razu, że to jej wina: zagadała sąsiada szpitalnymi plotkami. 45 — Panie Franciszku! Można? — spytał i wetknął głowę za firankę. Zobaczył Szafrańcową w łóżku z przymkniętymi oczami, mąż stał przy nogach. Obrócił się w stronę pytającego i spojrzał tak smutnymi i bezbronnymi oczami, że już samo to mogło zaniepokoić sąsiada. Pani Aniela zamachała energicznie, żeby się zaraz wynosił. Wkładała igłę do strzykawki. Czefnik wycofał się czym prędzej i zajrzał do kuchni. — Michała tu nie ma? — Wyszedł, żeby się trochę przelecieć — tłumaczył szybko Witek. — On nie może długo usiedzieć na miejscu. — W domu u matki miał zawsze ruch przy robocie. A tu: w szkole siedź, w domu — siedź. Trudno mu się przyzwyczaić. Niech polata, aby się tylko w nauce nie zaniedbywał. W tym miejscu pan Czernik uczuł, że go ktoś chwycił za rękaw i ciągnie do tyłu. Obrócił się. W korytarzyku stała pani Aniela i gestem nakazującym ciszę, poleciła wrócić do siebie. Na palcach przeszli przez środkowy pokój. — No! Tego bym się po Michale nigdy nie spodziewał. Owszem, chłopak w słowach nie przebiera, ale żeby do starszej osoby? Do pani Szafrańcowej w ten sposób?... Przez te ciągłe awantury z ojczymem taki pyskaty się zrobił — odpowiedział mechanik na relację pani Anieli — ale żeby aż tak! Już ja mu powiem do słuchu! Ja mam się za niego wstydzić przed sąsiadami? Za co? Za to, że jego matce chciałem pomóc? Niech tylko, gałgan, wróci!... Michała nie ma. Mija pół godziny, godzina. Pana Czernika ogarnia coraz bardziej ponury nastrój. Nie ma z kim pogadać. A tak by chciał się podzielić swoim zmartwieniem! Może i rady zasięgnąć?... Do nauczycielki nie pójdzie. Wie, że wieczorami siedzi przy swoich książkach i nie lubi, aby jej przeszkadzać. Do Piotrowskich — też nie. Pani Irena robiłaby wymówki, że Henio słucha rzeczy nie przeznaczonych dla jego uszu. I o Witka zaraz by się zlękła, a może nawet zabroniła mu kolegować z Michałem. To byłoby już całkiem źle. Gniew przeminął, na to miejsce wkradł się niepokój: gdzie chłopak przepadł? Może mu się co przytrafiło? Mechanik wkłada kożuszek i wychodzi na ulicę. Idzie pod górę, wypatruje. Michała nie widać. Mróz szczypie w policzki, zimne, ostre powietrze zapiera dech. Nie daj Boże przeziębienie złapać!... I — jakby w odpowiedzi na tę myśl — tuż obok zachęcająco świecą okna baru na Starym Rynku. Od czasu kiedy z nim mieszka siostrzeniec, pan Czernik mężnie unika pokusy. Nie może przecież chłopcu dawać złego przykładu. Ale dziś, na taki ziąb, dobrze byłoby łyknąć kufelek grzanego piwa. Tylko jeden! I może znajomek się trafi... Kiedy się człowiek kłopotem podzieli, jest mu o wiele lżej. Michał wraca późno. Złość na Witka, na Agnieszkę i na siebie samego pognała go aż na MDM. „Głupia Agnieszka!... Sama oślica!... Już ja ją rozumu nauczę. Trzeba tylko spokojnie pomyśleć i tak jej dopiec, aż wróci, skąd przyjechała. Popędzi, aż się będzie kurzyć!... A drugi osioł — Witek. Po co ją zapraszał do stołu? Trzeba było od razu rąbnąć »przeszkadzasz« i cześć! A ten zaraz usunął się i miejsce zrobił. Idiota! Nie 46 47 m widzi, że pod jej nosem będą musieli zeszyty sobie pokazywać? Żeby o wszystkim wiedziała? I wcześniej czy później wypaple ciotce, jak dwa razy dwa — cztery. I dobrze! Niech się Witkowi dostanie. Jeszcze pyta: »Zadanie zrobiłeś?« Rób sam, kiedyś taki mądry! A wypracowanie mam w nosie! Nie potrzebuję, żeby znowu ta zgaga powiedziała słodziutko: »Sam nie potrafisz?« O, żmijo, jeszcze ty zobaczysz, co ja potrafię!..." Wraca spokojniejszym krokiem. Już wie, co zrobi. Żeby tylko Witek nie był taki tchórz. Ostatecznie poradzi sobie i bez niego. Jeść się chce! Ale co na kolację? Chyba wujek coś przyniósł? Wujka w domu nie ma. Michał wyciąga chleb, masło, kawałek kiełbasy. Bardzo mu to wszystko smakuje. Zjada, chodząc po pokoju. W kuchni, widzi to ze swojego okna, ciemno, a więc i pusto. Witek już u siebie, trzeba go będzie wywołać. Michał puka śmiało do Piotrowskich, ale pani Irena odprawia go bez ceregieli od drzwi: — Witek idzie spać. Pozostaje ostateczność: łazienka. To sobie chłopcy już dawniej umówili. W razie czego — wejść tam nikomu nie można zabronić. I oto za chwilę Michał dowiaduje się, co zaszło w czasie jego nieobecności. — Pani Aniela wyszła od twojego wujka i wstąpiła do nas — informuje Witek. — Mówiła, że bardzo się zgryzł. Oj, Michał! Narobiło się, aż strach. Ja nawet wypracowania nie mogłem dobrze napisać, a zadań to w ogóle ani, ani... Robi pauzę, czeka, może Michał przypomni sobie o zeszycie?... Nic z tego, więc ciągnie dalej: — Pani Szafrańcowa zasłabła. Wiesz, ja ją jutro przeproszę. — Matka ci kazała? — Nie, nikt nie kazał, ale tak wyszło... nieładnie. 48 — A ja nie! — Mama mówi, że wujek powinien ci smarowanie wyprawić. — No, no! — warknął Michał. — Jutro pewno z matmy będę odpowiadać — martwi się znowu swoimi sprawami Witek. — Ta mądrala ci nie pomogła? — Nieeee... coś ty? Nawet mi do głowy nie przyszło prosić ją. — No to raz kozie śmierć — kpi Michał. — Zresztą, mogłeś jej do stołu nie zapraszać. — Dlaczego?... Przecież kuchnia jest dla wszystkich... I stół wyszorowała, słyszałeś? — Właśnie! Jeszcze nie rozumiesz, że wszystko przez nią? Przez to szorowanie? Ona, ona wszystkiemu winna! Po co się wtrącała? Kto ją prosił? Ale zobaczymy jeszcze, kto mądrzejszy! Mnie do wiatru wystawiać? Ucho od śledzia! — Długo wy tak będziecie jeszcze rajcować? — w szparę wionął zagniewany szept pielęgniarki. — Żeby nie chora pani Leontyna, dałabym wam pieprzu z papryką!... Wychodźcie! Żywo, prędko!... Było już dobrze po północy, kiedy Michała obudziło dalekie i dziwnie przerywane śpiewanie. Szybko domyślił się, kto tak koncertuje, i wybiegł do drzwi. Były otwarte. Stała tam już pani Aniela, a na schodach mocował się z mechanikiem Piotrowski. Wciągnęli pijanego i pomimo gwałtownych protestów ułożyli na łóżku. — Cicho! Cicho! — pielęgniarka zatykała mu usta Jaśkiem, polecając jednocześnie Michałowi, aby zmoczył ręcznik w zimnej wodzie. Rano o zwykłej godzinie zadzwonił budzik. Pan Czernik wstał z uczuciem, że mu głowa pęka na ka- 49 wałki. Rozejrzał się po pokoju, ledwo odróżniając przedmioty w nikłym jeszcze brzasku dnia, i zatrzymał wzrok na rozkładanym łóżku, gdzie z rękami pod głową, smacznie i głęboko spał Michał. Mechanik potarł czoło, podrapał się po głowie. Co to było wczoraj? O czym to miał z siostrzeńcem porozmawiać? Michał coś przeskrobał?... Oj, jak trudno przy takim potwornym bólu głowy przypomnieć sobie cośkolwiek! Nagle błądzące po ścianie spojrzenie napotyka plakat zawieszony kiedyś przez panią Anielę na wprost łóżka. Alkohol twój wróg — głosi napis. Zna go dobrze, co dzień przecież, chce czy nie chce, trafia nań oczami. Ale dziś wydaje mu się odmieniony. Czyżby nie ten sam?... Ten sam, tylko u spodu grubą czarną kreską dodane słowa: Wujek wroga się nie boi... . Cicho, ciszej niż zwykle, zbiera się pan Czernik do pracy. Z pokoju wychodzi na palcach, ostrożnie przymyka drzwi i za nic nie spojrzy na siostrzeńca, chociaż wie dobrze: o tej godzinie Michał nie budzi się nigdy. Witka nie na próżno dręczyło złe przeczucie. Matematyk od razu wyrwał go do tablicy. Nie udało się „zapomnieć" pokazania zadań. Okrutna w skutkach prawda ziała z nie zapisanych stron. — Nie odrobiłeś? — Tak... nie... bo nasza gospodyni zachorowała i... — Znamy, znamy: po całej Warszawie szukałeś lekarstwa itd., itd. A na wczoraj? Widzę, że na wczoraj zadania odrobiłeś. Samodzielnie?... Witek zapewnił o tym z pośpiechem i gorliwością godną lepszej sprawy, a nauczyciel łatwo dowiódł mu kłamstwa podyktowawszy na tablicy takie samo zadanie. — A więc przepisałeś? Od kogo? — pan Grzybowski 50 chciał wiedzieć całą prawdę. Ale Witek stał milczący, czerwony jak ugotowany rak, z oczami utkwionymi w deski podłogi. — Kto dawał Piotrowskiemu zeszyt do odpisania? Klasa milczała solidarnie. — Tak się tylko zapytałem, pro forma — pokiwał głową matematyk. — Nie liczę, oczywiście, żeby mi o tym powiedział ktoś postronny, ktoś, że tak powiem, niezaangażowany osobiście, ale sam sprawca mógłby przecież okazać się odważny, prawda?... — ironizował. — Mógłby, powtarzam, gdyby nim był. Niestety — westchnął — widocznie odwagą nie grzeszy... Wobec tego musimy Piotrowskiemu pomóc inaczej. Kto najbliżej niego mieszka? — Najbliżej? Michał Kowalski — powiedział szybko Wieczorek. — Tak ? No to, Kowalski! Akurat dobrze się składa, bo jesteś mocny w matematyce, nauce mądrej i wspaniałej. Więc proszę cię, pomóż trochę koledze. Chyba ci to nie sprawi wielkiego kłopotu? Michał zakaszlał się tak okropnie, że trudno było usłyszeć odpowiedź, ale pan Grzybowski nie wątpił, że była to odpowiedź pozytywna, i nawet za nią podziękował. Danka i Grażyna co chwilę wymieniały na ucho jakieś uwagi i dusiły się po prostu śmiechem do samego końca lekcji, aż im nauczyciel zwrócił uwagę. Jedna z nich na pewno była autorką podsuniętej Michałowi kartki: Cud+miód+ryba+kit=ucho od śledzia. Michał usiłował robić minę człowieka, który nie rozumie, o co chodzi. Ale cała klasa nie miała najmniejszej wątpliwości, kto pomógł Witkowi w ściąganiu. Witek posępny, z nosem zwieszonym na kwintę, i Michał wściekły, że znalazł się w głupiej sytuacji, nie zamienili ani słowa w drodze do domu. 51 Otworzył im spuchnięty od płaczu, ryczący Heniuś: — Myszki zginęły! Jedna i druga!... Nie wiadomo, gdzie się podziały!... — Nie wiadomo? — zapytał głośno Michał. — Wiadomo: Kisunia się po nich oblizuje! Nie widzisz? — i wskazał syjamską kotkę nauczycielki, która siedząc pod drzwiami jej pokoju raz po raz oblizywała mordkę różowym językiem. Takiego piekła jeszcze nie było! Zmordowany głośnym płaczem Henio ustawał na parę minut, aby potem wybuchnąć z nową siłą, a szlochał tak serdecznie, „że kamień wzruszyłby się na pewno". Pani Piotrowska za każdym szmerem przy drzwiach wejściowych wyglądała na korytarz. Czekała na panią Tołłoczko, aby poinformować ją o zbrodniczym fakcie, gdyż ani przez chwilę nie wątpiła, że białe myszki padły ofiarą apetytu kotki. Kiedy pani Janina, zmęczona po sześciu godzinach lekcji, otworzyła zatrzask, Piotrowska natychmiast wyładowała na niej swoje zdenerwowanie, spowodowane i stratą myszek, i płaczem Henia, i dwóją przyniesioną ze szkoły przez Witka. — ... a jeszcze to pani powiem — kończyła, energicznie gestykulując przed twarzą oszołomionej i zaskoczonej nauczycielki — że jeżeli się trzyma kota, to się go karmi! To mu się daje tyle jeść, żeby po cudzych pokojach nie bobrował i nie żarł, co mu w łapy wpadnie! Pani Tołłoczko drżącymi palcami ledwo zdołała odpiąć guziki zimowego płaszcza i wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć. Tak ją zastała Agnieszka, która ostatnich słów 52 Piotrowskiej wysłuchała na schodach, bojąc się wejść do przedpokoju. — Ciociu! Co tu się stało? — pytała biegnąc z pomocą. Posadziła ciotkę na kanapce, zdjęła jej boty, odwiązała wełnianą chusteczkę z głowy i czym prędzej odmierzała na łyżeczkę walerianowe krople. — Nie trzeba, daj spokój — słabo broniła się ciotka. — Mnie się już żyć nie chce. Widzisz sama: co to za życie? Wracam zmordowana, myślę: w domu odpocznę. A tu masz! Dom i spokój. To ponad ludzkie siły... — podniosła obie ręce do skroni i obróciła twarz do okna, wstydząc się łez. Agnieszka krzątała się cichutko. Wybiegła nastawić herbatę, przygotowała tapczan, ułożyła troskliwie ciotkę, wsunęła jej pod nogi gumowy worek napełniony gorącą wodą i podała szklankę herbaty z cytryną, potem wysunęła się na korytarz, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. „Gdzie iść? Co robić?" — myślała przytomnie, chociaż i dla niej dzisiejszy powrót do domu był mocnym przeżyciem. Henio wypłakał się już widocznie do końca, bo od dłuższej chwili nie było go słychać. Ale z tej strony zagrażało chyba największe niebezpieczeństwo, więc Agnieszka zastukała cichutko do Piotrowskich. — Proszę! — odpowiedziała szorstko Piotrowska, patrząc z urazą i zdziwieniem na młodą sąsiadkę. — Ja... ja przyszłam przeprosić za naszą Kisunię. Heniu, nie martw się, będą nowe myszki, obiecuję ci, tylko proszę, nie płacz. Ciocię strasznie głowa rozbolała — dodała usprawiedliwiająco. — Żadnych nowych myszek! — ucięła pani Irena. — Ja też mam już tego wszystkiego dosyć. Mnie też głowa boli! A nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek. — Może ja Henia zabiorę do kuchni i poczytam mu trochę — nie zrażała się Agnieszka. 53 Henio okazał zainteresowanie propozycją, ale pani Piotrowska, już łagodniejszym co prawda tonem, nie pozwoliła i na to. Mechanik słyszał całą awanturę zza swoich drzwi. Michał chciał je nawet uchylić, ale go wujek w porę powstrzymał. Więc chłopak garścią usta sobie zatykał, żeby nie parsknąć śmiechem, a oburzonych gestów wujka nie mógł zrozumieć ani rusz. — I czego się cieszysz, wariacie? — pytał Czernik, kiedy za drzwiami zapanował spokój. — Kobiety się przemówiły. No to co? Najlepiej wtedy nie wtrącać się. A śmiać się nie ma z czego. Ciasno tu, co chwilę ktoś komuś w drogę wchodzi i przeszkadza. Myszy, rzeczywiście, potrzebne jak dziura w moście. Kocica je zeżarła, jasne, inaczej być nie może. .Żal mi nauczycielki. Nasłucha się teraz do końca świata. — Bo cała ta Agnieszka powinna kota pilnować! Kiedy ciotka jej utrzymanie daje i dach nad głową, to niech się poczuwa, nie? Pan Czernik uważnie spojrzał na siostrzeńca. Chciał coś powiedzieć, szukał odpowiedniego słowa, nie spuszczając wzroku z chłopca, ale ten, taki pewny siebie przed chwilą, nagle obrócił się, podszedł do szafki i zaczął z niej coś wyjmować. — A może to nie kocica? — zaczął po chwili smarując kromkę chleba i nie podnosząc oczu na wujka. — Może Pimpuś? Przecież każdy jamnik jest wróg na myszy. — Nie przyszło mi do głowy — odpowiedział z namysłem pan Czernik — ale... rzeczywiście, możliwe... rzeczywiście... wtedy posądzenie na panią Tołłoczko — niesprawiedliwe. — Możliwe, że myszy schowały się w jakąś dziurę. Jak im się jeść zechce, wrócą. Toby dopiero było fajnie! — Michał błysnął zębami w uśmiechu. 54 — Malec by się ucieszył — przytaknął mechanik. — I nauczycielka wyczytałaby Piotrowskiej cztery prawdy? Byłaby znowu heca! — Oj, Michał, głupi ty jesteś, głupi! — pan Czer-nik aż głową kręcił. — Draka, heca to dla ciebie wszystko. A ludzkie nerwy, a spokój w domu niewarte nic?... Nie doczekawszy się odpowiedzi, usiadł przy stole i rozłożył przed sobą „Express Wieczorny". Witek od dawna już siedział w kuchni. Pod pierwszym lepszym pretekstem wymknął się spod zasięgu oczu matki, bo pani Piotrowska nie żałowała gorzkich wyrzutów za przyniesioną dwójkę. Całe szczęście, że ojca nie było. Do niedzieli w instytucji, gdzie pracował, trwała jakaś „kursokonferencja". Ojciec nawet na obiad nie wpadał. Wracał późnym wieczorem tak zmęczony, że zasypiał nad kolacją, a rano nie można go było dobudzić. — Serca nie masz! Ani odrobiny serca! — rozpaczała mama. — Dobijasz ojca tymi dwójami. Nad jego grobem dopiero zrozumiesz! Witek nie mógł już tego słuchać. Mama zawsze musi w takich wypadkach przesadzać. Co ma serce do matematyki? Czy mama nie mówiła niedawno do ojca, że widocznie Witek głowy do rachunków nie ma? Więc skąd znów serce? A o dobijaniu też... Witek woli nie myśleć, kto kogo będzie dobijać. Mało to razy brał lanie od ojca? Teraz jest już za duży. Ojciec sam przecież rozumie, że szósta klasa... Żeby nie myszy, to może dałoby się co zrobić, ale jak na złość... I kto im klatkę otworzył? Henio zawsze pilnował, on sam sprawdzał, ilekroć wychodził. Kisunia, co prawda, spodek z garnuszka umiała zsunąć, kiedy się chciała do śmietanki dobrać. Ale haczyk podnieść?... Witek idzie do łazienki i nagle słyszy szloch zza 56 nie domkniętych drzwi pokoiku pani Anieli. Czyżby Henio tu przyszedł? Nie... to Agnieszka. — ...Pani jest dobra... pani jest mądra... Niech pani poradzi, co mam zrobić. Ja czuję... cioci jtrudno przyzwyczaić się do mnie. Ciocia jest dla mnie bardzo dobra, ale ja wiem, że tu przeszkadzam... Może jest jakaś szkoła z internatem?... Może ja bym u kogoś w kuchni zamieszkała? Pomagałabym w domu... Ja dużo umiem... — Moje dziecko! Co też wygadujesz? No, wypij jeszcze trochę wody! Co do cioci... może i prawda, że przyzwyczajona przebywać u siebie sama ze swoimi książkami. Ale przecież tak chętnie cię przyjęła!... Pamiętam dobrze, jak biegła na pocztę, żeby do ciebie telefonować. Głowę straciła, tak się bała o ciebie. Pamiętam... — Bo... bo, proszę pani, mnie tam było tak źle! Tak źle, że... — U obcych byłaś? — Nie, u rodziny tatusia. Ale... ale... co tam! — decyduje się Agnieszka — powiem pani. — A! moja droga, możesz mi śmiało... każdą tajemnicę! — zapewniała pani Aniela, bijąc się w piersi. — U mnie tu: studnia, grób i święta ziemia! — Mój tatuś... mój tatuś... — Agnieszce widać bardzo trudno zdobyć się na ciąg dalszy. Wreszcie wyrzuca jednym tchem — był aresztowany... — Ach! — przestraszyła się pani Aniela, a i podsłuchujący Witek zdrętwiał z wrażenia. — Na budowie wykryto nadużycie... Tatuś był kierownikiem... tak się przejął... wtedy miał pierwszy zawał. Naturalnie, śledztwo wykazało, że był niewinny... O, bo mój tatuś!... Nigdy! Czy pani mi wierzy?... — Wierzę ci, dziecko drogie, wierzę. — A tam, gdzie po śmierci tatusia zamieszkałam, 57 chociaż to rodzina... nie było dnia, żeby mi czegoś przykrego nie powiedzieli. A kiedy raz zginęło stryjence parę złotych... Ja wtedy... gdyby mnie ciocia nie zabrała... Ktoś idzie od Szafrańców. Witek jednym skokiem jest w kuchni. To Michał. Jego książki i zeszyty od dawna tu na niego czekają. — A co? Tej mądrali jeszcze nie ma? — Nie, ale co ty tak na nią? — Witka serce pełne jest współczucia. — Słodkiego życia ona tu nie ma. — Będzie miała jeszcze kwaśniejsze, jeżeli nie przestanie się mądrzyć — mówi z bezwzględnością Michał. — Przekona się, kto tu ważniejszy. Gadałby dalej, ale do kuchni wchodzi pani Szafrań-cowa. Od czasu kiedy Michał tak niegrzecznie zachował się wobec niej — po prostu go nie widzi. I teraz zwraca się, jakby go nie było. — Witku, mój kochany, czy te myszy nie siedzą gdzie u was pod tapczanem albo pod szafą? — Nie, proszę pani, na pewno nie. Odsuwaliśmy wszystko od ścian. Heniuś w każdą szparę zaglądał. — Ja chyba oka nie zmrużę!... Strasznie się myszy brzydzę. Może kot jeszcze ich nie zjadł? — Coś białego mignęło mi w przedpokoju — wtrąca z premedytacją Michał — ale nie jestem pewien... Pani Leontyna nie słucha do końca i nie spojrzawszy nawet w jego stronę, wychodzi. — Widziałeś coś białego? W którym miejscu? — dopytywał Witek. — Ucho od śledzia widziałem! Rozumiesz? A niech się boi całą noc. Za tamte awantury. — Ale ty jesteś zawzięty, Michał. — Wcale nie jestem zawzięty, tylko swego nie daruję. Wujek obiecał mi półbuty kupić. Te moje kamasze 58 ciężkie jak pioruny. No, i przepił wtedy wszystko. Nie pamiętasz? A przez kogo? Przez Szafrańcową. Niech się teraz naje strachu, rachunek będzie wyrównany. Spra-. wiedliwość musi być, nie? Weszła Agnieszka i zabrała się do lekcji. Zaraz za nią wpadł Henio. — A ty po co? — ofuknął go brat. — Tu nie dla ciebie miejsce. -— Ja tylko do łazienki. I po drodze, Witek, muszę ci powiedzieć, mama bardzo zła. Na ciebie i na mnie. Na mnie o te myszy. Bo pan Szafraniec chodzi z latarką wszędzie i zagląda, czy ich nie ma. A pani Szafrańcową na noc chce nogi do miednicy wstawić. I potrzebne jej cztery miednice. — Zwariowałeś? Jedna nie wystarczy? — Wcale nie zwariowałem. Przecież łóżko ma cztery nogi, nie? Każda noga będzie w jednej miednicy z wodą. I mysz wtedy do pani Szafrańcowej nie przyjdzie, boby się utopiła. No? Chłopcy przedrzeźniali paplaninę Henia. Agnieszka próbowała się uśmiechać, wypadło to żałośnie. Michał przyjrzał się i zauważył czerwone powieki. — A co, beczałaś? — zapytał nie bez satysfakcji. — Katar mam — tłumaczyła wycierając nos. — Uhm! Katar! — powtórzył z wyraźną drwiną Michał i otwierając wypisy, nagle aż podskoczył na krześle. — Kto to?... — chciał dodać „zrobił", ale gniew złapał go za gardło. Poczerwieniał, mało mu krew z twarzy nie trysnęła. Wściekły podsunął Agnieszce kartkę i tylko stuknął w nią wskazującym palcem. — Chyba ty — odpowiedziała wolno Agnieszka. Witek przechylił się przez stół, aby zobaczyć kartkę, i przyłączył się. — Ty! I utrafiony! 59 — Kto to zrobił? — wrzasnął Michał. — Twoja sprawka? — Nie. Ja tak nie potrafię — zaprzeczyła spokojnie Agnieszka. — To karykatura. Podobieństwo rzeczywiście uchwycone. — Jakie tam podobieństwo! — Michał zrozumiał, że niepotrzebnie dał się ponieść gwałtownym uczuciom. — Może to wcale nie ja? — Ty, ty — zapewniał Witek. — O, spodnie takie szerokie jak twoje. I marynarka wywatowana, przecież teraz już nikt takich nie nosi. — Nie nosi? — zapytał zjadliwie Michał. — A ty co? Takiś modny? Ubranie ciocia z Ameryki ci przysyła? — Nie wygłupiaj się — zaczął Witek zły, ale znowu przerwał mu Henio, zaglądając do kuchni. — I... Witek, mama mówiła o twojej dwói. Że w niedzielę tatuś będzie miał czas, żeby się zdenerwować. I tak się zdenerwuje, że dopiero zobaczysz... Witek wyskoczył zza stołu, a Henio uciekł. — Każdy nosi, co ma — ciągnął swoje Michał. — To ubranie mama mi kupiła już używane. Dawno je mam, bo go nie lubię i kładłem tylko w święto. Ale do Warszawy w starym nijako było. No więc? Co to kogo obchodzi? — Nie przesadzaj — uspokajała go Agnieszka. — Nikogo to na pewno tak bardzo nie obchodzi. Po prostu ktoś sobie zażartował. — Aha, może uważasz, że ja śmiesznie wyglądam? — No, może nie śmiesznie, a... zabawnie. Ale mnie się zdaje, że w twoim wieku to nie są ważne sprawy. — W moim wieku? To znaczy, że niby co? — nastawał zaczepnie. — Michał, przestań już. Mam jeszcze sporo lekcji do 60 odrobienia. Dzień był taki... nieprzyjemny. Pozwól mi zebrać myśli do roboty. Ja muszę się dobrze uczyć. — A to się fatyguj! Na pewno nie wiesz nawet, jak smakuje dwója, kujonie? — Wiem. Dostawałam dwóje i ja — odpowiedziała poważnie Agnieszka. — Owszem, wiem, jak smakują. Ale to było dawno. Już z tego wyrosłam... Michał schował rysunek. Byle jak odrabiał lekcje. Rosła w nim znowu złość do Agnieszki. Cokolwiek powiedziała, dawała do zrozumienia, że jest starsza, mądrzejsza. A więc on jest w jej oczach młodszy, głupszy?... O tę jedną klasę taki gwałt! „Poczekaj — myśli Michał rzucając od czasu do czasu szybkie spojrzenie na sąsiadkę — jeszcze zobaczysz! Jeszcze się przekonasz! Jeszcze przestaniesz zadzierać nosa!..." Witek ani słowem się nie odzywa. Na prośbę Agnieszki? Nie tylko. Dowiedział się dziś czegoś bardzo ważnego o jej życiu. Rozumie jej sytuację i współczuje. Wzdycha; każdego coś gniecie, każdy ma swoje zmartwienie. Znowu wzdycha. — A ta dwójka z matmy? — pyta nagle Agnieszka. Bez Michała, który nie wiadomo kiedy wyniósł się z kuchni, Witkowi łatwiej szczerze rozmawiać z Agnieszką. — Tak. Nie mogę dać rady. Chyba Michał ma rację — przyznaje zgnębiony — jestem tępy. — Co teraz przerabiacie? — Procenty — odpowiada z nie ukrywanym obrzydzeniem. — Procenty? Mnie też w zeszłym roku było z nimi strasznie trudno. Miałam zgryz, że ojej! — No i co? — pyta z zainteresowaniem Witek. 61 — Odwalałam jak i ty. Przed lekcjami albo podczas pauzy... Witek cały w słuch się zamienił. — ...aż mi się znudziło. Wpadłam raz, drugi. I potem kiedy... — Agnieszka nagle urwała przestraszona. — I co... co potem?! — nie rozumiał Witek. — Nic, nic... — szybko zagaduje Agnieszka. — Po prostu zacisnęłam zęby i powiedziałam sobie: muszę. Kolega mi pomógł. Fajny chłopak. Tylko mi jego jednego z tamtej szkoły żal. — Chłopak? Nie koleżanka? — Lepszy był niż trzy koleżanki. Potrafił wytłumaczyć. I teraz z matmą nie mam kłopotów. A Romek, ten kolega, zdolny był! Szykował się nawet do olimpiady matematycznej. — Czy to prawda, że chłopcy są zdolniejsi do matmy? — pyta Witek. — Podobno — odpowiada niezbyt pewnie Agnieszka. — Pokaż to zadanie. Nie mówiła: zrób tak, a teraz tak. Zadawała tylko pytania. Na jedne Witek odpowiadał od razu. Na inne — dopiero po wykonaniu jakiegoś działania. — Wcale nie jesteś tępy — orzekła w końcu. — Zrobiłeś sam trzy zadania. W pół godziny — dodała spojrzawszy na zegarek. — To niedługo. — Sam? — w głosie Witka było sporo wyraźnego powątpiewania. — Przecież ja nawet ołówkiem nie ruszyłam, trochę cię tylko naprowadzałam, nie? — No, tak... naprowadzałaś, prawda... Ale gdyby... — Szkoda czasu, bierz się do czegoś innego — przerwała mu szybko. — I odrabianie lekcji zaczynaj od matmy. Wtedy umysł lepiej pracuje. — Agnieszka, słuchaj... — Witkowi słowa z trudno- 62 ścią przechodziły przez gardło. — Gdyby Michał przyszedł... nie mów... — Zgłupiałeś? O czym ja mam mówić albo nie mówić? — obruszyła się dziewczyna. — Cicho bądź! Patrz, przez ciebie krzywą linię zrobiłam! Michał do tej pory nie zwracał większej uwagi na swój wygląd. To tylko dziewczynki zajmowały się modą, mówiąc bez przerwy o sukienkach, bluzeczkach i paltach. Sam od ubrania wymagał niewiele: powinno być wygodne, zimą — ciepłe, latem — lekkie, nie tamujące ruchów. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może wyglądać dziwnie, gorzej — zabawnie! Gdyby włożył cylinder, kożuch do góry włosem lub damską suknię, jak to robili w karnawale „przebierance" — zgoda — budziłby śmiech. Ale w zwyczajnym ubraniu?... Wracając z kuchni zatrzymał się w przedpokoju. Stało tam od dawnych, dobrych dla Szafrańców czasów, duże, wysokie tremo. Wiele razy Michał przechodząc koło tego lustra rzucał okiem, aby zobaczyć swoje zęby w sztucznym uśmiechu. Nic więcej. Teraz przystanął przed poplamioną i zakurzoną taflą, aby w słabym świetle górnej żarówki przyjrzeć się krytycznie własnej postaci. Zobaczył mocnego, szerokiego w barach chłopca, którego wywatowane ramiona podkreślały jeszcze rozpiętość męskiej piersi. No to co? Spodnie były szerokie, owszem. Co w tym śmiesznego? Ale raz złośliwie zwrócona uwaga zburzyła jego spokój. W szkole do dużej przerwy prawie nie słyszał, co się 63 działo na lekcjach. Opracowywał plan, który w jak najkrótszym czasie doprowadzi do „zmiany skóry". Przede wszystkim wujka trzeba usposobić przychylnie. Po pierwsze, przeprosi panią Szafrańcową. Do tej pory Michał kilkakrotne nagabywanie chrzestnego zbywał krótkim: nie! Teraz — przeprosi, owszem. Po drugie, wujek zawsze z przyjemnością słyszy o Mi-chałowych sukcesach w nauce. Tu — pomoże Witek. Potem powinno już pójść jak po maśle. . Przy końcu lekcji Michał całkowicie odzyskał dobry humor. Przez głowę przebiegała co chwila myśl: „Uda się! Musi się udać!" Z Szafrańcową uwinął się łatwo. Akurat w kuchni, kiedy poszedł odgrzać zupę, spotkał panią Leontynę samą. Widząc, że staruszka zmierza do drzwi, zaczął od razu: — Proszę pani! Chwileczkę... Ja chcę panią za... tamto przeprosić. Zachowałem się, faktycznie, jak żłób. Już nigdy nic na ten brudny stół nie powiem. Nawet. żeby pani na niego patelnię jajecznicy wywaliła, nie pisnę ani słowa. Jak bozie-kozie! — buchnął się w pierś. Pani Szafrańcową patrzyła na Michała okrągłymi oczami, w których widoczny był niepokój, a nawet lekki przestrach. — Jak to?... więc? — zaczęła, ale Michał nie miał wiele czasu. Postawioną na gazie grochówkę trzeba było starannie mieszać, bo lubi się przypalić. — ...Więc żeby pani wiedziała, że panią przeprosiłem, i kropka. O, już pani czajnik kipi. Zestawić? Pani Leontyna wzięła czajnik i tylko głową kręciła w obie strony, jakby zaraz miała powiedzieć: „Nie, nie, mnie się to nie podoba". Ale Michał w błogim poczuciu, że spełnił niełatwe zadanie, nawet tego nie zauważył. Po południu, kiedy mechanik wracając z pracy wszedł do pokoju, usłyszał jak gdyby dalszy ciąg rozmowy: 64 — ...i wiesz, Michał, nie tylko ja zazdroszczę ci tych piątek — mówił Witek wpatrzony w kolegę. — Eee... tam... — wielka rzecz piątki — oganiał się niedbałym ruchem Michał. — Tak... Dla ciebie to mucha, a ilu w naszej klasie takich jak ty? — A co tam? — pytał pan Czernik, ściągając przez głowę sweter. — O czym tak gadacie? — A, bo proszę pana, Michał... — Nie mów, nie mów! — protestował słabo Michał. — Aha! Nie mów. Michał jest taki zdolny! Piątka za piątką leci galopem. —. No, jakbym się nie przykładał... — To się rozumie, pewnie, że i przykładasz się... — zapewnił Witek szybko, jakby wydawał lekcję. Nagle poderwał się. — Ale ja już pójdę, przypomniałem sobie, że mam do sklepu lecieć. — No widzisz — mówił zadowolony mechanik skręcając papierosa — no, widzisz, Michał, będą z ciebie ludzie! — Co ja mam widzieć? — Michał stanął w pełnym świetle okna. — To wujek niech mi się dobrze przyjrzy. — A co? Co chcesz, żebym zobaczył? — Stracha na wróble! — wybuchnął Michał. — O tych piątkach Witek trąbi, ale o tym, że cała szkoła się ze mnie naśmiewa, nie powiedział ani słowa! — Naśmiewa? Dlaczego? — pan Czernik nieprzyjemnie zdziwiony podszedł do siostrzeńca i powtórzył: — Dlaczego? — A dlatego, że wyglądam, jakbym się z choinki urwał! O, jakie to spodnie, jak dziewczyńska spódnica, tak się fajtają. Marynarka watą wypchana, jak na garbatego! -— Hmm!... Ubranie całe, porządne, a że niemodne?... ' — Ucho od ślcil/ia 65 — Ja też na modę nie patrzę, ale te warszawiaki takie chichy-śmichy ze mnie robią, że mam tego dość. Najlepiej pojadę do domu. Albo mi mama ubranie do szkoły kupi, albo pójdę gdzie do roboty, i już. W robocie chyba tak nie patrzą na człowieka, co? — Ano, chyba nie patrzą — zamyślił się pan Czer-nik. — Młodzi lubią się pochwalić, że coś modnego mają. A starsi?... Prawda, teraz kto sobie nowe ubranie kupuje, to spodnie węższe i ramiona inne... Ale po co masz do matki jechać? Przecież to męskie sprawy. Usiądź no, zastanowimy się, co trzeba kupić i gdzie po co iść! Plan strategiczny Michała okazał się zwycięski. Już następnego dnia szedł do szkoły trochę skrępowany nowym ubraniem. Zręczna granatowa wiatrówka włożona na popielaty sweter dobrze kontrastowała z kołnierzem barwnej kraciastej koszuli. Spodnie były z czarnego „teksasu", długie i na tyle wąskie, ża nasuwały myśl o trudnościach przy ich wciąganiu. Nowe, czarne półbuty uzupełniały całość. Oczywiście, odmianę zauważono natychmiast. Chłopcy powściągliwie wyrażali aprobatę, za to koleżanki, zorganizowane chyba przez Dankę i Grażynę, otoczyły Michała zaraz na pierwszej pauzie i wrzasnęły chórem: — Cud-miód-ryba-kit! Michał — jakkolwiek zaskoczony i trochę jeszcze speszony — nie czuł się dotknięty. Nawet chyba rad był owacji. Witek również pochwalał wygląd przyjaciela. — Fajnie wszystko pasuje — oceniał z niekłamanym uznaniem. — Ale się wujek wykosztował! Nie żałował ci. — Co miał żałować?... — Michał ruszył ramionami. — Napiszę do mamy, forsę zwróci. Lepiej, że wujek wydał na ubranie niż na wódkę, nie? A tamto 66 stare będę miał do roboty w domu. Powiem ci: mnie ono nie przeszkadzało, ale żeby dziewczyny sobie ze mnie pośmiewisko robiły! Ucho od śledzia! — Skąd wiesz, że dziewczyny? — dziwił się Witek. — Chłopaków moda nie obchodzi. — No, Przeździecki i Zbyszek Wichan też trzymają fason. Przyjrzyj im się. — Już się im przyjrzałem — głos Michała pełen był pogardy. — Zgniłki! Jedną ręką obydwu położę! A jednak, kiedy po lekcjach podeszli do niego w hallu Jędrek i Zbyszek — aby się lepiej przyjrzeć wspaniałym spodniom — z zadowoleniem udzielił obszernej informacji co do ceny i miejsca zakupu. Witek zjeżdżał właśnie po poręczy z pierwszego piętra. Już był prawie na dole, nagle na samym finiszu rozłożył się jak długi i do tego z trzaskiem, spowodowanym klapnięciem teczki z książkami. To jakiś mikrus wypadł z bocznego korytarza i niechcący podciął Witkowi nogi. Leżeli teraz obydwaj' chwytając się nawzajem za ramiona, nogi, usiłując wstać i przewracając się znowu i znowu. Nie wiadomo skąd wybiegł następny malec, a sądząc, że starszy kolega znęca się nad jego przyjacielem — rzucił się na ratunek okładając pięściami rzekomego napastnika. — Nalejcie mu! A dobrze! — podjudzał uradowany Zbyszek. Michał stał obok i dusił się ze śmiechu. Śmiał się jeszcze wtedy, gdy Witek odchodził, nie oglądając się na nic i nikogo, pełen żalu do kolegi. Obiad Michałowi nie smakował, chociaż jeszcze przed godziną ślinka mu napływała do ust na myśl o kapuśniaku na wieprzowych żeberkach. To przez Witka, przez tego głupiego Witka, który — widać było wyraźnie — ma o coś do niego żal. O co? Śmiać się nie wolno? 67 A jednak niesmak, niezadowolenie z siebie czy nie wiadomo z czego, nic opuszcza Michała. Przypomina imienie zęba: niby nic strasznego, a ciągle się o tym myśli... Wreszcie znajduje wyjście: zafunduje Witkowi kino! Piękny film dają w „Zdrowiu". To będzie najlepszy plaster... Stuka do Piotrowskich. Henio jest sam, układa pracowicie wysokie piramidy z klocków. — Witka nie ma. Taty nie ma. Mamy nie ma — oświadcza za jednym zamachem, nie przerywając swojej zabawy. — Witek wyszedł z rodzicami? — pyta niemile zdziwiony Michał. — Nie. Witek jest z Agnieszką. — Z Agnieszką? U nauczycielki? — w głosie Michała jest tyle zaskoczenia, że Henio z przyjemnością decyduje się na obszerniejsze wyjaśnienie. — W kuchni, bo Agnieszka będzie Witka uczyć. Ona potrafi lepiej niż ty. Nasz tatuś nie może się tak denerwować. Mama też. To jest bardzo niezdrowo. A Witek musi zdać do siódmej, bo... bo nasza mama nie jest taka bogata, jak twoja. — Kto to tak prześlicznie wszystko wymyślił? Pewno Agnieszka? — pytał Michał z ironią, której Henio nie rozumiał. — Wcale nie Agnieszka, tylko wszyscy. No, mówię ci, że wszyscy. — I o tym, że moja mama taka bogata? — Nie pamiętam, ale chyba wszyscy. — Ale że Agnieszka mądrzejsza, to już na pewno ona sama mówiła? — Powiedziała, że będzie nauczycielką. I że umie wytłumaczyć. Nasza pani też nam tłumaczy. Michał trochę mocniej, niż trzeba, zamknął za sobą 68 drzwi. W przedpokoju zawahał się, przystanął na chwilę, ale jednak skręcił do kuchni. Dzień był już o tej porze roku dużo dłuższy. Przyzwyczajonemu do odrabiania lekcji przy lampie zaskakujący się wydał widok Witka i Agnieszki pod oknem w blasku zachodzącego słońca. Na parapecie siedziała Kisunia. Michał postanowił nie dziwić się niczemu. — Cześć pracusiom! — powiedział z humorem. — Witek, zbieraj się. Mam bilety na „Karmazynowego pirata". Witkowi zabłysły oczy, ale zaraz opanował się. — Nie mogę iść: matma. — Gwizdnij na całą matmę, dam ci odpisać, wszystko będzie w porządku. — Michał — wtrąciła Agnieszka. — Nie przeszkadzaj! Po co Witka od lekcji odciągasz? Idź sam do kina, kiedy możesz sobie na to pozwolić. — Mogę, bo mam bogatą mamę, tak? Kto ci to powiedział? Żebyś się musiała naharować przy tym bogactwie jak moja mama, toby ci w pięty poszło, no! — wybuchnął, aż się do niego oboje odwrócili. — Nikt nic o twojej mamie nie mówił — odparła spokojnie Agnieszka, gładząc Kisunię, która, przestraszona hałasem, zeskoczyła z parapetu na stół, a ze stołu na jej kolana. — Już ja wiem, kto co mówił — ciągnął Michał. — Dlaczego powiedziałaś, że „mogę sobie pozwolić"? — Po prostu myślałam, że już odrobiłeś lekcje, a Witek jeszcze nie, więc nie ma na to czasu. — Aleś sobie niańkę znalazł! — szydził Michał. — No, nie pójdziesz ze mną? Witek, nie patrząc w oczy Michałowi, powiedział: — Nie. Film był wspaniały! Ach, głupi, głupi Witek, że wybrał matmę zamiast „Karmazynowego pirata"... 69 Przy kolacji Michał nie mógł się powstrzymać, aby nie opowiedzieć nadzwyczajnych, dosłownie karkołomnych przygód „Pirata". Gestykulował przy tym zawzięcie, aż strącił ze stołu koszyk z chlebem. — A dlaczego Witek z tobą nie poszedł? — pytał pan Czernik. — Albo i ta Agnieszka? — Z dziewczyną będę chodzić? — oświadczył z największym oburzeniem Michał. — A Witek jest kujon, niech garbacieje nad nauką! — Słyszałem, tłumaczyła mu coś. Dobra musi być dziewczynina. I taka grzeczna — zawsze się jakoś ładnie odezwie. Pani Aniela też ją bardzo chwali!... '"„Oho! Już i wujka zbakierowała — myśli Michał, pochłaniając jedną pajdę chleba za drugą. — Ziółko! Miałem nosa, kiedy przed nią przestrzegałem Witka". Dziwnie się jakoś cała sytuacja odkręciła. Przecież na popzątku, kiedy Michał przyjechał do Warszawy, przyjęto go życzliwie. I z Witoldem się zaprzyjaźnili. Przyjemnie było pogadać albo na miasto razem lecieć... A teraz —jakby kto zauroczył — powiedziałaby mama. Szafrańce na niego źli. Pielęgniarka — też. 0 nauczycielce nawet szkoda wspominać. I Piotrowscy niechętym okiem patrzą, kiedy woła Witka. A wszystko — od czasu przybycia tej zgagi, Agnieszki. Nawet Witek jakby się od niego odsuwa... Michał do tej pory nie miał nigdy prawdziwego przyjaciela. Tak się jakoś układało. W Łodzi po szkole nie było czasu aż do wieczora. Odrabiał byle jak lekcje, czasem czytał, czasem wyrwał się na miasto. Jeżeli miał pieniądze, szedł do kina, jeżeli nie miał, lubił przed kinem chociaż postać, posłuchać, co mówią, popatrzeć, jak się zachowują. Nieraz szedł za ludźmi i nastawiał uszu. Kilkakrotnie go przegnano, kiedyś nawet oberwał po karku. Za to potem w domu przed matką 1 małymi odgrywał zauważone scenki. Śmiechu było! 70 Tu — wszystko inaczej. Szkoła i szkoła aż do znudzenia. Myślał, że z Witka będzie miał dobrego kompana, a patrzcie, moi ludzie, już go Agnieszka bierze pod swoje skrzydła! Ale to się jej nie uda! Największa cierpliwość ma granice. Trzeba Witka ocucić. I jej na nosie zagrać!... W kuchni, ku wielkiemu rozczarowaniu Michała, Agnieszka siedzi sama. — Co, jeszcze się obkuwasz? — Lekcji na jutro dużo i mapę musiałam rysować. — No, i Witkowi łopatą do głowy nakłaść. Że też ci się chce!... v — Obyło się bez łopaty. Naprawdę: on nie jest tępy, ma tylko zaległości, a w matmie, wiesz, przeskoczyć nie można. — Ja wiem swoje — mówi Michał, myśląc jednocześnie: „Podbujała go. Osioł, dał się nabrać". — Żeby nie był tępy, kapowałby od razu. — A ty nie jesteś tępy? — Ja? Nie słyszałaś, jak mi idzie matma? — Matma! A inne przedmioty? — Inne rozmaicie. Ale dwój nie zbieram, chociaż nie obkuwam. Jedno tak, drugie siak, jakoś się kręci. A do kręcenia to, chyba sama wiesz, trzeba mieć smy-kałkę — stuknął się w ciemię. — Czyli że dwója z polskiego będzie dla ciebie gromem z jasnego nieba — pokpiwała zupełnie wyraźnie Agnieszka. — Dwója z polskiego? — Michał był zaskoczony. — Co za dwója? Przecież ja z polskiego nie mam żadnej dwói? — Masz, masz, tylko o niej jeszcze nie wiesz. I nie powiedziałabym ci, gdybyś się tak swoją smykałką nie przechwalał. Piękną gałę na szynach postawiła ci ciocia 71 za wypracowanie. Widziałam, kiedy przeglądała dziś wasze zeszyty. Jutro zobaczysz i ty. Powiedziała, że zanadto sobie pozwalasz, i tylko się niepotrzebnie zdenerwowała. — Bo twoja ciocia jest głupia! Jak się będzie tak ciągle denerwować, to wykituje raz-dwa, wiesz? Agnieszka wstała. Jedną ręką zgarnęła książkę, drugą śpiącego na brzegu stołu kota i opuściła kuchnię. Długo tego wieczora Michał siedział przy lampie sam. Chociaż na stole rozłożone były książki i zeszyty, myliłby się ten, kto by go posądził o odrabianie lekcji. Znowu rzeczowo rozpatrywał sytuację i szukał z niej najlepszego i, jak to w jego naturze leżało, najszybszego wyjścia. Po pierwsze, Witka trzeba przekonać, że nic nie zyska, owszem, straci na przyjaźni z Agnieszką, która jako dziewczyna nie dorasta po prostu do różnych męskich spraw. Po drugie, wszyscy mieszkańcy tego domu muszą zrozumieć, że Agnieszka wcale nie jest taka miła i dobra, jak wygląda, a tylko podszywa się — tak, właśnie podszywa, i już. Michał zdaje sobie sprawę: nie pójdzie mu łatwo, ale działać trzeba jak najprędzej. I przechodząc za firanką Szafrańców mówi niby do siebie, szeptem, ale dosyć wyraźnie, aby go świetne uszy pani Leontyny słyszały: — Kisuniu, czego tu się kręcisz? Czy ty czasem nie masz apetytu na kanarka?... 8 Witek w pośpiechu parzjł sobie usta gorącą kawą, przysłuchując się wynurzeniom pani Szafrańcowej, zdziwiony, że o tak wczesnej godzinie widzi ją w kuchni. 72 Szafrańcowie rano nie spieszyli się nigdzie i śniadanie zwykle gotowali na ostatku. — Ja już sama nie wiem, co robić... Oka dziś nie zmrużyłam... Może mi pani coś poradzi — żaliła się Szafrańcowa matce Witka. — Na sen to najlepiej panią Anielę zapytać. — Kiedy nie o sen mi chodzi, tylko o Maciusia. Co się zdrzemnęłam, to mnie tak jakby ktoś ręką trącał. Ciągle nasłuchiwałam, czy się kocica do niego nie dobiera. — Co też pani do głowy przychodzi? Przecież Maciuś w klatce! — dziwiła się Piotrowska. — Myszki też były w klatce, no i co? To samo będzie i z naszym Maciusiem, ja pani mówię. Kocica tak się rozpanoszyła, że coś okropnego. Chyba pójdę do pani Tołłoczko i powiem... — Wie pani... — zawahała się chwilę Piotrowska — może to nie kot... Muszę prawdę powiedzieć, że niepotrzebnie się wtedy uniosłam. Pani Tołłoczko tak się zdenerwowała, a może to wcale nie kot?... — Nie kot? A co, jak nie kot? — Może Pimpuś... — Pimpuś? Co pani mówi? Pimpuś!... — Czy to o moim Pimpusiu mowa? — zapytała wesoło pielęgniarka, stając na progu kuchni, już ubrana do wyjścia. — A bo właśnie pani Piotrowska mówi, że myszki to na pewno Pimpuś zjadł — wyjaśniła z satysfakcją Szafrańcowa. — Pimpuś? Mój Pimpuś!!! — pani Aniela z trudnością wyrzuciła z siebie słowa pełne oburzenia. — O! Nigdy się czegoś podobnego po pani Irenie nie spodziewałam!... — Nie powiedziałam, że Pimpuś na pewno zjadł, tylko że może zjadł, a to wielka różnica — tłumaczyła 73 Piotrowska zaczerwieniona z przykrości. — I pan Czernik mówił, że jamniki rzucają się na myszy. — Ludzie! Ludzie! — wołała dotknięta do żywego pani Aniela. — Nigdy, nigdy bym się tego po pani Pio-trowskiej nie spodziewała! Ani po pani! Ani po Czerniku też! Ale wiadomo: na biedną wdowę to jak na pochyłe drzewo... Witek chciał zaraz wszystko opowiedzieć Michałowi, ale ten wyszedł już widocznie do szkoły, nie oglądając się na kolegę. W Witku odżył teraz na nowo stłumiony przez noc żal. Czy na Michała można liczyć? Czy można przewidzieć, jaka mucha wpadnie mu do nosa? Powinien przecież rozumieć, że wolałby z nim iść do kina. I to na taki film. A co do Agnieszki — to jest dziewczyna w dechę... Wytłumaczyć umie jeszcze lepiej niż pan Grzybowski. I nosa nie zadziera. Dobrze się stało, że mama ujęła się za nauczycielką, to znaczy za Kisunią... bo rzeczywiście: widział kto?... Mama jest sprawiedliwa, fakt... W tej chwili spostrzega idącą przed nim dosyć daleko Agnieszkę. — Agnieeeeeszka! — woła ile sił w płucach. Nieliczni przechodnie obracają się w jego stronę. Ogląda się i Agnieszka, przystaje. — Czego się wydzierasz, wariacie! — niby się gniewa, ale oczy ma uśmiechnięte. — Ludzie patrzą. Stało się co? — Niee... taak... — plącze się Witek i nagle przypomina mu się: — Wiesz, Szafrańćowa tak się dziś użalała do mojej mamy!... — Że co? — Że... no... że się tak o swego Maciusia boją, bo niby już nic nie mają, tylko tego Maciusia, więc... żeby mu się nic nie stało. — Zachorował? 74 — Nie... tylko tak... że się o niego boi. — Może mu trzeba coś innego dawać do jedzenia? Tam u nas w Rzeszowie też był kanarek. Jak tylko mu coś dolegało, zaraz piórka stroszył. Taki osowiały siedział, smutny, aż żal było patrzeć... Rozumiem panią Leontynę... — Agnieszka zamyśla się i twarz jej robi się poważna. Tamten kanarek to była jedyna życzliwa istota, zawsze się cieszył, jak podchodziła do klatki. Kiedy zdechł, płakała. No, tam często miała okazję do płaczu, chociaż nikt tego nie widział. Płakała w nocy... E, co tam wspominać takie bolące sprawy. U cioci jest inaczej. Agnieszka otrząsa się i oświadcza z ożywieniem: — Już wiem, co zrobię! Przyniosę mu zielonej sałaty! Ale wolę Kisunię. Bo Kisunia jest taka miła, ciepła. Można ją wziąć na ręce i głaskać. Strasznie ją polubiłam. Witek słucha i prawie dokładnie wyczuwa, co przemilczała. No, i jak jej teraz powiedzieć? Pani Tołłoczko oddaje i omawia wypracowania na temat: „Z wizytą u kolegi". Zeszyt Michała jest ostatni. — Umyślnie na sam koniec zostawiłam pracę Michała Kowalskiego — mówi — gdyż jest to praca wyjątkowa. Uczę już tyle lat, tyle różnych wypracowań przeszło przez moje ręce. Takiego jeszcze nie widziałam. Posłuchajcie. Klasa z zainteresowaniem patrzyła na nauczycielkę. Co nadzwyczajnego ten Kowalski wymyślił? — Z wizytą u kolegi — zaczęła nauczycielka od tytułu i odczekawszy kropkę, kontynuowała: —Kolegi nie było w domu! Kropka tym razem była dłuższa, ciągnęła się i ciągnęła ku zdziwieniu klasy. Pani Tołłoczko słysząc wyczekującą ciszę, oznajmiła: 75 — Nie rozumiecie? Kolegi nie było w domu. To wszystko! Dopiero teraz w kilku miejscach wybuchnął śmiech, ale skończył się szybko. Nauczycielka była naprawdę rozgniewana. Michał wysłuchał wielu ostrych słów. Chłopcy i dziewczęta patrzyli na niego z nie mniejszym zaciekawieniem niż poprzednio na polonistkę. Co powie, jak się będzie tłumaczyć? Michał nie tłumaczył się i nie okazywał żadnych w tym kierunku chęci. Stał milczący, z oczami utkwionymi w pulpit. Witek myślał, że Michał był zawstydzony, ale spojrzawszy na jego twarz zmienił zdanie — on chyba wcale nie słyszał tego, co mówiła polonistka. Tak było. Michał nie słyszał, bo wcale nie słuchał. Pomyślał sobie, że Agnieszka niechcący przysłużyła mu się, uprzedzając o dwói. A chciała mu dokuczyć. Głupia! Niech tam sobie pani Tołłoczko krzyczy! Proszę bardzo! Dwója! Co on? Dwói nie widział? Przestraszył się? Ucho od śledzia, i kropka! Dzwonek na pauzę wyprowadził nauczycielkę z klasy. Nauczycielkę, ale nie uczniów. Spora ich część otoczyła Michała. — Słuchaj, ty! Co to miało być? — Po coś tak napisał? — Czy to miało coś znaczyć? — Pewnie tak dla hecy! — posypały się głosy i nagabywania ze wszystkich stron. Michał podniósł głowę i powiedział powoli: — A bo co? W kompletnej ciszy, jaka zapanowała po tym pytaniu, dziwnie głośno zabrzmiały słowa Zbyszka Wichana: — Kompletny idiota. Nie widzicie? Michał jednym ruchem ramienia rozgarnął otaczających i stanął na wprost Zbyszka. — Powtórz! — powiedział. Zbyszek oczami omiótł szybko sylwetkę kolegi i odpowiedział już mniej napastliwie: — Czego się wściekasz? Nikt mądry tak by nie napisał. — Aha, nikt mądry! Mądry napisałby tak jak ty? Jak to tam było? — I Michał, niby przypominając sobie treść Zbyszkowego wypracowania, zaczął przedrzeźniać: — „U kolegi w pokoiku leżał piernik na stoliku..." Tak? Ech, ty ofermo kurza!... Jakbym musiał takie wypracowania czytać, to wolałbym rycynowy olej trzy razy na dzień pić. Wiesz? A z tym „idiotą" bądź ostrożniejszy. Nauczycielka gniewała się —jej prawo. Ale sama powiedziała, że pierwszy raz na oczy coś takiego widziała. Pierwszy raz! Rozumiesz? Żeby wymyślić coś pierwszy raz, to trzeba mieć głowę jak ten... no... — Kopernik — podpowiedział ktoś usłużnie, a Michał powtórzył — ...właśnie, Kopernik! Witek obserwował dziewczyny. Patrzyły na Michała niby oburzone, niby zgorszone, a jednak chyba z zachwytem... No, może nie z zachwytem, ale z podziwem na pewno. W szatni mimo woli podsłuchał rozmowę dwóch przyjaciółek: — Mówię ci, Grażyna, on jest straszny! — mówiła Danka. — Straszny? Co przez to rozumiesz? — Jak to, nie zauważyłaś, jak chciał się rzucić na Zbyszka? — Mężczyzna powinien być odważny. I nie można zaprzeczyć, on jest odważny... I żeby tak w zeszycie napisać! Mamma mia! Mogłabym tydzień siedzieć i czegoś-takiego nie wymyśliłabym. — A więc on ci się podoba? —jasno postawiła sprawę Danka. 76 77 — Mnie?... — wrzasnęła Grażyna z oburzeniem. — Mnie on się wcale nie podoba! Trzeba być taką idiotką jak ty, żeby tego nie zauważyć! Witek za wieszakiem zawalonym płaszczami aż ramionami wzruszył. Jakie te dziewczyny są: nie podoba im się? No, to czego ciągle o nim gadają?... U Szafrańców dawno nie było takiej radości, takiego święta. Nadeszła paczka z Ameryki! Była to w tym roku pierwsza paczka, a że i listu od synowej nie mieli od dawna, staruszkowie martwili się już nie na żarty. Przy skromnej emeryturze pana Szafrańca trudno było związać koniec z końcem. Kiedy Agnieszka wsunęła się za kotarę proponując zieloną sałatkę dla kanarka, pani Leontyna przyjęła ją rozpromieniona. — Dziękuję ci, dziękuję! Jesteś naprawdę dobre dziecko, że pomyślałaś o naszym Maciusiu. O, widzisz, jaki z sałatki zadowolony? Cieszy się prawie tak, jak my z przesyłki. Chodź tu, do stołu, zobacz, co nam synowa przysłała. Wyjęte ze sporego pudełka, odwinięte z bibułek leżały paczki herbaty, kawy, blok czekolady, nylonowe pończochy, jakieś drobiazgi... Agnieszka przypatrywała się z zainteresowaniem ładnym, efektownym opakowaniom, które ciągnęły oczy. — A tu paczka tytoniu do fajki i lawendowa woda kolońska. To dla mojego męża, zawsze tej wody po goleniu używał. Ja też lubiłam lawendę, ale najładniejszy dla mnie zapach — fiołki. Franiu, pamiętasz francuskie perfumy Coty'ego? — Przyjemnie otrzymać taką paczkę — mówiła uprzejmie Agnieszka. — Pan lubi na pewno dobrą herbatę? — Hm... — pani Leontyna, zmieszana, spojrzała na 78 męża — lubimy oboje, owszem. Ale... nie ma co ukrywać: nie będziemy jej pić. — A mówiła pani, że to dla państwa? — Dla nas. Ale my wszystko sprzedamy. Nie stać nas teraz na takie luksusy. Nie takie czasy, żeby zagraniczną herbatę popijać. Nie... — Nie narzekaj, Leoniu. Kiedy ty, duszko, po swojemu naparzysz herbatę, smakuje mi lepiej niż zagraniczna — pan Szafraniec szarmancko ucałował rękę żony. — A ja się cieszę najwięcej na zrazy z kaszą! Bo, wiesz, Agnieszko — pan Franciszek uradowany był jak dziecko — u nas po każdej paczce to hulaj dusza bez kontusza! I zrazy! I gulasz! A w niedzielę obiad wystawny. Z deserem. — Jeszcze skóra na baranie... — kiwała głową pani Leontyna. — Zanim pani Aniela to wszystko ulokuje... A! Pani Aniela! Przecież pogniewała się rano! Teraz przez kilka dni ani się do nas odezwie! To zmartwienie! i co my zrobimy?... Uśmiech, rzadki gość na twarzy pani Szafrańcowej, zniknął bez śladu. Policzki obwisły, głowa zaczęła się trząść, lada chwila da się słyszeć: „Nie, nie, mnie się to wcale nie podoba". — A czy ja nie mogłabym pomóc? — zaproponowała Agnieszka, nie bardzo wiedząc, o co chodzi i co z tym wszystkim ma wspólnego pani Aniela. Szafrańcowie spojrzeli na siebie. — A nie lepiej napisać kartkę do Stefanii? — poddał myśl pan Franciszek. — Masz rację, Franiu. Poczekamy kilka dni. A może zatelefonować? — dodała po zastanowieniu. Agnieszka nie wiedziała, jak się wycofać. Skorzystała z okazji. — To może ja zatelefonuję? Bo idę wieczorem do koleżanki, tam jest telefon. 79 — Dobre dziecko jesteś — powtórzyła pani Szafrań-cowa. —Tak rzadko dziś... —nie dokończyła schyliwszy się nad jakąś szufladką. — O, mam tu numer telefonu, zapiszę ci. Powiedz tak: „Pani Szafrańcowa prosi, żeby pani Trzeciakowska przyszła, bo jest paczka". Zapamiętasz? W kuchni siedzieli już obaj chłopcy. Michał też zaczął przychodzić wcześniej, postanowiwszy przeciwdziałać zgubnym, jego zdaniem, wpływom Agnieszki. Witek dopytywał niecierpliwie: — No co? Widziałaś? Co było w tej paczce? A widząc zdziwione spojrzenie Agnieszki dorzucił: — Wiem, mama mówiła. Szafrańcowa przyszła do nas pożyczyć, bo jej zabrakło na cło! Rano tak z mamą postąpiła, że ojej... ale jak potrzeba forsy, to zawsze do mamy przyjdzie. No, mów, co tam było, słyszałem przecież, rozmawiałaś... Agnieszka zdała relację i zapytała z kolei: — Ale co było z panią Anielą? Mam do jakiejś Stefanii telefonować, bo podobno pani Aniela się pogniewała. Mowa była o wilku, a już Pimpuś skowyczał radośnie: jego pani otwierała zatrzask. Witek, aby zagadać pytanie Agnieszki, oznajmił: — Proszę pani! Do Szafrańców paczka przyszła! Fajna paczka! Duża! — A co? Pan Franciszek kujawiaka śpiewa? — zapytała pielęgniarka, bo pan Franciszek przy dobrym humorze zawsze to robił. — Dzięki Bogu! Kuso już tam było... — dodała z życzliwością. Nagle pisk Pimpu-sia widocznie przypomniał ranne, bolesne dla jej serca zajście, bo nastroszyła się cała. — Ale ja się tą paczką zajmować nie będę! Mnie to nic a nic nie obchodzi! Nie będę, i już! 80 — Agnieszka ma zatelefonować do Stefanii. Szafrańcowa kazała — informował bezinteresownie Witek. — Do tej handlary? — oburzyła się pani Aniela, ale już w korytarzu powtórzyła: — Nic mnie to nie obchodzi! Nic a nic! — Po coś powtarzał? — strofowała Agnieszka. — Może pani Leontyna nie życzy sobie... — Stefania to kto? — przerwał jej Michał. — Dawna służąca Szafrańców — wyjaśnił Witek. — Bogaczka, handluje na ciuchach. Da im pół ceny albo jeszcze mniej. — Jak to? Więc ona po prostu Szafrańców oszuka, żeby na tym więcej zarobić? — oburzyła się Agnieszka. — A tyś myślała, że im dołoży ze swojego? — drwił Michał. — Pielęgniarka też na piękne oczy nie załatwia. Ucho od śledzia! — Nie, Michał, nie — ujął się Witek — na panią Anielę nic nie mów. Ona jest rzetelna. — Ucho od śledzia! — powtórzył Michał. — Nie wierzysz, żeby ktoś pomógł drugiemu z życzliwości? — zapytała Agnieszka, uważnie przyglądając się Michałowi. — Nie wierzę — odpowiedział twardo. — Każdy musi mieć jakiś interes. — Eee... ile razy pani Aniela twego wujka ratowała! I krople, i zastrzyki... no i co z tego ma? — pytał Witek. Michał wzruszył ramionami. — Coś musi mieć. Może się chce za wujka wydać? Skojarzenie grubej pani Anieli z wysokim, chudym mechanikiem wywołało salwę śmiechu, do której przyłączył się i Michał. — A sam nigdy nic nie robisz bezinteresownie? To znaczy, nie myśląc o korzyści? — dopytywała Agnieszka. 81 — Nigdy. Zawsze się coś po coś robi. Każdy ma jakiś interes. Agnieszka przyglądała się podejrzliwie. — Ty chyba tylko udajesz? — A po co miałbym udawać? Do kuchni zajrzała pani Aniela. — Agnisiu, kiedy masz iść do telefonu? — Wieczorem. — Nie chodź, moje dziecko, nie trzeba. Już ja to załatwię. Przecież dla nich każda złotówka droga. — Powiedzieć pani Leontynie? — poderwała się Agnieszka. — Sama jej zaraz powiem. — A widzisz, a widzisz! — cieszyła się Agnieszka. — Pani Aniela naprawdę jest życzliwa ludziom. Ja już dawno to zauważyłam. — A ja wcale! — Bo ty... — Tylko się nie zaczynaj wymądrzać!'— nastroszył się Michał. — I dość gadania, bo przez ciebie tych zasmarkanych ćwiczeń nie napiszę i twoja ciotka znowu wlepi mi gałę... Agnieszka, głęboko dotknięta, spuściła oczy na książkę i w milczeniu gryzła koniec ołówka. Witka aż skręcało z jakiegoś nieprzyjemnego uczucia, a jednocześnie nie mógł się obronić przed podziwem. Jaki ten Michał jest!... W garści, w postawie, w bezczelności do starszych, do każdego. Witek nie chciałby go naśladować, nie, ale rozumie dobrze: gdyby nawet chciał — nie umiałby. Nie umiałby, i już. No, na przykład dzisiaj w szkole... I przypominając sobie rozmowę dziewcząt, Witek wzdycha. — Czy nie rozumiesz czegoś? — troszczy się Agnieszka. 82 — Nie, nie, wszystko o'key. — odpowiada szybko. Nie może przecież powiedzieć, że nie rozumie, dlaczego dziewczyny tak się interesują Michałem. Czy nie mogłyby zwrócić uwagi na innego chłopca w klasie?... Witkowi na przykład wcale na tym nie zależy, absolutnie, ale... To już było następnego dnia. W przerwie, bo ustalono wspólnie, że w czasie odrabiania lekcji będzie przerwą na wyprostowanie kości i przegryzienie czegoś, co szczególnie było potrzebne Michałowi, Agnieszka zaproponowała: — Chcecie? Zabawimy się w psychozabawę? — A co to jest? — zapytał Witek. — Taka jakby gra. — Dobra, tylko skoczę po kawałek chleba — zgodził się Michał. — Ale się pośpiesz! — Dobrze, wezmę nie smarowany. — No, więc tak: daję wam tu kartki — tłumaczyła Agnieszka w chwilę później — teraz uwaga: powiem jakiś wyraz, wy napiszecie ten wyraz, a pod nim zdanie, pierwsze lepsze zdanie, jakie wam na myśl przyjdzie. Rozumiecie? — Zrobimy tak trzy razy. A potem obejrzymy wynik. — Czy to nie kawał? — Michał patrzył nieufnie. — Nie. Zresztą za chwilę zobaczycie sami. No, zaczynamy. „Oko"... Już? Drugi wyraz: „Deska"... I ostatni: „Mucha". Skończyliście? No, dajcie mi kartki. Uwaga! Czytam kartkę Witka: W Tatrach leży Morskie Oko. — Z czerwonych sosen będą białe deski. — Szyba brzęczała jak mucha w pajęczynie. 83 — Ładnie — odezwała się stojąca już od dłuższego czasu przy kuchence pani Aniela. — A teraz, Michał, twoja-kartka. Tłuste oka pływają po rosole. — Kotlet był twardy jak deska... — Mucha w kaszy niepotrzebna. Agnieszka z trudem hamowała teraz wesołość, narastającą w trakcie czytania kartki. Michał zapytał ze złością: — No, co tu jest do śmiechu? Ale śmiech ogarnął już Witka i pielęgniarkę, nie mówiąc o Agnieszce. Śmiali się, patrzyli na Michała, a widząc jego groźną minę wybuchali śmiechem od nowa. — Nic, nic! — mówiła pielęgniarka krztusząc się — tylko akurat cały się pokazałeś. Wypisz — wymaluj... rosół, kotlet i kasza!... Jeszcze tylko deseru brak... O mój ty świecie! Dawno się tak serdecznie nie uśmiałam! Michał zwrócił się do Agnieszki z pretensją: — Głupi kawał! Trzeba było powiedzieć, że to ma być coś takiego — zamachał ręką nad głową. — A ty: pierwsze lepsze zdanie. No, to napisałem. — Nie gniewaj się, Michał. To taka zgaduj-zgadula, której wynik potwierdził, że masz skromną wyobraźnię. A że taki jadłospis wypadł, wi^c śmieliśmy się... — Pewnie, że tylko dlatego — potwierdziła pani Aniela i zatroszczyła się nagle: — A czy ty jadłeś dziś obiad? Ale Michał, naładowany złością, odburknął ostro: — Niech pani lepiej swojego Pimpusia pilnuje. Taki spasiony, że... czas go już na smalec przetopić. Witek i Agnieszka ścierpli i z niepokojem obrócili się ku pielęgniarce. No! Teraz się zacznie! Pani Aniela była spokojna. Trzymała Pimpusia na rękach. Głaskała i mówiła z namysłem: 84 — Ja tam wielkich nauk nie mam, ale co Agnisia o tobie powiedziała, to prawda. Tej wyobraźni za wiele nie masz. Żebyś ją miał, powiedziałbyś co innego. Rozumiem, chciałeś mi dokuczyć, ale dlaczego furt dokoła Wojciechu łeb w spiżarce trzymasz? Mógłbyś w radio w tym: „Co gotować —jak gotować" pomagać. Tak... Wyobraźni wielkiej nie masz, aleja ci powiem, co ty masz! — dodała, już wychodząc. — Ty masz na pewno s o 1 i t e r a! Ostatnie słowa zrobiły na Michale wrażenie. Soliter! Coś obrzydliwego! Siedzi w człowieku nienasycony. Trzeba jeść za niego i siebie. Br!!! Pierwsza odezwała się Agnieszka: — Nie, mnie się zdaje, że to nie tak... Kto ma solitera, jest zwykle chudy, mizerny, a ty przecież wyglądasz zdrowo i nawet na więcej lat, niż masz. — Właśnie — Michał aż pierś wypiął z dumy — i dlatego kicham na wszystkie wyobraźnie, wiesz? Do czego mi one potrzebne? No, powiedz, kiedyś taka mądra, do czego?! Ale nie żadne takie zawracanie Wisły parasolem, tylko kawę na ławę, no? — Mnie się zdaje... — ciągnie powoli Agnieszka, widać szuka najlepszej odpowiedzi — że wyobraźnia jest potrzebna w każdej pracy, wszędzie pomaga... — Ale w czym? W czym? — woła Michał. — Daj mi przykład. Przekonaj mnie, mądralo! — ...Pomaga wymyślić coś nowego, ulepszyć, ulżyć. Pomaga chyba rozumieć drugiego człowieka — mówi z namysłem jak poprzednio. — Możesz sobie na przykład wyobrazić, co on czuje. — A co mnie to obchodzi? Niech sobie czuje, co chce. Do kitu takie tłumaczenie! I co ty sobie w ogóle myślisz? Wszystkie rozumy zjadłaś? A co ty jesteś? Za służącą u ciotki!... Agnieszka żachnęła się, aż zachwiała stołem. 86 — Nie skacz. Wszyscy to widzą. Przecież inaczej ciotka nie trzymałaby cię u siebie! — Michał — wtrącił się Witek. — Nie pleć! Agnieszka jest u ciotki, tak jak ty u swego wujka. — O nie! Duża różnica: za mnie mama pieniądze przysyła! — To ja już pójdę... bo skończyłam — podniosła się Agnieszka z jakimś spłoszonym wyrazem twarzy, aż to zastanowiło i Michała. — Co ona? Beczeć poszła? — zwrócił się do Witka. — Wstydziłbyś się! — Witek był poruszony do żywego. — Co za diabeł w tobie siedzi? Każdemu dopieczesz! Postąpiłeś jak... jak świnia! — A co ja zrobiłem? — Michał był szczerze zaskoczony. — Co ja powiedziałem? Prawdę! Tylko prawdę! Może nie? Przecież nauczycielka ją za darmo trzyma. — Co cię to obchodzi! — A co ją moja wyobraźnia obchodzi? Każdy się mną zajmuje, tylko mnie jednemu nigdy nic nie wolno? Ucho od śledzia! I to sobie zapamiętaj: zawsze będę mówić prawdę! Nikt mi tego nie zabroni! Wiesz? Prawda to dla mnie wszystko. — Wiem. I tylko się dziwię, że dziś w szkole o tej miłości do prawdy zapomniałeś. __ ?? — Kiedy ci pan Grzybowski dziękował, że ja już lepiej kapuję i zadania mam zawsze odrobione. — Iii... Co mu miałem mówić? Czas tracić? Nic by nikomu z tego nie przyszło. — No i wyszedłeś na dobrego kolegę. — A co! Nie jestem? — Ty chyba jesteś sobek — teraz Witek mówił z namysłem. — Ty wszystko oglądasz, czy ci pasuje, czy ci się przyda... — Każdy mądry tak robi i tobie to radzę. Zresztą, 87 co mi tu jakąś mowę do ludu zakładasz? Gadaj przez lufcik. Tamta skończyła, to ten się uwziął. Cóżeś się taki wyszczekany zrobił? — Od ciebie się uczę. — No, widzisz: sztama ze mną przydaje się — udobruchał się Michał. — Jeszcze cię tylko trochę pogimna-stykuję, żebyś ciała nabrał, chudzino. A może to ty masz solitera?... O raju! Jak mi się jeść chce — przypomniał sobie i pognał do swego pokoju. Po kolacji, szykując teczkę do szkoły, Michał zauważył zeszyt do wypracowań. Skrzywił się, jakby cytrynę ugryzł. Nauczycielka poleciła, żeby wujek dwóję podpisał. Ceregiele! Przez ścianę mieszka, a podpisywać każe. — Niech wujek podpisze — podsunął zeszyt. — Pani Tołłoczko kazała. — Po co? Pod jednym dachem... — No właśnie — chciał zagadać Michał, ale pan Czernik spostrzegł już nieszczęsną dwójkę opatrzoną energicznie dwoma minusami. — Oj! Dwója? — Dwója. — Nie podoba mi się. A ty tak lekko mówisz. — Mnie się też nie podoba, ale jak pani Tołłoczko uwzięła się, to żebym nawet ze skóry wyłaził... — Za cóż miałaby się uwziąć? — A bo ja wiem? Może przez tę kocicę? Wlazłem kiedyś na nią po ciemku, jak bozie-kozie, niechcący! Kocica wrzasnęła, a nauczycielka wyleciała do przedpokoju, i na mnie! — A tyś odszczeknął, jakbym przy tym był. — Ani-ani! Czy ja głupi jestem?! Nie wiem, co to z nauczycielką zadrzeć? No i widzi wujek: zemściła się. — E tam, zaraz zemściła. Pokaż no zeszyt. Co tu tak krótko? 88 — Nie moja wina. Żeby ten kolega był w domu, to napisałbym długo. Dzwoniłem do drzwi z pięć razy i na próżno. — A nie mogłeś o innych kolegach? O Witku? Albo coś z głowy? — Inni za daleko mieszkają. Witek się nie liczy, bo za blisko, a z głowy — nie potrafię. To trzeba by tę... wyobraźnię mieć. Nie mam. Nawet Agnieszka powiedziała, że nie mam. — Oj, Michał, Michał, nie zadzieraj z ludźmi. Widzisz sam: Agnieszka tu nikomu wody nie zamąci... Nikt o niej złego słowa... W niedzielę bywało rozmaicie. Mogło być spokojnie, bo nikt nie spieszył na godzinę, nie stukał we drzwi zajętej łazienki, nie denerwował się, że dla jego imbryka brak miejsca na gazie. Ale mogło również dojść do krótkiego spięcia, bo w niedzielę wszyscy mieli więcej czasu, żeby gruntowniej sprzątnąć, przeprać, popraso-wać, no i obiad wymagał większego przygotowania: świąteczny i jedyny w tygodniu obiad, który zjadano bez pośpiechu i wspólnie. Różne bywały niedziele. Ta była fatalna. — Sześć było! Sześć! — wołała Szafrańcowa. — Sama je robiłam. Zawsze z ćwierci sześć robię, bo i jajko, i cebula, i bułka. Naturalnie to już nie to, co przed wojną, kiedy się robiło zrazy tylko z polędwicy. A dzisiaj, zmiłuj się, Panie Boże! Siekanina — pół na pół z żyłami! I to nam kocisko zeżarło. No, niech pani patrzy — pokazywała garnek pielęgniarce — czy ja ślepa jestem? Cztery kotlety tylko, a było sześć! — Widzę, że cztery, ale niechże pani tak nie krzyczy... 89 — Będę krzyczeć! Będę, bo już i sam anioł archanioł straciłby cierpliwość... — Serca szkoda, pani Leontyno. Zdrowia szkoda! — tłumaczyła pielęgniarka i nagle dodała cierpko: — Przynajmniej teraz nikt na mojego Pimpusia nie powie. — A czy ja co mówię? Niech mnie ręka boska broni! Pimpuś na balkon nie przeskoczyłby! Za ciężki! A kocicę kiedyś widziałam i przegoniłam. — Tylko dlaczego,.wszystki#go nie zeżarła? — zastanawiała się pani Aniela. — Co pani mówi! To jeszcze nie dosyć, że porwała dwa największe? Miała nas zupełnie bez obiadu zostawić? Żeby mój mąż nawet w niedzielę odrobiny lepszej strawy nie miał? — Pani Leontyna była o krok od wybuchnięcia łzami, już się chwytała za serce. — Nie to, nie to! — pielęgniarka zamachała rękami. — Źle mnie pani zrozumiała. Dziwię się, że zostawiła, bo jak się dobrała... — Może ją co spłoszyło, a może miała dosyć? Przecież widzi pani, kotlety jak pięść. Ale tego już nie daruję! Zaraz idziemy oboje z Franiem do nauczycielki i tak jej powiemy, tak jej wygarniemy, że... Na próżno pani Aniela chciała Szafrańcową powstrzymać. Wyraziła nawet w tym celu przypuszczenie, że to może nie Kisunia, a obce koty, które w nocy wydzierały się na różne tony. Dolała tylko oliwy do ognia. — Gdyby kocicy nie było, obce koty nie złaziłyby się tutaj z całego Powiśla. I spać przez to nie można, i zeżrą, co im się tylko pod zęby nawinie. O nie! To mi się nie podoba, i już!... Michał, gdyby nie obawa przed wujkiem, otwarcie ^zacierałby ręce z radości. Ma, mądrala, co jej się należy. Już nie będzie się obnosić ze swoją Kisunią. Może w ogóle przestanie do kuchni przychodzić? Tak byłoby najlepiej. 90 Wyjmując ze spiżarki pod oknem duży garnek bigosu, zobaczył wepchnięty w kąt mały, niebieski rondelek Szafrańców. Już wyciągnął po niego rękę. Przełoży bigos i odgrzeje tyle, co na obiad: będzie prędzej. Pani Leontyna, co prawda, nie lubi, żeby jej garnki ruszać, ale u Szafrańców już po obiedzie. Drzemią teraz, do kuchni nie przyjdą. Wyciąga rondelek, zdejmuje pokrywkę i nagle, jakby tam diabła zobaczył, szybko wpycha go znowu w głąb spiżarki. — A to ci heca! To heca! — powtarza sam do siebie, mieszając powoli ustawiony na gazie gar bigosu. Pani Tołłoczko nie odpoczywa dziś po obiedzie. Z wielkiej szafy, w której wszystko poukładane jest równiutko, jakby pod centymetr, wydobywa spory koszyk z pokrywką. — Jak myślisz, Agnisiu, z tego nam Kisunia nie ucieknie? — A widząc przestrach w oczach dziewczynki dodaje: — Nie bój się. Nie mam zamiaru jej w tym koszyku więzić. To byłoby przecież nieludzkie. Po prostu chcę ją odwieźć do Konstancina, do pani Kobie-rzyckiej. Ona bardzo lubi koty. — Odda ciocia Kisunię? — Tak. — Na zawsze? — Naturalnie, że na zawsze — nauczycielka nie słyszy w głosie Agnieszki przejmującej nuty żalu. — Sama przecież widzisz, że dłużej tego znosić niepodobna. Co tylko się stanie, wszystkiemu biedna kotka jest winna. Czy chcesz, żeby ją zaczęto gonić i potrącać? — A... a cioci nie żal Kisuni? K -^ — Myślę, Agnisiu, że będzie tu nam bez niej piej: wygodniej i czyściej — odpowiada wymijająco c.otka. — Ciociu, ja już bym tak pilnowała!... 91 — Nie, nie. Zresztą, przyznam ci się, Kisunię przywiozłam z tego samego Konstancina, wiesz kiedy? Kiedy u Piotrowskich kupiono białe myszki. Panicznie się boję myszy. Ciągle mi się zdawało, że uciekną z klatki i wejdą do mego pokoju. Teraz myszek nie ma, więc i kot niepotrzebny. — Taka miła, taka kochana Kisunia!... — Agnieszka nie śmie powiedzieć nic więcej, ale w oczach jej mieści się tyle prośby. Ciotka woli tego nie widzieć. — Zapomnisz o niej szybko. I przecież mówiłam ci: doktor powiedział, że jeśli się będę denerwować, wpadnę w ciężką chorobę... A jak tu się nie denerwować? Ciągle ktoś na złość robi. Uwzięto się, żeby mnie z równowagi wyprowadzić. Nieżyczliwi są ludzie. Żeby tylko nieżyczliwi! Na przykład ten Michał. To straszny chłopak. On chyba... te kotlety... — Ciociu! — Pani Aniela to samo przypuszcza. Przecież on tylko o jedzeniu myśli. Może to jakieś chorobliwe łakomstwo? — Nie! On tych kotletów nie zjadł. — Więc kto? Koty? Akurat tylko dwa! I nie zrzuciły przy tym pokrywki? Nie! Nie! Ja mam tego dość. Ubieraj się. Pojedziemy razem. Pani Kobierzycka ma wnuczki w twoim wieku, rozerwiesz się. — Ciociu — poprosiła Agnieszka —ja zostanę. Mam jeszcze tyle lekcji. I lekturę. Wczoraj jakoś zeszło, a dziś przez te nieprzyjemności... nic nie zrobiłam. — A widzisz! Każdemu do pracy potrzebny jest spokój. Och! Gdyby mieć spokój! W mysiej dziurze pod schodami, ale u siebie!... Agnieszka nie mówi prawdy. Lekcje dokończyłaby z łatwością wieczorem. Ale nie chce jechać. Nie chce poznawać nowych ludzi. Ani pani Kobierzyckiej, ani żadnych dziewczynek, które dopytywałyby się na pewno, dlaczego jest u cioci, gdzie jej mamusia, gdzie tatuś... Nie! Nie ma Kisuni, brunatnego, ciepłego kłębuszka, który wskakiwał na kołdrę i mościł się przy nogach lub ocierał o policzek, prosząc o pieszczotę. Siedział na kolanach, kiedy odrabiała lekcje, patrzył uważnie w jej oczy i przymykał swoje, jakby dając do zrozumienia, że owszem, wie, co Agnieszka myśli, i zgadza się z nią najzupełniej. Nie ma Kisuni. Nie ma nikogo w dużym, ciemnawym po południu pokoju i można sobie pozwolić na... łzy. Piotrowscy wybierali się z dziećmi na długi spacer. Witek wstąpił do Michała, aby go namówić na wspólne wyjście. — Z tatusiem i mamusią za rączkę... — drwił Michał. — Ucho od śledzia! Ja idę do kina, chcesz, to i tobie zafunduję — proponował wspaniałomyślnie. — Nie mogę — wymawiał się wzdychając Witek — mama nie pozwoli. Idziemy, żeby nałykać się świeżego powietrza. Pani Aniela napuściła mamę na to świeże powietrze. Że niby Henio mało go ma i ja, i mama, bo za dużo w domu siedzimy. — Fajnie! Będziesz mógł pryskać ze mną, bez nia-niek! — rzucił Michał pocieszająco za przyjacielem. — I przyjdź wieczorem. Wujek poszedł na chrzciny do zna-jomka. Wróci pewnie nad ranem. W pokoju Piotrowskich pani Aniela dzieliła się wnioskami w sprawie nieszczęsnych kotletów. Witek nie słyszał wszystkiego, bo go matka wysłała do Agnieszki z zapytaniem, czy nie poszłaby z nimi, jeżeli pani Tołłoczko pozwoli. 92 93 Agnieszka siedziała w kącie na tapczanie, obłożona poduszkami, owinięta pledem prawie po czubek nosa. Nauczycielki nie było. — Co ci, zimno? — zdziwił się Witek. — Nie... tylko... może mam katar? — odpowiedziała zachrypniętym, nie swoim głosem. — A ja myślałem, wiesz, że pójdziesz teraz z nami na spacer? — Nie, nie. Dziękuję ci, Witku. Ja mam jeszcze dużo lekcji. Dlatego nie pojechałam z ciocią do Kon-stancina! — Mnie się zdaje, że ona będzie miała grypę. Jakaś taka czerwona! — oświadczył Witek matce, a pani Aniela zaraz poszła zobaczyć, co jest z Agnieszką. „W 80 dni dookoła świata" 'zafascynowało Michała całkowicie. Trzy godziny minęły jak chwila, nawet o jedzeniu zapomniał. Wcielał się po kolei w różne postacie, przeżywał ich przygody i wzruszenia. Wraca do domu i jeszcze po drodze przymierza się do różnych bohaterów. Oto on — jako esąuire Fogg. Kroczy wyniosły, opanowany, głowę niesie wysoko. Oczywiście — głowę w cylindrze. Jedną ręką gładzi piękne faworyty, a w drugiej trzyma laskę. Właśnie naprzeciw idzie Agnieszka. Im bliżej, tym widoczniej-szy jest zachwyt rozlany na jej twarzy. Wyraźnie — największy zachwyt. — Dzień dobry, Agnieszko. Nie poznajesz mnie? — Michał unosi cylinder i grzecznie, ale obojętnie mija osłupiałą dziewczynę. Albo inaczej: oto corrida, strasznie krwawa corrida! Byk rozdarł na kawałki już trzech najlepszych tor-readorów. Nagle zjawia się jeszcze jeden. Nieustraszony. W masce. Kilka zręcznych skoków i oto byk, nadziany szpadą jak rożnem, pada martwy na arenie. Tłumy 94 w ekstazie! Żądają zdjęcia maski. Pragną poznać imię zwycięzcy!... Michał zrywa maskę i grzecznie, ale zimno kłania się w stronę loży, gdzie siedzi Agnieszka. Oczy jej robią się okrągłe ze zdziwienia i uwielbienia. Naturalnie!... Albo — to znaczy najlepsze: jest pięknym Hiszpanem i tańczy na stole w oberży. Jak on tańczy!... Publiczność ciśnie się wokoło. Z daleka zbliża się Agnieszka, która z powodu swego małego wzrostu nie może nic zobaczyć. Wskakuje więc na inny stół i widzi: to Michał! Ach!! — Uważaj, jak idziesz! Cóż to za wychowanie! — krzyknęła zagniewana starsza pani, na którą Michał nieprzytomnie wpadł. To go otrzeźwiło. — O raju! Zamyśliłem się. A pani mnie też nie widziała? Wyminął oburzoną kobietę, nic sobie nie robiąc z jej słów, ale dalej szedł już uważniej. Tak. Najbardziej podobał mu się ten Hiszpan. Ależ tańczył! Czy to trudno? Co tam! Gdyby poćwiczyć co dzień po trochu, wprawiłby się na pewno. Niedźwiedzia można nauczyć, cóż dopiero takiego zręcznego chłopaka, jak on. Pokazałby wtedy dopiero tej całej Agnieszce, co on potrafi! Dziwna dziewczyna. Siedzą przecież codziennie razem w kuchni, mijają się w korytarzu w szkole na przerwach — a ona nigdy nic nie powie o nim. No, choćby o zębach, przecież zęby ma naprawdę jak Burt Lancaster. Nawet Grażyna mu to powiedziała. A ta — jakby nie widziała. Albo o nowym ubraniu — ani słowa. Nie zauważyła? Za to o oślich uszach — dźgnęła. O karykaturze od razu: że podobna. I o tej dwói, i że wyobraźni nie ma, że tylko o jedzeniu myśli — wszystko, co najgorsze — owszem. Raz tylko, ale to na samym początku, powiedziała, że dowcipny. Później już nigdy nic dobrego. I zawsze 95 tak jakoś złośliwie daje do zrozumienia, że on jest głupszy. A przecież to ona jest głupsza!!! Piotrowscy wrócili przed godziną. Witek na próżno czekał na Michała, nasłuchiwał, czy zamek w przedpokoju nie trzaśnie. Poszedł z loteryjką do Agnieszki. Grali, rozmawiali, słuchali radia. Henio w pewnym momencie wsunął głowę przez drzwi, a widząc, że nauczycielki nie ma, śmiało podszedł do brata. — Witek, słuchaj — zaczął tajemniczo — Michałowi coś się stało. — Wrócił już ? Nie słyszałem. — Bo radio gra. Wrócił. Chciałem wejść, myślałem, że ty tam jesteś, ale drzwi zamknięte od środka. A Michał stoi na stole i tak się jakoś wzdryga i przegina... — Skąd wiesz? — zapytali jednocześnie Witek i Agnieszka. — Przez dziurkę od klucza — powiedział szczerze Henio. — Stukałeś? Nie otworzył ci? — Nie słyszał chyba, bo tam też radio gra. A kiedy zajrzałem przez dziurkę, to już nie pukałem, bo on na stole tak brzuchem kręci. I do tego bez butów. Chodź, sam zobaczysz! Wylecieli zaraz do przedpokoju. Witek schylił się nad dziurką od klucza i odskoczył, chwytając jednocześnie za czoło i sycząc z bólu. Mocno uderzyli się głowami z Agnieszką. — Lepiej zastukać — zawstydziła się Agnieszka. — To on zejdzie ze stołu i nic nie zobaczycie —uprzedzał Henio. Witek zajrzał. Rzeczywiście: Michał w skarpetkach przytupywał i podrygiwał na stole, dziwnie kręcąc biodrami i wyrzucając przed siebie lewą i prawą nogę 96 na przemian. Wyglądało to komicznie. Witek parsknął śmiechem. — Co się tu dzieje? — groźnie zapytała pani Szafrań-cowa, stojąc za ich plecami. — Co się tam wyprawia u Czernika? — Spróbowawszy klamki zastukała pięścią w drzwi. — Cały dom się trzęsie! Święty Antoni nam ze ściany spadł! Poczekaj, gałganie, niech tylko wujek wróci, wszystko opowiem! Sumienia trzeba nie mieć, żeby przyzwoitym ludziom spokój odbierać w ich własnym mieszkaniu!... Zwabieni hałasem Piotrowscy również wyszli od siebie, na progu przechodniego pokoju stał pan Szafra-niec, a przez drzwi od klatki schodowej wkraczała właśnie pani Tołłoczko. — Co? Co się stało? — pytała zaniepokojona, widząc niezwykle zaludniony przedpokój. — Trzęsienie ziemi ten tu odgrywa! — odpowiedziała z najwyższą pretensją w głosie pani Szafrańcowa. — Najadł się mięsa i roznosi go. To ma być uczeń? Tego w szkole uczą? Nie, nie! To mi się wcale nie podoba, wcale! — Michał, odezwij się, powiedz, co tam wyprawiasz! — prosił przez drzwi Piotrowski. W pokoju pana Czernika zaległa niczym nie zmącona cisza. Zebrane pod drzwiami osoby patrzyły na siebie pełne niepokoju i wątpliwości: może tam nikogo nie ma? Nawet Witek, gdyby nie widział skaczącego po stole przyjaciela, pomyślałby tak samo. Rano spotkany przypadkiem w łazience Henio zaproponował Michałowi transakcję: powie mu wszystko za zrobienie procy. Michał bez ogródek wyraził głęboką wątpliwość co do wartości „wszystkiego". Henio powiedział: — A wiesz, kto zjadł kotlety pani Szafrańcowej? 4 — Ucho od śledzia 97 Pytanie stało się nagle interesujące. — A ty wiesz? — Wiem. — Kto? — A procę zrobisz? — Zrobię. — No, to dobrze. Ty. — Co ja? — nie rozumiał Michał. — No, te kotlety. Bo masz coś tu w środku i ciągle cię tu — Henio pokazywał brzuch — ssie. I myślisz tylko o jedzeniu! I Agnieszka płakała przez ciebie, bo żebyś nie zjadł, kotletów, toby pani Tołłoczko nie wywiozła Kisuni. I ten, kto tylko dla jedzenia żyje na tym świecie, to jest bardzo zdolny. Do wszystkiego jest zdolny i trzeba się pilnować, wiesz? Ale wczoraj, jak skakałeś na stole, to było bardzo śmieszne. Naprawdę. Chociaż dziurka od klucza jest za mała. — Podglądałeś? — Michał groźnie nacierał na Henia. — I Witek też, i Agnieszka — przyznawał się Henio, cofając ku drzwiom. — I Agnieszka?... — Uhm... A jak mi zrobisz procę, to najpierw... — Najpierw to dostaniesz w kark tak, że ci kalosze spadną! — warknął Michał błyskając groźnie ostrymi zębami. Henio był już na progu. Uciekał korytarzem w popłochu, dziwiąc się jednocześnie wzrniance o kaloszach: miał przecież na nogach żółte, sznurowane buciki!... Górne światło było zgaszone. Piotrowscy siedzieli przy zasłoniętej od strony łóżka lampie stołowej. Byli pewni, że obaj chłopcy dawno już śpią. Jeden i drugi — wystarczyło, żeby przyłożyli ucho do poduszki — zapadali w zdrowy, mocny sen. Rodzice rozmawiali 98 o Michale. Piotrowska obawiała się złego wpływu na Witka. — Nic dobrego z tego kolegowania nie będzie — mówiła półgłosem. — Czy ty nie widzisz, jak się Witek zmienił? Nie da sobie nic powiedzieć. Na każde słowo — cztery odpyskuje. I coraz częściej po południu przepadają razem. Dawniej miał jakieś zbiórki w szkole, a teraz to do kolegi na telewizor, to na miasto, a raz nawet powiedział, że do kina! Czy nie za wiele swobody? — A ty byś chciała, żeby ciągle tak jak Heniuś twojej spódnicy się trzymał? Przecież to już za pięć minut mężczyzna. Tylko patrzeć, jak się golić zacznie... Ja też w jego wieku wyrywałem z domu, jak mogłem, chociaż telewizora żaden kolega nie miał. Co tam telewizor! Radia w dorriu nie było! Dzięki Bogu, że z nauką chłopak się podciągnął. Jakoś i z matematyki mu idzie. — To Agnieszki zasługa, umie wytłumaczyć. Sam mówił, że mu się rozjaśniło. Trzeba coś wymyślić, żeby jej wynagrodzić... Witek, odwrócony do ściany, bał się poruszyć, ale aż go korciło, żeby pomacać górną wargę: może już mu wąsy rosną? Mamie ciągle się zdaje, że on jest małym dzieckiem. Czego się mama boi? Kiedy był przedtem cichy, rzadko się na mamy uwagi odzywał, narzekała: „Co z ciebie za milczek? Na mruka wyrośniesz?", a teraz znowu źle, że pyskaty. Mamie trudno dogodzić. Ale co do Agnieszki — sprawiedliwa. Michał też zauważył, że Witek w języku mocniejszy. Prawda — jego wpływ. Ale czy to źle? Witek nieraz zazdrościł tym, co się umieją odciąć. W gromadzie szkolnej dobrze mieć ostry język albo ciężką pięść. Michał i odciąć się potrafi, i po karku nakłaść. Spostrzeżono te zalety od razu. Dziewczyny wodzą za 99 nim oczami, chłopaki wolą się nie narażać. A odkąd Witek z Michałem sztamę trzyma — i z nim się liczą. To dodaje odwagi w języku, a to znowu pomaga zdobyć uznanie w klasie. Tak, Witek sam dobrze widzi, że mu teraz idzie inaczej, lepiej. Dobrze mieć takiego przyjaciela. Tylko czy między nimi jest już naprawdę przyjaźń?... Michał jest czasami dziwny... Co on wyprawiał na tym stole? Dlaczego się nie odezwał? Dlaczego nawet jemu nic nie powiedział? I do łazienki nie przyszedł, chociaż Witek parę razy na niego tam czekał. Może jutro... może jutro coś na ten temat powie?... Rodzice umilkli. I Witek już śpi. Dzień był wyjątkowo piękny. Na ulicach sprzedawano osypane złotym pyłem bazie i pierwsze wiosenne kwiaty. Wybrzeże roiło się od spacerowiczów, łakomych świeżego podmuchu Wisły. Michał i Witek bez czapek, w rozpiętych wiatrówkach obserwowali pracę na budowie. Blisko, kilkadziesiąt metrów od ruin domu, przed paru tygodniami ruszyła budowa sporego bloku. Fundamenty położono jeszcze przed zimą. Teraz zwożono materiały, warczały samochody i koparki, zgrzytał dźwig. — Może tu stanie wieżowiec? — zastanawiał się Witek. — Taki jak na Waszyngtona? Chciałbyś? Ale nigdzie na Wybrzeżu takich wysokich domów nie ma — mówił Michał. — Gdyby tu wybudowano drapacz, zasłoniłby i zepsuł cały widok z brzegu i z Pragi — zgodził się Witek. — Ale wiesz, Michał, może nas tam przeniosą? Przecież naszą ruderę rozbiorą, co? — Mnie się pytasz? A ucho od śledzia widziałeś? 100 No, to i na ten dom nie licz. Mieszkania wywalą fajne i na pewno dla lepszych gości niż ty i ja... — A tatuś mówił, że kto wie. Przecież tatuś tu blisko pracuje i pani Aniela, i nauczycielka... Ilu z naszej klasy w nowych domach mieszka! Już zapomnieli o przeprowadzce. — I znowu do jednego kołchozu? O raju! To już lepiej, żeby wujkowi dali na Pradze, w tych dużych blokach. — Po co do jednego? Przecież mieszkania będą różne i każdemu dadzą oddzielnie. Tobie wszystko jedno, aleja przyzwyczaiłem się tu od małego. I powietrza więcej, ładnie na Wisłę z okien popatrzeć. Naszą szkołę też lubię. Chciałbyś znowu do innej? — Nie. Już jak muszę chodzić, to niechby do tej. Chłopaki fajne. Nie wszyscy, ale... Zresztą powiem ci coś: najzdrowiej nie przyzwyczajać się, wiesz? Tak samo jak i do ludzi. Wydaje ci się, że masz kolegę, przyjaciela — aż tu widzisz: bęc! Kropka, skończyło się! Witek przyjrzał się uważnie Michałowi. Chciał lepiej zrozumieć, do czego zmierza. — Tak... przyjaciel powinien być taki... — ...żeby na niego można było liczyć — dokończył szybko Michał. — I żeby zawsze pomógł. Agnieszka opowiadała... — Co ty o tej Agnieszce? Co ona może wiedzieć? Głupia dziewczyna, i już. — Nieprawda. Ona jest mądra. Z nią można poważnie porozmawiać. Nie tylko o zgrywach. — To znaczy, że ze mną tylko?... — Nie. Ale ona nie ma lekkiego życia. Już ja wiem, jaka jest pani Tołłoczko. — Skarżyła się? Skarżypyta! — Ani słowa nie mówiła. Można się chyba domyślić... 101 — To niech jedzie tam, gdzie była! — Nie może. Ona nie ma wyjścia. — Napłakała ci w kamizelkę. A co o mnie gadała? — Nic. Skąd znowu o tobie. Mówiła o jednym chłopaku. To był prawdziwy kolega. — Jak prawdziwy, to się pewno z niej nie nabijał? — zapytał poważnie Michał. — Właśnie! Nie mówiąc już o tym, żeby się śmiał razem z jej wrogiem, jak ty kiedyś śmiałeś się ze mnie razem ze Zbyszkiem — podchwycił Witek. — Jak ty z Agnieszką pod moimi drzwiami! — odparował natychmiast Michał. — O to ci chodzi? — zdziwił się szczerze Witek. — A tobie o tamto? Osioł jesteś. Śmiesznie było, to się śmiałem. Ale przez dziurkę od klucza nie podglądałem, wiesz? — Też widok był nie do płaczu! — Witek na samo wspomnienie roześmiał się i, cisnąwszy teczkę, zaczął pokazywać, jak Michał kręcił biodrami. — No, chciałem zobaczyć, czy potrafię na stole takie krakowiaki robić jak jeden na filmie. Ale stół się kołysał i bez butów przytupy nie wychodziły — tłumaczył Michał i sam się też roześmiał. — Dobra. Jesteśmy na remis. Tylko mi o tej Agnieszce nie gadaj ani o tym chłopaku, w którym się pewnie bujała. — Kiedy mówi, że nie, że to kolega. — Każda tak mówi. Już ja się na tym znam. I radzę ci: trzymaj się od dziewczyn z daleka. Fałszywe jak nie wiem co. A jaki ja jestem — zobaczysz. — Michał — Witek był naprawdę uradowany z wyjaśnienia sytuacji — ty się też przekonasz. Mówię ci. Ja dla przyjaciela tobym zrobił wszystko! Wszystko!... Wszystko bym mu oddał! Podzieliłbym się każdą rzeczą!... — Już ja widzę: podzieliłbyś się... grypą. 102 — Nie, naprawdę. Gdybym znalazł jakiś skarb... — Ucho od śledzia! Skarb właśnie na ciebie czeka. Pewnie byś i w Totolotka milion wygrał. — Wszystko jedno, gdybym w Totolotka wygrał, sprawiedliwie bym podzielił i połowę ci dał. Naprawdę! No, a ty? — Ja?... Wziąłbym — odpowiedział beztrosko Michał. — Ale chodźmy na obiad, bo już mi w brzuchu kruczy. Obrócili się w stronę domu. Zbliżali się do bramy, kiedy dogonił ich dźwięczny głos: — Chłopcy!... Chłopaki!... Zaczekajcie! Przystanęli. Ulicą biegła Agnieszka, wymachując zdjętą wiatrówką. Koło uszu podskakiwały jej związane wstążkami „takie te". — Nowina! Nic nie wiecie, bo dopiero na szóstej lekcji woźny chodził z zarządzeniem od klasy do klasy, a was już nie było — mówiła zadyszana. — W niedzielę cała nasza szkoła będzie porządkować tu, na Wybrzeżu. I wszyscy dorośli, kto tu mieszka, też! — A z jakiej racji? — Michał już przyjął obronną postawę. — Mnie tam nie będzie. I wujkowi nie dam. Jedną niedzielę ma do odpoczynku, i kropka. — Nie... Michał, ty zawsze musisz zgrywać — zaczęła Agnieszka, ale nie dał jej dokończyć. — Bez żadnej zgrywy. Niech się gimnastykują ci, co tu będą mieszkać — pokazał na wystające nad fundamentem mury. — Mnie to nic nie obchodzi. — A ja... — próbowała powiedzieć Agnieszka, ale znowu jej przerwał: — Wiem, wiem: i ty, i Witek, i ten twój kolega to zaraz, w dyrdy, do ostatniej kropli potu!... — Skąd wiesz o moim koledze? — Agnieszka była z&-skoczona. 103 — Opowiadałem mu — zaczął tłumaczyć się czerwony po uszy Witek. — I kolega! I pomagał każdemu! I sam był uczeń na medal! — drwił Michał. — A wyobraźnię miał? Na kilogramy! Co godzina — nowy pomysł. I pościł co drugi dzień! Jak spojrzał na pełny talerz bigosu albo flaków, to aż się trząsł z obrzydzenia. Żaden soliter przy nim by nie wytrzymał. Skądże? Michał z takim talentem zagrał obrzydzenie na widok pełnego talerza, że Agnieszka, * a za nią Witek wy-buchnęli śmiechem. — Tu cię boli! — zawołała dziewczyna. — Ale nie zgadłeś. Romek apetyt miał prawie taki jak ty. Za to co do wyobraźni i pomysłów — tak! To była głowa! A organizator! Jak tylko była jakaś trudna robota — wszyscy mówili: Romek znajdzie radę! — No, to na niedzielę zadepeszuj. Zobaczymy tego... Kościuszkę do wynajęcia. — Michał chciał okazać największą, jaką można, pogardę i wyższość swojej postawy życiowej. Nie wyszło. Po południu mieli być u Marka Galicza na telewizji. Zjawili się punktualnie, ale zaambarasowany Marek czekał na nich przed bramą. — Telewizor wysiadł — oznajmił. — Szkoda, miał być fajny film — Witkowi przeciągnęła się mina. — Szkoda, nie szkoda, jak wysiadł — to kropka. Cześć! Idziemy dalej! — Michał miał jak zwykle szybką decyzję. Ruszyli dobrym krokiem. Krakowskim Przedmieściem sunęła w obie strony fala wiosennie ubranego tłumu. Przed sklepami gromadzili się kupujący. Chłopców nie interesowały wystawowe 104 okna. Zatrzymali się na chwilę przy zagranicznych samochodach przed hotelem „Bristol". ¦ — Chodź, chodź — poganiał Michał. — Nic mi się w tych karawanach nie podoba! Motocykl, rower — to rozumiem. Jak zechcę mieć jeden albo drugi, to sobie zarobię, naskładam, i już. Witek patrzył na przyjaciela z niedowierzaniem, chciał 0 coś zapytać, ale skręcili już przy Kopernika i wkrótce stanęli przed wieżowcem. Michał pewnym krokiem wszedł do klatki schodowej. Wiedział, gdzie jest winda, otworzył drzwi i puścił kolegę przodem. Nacisnął guzik 1 zanim oszołomiony Witek ochłonął, byli już na czternastym piętrze. — Do kogo my jedziemy? Kto tu mieszka? — dopytywał półgłosem, jakby z obawą, że ktoś na schodach usłyszy. — Tu? Mnóstwo ludzi. Moja ciocia też. — Nigdy nie wspominałeś, że masz tu ciocię — Witek szczerze się zdziwił. — Nie wiedziałem. — Jeszcze dużo rzeczy o mnie nie wiesz — mówił z wyższością Michał. — A czy twoja ciocia nie będzie się gniewać? Może jej przeszkodzimy? — niepokoił się Witek. — Po co jej mamy przeszkadzać? Nie bój się. Patrz! — Michał przystanął na półpiętrze przy wielkim oknie. — Patrz! Witek wstrzymał okrzyk zachwytu. Z tej wysokości widać było ogromny kawał Warszawy. Wisła ciemną pręgą płynęła, pod dwoma mostami: Sląsko-Dąbrowskim i Gdańskim, ulice wydawały się misterne jak na wystawie w Składnicy Harcerskiej. Sunęły po nich tramwaje i auta. Za dwupoziomowym nowym mostem, zasłaniającym stary kolejowy, dymił w biegu pociąg. 106 — ZOO widzisz? Tam? A naszego domu nie widać. Pałac Pod Blachą zasłania, ten koło Zamku. — A tam dalej Katedra! — zawołał Witek, uradowany, że i on może coś wymienić. — A przed nią Bernardyni. A tu kościół Świętego Krzyża! — No i co jeszcze? — Dom Związków Zawodowych koło mostu też poznaję. — A tu blisko? — Tu? — Witek zawahał się — to chyba Świętokrzyska. — Tak. Ministerstwo Skarbu. — Gdzie? — No, te bloki kremowe. A tu .bliżej, przed Kopernikiem, Pałac Staszica. Wieżyczka na dachu to Bristol, a tam gdzie chorągiew — Pałac Rady Ministrów. A tu — wychylił się — widzisz? Elektrownia dymi. — Skąd ty to wszystko wiesz? — dziwił się Witek. — W Warszawie jesteś parę miesięcy. Chyba do tej cioci przyjeżdżałeś? — Taka ona moja ciocia, jak i twoja. — Jak to? — Żadnej cioci tu nie mam. Powiemy tak na wszelki wypadek, gdyby nas kto zapytał. — O raju! Michał! Spływajmy stąd! — Już cię strach obleciał. A co to kogo obchodzi? Popatrzeć nie można? Kto ma forsę, jedzie wyżej w Pałacu Kultury. Tam jeszcze lepiej widać. Byłeś? — Nie. — Co z ciebie za warszawiak? Jak bozie-kozie! Co ty widziałeś, jak to się mówi, w rodzinnym mieście? — Mało — przyznał szczerze Witek — ale chodźmy już, Michał. — Dobra, idziemy. 107 Sprowadził windę, zjechali kilka pięter niżej, wysiedli, poprowadził jakimś korytarzem do innej windy, znowu pojechali na czternaste piętro, znowu patrzyli z góry na Warszawę. Witek, egzaminowany przez Michała, powtórzył z łatwością nazwy gmachów. Ale teraz zwrócił uwagę i na coś innego. — Tyle nowych domów! Tyle ludzi mieszka w tej Warszawie! A tatuś mówił, że kiedy po wojnie tu przyszedł, to była jedna wielka ruina. Gruzy i gruzy. Tego mieszkania u Szafrańców tak mu zazdrościli, jak nie wiem co. Jakby to było wielkie szczęście. — Wtedy to było szczęście. A teraz nieszczęście. — Dlaczego? — Dlatego, że ta rudera kupy się jeszcze trzyma. Gaz jest. Elektryczność jest. Łazienka i ubikacja z przepychem... — Z jakim znowu przepychem? — Witek podejrzliwie patrzył na przyjaciela. — Nie kapujesz? Z tym do przepychania — śmiał się Michał. — Luksusowe mieszkanie, może nie? — Ty ze wszystkiego zgrywasz, Michał. Nie rozumiesz... A moja mama tak by chciała, żeby w tym nowym domu... Dostalibyśmy dwa pokoje. I kuchnia byłaby tylko nasza... — Witek powtarzał na głos marzenia matki. Zeszli schodami, przystając na każdym piętrze. Ciekawie było widzieć zmniejszający się zasięg obserwacji i rosnące w miarę schodzenia najbliższe domy. — Ale fajnie wymyśliłeś! — Witek uradował się naprawdę, kiedy wyszli na ulicę. — Jakżeś ty wpadł na taki pomysł? Powiemy chłopakom? — Ucho od śledzia i kropka! Zlecą się całą gromadą i gotowa awantura. Co ty myślisz, że każdy może do mojej cioci — przymrużył łobuzersko oko — z wi- 108 i zytą? Tylko ja. Kogo chcę, przyprowadzę. Mój pomysł, nie? — Dobry pomysł. — Główka pracuje, widzisz? Chociaż Agnieszka mówi, że wyobraźni nie mam. — A z Agnieszką przyjdziemy tu, co? — Zobaczy się. Tymczasem możesz jej powiedzieć, że wymyśliłem coś takiego. No, jak by to nazwać... — Warszawa z lotu ptaka — powiedział Witek. — Dobra jest. Pasuje. Warszawa z lotu ptaka. Faktycznie. — Ale ty jesteś odważny. W takim domu, gdzie nikogo nie znasz... — Kto ci powiedział, że nie znam? Właśnie, że znam. — Skąd? Znowu pewnie bujasz. — Wcale nie bujam. Mogę ci powiedzieć: to było dobre parę tygodni temu. Przyszedłem, żeby z góry popatrzeć na Warszawę wieczorem. Pięknie wtedy wyglądały lampy i różne światła. A tu winda nie chodzi. Jedna i druga. Awaria. Myślę sobie: mam czas, pójdę na tę czternastkę po schodach. Idę, a na drugim piętrze jakieś dwie starsze panie stoją z kwiatami. Szoruję dalej, a jedna do mnie tak słodziutko: „Kochaneczku, na które piętro idziesz?" „Na czternaste". „Na czternaste? Kochanku! Prosimy bardzo, wstąp po drodze na trzynaste. Nasza siostrzenica tam mieszka. Powiedz tak: «Ciocia Mania i ciocia Frania przyszły powinszować, ale nie mogą tak wysoko wejść i proszą, żeby Helenka zeszła»". „Dobra jest — mówię — powtórzę". Na dwunastym piętrze już słychać było imieniny, aż miło. Zastukałem, otworzyli, a ja zaraz: „Ciocia Mania z ciocią Franią na drugim piętrze spuchły i proszą, żeby Helenka 109 Sprowadził windę, zjechali kilka pięter niżej, wysiedli, poprowadził jakimś korytarzem do innej windy, znowu pojechali na czternaste piętro, znowu patrzyli z góry na Warszawę. Witek, egzaminowany przez Michała, powtórzył z łatwością nazwy gmachów. Ale teraz zwrócił uwagę i na coś innego. — Tyle nowych domów! Tyle ludzi mieszka w tej Warszawie! A tatuś mówił, że kiedy po wojnie tu przyszedł, to była jedna wielka ruina. Gruzy i gruzy. Tego mieszkania u Szafrańców tak mu zazdrościli, jak nie wiem co. Jakby to było wielkie szczęście. — Wtedy to było szczęście. A teraz nieszczęście. — Dlaczego? — Dlatego, że ta rudera kupy się jeszcze trzyma. Gaz jest. Elektryczność jest. Łazienka i ubikacja z przepychem... — Z jakim znowu przepychem? — Witek podejrzliwie patrzył na przyjaciela. — Nie kapujesz? Z tym do przepychania — śmiał się Michał. — Luksusowe mieszkanie, może nie? — Ty ze wszystkiego zgrywasz, Michał. Nie rozumiesz... A moja mama tak by chciała, żeby w tym nowym domu... Dostalibyśmy dwa pokoje. I kuchnia byłaby tylko nasza... — Witek powtarzał na głos marzenia matki. Zeszli schodami, przystając na każdym piętrze. Ciekawie było widzieć zmniejszający się zasięg obserwacji i rosnące w miarę schodzenia najbliższe domy. — Ale fajnie wymyśliłeś! — Witek uradował się naprawdę, kiedy wyszli na ulicę. — Jakżeś ty wpadł na taki pomysł? Powiemy chłopakom? — Ucho od śledzia i kropka! Zlecą się całą gromadą i gotowa awantura. Co ty myślisz, że każdy może do mojej cioci — przymrużył łobuzersko oko — z wi- 108 zytą? Tylko ja. Kogo chcę, przyprowadzę. Mój pomysł, nie? — Dobry pomysł. — Główka pracuje, widzisz? Chociaż Agnieszka mówi, że wyobraźni nie mam. — A z Agnieszką przyjdziemy tu, co? — Zobaczy się. Tymczasem możesz jej powiedzieć, że wymyśliłem coś takiego. No, jak by to nazwać... — Warszawa z lotu ptaka — powiedział Witek. — Dobra jest. Pasuje. Warszawa z lotu ptaka. Faktycznie. — Ale ty jesteś odważny. W takim domu, gdzie nikogo nie znasz... — Kto ci powiedział, że nie znam? Właśnie, że znam. — Skąd? Znowu pewnie bujasz. — Wcale nie bujam. Mogę ci powiedzieć: to było dobre parę tygodni temu. Przyszedłem, żeby z góry popatrzeć na Warszawę wieczorem. Pięknie wtedy wyglądały lampy i różne światła. A tu winda nie chodzi. Jedna i druga. Awaria. Myślę sobie: mam czas, pójdę na tę czternastkę po schodach. Idę, a na drugim piętrze jakieś dwie starsze panie stoją z kwiatami. Szoruję dalej, a jedna do mnie tak słodziutko: „Kochaneczku, na które piętro idziesz?" „Na czternaste". „Na czternaste? Kochanku! Prosimy bardzo, wstąp po drodze na trzynaste. Nasza siostrzenica tam mieszka. Powiedz tak: «Ciocia Mania i ciocia Frania przyszły powinszować, ale nie mogą tak wysoko wejść i proszą, żeby Helenka zeszła»". „Dobra jest — mówię — powtórzę". Na dwunastym piętrze już słychać było imieniny, aż miło. Zastukałem, otworzyli, a ja zaraz: „Ciocia Mania z ciocią Franią na drugim piętrze spuchły i proszą, żeby Helenka 109 po kosz z kwiatami zeszła". Mówię ci, śmiechu było! Wciągnęli mnie, musiałem dwa pączki opchnąć. Jeszcze mi ta pani, ta Helenka, dziękowała. No, to nie jestem znajomy? A do tego wiem, że w gazecie pracuje. Nie mogę do niej z interesem przyjść? Witek słuchał i patrzył z podziwem: jaki ten Michał!... Michałowi podobało się to, owszem. Przyjemnie być podziwianym. Mówił: — Ty mnie jeszcze nie znasz... ty się jeszcze przekonasz. Po co tyle gadać o tej tam przyjaźni? Jak co do czego przyjdzie, sam zobaczysz. — I ty możesz na mnie liczyć — zapewnił żarliwie Witek. — I ty się przekonasz. — Naprawdę? — zapytał Michał, przystając i patrząc wprost w oczy przyjaciela. — Naprawdę — odparł mocno Witek. Michał już usta otwierał, chcąc coś powiedzieć, ale nagle zmienił zamiar i machnął ręką. — To się pokaże! To się pokaże!... — powtórzył. Z Krakowskiego zjechali ruchomymi schodami i dołem wrócili do domu. Agnieszka kończyła odrabiać lekcje w kuchni, kiedy przyszedł Witek. Ledwo zdążył opowiedzieć o wspaniałym pomyśle Michała, wszedł i on sam. Wbrew codziennej gadatliwości w milczeniu rozłożył zeszyty i zaczął przygryzać koniec ołówka, ale widać było, że nie myślał o lekcjach. Co chwila rzucał spojrzenie to na Agnieszkę, to na Witka, jakby czegoś wyczekując. Wreszcie powiedział: — Kiszki marsza grają. Witek, wyciągnij mój garnek z bigosem, bliżej tam masz. Chcecie, to was poczęstuję? — Dziękuję — odpowiedziała grzecznie Agnieszka — będę zaraz jadła kolację z ciocią.' 10 — I ja dziękuję. Nie lubię bigosu — oświadczył Witek wyciągając wielki gar ze spiżarki. — To nie będę całego odgrzewać — mówił z trochę sztuczną swobodą Michał. — Witek, tam, zdaje się, na półce jest mały niebieski rondelek? Sięgnij po niego. W sam raz pasuje. — Dobra. Ale to rondelek pani Szafrańcowej. Nie boisz się? — pytał Witek. — Lepiej nie rusz, będą znowu nieprzyjemności — radziła życzliwie Agnieszka. — Dawaj, dawaj! — naglił Michał. Witek szybko wyciągnął rondelek strącając niechcący pokrywkę i... krzyknął, o mało nie puszczając rondelka z rąk: — O raju! Tu są kotlety! — Kotlety?! — powiedzieli jednocześnie Agnieszka i Michał. Ale dalej wszystko potoczyło się inaczej, niż sobie Michał umyślił. W tej samej bowiem chwili wpadł do kuchni Henio, wołając: — Agnieszka! Leć do cioci, leć! Prędko! Agnieszka zerwała się, już jej nie było. Michał, wściekły, zwrócił się do Bogu ducha winnego Henia: — Czego się wtrącasz do nie swoich spraw? Co cię to obchodzi? — Ja się nie wtrącam. I nie krzycz tak. Nie jesteś moją mamą. A pani Tołłoczko coś się stało i kazała mi lecieć po Agnieszkę. — Trzeba pani Anieli powiedzieć — ruszył Witek stawiając rondelek na oknie — ale skąd te kotlety? — Kotlety — zainteresował się Henio i zajrzał do rondelka. — To pewnie te kotlety pani Szafrańcowej. Witek, nie ruszaj ich. Mówiłem ci: tamte Michał zjadł, a jak te zginą, to będzie na ciebie. 111 — Ja zjadłem kotlety? — Michał mówił z taką dozą zdziwienia w głosie, jakby pierwszy raz o tym słyszał. — Jakże mogłem je zjeść, kiedy są w rondelku? — Może to inne? Trzeba się zapytać. Zresztą powiem mamie — zadecydował Witek. Zastukał po drodze do pielęgniarki, ale odpowiedział mu tylko pisk Pimpusia. Pani Aniela była już u nauczycielki. — Może to reszta z niedzielnego obiadu? — zastanawiała się Piotrowska. — Najlepiej się nie wtrącać. Znowu się piekła narobi. Mało go było przez wczorajszy dzień? Nauczycielka z tego przecież chora. Nerwy tu trzeba mieć z żelaza. To kotlety zginęły, to Michał wyprawiał bre-werie. I Czernik po północy wrócił na gazie. Agnieszka mówiła, że już do rana ciotka oka nie zmrużyła. Żeby jej się naprawdę co nie stało!... A o żadnych kotletach słyszeć nie chcę. Nie wsadzajcie nosa w cudze sprawy! Ale Henio był innego zdania, tym bardziej że zobaczywszy na własne oczy wnętrze rondelka, już od niego nie odstąpił. Zapytał, co prawda, Michała: — Co teraz będzie? — A co to mnie obchodzi? — odburknął Michał zły, że plan zaskoczenia Agnieszki i zdementowania jej posądzeń (był przekonany, że to ona rzuciła na niego paskudne oskarżenie) nie udał się. — Możesz sobie te kotlety zjeść. — To nie nasz rondelek i nie nasze kotlety — wyjaśnił rzeczowo Henio. — To je rzuć Pimpusiowi. Na pewno się ucieszy. — Aha! Żeby było na mnie? Najlepiej zapytam się pani Szafrańcowej. Za chwilę do kuchni wsunęli się oboje Szafrańcowie, poprzedzeni przez Henia. Nie musiał im nawet pokazywać rondelka. Pani Leontyna złapała go, schyliła nad nim swoje podbródki, potem pokazała wnętrze rondelka mężowi. 112 — Coś podobnego! Coś podobnego! — wołała co chwila zbolałym głosem. — Teraz przypomniało mi się, że dwa z nich sama! sama! odłożyłam do rondelka! Że niby na inny dzień będzie! Jakżeż ja mogłam o tym zapomnieć? To przez ten list wszystko! Franiu, mówię ci, że przez ten list. Przez to, że człowiek nie wie, co mu na głowę spadnie! Ach, nie podoba mi się to wszystko! Wcale nie podoba!... •— Nie denerwuj się, Leoniu — uspokajał żonę pan Szafraniec. — Zapomniałaś, trudno, przeprosimy panią Tołłoczko. Chyba zrozumie. Lata, duszko... lata idą, pamięć słabnie... Pani Aniela musiała wygotować strzykawkę. Parę razy wchodziła do kuchni. I ona już wiedziała, że kotlety się znalazły, ale nie mówiła nic. Najpierw trzeba było pomóc chorej. Witek, wyraźnie przygnębiony, w milczeniu odrabiał lekcje. Michał tłumaczył sobie: „Sumienie go gryzie. Przynajmniej tyle satysfakcji! Na pewno nie protestował, kiedy mnie oczerniano". — No co? Oliwa sprawiedliwa? — nie wytrzymał. — Co z tego! — odpowiedział Witek. — Gdyby wczoraj się znalazły, może by pani Tołłoczko Kisuni nie wywiozła i Agnieszka... — Znowu ta Agnieszka! — obruszył się Michał. — Co ona cię obchodzi? Ma za swoje... — Nie, Michał, nie. Śmiej się, a mnie jej naprawdę żal. Bo ty nie wiesz — ściszył głos — wczoraj, kiedy nauczycielka wyjechała, to ona... płakała. — Wielkie rzeczy! Każda dziewczyna tylko płakać potrafi! — Nie tylko — wtrąciła pani Aniela, stojąc znów przy gazie. — Agnieszka to dzielna dziewczyna. Dzielna i dobra. 113 — Dobra jak śpi — burknął Michał. — A ja ci coś powiem, Michał. Posłuchaj: nie każdy ma odwagę mówić prawdę, to wiesz. I nie każdy umie w obronie prawdy stanąć. A ona potrafi. — Już ja widzę, jaka ona odważna! Byle co i od płakania w całym mieszkaniu mokro. — A właśnie, że nie. Wczoraj, owszem, i ja widziałam: płakała. Pewno jej było kotki żal. Ale dziś, kiedy pomoc potrzebna, to jak dorosły człowiek! Po pogotowie chciała lecieć. A przecież ciemno i pustkowie tu koło nas... — Proszę pani, jak trzeba, to ja... to my z Michałem... — zaczął Witek. — Możemy — zgodził się Michał. — Nie trzeba już. Jutro doktora wezwiemy. Dziś zastrzyki wystarczą. Ale, Michał, jeszcze ci coś chcę powiedzieć. Widzisz, jak się zrobiło piekło o te kotlety, to przyznaję: pomyślałam, może ty... z łakomstwa? — Pani? Że ja?... — Tak pomyślałam: a może?... Ale Agnieszka: „Nie i nie! To nie on!" — Mówiła tak? Naprawdę? — A cóż ja bym ci tu bajki opowiadała? Powtarzam, co było, i już. A za moje posądzenie — wybacz i przepraszam. Źle pomyślałam. Agnieszka okazała się mądrzejsza. — A widzisz? A widzisz? — wołał, uradowany nie wiadomo czemu, Witek. — Co widzę? Co mam widzieć? Zamiast żeby mnie kolega bronił, czyli przyjaciel — to Agnieszka! A tyś słowem się nie odezwał! Nic! Nawet mi nie powiedziałeś? — Ani chwili w to nie wierzyłem! Owszem, Henio coś mi w niedzielę na ucho szeptał, ale nie wiesz, ile razy on wszystko pokręcił? „Michał pożarł pani Szafrańcowej 114 kotlety!" Kupa śmiechu! — i Witek naprawdę wybuchnął śmiechem. — Możesz się śmiać. Ale jak ja się czułem... — Wiedziałeś, że cię posądzają? Skąd? Michał za nic nie chciał zdradzić źródła informacji, wolał się wykręcić. — Nie słyszałeś, jak wczoraj Szafrańcowa wołała pod moimi drzwiami: „Mięso go roznosi", „Mięsa się nażarł i bryka"? Mięso — to niby te kotlety, nie? — Szkoda, że zapomniała o tym rondelku — westchnął Witek. — Szkoda, prawda?... Michał udał, że nie słyszy pytania. 10 Przy obiedzie ojciec siedział zamyślony, milczący, wbrew codziennemu zwyczajowi opowiadania o tym, co się zdarzyło w biurze. Mama nakładając na talerze spojrzała wyczekująco, raz, drugi, wreszcie nie wytrzymała: — Nic nie mówisz? Zmęczony jesteś? — Nie, tylko... — Stało się coś? Jakaś nieprzyjemność? — zaniepokoiła się, a Witek i Henio również czekali odpowiedzi. — Sam nie wiem, jak ci o tym powiedzieć... niepotrzebnie się zdenerwujesz. — A co! Nie mówiłam rano? Miałam taki niedobry sen! A ty nie wierzyłeś! — I miałem rację. Bo wiadomość raczej dobra: na miejscu naszej rudery już jesienią zaczną kłaść fundamenty pod nowy dom. To co jest — wyburzą. — Skąd wiesz? — Kasjer mi mówił. Jego siostra pracuje w biurze naczelnego architekta. Wezmą się teraz ostro za całe Powiśle. 15 — A co z nami? — Właśnie o to chodzi. Część mieszkań w tym budynku obok ma być gotowa na jesieni. Może nas tam przeniosą... — Może, może... — zaczęła ostro mama. — U ciebie zawsze może! A to się trzeba dowiedzieć na pewno. Do kwaterunku trzeba iść, i to zaraz. — Zaraz to nie, już po urzędowaniu. — No to jutro! Nie odkładać! — gorączkowała się Piotrowska. — Mieszkania przydzielą znowu innym, a my zostaniemy z figą. Ja z tobą też się wybiorę, bo to trzeba domagać się, a nie cacy, cacy... — Nie denerwuj się, Irenko. Dobrze — pójdziemy jutro oboje. I trzeba powiedzieć Czernikowi, pani Anieli. Szkoda, że nauczycielka chora... bo Szafrań-cowie to i tak... — Wszystkim powiesz? Żeby kumotrów znaleźli? Żeby co lepsze zabrali dla siebie? — Jakich tam kumotrów? Że też ty zawsze musisz sobie wymyślić dodatkowe zmartwienie! — Ja? Ja wymyślam dodatkowe zmartwienie? — mama bardzo energicznie sprzątała ze stołu. — Dobrze. Nie będę się martwić. Zobaczymy, co z tego będzie. Jeszcze się nie przekonałeś, że tylko ten, kto się dobrze łokciami rozpycha, dochodzi do czegoś? — Nie tylko, Irenko. Nie tylko. Zresztą, chciałabyś, żeby o mnie tak opowiadali jak o Raciągłowskim albo o Pakoszku? — O tobie? — słów mamie z oburzenia zabrakło. — Wolałabym... wolałabym... — No widzisz! Czy ja cię nie znam? — uśmiechnął się ojciec. — Sama nagnałabyś mnie, żeby sąsiadom powiedzieć. — Prawdę mówiąc — mama powoli uspokajała się — Szafrańcowie przygarnęli cię w najgorszych chwilach. 116 Czernik pomagał we wszystkim... Grudzińska życzliwa jak rzadko. Pani Tołłoczko — tu mama westchnęła — ciężka jest, prawda, ale i jej trzeba pomóc. Sama nigdzie nie pójdzie. Chora... — Doktor dziś był — Witek uznał, że już można bezpiecznie wtrącić się do rozmowy rodziców. Na pytające spojrzenie męża Piotrowska odpowiedziała: — Żle z nią. Musi przerwać pracę. Coś z płucami. Ja zawsze mówiłam, że ten kaszel paskudny. A do tego, podobno, wielkie wyczerpanie — przy ostatnim zdaniu Piotrowska ruszyła ramionami. — Dobrze, że chociaż ta mała jest przy niej. — Mała? Ta mała wszystko jak dorosły zrobi! Czy ja oczu nie mam? I sprząta, i przepiera, i do sklepu po wszystko poleci. Nauczycielka teraz nic w domu nie robi — nie rozumiem, z czego to wyczerpanie. — A chciałabyś się z nią na robotę zamienić? — zapytał podstępnie ojciec. — Owszem — odpowiedziała z rozpędem mama. — Tylko żeby do szkoły nie chodzić. Tego hałasu, tego rejwachu słuchać co dzień — to bym nie chciała za nic na świecie. Zwariowałabym!... Ojciec wybuchnął śmiechem, dołączył się do niego i Witek. — Nasza pani zawsze mówi: „Krzyczcie, krzyczcie na przerwie, to na lekcji będzie spokój!" — wtrącił się Henio. — Słyszysz? Jeszcze im przypominają! — Bo tak jest. Dzieci muszą się wyskakać, wyszaleć. Przecież to dzieci. A nauczyciele muszą to wytrzymać. Nasza — odkąd ją znam — wielkiego zdrowia nigdy nie miała. I dobrze mówisz, Irenko. Trzeba jej będzie pomóc... Nowina, którą przyniósł pan Piotrowski, poruszyła wszystkich, chociaż każdego inaczej. 117 Szafrańców przygnębiła. A więc już nawet śladu, nawet tych kilku cegieł nie zostanie ze starego własnego domu. — Nie podoba mi się to wszystko. Nie będzie nam dobrze w nowym mieszkaniu, nie! — biadała Szafrań-cowa. — Co też pani mówi! — protestowała pielęgniarka. — Spokój będą państwo mieli. Czy to nic niewarte? Ja to się tak cieszę, tak cieszę, że aż mi słów brak. Pokoik sobie urządzę ładnie! Już teraz myślę, jak go umebluję. Powoli ma się rozumieć! Trochę oszczędności uskładanych w PKO trzeba będzie dać na kaucję. — Kaucja! Słyszysz, Franiu! A skąd my na kaucję weźmiemy? — Może pani do synowej napisze? — podsunęła pielęgniarka. — Do synowej? — powiedziała z goryczą Szafrań-cowa. — Co my ją obchodzimy? — Nie trzeba tak, Leoniu, mówić — mitygował żonę Szafraniec i wyjaśnił pani Anieli: — Synowa za mąż wychodzi. Właśnie parę dni temu list otrzymaliśmy. — Za mąż? A co z wnukiem? — Wnuk do pracy do innego miasta wyjeżdża. — Wnuk, pani mówi wnuk... — powtórzyła z westchnieniem Szafrańcowa — ani słowa do nas się nie odezwał. Synowa pisała, że po polsku już mu trudno i wstydzi się... Nauczycielka dowiedziała się od Piotrowskiego o ewentualnej zmianie mieszkania. W pierwszej chwili przyjęła to powściągliwie. Ale kiedy przyszła pani Aniela z czerwoną, radośnie płonącą twarzą, cała rozgrzana wizją urządzenia własnego pokoju, i ona poddała się nastrojowi. — Chyba podczas mojej nieobecności nie będzie jeszcze żadnych decyzji? — zaniepokoiła się. — Agniesz- 118 ka nie dałaby sobie rady. I tak sama nie wiem, jak ona tu zostanie?... — A cóż to, nie między ludźmi zostaje? — obruszyła się pani Aniela. — Na pustyni? A do tego takie dzielne dziecko! I rozsądne to, i dobre! — Niech jej pani nie przechwali! — Ciociu — mówiła zakłopotana słowami pielęgniarki dziewczyna — ja właśnie chciałabym wszystko urządzić, kiedy cioci nie będzie. Przyjechałaby ciocia do świeżego mieszkania, wysprzątanego... — Agnieszko! Ty sobie nie zdajesz sprawy, ile to roboty!... Chętnie się zresztą do niej wezmę na nowym miejscu. Tu już mi się nic nie chciało. Jak wyprałam na święta firanki — tak nawet ich nie założyłam — pokazała odarte okna. — Po co? — A ja myślałam, że ciocia firanek nie ma. — Mam. Stare, co tu wisiały, jeszcze dobre, i nowe też mam na wszelki wypadek. Liczyłam się przecież, że tu wiekować nie będę. Na kaucję dawniej... co miesiąc odkładałam chociaż parę złotych... Henio wywołuje Agnisię na korytarz. Zamykając drzwi dziewczynka słyszy jeszcze przyciszony głos ciotki: — Teraz... sama pani rozumie... wydatki większe... Agnieszkę ściska coś za serce, zimno, boleśnie. Nie wie, co mówi Henio. Dopiero za drugim razem jego słowa docierają do jej świadomości wyraźnie: — Chłopaki mówią, żebyś przyszła do kuchni. Idzie. Opanowuje się na tyle, że rozumie, czego od niej chcą. — A może ciocia nie pozwoli? — niepokoi się Witek. — Pozwoli. Poproszę, to pozwoli. Jest u nas pani Aniela, a potem ciocia trochę się prześpi. Przecież my tam niedługo będziemy? — mówi Agnieszka, myśląc jednocześnie, że gdyby została teraz w domu, to na pewno nie umiałaby powstrzymać łez. 119 Idą na Tamkę. To pomysł Michała. Uważa, że Agnieszce coś się należy za obronę jego honoru. A jednocześnie okazja: niech zobaczy, że on głowę ma nie od parady. Witek tyle lat w Warszawie mieszka, i co? A on tylko parę miesięcy, i proszę! Idą razem, ale każde z nich myśli o czym innym. — Coś mi się zdaje, że z mojej nowej wiatrówki będą nici — wzdycha Witek. — Mama teraz każdy grosz będzie ściskała na meble... Musimy dostać dwa pokoje — dodaje z dumą. — Na cztery osoby tak się należy. — Ciekawe, czy mama zaczeka na mój przyjazd z dużym praniem? Ja mamie zawsze wodę noszę i mydliny wylewam, bo u nas pompa na podwórzu — mówi Michał. — Jeżeli mama nie zaczeka, to będę taki zły — jak nie wiem co! — Coś ty, pranie na koniec Wielkiego Tygodnia? Załóż się, że przyjedziesz już po wszystkim — śmieje się Witek. — No właśnie! I mama tak się zdźwiga? Dla mnie to mucha... — A ja to chciałabym coś takiego robić, żeby zarabiać — myśli na głos Agnieszka — żebym chociaż trochę mogła cioci dopomóc. — Ty? — dziwi się Michał. — Ty jeszcze jesteś za mała. Kto ci da jaką robotę? Ja to co innego. Mocny jestem. Jakbym tylko chciał... I mam pomyślunek: Nie mógłbym na przykład brać po złotówce za pokazywanie Warszawy z czternastego piętra? Agnieszka przystaje. — Ja nie mam złotówki. Nie idę. — Ja też — dołącza się Witek. Michał się obraża. — Jak bozie-kozie! Czyście z rakiety międzyplanetarnej wyskoczyli? Czy ja od was czego chcę? Powiedzia- łem dla przykładu. A was tak, po koleżeńsku, z przyjaźni... — A wiesz, co to jest przyjaźń? — pyta machinalnie Agnieszka, ot, żeby zagadać, żeby zapomnieć o brzęczących przez cały czas w głowie ostatnich słowach cioci. — Nie! Skąd taki kapuściany głąb jak ja mógłby się rozumieć na przyjaźni — odparł z drwiną w głosie Michał. — Na takich delikatnych uczuciach tylko ty możesz się rozumieć. Nikt więcej. — Przepraszam, Michał, ja tylko tak, żeby coś powiedzieć — wycofała się Agnieszka. — Ja też tylko tak... Do samego drapacza na Tamce nie odezwali się ani słowem. Michał pewnym krokiem podszedł do wejścia, prowadzącego na klatkę schodową, i nacisnął klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Spojrzał jeszcze raz i machnął ręką nadrabiając miną. — Nie rozumiem, co się stało. Dlaczego tu zamknięte? Chodźmy do drugiej klatki. Niestety, i tamte drzwi były zamknięte. — Chyba założyli automat — tłumaczyła Agnieszka. — O, widzicie te nazwiska i dzwonki? Do kogo się idzie — odpowiedni dzwonek się naciska. U góry słyszą i mechanicznie otwierają drzwi na dole. — Ale po co to zrobili? — Tak jest w wielu nowoczesnych domach. Bezpieczniej. Na klatkę nie wejdzie nikt nieproszony. Widocznie amatorów jeżdżenia windą było sporo. Twój pomysł nie był zbyt oryginalny. — Wymyśl coś lepszego! — warknął wściekły Michał, zawracając w stronę domu. Byli już przy placu Zamkowym, kiedy Witek zauważył, że Agnieszka jakaś zgaszona. Zapytał: . 120 121 — A ty się nie cieszysz, że dostaniecie nowe mieszkanie? Twoja ciocia bardzo tego pragnie. — Cieszę się. I chciałabym, jak tylko można najlepiej, pomóc cioci. — Ale ciaśniej wam będzie niż tu — oświadczył Michał. — Takich dużych pokojów teraz nie budują. — Dla cioci starczy, ja pójdę do internatu. — A k_to zapłaci? — Michał jak zwykle nie grzeszył delikatnością. — Przecież to drożej wypadnie niż teraz. — Wystaram się o stypendium. — Stypendium? Fiu, fiu! Trzeba na piątkach jechać. — A czy to takie straszne? — uśmiechnęła się blado Agnieszka. — Ja za nic nie poszedłbym do internatu, wiesz? Internat to gorzej niż więzienie! W więzieniu przynajmniej wiadomo, że za karę. Ale z dobrej woli? Wszystko na godzinę. Cały dzień pokratkowany. Nie wytrzymałbym! Za nic na świecie! Za żadne skarby! — Rozumiem. Ty jesteś taki... indywidualista, co to wszystko według swojej woli chce robić: wszyscy siadają do lekcji — on robi porządki w szafie. Wszyscy układają drogę albo budują remizę strażacką, on nie — bo odpoczywa. On zawsze chce inaczej. — A co w tym złego? Człowiek powinien być swobodny, nie? Jak nie ma chęci, to i robota diabłu na uciechę. Wszyscy ludzie nie mogą być jednakowi — byłoby strasznie nudno. — Tak. Ale w ten sposób łatwo można stać się sobkiem, a nawet... szkodnikiem. — Tak jak kiedyś ten szlachcic, co na sejmie zawsze wołał „veto" i nigdy nic nie mogli uchwalić — powiedział Witek. — Wolnego! — zaprotestował Michał. — Ja wam dam i inne przykłady: wszyscy orzą pługiem w konie — a ja pojadę traktorem. Wszyscy mówią, że na księżyc 122 nie doleci się — a ja dolecę. No? Jakby nie było takich indywidualistów, to i postępu na świecie nie byłoby. Może nie? — Racja. Są różni indywidualiści — zgodziła się Agnieszka i spojrzawszy na zegarek dodała: — Pośpieszmy się. Może tam cioci co potrzeba... — Gdzieś ty się podziewał? — powitała Witka rozgniewana matka. — Nigdy żadnej wyręki z ciebie! Zawsze nie masz czasu, bo lekcje! A teraz gdzie byłeś? — Polecieliśmy, mamusiu, na miasto... z Agnieszką — tłumaczył się potulnie Witek. — Jeden taki dom na Tamce, drapacz... — Ja ci dam drapacz! Żebyś chociaż brata ze sobą wziął! Nie wiadomo, czym skończyłoby się to przemówienie. Na szczęście do pokoju zajrzał Czernik. — Pani Ireno złocista, czy nie poratowałaby pani samotnego kawalera? — Oho, już jak „złocista", to na pewno coś zrepero-wać trzeba! Niech no pan pokaże, z czym pan przyszedł. Plecak? A na cóż panu teraz plecak? Na majówkę jeszcze za wcześnie. — Ano, mówiłem państwu kiedyś o tej wycieczce do Czechosłowacji. Odkładali, odkładali, aż dziś mówią: w Wielką Środę wyjazd. — No, no — mówiła z podziwem, ale i zazdrością Piotrowska. — Nie ma to, jak dobry fach mieć w ręku. Na wszystko panu starczy, i na siostrzeńca, i na zagraniczną wycieczkę... — Na Michała mama pieniądze przysyła —wtrącił się Witek, a widząc zaskoczone spojrzenie Czernika, dodał wyjaśniająco: — Sam mówił. — Nigdy nie widziałam, żeby do pana listonosz coś przyniósł. 123 — Bo do fabryki... siostra przez okazję przysyła... jest tam jeden, co często do Łodzi jeździ... — mówił pan Czer-nik, uważnie oglądając plecak. — O, widzi pani, tu, żeby trochę załatać i ten pasek na maszynie przymocować. Mechanik wyniósł się z pokoju, a mama mówiła ni to do siebie, ni to do Witka: — Coś mi się to wszystko nie widzi akurat tak, jak on mówi. Jedno dobre, że mniej teraz pije. Chyba wstydzi się chłopaka? Ale te pieniądze?... — Michał mówił. Za jego nowe ubranie też matka zwróciła wszystko co do grosza. Po co miałby kłamać? Jeszcze wtedy tak na Agnieszkę powsiadł, że jest za darmo u ciotki — a on nie. Ale, mamusiu, Agnieszka dziś mówiła, że chciałaby zarabiać... — A po co jej pieniądze? Przecież wszystko u ciotki ma? — Nie wiem. Tak mówiła. — Może to do ciebie, że niby za tę pomoc w nauce? — Nie. Ona chciałaby ciotce pomóc. Może właśnie za to, że u niej jest?... — Ano może. Nikomu łaska niemiła. A Michał nieładnie powiedział. Niedobre chłopaczysko. — Nie, mamusiu. On nie jest zły. Tylko taki nagły w mowie. — Niech on tylko z tą nagłością na mnie nie trafi, bo się nie pozbiera! — Witek, słyszałeś, jak ta mądrala pytała, czy ja wiem, co to przyjaźń? — Słyszałem, ale przecież ona tylko tak... przecież ci tłumaczyła. — Aha! Tłumaczyła, boją wziąłem na widelec. Ale już ona swoje myśli. Przede mną się nie ukryje, nie. — Może pamięta, jak mówiłeś, że nikt nic za darmo. 124 — Głupiś! Wcale nie tak. Ja inaczej wtedy myślałem. Ja... Michał nie zdążył wytłumaczyć Witkowi, co wtedy myślał, bo do kuchni weszła Agnieszka. — Wiecie — zaczęła przyciszonym głosem — państwo Szafrańcowie mają zmartwienie. Ta synowa, co jest w Ameryce, wychodzi za mąż. W zeszłym tygodniu list od niej dostali. — A! — zawołał Michał — to o tym liście Szafrań-cowa mówiła: „wszystko przez ten list". Ale jakie to dla nich zmartwienie? — Napisała, że będzie miała duże wydatki, że jej teraz będzie trudniej. — Fiuu! To i paczek nie przyśle! — Może nawet i tak. A tu: przeprowadzka, nowe mieszkanie... Żal mi ich. — A co... — Michał chciał powiedzieć „co cię to obchodzi", ale spojrzał na Witka i nie dokończył zdania. Z Witka oczu też wyglądało współczucie dla cudzych zmartwień. Szósta lekcja upiekła się. Nauczyciel był chory. Klasie pozwolono iść do domu, ale kto by tam myślał o domu w taki piękny dzień! Jeden Witek, na próżno zatrzymywany przez Michała, spieszył do domu. Musiał odnieść do sklepu wykończone przez mamę szycie. Mama umówiła się z ojcem w kwaterunku, bo trzeba przypilnować przydziału mieszkań. Nie wiadomo, kiedy rodzice wrócą, więc Witek po odniesieniu paczki zajmuje się obiadem. Michał wzrusza ramionami i raz po raz na Witkowe argumenty odpowiada: — Głupi jesteś! Dziura w niebie się nie zrobi, jak się teraz przelecisz trochę. Z paczką — można później. 125 Witek jednak o tej dziurze w niebie myśli akurat na odwrót i pędzi do domu, jakby go kto gonił. Kilku chłopców zeszło na Wybrzeże. Wisła ciągnęła do siebie. Widać już było pierwsze w tym roku kajaki. Pracowała maszyna wydobywająca piasek z dna rzeki. Na praskim brzegu porządkowano plażę i odnawiano kawiarnię. Michał, rozleniwiony słońcem, przysiadł na ławce. Koło niego usadowił się duży Wieczorek, Kuba i Zbyszek Wichan, który kontynuował jakąś rozmowę, bo nagle zwrócił się do Wieczorka: — ...no więc? Gadaj: zamieniasz się czy nie? Jutro będzie za późno. Mam amatora. Wieczorek odpowiedział bez pośpiechu: — Pokaż jeszcze raz. Zbyszek skwapliwie otworzył teczkę i wyjął z niej duży klaser, specjalnie zrobiony na nalepki z pudełek od zapałek. Wieczorek oglądał kolekcję udając brak zainteresowania. Michał do tej pory nie zajmował się filumenistyką. Owszem, słyszał o niej coś niecoś i niejednokrotnie oglądał nalepki Witka, asystując przy umacnianiu na drzwiach szafy zdobyczy przyjaciela. Teraz patrzył w rozłożony na kolanach Zbyszka zbiór i porównując go ze zbiorem Witka nie mógł się oprzeć uwadze. — Phi! Cud-miód-ryba-kit! Nie masz się czym więcej pochwalić? — A nie mówiłem? — podchwycił Wieczorek. — Same śmieci. — Zbyszek, ja ci poradzę — kpił już na dobre Michał. — Daj te nalepki na makulaturę. Mogą cię pochwalić w gazecie za nowy pomysł. — Racja, oddaj na kilogramy! Na makulaturę! — powtórzyli chętni do zgrywy koledzy. 126 Zbyszek zbladł ze złości i obrazy. Zamknął z trzaskiem klaser i wstał. Michał też wstał. — Masz lepsze? — zapytał Zbyszek przez zęby. — Ja nie, ale Witek Piotrowski — tak. — Witek? Witek już raz ode mnie za przechwałki dostał i schował w kieszeń, wiesz? Teraz ty chcesz za to samo? Aha! Już Michał wie, o co poszło między Witkiem i Zbyszkiem. Tym lepiej! Jest okazja do rewanżu za przyjaciela. Tak właśnie: niech Witek zobaczy, niech się przekona, co znaczy przyjaźń z Michałem. Wszystko to błyskawicą przelatuje przez głowę Michała. On sam mówi drwiąco, pewien swego. — A teraz ty dostaniesz i schowasz w kieszeń. Powtarzam: Witek ma więcej i lepsze!... — Założysz się? — podskakuje Zbyszek. — Założę. — O ile? — Chłopaki! Chłopaki! Zakład!!! Chodźcie biegiem! Wydarzenie światowe — woła ile sił Kuba. — No? O ile? O dziesięć złotych? — Dla mnie niech będzie i o dwadzieścia — Michał nie traci kontenansu. — Dobra! O dwadzieścia! Wieczorek, przecinaj! — Przecinaj, Wieczorek! Przecinaj! — ryczy gromada. Wieczorek przeciął. — Leć po klaser! — mówi Zbyszek. — Po klaser? — Michałowi przeciągnęła się mina. — Po klaser? — powtórzył. Teraz dopiero zrozumiał, w jak fatalnej znajduje się sytuacji. Zbyszek patrzy na niego drwiąco. Drań! Musi coś wiedzieć o Witkowym „kla-serze". — No, co ty? Wariata strugasz? — wołają chłopaki. — Chcesz, żeby ci tak na gębę uwierzyć? Na piękne oczy? 127 — Na piękne zęby? — drwił Zbyszek. — Ganiaj po klaser, bo inaczej źle z tobą. — Te, nie wysilaj się jak szczypiorek na wiosnę — na-srożył się Michał, aż Zbyszek przezornie odstąpił o krok. — Michał! Jak bogatego! Co ty będziesz odstawiać z tata wariata, z mamy panoramę? — Bez klasera — sam rozumiesz? Nóżki na stół i cześć! — niecierpliwili się chłopcy. — Leć po klaser! Szoruj! Ale już! Michał nadrabiając miną pospiesza w stronę domu. Już wie, co zrobi. W pierwszej chwili przyszło mu do głowy zaprowadzić chłopaków do Piotrowskich i pokazać Witkowe nalepki. Ale wtedy na pewno wybuchłaby awantura: wpakowaliby się hurmem do cudzego mieszkania, wyleciałaby z krzykiem Szafrańcowa, pani Tołłoczko wyskoczyłaby z łóżka... O raju! Nie! Pozostawało tylko jedno, jedyne wyjście. Ratowało honor, ale było trochę karkołomne i wcale niełatwe do zrealizowania... 11 Biegnąc w stronę domu, czując na swoich plecach oczy kolegów, słysząc ich poganiające okrzyki, wśród których nie brak było i drwiny, Michał jeszcze szukał jakiegoś uniku czy fortelu. Nie wrócić wcale?... Nie będą przecież na niego czekali aż do końca świata. Tak, ale mogą przyjść pod dom, pod okna i rzucać obelgi pod adresem jego i Witka. Usłyszy to Agnieszka — Bóg wie, co sobie pomyśli... A może by wtedy wyjść i policzyć zęby temu dowcipnisiowi, Zbyszkowi? Niechby Agnieszka zobaczyła, jaka jest mocna Michałowa garść. Ale nie — nie można tak — wypadłoby niehonorowo. Chłopaki przyszliby 128 na pomoc, i słusznie; ujęliby się za sprawiedliwością, a dziesięciu na jednego — toby się marnie dla Michała skończyło... Może więc przynieść te dwadzieścia złotych i kropka? Ale wtedy Zbyszek będzie górą. Będzie szydzić przy każdej okazji: „Czego tak podskakiwałeś?"... I Michał w oczach kolegów zostanie na długo przegrany. O nie! Ucho od śledzia!... Nie ma innego wyjścia: trzeba przynieść drzwi! Chyba nie są ciężkie. Szafa jest nieduża, sosnowa, drzewo lekkie. A gdyby nawet — Michał da radę. Nie takie ciężary się dźwigało... Tylko żeby się dały łatwo zdjąć z zawiasów, żeby, niczego nie popsuwszy, szybko potem założyć na miejsce. Szczęście w nieszczęściu, że Piotrowscy poszli do tego kwaterunku. Witek też chyba już poleciał z paczką. Gdyby jeszcze był, może by pomógł? Nie, raczej ze strachu przed mamą nie dałby ruszyć drzwi. I czego się ten Witek tak boi? Honor przecie ważniejszy niż kilka razy po karku... Agnieszki jeszcze nie będzie... przez przedpokój trzeba cicho... Henio pomoże... na Henia są sposoby... Michał kilkoma skokami zdobywa schody i jak zwykle, ani za cicho, ani za głośno, otwiera swoim kluczem zatrzask. Mieszkańcy tego domu po odgłosach, po sposobie otwierania drzwi, doskonale poznają, kto wchodzi. Dlatego też Michał idzie najpierw do swojego pokoju. Teraz już i nauczycielka, i Szafrańcowa wiedzą, że to on wrócił ze szkoły. Za chwilę wychodzi do przedpokoju i bez pukania otwiera drzwi Piotrowskich. Witka nie ma. Henio siedzi z nogami na krześle i rysuje coś w zeszycie, pomagając sobie wysuniętym językiem. — To ty! — dziwi się zobaczywszy Michała. — Myślałem, że Witek. — Witka nie ma? Szkoda, bo, wiesz, jest taka ważna I ch«> int śicii/ii 129 jedna sprawa, ale co ci będę mówił, chyba nie zrozumiesz... — Jak bardzo ważna — na pewno zrozumiem — zapewnia Henio. — A bo co? — Widzisz, to jest strasznie ważne. Jeszcze ci tylko powiem, że gumę na procę wykombinowałem pycha! Dziś przed wieczorem proca będzie gotowa. Słowa trzeba dotrzymać, prawda? To rozumiesz, co? — Pewnie. Każdy honorowy człowiek dotrzymuje słowa. — Heniuś, więc ty rozumiesz, co to jest honor? — Michał kamienieje z podziwu. — No, to już jestem spokojny. Mogę ci powiedzieć, o co chodzi. Bo chodzi 0 Witka honor, rozumiesz? A jak o Witka, to i o twój, bo jesteś jego brat, nie? A o mój też, bo Witek i ja to przyjaźń — rozumiesz? No i honoru trzeba bronić, nie? — Zorro zawsze bronił honoru! — Właśnie. Więc wiesz, tu, niedaleko koło domu, stoją chłopaki z naszej klasy i jeden z nich, wróg Witka, taki, co tylko czyha, żeby mu nogę podstawić — chwali się, że ma więcej nalepek, tych — Michał pokazał szafę 1 od razu uważnie przyjrzał się zawiasom. — A przecież Witek ma więcej. Jak bozie-kozie! A tamten oczernia Witka, że Witkowe nalepki tylko do śmietnika albo na makulaturę, rozumiesz? A ja powiedziałem: „Chłopaki! Zbyszek łże jak pies"... — Ten Zbyszek, co Witka nalał przed Bożym Narodzeniem? — przerywa Henio. — Ten sam — potwierdza na wszelki wypadek Michał. — I mówię chłopakom: „Chodźcie, Witek swój zbiór pokaże i oko wam zbieleje". — Witka nie ma. — Właśnie. A jak chłopaki nalepek nie zobaczą — powiedzą, że Zbyszek ma rację. Jak myślisz — przyprowadzić ich tu? 130 — Podłogę zabrudzą — oświadcza Henio z namysłem. — Heniuś, ty masz głowę! Od razu sobie tak samo pomyślałem. Piętnastu chłopaków. A każdy ma dwa buty! Aleby" się mama zgniewała! O rany! I jakby co zginęło!... — Mamusia mi kazała pilnować. Nie wpuszczać. — Nie wpuszczać nikogo? Święta racja. No, ale co zrobić? Szafa do nich nie pójdzie. — Można zrobić fotografię — Henio naprawdę okazywał dużo dobrej woli. — Owszem, też świetna myśl, tylko że za długo. A tymczasem Witka, twojego brata, obszczekają na glanc. A wiesz, jak co do kogo przylgnie, to już amen i kropka, nie? — Uhm... Jak Markowi jeszcze w zimie ktoś nie oddał gumki, to on ciągle, że to ja. I chłopaki zawsze teraz mówią, że to ja. I muszę zawsze mieć swoją gumkę, bo mi nie chcą pożyczać — że nie oddaję. — Heniuś! jak ty w lot wszystko kapujesz! Po prostu wspaniale! Więc już teraz pomożesz mi wyjąć drzwi i wyjść. Lepiej zróbmy to po cichu. Ja zaraz, za minutkę wrócę, drzwi wstawię na miejsce i wszystko będzie w porządku. Najważnieszy Witkowy honor. Witek nawet nie wie, jakiego ma mądrego brata. Aleja mu powiem. Zanim oszołomiony Henio zdobył się na jakąkolwiek odpowiedź, Michał zgrabnie wyjął obie połówki drzwi od bieliźniarki. Zestawił je razem na płasko i umieścił na głowie. Zdecydowanym ruchem nakazał Heniowi torowanie drogi, jednocześnie palcem na ustach zalecając ciszę. Sterroryzowany Henio wykonywał wszystko posłusznie i bez słowa protestu. Tylko oczy robiły mu się coraz okrąglejsze. Nawet nie zauważył, jak Michał, obracając się z drzwiami na głowie w stronę wyjścia, za- 131 czepił kantem poukładaną na półkach bieliznę i wysypał na podłogę cały jej stos. Już byli na schodach, kiedy malec zdecydował, że pójdzie razem z Michałem. — Drzwi są nasze. Mama kazała pilnować. Udało się! Michał niósł drzwi niby piórko, wcale nie czując ich ciężaru. A przecież mogłoby skończyć się inaczej. Gdyby Henio stawiał opór, gdyby narobił krzyku i nie pozwolił wynieść drzwi? Metoda zaskoczenia zrobiła swoje. Teraz Witek przekona się, do czego jest zdolny prawdziwy przyjaciel. I Agnieszka nie będzie już chyba zadawać głupich pytań... Nawet „tak tylko". Sama na pewno nie zdobyłaby się na podobny wyczyn. Chociaż ma t a a k ą wyobraźnię! I na co ta wyobraźnia? Psu na buty! A siła zawsze człowiekowi się przyda!... I dwadzieścia złotych też! — Heniuś, wiesz? Jeszcze na tym interesie dwadzieścia złotych zarobimy. Zaraz zobaczysz. Zbyszek będzie bulić. Ale te pieniądze Witkowe będą. Żeby się nie nazywało, że ja dla marnej forsy... Zresztą jeżeli Witek koniecznie będzie się chciał podzielić — Michał przypomniał sobie, co Witek kiedyś mówił... Henio, w strachu o drzwi, nie bardzo nawet słuchał. Już ich zauważyli. Już było słychać okrzyki: .— Dłużej nie mogłeś? — Zbyszek mówił, że dałeś nogę! — O raju, czy to klaser taki wielki?! Piotrowscy wracali do domu rozpromienieni. Udało im się nadzwyczajnie. Wystali się w ogonku, wyczekali, ale przypadkiem trafili na kolegę Piotrowskiego jeszcze z wojska. Pan Feliks nie wiedział, że kolega pracuje w kwaterunku. Zajmował niewysokie co prawda stanowisko, ale poinformował o wszystkim dokładnie, poradził, jak mógł najżyczliwiej. To dużo znaczy. !32 — A widzisz! A widzisz! — mówiła uradowana mama. — Prawie siłą musiałam cię wypchać. A widzisz, jak dobrze! Słuchaj mnie, źle na tym nie wyjdziesz. Słodka godzino, gdybyś mnie nie miał, to — według Michała — „zginąłbyś jak mydło w praniu"... Dawno nie była w tak dobrym humorze. Śmiała się i żartowała przez całą drogę. — Już niedługo — mówiła, kiedy zbliżali się do domu — już bliżej jak dalej. Na zimę na pewno będziemy w nowym mieszkaniu. Jutro żebyś zaraz w radzie zakładowej pogadał o kaucji. Tyle lat tam pracujesz. Znają cię, powinni pomóc. — Pomogą, nie ma obawy — zapewniał, również uradowany, ojciec. — Nareszcie radia posłucham, ile zechcę, albo gazetę spokojnie poczytam. A chłopcy i uczyć, i bawić się będą mogli swobodniej. — Dawno już mogliśmy to mieć, gdybyś był energiczniejszy — nie omieszkała wytknąć mama. — Ilu twoich kolegów już się przeprowadziło, umeblowało. Nowikowa lodówkę ma i pralkę. Malinowscy telewizor sobie kupili. — I my, Irenko, dorobimy się telewizora. — Wlazł na gruszkę, siał pietruszkę — ile to jeszcze przed telewizorem wydatków będzie! A ile kłopotów!... Wchodzili na schody. Zdziwili się, że drzwi wejściowe były szeroko otwarte. Heniuś, zaaferowany nalepkami, zapomniał je zamknąć. Piotrowską tknęło coś niedobrego. Kiedy weszli do przedpokoju i zobaczyli otwarte drzwi do siebie, zaniepokoili się nie na żarty. — Jezus Maria! Złodzieje! — zawołała Piotrowską, widząc zdemolowaną szafę i wyrzuconą na środek pokoju bieliznę. — Gdzie Heniuś? Gdzie dziecko? Już w przedpokoju stała Szafrańcowa, nie mniej przerażona niż Piotrowską. I ona panicznie bała się złodziei. 133 — Nie słyszeli państwo? Boże! Boże! Cały dom pełen ludzi! Palca nie ma gdzie wetknąć, a jak co do czego, w biały dzień człowieka obiorą ze wszystkiego, co ma! W biały dzień! Pod nosem sąsiadów! — Pani Ireno! Nic nie słyszeliśmy. Naprawdę. Michał tylko wrócił ze szkoły, owszem, zdawało się, że słyszałam — potem byłam w kuchni. Ale przecież Heniuś... — Dziecko! Dziecko mi porwali!... , — A gdzie się drzwi od bieliźniarki podziały? — rozglądała się Szafrańcowa. — Wyjęte z zawiasów — stwierdził Piotrowski. — Po co?... — Pieniądze pod bielizną miałam! — krzyknęła znowu Piotrowska. — Nie ma ich! Naturalnie! — gorączkowo szukała pod stosami prześcieradeł i koszul. — Tu były! Nie, nie tu. Ach, w głowie mi się z tego wszystkiego mąci! Czego stoisz jak słup? Leć na milicję! Przecież trzeba zameldować! Wszystko przez ciebie! Gdybyśmy mieli mieszkanie jak inni... Dziecko moje! Heniuś!!! — Piotrowska odchodziła od zmysłów. — Uspokój się, Irenko, to jest coś podejrzanego. Patrz, w dużej szafie wszystko na swoim miejscu. — A bielizna? A pieniądze? O tu! Tu na pewno były! — wołała Piotrowska podnosząc znowu stos ręczników. — Zaraz! Leżą tu przecież! — sięgnęła po zwitek banknotów i przeliczyła szybko. — Są. Wszystkie. Więc co tu się stało? — trzęsącymi rękami zaczęła układać wyrzucone poszewki i ręczniki. — Michała w domu nie ma. Pani Tołłoczko nic nie słyszała, spała — powiedział pan Franciszek stając w progu. — I nie wiadomo, kto zostawił otwarte drzwi od klatki schodowej? — Wiadomo: ten, kto ukradł drzwi — powiedziała zdenerwowana Piotrowska. — Ale na co komu było potrzeba parę starych desek? Niech mi kto powie?... 134 Nikt z obecnych nie mógł na to pytanie odpowiedzieć. Wzruszając ramionami patrzyli po sobie na próżno szukając wyjaśnienia. Nagle spod łokcia stojącego w otwartych drzwiach Szafrańca wysunął się zasapany, czerwony Henio. — Co tu się stało? — złapała go za ramiona matka. — Dlaczego nie pilnowałeś mieszkania? Na progu ukazał się Michał z bagażem na głowie. Skierował się wprost do szafy, zsunął drzwi i zgrabnie osadził je na zawiasach. Tymczasem Henio, przestraszony wybuchem matki, tłumaczył prędko: — Mamusia, ja pilnowałem! Ale jak Michał powiedział, że honor, że Witek mój brat, że zaraz z powrotem na miejsce przyniesie — to poszedłem za nim, żeby się te drzwi nie zgubiły. Bo przecież chłopaki jakby tu weszli, podłoga byłaby zadeptana, nie? — Ja zwariuję! Ja tu zaraz zwariuję! — Piotrowska ściskała głowę obydwoma rękami, mimo woli naśladując nauczycielkę, która okryta flanelowym szlafrokiem, blada, z wpadniętymi oczami, stała obok Szafrańca. — No już! Fertig! Nic się nie stało — stwierdził Michał wstawiwszy i zamknąwszy na kluczyk drzwi. — O, widzi pani? Kluczyk miałem w kieszeni, żeby się nie zgubił. Główka pracuje... — Jak śmiałeś! Z cudzego mieszkania!... Kiedy nikogo tu nie było! — Był Heniuś, widział wszystko, nie? I o co chodzi? Drzwi na miejscu! Wszystko w porządku? Cześć! i przepraszam, że się urodziłem. Piotrowska otwierała już usta, aby wybuchnąć nowym potokiem wymówek, ale powstrzymał ją mąż. — Zaraz — powiedział kładąc rękę na ramieniu kierującego się do drzwi Michała. — Po co to wszystko zrobiłeś? Co ci z tego przyszło? 135 — Mamusiu, ten Zbyszek, ten, co to Witkowi nakładł jeszcze przed Bożym Narodzeniem, dawał Michałowi dwadzieścia złotych. Ale ja zaraz powiedziałem, że nie wolno, że to nasze drzwi. I że są mamusi potrzebne. — Jak to! Więc on chciał te drzwi sprzedać? — klasnęła ze zgrozą rękami Piotrowska. — Drzwi od naszej szafy? Nie! To już koniec świata! — Chwileczkę! Heniuś, z tym rozumem trochę cię za prędko pochwaliłem. Proszę pana — zwrócił się do Piotrowskiego. — O honor chodziło. O nic więcej. Honor przyjaciela! Stanął zakład, owszem. Porównaliśmy: Witka kolekcja jest kudy lepsza niż Zbyszkowa. Wszystkie chłopaki na to się zgodzili. A dwudziestu złotych nie wziąłem od tego pętaka — już ja się z nim inaczej porachuję. — Zanim ty się z nim porachujesz, ja tu z tobą porachunek zrobię, gałganie! — groziła Piotrowska. — Wszystko wujkowi powiem. Wszystko! — A co? Zginęło co? Brakuje? Owszem, jednej rzeczy, której i przedtem nie było: porządnego klasera dla Witka. To moja wina? Ja bym nie był taki skąpy jak pani! — Kropli! Dajcie mi jakich kropli na serce — osunęła się na krzesło Piotrowska. — Ja tu chyba trupem padnę!... — Zaraz pani przyniosę — zakrzątnęła się nauczycielka. — Co za tupet! Pojęcie ludzkie przechodzi! — Sam anioł archanioł kręćka mógłby tu dostać — trzęsła głową Szafrańcowa stojąc w przedpokoju i tłumacząc pani Anieli, co tu się stało. Jeden Piotrowski był spokojny. Pchnął lekko Michała mówiąc: — Idź już do siebie, Michał, idź! Michał chętnie posłuchał. Brał za klamkę do swego pokoju, kiedy zatrzymał go głos pani Anieli: 136 — Oj, Michał, Michał! Nie masz ty wszystkiego w głowie po kolei. Nie podobasz mi się, chłopcze, nie!... — A pani mnie się od początku nie spodobała! Ani ten zapasiony Pimpek. Niedługo już będzie taki gruby jak... jak pani!... Michał już parę godzin siedział u siebie zły na cały świat. Gdyby mu teraz nawinęła się pod rękę Agnieszka, wygarnąłby jej aż miło. Oto zapłata za to, że ujął się za kolegą. Bezinteresownie. Nie za coś, tylko za nic! Tak jak o tym była mowa. Kiedy chciał pokazać, że rozumie, co to jest przyjaźń. A może mu Witek podziękował? Ucho od śledzia! Ani się nawet nie pokazał! Ani nosa przez szparę nie wetknął! Ale gadać potrafił! — Dobrze mi tak! — mówił sobie Michał. — Dostałem nauczkę. Bardzo dobrze! Teraz będę pilnować własnego nosa i cześć! Na żadne tere-fere nie dam sięjuż nabrać. Ucho od śledzia, i kropka... Ach, obrzydło mu to wszystko. Ten zakopcony brudny pokój, z mętnymi od kurzu szybami, to rozkładane, zimne łóżko. To ciągłe pitraszenie. A najwięcej — krzywe, nieżyczliwe twarze dookoła. On im przeszkadza? Przecież wujek mógłby tu mieć żonę i kilkoro dzieci. Nie tylko jednego siostrzeńca. Dopiero byłoby wesoło!... A czy on albo wujek skarżą się, że u Szafrańców jak nic kaszel, to stękanie? A u nauczycielki — ach! i och! i wa-leriana aż na schodach śmierdzi? A Henio płacze o byle głupstwo, że chyba nad Wisłą słychać? A Pimpuś skamle cienko i tak przejmująco, że aż się nie wiem co robi. Biedne psisko, uwięzione przez cały dzień — nawet załat-wić się nie może, dopiero wieczorem, jak go pielęgniarka wyprowadzi. Przyuczony: lanie by dostał. Czy 137 to po ludzku? Przecież tyle słoniny ma na sobie dlatego, że brak mu ruchu. Michał czasem, kiedy nikt nie widzi, wsunie skórkę od kiełbasy szparą pod drzwi. Pimpek cieszy się, jakby go kto na sto koni wsadził. Na pewno nie dlatego, że skórka — tylko że ktoś się do niego odezwie. Biedak... Ma tu jeszcze gorzej niż Michał — nie może uciec... — A ja zabiorę się stąd i cześć! — cieszy się Michał. — Jak szurnę do Łodzi, długo mnie tu nie zobaczą. Może nie wracać wcale? Mama się zmartwi... Mama tak chce, żeby on się uczył... To dlatego, że sama nie ma szkoły i tak ciężko musi pracować... Nie, matki nie trzeba martwić. Trudno... ale może stąd uciec wcześniej? W sobotę Witek w szkole powie, że przyszedł pilny list... Wraca z roboty wujek. Opowiada o wypadku, jaki miał miejsce w fabryce: chłopakowi dwa palce u ręki maszyna urwała. Takie nieszczęście! Dobrze jeszcze, że u lewej. — A ty co taki zasmucony siedzisz? Może znowu dwóję przyniosłeś? — Ee tam... dwóję... Tak sobie myślę... Do mamy trzeba wcześniej. Kto mamie wody do prania nanosi? Pompa ciężko chodzi. — Muszę ja tam kiedy waszą pompę odwiedzić i porozmawiać z nią. A obiad jest? — Nie gotowałem nic, bo już głowy mi brak. Tak zjadłem. Jest chleb, masło i kaszanka... W domu świ-niaka na święta paśli, przywiozę wujkowi kiełbasy. — Dobra. A może byś tymczasem herbatę zrobił? — Nie pójdę do kuchni — mruczy Michał — nie mogę już patrzyć, jak się Szafrańcowej ten łepek trzęsie. — I tobie się będzie trząść — przypomnisz sobie. Wstyd wyśmiewać się ze starości. — A czy ja się wyśmiewam? Mówię tylko. 138 Czernik bierze imbryk i wychodzi zagrzać wodę na herbatę. Żeby kazał Michałowi, żeby wymówki robił — Michał zaciąłby się i bronił swojej racji. Ale tak, bez słowa... Michał nagle rozumie, że źle zrobił. Wujek wrócił z roboty zmęczony, głodny, a tu nawet talerza zupy... Robi mu się wstyd, bardzo wstyd i żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia, mówi sobie: — A co ja Agnieszka jestem? Skakać tu będę? Wujka nie widać dosyć długo. A kiedy wraca do pokoju, z gorącym czajnikiem w ręku, Michał domyśla się: wie wszystko. Ale od kogo? Od Szafrańcowej? Od pielęgniarki? A może w kuchni była Piotrowska? — Coś ty znowu narozrabiał? — mówi Czernik. — Przychodzę z roboty głodny, zharowany jak koń, zdenerwowany, bo ten wypadek... mówiłem ci. A tu masz! Już mi się jeść odechciało — siada ciężko na łóżku i stawia czajnik na podłodze. — Łeb masz jak ceber prawie. Ale co w nim strzela, to ja pojęcia nie mam. Po co ci to było? — Kto wujkowi mówił? — Ty tu się nie pytaj, tylko odpowiadaj na moje pytania, słyszysz? — unosi się wujek. — Słyszę, nie potrzebuje wujek krzyczeć! Honorowa sprawa była. O Witka szło. — Nie wykręcaj mi tu kota ogonem. Witka wcale w domu nie było i o niczym nie wiedział. Matka go zlała, można powiedzieć, za nic. Teraz żałuje, że wpadła w nerwy. Z kobietami zawsze tak... Aha, więc to Piotrowska wujkowi powiedziała. — Żadnego kota nie wykręcam. Jak wujek nie wierzy, że mi o honor... — Gdzie honor, a gdzie drzwi od szafy? Cudze drzwi?! Z cudzego mieszkania! I pieniądze za co ci dawali? Czyś ty zgłupiał? Mów mi zaraz! 139 — Jak wujek nie wierzy, to po co mam mówić? — Michał już się zaciął. — I na co ci było dwadzieścia złotych potrzeba? Czy ja ci nie daję? Czy ja ci żałuję? Ile razy powiesz, że potrzeba — masz! — Daje wujek nie ze swojego. Matki pieniądze. A że wujek nimi rządzi — mama tak chciała, mnie to nie przeszkadza. Wujek nachyla się, bierze czajnik w rękę, stawia go z powrotem. Milczy chwilę, przełyka ślinę, opiera na kolanach łokcie, a na rękach głowę. Czuprynę wujek ma ciemną, gęstą, ale wielkie ręce nie chcą się w niej schować i Michał widzi dokładnie, ile na tych rękach jest blizn, szram i zadrapań. Palce są wszystkie... — Michał — mówi wujek nie patrząc, bo głowę ma pochyloną nisko — idź ty z książkami do kuchni. Tam teraz nikogo nie ma. Ja się trochę położę. — Na miasto pójdę. — Nie. Pójdziesz do kuchni — powtarza nie podnosząc głowy wujek, spokojnie, ale twardo. — Pójdziesz do kuchni z nauką. Michał odwraca oczy od pokancerowanych rąk wujka. Idzie do kuchni. Rzeczywiście, nikogo tu nie ma. Spokojnie i przyjemnie, bo cała kuchnia zalana zachodzącym słońcem. Michał rozkłada książki, ale nie lekcje mu w głowie. — Każdy tu ma nerwy — mówi do siebie. — Wujek zdenerwowany, Piotrowska w nerwach, nauczycielka z nerwów chora, Szafrańcowa całe życie była delikatna... Za dużo tych nerwów na moje wytrzymanie — zabieram się stąd i zostawajcie z Bogiem. Albo się z łódzką szkołą przeproszę, albo do zawodówki wieczorowej pójdę. Naradzimy się z mamą. Mama zrozumie, że ja tu za taką truciznę być nie mogę. Nie, to nie. Jutro 140 nasz dzień do kąpieli, wykąpię się już na święta i... skończona pieśń... Taka łazienka — fajna rzecz. Albo chociaż prysznic. Małe piszczałyby z uciechy. Jak Michał będzie już zarabiać, to chałupę wyremontuje, kanalizację przeprowadzi — wujek pomoże — będzie łazienka i prysznic, i... radio w łazience będzie wesoło grać. U nikogo tak nie ma, a u niego będzie! Do kuchni wsuwa się po cichutku Henio i jakby nigdy nic zaczyna szeptem informować: — Michał, wiesz, Witek tu dziś nie przyjdzie. Mama go zlała. Mama była taka zła, że ojej, chciała i mnie zlać, ale Agnieszka przyniosła lekarstwo z apteki. I te nalepki mama chciała obedrzeć. Witek płakał. Tatuś nie dał. Teraz z Witkiem odlepiają z całej szafy, bo mama powiedziała, że nie może na te drzwi patrzeć. Tu mamę kłuje, tu. A ja się już nic nie odzywałem, wiesz? — Wiem, głuptasie, wiem, i też bym ci wsypał aż miło. Za co? — obruszył się Henio. — Ja pilnowałem. Głupi nie jestem. — Może i nie jesteś. Dobra. Tylko uszy masz za krótkie, rozumiesz? Mówiłem ci, kiedy zobaczyłem ojca i matkę: „Gnaj. i powiedz, że drzwi już lecą z powrotem". Tak? Dlaczego nie posłuchałeś? Nie byłoby całej grandy. — Jak ja mogłem lecieć, kiedy się bałem, że chłopaki nasze drzwi zabiorą Przecież podobały im się, nie? Mama zawsze mówi: „Pilnuj, tego, co masz, nie daj". No to pilnowałem. A tata powiedział, że ty jesteś twardy, wiesz? Pewno: takie ciężkie drzwi i nic ci się w głowę nie zrobiło!... — Tak — mówi sobie Michał po wyjściu malca — jestem twardy. I będę jeszcze twardszy. Jak kamień. To nie każdy potrafi! 142 Dumny z siebie, otwiera książki i zeszyty. Lekcje na jutro może odrobić, proszę bardzo! Nie spodziewał się, że zajrzy tu dziś Agnieszka. Był gotów przypuszczać, że i jej ciotka zabroni siedzieć w jego towarzystwie. Słyszał przecież dobrze, jak wołała: „Co za tupet". Agnieszki wtedy nie było, ale po powrocie ze szkoły na pewno dowiedziała się o wszystkim i od ciotki, i od Piotrowskich. Chodziła przecież po lekarstwo. Ciekawe, co ona myśli o całej sprawie... Bo jeżeli nawet wujek nie zrozumiał, o co poszło?... Ciekawe... Ale właściwie co go obchodzi cała Agnieszka. Lepiej niech się od niego trzyma z daleka. Jakby mu co powiedziała, to tak jej wygarnie, że się nie pozbiera. Bardzo dobrze, że do kuchni z lekcjami nie przyszła! Bardzo dobrze!... I wtedy właśnie przyszła. Rozłożyła jak zwykle dokładnie książki na swoim końcu stołu i zajęła się lekcjami. Michał, nastroszony wewnętrznie, czekał, kiedy się wyrwie z jakąś uwagą. Czekał długo. Nie doczekał się. Znudziło mu się o tym myśleć — więc machał zadania matematyczne jedno za drugim. Uspokoił się zupełnie. Zapomniał, że w kuchni oprócz niego znajduje się ktoś jeszcze. — Michał, wiesz — zagadnęła nagle najzwyczajniej-szym głosem — na Świętojańskiej jest taki mały sklepik. Widziałam tam dziś lizaki, ale jakie! Wielkie, kolorowe i takie różne: koguty, konie, rakiety! Pycha! Kup swoim małym, co? Ucieszą się!... — W którym miejscu? — pyta Michał i słucha uważnie objaśnień Agnieszki. — Dobra jest — cieszy się. — Kupię za wszystkie pieniądze. Spogląda, jakie wrażenie zrobią te słowa na Agnieszce. Nie może nic odczytać z pochylonej znowu nad książką twarzy. - Słyszałaś? — mówi po cichu. — Wiesz?... 143 — Słyszałam — nie rozumie pytania Agnieszka albo nie chce o „tamtym" mówić, bo ciągnie: — Pusto się tu zrobi na święta: jutro wyjeżdża ciocia, za parę dni pan Czernik, a potem ty. Dziwnie jakoś będzie, prawda? — Ale ja pytam... z nalepkami, co? — Z nalepkami?... — pyta i jakby nigdy nic. — Witek powinien mieć klaser. I wiesz, Michał, klaser sporo kosztuje. Ale można by kupić papier i zrobić. Ja potrafię... Pomógłbyś mi? Byłaby niespodzianka dla Witka. Wiesz, że jego imieniny niedługo? — A skąd pieniądze na papier? — pyta rzeczowo Michał. — Może pan Piotrowski da? Jestem pewna, że da. — Aha! Pan Piotrowski da, jeżeli mu pozwoli pani Piotrowska. Ucho od śledzia! — No to ja z tych, co mi ciocia zostawi. Przecież nie będę dużo wydawać. „Głupia, głupia Agnieszka — swoje pieniądze da na Witka klaser. Po co? Co z tego będzie miała? Lepiej by sobie cukierków kupiła. Głupia" — myśli Michał i zastanawia się, czy to jej powiedzieć zaraz, czy trochę później? Powie zarazem, jak on wyszedł na tym, kiedy myślał o Witku... I że lepiej być twardym... Zanim się zdecydował, Agnieszka mówi „dobranoc". Siedzi sam jeszcze długą chwilę. Nie chce mu się wracać do wujka. Myślał do dziś, że wujek to ktoś bliski. Dorosły, prawda, ale życzliwy, rodzony brat mamy. Zawsze dla niej był dobry, mama nieraz opowiadała. I co się okazało: wujek nic a nic Michała nie rozumie. W ogóle nikt go tu nie rozumie... Każdy huzia na niego! I każdy aby z daleka. Tylko Agnieszka ani słowa wyrzutu. Dlaczego? Czyżby rozumiała? Domyśliła się? Skąd?... Wyobraźnia?... Jak to ona mówiła: „pomaga rozumieć drugiego". A o tych lizakach? I że tu będzie pusto. 144 Michał kładzie głowę na stole na podłożonych rękach. Myśli i wzdycha. Nie wie sam, że zasypia. — Michał, Michał — ktoś go rusza za ramię. To pan Szafraniec stoi nad nim w piżamie i mówi półgłosem: — Chłopcze, idź spać! Późno już. Jutro musisz do szkoły. Idź, moje dziecko, spać... Michał na pół przytomnie zbiera swoje rzeczy. Naumyślnie głośno idzie przez pokój Szafrańców, przez przedpokój. A niech się obudzą!... Nic go to nie obchodzi. Wujek w ubraniu śpi na swoim łóżku. 12 W szkole Michał zobaczył Witka dopiero tuż przed dzwonkiem. Wpadł zdyszany do klasy, przestraszony, że się spóźni na lekcję, co mu się nigdy nie zdarzyło. Pierwsza była matematyka. Pan Grzybowski zapowiedział klasówkę, ostatnią przed okresem. Michał cieszył się na tę okazję: nie obejdzie się, żeby Witek nie poprosił go o pomoc czy choćby nie zerknął w jego zeszyt. Sam uwinął się szybko z zadaniami, które nie przedstawiały dla niego żadnych trudności, ale dla Witka? Kątem oka obserwował przyjaciela. Słyszał jedno i drugie westchnienie. Męczy się ta ofiara bez kości, zamiast zajrzeć w jego zeszyt, gdzie wszystko stoi jak wół. Przecież specjalnie starannie pisał, a ten — nic. — A to się męcz! — mówi sobie Michał i już bez ceremonii zagląda w Witkowy zeszyt. To, co zdążył zauważyć — grało. Powierzchnię graniastosłupa Witek obliczył dobrze. Skomplikowane zadanie o procencie wzrostu produkcji w fabryce tkanin — też posuwało się. Powoli, ciężko (znowu westchnienie), ale prawidłowo... 7 — Ucho od śledzia 145 Widać wyraźnie: Witek w matematyce podciągnięty. No, no!... — Cóż to. Kowalski — rozległ się nagle nad jego uchem głos nauczyciela — ściągasz od Piotrowskiego? — Nie, skąd znowu, panie profesorze — skoczył w ławce Michał — swoje już skończyłem. Tak tylko rzuciłem okiem. — To dlaczego pracy nie oddajesz? — Pan Grzy-bowski wziął do ręki Michałowy zeszyt, przejrzał, zamknął i położył na katedrze. — Możesz już wyjść. I pamiętaj — dod.ał z humorem — oczy nie są do rzucania. Michał długo nie mógł się doczekać wyjścia przyjaciela. Witek skończył jeden z ostatnich, tuż przed dzwonkiem. — Ale stękałeś! — rzucił się do niego Michał. — No, ile ci wyszło? — Dwanaście i siedem dziesiątych. — Dobra jest! — ucieszył się Michał. — Mnie też tak wypadło! — Witek! Twoje nalepki fajne! —przyskoczył do nich Kuba. — Zbyszkowi nos się wyciągnął, o tak! Mówię ci. Ale Michał ma krzepę! Drzwi przytachał! Śmiechu było.! Szkoda, że nie widziałeś... — Komu śmiech, a komu nie — przyłączył się Wieczorek. — Zbyszek ze złości zębami zgrzytał. Ale dwu-dziestaka dawał honorowo! Czegoś nie brał? Zagranie było rzetelne. — Bo mi się nie chciało i kropka — Michał odciągnął zachmurzonego Witka na bok. — Coś się tak skrzywił z piątku na niedzielę? — Oj, Michał! Daj spokój! Co ja miałem! Co ja miałem! — A co, boli cię jeszcze? Ty. Witek, doświadczenia życiowego za grosz nie posiadasz! W takich różnych okolicznościach, kiedy brak pomysłu, to trzeba nogę 146 dać, a ty zawsze kuper wystawiasz jak ta ślepa gęś w gradobicie. — Lepszy już brak pomysłów niż takie twoje... kiepskie. — Ach, tak? — powiedział powoli i spokojnie Michał, ale w środku aż go ścisnęło. — To ja za ciebie murem! Za twój honor!... Dechy na łbie dźwigam, spróbowałbyś! A ty, że kiepski pomysł?! — Agnieszka też tak powiedziała. — Agnieszka? — głos Michałowi przeciągnął ¦ się o wiele więcej, niżby on sam tego chciał. — Agnieszka jest zgaga! Nieraz ci mówiłem! Małe to, ale prze-śpiegłe! Oho! Do kuchni wczoraj przyszła i tak się podszywała, że sam zgłupiałem. „Widzisz, Michał, Witek powinien mieć klaser — przedrzeźniał sposób mówienia Agnieszki — tego... owego...", a do ciebie: „kiepski pomysł"... — Czego się wściekasz? Nie do mnie, tylko do mamy, bo mama się denerwowała, więc Agnieszka, kiedy przyniosła krople, tłumaczyła, że niby czasami człowiekowi wpadnie do głowy jakiś prędki pomysł i jeżeli nie zdążył się zastanowić czy poradzić, to... — Nie kręć! Powiedziała czy nie powiedziała „kiepski"? — Może nie tak, może trochę inaczej, ale na to wychodziło... I mama była tak zdenerwowana, jak nie wiadomo co... — Twoja mama w ogóle musi mieć w sobie za dużo tych nerwów. — Tak ci się zdaje. Mama myślała, że to złodzieje... — Ale kiedy cię lała, to już wiedziała, że żadnych złodziei nie było? — Z nerwów tak. Nie rozumiesz? — Rozumiem! Moja mama lepsza. Jakbym zbierał znaczki albo co, to moja mama, chociaż się u nas nie 147 przelewa, na pewno... Niczego mi nie żałuje. Pojadę do domu... Na kolację będą pyzy z sosem — marzył na głos Michał. — Bardzo lubię, mama wie... I królica na pewno już się okociła, przywiozę parkę, zobaczysz. Dzwonek na lekcję przerwał dyskusję. Ale i to, co było powiedziane do dzwonka, nie pojednało, nie złagodziło obustronnych żalów — odwrotnie. „Narozrabiał i jeszcze się stawia" — zżymał się Witek. Poczucie sprawiedliwości kazało mu jednak stwierdzić: Zbyszek chodzi jak pies z podwiniętym ogonem... .....To tak? To ja za niego! Dla niego! —jątrzy bolesne miejsce Michał. — A on razem z Agnieszką: «kiepski pomysł»! Poczekajcie! Mam ja jeden pomysł niekiepski. Oko wam zbieleje!" — Witek Piotrowski! — zwróciła się w stronę ich ławki nauczycielka geografii — czy ty chociaż słyszysz, 0 czym ja mówię? Przecież Janosik i w historii, 1 w polskim na pewno się przyda, a ty patrzysz w ścierkę do tablicy przez całe piętnaście minut! Specjalnie obserwuję. Cała klasa zwróciła oczy najpierw na ścierkę (może tam rzeczywiście coś jest?), a potem na Witka, który zerwał się z ławki i zebrawszy całą przytomność tłumaczył się: — Słyszę, proszę pani! Pani mówiła o zbójniku Jano-siku, który zabierał skarby, ale tylko bogatym. To był bohater. — No, a ty. Kowalski, możesz coś dorzucić? — Mogę, proszę pani — wstał Michał. — Mnie się zdaje, ale zastrzegam, że to jest moje osobiste zdanie, że nie taki wielki bohater ten Janosik, który tylko bogatym odbierał skarby. Pewnie, że tylko. Bo co mógł odebrać biednym? Chłop miał po kolei w głowie. Ale czy zdrowy pomyślunek to aż taka nadzwyczajność?... 148 — Oj, Kowalski, Kowalski! — załamała ręce nauczycielka. — Coś mi się zdaje, że zdrowy pomyślunek, jak mówisz, to rzecz u ciebie rzadko spotykana... Witek nie kwapił się wyjść z klasy razem z Michałem. Coś tam wyjmował z teczki i upychał znowu. Za to, nie wiadomo skąd, znalazła się w korytarzu Grażyna i zagadała: — Wiesz, Michał, odkąd przyszedłeś do naszej klasy, to przynajmniej uśmiać się można częściej. Michał przyjrzał się, czy aby ona sobie z niego nie pokpiwa. Ale nie, w oczach koleżanki odnalazł prawdziwe uznanie. Lubił być podziwiany, toteż odpowiedział łaskawie: — Śmiech to zdrowie! — Uhm! A kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! — z wyraźną kpiną rzuciła Danka Majewska, która dogoniła przyjaciółkę w drodze do szatni i pędem puściła się za nią korytarzem. Michał wołał za nimi: — Ty, Majewska! Dostaniesz się w moje ręce — to się pośmiejesz! Ale inaczej! Dobrze się układało, że wujek wieczorem musiał wyjść na „fuchę". Teraz przed świętami ludzie odnawiali mieszkania, a w związku z tym przeprowadzali różne naprawy. Michał był zadowolony, że nikt mu nie przeszkodzi w zrealizowaniu, tym razem naprawdę niezwykłego, wynalazku. Każdy będzie się stukać w głowę. Taki prosty pomysł — że też do tej pory nikt na to nie wpadł! Dopiero Michał! Aha! Właśnie! Zebrał sznury do żelazka. Jeden wziął z kuchni, drugi pożyczył u Agnieszki. Jeszcze było za krótko, ale kiedy dodał przedłużacz od lampki nad łóżkiem — starczyło. Środowy wieczór w kolejce kąpania wypadł na pokój 149 Czernika, a więc i okazja do wypróbowania pomysłu dziś była najlepsza. Mały radioodbiornik udało się wnieść do łazienki niepostrzeżenie. Michał ustawił go na taborecie przy wannie, zapalił gaz i puścił wodę. Rozebrał się, wszedł do kąpieli i włączył radio. Muzyka grała cichutko, nie było jej prawie słychać, przygłuszał ją szmer i plusk płynącej z kranu wody. Wyłączył gaz i wodę, której nie naleciało jeszcze dostatecznie dużo, ale czas naglił. Teraz słychać było jakąś piosenkę wyraźniej, ale nie tak dobrze, jak w pokoju. Coś przeszkadzało. Aby „genialny pomysł" zwrócił uwagę lokatorów — muzyka powinna być o wiele głośniejsza. Powinna ją usłyszeć Agnieszka w kuchni i Szafrańcowa, która naturalnie pobiegnie zaraz z nowiną do Piotrowskich, no i pani Aniela, jeżeli jest u siebie. Pokręcił gałkami — nie pomogło. Piosenka płynęła jakby zza gęstej mgły. Może przejść lepiej na drugą falę? Zapiszczało, zagrzechotało — odbiór jednak nie był mocniejszy. Coś nawaliło, nie kontaktuje, ale co? — Michał nie chciał zrezygnować z powziętej decyzji. Gdyby był w pokoju u siebie, sprawa byłaby łatwa. Nie raz, nie dwa zaglądał do wnęrzności radioodbiornika i naprawiał drobne uszkodzenia, ale tam miał narzędzia. Rozejrzał się po łazience. Nic! Na półeczce pod lusterkiem leży tylko szczotka do rąk. Na bocznej ścianie nad wanną jest większa półka. Stoją tam szklanki i kubeczki ze szczotkami do zębów. Nic więcej? Jest! Między szklankami leży mała metalowa pincetka. Pewnie pielęgniarka ją tu zostawiła. Świetnie! Od biedy można się posłużyć pincetka przy odkręcaniu śrubek, chociaż idzie to powoli. Dobra jest, zanim naprawi radio, można jeszcze dopuścić do wanny wody. I Michał znowu odkręca gaz i wodę. Teraz klęka w wannie i przysuwa taboret z radiood- 150 biornikiem tak, aby wygodnie było manipulować. Mokre ręce zostawiają plamy na bakelitowej skrzynce, ale to nic, woda czysta, a w łazience ciepło. Wilgotne ślady zaraz znikną. O! tu trzeba odkręcić. Michał wyciąga rękę z pincetka, dotyka śruby i... trach!!! Potężny wstrząs targnął ciałem chłopca! Strach wyrzuca go niby kopniakiem z wanny. Stoi ociekający wodą na środku łazienki i trzęsie się w okropnym dygocie, którego nie może opanować. Zęby szczękają, ręce drżą, nogi się trzęsą!... Osłabły, opiera się o ścianę. Zaraz... zaraz... Uspokoić się za wszelką cenę!... Chyba nikt nic nie słyszał?... Nic nie spadło, a ten okropny dreszcz, który jeszcze trzęsie Michałem, czuje on sam tylko... I to szczęście... Widocznie coś z tym radiem nie jest w porządku, może sznur zepsuty? Pewno sznur. Trzeba będzie to wszystko wypróbować najpierw w pokoju ostrożnie. Teraz żeby tylko ten dygot minął. Może to z zimna? No tak! Do wanny leci struga zimnej wody, bo zajęty radioodbiornikiem zapomniał zapalić gaz! Michał drżącymi jeszcze rękami sięga po zapałki. Zaraz, trzeba najpierw wytrzeć ręce, bo zamoknie pudełko. — Już!!! W ostatnim błysku świadomości miga: „To mi się śni"... Pan Szafraniec układa pasjansa, pani Leontyna ceruje starannie letnie popielate rękawiczki. Od czasu do czasu spogląda sponad spuszczonych na koniec nosa okularów na stół i pomaga mężowi: — Siódemka, Franiu, kierowa siódemka na ósemkę pik! 151 — Widzę, Leoniu, widzę — spostrzega się pan Franciszek — tylko tak sobie jeszcze myślę... Agnieszka siedzi w kuchni-. Zajrzał tam i Henio, pewnie przysłany przez brata na rekonesans w terenie, bo po chwili przyszedł i Witek. — Pojechała twoja ciocia? — Pojechała. — Sama? — Z jedną panią. Rozmowa jakoś nie kleiła się. — A wiesz, Agnieszka — zaczął w pewnej chwili Witek i nie zdążył dokończyć. Gruchnęło!!! Rąbnęło!!! Z trzaskiem i łomotem wyleciały jakieś drzwi!... Drobno zadzwoniło spadające na kamień szkło... Potem cisza. Taka cisza, że i Witek, i Agnieszka przerażeni, skuleni, ze schowanymi w ramionach głowami, jakby za chwilę miał na nich zwalić się sufit — słyszą tylko przyspieszone bicie własnych serc. Ale cisza trwa krótką chwilę. Już słychać mocny, choć też przestraszony głos pani Anieli: — Co tu się dzieje? I zaraz jękliwe, skrzypiące słowa Szafrańcowej: — Dom się wali! Dom! Franiu! Święci anieli! Ratunku! — Światła! Światła! — woła pani Aniela. — Żywo. prędko, dawajcie lampę z kuchni, bo tu żarówka wysiadła i w łazience zgasło! Co tak gaz śmierdzi? Kto tu leży? Witek szybko wynosi światło na próg korytarza, bo tylko dotąd sięga sznur lampy, przy której się uczą. Szairańcowa otwiera szeroko drzwi od pokoju i żeby było widniej, odsuwa jeszcze firankę. Ale i bez tego widać wyraźnie: 152 Przerzucony przez próg łazienki leży nagi, nieprzytomny Michał. Z czoła i ramienia nad obojczykiem sączy się krew. — Pani Ireno — żywo, prędko! Łóżko! Panie Feliksie! Weźmiemy go razem — pielęgniarka klęka nad Michałem, kładzie rękę na serce, bada puls, zagląda pod powieki, ostrożnie podnosi kolejno ręce, potem nogi Michała. — Ogłuszony. Upadł mocno. Rzuciło go, aż drzwi wywalił. To gaz wybuchł. A co tu robią sznury od żelazka? Aaa! Radio tu leży. Może włączył mokrymi rękami? Nie wiedział, że elektryczność w wannie to śmierć? Matko Boska! Dobrze, że to się tylko tak skończyło. Michał leży na swoim łóżku. Już odzyskał przytomność. Otwiera oczy. Dziwi się, że nad nim stoi przerażony wujek. Czego wujek taki blady? Co tak strasznie piecze w głowę i koło ramienia? Chce się ruszyć. O!... Jak wszystko boli! Z ust wyrywa się jęk. — Cicho! Cicho!... — uspokaja pani Aniela. Podkłada mu rękę pod głowę, nachyla do ust szklankę. — Wypij. Zaśniesz. Jutro będzie lepiej. Rano, a był to czwartek, Michał obudził się i otworzywszy oczy zdziwił, że do pokoju zagląda słońce. Przecież słońce zagląda tu dopiero około południa! Spojrzał na wujkową dużą „cebulę", zawieszoną na ścianie, wprost jego oczu: jedenasta godzina! Co on robi w łóżku? Zaspał? Poruszył się gwałtownie i aż go zamroczyło z bólu. Głowa bolała najbardziej! Sięgnął ręką do czoła i napotkał bandaż. Chciał wyciągnąć spod kołdry drugą rękę, ramię zabolało dotkliwie. Co się z nim stało?... Nie mógł sobie przypomnieć. W pokoju był sam. Wujkowe łóżko zasłał ktoś obcy. 15? bo poduszka położona nie z tej, co zwykle strony. Obok łóżka Michała na przysuniętym taborecie stoi szklanka herbaty z cytryną. Skąd wujek dostał cytrynę? Pić! Ostrożnie, powoli, żeby jak najmniej bolało, podciągnął się na poduszkę. Drzwi uchylone cichutko: wsunęła się głowa Henia. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Słychać było tylko świergot kanarka Szafrańców i szybki, przygłuszony turkot maszyny u Piotrowskich. — Nie śpisz? Może czego chcesz? — zdecydował się zapytać Henio. — Pić!... Henio podsunął Michałowi szklankę. Herbata była zimna, kwaskowa i smakowała jak nigdy. — No? — zapytał odstawiając napój. — No? — odpowiedział tym samym Michał. — Co się stało? — To ty nie wiesz? — zdziwił się Henio. — Wybuch zrobiłeś! W łazience! Tak cię rąbnęło w drzwi, że ojej. Aż zawiasy wyrwane. Twój wujek zreperuje — nie bój się. I moją szklaneczkę do zębów stłukło. Pani Aniela powiedziała, że jakby cię rzuciło na ścianę, tobyś się zabił na całą śmierć. A pani Szafrańcowa powiedziała, że w tym domu szatan mieszka. Ale to nie szatan — tylko gaz. I radia nie można do mokrej wody wsadzać — wiesz? Bo rąbnie, że ojej!..... Teraz Michał już wie: sznury od żelazka, radio, zapałki... Rąbnęło go, rzeczywiście... Zaciska powieki. Milczy. Henio myśli, że Michał będzie znowu spał. Patrzy z bliska na zegarek pana Czernika. Widzi, że już czas, aby się zbierać do szkoły. Wychodzi na palcach, przymykając za sobą drzwi. Znowu słychać tylko trele Maciusia. „Ale się urządziłem!... Dobrze ci tak, barania głowo! Pomysłów ci się zachciało? Ciut, ciut, i wylądował- 154 byś tam, gdzie nikomu się nie spieszy... Pomysły! Dobrze jeszcze, że przedtem się nie pochwaliłem. Dopiero byłaby kupa śmiechu przy każdej okazji! O rany! Jak boli!..." Sen jest dobrodziejstwem. Kiedy otwiera oczy po raz drugi,- przy łóżku widzi pana Szafrańca. Teraz Michał od razu wie, dlaczego o tej porze — zegarek pokazuje dwunastą — znajduje się w łóżku. I nie dziwi go również obecność pana Franciszka, który od czasu kiedy on zamieszkał u wuja, przychodzi tu rzadko. „Zaraz się zacznie" — mówi w duchu Michał i krzywi się na samą myśl. Nie lubi kazań... — Boli cię? — pyta pan Szafraniec, tłumacząc sobie grymas na twarzy chłopca. — Niedługo przyjdzie pani Aniela, zrobi a\ zastrzyk. Na wspomnienie o zastrzyku w Michałowych oczach widać tyle popłochu, że pan Szafraniec szybko dorzuca: — Nie bój się. Pani Aniela nadzwyczajnie to robi. Nic a nic nie boli. A zresztą może zastrzyk nie będzie potrzebny? Jak się czujesz? — Nic mi nie jest — zapewnia na wszelki wypadek Michał. — Podać ci co? — Pić mi się chce. — Jest tu herbata, ale zimna. Może zrobić świeżej? — Nie. Zimnej. Pan Szafraniec delikatnie unosi poduszkę z głową Michała i daje mu się napić. — A może chcesz wstać? Pomogę ci przejść do łazienki. Michał kiwa przytakująco. Teraz dopiero widzi, zjaką umiejętnością zabiera się do rzeczy pan Franciszek. Zsuwa najpierw nogi Michała, potem każe położyć się na prawy bok, ostrożnie omija bolącą lewą stronę 155 i Michał już siedzi na łóżku. Niczym przy pomocy pielęgniarza idzie do łazienki, a potem znowu ostrożnie układa się na podsuniętych wyżej poduszkach: swojej i tej z wujkowego łóżka. Wygodniej. — Nie chce ci się jeść? Przyniosę ci bułkę z masłem. — Nie, dziękuję, teraz nie — Michał odwraca głowę, chociaż go strasznie boli. Nie może patrzeć w oczy pana Szafrańca. Widzi w nich współczucie. A przecież... — Prześpij się jeszcze. Na obiad pani Piotrowska rosół dla ciebie gotuje, wujek tak zarządził... No, to śpij... Ale teraz Michałowi już nie do spania. Ledwo Szafra-niec wyszedł, ktoś obcy dzwoni do drzwi. Piotrowska idzie otworzyć. Jak zawsze ostrożnie: zakłada łańcuch. Michał wszystko świetnie słyszy. — Do kogo panowie? Komisja... Proszę, proszę bardzo. Owszem, wszystko można obejrzeć. Wprowadza przybyłych do pokoju nauczycielki. Za chwilę komisja wchodzi do pokoju Czernika. — Tylko proszę cicho, bo tu chory śpi — mówi Piotrowska, a widząc otwarte oczy Michała, dodaje: — A! Już nie śpi. Nic takiego, potłukł się wczoraj, jak to chłopak. Ma trochę gorączki. Mieszka tu u swojego wujka, Michała Czernika. Czernik pracuje na Żeraniu. Kwalifikowany mechanik. Jeden z przybyłych ma na teczce rozłożoną jakąś kartkę, może plan, coś tam zaznacza, drugi zapisuje. Trzeci patrzy po ścianach, wygląda przez okno. — Że to tyle lat stoi! — dziwi się szczerze. — Na czym to się trzyma? Przecież dół wypalony. — Działowe ściany solidne. Trzymają — odpowiada drugi. Wychodzą, idą do Piotrowskich i dalej, po kolei. Przez zamknięte, prowadzące do środkowego pokoju drzwi, pod którymi stoi łóżko Michała, słychać, jak jeden z przybyłych pyta: 156 — A nie woleliby państwo do Domu Starców? Byłoby wygodniej, nie trzeba kłopotać się o gospodarstwo, o nic. I opieka lekarska na miejscu. — Całe życie... całe życie w tym domu... urodziłam się tutaj... stąd mój syn... a teraz... — Leoniu, nie denerwuj się... przecież pan tylko pyta. Prawda, proszę pana, pan tylko pyta? — Oczywiście, oczywiście! — zapewnia członek komisji. Wraca Witek. Zagląda od razu do Michała. Jest trochę przestraszony, ale widząc otwarte oczy przyjaciela, mówi półgłosem, jak należy do chorego: — Cześć! Zaraz do ciebie przyjdę. ¦ Po chwili siedzi już koło Michała. — Aleś strachu narobił! O rany! U nas w pokoju tak huknęło, jakby ten dźwig na budowie się przewrócił. No, nłt5wię ci! Leżałeś jak zamordowany. Tyle krwi! Twój wujek wrócił, jak już byłeś na łóżku i pani Aniela bandażowała ci głowę. Zbladł, mówię ci, aż krzyknęła na niego. Myślała, że zemdleje. — Co w szkole? — odwraca temat Michał. — W szkole? Panią Tołłoczko zastępuje nowa nauczycielka. Zgrywa była, bo o wszystko się pytała, a Kuba, wiesz, jakie on ma pomysły, udawał, że się jąka. Pani uwierzyła i kazała mu siadać, oburzona, że się śmiejemy... Nawet coś tam przygadywała Grażynie. Ale, z Grażyną! Słuchaj, co te dziewczyny wymyśliły: chcą, żeby im teczki nosić! Sam słyszałem, jak kiedyś w szatni opowiadały, że w innych szkołach już w piątej klasie chłopcy dziewczynkom teczki noszą, a u nas widocznie są opóźnieni w rozwoju, jak bozie-kozie! tak mówiły: „opóźnieni". — A chłopaki, co? — zainteresował się Michał. Najpierw proponowali, żeby dziewczynom lanie 157 spuścić. Wieczorek powiedział, że on to zrobi z przyjemnością, bo dziewczyny z niego się wyśmiewają. Ale Jędrek i Zbyszek powiedzieli, że nie pasuje. Najpierw trzeba sprawdzić. Sprawdzili i okazało się, że owszem, w szóstej klasie już noszą, a najwięcej w siódmej. — Ale po co? — Właśnie! Ja też mówiłem: po co? Przecież ani ciężko, ani w ogóle. Nikt nie umiał tego dojść; no, więc powiedzieli, że taki fason; i mówię ci, Michał, żebyś widział, jak dzisiaj Jędrek z Kubą za łby wzięli się 0 teczkę Grażyny. — Osły! — Pewnie, że osły. Oni się bili, a tymczasem Grażyna dała teczkę Zbyszkowi. Królewnę odgrywała!... Mówię ci, boki mnie bolały ze śmiechu. — A... o mnie... pytali się? Dlaczego mnie nie ma? — Owszem. Wieczorek pytał, Grażyna też pytała 1 pan Grzybowski. — Powiedziałeś? — Tylko, że się potłukłeś. Ale co i jak nie mówiłem. Agnieszka nie kazała. — A co ona? — Powiedziała, że może sobie nie życzysz albo co. Że potem powiesz sam, jak zechcesz. Teraz parę dni musisz poleżeć. Pani Aniela mówiła, że to stłuczone będzie długo bolało. A wiesz, Zbyszek nie może strawić, żeś go zagiął. — No? — Powiedział, że udajesz. Że pewno ci się nie chce w niedzielę iść z łopatą... — Długo tego opowiadania będzie? — zapytała pani Piotrowska wchodząc z talerzem pachnącego rosołu. — Witek, przynieś no tu deskę do mięsa. Ale już! Michał tylko okiem rzucił na złocisty rosół, posypany zieloną pietruszką, wśród której różowiły się 158 krążki marchewki, od razu poczuł, że owszem, jeść mu się chce. Z pomocą pani Piotrowskiej usiadł na łóżku. Deska do mięsa położona na kołdrze doskonale zastępowała stół. Prawą ręką, na szczęście, mógł ruszać swobodnie. — Witek! Na ciebie też czeka obiad na stole — przegnała syna pani Piotrowska. Potem położyła Michałowi rękę na czole. — Gorączki chyba dużej nie masz, ale to już pani Aniela sprawdzi, kiedy ze szpitala przyjdzie. Jedz. nie żałuj sobie. Jak masz apetyt, to ci dołożę jeszcze. Michał nie kazał się prosić. Makaron był robiony w domu, jak u mamy! Mama też, kiedy Michał chorował, chociaż zdarzało to się rzadko, podtykała mu co lepsze. Chociaż kryć się musiała przed ojczymem. Jak coś takiego zobaczył, zaraz się brał do bicia... Gdzie to się pu»erziała Michałowa krzepa? Zjadł talerz zupy i całe czoło ma w kropelkach potu. Chyba go ten rosół tak rozgrzał? Za drugi talerz dziękuje. Dobre jedzenie, bardzo mu smakuje, ale osłabł. Żeby te poduszki trochę niżej — usnąłby. Już śpi... Budzi go przyjście pielęgniarki. Pani Aniela jest w białym fartuchu i Michałowi wydaje się, że pachnie szpitalem. — No jak tam z humorem? — przygląda mu się bacznie. — Załóż no termometr! Gorączka niewysoka, ale jest. Pani Aniela umie ją wytłumaczyć, uspokaja wujka, który też właśnie nadszedł, i — zmizerowany jakiś, nie ogolony — słucha uważnie każdego jej słowa. — A może doktora, pani Anielo, jak pani myśli? — Na co tu doktor? Dziś musi leżeć spokojnie. Jutro wymasuję go i trochę pogimnastykuję. A w poniedziałek do szkoły marsz! I jeść może wszystko, co tylko sobie zamarzy, byle się nie przejadł. A pan niech się zaraz 159 ogoli, bo tak wygląda, jakby mi za chwilę miał tu jeszcze jeden pacjent przybyć. Wujek po wyjściu pani Anieli goli się w milczeniu. Michał leży z przymkniętymi oczami. Od przedwczoraj nie zamienił z wujkiem ani słowa. I teraz — niezręcznie jakoś. Może udać, że chce mu się spać?... Przełamuje się. — Podobno wujek wczoraj stracha o mnie miał? Dlaczego? Pozbyłby się wujek kłopotu, i kropka. — No, no, jak ja tu zaraz postawię kropkę, to ci jeszcze jeden guz wyskoczy — uśmiecha się z trudem wujek. — Ale masz ciężki dowcip, wiesz? Zapomniałeś, że woda jest dobrym przewodnikiem elektryczności? Co wy? Nie uczycie się fizyki? — Elektryczność dopiero w siódmej przechodzą. Ale zapamiętam na całe życie. — Myślę! I ty, i Witek, i nawet Henio. Ale powiem ci, Michał... powiem ci, Michał... Och, trudno to powiedzieć... może kiedy indziej... Wujek wybiera się po zakupy. Na niego spadły teraz kłopoty aprowizacyjne. Michał przypomina sobie o lizakach dla małych. Może ludzie na święta wykupią? Prosi wujka o lizaki. „To będzie radość! Małe chyba trochę podrosły. A co by mamie' za prezent?... Jeszcze siedem dni. Całe siedem długich dni... O raju!... Znowu cicho. Od czasu do czasu za ścianą zakaszle pan Szafraniec, korytarzem przechodzi kilka razy Agnieszka. Do niego nie zagląda. Dlaczego? 13 Tej nocy Michał spał bardzo źle. Bolało ramię. Nieznośnie dokuczało to, że mógł leżeć tylko na prawym boku, ciągle w tej samej pozycji. Każdy nieostrożny ruch wyrywał go ze snu. 160 Nigdy nie słyszał za ścianą tyle kaszlu, co tej nocy. Chyba Szafrańcowie też nie mogli spać, bo rozmawiali. Pomimo wujkowego chrapania, Michał słyszał każde słowo niby nad uchem. — Czy my jesteśmy tacy starzy — pytała pani Leon-tyna. — Przecie Domy Starców są dla zupełnie starych ludzi. — Nie myśl o tym, Leoniu! Śpij, duszko. — Jakże o tym nie myśleć, Franiu? — wzdychała ciężko. — Co z nami będzie? — Co będzie, to będzie. Dach nad głową musimy mieć. A gdzie? Powiem ci prawdę: żeby w tym Domu Starców był jakiś ogródek, żebym mógł w nim robić — poszedłbym z chęcią. — Za dobry jesteś, Franiu, na dzisiejsze czasy. Za dobry... Na wszystko byś się zgodził. A tak nie można. Coś nam się jeszcze należy. A jeżeli ogródek... to już lepiej do Helenki. I dom ma duży, i ogród. Jeszcze byśmy się"]ej przydali. Zawsze to rodzina, chociaż i dalsza. — Jakże do Helenki, kiedyś ją obraziła. Nie pamiętasz, duszko, jak odpisałaś na jej zaproszenie? — Tyle lat, kto by tam pamiętał... A zresztą, odpisałam tak, bo mnie rozgniewała: dziewczyna ładna, mądra, zakopała się na odludziu. Nie mogła w Warszawie?... I za jakiegoś tam... Grzmota czy Pioruna wyszła. — Łoskot, Leoniu, Łoskot się nazywa. A może lepiej zrobiła, że nie w Warszawie? Masz ich adres? — Mam... Trzeba by jutro napisać... Zapytać zawsze można. Przecież to rodzina, choć i dalsza... — Ogród... ogród — powtarza pan Szafraniec — można by inspekty założyć... choćby i niewielkie... Michał zastanawia się: nie chcą iść do Domu Starców. Dlaczego? Tam chyba też — jak w internacie... Każdy woli po swojemu. Pewnie... żeby ich syn żył... U niego 161 mieliby lepiej... Michała mama na starość wszystko będzie miała. W ogóle niech on tylko zacznie zarabiać, wszystkie pieniądze mamie odda — niech mama rządzi... Pić nie będzie — napatrzył się dosyć, co to jest pijaństwo. Palić też nie. Próbował, nie smakuje. Są chłopaki, co palą, chociaż im nie smakuje. Osły! Tyle pieniędzy z dymem puszczać! I wujek, żeby nie ta wódka, dawno by miał telewizor. Ale jakby tutaj — zaraz każdy chciałby patrzeć. A Michał wpuściłby tylko Witka i Agnieszkę. Może jeszcze Szafrańca — więcej nikogo. Wujek naturalnie powiedziałby — niech patrzą!! O wujku też można by powiedzieć, że za dobry na dzisiejsze czasy. Maszyna Piotrowskiej zepsuła się — do wujka, jak w dym. Nauczycielce zamek do komody — wujek. Pani Aniela klucz od zatrzasku zgubiła — kto dorobił? A byłby prysznic w łazience, żeby nie wujek? O zapchanym zlewie w kuchni, o przeczyszczaniu palników to nawet szkoda mówić! A jak wujkowi lokator przybył i nie obcy, ale siostrzeniec, to — huzia!... Wtedy, co to za awantura o nalepki była, Michał choć już drzwi za sobą przymknął, dobrze słyszał, jak pielęgniarka do Szafrańcowej mówiła: „Żeby on już prędzej pojechał na święta". I teraz pewno tylko dlatego tak dba: i z termometrem, i opatrunki, i zastrzyki, żeby szybciej wyzdrowiał i jechał do matki. Dobra jest. On sam też niczego więcej nie pragnie... Szafrańcowie chyba usnęli. Za to słychać poszczekiwanie Pimpusia. Pielęgniarka okno na noc zostawia otwarte. Tu — lufcik, założony haczykiem. Czy takiemu psu coś się śni? Czy to można sprawdzić? A może ktoś obcy koło domu chodzi — pies poczuje najpierwszy... Michał ostrożnie, jak tylko można, przekręca się na drugi bok. Boli... Do domu dobrze byłoby pojechać wcześniej. Mama 162 pewno kuchnię bieli. Kuchnia zawsze najbrudniejsza. Kto mamie pomoże? Z małymi trzeba będzie wybrać się do ZOO. Łódzkie — nie takie duże jak w Warszawie, ale też przyjemnie popatrzeć. Małe lubią zwierzęta. O białą królicę umiały już dbać. Ciekawe, jakie są młode króliki? Czy wszystkie białe? Trzeba przywieźć ze świąt parę młodych. W komórce na podwórzu zrobi się dla nich miejsce. Agnieszce najbardziej spodobałyby się chyba białe? Ile to rzeczy przychodzi do głowy, kiedy nie można zasnąć: Michał patrzy w okno. Nie wiadomo, kiedy zginęły z nieba gwiazdy i samo niebo zbladło, pojaśniało. Noce kwietniowe co dzień krótsze... Michał budzi się późno. Pierwsze, co spostrzega, to piękną złotą pomarańczę leżącą na taborecie przy jego łóżku. Skąd się tu wzięła? Przez drzwi zagląda Piotrowska. — Nie śpise-już? Ale chrapałeś! To dobrze, że tak długo spałeś. Choroba prędzej wyjdzie. Zaraz ci przyniosę śniadanie. Przynosi mleczną kawę i bułki z masłem. — Wujek też pomarańcze kupił? — pyta stawiając śniadanie przy łóżku. — Musiał w kolejce ładnie postać, bo ludzie na święta wykupywali. Ja też kupiłam. Pomóc ci podnieść się? A widzisz, już dziś trochę lepiej. Tylko ci poduszkę poprawię. Michał ostrożnie podciąga się sam i z apetytem zabiera do śniadania. Koło południa wpada pani Aniela. — A co, Piotrowska przyniosła ci pomarańcze? Widzisz, mówiłeś, że skąpa, a ona i dzieciom kupiła, i tobie nie pożałowała. O mnie też pomyślała, kiedy stała w kolejce. Wujek dziś wrócił z pracy wcześniej. Ma iść do szpita- 163 la, odwiedzić tego, co mu palce ucięło. Sam kucharuje. Jajecznicę z kiełbasą i kompot z rabarbaru Michał zmiata, jakby nie jadł od wczoraj. — A pomarańcza od Grudzińskiej? — stwierdza wujek i nie wątpi w to ani na chwilę. — Krzyczy, bo krzyczy, ale jak co do czego, to złote serce. Ja ją znam!... Obrać ci ze skóry? — Nie... niech leży... — mówi Michał i myśli: „Nie wujek, nie Piotrowska, nie pielęgniarka, więc kto?" — Wujek, może tu przyjść Witek? I Agnieszka? Ale z lekcjami, żeby tu odrabiali, bo mnie się nudzi. — A niech przyjdą. Zaraz Piotrowskiej powiem. Mnie nie będzie do późnego wieczora, bo ze szpitala jadę na Pragę. Robota mi się trafiła, a grosz potrzebny i na święta, i po świętach. Przychodzi Witek, zaraz za nim Agnieszka. — Wczoraj nie zajrzałaś — mówi z wyrzutem Michał, który dobrze rozumie, że jako „chory" i ofiara — bądź co bądź — wypadku, ma prawo do pewnych względów. — Nie wiedziałam, czy chcesz, czy może będziesz niezadowolony? I porządki robię w naszym pokoju. Ciocia chorowała, nie sprzątało się tak jak zawsze. Całe okno wczoraj umyłam, wiesz? Tylko balkonu otworzyć nie mogłam. Muszę poprosić kogoś. — Ja ci otworzę, jak wstanę — mówi Michał. — Oho! Nie porywaj się — mówi Witek. — Balkon pani Tołłoczko kazała zabić na mur, bo się bała, że niepewny, że może się oberwać. Nie chciała za nic na balkon wychodzić. Twój wujek zabił drzwi. Teraz trzeba by gwoździe obcęgami wyciągnąć. — A jakby kwiatki zasadzić?... — marzy Agnieszka. — Dlaczego nie? Zobaczysz, jak latem u Szafrańców ładnie. Cały ogród! Pan Franciszek już się bierze do swojej ulubionej roboty — mówi Witek. — Co w szkole? — pyta Michał. 164 — Znowu się bili o Grażyny teczkę — opowiada szczegółowo Witek. — A tobie też noszą? — zwraca się Michał do Agnieszki. — Noszą, noszą — odpowiada Agnieszka — ale się o nią nie biją. I Michał nie wie, czy Agnieszce jest wszystko jedno, czy może, owszem, chciałaby, żeby się o jej teczkę chłopcy bili. — Ale, Michał, słuchaj! Nauczycielka, ta, co zastępuje panią Tołłoczko, kazała wypracowanie napisać. Będzie stopnie stawiać. Ty też musisz napisać, wiesz? — Temat podała? — pyta Agnieszka. — Owszem, ale jakiś dziwny. Twoja ciocia nigdy takich wypracowań nie zadawała. — Gadaj, jakie ma być wypracowanie — niecierpliwi się Michał. — Zaraz. Mam zapisane — szuka w zeszycie Witek. — O, jest: „Po przeczytaniu wiersza Marii Konopnickiej »A jak poszedł król na wojnę«". — To znaczy co? Po przeczytaniu i co dalej? — nie rozumie Michał. — Bo widzisz, wczoraj i dzisiaj na polskim mówiliśmy 0 tym wierszu. Pani tłumaczyła zwrotkę po zwrotce 1 teraz każdy ma sobie jeszcze raz w domu przeczytać, zastanowić się i napisać to, co sobie pomyśli. Tobie, Michał, chyba będzie trudno. Może ci pomóc? — Phi! Myślisz, że ja sam nie umiem pomyśleć? Spokojna głowa. Wiersz umiem na pamięć. I bez tłumaczenia wszystko rozumiem. Po polsku napisane, nie? A nowa nauczycielka chyba gorsza nie jest? To już byłoby... — „nie wiadomo co" chciał powiedzieć, gdy przerwał mu Henio, stojąc w drzwiach. — Mama pyta, czy chcesz jeść? A może napiłbyś się kompotu z rabarbaru? To przyniosę... O! Pomarańcza!... 165 Taka duża jak nasze. Mama schowała pomarańcze na święta, tylko jedną Agnieszce dała. Ale, Agnieszka, jak zjesz — skórek nie wyrzucaj!... — Oj, chłopaki! — skoczyła z miejsca Agnieszka — przecież ja miałam dziś do Konstancina jechać! — spojrzała na zegarek. — Jeszcze jest dużo czasu. Cześć! Za dwie godziny będę z powrotem. Już jej nie było w pokoju. Ale zanim wyszła, Michał zauważył, że różowa fala zabarwiła jej policzki, czoło, szyję. I Witek zwrócił na to uwagę. Po wyjściu Agnieszki powiedział z wyrzutem: — Michał, po co tak? Każdemu bez zastanowienia musisz dopiec? — Czego ty ode mnie chcesz? — zdziwił się szczerze Michał. — Nie widziałeś? Aż się czerwona zrobiła z przykrości. Przecież to jej ciocia!... Widno jeszcze było. Michał leżał sam i znowu słyszał, co się działo w całym domu. Szafrańcowie myli we dwójkę okno, sprzątali balkon. Pan Franciszek cieszył się, że pelargonie w piwnicy ładnie przezimowały i tyle mają nowych pędów. Nagle słychać głos pielęgniarki: — Pani Leontyno, czy ja nie mówiłam, że te górne szyby umyję sama? Niech no pani złazi ze stołka! Żywo, prędko! — Co też pani, pani Anielo kochana! Pomalutku jakoś sobie damy radę — stękała pani Leontyna. — Czy pani mało ma swojej roboty? — Właśnie dlatego. Jeszcze mi tylko brakuje, żeby pani złamała rękę czy nogę... Już wolę ten kawałek okna umyć. Czy to co wielkiego?... Michał bierze pomarańczę do ręki. Ciężka, chyba z ćwierć kilo waży. Pachnie przyjemnie... Niech jeszcze 166 poleży na taborecie. A może ją zawieźć mamie?... Mama naturalnie zaraz podzieli między małe. Skórki też schowa. Mama zawsze dodaje kawałek skórki do kompotu z suszonych śliwek... — ...Więc to Agnieszka?... Agnieszka wróciła jeszcze za dnia. Pokręciła się po mieszkaniu. Długą chwilę stała na balkonie u Szafrań-ców. Słychać było uradowany głos pana Franciszka: — Moje dziecko! Moje dziecko! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaką przyjemność sprawiłaś mi tym dzikim winem. Zawsze tak myślałem, jakby tu ładnie było, żeby je puścić po ścianie. Przecież to południowa strona... — Może ci co przynieść? Może poczytałbyś sobie? — zagląda Agnieszka i do niego. — Nie. Czytać — nie. I tak w ogóle — nic. Ale posiedź tu trochę. Powiedz co... — Dobrze. Zaraz przyjdę. Tylko oddam pani Pio-trowskiej skórki od pomarańczy. O — pokazuje w fartuszku dużą kieszeń, z której wyglądają żółte, podbite białym skórki. — Pani Piotrowska usmaży je do ciasta, wiesz?... A więc to nie ona? Agnieszka wraca z gałązką „złotego deszczu". Gałązka jest niewielka, ale ustawiona w szklance na stole — wnosi do pokoju wiosnę. — „Złoty deszcz" to ładna nazwa, prawda? — pyta. — Tam w Konstancinie u pani Kobierzyckiej tyle tego! Daliby mi jeszcze więcej, ale po co krzaki obdzierać? — U naszego sąsiada w Łodzi — opowiada Michał — też jest taki duży krzak „złotego deszczu". Pod płotem rośnie. Gałęzie na naszą stronę zaglądają: ładnie, jak zakwitnie... A po co jeździłeś do Konstancina? — Musiałam odwieźć książki, które ciocia pożyczyła. 167 ~ Ciocia mówiła, żeby w sobotę, ale ja wolałam wcześniej. Pani Kobierzycka zatrzymywałaby mnie na niedzielę, a ja nie chcę. W niedzielę — sam wiesz — wszyscy pójdą na Wybrzeże pracować. No, ty — nie... rozumie się, ale pan Czernik? — Nie wiem. Jak sobie wujek chce — mruczy Michał. — Kocicę widziałaś? — Widziałam. Wcale nie chciała do mnie przyjść. Nie poznała mnie czy co? — Agnieszka posmutniała i zmieniła temat. — Dlaczego nie jesz pomarańczy?. Nie lubisz? Spróbuj. Bardzo soczysta. A słodka! — Lubię. Tylko tak... niech jeszcze poleży — Michał nie ma chęci powiedzieć Agnieszce, że tę pomarańczę zawiezie mamie. — A jak z tym wypracowaniem? Napiszesz? — Dlaczego miałbym nie napisać? Co ty myślisz? Takie to dla mnie trudne? — Michał, nie zgrywaj — mówi poważnie dziewczynka. — Ta nowa jest wymagająca. Do nas też przychodzi. Po co ma ci wlepić gałę na okres? — Gałę? Ucho od śledzia! To tylko twoja ciotka nie rozumiała się na żartach. W łódzkiej szkole, kiedy raz tak napisałam o wizycie u kolegi, nauczyciel się uśmiał razem z całą klasą, wiesz? — I upiekło się? — Upiekło. Tylko że musiałem drugi raz napisać już bez zgrywy. — Ale teraz nie zgrywaj — powtarza Agnieszka. — Nie martw się. Napiszę. Myślisz, że nie potrafię? Potrafię — przechwala się — tylko mi się czasem nie chce. Ale jak zechcę — zobaczysz. Mogę ci pokazać. — No. dobrze — uspokoiła się Agnieszka. — Dobrze. Ja wiem. że ty potrafisz, jak zechcesz. Tylko żebyś zechciał. — Ale Witkowi nie mów! — zastrzega Michał. 168 — Rozumie się — przytakuje Agnieszka. — Ale przecież ja to już przechodziłam. Mogę ci coś poradzić, nie? Napisz na brudno. — Zobaczy się. Ale nie mów. Kiedy wujek wraca z miasta, Michał wspomina o balkonie u Agnieszki. — A jak się zawali? Wujku, czy to prawda, że ten balkon może się zawalić? — Gdzie mu tam do zawalenia! Ten od ulicy jeszcze mocniejszy niż u Szafrańców. Zanim pani Tołłoczko pokój sobie wyszykowała, to na tym balkonie leżało, co kto chciał: rupiecie, żelaza, rynny — a zimą spiżarnia była, bo od wschodu najzimniej. Dopiero jak się tam z dużego pokoju przeniosła, kazała mi drzwi zabić. Od Wisły zimą dobrze wieje, więc i o palenie w piecu ciągle się z Piotrowską kramarzyły, i Szafrańcowa sobie upatrzyła, że jak nauczycielka balkon uchy-l>— im po nogach wieje. No i zaraz łamanie kości, zapalenie płuc i wszystko, co tylko chcesz. Kiedy mi powiedziała, żeby drzwi zabić — zabiłem i był spokój. — To teraz znowu się zacznie — oświadczył Michał. — Ee... Może nie? Dziewczyna umie z ludźmi, o umie! Szafraniec ją lubi, a jak on kogo lubi. to pani Leonty-na — cichutka!... A kwiatki skąd? — Agnieszka przywiozła z tego miejsca, gdzie jest teraz Kisunia — odpowiedział Henio, który już od kilku minut stał przy łóżku Michała. — Nam też dała. i panu Szafrańcowi, i pani Anieli, i jeszcze u siebie w pokoju postawiła. Ja właśnie przyszedłem zobaczyć, czy tu są te żółte deszcze, bo wszędzie są. — Widzisz, Michał, jaka ona jest?... Pójdę ten balkon otworzyć. Gdzież ja położyłem młotek?... Podoba mi się to dziecko. — Naszej mamie też Agnieszka się podoba — mówi Henio do Michała. — Witek już dwój z rachunków nie ma, wiesz? Bo ona zawsze pamięta, żeby miał zrobione zadania. Nasze żółte deszcze — większe... A skórek ci dała? Bo mamusi dała. Przywiozła z Konstan-cina. Ta pani, u której jest Kisunia, robiła pomarańczową marmoladę do mazurka. Chciałbyś taki mazurek, co? Ja bym chciał... Michał nie słyszy i nie odpowiada na pytanie Henia. Zaprzątnięty jest całkowicie inną sprawą. Dlaczego Agnieszka nie chce, żeby on wiedział?... Gdyby to było zrobione na złość, żeby dogryźć, żeby dokuczyć — zrozumiałby od razu. Ale dać prezent i niczego nie żądać? Choćby tylko „dziękuję", to się w Michałowej głowie nie mieści... W sobotę z rana Michał czuje się prawie zupełnie dobrze. Lewa strona ciała, którą rzuciło go w drzwi, jeszcze obolała jest, ale siniaki zmieniły już trochę barwę. I skaleczenia zaczynają swędzić — goją się. Jeszcze tylko głowa trochę ociężała i guz przy dotknięciu boli. Pani Aniela, której na wszystkie pytania Michał odpowiada: „Nic mnie już nie boli" — przygląda mu się podejrzliwie, wreszcie mówi: — Zdrowie masz końskie, daj Boże każdemu. Ale dziś jeszcze poleź. Więc Michał leży cierpliwie i rozpamiętuje sobie ranną rozmowę z wujkiem. Ponieważ wczoraj zasnął dosyć wcześnie i spał przez całą noc bardzo dobrze — zbudziło go wstawanie wujka do pracy, chociaż ten starał się krzątać po pokoju jak najciszej. — Spij, jeszcze wcześnie! — Nie chce mi się spać. Może ja wujkowi śniadanie zrobię? — proponuje Michał. — Mnie już nic nie jest. 170 — Leż, wariacie. Pielęgniarka mówiła, że wstaniesz w niedzielę. Już ona lepiej wie. A mnie nic nie potrzeba. Kawę naszykowałem do termosu wczoraj. Do pracy wezmę chleb z boczkiem. Fajny boczek, z majerankiem! Masz ochotę, jedz. Chałkę ci tu kupiłem, wiem, że lubisz z masłem. Masło w garnuszku za oknem, ale odstaw, zanim się słońce obróci. Będziesz pamiętać? — Będę. — A może ci teraz kawy dać? — Nie. Później zjem. — Dobra. Jak chcesz, tak jedz. A ja — wujek wzdycha — ciężki dzień będę miał dzisiaj, chociaż z fabryki wyjdę wcześniej: sobota. Mam jedną robotę na Dobrej. Nie sam — z kolegą. Nowy zlewozmywak założymy. Teraz każda kobieta — ciągnął wujek pijąc kawę — hrabina: każda chce mieć zlewozmywak i świecące krany. A obudowane wszystko pięknie! Wiadro ze śmieciami zasunięte, zlew przykryty: salon nie kuchnia. Nie mówię o nowych domach — ale w starych to samo. Każdy się teraz nowocześnie urządza. Dzięki temu zarobi się i po fabryce, ale czasem to mi się śmiać chce. Przecież ja te kamienice na Powiślu, na Czerniakowie, na Pradze — znam jak własną kieszeń, a poznać nie mogę. „Panie — mówią do mnie — my się z panem znamy! Pan tu u nas wodociąg reperował w czterdziestym dziewiątym! Nie pamiętasz pan?" A ja nie pamiętam. Patrzę: pralka, lodówka, palenisko — jak nie gazowe, to elektryczne, więc udaję, że oczy przecieram, oglądam się i pytam: „A gdzie telewizor?" „Jest, jest w pokoju! — mówią. — Jak pan nie masz swojego, to przychodź wieczorem popatrzyć! Ale u pana pewnie większy?" Mówię ci, Michał — wujek przestał się śmiać — kiedy 171 tak po ludziach chodzę, to aż mnie mierzi, jak o naszej ruderze pomyślę. Brudno tu. czarno, graty ledwo się kupy trzymają... Ech!... — Pielęgniarka mówiła, że sobie obieli pokoik. Wujek słyszał? Też jej się chce! — Wiem i obiecałem pomóc. — Pomóc — to znaczy wujek wszystko wymaluje, a ona będzie patrzeć — pokpiwa Michał. — Jakbyś zgadł. — Ale jeden drugiemu pomaga, nie? Zresztą jej pokój to przecież klitka, raz-dwa i po wszystkim. Będę się uwijać, bo na kolację idziemy paczką do kolegi. — Chrzciny? — z przekąsem zapytuje Michał. — Nie. Chociaż już dwa razy byłem u niego na chrzcinach, owszem, jeszcze w starym mieszkaniu. Ale teraz to awans. Musi oblać — co by ludzie powiedzieli? No, bywaj zdrów!... Michał wzdycha. Oblewanie awansu pewnie jeszcze lepsze niż chrzciny. Dobrze, że nauczycielki nie ma, wujek wróci na pewno na szybkich obrotach. Piotrowska zagląda, kiedy Michał je śniadanie. — Już wstajesz? Pewnie, wygodniej zjeść przy stole. Chała z masłem? Fiu, fiu! Smacznego! Dba o ciebie wujek, nie można powiedzieć. Na obiad kazał pomidorowej na mięsie ugotować. Nie żałuje ci niczego. Dobry człowiek, a po drugie —jednego cię tylko ma... A co, pomarańcza jeszcze do dziś wytrzymała? Pewnie to już druga? Ja nasze musiałam na szafę schować, żeby nóg nie dostały. Jedz na zdrowie. Witaminy... Łóżko ci prześcielę, okno trochę szerzej otworzę i leż sobie. — Dziękuję pani — powiedział Michał. Rzadko wypowiadane słowo tak ciężko przeszło przez gardło, że można je było wziąć za chrząknięcie. Położył się, ale pomimo rozleniwienia już nie był śpiący. Przez te parę dni wyspał się za wszystkie czasy. 172 Wstał więc znowu i przyniósł na łóżko teczkę z książkami. Pomarańczę schował do walizki. Ciągle się o nią ktoś będzie pytać, znudziło mu się. Wyciągnął wypisy, odnalazł wiersz i przeczytał, chociaż treść pamiętał dobrze. Wziął ołówek, zamyślił się. Po przeczytaniu wiersza Marii Konopnickiej... napisał cały tytuł. Podkreślił. Tytuł opatrzył cudzysłowem. Co dalej? Nie tak łatwo szło, jak opowiadał Agnieszce. A chęci mu przecież nie brakło. Naprawdę chciał coś mądrego napisać, choćby dlatego, żeby się przed nią pokazać. Wzdychał, gryzł ołówek, pisał jedno zdanie, kreślił, znowu wzdychał, brał czystą kartkę i znowu zaczynał od tytułu. Wreszcie, za którymś tam razem, skleiła się całość. Niedługie to było, niekrótkie, chyba akurat... Kiedy już ostatni raz pmzepisał na czysto, przeczytał całość na głos: Maria Konopnicka już dawno umarła, ale ciągle jeszcze trzeba się o niej uczyć, bo była wielką poetką. Wieszczem, tak jak Adam Mickiewicz, nie była, chociaż też wiedziała co z czym, żeby było do rymu. W wierszu o wojnie, królu i chłopie ładnie jest opisane, jak ten młody chłopak leży w zielonej dąbrowie. Osobiście wolałbym być królem. Zawsze lepiej żyć niż leżeć w ciemnej mogile, choćby i pod liliowymi dzwonkami. A co do sprawiedliwości, o której też się myśli po przeczytaniu wiersza, to teraz jest o wiele lepiej, bo król nie król, jak bomba atomowa trzaśnie — koniec pieśni i przerwa w życiorysie. Dlatego, chociaż jeszcze niektórzy podskakują — wszyscy są dziś za pokojem. Ja też. 173 Ale się zmęczył!... Widać leżenie w łóżku osłabia. Agnieszka wróciła ze szkoły wcześniej niż Witek. Szósta klasa miała dziś pięć lekcji — a siódma tylko cztery. Michałowi bardzo to było na rękę. Zaraz też przeczytał Agnieszce swoje wypracowanie. — No? — pilnie się jej przyglądał, czekając na ocenę. — Zaraz... — odpowiedziała wymijająco. — Daj no, sama przeczytam — kiedy patrzę, lepiej rozumiem. Przeczytała, zamyśliła się na chwilę. Jeszcze raz przeczytała, poprawiła coś ołówkiem, położyła kartkę na kolanach i westchnęła. — A co? Pewnie za krótko? — zaniepokoił się Michał. — Tak... I wiesz, to o Mickiewiczu — skreśliłabym. Po co? O Konopnickiej piszesz, nie? — Można. Ale to będzie jeszcze krócej. — A gdyby coś dodać? — Ale co? Raz pisałem o pani Twardowskiej, to dodałem życiorys Mickiewicza, bo też było za krótko. O Konopnickiej nic nie wiem. Aha! Przypomniałem sobie! Dodam tak: „Konopnicka pisała przeważnie smutne utwory, bo i w jej życiu nic do śmiechu nie było: dzieci kupa i wszystkie na jej głowie". Dobrze będzie? — Lepiej o tych dzieciach nie wspominać. — No, jak uważasz... Może tak starczy? Przecież myśl jest, nie? I aktualizacja. Nauczyciele to lubią. Dosyć. Czy o wszystkim musi być długo? Gdybym ja był nauczycielem, kazałbym pisać wypracowania na pół kartki. Przecież i poprawić łatwiej, nie? Krótko: o co chodzi, jaki sens, i kropka. Nie lubię pisać w ogóle, a co dopiero długo. Mam to po mamie. Moja mama też, jak ma list napisać, zaraz mówi: śmierć moja! No, ale cała całość, jak myślisz, no?... — Tak, w ogóle... rzeczywiście: niedługie... — przyznawała bez entuzjazmu Agnieszka. — A widzisz! Nauczycielka, kiedy mnie zobaczy, też 174 będzie widziała, że żaden Henryk Sienkiewicz nie jestem. — O! tak! — zgodziła się Agnieszka, a w jej oczach błysnęły wesołe iskierki, czego, na szczęście, nie zauważył Michał. — No to smaruję do zeszytu na czysto. Byki poprawiłaś? Fajnie. Niewiele, co prawda, ale zawsze ładniej. I wiesz co? Agnieszka spojrzała wyczekująco. Może chce jej powiedzieć dziękuję albo coś w tym rodzaju?... — Wiesz co? — powtórzył niezdecydowanie Michał. — Chciałem ci coś powiedzieć... I... chyba przez tę rozbitą głowę — zapomniałem. Ale jak sobie przypomnę... powiem ci... zobaczysz!... Wujek włożył stary kombinezon i poszedł malować do pani Anieli. Michał nie wytrzymał, musiał iść popatrzeć. Zobaczył przede wszystkim kuchnię zatarasowaną wystawionymi rzeczami. Aż trudno było uwierzyć, że mieściły się w ciupce, która nawet okna miała tylko , połowę. Pani Aniela nie próżnowała, jak przypuszczał Michał. Szorowała szczotką i mydłem wszystkie swoje biało polakierowane sprzęty. Za to Pimpek używał swobody i co chwila wpadał komuś pod nogi. Witek i Agnieszka już nie czekając zaproszenia przyszli do Michała, bo o nauce w kuchni nie mogło być mowy. Lekcji mieli niedużo i uwinęli się z nimi szybko. Agnieszka poszła kończyć sprzątanie swego pokoju. U Piotrowskich pościel i wszystko, co tylko było do trzepania, wynoszono na podwórko, gdzie Witek i Henio pomagali ojcu w robocie. Drzwi wejściowe były otwarte. Kiedy Michał usłyszał pukanie, machinalnie powiedział: — Proszę. 175 Wszedł starszy mężczyzna, ubrany w wełniany gabar-dinowy płaszcz. — Dzień dobry! — powiedział nie zdejmując kapelusza i rozglądając się po mieszkaniu. — Czernika nie ma? — Nie ma — odpowiedział krótko Michał. Nie spodobały mu się ani rozbiegane oczka, ani nos kolorem zdradzający pociąg do kieliszka. — Mieliśmy iść razem do Feliksiaka, na Wolę. Czernik sam nie trafi, a ja czekać nie mogę, bo przedtem mam jeszcze pilną sprawę... To może zostawię tu adres i o, przyjrzyj się, synku, jak tam się idzie: Tu — trzeba wysiąść z tramwaju, potem na lewo, przez trzeci dom przejście na podwórko, a tam druga brama i za nią oficyna, o tak — zręcznie kreślił na kartce. — W tej oficynie klatka B. Tu na drugim piętrze Feliksiak czeka z dobrą kolacją. Niech się Czernik punktualnie stawi, bo jak się nie stawi, to się i nie wstawi — roześmiał się z dowcipu. — Taka okazja nieprędko będzie. Powiedz wujkowi, bo ty siostrzeniec jesteś, tak? Powiedz wujkowi, że powrót na napędzie spirytusowym — zapewniony. Rozumiesz! A tu masz plan. Do widzenia, synku! Nachylił się podając zeszyt, na którego okładzinie rysował. Michała zaleciał wstrętny odór alkoholu przegryzionego śledziem. Przypomniały mu się słowa Piotrowskiej: „Koledzy! Koledzy go tak urządzają!" Przypomniał mu się ojczym, który też z koleżkami przepijał cały zarobek. Wujek już dawno nie był na gazie. A dziś miał wziąć udział w takiej „okazji" i wrócić nad ranem jak... Żeby się jutro ludziom na oczy nie śmiał pokazać? Żeby i on za wujka musiał się wstydzić?... Obdziera ze wstrętem okładkę brulionu, zdaje mu się, że ona jeszcze cuchnie wódką, drze na kawałki i wrzuca do kosza na śmieci. Potem szeroko otwiera obie połówki okna. Wujek wraca umyty, włosy ma mokre, pewnie wszedł pod prysznic. Goli się jeszcze raz i zaczyna ubierać na wizytę. — Ile ja roboty dziś odwaliłem! — cieszy się. — Aż ją czuję w kościach. — Nie lepiej, by wujek odpoczął? — Na starość będzie się odpoczywać. Co tam! Między ludzi też trzeba iść, nie? — A jutro? Na to kopanie tutaj? — Dam radę. Nie martw się. Wszystko w swoim czasie. Co tego „tatuńcia" nie widać? Powinien już o tej godzinie być. — Tatuńcio? — Nazywają go tak wszyscy, bo on do każdego mówi „synku". Spóźni się, gałgan. Już. pewnie gdzieś na jednego wstąpił, żeby przyjść w humorze. Aby się tylko nie spił, bo wtedy mowy nie ma, do Feliksiaka nie trafimy. Wujek jest zupełnie gotowy. Czeka i niecierpliwi się, coraz częściej patrząc na ruchliwe wskazówki zegarka. Chodzi po pokoju, spaceruje od drzwi do okna, jeszcze nasłuchuje, wreszcie zrzuca marynarkę, kładzie się na łóżku i przekręca gałkę radia. — Pewno się spił! Pewno się spił! — powtarza ze złością i mówi coś jeszcze, ale słowa giną przygłuszone rzewną, liryczną piosenką śpiewaną przez Sławę Przy-bylską. Michał siada na łóżku, aby lepiej widzieć wujka. Chyba śpi?... Zmachał się dzisiaj porządnie, a i tego malowania u pielęgniarki, chociaż niedługo trwało, też wypoczynkiem nazwać nie można. Niech sobie teraz odpocznie. Bardzo dobrze złożyło się z tym całym „tatuńciem". Michał nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Działa przecież w najlepszej inten- 176 177 cji: dla spokoju w domu i dla wujka zdrowia. Każdy wie, że najbardziej szkodzi wódka wypita po zmęczeniu. Wstaje, ścisza radio i przygląda się leżącemu. Dwie bruzdy biegnące od nosa do ust wydają się dzisiaj głębsze, cienie pod oczami więcej sine niż zwykle. Cała twarz jakaś szara, wycieńczona. Może wujek i obiadu dziś nie jadł? Nie miał czasu, a szykował się na dobrą kolację. Michał postanawia przygotować obfitszy posiłek. Niech sobie teraz wujek wypocznie, a kiedy będzie wszystko gotowe, wtedy go Michał obudzi. Trzeba zajrzeć do kuchni, czy można tam w ogóle co zrobić. Zaraz za drzwiami uderza ostry zapach pasty do podłogi. To u Piotrowskich nacierają cały pokój. Krzesła, zestawione po dwa, stoją w przedpokoju, nawet maszyna do szycia chwilowo tu rezyduje. Za to w kuchni już śladu nie ma po meblach pielęgniarki. Podłoga wytarta, a pani Aniela kończy pastować korytarzyk przed swoim pokojem. — Już? — dziwi się Michał. — Myślałem, że tu jeszcze po malowaniu wszystko stoi, a pani już pownosiła? — U mnie wszystko musi iść: żywo, prędko, i koniec. Piotrowscy dziś podłogę froterują: ładnie by wyglądało, żeby stąd wapno na butach nosili! — Phi! Jeszcze tyle dni do świąt! Po co się tak śpieszyć? — A po to, żeby i przed świętami kilka dni posiedzieć w czystym. Twoja mama też pewnie sprząta. — Może i sprząta. Ale mamie ciężko, małe zaraz znowu nabrudzą. Teraz, kiedy ja tu jestem, to i małych nie ma kto przypilnować. Chciałem wcześniej jechać... ale tak już wyszło... — Zdążysz jeszcze, zdążysz. No, a jak się czujesz? 178 Ja cię jeszcze raz na wieczór przemasuję. Nie możesz uleżeć? — Mnie już dzisiaj nic nie jest. Nie będę leżeć! Przyszedłem zobaczyć, czy do kuchni można przyjść — bo czas na kolację. Jajecznicy na boczku zrobię. — E, to widzę, że już naprawdę wszystko w porządku, kiedy do kucharowania się zabierasz. A może masz apetyt na parę podsmażonych kartofli? — Jeśli pani niepotrzebne, wziąłbym, bo mi się zdaje, że wujek głodny. — Wujek jeszcze nie poszedł? — zdziwiła się pani Aniela. — Nie. Położył się na łóżku i zasnął. Zmęczony. — Co ty powiesz? Chciałam przekąskę zrobić, ale się wymawiał, że późno, że się śpieszy. Poczekaj no, ja się do tej kolacji dołożę. Wymalował mi cały pokój. Należy się. Na czysto zmytej ceracie stoi półmisek z kiełbasą, talerzyk z kiszonymi ogórkami, masło i chleb. Michał wnosi salaterkę przysmażonych rumianych kartofli. Za nim pani Aniela idzie z patelnią jajecznicy i butelką piwa. — Wstawać! Żywo, prędko! Kolacja na stole! — woła razem z Michałem. Czernik zrywa się, przegarnia czuprynę palcami, a widząc panią Anielę nakładającą jajecznicę na talerze mówi uradowany: — Coś mi się zdaje, że i w domu może być lepsza kolacja. — Nie taka jak proszona, ale głodny pan nie będzie. — Oj, wilka bym schrupał — mówi szczerze mechanik. — Na obiad nie miałem czasu, a w domu nie chciałem sobie psuć apetytu przed przyjęciem. — Co się stało, że pan nie poszedł? 179 Wujek opowiada o „tatuńciu", a Michał zastanawia się: wyznać prawdę teraz, zaraz, czy później, kiedy pani Aniela pójdzie do siebie. Decyduje się na to ostatnie. Mechanik po zaspokojeniu głodu, po szklance piwa, nabiera humoru. — Nawet zadowolony jestem, że zostałem w domu — mówi — przynajmniej się wyśpię jak człowiek. Ale nie pasowało mi odmówić, bo i Feliksiak, i inni powiedzieliby, że nie idę przez zazdrość. — Dlaczego przez zazdrość? — dopytuje pani Aniela." — Widzi pani... z tym awansem, to na dwoje babka wróżyła. Albo on miał dostać, albo ja. Jednakowo długo pracujemy, opinię obaj mamy dobrą. No i dostał on — więc... — A dlaczego nie wujek? — zainteresował się Michał. — Ano, kto wie? Ja mu tam nie zazdroszczę. Mnie i bez awansu źle nie jest, a on chłop żonaty, dziecia-ty — jemu zależało. Widziałem, że mu zależało. Niech tam! Nawet na kurs się zapisał. — A! Jak na kurs się zapisał... — zaczęła pani Aniela, spojrzała na Michała i zatrzymała się chwilę — jak na kurs, pan mówi, to pewnie dlatego awansował. A pan co, nie mógł się też na kurs zapisać? — Na starość? — mechanik ruszył ramionami. — Już by mi się nie chciało. — Na starość? — powtórzyła pani Aniela i pokiwała głową. — Miałam to trzymać w sekrecie, bo nie wiadomo, czy mi się uda, ale kiedy tak, powiem panu: ja się też na kurs zapisałam! — Doktorem chce pani zostać? — śmieje się mechanik. — Nie doktorem — to już nie dla mnie, ale kwalifikowaną pielęgniarką będę. — A tak czym pani jest? Przecież ma pani tyle lat 180 pracy w szpitalu, już pani chyba wszystko umie na pamięć, lepiej niż świeżo upieczony doktor? — Owszem, praktykę mam dużą, ale egzaminu brak. Więc kiedy ten kurs u nas jesienią organizowali, sam ordynator mi kazał: Uczyć się! Egzamin zdawać! Nie mówił, że za stara jestem, chociaż lat mam sporo, więcej niż pan. — Zapłacą lepiej? — pytał Michał. — Naturalnie. I pensja większa, i honor: pasek na czepku przez całą długość. Każdy będzie wiedział, że starsza siostra jestem. — Czy to takie ważne? — machnął ręką mechanik. — Zarobek owszem, ale... — A nie chciałby pan inżynierem być? Dyrektorem? — Za nic na świecie! — zawołał Czernik. — Czy pani wie, jaka to odpowiedzialność? Jak trzeba o wszystko zabiegać, wykłócać się z ludźmi, użerać! Na przykład ten FeliksiaW— kierownikiem zespołu będzie. Oj, spuchnie mu łeb, spuchnie! Ale sam tego chciał. A ja i swoje zrobię, i na fuchę polecę, i mam jeszcze czas... — Na wódkę — odpowiedział Michał. — Na wódkę — powtórzył wujek, ale się zaraz spostrzegł. — No, no, nie pozwalaj sobie zanadto. Jak piję, to za swoje piję, wiesz? — A niech wujek pije, aby wujek mojego nie przepił. Proszę bardzo. Tylko tak sobie myślę: jak już dadzą to nowe mieszkanie, co w nim wujek postawi? Butelki po wódce? Wujek poczerwieniał na twarzy i żyły mu na skroniach nabrzmiały. Patrzył na Michała, milczał, tylko leżące na stole ręce zaciśnięte były, aż się na nich odznaczały białymi plamami kostki u nasady palców. Pani Aniela zaniepokoiła się. — Michał! Żebyś nie był po tym wypadku — w kark bym ci dała. Panie Michale, trzeba go krótko wziąć. Myśli pan, że on tylko panu tak odszczekuje? Każdemu! Każdemu coś powie, aż kolka zakłuje. Taki ma ten jęzor paskudny. Zmień się, Michał, pomyśl i zmień. Bo ci będzie ciężko między ludźmi. Ja ci to mówię. Westchnęła sobie pani Aniela, a zobaczywszy, że mechanik z pierwszego impetu ochłonął, wstała, zebrała ze stołu naczynia i podziękowawszy raz jeszcze za pomoc — wyszła. Michał czekał, co będzie. Sam widział, że wujka rozgniewał, ale nie bardzo rozumiał czym. — I po kim ty masz taki ozór? — usłyszał wreszcie. — Matka cicha, spokojna, wody nikomu nie zamąci... — Właśnie — przerwał Michał — napatrzyłem się: kto tylko chciał, to mamę skrzywdził, zepchnął. Czy ja nie rozumiałem, myśli wujek! Mama zawsze ustąpiła: a niech tam! Niech się inny dopcha! O, tak jak wujek temu Feliksiakowi. A ja tak nie chcę! Ja tak nie będę! Nie dam się, i już! I awansu sprzed nosa też bym sobie nie dał wziąć! — Przecież Feliksiak na kurs się zapisał. — A wujek też się powinien zapisać! — Patrzcie no go! Czy nie mówiłeś kiedyś tutaj, że ci się uczyć nie chce? — No to co, że mówiłem! Jakby wujek był w takim położeniu, jak ja tam, z ojczymem..'. — To znaczy, zmieniłeś zdanie? — wujek był udobruchany. — Nie dawaj się. Ucz się. Przed tobą wszystko. Matka się ucieszy. — No właśnie... mama... wujku — powiedział z wielką prośbą w głosie —ja bym pojechał wcześniej. Mama też bieli, pierze... Zamorduje się tam sama. — E, nie. Te trzy dni jeszcze wytrzymaj. W szkole byłyby nieprzyjemności. 182 — Wcale nie. Zresztą... ja zaraz wujkowi coś takiego powiem, że... wujek mnie sam wyrzuci. — No? — przestraszył się Czernik. — Znowu coś? — „Tatuńcio" tu był — powiedział ponuro Michał. — Był? Kiedy? — nie wierzył wujek. — Wtedy, jak wujek bielił. — Dlaczego nie zaczekał? — Nie mógł. Powiedziałem, że wujka nie ma i nieprędko wujek wróci. On mi jakiś plan rysował... — Nie bałeś się, że wejdę i wszystko się wyda? — Co się miałem bać? Zresztą on był już na gazie, śmierdział, aż mnie mdliło. — Toś mnie urządził! Toś mnie urządził! — Czernik nie rozgniewał się tak, jak\>rzypuszczał Michał; był raczej zmartwiony. — Teraz na pewno i Feliksiak, i nie tylko on posądzą mnie o zazdrość. — A niech sobie gadają, co chcą. Przecież sam wujek powiedział, że nie zazdrości. — Ale po co ty, Michał, takie rzeczy robisz? Po co się rządzisz cudzymi sprawami? Same nieprzyjemności potem. — Jakby wujek spity wrócił, to przyjemność? — To ci o moje zdrowie chodzi? — O zdrowie — też. Ale chodziło mi jeszcze o jutrzejsze. Inni pójdą — a wujek? Przecież rano nie mógłby wujek ręką, nogą ruszyć. Może nie? — Mądryś! Sam będziesz leżał, a ja pójdę łopatą machać. — I ja pójdę! I ja będę łopatą robić. Zobaczy wujek. — No, no! Nie stawiaj się. Już ja za nas obu odrobię. W niedzielę rano Michał czuł się już zupełnie dobrze, chociaż i wujek, i pani Aniela spoglądali na niego podejrzliwie. — Nikt ci przecież nie weźmie za złe, jeżeli nie pójdziesz — tłumaczyła pielęgniarka — wypadek miałeś... trudno. 183 — Pójdę. Mnie już nic nie jest! — upierał się chłopiec. Kiedy z Witkiem wyszedł przed bramę i spojrzał w stronę budowy — przystanął zdumiony. — Jak to? Już podciągnęli pod dach? Kilka dni i taki kawał roboty? — Podobno jest zobowiązanie, że na jesień wprowadzą się lokatorzy, nie mówiłem ci? — wyjaśnił Witek. — Mama z ojcem już nawet oglądali rozkład w mieszkaniach i w której klatce byłoby najlepiej. Mama nie chce od szczytu, zimno. — To naprawdę dostalibyście tutaj? Ee, na jesień mury będą jeszcze mokre — powątpiewał Michał. — Są sposoby, żeby suszyć, całe lato będzie schło. — Muszę i ja wujka podkręcić, żeby swoich spraw dopilnował i nie został na lodzie. — Nie zostanie, nie bój się. Przecież z rudery każdy musi się wyprowadzić. — A gdzie nasza zbiórka? — O tam dalej. Tam, gdzie ciężarówka stoi, widzisz? — Tak daleko? Wolałbym koło domu. Jak już mamy tu mieszkać... — Tutaj uporządkowane, nie widzisz? Wczoraj i przedwczoraj aż czarno było od ludzi. — Kawał roboty — sprawiedliwie przyznał Michał — i krzaki posadzili, ładnie tu będzie. — A tam, Michał, tam za domem będzie cały duży plac do zabaw dla dzieci... — Skąd wiesz? — Jakiś pan opowiadał. Wymierzali tam coś, sprawdzali. Może to jakiś inżynier albo kierownik?... — Mój wujek też, jakby chciał, byłby kierownikiem — przypomniał sobie Michał — ale musiałby na kurs iść. uczyć się... Nie chce. „Po co mi to" — mówi. A ty. Witek, jak: wolałbyś kierować robotą czy tylko tak? — Ja? — zdziwił się. — Nigdy o tym nie myślałem. 184 — A ja wolałbym rządzić — przyznał szczerze Michał — i żeby ze szkoły prędzej wyprysnąć... Witek roześmiał się. — Taki numer się nie uda. — Dlaczego nie? Na praktykę pójdę. Będę umiał coś porządnie robić, przyłożę się, nie wystarczy? — Jeżeli tylko siedem klas skończysz, to gdzie? Na gońca? — Na gońca? Na popychają? Ucho od śledzia! — To do zawodówki idź: fachu się nauczysz i — do zawodu. — A może jest jakaś szkoła rządzenia? Do takiej poszedłbym, owszem. ŃSc słyszałeś? — Nie słyszałem. Może Agnieszka wie? — Nie pytaj. Wyśmiałaby się ze mnie. powiedziałaby: uczyć się. i kropka. — Ja ci to samo bez Agnieszki powiem: głupi człowiek nie może innymi rządzić. — Wiem i bez twojego gadania — spochmurniał Michał i już w milczeniu podchodzili do ciężarówki. Kiedy zobaczyli kilku nauczycieli i kierownika szkoły zabierających się do roboty na wydzielonym miejscu razem z wychowankami, Michałowi przeleciało przez głowę: „Ten, co szkołę jeszcze na niedzielę wymyślił, też był mądry! O raju!" — Witek! Michał! — wołano z daleka. — Do nas! Do nas! Pokażemy, co potrafimy!!! Były to szóste i siódme klasy. Michał poszukał oczami Agnieszki. Znalazł ją w pobliżu. Kruszyła żalaznymi grabkami duże bryły skopanej ziemi. Kręcili się koło niej jacyś dwaj koledzy. „Pewno ci. co noszą jej teczkę" — pomyślał, a przyjrzawszy się im uważniej, wydął wargi: „Nic specjalnego". Można było kopać, grabić albo zbierać do taczek 185 kamienie. Najsilniejsi wozili taczki z kamieniami na wskazane miejsce. Wzięli do rąk łopaty. Dla Michała była to dobrze znana robota. Co roku zagonki pod warzywa przy domu kopał sam. Miał wprawę, szło mu zgrabnie i lekko. Witek zmachał się szybko, tym bardziej że chciał dotrzymać przyjacielowi kroku. Toteż wkrótce twarz miał czerwoną, spoconą i zaczął sapać. — A co, spuchłeś? — zadrwił z Witka kopiący niedaleko Zbyszek. — Wcale nie! — zaprzeczył zbyt prędko Witek. — Czego się czepiasz? — Mówię, co widzę: spuchłeś! Ja się na tym znam. — Te! Specjalista z krótkim okiem! Wyłącz się i pilnuj swego nosa — stanął w obronie przyjaciela Michał. — A ty też nie skacz — przyłączył się Galicz. — Takiś mocny w garści, a za łopatę się wziąłeś? Taczki z kamieniami to robota dla takiego chłopa jak ty. — Marek, nie wiesz, że Michał był chory? Do dziś leżał w łóżku. Mógłby tu wcale nie przychodzić — informował Witek. — Wiemy, wiemy — kpił Zbyszek, zadowolony, że dziewczynki, a wśród nich Grażyna, z zainteresowaniem słuchały tej wymiany zdań. — Najlepiej tak: jak się szykuje jakaś robota, to: „Boli mnie! Łamie! Strzyka!" — Zbyszek łapał się za brzuch i boki z przesadą i odpowiednimi minami, wywołując wybuchy śmiechu wśród tych, co słyszeli i widzieli. — Nie, Zbyszek. Jest i lepszy sposób — zawołał Michał raz za razem naciskając szpadel i wywracając spore grudy ziemi. — Najlepiej tak jak ty: stać i zgrywać. Niech się inni cieszą, a łopata też sobie odpocznie. — Aleś dowcipny! Jak rzodkiewka w maju — nadrabiał miną Zbyszek chwytając jednak za łopatę. 186 Nr1 — Aleś błyskotliwy! Jak salceson — odparował natychmiast Michał. — Danka, prawda, że Zbyszek jest błyskotliwy? Zaśmiewano się wokoło z tej słownej utarczki, aż pan Grzybowski i nowa polonistka zbliżyli się do rozbawionej grupy. — Co wam tak wesoło? — spytał matematyk. — Tak się tu próbują niektórzy. — Na siłę! — Na języki! — wołano z różnych stron. Uspokojeni wychowawcy odeszli. — A może chciałbyś naprawdę spróbować się na siłę? — zaczepiał Zbyszek. — Z tobą? Nie — odpowiedział Michał pogardliwie, mierząc Zbyszka spojrzeniem od stóp do głów. — A ze mną? — Wieczorek wyrósł jak spod ziemi. Tam, gdzie chodziło o mięśnie, znajdował się zawsze w porę. — Dobra, jak? — Z taczkami. Nałożymy gruzu jednakowo i... — dalej konceptu Wieczorkowi zabrakło — na czas? Ale stopera nie ma... — oglądał się bezradnie. — Zaraz. Ja mam pomysł — zaproponował Kuba Nowik. — W taczkach będzie tyle, żeby ledwo ruszyć, nie tak po trochu, jak teraz nakładają. I który dalej dopcha. No? — Dobrze! Dobrze! Dawajcie taczki! Szybko! Witek podszedł do Michała. — Nie bądź głupi, Michał! Po chorobie jesteś. — Już ty się o mnie nie bój. — Michał, zostaw, oni chcą z ciebie balona zrobić, ja cię proszę! — nalegał Witek. — Ze mnie? Ucho od śledzia! Zaraz zobaczysz, kto zostanie na placu. Taczki były prawie pełne. Inni chłopcy próbowali podnieść je w pojedynkę, żaden nie dał rady. — Ta jest cięższa — prowokował Zbyszek — Jurek, cięższą weź ty, bo Michał po chorobie. — Cięższą wezmę ja — Michał złapał za uchwyt, zaślepiała go już złość. Podnieśli i popchnęli taczki na dany przez Zbyszka znak. Wieczorek, nie krępując się, stęknął: — O rany! Ale napakowaliście! Michał toczył kółko, uważnie wybierając drogę po nierównym gruncie. Poczerwieniał cały, na czole szybko wystąpiły mu krople potu. Z boku podbiegłaAgnieszka. — Michał, zostaw taczki! Ty nie możesz! — krzyknęła, widząc na jego twarzy wysiłek. — Spływaj! — warknął. Jeszcze pięć metrów, jeszcze trzy... Żyły na skroniach nabrzmiały i odezwał się straszny ból w głowie, w tym miejscu, gdzie było stłuczenie. — Ja wysiadam! Kropka! —ledwo dyszy Wieczorek, stawiając taczki i siadając ciężko na ziemi. — Chłopaki, pchajcie dalej, bo będzie chryja! — Michał! Dość! Zostaw! — błaga Witek. „Jeszcze kawałek — myśli Michał zaciskając zęby — jeszcze trochę". Ma już za sobą więcej niż połowę drogi. Żeby mu się udało pokonać resztę! Żeby pokazać Zbyszkowi... Nagle — zarzuca mu ktoś na głowę czarną płachtę!... osuwa się w ciemność!... Kiedy otwiera oczy, znowu leży w łóżku. W pokoju pusto. Sądząc po słońcu, które pcha się przez całe okno — jest dobrze po południu. Michał z trudem przypomina sobie, co się działo dzisiejszego ranka. Bardzo go boli głowa. 188 189 W uchylonych drzwiach ukazuje się twarz Agnieszki. Michał szybko zamyka oczy. Kiedy po chwili unosi ostrożnie powieki — drzwi są znowu przymknięte. „Balona ze mnie chcieli zrobić! — przypomina sobie, ale bez gniewu. — Pokazałem im. Wieczorek spuchł!..." — Wiesz, chcieli ze mnie balona... wiesz? — pyta, kiedy Agnieszka zagląda znowu. — Ale im pokazałem, co? — Mnie się zdaje, że... — Co ci się zdaje? — głos Michała nabiera tonu zaczepki. — Zdaje mi się, że powinieneś łyknąć ten proszek. Pani Aniela kazała. Michał posłusznie łyka proszek i popija podaną przez Agnieszkę herbatą. — Dlaczego tak cicho? — pyta. — Nikogo w domu nie ma. Dzisiaj sklepy otwarte, poszli po zakupy. — Szafrańce też? — Też. Ja zostałam, żeby domu pilnować. Michał chce powiedzieć: „bo nie masz forsy na kupowanie" — ale go coś powstrzymuje. — Będziesz spać? — pyta Agnieszka. — Nie. Już mi się nie chce spać. A ty co robisz? — Firanki założyłam. Te stare. Chyba ciocia nie będzie się gniewać. Jak myślisz? — Bo ja wiem... Twoja ciocia jest taka dziwna... wszystko jej się nie podoba! Nie wytrzymałbym!... — Nie. Ciocia jest dobra. Tylko, widzisz, długo była sama... — Sama! Toś trafiła! Jak można w takim mieszkaniu być samą? — Ja myślałam o czym innym: tyle lat nie miała nikogo bliskiego. Wszystkich zabrała jej wojna. Ty nie wiesz, co ona przeżyła. 190 — Przecież już dawno przeszło. Ciągle o tej wojnie pamiętać? — Ciocia pamięta. Na to nie ma rady. — No, ale teraz ty jesteś. — Ciocia przyzwyczaja się powoli. Ja to widzę. Przecież czasami człowiek woli być sam. — Nie rozumiem: z ludźmi weselej. Czy coś robić, czy pośmiać się, czy pochwalić. — A ja rozumiem. Czasami człowiek chciałby zostać sam ze swoimi myślami. Żeby na niego nawet nikt nie patrzał. Agnieszka mówi jakby do siebie. Patrzy w okno, za którym jedyna stasa akacja kołysze nagimi jeszcze gałęziami. W pierwszej chwili Michał chciał się roześmiać. Co ona tak mówi jak z książki albo jak w teatrze — nagle przypomniał sobie: Kiedy matka wychodziła drugi raz za mąż, kiedy było wesele — on uciekł, schował się właśnie tak: żeby go nikt nie widział, żeby nawet na niego nie spojrzał. Po domu kręcili się goście, jedli, pili, grały skrzypce i harmonia. A on wlazł do psiej budy. Nikt go tam nie szukał. Stary kundel siedział z brzegu, pilnował i grzał, bo wieczór był chłodny. Potem, po jednej i drugiej kłótni z ojczymem, kiedy nienawiść stanęła między nimi mocno — Michał chował się na strychu. Miał tam jedno takie miejsce, gdzie i diabeł nie znalazłby go wśród rupieci. Może i jest tak, jak mówi Agnieszka... Wracają Piotrowscy z miasta. Witek zagląda do przyjaciela od razu. — Michał, jak ci jest? Mama powiedziała, że wujek powinien cię sznurkiem do łóżka przywiązać, zanim na dobre nie wyzdrowiejesz. 191 — Mama nam kupiła skarpetki — chwali się Henio. — Tobie też. — I trykotowe bluzki w takie paski jak marynarze też mama kupiła i dla nas, i dla ciebie. Dla ciebie o dwa numery większą niż dla mnie — dodaje Witek. — Wasza mama dla mnie? — dziwi się Michał. — Twój wujek kazał, bo jakiegoś kolegę spotkał i poszli na piwo. — No! — powiedział Michał. — Już ja czuję, co z tego będzie. — Ale, Michał, nigdy byś nie zgadł, co ja jeszcze dostałem — mówi Witek tajemniczo, przyciszonym głosem. — Spróbuj! — Buty? Spodnie? — zgaduje Michał. — Nie, takich grubszych sprawunków nie było. Wiesz przecież: mieszkanie! — Z grubszych to tylko szynka, ale też nie taka gruba, jak w zeszłym roku — stwierdza z żalem Henio. — No więc, co? Gadaj — niecierpliwi się Michał. — Klaser — oświadcza z dumą Witek. — Klaser? Nie łżesz? — Sam zobaczysz. Fajny. Zaraz go tu przyniosę i nalepki też. Ale mnie się zdaje, że tatuś mamę namówił, bo żeby mama tak sama z siebie, to trudno uwierzyć. — Fiu, fiu! — dziwi się Michał, myśląc, że jego zasługa była nie mniejsza, i szkoda, że Witek już o tym zapomniał. — Głowa cię nie boli? — troszczył się Witek. — Bo jak cię tu przynieśli, jęczałeś „głowa! głowa!"... Ale dałeś się napuścić! Strachu było! Agnieszka krzyczała! Ona pierwsza poleciała po panią Anielę. Zaczekaj, przyniosę sprawunki, to ci opowiem. Po chwili Michał ogląda nowe nabytki, wśród których najwięcej zainteresowania budzi klaser. Siada na łóżku. Razem z Witkiem dobierają i układają nalepki. 192 — A wiesz, Michał, Grażyna tak mnie wypytywała o Agnieszkę: a kto? a co? a skąd ona ciebie zna? Nie chciała wierzyć, że Agnieszka mieszka z nami, wiesz? — Co ją to obchodzi? — Właśnie, widziałeś, jak była wystrojona? — Agnieszka? Jak zawsze. Przecież ona żadnych strojów nie ma. — Nie Agnieszka, tylko Grażyna. — Widziałem: żółte trampki, spodnie szare i zielony sweter. Wyglądała jak kogut w kalesonach. — Tylko jej tego nie powiedz. Będzie wściekła! — A niech się wścieka. Przecież to prawda. Agnieszka — zwrftwł się do wchodzącej dziewczynki — powiedz: trzeba mówić prawdę czy nie? — Trzeba — zgodziła się od razu Agnieszka. — A widzisz! — zatryumfował Michał. — Zaraz, wolnego. Agnieszka nie wie, o co chodzi. Powiedziałabyś rudemu, że rudy, a garbatemu, że garbaty? — Za nic na świecie! — O garbatych nie było mowy — obruszył się Michał. — Ale na to wychodzi. U ciebie prawda — to tylko to. co tobie się zdaje. Myślisz, że ktoś tępy, i od razu wołasz: tępy! tępy! — Witek, kolacja! Mama woła — zajrzał Henio. Witek wyszedł. — Pamiętasz — zwrócił się Michał do Agnieszki — mówiliśmy kiedyś, co jest najważniejsze. Sama powiedziałaś wtedy: prawda, a teraz... — Ale ja myślałam o takiej prawdzie w człowieku, który nic nie udaje, nie jest obłudny, no, jednym słowem, można mieć do niego zaufanie. — Zgadza się! Do mnie można mieć zaufanie, bo jak myślę o kimś, że jest rudy, mówię to samo. To chyba nie jest obłuda, co? 193 1 , — Ale po co tak mówić? Przecież temu rudemu czy garbatemu robisz przykrość. — Jeżeli to prawda... — A pamiętasz — teraz przypomniała Agnieszka — jak ktoś narysował twoją karykaturę? Zły byłeś jak osa! — Bo się wyśmiewali! — Mnie się zdaje, że kiedy ktoś takie prawdy ogłasza bez potrzeby, to też wygląda na drwiny... Michał się zamyślił, czy to tak jest, jak Agnieszka mówi?.,. — A znasz przysłowie „Prawda w oczy kole"? Widocznie już tak musi być. Ja tam zawsze będę obstawać za prawdą. — Ale niech to będzie z życzliwością, a nie żeby tylko zabolało. — Oho! Już jest i życzliwość. Tego się od pielęgniarki nasłuchałaś. A wiesz, dla kogo ona najżyczliwsza? Dla swego Pimpusia! — Bez życzliwości pani Anieli, twojego wujka, mojej cioci — byłoby tu strasznie źle! Nie do wytrzymania po prostu! — Nie do wytrzymania — powtórzył Michał patrząc uważnie na dziewczynkę. — Tam w Rzeszowie podobno też było „nie do wytrzymania". Tak? — Tak — powiedziała krótko Agnieszka, odwracając głowę, żeby nie było widać jej twarzy. — Ja tam już nigdy... Wujek wrócił w humorze, ale wcale nie takim, jakiego spodziewał się Michał. Położył dużą torbę pomarańczy na łóżku siostrzeńca. — Powiem ci. Michał, że mnie strach oblatuje przed tą zagraniczną wycieczką. — Bo co? — Bo jeżeli przy mnie takie sztuki ciągle wyprawiasz — co dopiero będzie po moim wyjeździe? Przecież całe dwadzieścia cztery godziny sam zostaniesz. — Niech się wujek nie boi — nachmurzył się Michał. — Zresztą najlepiej, żebym ja tego samego dnia albo nawet dzień wcześniej wyjechał. — Nie, nie! Prosiłem już Piotrowską, żeby miała oko na ciebie. No, a jak ci się prezenty podobały? — Prezenty? To nie za mamine pieniądze? — zdziwił się Michał. — A jak za mamine to co? Należy ci się? Zapracowałeś? Oj, głupiś ty, Michał, głupi! Co prawda, masz wytłumaczenie. — Jakie wytłumaCsenie? — podejrzliwie patrzył na wujka. — Wstrząs mózgu, nie? Przecież cię rąbnęło. — Wujek w humorze! — odciął się. — A co, nie wolno? Te pomarańcze dla ciebie wszystkie. To już ode mnie. Było całe dwa kilo, ale wstąpiliśmy do kolegi w szpitalu. Dwie zostawiłem jemu. Michał wyjmuje pomarańcze z torby. Jest ich siedem. Dwie bardzo ładne odkłada na bok. — Te dwie dla wujka na podróż. — A po co mi? — broni się wujek. — Jeżeli wujek nie weźmie, to nie chcę żadnej — kategorycznie oświadcza Michał. — Przecież i ja najwyżej dwie zjem. Małym zawiozę, mamie — niech też spróbują. — Dobra. Rób, jak chcesz — mówi wujek i swoje dwie pomarańcze wkłada do plecaka. — Pójdę na chwilę do Piotrowskich. Michał zostaje sam. Słyszy, że Szafrańcowie też już wrócili. Przez otwarte okno dolatuje głos Agnieszki, rozmawiającej z panem Franciszkiem o pelargoniach na balkonie. 194 195 Michał szybko wstaje. Robi mu się na chwilę ciemno przed oczami i łupie w głowie. Mężnie bierze się w garść. Już poprzednio wybrał z pozostałych pomarańczy dwie największe i najładniejsze. Chwyta je teraz i cicho otwiera drzwi. Nie ma w przedpokoju nikogo? Świetnie! I drzwi naprzeciwko otwarte!!... Ile to trwało? Dziesięć, najwyżej piętnaście sekund. Michał znowu spokojnie leży w łóżku! Torba z pomarańczami stoi obok na taborecie. Ach, żeby tak mieć czapkę niewidkę! Żeby zobaczyć minę Agnieszki, kiedy wejdzie do siebie i spojrzy na stoliczek koło tapczanu!... Ale kiedy po kolacji uśmiechnięta Agnieszka zagląda do jego pokoju, Michał wie, że ona już wie, że on wie... 14 Było jeszcze kilka minut do dzwonka, kiedy Witek z Michałem weszli na korytarz prowadzący do klasy. Natychmiast zauważyła ich Grażyna i podbiegła wraz z Danką. — Michał, jak się czujesz? Czy już wszystko dobrze? — dopytywała troskliwie. — Jak ja się mam czuć? — burknął Michał, szorstkością pokrywając zażenowanie. — No... bo kiedy wczoraj zemdlałeś, to doprawdy... przestraszyłam się. — Niepotrzebnie — ciągnął tym samym tonem Michał — wcale nie zemdlałem. Co ja, dziewczyna jestem? — Nie zemdlałeś? — Grażyna szeroko otworzyła swoje ładne, zielone oczy, wiedząc, że jej z tym do twarzy. — Wszyscy przecież widzieli, że... — To nie było zemdlenie. Po prostu straciłem... 196 — ...głowę — wpadła mu w słowa Danka z najpoważniejszą miną, tylko w oczach jej czaiła się kpina. — Oj, Danka! Oj, Majewska! — zaczął Michał, daremnie szukając ciętej repliki. Już nieraz przekonał się, że Danka niby ścichapęk, a szpilę puścić potrafi. — Czego wy ode mnie chcecie — rozgniewał się. — Interesujcie się tymi, co wam teczki noszą!... Nie otrzymał odpowiedzi, bo uwagę dziewcząt zaprzątnęła nowa nauczycielka, która właśnie ukazała się w końcu korytarza. — Idzie! Pani od polskiego idzie! — zawołała Danka. — ONna znowu inną bluzkę! Ładną! — Phi! — wydęła wargi Grażyna. — Tę bluzkę już miała, tylko że z szalikiem, a dziś z broszką, nie widzisz? Ja mam lepsze oko. — Masz rację, bluzka ta sama — szeptała Danka, bo nauczycielka była już blisko — ale świeżo wyprana. Ona w ogóle zawsze jak z pudełeczka. — Eee — Grażyna nie podzielała opinii przyjaciółki, ale nie zdążyła już nic dodać. Trzeba było wejść do klasy. Pani Wanda Kołudzka zastępująca w szóstej klasie chorą koleżankę, nie była ani lepsza, ani gorsza, a po prostu — inna. Dla pani Tołłoczko język polski był nie tylko najważniejszym przedmiotem w szkole, ale i najdroższym skarbem narodowym, nad którym jej powierzono pieczę. Dlatego wymagała na swoich lekcjach powagi, graniczącej .z celebrowaniem nabożeństwa. Wszelkie żarty czy choćby drobne okazje do śmiechu nie znajdowały u niej zrozumienia i szybko a radykalnie były likwidowane. Sama uśmiechała się tak rzadko! Nowa nauczycielka tryskała zdrowiem, energią i radością życia. Na pierwszy rzut oka wydawała się dużo 197 młodsza od pani Tołłoczko, chociaż w rzeczywistości wcale tak nie było. Na młody wygląd składały się jasne, modnie uczesane włosy, brązowe, trochę skośne oczy, świeża cera i zręczna sylwetka. Ale chyba największy kontrast stanowił wyraz twarzy obu profesorek. Pani Tołłoczko wchodziła do klasy poważna, skupiona, z namaszczeniem układała na katedrze pięknie oprawny tom zawierający potrzebny do lekcji fragment, chcąc i tą bogatą oprawą podkreślić wartość autora: człowiek, którego pióro zasługiwało na^ół-skórek czy nawet skórę oraz na tłoczone złotem nazwisko, musiał stać na ołtarzu sztuki. Nowa polonistka posługiwała się zwykłymi szkolnymi wydawnictwami, nie doceniając, widocznie, znaczenia okładek i złotych liter. Była jednak również wymagająca, orientowała się błyskawicznie już po jednej odpowiedzi, czy uczeń zaglądał do zadanego materiału, czy tylko „kołował", i w zależności od tego kropiła zasłużoną notę. Ale niezamierzone, stylistyczne potknięcia i humorystyczne nieraz próby wykręcania się — kwitowała dowcipem, a nawet śmiała się z nich razem z całą klasą. I teraz, nie czekając, aż uczniowie powiedzą jej dzień dobry, pierwsza rzuciła: „Jak się macie?" i gestem zagoniła do klasy. — Wiesz — szeptem informował przyjaciela Witek, już siedząc w ławce — Danka z Grażyną kłócą się o tę nową. Grażyna mówi, że ona ma tlenione włosy, a Danka aż jej do oczu skakała, że nieprawda. — Czy to nie wszystko jedno? Dziewczyny mają kręćka. Najważniejsze, żeby się nie przyczepiała — odpowiedział Michał, niespokojny o los swego wypracowania. Było tak krótkie, że przepisując je na czysto nie wyrzucił jednak zdania porównującego Konopnicką z Mickiewiczem: zawsze dwie linijki więcej. 198 Pani Kołudzka sama zebrała domowe prace, a otrzymując zeszyt Michała, przyjrzała się chłopcu uważnie: — Ciebie nie było kilka dni w klasie? — zapytała życzliwie. — I wypracowanie napisałeś? Dobrze, że nie korzystasz z wymówki. — Oj, niech go pani za wcześnie nie chwali! — wyrwało się Dance. — Dlaczego? — zwróciła się w jej stronę zdziwiona nauczycielka. — Dlaczego? — Bo... bo... — jąkała się speszona Danka — on do wypracowań nie ma drygu... On się interesuje więcej fizyką... podobno chce robić jakieś doświadczenia z elektrycznością... i w ogóle on jest raczej... matematyk. — To się okaże, nie uprzedzajmy faktów — odpowiedziała nauczycielka, a Michał napisał na kartce: Jak ci ścisnę nos za wsadzenie go w cudze sprawy, to będzie moje najlepsze doświatczenie. Danka natychmiast odesłała kartkę podkreślając czerwonym ołówkiem błąd w ostatnim wyrazie. Lekcja płynęła bez normalnego skupienia. Co chwilę zdarzały się jakieś nieprzewidziane dygresje, które tylko na oko wydawały się przypadkowe, a w rzeczywistości były celowo przygotowane. Musiała w tym zorientować się i nauczycielka, gdyż w pewnym momencie oświadczyła: — Coś mi się zdaje, że wy niewiele dziś myślicie o lekcji. — Nie, proszę pani! Święta blisko i nikt do lekcji głowy nie ma — przyznała któraś z dziewczynek. — I wiosna — dorzucił jeden z chłopców. Na potwierdzenie tych słów wpadł przez okno cytrynek. 199 — O! O! Motyl! Motyl! — zawołano z różnych stron klasy, jakby to było coś nadzwyczajnego. Wystraszony — co prędzej wyfrunął na słońce. — ...Nikt do lekcji głowy nie ma — powtórzyła z humorem nauczycielka. — A do lekcji — co jak co — ale głowa jest absolutnie potrzebna... Witek zapatrzył się w widoczny przez otwarte okno płynący po niebie obłok. Mictiał też nie słuchał. Od samego rana był jakiś roztargniony i prawie każde zdanie trzeba mu było powtarzać, bo ciągle pytał: co? co? Kiedy wreszcie dzwonek zakończył lekcję, spojrzał mało przytomnymi oczami na Witka i powiedział ni z tego, ni z owego: — Może mieć i sześć, a nawet siedem małych... — O czym ty mówisz? — nie rozumiał Witek. — O królicy. Przywiozę parkę z domu. Zobaczysz, jakie śliczne. — A ja pytałem o nauczycielkę, nie słyszałeś? — zżymał się Witek. — No, jaka ci się wydała? — Nauczycielka? Owszem, niczegowata i chyba mi dwói nie wlepi... Jak myślisz? — Bo ja wiem... — w głosie Witka było mnóstwo wątpliwości — krótko napisałeś. — Krótko, ale... — Michał nie zdążył dokończyć tego, co zamierzał powiedzieć, bo go Wieczorek chwycił za ramię i gwałtownie zaciągnął w niszę okienną. Kiedy Witek chciał im towarzyszyć. Wieczorek wykonał gest wykluczający wątpliwości i poparty słowami: — Spływaj, mięczaku! Ale już! Witek odszedł obrażony. Z daleka widział w pobliżu okna Zbyszka, który kręcił się tam, jakby czekał, że go zawołają. Czego mógł od Michała chcieć Wiq-czorek. który na ogół nie cieszył się wielką sympatią w klasie, tyle że nie zadzierano z nim: miał ciężką 200 rękę. Mówiło się o nim, że prochu nie wymyśli, bo nawet kiedy trzeba było się wyłgać przed nauczycielem — żal było patrzeć, jak niezgrabnie to robił. Pomyślunek miał ciężki. Siedział w szóstej drugi rok. Początkowo na Michała boczył się, że mu wziął pierwszeństwo w pięści, ale kiedy się dowiedział, że Michał też repetował — poczuł do niego sympatię. Witek nie pierwszy raz widzi, że Wieczorek ma jakieś sprawy do jego przyjaciela, a zawsze na osobności. Co to może być? Pewnie mu Michał powie... Po dzwonku, już w ławce, raz i drugi rzuca ciekawe spojrzenie na przyjaciela, który chyba udaje, że nic nie rozumie, wreszcie pyta: — Czego on od ciebie chciał? — Eee tam... szkoda gadać. — Ale o co szło? — nalega Witek. — Mówię: szkoda gadać... Wieczorek na głowę upadł. — Ciszej tam! Jeszcze było wam mało na przerwie? — rzuca rozgniewany biolog. Ale na przerwie znowu Wieczorek zaciągnął Michała w jakiś kąt. Teraz już otwarcie przyłączył się do nich Zbyszek. Witka jakby nie widzieli, jakby go w ogóle na świecie, nie tylko w korytarzu, nie było. „Nie, to nie — zaciął się Witek. — Nic a nic mnie to nie obchodzi! Żeby nawet nie wiem co... Żeby nawet Michał przesiadł się do Wieczorka! A niech tam! Nic mnie to nie obchodzi!" Ale obchodziło: przeszkadzało uważać na lekcjach, kazało strzyc uchem i nasłuchiwać, czy Michał nie zacznie zwierzać sekretu. — Witek! Wiesz'.' —- wionęło do niego na matematyce i Witek natychmiast nachylił ucho. chociaż, pan Grzy-bowski dla uczniów zajmujących się czymś innym niż „matematyką, nauką mądrą i wspaniałą", był okrutny i wlepiał dwóję jak za nie odrobione zadania. 201 T — ...Gdyby wujek jechał dziś albo jutro — to ja też nie czekałbym... A tak — mam pociąg dopiero w środę wieczorem! Ja nie wytrzymam!... — ...Witek, mówię ci, ja nie mogę się doczekać — powtarzał Michał w drodze ze szkoły. — Żebym miał pieniądze — nie patrzyłbym na nic, tylko adiu-fruziu i cześć! Alp wujek powiedział, że forsę dostanie we wtorek wieczorem albo w środę rano, że mi da na od-jezdnym, jak już wszystko będzie miał załatwione. Ucho od śledzia! Mama na pewno dawno już na mój bilet przysłała, tylko wujek mnie przejrzał. Woli być pewny, że ja nogi nie dam przed zakończeniem lekcji... No, co się nie odzywasz? Nie mam racji?... Teraz, w domu, umówię się z mamą, żeby forsę przysyłała na moje nazwisko pocztą. Co ja mam być taki skrępowany? O każdy grosz wujka prosić, tłumaczyć się. Co ja, dziecko jestem? Każdy lubi mieć swoje parę groszy... Witek nie spieszył z odpowiedzią, ale złość na przyjaciela trochę mu przeszła. Może Michał chciał pożyczyć od Wieczorka na bilet? Na pewno o pieniądze chodziło. Taki bilet kosztuje kilkadziesiąt złotych. I nic z tego, jak widać, nie wyszło. Michał parę złotych też zawsze ma, nie tak jak on... Ale — przypomniał sobie — mama obiecała coś dać za ziemię do kwiatów. — Michał, pomóż mi. Po obiedzie muszę przynieść ziemi. Mama chce kwiatki przesadzić. Pójdziesz ze mną? — Gdzie? — Jest takie jedno miejsce na skarpie, ziemia jak masło, tłusta. I pokażę ci tam coś ciekawego... — Co? — Nie. Teraz nie powiem. Tajemnica. — Tajemnica? — nadstawił uszu Michał. — Jaka? — To się nie da opowiedzieć, trzeba zobaczyć. 202 — Dobra. Możemy iść zaraz po obiedzie: lekcji mało. Ale Agnieszce nic nie mów. Jak tajemnica, to tylko między nami. — To się wie — zgadza się Witek. Miejsce z dobrą ziemią do kwiatków Witek znał od kilku lat. Trzeba było iść kawałek Dobrą, skręcić w prawo, a potem już tylko ścieżką pod górę. Zbocze było gęsto zarośnięte krzakami, których uschnięte liście jeszcze teraz dość grubą warstwą pokrywały grunt. Ale już przez nie śmiało przedzierały się piórka nowej trawy, a gałęzie krzewów obsypane były młodymi pączkami i wyglądały z daleka, jakby je przesłaniała zielona mgła. Witek, uzbrojony w ręczną grackę, szybko spulchniał ziemię, a Michał łopatką do węgla nakładałją w koszyk. — No, a tajemnica gdzie? — niecierpliwił się, kiedy napełniali koszyk. — Zaraz — oglądał się Witek — przecież ja tu od zeszłego roku nie byłem. — Fiuuu! Już twoją tajemnicę dawno diabli wzięli! Tylko głowę mi zawróciłeś. — Nie jest do wzięcia, poczekaj... tu, od tej wierzby trzeba iść pięć kroków na lewo i znaleźć połówkę zielonej cegły... — Wariat! Zielonych cegieł nie ma, tylko czerwone. — Ta jest po wierzchu taka zielona, omszała, trudno ją w trawie zobaczyć. Może zarosła, może ją ziemią przysypało. Szukajmy... — Albo ją kto stąd wziął, bo musiał szafę podeprzeć. Możemy szukać do sądnego dnia! — złościł się Michał, ale rozglądał zaintrygowany. — O, jest — ucieszył się Witek — ta sama, tylko jeszcze więcej zielona, widzisz? Teraz od tej cegły na skos w górę dwadzieścia pięć kroków, aż się stanie w prostej linii nad kasztanem. 203 — To nie można od razu od kasztana w górę? Po co szukać głupiej cegły? — Po to, że tamtędy zarośnięte i nie przejdziesz. Gdyby tam było przejście, to niejeden już by trafił i — po tajemnicy. Rozumiesz? Idź za mną. O, tu trzeba przeleźć nisko, pod krzakiem — schylił się na czworaki Witek — tu jeszcze raz... No, i patrz! Stali na malutkiej platformie obok siebie. Z trzech stron zasłaniały ich wyższe od nich krzaki, z czwartej widać było spod kęp wyrastającego ze szczelin ziela kawałek muru i sporą w nim wyrwę. Michał zajrzał, a nawet wszedł do środka. Była to jakaś mała, kilkumetrowej powierzchni piwniczka, pusta, z ceglaną podłogą, którą przy wejściu zarastały chwasty, a w głębi pokrywały suche liście i naniesione wiatrem strzępy śmieci. — A tajemnica gdzie? — rozglądał się uważnie po ścianach Michał. — Kapuściana głowa jesteś! — zdenerwował się Witek. — Jeszcze ci mało? Pokazuję mu takie miejsce, taki schowek, o którym nikt nie wie — a on: „gdzie tajemnica". — Aha! Rozumiem — uspokoił się Michał. —To nikt 0 tym nie wie? A ty? Jak tu trafiłeś? — Powiedział mi o tym chłopak z naszej klasy... W zeszłym roku siedział ze mną w jednej ławce. — Phi! To dopiero tajemnica! Jutro on tu może dziesięciu innych przyprowadzić!... — Nie. Już go w naszej klasie nie ma. Rodzice zabrali go do Wietnamu. Pojechali tam na kilka lat. — I myślisz, że on nikomu oprócz ciebie nie powiedział? — Na pewno nie. To był taki... odludek. I mówił w ogóle mało. Kiedyś spotkałem go koło naszego mostu 1 odprowadziłem do domu. On tu gdzieś blisko mieszkał. 204 Wtedy pokazał mi drogę. Ale musiałem przysiąc, że nikomu nie powiem. — No i powiedziałeś! — Spokojna głowa. To miała być „pieczara przyjaciół", Józik mówił, że jak się z kim zaprzyjaźnimy, to mu też pokażemy pieczarę. — Aha. To się z nim przyjaźniłeś? — Bo ja wiem? — zastanawiał się Witek. — Dobry był chłopak, spokojny. I uczył się dobrze. Ściągałem zawsze tylko od niego. Ale po szkole ja szedłem w swoją stronę — on w swoją. Dopiero jak mi pokazał tę pieczarę... On chciał, żebyśmy się bawili w Indian. Miał tu na ścianie łuk, strzały, o, jeszcze jest gwóźdź. Ale zaraz zaczęły się wakacje i wyjechał nad morze, a we wrześniu już do szkoły nie przyszedł. O tym Wietnamie powiedziała mi pani Tołłoczko. — Tak... jak wróci za kilka lat, to ani o Indianach nie będzie myślał, ani o tej pieczarze. — Ale miejsce fajne, co — Michał? — Fajne. I jakby nas tu kto chciał znaleźć, to — mowy nie ma! Ucho od śledzia! Wyszli przed piwnicę i Michał obydwiema rękami mocno rozchylił krzaki u góry. W dole widać było kilka pięknych, nowych i zamieszkanych już budynków. Jeszcze niżej tłoczyły się dachy ulicy Dobrej. Dalej za nimi widać było wąski pasek wiślanej wody, plażę, domy, drzewa praskiego brzegu. — Z dołu nie widać, co? — Nie widać — zapewniał Witek. — Nic a nic. Jeszcze jak na krzakach będą liście, to zupełnie — jak ściana. — Miejsce fajne — chwalił Michał. — Można by tu jakąś ławkę skombinować. W środku porządek zrobić, drzwi poszerzyć, byłoby widniej — o, cegły się ruszają — łatwo wyjąć. A tu, można by w tych krzakach takie 206 niby okno wyciąć. Siedziałbym na ławce i na Wisłę patrzył. — Aha, i poczytać można by tu przyjść. I gdybyśmy mieli jakiś sekret, tobym ci tylko napisał „P.P.g.5" to znaczy: „Pieczara Przyjaciół, godzina piąta" i już byś wiedział — dawał się ponosić skrzydłom fantazji Witek. — Słuchaj — powiedział nagle Michał kładąc mu rękę na ramieniu i patrząc w oczy — jesteś mój przyjaciel? — Głupie pytanie! — obruszył się Witek. — Sprzedaj mi tę pieczarę! No, ile chcesz, dwadzieścia, trzydzieści złotych? Uskładam, dam ci nawet pięćdziesiąt!... Przecież ty nigdy grosza nie masz. No. sprzedasz? —• Sprzedać? — Witek myślał, że się przesłyszał. — Sprzedać? Jak to? Czy ona jest do sprzedania?... — Sprzedać, właśnie sprzedać! — nalegał Michał. — Ty jesteś właścicielem, nikt prócz ciebie o niej nie wiedział. Tylko ty mogłeś tu przyjść. Tylko ty miałeś do niej prawo. — Jakie tam prawo? Wiedziałem, i tyle! A teraz ty wiesz. Teraz we dwóch będziemy tu przychodzić. Co tu jest do sprzedania'.' — Ale ja chcę, żeby ona była tylko moja, t y 1 k o. Rozumiesz? Żebyś ty o niej, zapomniał, rozumiesz? — To znaczy, żebym tu nic przychodził? — głos Witka zmatowiał, a oczy nie odrywały się od oczu Michała, na próżno szukając w nich zaprzeczenia. — Przecież ci za to zapłatę! Chcesz sto złotych? Nie od razu, ale po trochu zapłacę... Jak bozie-kozie! Co, nie wierzysz mi? — Michał całkiem inaczej tłumaczył sobie zmieniony wyraz twarzy Witka. — Wierzę, ale nie chcę... Nie chcę, i już! — wybuchnął Witek. — Do sprzedania tu nic nie ma, rozumiesz? Józik mnie jak przyjaciela, bez żadnych pieniędzy, przyprowadził! Ja ciebie też! Jak przyjaciela. 207 rozumiesz? Jak przyjacielowi — powtórzył z naciskiem — pokazałem coś, o czym nikt więcej w Warszawie nie wie! A ty? Żebym za pieniędze stąd się wyniósł, tak? Żeby tu moja noga nie stanęła więcej, tak? Żebym w ogóle o tym miejscu zapomniał? O nie! Nie i nie! Nawet za tysiąc. Nawet za sto tysięcy — nie!... Michał na razie więcej był zdziwiony wybuchem Witka niż sensem jego słów. Dotychczas nigdy jeszcze nie przeciwstawiał mu się z takim ferworem. — Nie, to nie — powiedział wzruszając ramionami. — Sto tysięcy! Ho, ho! Nawet tysiąc! Skąd ja bym ci, bracie, wziął takie złote góry? No, to chodźmy już. Jeszcze tam kto koszyk z ziemią sprzątnie i dopiero miałbyś tajemnicę. Nie doszedłbyś do niej po zielonej cegle. Ucho od śledzia! Wzięli koszyk za uszy i zmieniając od czasu do czasu ręce, bo ziemia swoją wagę miała, ponieśli do domu. Przez całą drogę ani jeden, ani drugi nie odezwał się słowem. Dopiero w podwórku, kiedy ustawili koszyk przed komórką, Witek powiedział bez uśmiechu: — Dziękuję. — Nie ma za co i cześć! — odrzekł równie ozięble Michał i zostawiwszy Witka, poszedł na ulicę. A w Witku jeszcze kipiało, był tak oburzony, że aż wypieków dostał. — Ciężka ta ziemia? Po co braliście tak dużo? Lepiej było dwa razy iść — przyglądała mu się matka. — Nieee... taak... może za prędko szliśmy z powrotem — wykręcał się Witek i usiadł nad książkami. Ale nie mógł myśleć o lekcjach, chociaż było ich niewiele. Ciągle, od początku, wracały słowa Michała: „Żeby pieczara była tylko moja! Żebyś o niej zapomniał". Na co mu to było potrzebne? Przecież chyba sam jeden nie siedziałby tam, bo co za przyjemność! A więc 208 z kim? Z Wieczorkiem? Ze Zbyszkiem? O, pięknie Michał odpłaca za przyjaźń... Gdyby do kuchni przyszła Agnieszka, Witek powiedziałby jej wszystko, wszystko! Zobaczyłaby, jaki ten Michał jest naprawdę! Bo już zdążył zauważyć, że Agnieszka broni Michała w różnych złych przygodach. No, może nie broni, ale tłumaczy: że to, że sio... Ciekawe, jak wytłumaczyłaby taki jego postępek... Ohydny! Ohydny, i kropka! Agnieszka nie przychodzi. Zajęta jest w swoim pokoju czy może jej wcale w domu nie ma? Witek z trudem skupia się na ortograficznym ćwiczeniu. Dwa razy robi potworny błąd. Aż sam sobie się dziwi, że mógł tak napisać. Przekreśla, poprawia, cała strona robi się paskudna. Pani Tołłoczko za sam wygląd zeszytu postawiłaby dwóję... Na progu kuchni zjawia się Michał. Ręce trzyma w kieszeniach, widać, że wcale nie ma zamiaru odrabiać tu lekcji. Siada na drugim końcu stołu, milczy. Może czeka, żeby Witek pierwszy do niego się zwrócił? O, nie doczeka się! — Witek, słuchaj — odzywa się wreszcie Michał. — Czego chcesz? — pyta obojętnie Witek, nie podnosząc nawet głowy znad zeszytu. — Coś się tak nadął, niby kiszka z grochem? — próbuje żartować Michał, ale i to również nie wywołuje oczekiwanego rezultatu. — No, więc — Michał pochmurnieje — więc chciałem ci powiedzieć, że cała ta pieczara wcale mi nie jest potrzebna, wiesz? — Słyszę. — To słuchaj dalej: głupio się wyrwałem z tym kupnem... No, głupio, mówię ci! — widać, że to mówienie przychodzi Michałowi z trudem. — I sam nie wiem, skąd mi się to wzięło... Bo niby na co mi ta pieczara? Co ja bym w niej robił? Sam powiedz, no? ¦J— Ucho od śledzia 209 — A bo ja wiem? Jakżeś ją chciał mieć tylko dla siebie, to chyba wiedziałeś? — Nie wiedziałem! Naprawdę nic nie myślałem! Jak bozie-kozie! — zaczyna żarliwie zapewniać Michał. — Nie wierzysz? To ci powiem: ja tu może wcale z domu nie wrócę, wiesz? Witek podnosi na Michała oczy. To słyszy pierwszy raz. — Wolałbym być bliżej mamy... Mama wielkiego zdrowia nie ma... teraz nikt mamie nie pomoże. Małe nie potrafią i przecież siły trzeba. Ten — pijany ciągle. Kto mamę^obroni? Rozumiesz chyba?... Ja... lubiłbym gospodarować. Ja bym tam coś wykombinował. Zrobiłbym... Witek kiwa głową. — A co ze szkołą? Wrócisz do starej budy? — Z tym najgorzej — wzdycha Michał. — Mogą nie zechcieć. Trochę tam naszurałem nauczycielce. Też była zgaga jak ta tutaj. — Czego ty chcesz od pani Tołłoczko — ujmuje się za nauczycielką Witek. — Że wymaga? Każdy nauczyciel wymaga. Znałeś innego? — Nie znałem — przyznaje Michał. — Dlatego życie w szkole — katorga dla mnie. Wolałbym jakąś robotę. — Mama ci nie da. — Jakbyś zgadł. I dlatego, jak mi każe tu wrócić — to już nie wiem... — znowu wzdycha. — Ale pieczara mi na nic. Ani tam nie pójdę, ani nie powiem nikomu. Możesz być spokojny. I kropka. — Mnie też ona niepotrzebna — mówi nieprzejednany Witek. — Mogę o niej zapomnieć... nawet bez stu złotych. W głosie Witka jest tyle goryczy, że Michał już nie odzywa się ani słowem. Podpiera głowę ręką. Patrzy w okno, za którym kołyszą się lekko gałęzie akacji... Zepsuło się coś. Stłukło. Czy da się naprawić?... 210 Pani Kołudzka zaraz następnego dnia przyniosła zeszyty. Wywołało to zdumienie klasy, bo nigdy tak prędko wypracowań nie otrzymywano. Przyglądano się podejrzliwie: może nie wszystkie były poprawione?... Kiedy Michał zobaczył swój zeszyt na wierzchu paczki, a zaraz potem w rękach nauczycielki — skóra mu trochę ścierpła. „Klops!" — pomyślał i nawet zdążył tak powiedzieć do Witka. Okazało się jednak inaczej. — Przeczytam wam jedno z wypracowań — zaczęła pani Kołudzka. — Najlepsze? — zapytała niechętnie Grażyna, widząc, że to nie jej ani Danki zeszyt. — Nie, nie najlepsze. — Najgorsze! — zawołała z triumfem Danka, która już się domyślała, że to jakiś nowy wyskok Michała. — Dajcie mi skończyć — roześmiała się nauczycielka. — Nie jest ono podobne do żadnego z pozostałych, a więc można powiedzieć — oryginalne... — Bo i ten, co pisał, oryginalny — mruknęła Danka. — W cyrku za pieniądze można by go pokazywać — dosłyszeli ją tylko najbliżsi. — ...jest tu kilka dowcipnych sformułowań, może je autor pożyczył od Wiecha? — Autor? Na pewno jakiś lizus! — syknęła Grażyna. — To Kowalski! — nachyliła się do przyjaciółki Danka, ale zaraz po tej informacji spostrzegła, że Grażyna zaczęła uważniej słuchać wypowiedzi nauczycielki, a nawet rozpogodziła się zupełnie. — ...przede wszystkim widzę tu próbę samodzielnego myślenia. Można się z sądami autora zgodzić lub nie, ale niewątpliwie są to myśli własne, wnioski, które autorowi rzeczywiście nasunęły się po przeczytaniu wiersza. Posłuchajcie. 21 Tu nauczycielka przeczytała na głos wypracowanie Michała, a w klasie co chwila wybuchała wesołość, w której nie brali tylko udziału: Danka, trawiona zazdrością, oraz Michał i Witek, obaj zaskoczeni pochlebną oceną nauczycielki. Witek, kiedy go w sobotę Michał zapoznał ze swą pracą, ostrożnie dobierał wyrazów, nie chcąc przyjaciela dotknąć, ale o los wypracowania, o stopień, który był w tym okresie bardzo ważny, niepokoił się, podobnie jak i Agnieszka. Wtedy — bo dziś, po wczorajszym, ta sprawa była mu raczej obojętna. Trzeba przyznać, że wiele par oczu patrzyło na Michała z zainteresowaniem. Zdanie nauczycielki ukazało kolegę w całkiem nowym świetle. Tylko Danka Majewska, już na korytarzu podczas przerwy, spojrzała złośliwie i zapytała: — Michał, czy ty piszesz wiersze? — Ja? Wiersze? A bo co? — Michał był wyraźnie zaskoczony. — Nic, tylko jeżeli nie. to szkoda. Wielka szkoda! — Danka kpiła już w żywe oczy. — Bo gdybyś pisał wiersze, to znaczy, gdybyś wiedział co z czym do rymu, mógłbyś zostać wieszczem... Wszyscy, którzy słyszeli te słowa, wybuchnęli śmiechem. Michał w pierwszym impulsie chciał się rzucić na Dankę, ale w mgnieniu oka zmienił zamiar i oświadczył: — Phi! Gdybym tylko chciał... Nawet i o tobie ułożyłbym coś do wiersza. — Ejże! Spróbuj — podjudzała Danka. — Jak ja tę Majewska zrobię na niebiesko, to się tej Majewskiej przyśni król Sobieski. 212 — Co za wiersz! Co za wiersz! No i co dalej? — droczyła się Danka, zadowolona pomimo wszystko z uwagi, jaką skupiła na sobie. — Co dalej? Pojechali! Szczegóły jutro w prasie i w afiszach. Witek, idziemy!... Skręcali w ulicę przed szkołą, kiedy dogoniła ich Danka. — Słuchaj, Michał — mówiła zadyszana — Grażyna, Grażyna powiedziała, żebyś i o niej jakiś wiersz ułożył, i... jeżeli ułożysz, to ona pozwoli ci teczkę nosić... Nawet dziś... — Ja? Ja do noszenia teczki? Ludzie, czy ja dobrze słyszę?!... — Spodziewałam się tego po tobie i mówiłam Grażynie, ale ona koniecznie, żeby ci powtórzyć, że ty na pewno bardzo się ucieszysz — wyraz na pewno Danka podkreśliła nie bez szyderczej satysfakcji — więc powtórzyłam. I co? — Co? Powiedz jej krótko: ucho od śledzia! Danka popędziła do czekającej na nią przyjaciółki, a Michał wzruszył ramionami. — Teczkę nosić! Jeszcze czego! Witek, zróbmy zgrywę! Jutro pójdziesz do Grażyny i powiesz niby ode mnie, że jeżeli chce, to pozwolę jej odnosić moją teczkę pod sam dom. Dobrze? Powiesz? — Dlaczego ja? Niech to zrobi Wieczorek. — Ten głupi Wieczorek? — Głupi, głupi — a przez wszystkie przerwy chowałeś się z nim po kątach. I ze Zbyszkiem też. Pogodziliście się? — głos Witka pełen był ironii. — Po pierwsze, nie gniewaliśmy się. Po drugie, widzisz, jak mnie rozrywają? — Michał pęczniał z dumy. — I chłopaki mnie ciągną, i dziewczyny, co? I nauczycielka mnie pochwaliła za... jak to ona powiedziała... samodzielne myślenie, tak? 213 — Gdyby twoje wypracowanie dostała pani Tołłocz-ko, byłoby inaczej. Można powiedzieć — całkiem na odwrót. To mówił Witek, Witek, któremu przyjaciel dotąd bardzo imponował. Przyjaciel! Otóż to właśnie! Witka zaufanie do przyjaciela i wiara w przyjaźń zostały boleśnie zachwiane. — Mnie się ta nowa nauczycielka podoba — oświadczył Michał. — Lepsza. — Lepsza? Dlatego, że ci dwói nie postawiła? — mówi z przekąsem Witek. — Pani Tołłoczko przyczepia się czasem, owszem, ale to przeważnie na dobre wychodzi. Gdyby nie była dobrą nauczycielką, nie dostałaby Złotego Krzyża. A ona dostała, wiesz? — No, to co ? Jak do klasy wejdzie, to się aż zimniej robi — nie ustępował Michał. — Zdaje ci się. A zauważyłeś, z jaką ładną zawsze książką przychodzi? To są wszystkie jej własne książki. Pani Tołłoczko woli nie zjeść lepiej, nie kupi sobie nic do ubrania, a szuka takiej książki. Nie widziałeś, ile ich ma u siebie na półce? — Phi! Czy to takie ważne? Wolę, że ta nie ma takiej skrzywionej twarzy, uśmiecha się, zęby ma ładne. — Zęby to jeszcze w człowieku nie wszystko — mówi znacząco Witek i po chwili dodaje: — Mnie tam nic do tego. Jak chcesz dobierać sobie otoczenie po zębach — dobieraj. — Po zębach? Jak to? — Wieczorek ma ładne zęby, Zbyszek też. Pasują do ciebie, proszę bardzo. — A właśnie, że nie! — roześmiał się szeroko Michał, jakby chciał pokazać cały swój dobrany garnitur. — Zęby to oni może mają pokazowe — ale pomyślunek nie bardzo. — Poduczysz ich! 214 — Ani mi się śni. Nawarzą sobie piwa — niech spróbują, jak smakuje. Mnie przy tym nie będzie. — Piwa? — Witek wysoko podniósł brwi i nie powiedział nic więcej. Nie będzie się dopytywał sekretów, jakie łączą Michała ze Zbyszkiem i Wieczorkiem, ma swoją ambicję. Ale Michał dziś udziela informacji chętnie, nawet i nie pytany. Wyczuwa, że Witek wczorajszego nie zapomniał, i chce go przejednać. — Powiem ci — znowu się obejrzał — ale Witek, słowo? Nie wygadasz się? — Jak nie masz pewności, to możesz mi nic nie mówić, obejdę się. Ja ci swoją tajemnicę odkryłem bez przysięgi — dorzucił z wyższością, ale i goryczą w głosie. — Zgoda. Ale to była tylko twoja tajemnica. Zresztą żadnego porównania nie ma. To jest grubsza rzecz. No, ale powiem ci... — Jak chcesz — ton był obojętny, tylko uszy Witka zaczynały z lekka różowieć. — No więc, bez długiego gadania: oni chcą zorganizować paczkę. — Paczkę? — teraz i Witek obejrzał się. — I co? — Na razie nic: dobierają. Chcą, żeby to była pierwszorzędna paczka. Dlatego mnie ciągną. To będą żule, wiesz? — Żule? To znaczy złodzieje? — liii... jacy tam złodzieje? Za mocne słowo. Żule to takie więcej rozrabiaki, żeby wesoło było. — A ja ci mówię, że złodzieje. O niczym nie myślą, tylko żeby gdzieś podkraść. Tatuś czytał na głos w gazecie. Słyszałem dobrze. — Dziecko jesteś. Nie wiesz, że w gazecie muszą z igły widły zrobić? Inaczej ludzie nie czytaliby. Wieczorek zawsze pieniądze ma i jeszcze drugim funduje. 215 Wichan też forsiasty, widać, że mu rodzice nie żałują. Po co mają kraść? — Mnie żeby nawet na kolanach prosili —nie chciałbym! I ty nie powinieneś z nimi, wiesz? Zawsze myślałem, że ten Zbyszek czymś niedobrym śmierdzi, bo 0 Wieczorku to nawet nie mówię... To świnia! I ty chcesz z takimi!... — Aleś w gorącej wodzie kąpany. Kto ci powiedział, że chcę? Właśnie, że nie chcę, dlatego mnie tak ciągną. Nie wiedzą, że mnie jutro już tu nie będzie, i umawiają się, żeby się w sobotę spotkać — Michał wybuchnął śmiechem. — A ja już będę łaził po naszym ogrodzie 1 gdzie tylko! W każdą dziurę zajrzę! Robota na mnie czeka nie wąska! — Powiedziałeś, żeby się odczepili? — nastawał Witek. — Po co? Niech jeszcze trochę poskaczą. — Ale cię rozrywają! — z satysfakcją przypomniał Witek. — Ja ci radzę: lepiej od nich odskocz! — Żebym nawet nie chciał — zaraz jutro muszę odskoczyć o całe sto dwadzieścia kilometrów. Oj, Witek! — Michał z radości podrzucił teczkę do góry i złapał ją w powietrzu. — Kiszki kaszane mama takie robi, że i królowa angielska oblizywałaby palce! Wiesz? Przywiozę, spróbujesz i ty, co? Spróbujesz? — Jak poczęstujesz — spróbuję, czemu nie? — powiedział Witek uprzejmie, ale bez entuzjazmu. „Twardyś — pomyślał Michał. — Ale ja cię rozgryzę". Wchodząc do przedpokoju, zobaczyli Agnieszkę z miską i ścierką w rękach. Speszyła się na ich widok i szybko zniknęla za swoimi drzwiami. Była w jakiejś starej sukience bez fartuszka, tylko przepasana ręcznikiem i z głową owiązaną kolorową chustką. „Że też jej się nie sprzykrzy to ciągłe sprzątanie" — pomyślał Michał i nawet chciał coś złośliwego zawołać przez drzwi, ale mu przeszkodziła pani Piotrowska. 216 — Gdzie wy przepadacie? — krzyknęła wyglądając do przedpokoju. — Obiad przestygł, do miasta chcę wyjść i nie mogę się doczekać! Ty sumienia chyba nie masz, że ani o matce ani o bracie nie pomyślisz! Michał zamknął za sobą drzwi: dobrze mieć tyle chociaż swobody, co on u wujka. W pokoju było mnóstwo słońca, chyba jeszcze więcej niż zawsze — wiosna przyrzucała co dzień ciepła. Na parapecie za szybą siedział siwy gołąb i kręcąc dziobem, zaglądał do środka, to jednym okiem, to drugim. Michał nigdy nie zapomniał po powrocie ze szkoły sypnąć trochę pokruszonego starego chleba. I teraz, kiedy szeroko otworzył połówkę okna, gołąb odleciał w pierwszej chwili na balkon Szafrańców, aby za moment znowu, i już w towarzystwie, sfrunąć do Michała, dziobać z ręki okruchy, a nawet dać się pogłaskać. — Kto umył okno? Ty? — zapytał wujek wróciwszy z pracy. — Nie — zdziwiony Michał dopiero teraz zauważył, że umyte szyby aż lśniły. Dlatego wydało mu się w pokoju jaśniej niż zwykle. — Nie, nie ja — powtórzył. — Chyba Agnieszka — przypomniał sobie jej spłoszoną minę i miednicę w rękach. — Sprząta i sprząta. — Zaraz inaczej wygląda. Trzeba pajęczynę obmieść, bo aż strach, ile ich tu wisi — obejrzał się Czernik po ścianach. — Może i podłogę warto by do porządku doprowadzić? Ale już nie zdążę — westchnął. — Dziś roboty na mieście mam jeszcze do samego wieczora, a jutro odjazd. Autobus zakładowy już po kontroli. Wygodny — będzie się jechać niby ekspresem. Wiesz, Michał, pierwszy raz jadę tak daleko. Ciekawie przecież kawałek świata zobaczyć... 217 Po obiedzie Michał poprosił. — Wujek da pieniądze na benzynę i pastę. Ja się za podłogę wezmę. .— Dobra. I mnie, i tobie przyjemniej tu będzie po świętach wrócić do czystego. Żeby nie okno — do głowy by mi może nie przyszło. Czystość to zawsze przez kobietę — roześmiał się. — A u Piotrowskich prawie wszystko Witek z ojcem: i trzepali, i okna myli, i froterowali — bronił męskiego honoru Michał. — Owszem, ale żeby ich Piotrowska nie nagnała, toby się nie wzięli. Ja Piotrowskiego dłużej znam — zawsze wolał gazetę czytać niż sprzątać, ale jak się ożenił, odmienił się... Michał w potrzebie wszystko potrafił zrobić. Matka go nauczyła. I teraz, zawstydzony trochę przez Agnieszkę, wziął się ostro do roboty. Podłoga była zapuszczona, ale nawet najgorszy brud ustępował, wycierany benzyną i mocną ręką. Przy tym zajęciu zastała go Agnieszka. — Wyfroterujesz? — zapytała. — Może ci pomóc? — Jeszcze czego! Po coś okno myła? — udawał zagniewanego. — Teraz trzeba i podłogę, żeby pasowało. — Po to właśnie umyłam — roześmiała się. — Ale nie tylko po to, Michał, mam do ciebie prośbę. — No? — Pomóż mi przynieść ziemi. Sama nie dam rady. Nawyciągałam z komórki doniczek i chcę je ustawić na balkonie. Pani Piotrowska obiecała mi dać pelargonie. Ładnie będzie, ciocia się ucieszy. — Twoja ciocia wróci i raz-dwa balkon gwoździem zabije. Albo przeprowadzi się do tego nowego domu. Nie widziałaś? Komisja dziś była znowu. Radzili, od której strony zacząć rozbiórkę. Po co ci ta ziemia? — Nie pomożesz mi? — na twarzy Agnieszki odbiły się przykrość i zawód. 218 — Pomogę, czy powiedziałem, że nie? Za pół godziny będę gotów: zapastuję, niech przesycha, i możemy lecieć po ziemię. Naszykuj koszyk albo weź ten od Witka. Kiedy nabierali ziemię, Michała aż korciło, żeby pokazać Agnieszce pieczarę. Powstrzymał się: Witek jeszcze na niego zły, może rozgniewałby się więcej? — Michał — mówi w pewnej chwili, trochę wahając się, Agnieszka — powiem ci coś... — No? — Myszki się znalazły... za tapczanem... widocznie schowały się tam i zginęły przyciśnięte. Jak dwa plasterki z tektury... — O raju! To znowu będzie!... — Nie, nie! Nie trzeba nikomu... Ja tylko tobie w sekrecie. — Jak chcesz — wzruszył ramionami Michał — mogę nie mówić. Wracając, z daleka już zauważyli na uporządkowanym poprzednio placu kilka ciężarówek i mnóstwo wrzeszczącej dzieciarni. — Co tam się stało? — zainteresował się Michał. — Podejdźmy!... Dzieciaki podnosiły wrzask niesamowity z radości. Dla ich uciechy przywieziono tu starą, ogromną łódź, na której można było doskonale odbyć podróż dookoła świata. Jeżeli komu nie odpowiadał taki środek lokomocji, w innym miejscu placu czekał na podróżnych ogromny samochód. Wrak to był tak samo, jak łódź, ale od czego są skrzydła fantazji? Siedzący za kierownicą chłopak kręcił nią z takim zapałem, że najmniej domyślny człowiek rozumiał, jak karkołomną i trudną drogą pędzi ten wehikuł. Największy jednak tłok i wrzawa skupiły się wokół małej samoczynnej karuzeli na cztery foteliki. Tu 219 porządku pilnował jakiś mężczyzna. Nie mniej rozradowany niż amatorzy przejażdżki ustalał kolejność, pokazywał, jak należy chwytać za okrągłą poręcz, aby się kręciło. Gdyby nie jego pomoc i opieka, pole zabaw łatwo mogłoby się przeistoczyć w pole bitwy. I Agnieszka, i Michał z zainteresowaniem przyglądali się urządzeniom, które przeznaczone były chyba dla młodszych od nich, ale....jeszcze nęciły. — Na tej łodzi fajnie można by się bawić w piratów, co? — wypalił Michał i zawstydził się nagle. — Eee... tak tylko mówię... chyba rozumiesz?... — Rozumiem — kiwnęła głową Agnieszka — ale wiesz, Michał, wieczorem, jak się ściemni, jak tu już nikogo nie będzie, polecimy z Witkiem, co? Nikt tak blisko nie mieszka jak my. Pojeździmy na tym kręćku, dobrze? Ja się chyba zmieszczę? Jak myślisz? — Zmieścisz się, Witek też. Ja może, jak brzuch wciągnę, też się wcisnę. Dobra, przylecimy tu!... Przyniesionej ziemi starczyło do zapełnienia połowy przygotowanych doniczek. Michał obiecuje Agnieszce pomóc i jutro w dźwiganiu ziemi. Teraz bierze się za podłogę. Po godzinie prosi Agnieszkę, aby przyszła zobaczyć wyfroterowaną podłogę. Owszem, podłoga czysta, świeci się, a co najważniejsze, nie tylko na środku: całe, mizerne co prawda, umeblowanie było odsuwane. Zapach pasty ściągnął tu i Piotrowskich, i pielęgniarkę, a nawet pani Leontyna zajrzała. — Co to za piękny pokój był kiedyś! — opowiadała kręcąc głową. Tu stała biblioteka, a tu dwa piękne skórzane fotele — pokazywała. — To i okno umyłeś? — dziwi się pani Aniela. — Ale to już trzeba zdjąć — podchodzi szybko do ściany i zrywa plakat z Michalowym dopiskiem u dołu. 220 Za afiszem ukazuje się na ścianie brudny, ciemny zaciek. — Zupełnie o tej plamie zapomniałam! — tłumaczy się pielęgniarka. — Ano, niedługo już tu będziecie popasać. Coś mi mówi, że ani się obejrzymy, a tu żywo, prędko — przeprowadzka! — Żeby się pani słowa w złoto obróciły! Słodka godzino! Już się doczekać nie mogę. Chcielibyśmy w tej drugiej klatce... — rozmowa przeniosła się na korytarz. W pokoju została jeszcze na chwilę Agnieszka. Patrzyła na brudną plamę, która tak nieoczekiwanie wyskoczyła spod zdartego afisza, i marszczyła śmiesznie nosek. — Nie podoba mi się to, wcale nie podoba —jęknęła głosem pani Leontyny, kręcąc jak ona głową, i parsknąwszy tłumionym śmiechem położyła palec na ustach. — Czekaj, zakryjemy to. Pinezki masz? — zapytała po chwili. — Skąd? Chyba Witek ma, widziałem. — Leć poproś! Żywo, prędko! — Agnieszcze zebrało się dziś na przedrzeźnianie, aż zadziwiła Michała: widział to u niej pierwszy raz. Przyniósł kilkanaście pinezek i zastał już Agnieszkę rozwijającą jakieś rulony. — To stare afisze z akademii szkolnych. Ciocia mi je dała do obłożenia książek, ale na co mi tyle? Wybieraj, który chcesz. Wybrali wspólnie kilka. U wujka nad łóżkiem biegła w dal wysadzona rosochatymi wierzbami polna droga. Michał wybrał sobie łowickie roztańczone wesele. Wyglądało to dziwacznie, pstro, ale odwracało uwagę od brudnych, popękanych i poplamionych ścian. — Słodka godzino! — podziwiała efekt pomysłu Agnieszka składając ręce jak Piotrowska i oboje, po cichu, niby spiskowcy, śmiali się wesoło. 221 Czernik, wróciwszy późnym wieczorem, kiedy barwy plakatów grały w ostrym świetle zawieszonej u sufitu żarówki, aż przystanął na progu. — Co to? Wytapetowałeś — spoglądał po ścianach mimo woli szukając znajomego, co dzień oglądanego napisu. — A co, nie podoba się wujkowi? Nie lepiej? — uśmiechnął się ubawiony zaskoczeniem wujka Michał. — Lepiej... pewno -że lepiej — odpowiedział trochę zażenowany, ale i zadowolony mechanik. Ciemno już. Agnieszka, Witek i Michał urywają się na plac. Rozespany Henio zostaje w domu i nie wie nawet, że go ominęła taka rozrywka. Zmieścili się. Nawet Michał się wcisnął. Kręcili się bez pamięci! Co za frajda! Tylko kiedy przyszło do wysiadania — Agnieszka i Witek ledwo wyciągnęli Michała z żelaznej obręczy fotelika, obliczonego na szczuplejszych pasażerów. Michał wiercił się na łóżku i pomimo zmęczenia długo nie mógł usnąć. Jutro o tej godzinie będzie już dawno w domu. Lekcje na pewno skończą się wcześniej, ale pociąg do Łodzi idzie albo rano, albo dopiero wieczorem. Najtrudniej czekać, kiedy zostają tylko godziny... W domu o nim myślą... Michał to czuje... Mama chyba jeszcze nie śpi: ostatnie dni przed świętami, tyle roboty... Może pierze?... Małe już śpią, ale w dzień na pewno o nim mówiły... Żeby im takiego kręćka pokazać! Musi mamę poprosić, niech tu z nimi przyjedzie, póki biletu jeszcze nie trzeba za nie płacić... Michał zaraz jutro będzie mamę namawiać... I zaraz jutro opowie małym, jak tu jest... Lizaki im da... jutro... Ju-tro!... Ju-tro!... Ju-tro!... we śnie miarowy stukot pociągu unosi go do upragnionego celu. 222 15 Nazajutrz budzi się wcześnie jak nigdy. Wujka już w pokoju nie ma, ale wystarczy spojrzeć na wiszącą „cebulę" — jest jeszcze dużo czasu. Michał nie może uleżeć. Wstaje, ubiera się, ale nie wychodzi z pokoju. Nie chce, żeby go ktoś zobaczył, żeby zapytał, a może bez pytania odgadł, co mu spędziło sen z powiek. Do wyjazdu ma już wszystko przygotowane: niewielka paczka z bielizną i trochę drobiazgów w starej, sfatygowanej teczce. Jeszcze tylko bilet, na który wczoraj otrzymał pieniądze. Oddzielnie, całe dwieście złotych, wujek dał na prezent dla mamy. „Niech sobie matka coś kupi. Niech wie, że ma brata, który o niej pamięta" — tak wujek powiedział. Ale Michał mamie tych pieniędzy do ręki nie da. Oho! Dużo by z nich zostało dla mamy! Zaraz znalazłoby się sto dziur do zatkania. Ucho od śledzia! Michał pójdzie z mamą do sklepu, wybiorą tam ładny materiał na letnią sukienkę — taki, żeby się mamie podobał, ale będzie się mówić, że to niby na prezent od wujka dla pani Piotrowskiej, niech mama kupi według swojego gustu. Dopiero kiedy już zapłacą — Michał powie: To dla mamy!... Jedna tylko sprawa kładzie się ciężarem na piersiach, chmurą na czole: ojczym. Ale Michał od początku, od samych drzwi, tak się postawi, że ojczym zacznie się z nim liczyć. To po ojcu dom, to Michał będzie miał kiedyś do niego prawo — nie ojczym!... I na samą myśl o jakichś zmianach w domu czy na podwórku, przeprowadzonych według woli tamtego, Michałowe szczęki zwierają się mocno, aż boleśnie. Patrzy na zegarek. Gdyby jeszcze teraz wyskoczyć, a złapać tramwaj na dworzec — mógłby pojechać rannym pociągiem. Ale nie... nie może tak odpłacić wujkowi... trudno... 223 Za drzwiami u Szafrańców rozmowa. Znowu o tej paczce od synowej. Że też oni mogą myśleć o jednej rzeczy tak długo! Paczka przyszła wczoraj i jest dużo skromniejsza niż poprzednie, ale przecież spodziewali się tego. Po co o tym ciągle?... — ...Kawy tylko dwa pudełka. — ...a tytoniu wcale. — Może już w ogóle nic nie przyśle? Nie podoba mi się to wcale... o, wcale nie podoba. — Znajdź, Leoniu, ten adres Helenki... Napisz... Zawsze coś odpowie... — Dobrze, Franiu... Jak tylko wstanę — poszukam. I napiszę do niej, co i jak. Sam anioł archanioł w naszym położeniu też nic innego nie wymyśliłby... W mieszkaniu zaczyna się ruch. Ktoś przechodzi przez pokój Szafrańców. To już u Piotrowskich zaczynają się krzątać. Czas robić śniadanie. Wychodzą do szkoły we troje i po drodze Agnieszka przypomina Michałowi o ziemi do kwiatów. — Dobra. Polecimy zaraz, jak tylko ze szkoły wrócę. — Ja przyjdę wcześniej od ciebie. Wychowawczyni powiedziała, że dzisiaj będą tylko trzy lekcje. — O raju! — zazdrości Witek. — A u nas pięć. To niesprawiedliwość. — Witek, zwagarujemy — namawia Michał. — Ja dzisiaj i tak nie wytrzymam! — Nie róbcie tego — perswaduje Agnieszka. — Przed samą wywiadówką? I po co? Przecież i tak wcześniej pociągu do Łodzi nie masz? — Ale chcę wyszykować komórkę na króle. — Ja ci pomogę — ofiarowuje się Witek. — Po ziemię z wami iść nie mogę: mama dziś do magla naszykowała, muszę pomóc. Dopiero potem będę wolny. — A wieczorem polecimy na „kręćka", dobrze? — pyta Agnieszka. 224 — Beze mnie! Ja już będę się kręcił u siebie w domu — mówi wesoło Michał i widać, jak bardzo mu do tego spieszno. Szósta klasa także miała trzy lekcje. Na polskim więcej było rozmowy o tym, kto i gdzie się w czasie świąt wybiera albo co ma zamiar przeczytać. Pani Kołudzka zapowiedziała, że wkrótce po świętach będzie wypracowanie na wolny temat. Oganiała się żartobliwie pytaniom, nie chciała nic więcej wyjawić, ale kiedy dziewczynki przyparły ją do muru argumentem, że może w święta znajdzie się chwila do namysłu — ustąpiła. — No więc dobrze, to będzie wolny temat: „Zielone rękawiczki". — Zielone? Dlaczego? Do kogo należały te rękawiczki? Czy to może jaka historyczna postać? Pewnie to z teatru, proszę pani, tak? — padały ze wszystkich stron pytania, aż nauczycielka zamachała rękami koło uszu, broniąc się niby od natrętnego brzęku komarów. — Nic więcej! Ani słowa! Puśćcie wodze fantazji i zobaczymy, dokąd ona pogalopuje. Nawet Witka zastanowił niezwykły temat, więc kiedy ochłonął z pierwszego wrażenia, zagadnął Michała: — Co ty na to? — Nic — odparł. — Głupi byłbym, żeby się dziś martwić o jakieś tam rękawiczki, zielone czy niezielone. Mnie teraz najbardziej obchodzą święta, a reszta? Ucho od śledzia, i kropka! Na ostatnią godzinę tego dnia klasę szóstą wziął pod opiekę biolog i wyruszono szukać wiosny. Nazywało się to „obserwacje przyrodnicze", ale tylko garstka najgorliwszych asystowała nauczycielowi. Reszta rozłaziła się pod byle jakim pozorem, skupiała na wezwanie nauczyciela, aby za chwilę znowu podstawić twarze 225 i grzbiety głaskaniom wiatru i słońca. Ferie świąteczne stały już na progu i nie było siły, która by o tym kazała zapomnieć. Agnieszka dźwigała koszyk, udając, że wcale nie jest ciężki. Michał sam musiał proponować zmianę ręki. — I na co ci aż tyle ziemi! Zobaczysz, że się pod twoimi donicami balkon oberwie — straszył ją Michał. — Nie boję się, przecież to nie wszystko dla mnie. Ten koszyk — wracali już z drugim — to na balkon od podwórza. — Dla Szafrańców? — Michał przystanął i postawił koszyk na trotuarze. — To ja dźwigam jak głupi dla tych trzęsiłebków? Agnieszka, ty chyba rozumu nie masz? — Nie mów tak. Wiesz dobrze: największa przyjemność pana Szafrańca — ten balkon. Trzeba mu pomóc... Przecież... — A co mnie obchodzą jego przyjemności? — przerwał jej brutalnie. — Mam to w nosie! Szafrańcowa, żeby mogła, toby mnie. do domu nie wpuściła! Tyle tygodni patrzyła na mnie jak na powietrze! Chociaż ją prze... — zająknął się, nie chciał Agnieszce powiedzieć o chwili upokorzenia — przekonywałem, że nie ma racji. I do wujka o byle co leciała z jęzorem!... — Nie mów tak, Michał — powtórzyła Agnieszka. — Przecież ty nie jesteś taki! — Nie jestem? — rozzłościł się Michał. — Nie, to masz, sama ten piach dźwigaj! Ja się wysługiwać byle komu nie będę — to mówiąc puścił ucho od koszyka i zostawiając Agnieszkę w połowie drogi, poszedł mocnymi krokami przed siebie. Obejrzał się jednak raz i drugi: Agnieszka unosiła koszyk w obydwóch rękach, opierała go na brzuchu, posuwała się w ten sposób kilka kroków naprzód i przystawała, aby trochę odpocząć. Nie wołała za nim, nie 226 zatrzymywała nawet gestem, chociaż widziała, że się oglądał w jej stronę. Zawrócił gwałtownie. Poniósł z nią koszyk, znowu rzucając pełnymi pogardy słowami: — Głupia! Za darmo! Przecież ci nie zapłacą! — Zapłacą. — Aaaa! Jak zapłacą, to co innego — gniew Michała opadł. — Trzeba było od razu tak mówić. Ile? — Tyle, ile ty ode mnie weźmiesz za tę ziemię dla mnie — odpowiedziała zadyszana. — No ile? — Ja od ciebie?! Nie było o tym mowy. — No to ja od nich też tyle samo. I nie zgrywaj, żeś taki kamień. Już ja swoje wiem. — Tyle wiesz, co zjesz — burknął Michał i później przez dłuższy czas nie odzywał się, dopiero w bramie przystanął i powiedział: — Sama im tę ziemię przyniosłaś, żebyś pamiętała: sama! Ja z tym nic wspólnego nie miałem. Ucho od śledzia, rozumiesz? Wniósł koszyk na schody — postawił przed drzwiami i jeszcze raz powtórzył: — Pamiętaj: piśniesz słowo, to zobaczysz. — Podsunął jej pod nos zwiniętą pięść, aż się żachnęła, i pognał na podwórko. Wujek wybierał się w swoją wielką podróż zaraz po obiedzie. Miał jeszcze na Pradze jakieś sprawy do załatwienia i nie chciał wracać drugi raz taki kawał drogi. Ubrany w lepszy garnitur, świeżo wygolony, z plecakiem na ramieniu wyglądał młodziej niż zwykle. Widać było, że jest przejęty wyjazdem, chociaż nadrabiał miną. Żegnał się kolejno ze wszystkimi. — Szczęśliwej drogi! Szczęśliwej drogi! —powtarzała pani Aniela. — A niech pan wraca żywo, prędko z tych zagranic! Źle nam tu bez pana będzie! 227 — ...jak się zlew zatka — dokończył z głębokim przekonaniem Henio. — Zdrowia, panie Michale! Zdrowia! Niech pan uważa, żeby się czym nie zatruć! — ściskali wujka za ręce oboje Szafrańcowie. — A niech pan tam gdzie serca za górami nie zgubi — żartowała Piotrowska. — Czeszki podobno ładne i gospodarne, ale miałby pan kłopot ze sprowadzeniem żony. — Zastanowię się. A byłaby dobra okazja: metraż przydzieliliby mi większy — odcinał się wujek z humorem. Witek, Michał i Agnieszka odprowadzili mechanika do przystanku autobusowego. — No to cześć! Bywajcie zdrowi! Michał, kłaniaj się całej rodzinie! — wołał wujek z platformy autobusu. . — Szczęśliwej drogi! Szczęśliwej drogi!... Biegiem wracają do domu. Michał wstydzi się zapytać Agnieszki, która godzina, ale chyba to już niedługo. W pokoju układa w szafce narzędzia, które wujek w pośpiechu zostawił na stole, chce jeszcze zajrzeć do Agnieszki i poprosić, żeby pamiętała o gołębiach, kiedy ona sama uradowana wpada do pokoju. — Michał! List od cioci przyszedł! I paczka do ciebie! Jaka duża! Trzymaj! — Paczka? — dziwi się Michał. — Do mnie? Agnieszka podchodzi do okna i niecierpliwie otwiera kopertę. Przebiega oczami list i czyta miejscami na głos: — Cioci gorączka spadła, dobrze się czuje, zadowolona jest z wygodnego pokoju i napatrzyć się nie może pięknu górskiego świata. Była już nawet kilka razy na krótkich spacerkach, a z okna wprost patrzy na Gie- 228 wont... Na Giewont... Michał, wiesz — odwraca się nagle od okna i dalsze słowa zamierają jej w gardle. Na brzegu stołu leży na wpół rozwinięta paczka. Papier pokryty dużymi plamami tłuszczu pozwala domyślać się zawartości. Obok paczki leży niebieska, również przetłuszczona koperta i kartka papieru. Michał stoi przy szafie, nawet jest oparty o nią plecami. Twarz ma szarą i usta mocno zaciśnięte. — Co tobie, Michał? — biegnie do niego Agnieszka. — Słabo ci? Połóż się! — troskliwie doprowadza go do łóżka. — Mój Boże! To pewnie od dźwigania ziemi! I jak ty sam pojedziesz? Jeszcze ci się co w drodze stanie? Jak ty pojedziesz? — Nie pojadę — mówi Michał z wysiłkiem. — Nie pojadę... — Tak? Może to i lepiej. Ja do twojej mamy napiszę, żeby się nie martwiła. — Nie trzeba. Mama nie chce, żebym przyjechał. — mówi Michał głuchym, nie swoim głosem, ale bladość powoli ustępuje z jego twarzy. — Mama nie... Nie kończy, spogląda na Agnieszkę, jakby ją dopiero w tej chwili zobaczył, zrywa się z łóżka, obraca w prawo, w lewo i zanim dziewczyna może mu w tym przeszkodzić — już go nie ma. Strzeliły gwałtownie zatrzaśnięte drzwi na klatkę schodową. Jeszcze dudni łomot obcasów za ścianą, kiedy do pokoju zaglądają przestraszeni lokatorzy. — Co to? Co tak huknęło? — pyta pani Piotrowska. — Gdzie Michał? — chce wiedzieć Witek. — Myślałam, że sufit zaraz nam na głowę zleci — jęczy Szafrańcowa. — Agnieszko, byłaś tu? Wiesz, co się stało? Powiedz — żąda spokojnie, ale stanowczo pani Aniela. — Byłam tu, byłam — odpowiada przestraszona. — Przyniosłam Michałowi paczkę, o — pokazuje na stół. — 229 Czytałam list od cioci, a Michał rozcinał sznurki. I... Kiedy się odwróciłam, bo stałam przy oknie, to Michał wyglądał, jakby miał zemdleć. Ale nie zemdlał, oczy miał cały czas otwarte. Przestraszyłam się, mówię, że nie może sam do Łodzi... A on... tak jakoś dziwnie: „Mama nie chce, żebym przyjechał"... i uciekł... — Ta paczka? — rozwija papiery pani Aniela. — Tak, to od matki. Świniaka na święta bili. A tu list. Zaraz, gdzie moje okulary? Trzeba przeczytać, dopiero będziemy mądrzy. Kochany synu! — czyta na głos. — Na święta zostań z wujkiem. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Za dwa tygodnie przyjadę. Wszystko ci powiem. Życzę Warn zdrowych i wesołych Świąt. Kochająca matka Ano, tak... — pani Aniela złożyła kartkę, wsunęła ją do koperty i ciężko westchnęła. — Tak to bywa na tym świecie! Agnieszka chodzi z kąta w kąt i nie może sobie znaleźć miejsca. Wziąć się za okładanie książek szkolnych? Pocerować pończochy? I balkon jeszcze niezupełnie doprowadzony do porządku: żelazna balustrada pokryta rdzą, łuszczącą się, obrzydliwa, co by tu na nią wymyślić? Ale nie myśli, przynajmniej nie o tym. Agnieszka staje w otwartych na Powiśle drzwiach balkonu i spogląda w obie strony ulicy: może dojrzy barczystą sylwetkę Michała? Chciałaby mu tyle powiedzieć, wytłumaczyć, pocieszyć, ale dobrze rozumie: nie takie to łatwe... — Agnieszka — odzywa się za jej plecami Heniuś — mama kazała, żebyś do nas przyszła na kolację. Leniwe pierogi ze śmietaną. Lubisz? Ja bardzo lubię. Chodź! 230 — Nie wrócił? — pyta krótko pani Piotrowska. — Może siedzi w komórce na podwórzu? W czasie kolacji nikt już Michała nie wspomina, ale czuje się, że myśl o nim zabrała pogodny, przedświąteczny nastrój. W komórce nie ma Michała. Schowek pod schodami — też pusty. — Pewnie poszedł na miasto — mówi do Agnieszki Witek. — Bo przecież do domu nie pojechał, co? — Nie pojechał: wiatrówka wisi na krześle i teczka w pokoju, i paczka. Chyba nie pojechał... Późno, chyba koło północy, chrobocze zamek, lekko stukają ostrożnie zamykane drzwi. Agnieszka budzi się i wygląda do przedpokoju. Nie widać światła w szparze między drzwiami a progiem, nie świeci przez dziurkę od klucza. I dopiero kiedy słyszy zgrzytanie żelaznego łóżka — pewna jest, że Michał wrócił na noc do domu. — Nie, moja kochana, nie! On się nie da lubić i na to już chyba nie ma rady — opowiada pani Aniela Agnieszce. — Dziś rano, była może godzina szósta, szykowałam się na dyżur do szpitala. Patrzę przez okno, Michał kręci się koło komórki. Myślę sobie: znowu gdzieś na cały dzień pójdzie jak wczoraj. Żal mi się go zrobiło — dziecko przecież, chociaż taki wielki — więc żywo, prędko idę na dół i mówię jak człowiekowi, żeby sobie tak do serca nie brał, bo matka musiała mieć jakieś powody. Zresztą przyjedzie — wytłumaczy. A ten, wilkiem na mnie spojrzał, twarz mu się taka jakaś zrobiła długa, jakby schudł, i mówi: „Skąd pani wie?" — „Z listu, co na stole leżał" — odpowiadam, bo to przecież nie żaden sekret. A ten jak nie skoczy, jak nie zaklnie! Aż 231 Szafraniec na balkon wyjrzał, kto tak krzyczy. Mówię ci: żałowałam, że w ogóle się do niego odzywałam. A chciałam go kawą poczęstować... Niedobry to chłopak. W czwartek wieczorem Agnieszka z Witkiem i Heniem farbowali jajka, kiedy do kuchni wtoczyła się zaniepokojona, zasapana i aż czerwona od pośpiechu pielęgniarka. — Pimpusia nie widzieliście? Nie przyleciał tu sam? — pytała rozglądając się na wszystkie strony. — Nie słyszeliście go na podwórku? — Nie. Wyszedł z panią na spacer. A co? — dopytywali. — Urwał się ze smyczy? — Sama go na chwilę spuściłam, żeby po trawie pobiegał. Przystanęłam, bo spotkałam znajomą, co wróciła z sanatorium. No, może dwie minuty potrwało — oglądam się: Pimpusia nie ma. Jak kamień w wodę! Wołam na wszystkie strony — nic, ani śladu. Myślałam, że tu... O Boże! Pewnie mi go ktoś ukradł! Taki piękny pies!... Pani Aniela, zawsze dzielna, zawsze energiczna, zawsze od razu wybierająca najwłaściwszy sposób działania — teraz stoi drżąca, bezradna, a łzy toczą się jedna za drugą po jej różowej twarzy. Kto tylko mógł, pomagał szukać Pimpusia. Było jeszcze widno, zaglądano w każdy kąt, w każdą dziurę, nawoływano — na próżno. Prawdę powiedziała pani Aniela: jak kamień w wodę. — Na co mi święta! Nic mnie nie cieszy — mówiła na drugi dzień do Piotrowskiej struta zmartwieniem pielęgniarka. — Co wejdę do pokoiku — jakby mi ktoś umarł. W oba dni wzięłam płatny dyżur. Nie chcę być w domu! Nie chcę nic szykować. W pracy przynajmniej nie będę mieć zgryzoty w pamięci. — Może się jeszcze Pimpuś znajdzie — pocieszała 232 Piotrowska, sama nie bardzo w to wierząc. — Jak to na człowieka, nie wiadomo, z której strony kłopot spadnie — ciągnęła. — Z tym Michałem też... Podziewa się całymi dniami, nikt nie wie gdzie. Wygląda jak ostatni łobuz, zaplamiony, obszarpany, brudny. A tu choćby ze względu na Czernika — nie można go tak zostawić. W pierwszy dzień na śniadanie zaproszę do nas Agnieszkę — wzięłabym i jego. Ale jak go przydybać? Na noc przyjdzie — świtkiem gdzieś leci... 16 Michał rano w Wielką Niedzielę zaspał. Zbudziła go dopiero stojąca nad łóżkiem Piotrowska. Kilkakrotnie trącała go w ramię: — Michał, Michał, ocknij się! Chrapiesz, aż się rozlega. — Michał otworzył oczy. — Wstawaj, ogarnij się i przychodź do nas na śniadanie. — Nie chcę! — mruknął i obrócił się plecami do Piotrowskiej, która nie spodziewając się niczego lepszego, nie obraziła się. — No, no, nie każ się prosić. Do sąsiadów idziesz. Jakby wujek był, tobyś razem z nim przyszedł. Wujek co roku jest u nas na jajku — odczekała jeszcze chwilę i dorzuciła: — Witek po ciebie przyjdzie. Po jej wyjściu Michał skoczył z łóżka jak wyrzucony sprężyną. Ubrał się prędko, ledwo zgarnął pościel, cały czas obmyślając, jak się niepostrzeżenie wymknąć z domu. Ale na to było już za późno. Po korytarzu kręciła się Agnieszka, dreptał Henio, Piotrowski wychodził na podwórko. Mogli Michała zobaczyć z okien, z balkonu. Co robić? Za nic nie chciał z nimi rozmawiać. Nie chciał, żeby go widziano i wołano za nim. Z usłyszanych przez ścianę rozmów wynikało, że pie- lęgniarka wyszła na cały dzień, a Szafrańców zabierze do siebie jakaś znajoma. Piotrowscy idą w gości do rodziny. Na pewno wezmą ze sobą Agnieszkę. W domu będzie pusto — będzie spokój. Nareszcie!!! Witek puka do drzwi. Nikt nie odpowiada. Naciska klamkę, wchodzi — nikogo. — Uciekł? Agnieszka, Michał uciekł! Już go nie ma! — Nie ma go? Szkoda, że nie zdążyliśmy! — w głosie Agnieszki słychać szczery zawód, kiedy mówi do Witka z wyrzutem: — Widzisz, trzeba było wcześniej przyjść, mówiłam, a ty guzdrałeś się... — Nie guzdrałem się, byłem gotowy, tylko... Nie rozumiem... I, Agnieszka, wiesz — mówi z wahaniem w głosie Witek — źle, że on tak przepada na cały dzień. — Pewnie... Każdy ma dziś święto, smaczne śniadanie, a on co?... — Ale nie tylko to... Może go jakie łobuzy przygadają... — Jakie znowu łobuzy? — Nie wiesz? Mało to w Warszawie takich różnych? Koniki. Żule... — E... to nie dla niego — stwierdza z przekonaniem Agnieszka. — Możesz być spokojny. — Jesteś pewna? — Najzupełniej. On jest rozsądny, praktyczny. Ma przecież zdolności do nauk ścisłych. Ścisły umysł. On by się nie dał nabrać... — Może i racja — zastanawia się głośno Witek. — Często mówi: „Co z tego będę miał?" Więc chyba..; I taki zdolny, że aż mi zazdrość. Zobaczysz, on teraz będzie miał najlepsze wypracowania, złapał dryg. Ale co ty go tak chwalisz? I wczoraj do tatusia, i dziś... — Was to po śmierć posłać! — zrzędzi Piotrowska. — Gdzie Michał? Chodźcie już! 234 — Nie ma go, mamusiu. Uciekł! — Uciekł? Niemożliwe! Widzieliście? — Właśnie, że nie widzieliśmy — wzdycha Agnieszka. — Ja bym go zatrzymała, ale kiedy przyszliśmy, już go nie było. — Szkoda — naprawdę żałuje Piotrowska — ale chodźcie prędzej, bo wszystko naszykowane. Słysząc trzaśniecie drzwi Michał poprawia zdrętwiałą w niewygodnej pozycji rękę. Fajnie, że pod łóżkiem też wysprzątał. Ile tu było kurzu! Zacząłby kichać albo kasłać — znaleźliby od razu. Ale Witek papla! O mały włos nie wygadał sekretu!... Za to Agnieszka! Chuchro takie, nie ma na co spojrzeć, a okazuje się, że rozum ma. O, ma! Przejrzała go na wskroś! Sam o sobie nigdy tyle nie myślał. Gdyby przy tym był, pomyślałby, że podliza... Ale tak... „ścisły umysł" to jaki? Chyba lepszy niż nieścisły. Tak jak ścisłe masło, ścisły materiał, ścisłe drzewo? A sama Agnieszka — trzeba przyznać — zmieniła się. Kiedy tu kilka miesięcy temu przyjechała, wydawała się inna. Zmądrzała. O! zmądrzała!... Michał ostrożnie, po cichu wydostaje się z ukrycia. Teraz już nikt nie zajrzy. Zrzuca pantofle i włazi pod kołdrę do łóżka. Znowu chce mu się spać... Kiedy budzi się po raz drugi, już bez niczyjej pomocy, w całym domu panuje cisza. Ciepło, słońce przypieka przez otwarte okno i Michał, zgrzany, wydostaje się spod nakrycia. Jest godzina druga po południu. Wszyscy na pewno dawno już wyszli, ale na wszelki wypadek Michał podchodzi do okna i ostrożnie przez nie wygląda. Balkon u Szafrańców zamknięty — znak, że ich nie ma. U pielęgniarki okno założone na antabę — to samo. Nawet gołębi nie widać — poleciały nad wodę czy pochowały się gdzie przed słońcem? 235 Nie słychać codziennego warczenia autobusów i bezustannego dudnienia tramwajów przy wjeździe do tunelu — święta... Głód przypomina o sobie. Michał idzie do kuchni, aby postawić na gazie czajnik. W łazience przypadkiem spogląda w lusterko i ze zdziwieniem patrzy na siebie: To on?... Wykąpany, uczesany, zmienił koszulę i poczuł się trochę lepiej: pozbierał się. Siadł do śniadania. Kiszki, jak zawsze, udały się mamie... Sporo przysłała... chyba ojczym nie widział... a może widział? Może godził się na wszystko, byle tylko nie zobaczyć Michała?... Ale mama?... „Zostań na święta z wujkiem"... Z wujkiem!... Ciekawe, czy też jest jeszcze ktoś, co ma takie święta. Sam, jak ostatni kołek w rozkradzionym płocie... Ech, lepiej o tym nie myśleć. Wziąć się w garść i na nic już nie liczyć, tylko na siebie. Mamie, kiedy przyjedzie za dwa tygodnie, też — ani słowa. Owszem, bardzo mu tu było wesoło. Chce zostać u wujka na zawsze, i kropka. I tak pokierować, żeby mamy ani na chwilę nie zostawiać samej; przy nim ani Piotrowska, ani pani Aniela nie będzie opowiadać. I mamie nawet przez myśl nie przyjdzie, że w święta, w takie piękne wielkanocne święta, on tu sam jak pies... W czasie tych gorzkich medytacji spaceruje po całym mieszkaniu. Zagląda do Szafrańców za firankę i widzi na komódce talerzyk z kraszonymi jajkami. U Piotrow-skich stół przykryty białym obrusem, a na środku babka świąteczna, ozdobiona zielonym widłakiem. U nauczycielki nic godnego uwagi — tylko balkon szeroko otwarty, widocznie Agnieszka zapomniała zamknąć... Michał staje blisko drzwi, na balkon nie wyjdzie, mógłby któryś z mieszkańców wracać do domu i spostrzegłby go z daleka. Spacerowiczów mało, chociaż 236 dzień taki piękny — ale to pora, kiedy wszyscy siedzą przy stole. Częstują się, zajadają. — Święta! — mówi z goryczą Michał i aż się cofa przestraszony, bo oto z boku, przewracając mały stołeczek, na którym siedziała, zrywa się nie mniej przerażona Agnieszka. — Ale się zlękłam! — śmieje się już. — Byłam pewna, że w domu nikogo nie ma. — Ja też tak myślałem — tłumaczy speszony Michał. — Zajrzałem tu, bo chciałem na ulicę popatrzeć. — Tak, stąd widać kawał Wybrzeża. Wejdź na balkon, proszę cię. O, Michał, może mi coś doradzisz: popatrz, balustrada taka zardzewiała, obrzydliwa, co robić, żeby ją oczyścić? — Oczyścić? — namyśla się Michał. — Można wytrzeć szmerglowym papierem, ale to dużo roboty. I po co? Przecież niedługo się przeprowadzicie? — Prawda, ale całe lato na pewno tu jeszcze będziemy. Zanim pelargonie wyrosną i chociaż trochę zasłonią, tak to okropnie wygląda. — Pod schodami od podwórza stoi wiadro z tą farbą, co pani Aniela u siebie odnawiała... Można by balkon zamalować i rdza byłaby pokryta. — Świetny pomysł! — ucieszyła się Agnieszka. — Cały balkon pojaśnieje na kremowo. Tylko czy farba już niepotrzebna? Zapytam. — Nietrwała. Kilka deszczów spłucze farbę i po wszystkim. — Zanim spłucze, będzie ładnie. Ale czy ty nie jesteś głodny? Bo mnie pani Piotrowska dała tyle ciasta! O, proszę cię, spróbuj! Agnieszka rozmawia i częstuje w tak naturalny sposób, że Michał nie każe się prosić. Wyszedł na chwilę do siebie i wrócił z pokrajaną kiszką na talerzyku. 237 — Spróbuj — domowa kaszanka. Fajna. A Piotrow-scy cię nie zabrali? — pyta po chwili. — Sama zostałaś? — Nie chciałam iść. Po co? Oni tam w rodzinie, ja między nimi jedna obca. Wolałam tu zostać. Poczytałam sobie, popatrzyłam. Taka ładna pogoda... — I nie... nudzisz się? — Michał pomyślał: „Nie przykro ci", ale powiedziało się inaczej. — Wcale. Ja lubię być sama... Lepiej być samą niż widzieć, że się przeszkadza. — Pewnie — przytaknął Michał, ale zaraz spojrzał na nią podejrzliwie. — Ja... ja mówiłam o sobie — spostrzegła się Agnieszka i aż poczerwieniała z zakłopotania. — Widzisz, tam w Rzeszowie nie krępowano się, żeby mi to często okazywać. — Przecież u rodziny byłaś? — Tak. U rodziny, ale... — Rodziców dawno nie masz? — zaryzykował Michał. — Mamusi nie pamiętam, znam ją tylko z fotografii. Babcia mnie wychowywała. Parę lat temu i ona umarła. Byłam już duża i jakoś dawaliśmy sobie radę. Było zupełnie dobrze... Dopóki tatuś... — Ożenił się? — Nie... nie ożenił się... Agnieszka milczy, Michał nie śmie pytać. Opuszczone, długie rzęsy rzucają cień na przybladłą twarz dziewczynki, która przygryza wargi i mężnie walczy z ogarniającym ją wzruszeniem. Wreszcie niegłośno i powściągliwie zaczyna mówić... Za najlepszą do zwierzeń porę dnia zwykło się uważać szarą godzinę, zmierzch życzliwie zacierający wyraz oczu, drżenie ust, niedyskretny ślad łzy. A oto na balkonie, w pełnym blasku dnia, otoczywszy 238 ramionami kolana i oparłszy na nich podbródek — Agnieszka opowiada przykucniętemu obok Michałowi o trudnych i gorzkich sprawach, zjakimi zdążyło zetknąć ją życie. Zdania są krótkie, urywane. Słowa skąpe. A przecież Michał, ten sam Michał, o którym niedawno mówiło się jeszcze, że nie ma wyobraźni, że posiada twardą skórę — wszystko rozumie, chwyta w lot, uzupełnia sobie każde niedomówienie. — Sama zostałam... odsunęli się... Nienawidziłam. Wszystkich nienawidziłam!... U tych, gdzie byłam... na każdym kroku... Całe szczęście, że mnie ciocia zabrała... Milknie na dłuższą chwilę. Michał oparty plecami o ścianę nie patrzy na dziewczynę, rad jest, że i ona mówiąc spogląda przed siebie... Tak — łatwiej... Po jakimś czasie Agnieszka podejmuje zwierzenia, bo tak chyba to trzeba nazwać, ale teraz mówi spokojniej. Najgorsze jest już Michałowi wiadome. — Powiedziałeś kiedyś: „Za służącą u cioci jesteś". — Twarz Michała zalewa fala krwi. — W pierwszej chwili bardzo mnie zabolało, a potem pomyślałam sobie: „No to co? Niech się nazywa, jak chce. Gdybym nie mogła w jakiś sposób cioci się odwdzięczyć — byłoby mi na pewno gorzej". — Chciałbym zarabiać — wzdycha Michał, coraz lepiej rozumiejąc Agnieszkę. — I ty mówiłaś o tym, pamiętasz? — Tak. Postaram się od nowego roku o korepetycje. Pan Grzybowski już mi obiecał. Ty przecież też w matematyce mógłbyś... — Nie. To nie dla mnie. Trzeba umieć uczyć. Muszę coś innego znaleźć. Może w tym nowym bloku będę lokatorom mleko przynosił albo trzepał, froterował, okna mył? Wszystko mog^ robić. — No widzisz! — ucieszyła się Agnieszka. — Jakieś 239 wyjście musi się znaleźć. Chyba na jesień mieszkania będą gotowe? — Piotrowscy podobno już oglądali i wybierali nawet. Byłaś tam w środku? — Nie. — To chodźmy. Obejrzymy kawalerki. Wujkowi kawalerkę dadzą. — Cioci też. Chodźmy... Na budowę niełatwo się dostać. Stosy cegieł, desek, worków cementu zagradzały przejście. Ale Michał sprawnie w tym wszystkim myszkował prowadząc za sobą Agnieszkę. W pewnej chwili do ich uszu doszedł słaby pisk. — Szczury? — przestraszyła się Agnieszka. — Szczury? Co by tu żarły, cegłę? — wzruszył ramionami i nastawił ucha: — Zaraz! — pisk powtórzył się raz i drugi. — Szczenięta?... — A może to Pimpuś? — zawołała Agnieszka. — Skąd tu Pimpuś? Siedzi pewnie pod łóżkiem pani Anieli i chrapie. — Nie wiesz, że zginął? — zdziwiła się Agnieszka. Nie, dopiero teraz dowiedział się i od razu zaczął nawoływać psa po imieniu, idąc w stronę głosu. Pimpuś to był, w głębokim dole po wapnie, ale jakże zmieniony! Po kilku dniach przymusowego postu zmalał mu wlokący się po ziemi brzuch, utykał na jedną łapę i słabo merdał ogonem, jednak merdał na widok przyjaciół i piszczał bardzo żałośnie. Trudno go było wydostać. Michał przyciągnął deskę, spuścił w dół, ale* Pimpuś pomimo najlepszej woli zsunął się z niej bezsilnie. Dopiero kiedy Michał umocował kilka poprzecznych szczebli na końcu deski, a Pimpuś o te szczeble się oparł, ostrożnie wyciągnęli go z dołu na tej prawdziwej desce ratunku. 240 — O, ma sznurek na szyi. Widzisz? — zauważyła Agnieszka. — Chyba go ktoś ukradł. Przegryzł uwiązanie — oglądał pętlę Michał. — Mądry pies: urwał się i leciał do domu. Musiały mu się nogi obsunąć i wpadł tu, biedaczysko. Pimpuś nie miał siły iść i co kilka kroków kładł się osłabiony, więc Michał wziął go na ręce, przemawiając tak czułymi słowami, o jakie Agnieszka nigdy by go nie posądzała. Nakarmili psa mlekiem z bułką, dostał też kawałek kaszanki. Agnieszka próbowała oczyścić go z wapna. Tak ich zastali Witek i Henio wracający z gościny. — Pimpuś się znalazł! Pimpuchnal — wołali szczerze uradowani. — Gdzie był, co robił? — Wpadł na budowie w dół — zaczęła Agnieszka — ledwo go Michał... — Jeszcze czego! — krzyknął nagle rozzłoszczony Michał. — Nie ja!... I żebyś ani słowa! — Michał, Michał — mitygowała go Agnieszka —jak to... — Tak to, i ucho od śledzia! Rozumiesz? — Nie rozumiem — wzruszyła ramionami. — Najważniejsze, że pani Aniela przestanie się martwić. Tymczasem cieszyli się Piotrowscy i Szafrańcowie, którzy wrócili już do domu. Pimpuś był lubiany, a zgryzotę pielęgniarki widzieli i rozumieli wszyscy. Witek nie odstępował Michała — kolację muszą zjeść razem. Agnieszka poszeptała z panią Piotrowską i nakrywała do jedzenia w swoim pokoju. Piotrowski dopytywał, gdzie Pimpusia znaleziono, i dziwił się wymijającym odpowiedziom Agnieszki. Całą prawdę wysypał Henio: — Pimpka znalazł jeden chłopak, co u nas mieszka. I on go wydostał, ale Agnieszka ma mówić, że to nie on, boby jej nalał, że ojej! — informował ojca szeptem. 241 Kolację młodzież zjadła u Agnisi. Michał tym razem nie wymawiał się. Przyniósł duży kawał kiszki i dwie pomarańcze, dzieląc wszystko sprawiedliwie na cztery części, bo Henio tego dnia zaliczony był również do młodzieży i zaszczyt ten doceniał w zupełności. Pani Aniela oczy miała widocznie, tak jak Agnieszka, na mokrym miejscu: znowu płakała, tym razem z radości. „Po co ona mi to mówiła? Po co? — Michał układa się już do snu, ale ciągle tyle pytań, tyle myśli ciśnie mu się do głowy. — Czy chciała przypomnieć, że zachowałem się wtedy jak... jak..." Brak mu dość ostrego słowa na określenie swego postępku. Jakie to dziwne: Wtedy dotknięty był dosadnym zwrotem Witka. Czyż nie powiedział o Agnieszce prawdy, tylko prawdy? A dziś na samo wspomnienie gorąca fala wstydu oblewa go całego, aż odrzuca z siebie kołdrę. Co się odmieniło?... Odmieniło się! Odmieniło... W kopercie była jeszcze druga kartka do wujka! Mama bardzo dziękowała, że wujek wszystkie wydatki wziął na siebie, że za Michała nie trzeba ani grosza, na nic... Szczęście, że nikt o tym nie wie! Bo chyba nie wie? On sam wyciągnął z koperty za pierwszym razem tylko jedną kartkę, nie zauważył drugiej. A jeżeli? Jeżeli wścibska pani Aniela... Jeżeli powie mu któregoś dnia: „Na łasce u wujka jesteś!..." Michał aż ręce zaciska, aż zęby zwierają mu się mocno, mocno. Agnieszka również nie śpi. Siedzi w progu otwartych na balkon drzwi. Światła stojące na drugim brzegu Wisły tak pięknie odbijają się w wodzie. Błyskają neony, czerwieni się ogromny, zawieszony w powietrzu napis 242 ogrodu zoologicznego i z rzadka huczy biegnący po moście tramwaj. Agnieszka myśli o sobie i o innych. Początkowo, kiedy przyjechała, czuła się w tym mieszkaniu trochę jak w teatrze. Co pokój to inne przedstawienie, inni aktorzy i tyle nowych obserwacji! Ona też podjęła swoją rolę z całą dobrą wolą. Czuła się o wiele starsza od obydwóch chłopców. Co oni wiedzieli o życiu?... Witek wydawał się dziecinny i naiwny! Zadziorny i gruboskórny Michał — śmieszył. To on właśnie „podskakiwał jak wieloryb na agrafce", aby jej zaimponować, aby, broń Boże, nie zachciało się jej nad nim górować. Później, kiedy po trochu, ze słów ciotki, pielęgniarki i Piotrowskiej ułożyła się prawda o sytuacji Michała — Agnieszkę zastanowiły pewne analogie do jej własnych przeżyć. W Wielką Środę była świadkiem zawodu, jaki spotkał chłopca. Rozumiała go. O! Nikt nie mógł zrozumieć Michała lepiej niż ona. Rozumiała również, że Michał oprócz zawodu przeżył i wstyd, i obawę przed współlokatorami: wyśmieją go! Tak się wyrywał do domu, a matka go nie potrzebuje! Jej wstyd był gorszy... Gdyby nie ucieczka do Warszawy, kto wie, co stałoby się z nią do tej pory... Dlatego rozumie Michała. Dlatego chcąc mu pomóc opowiedziała o sobie. 17 Drugiego dnia świąt sprawiła najpierw dyngusa pogoda. Wczesnym rankiem przeszła nad miastem burza, po której mocniej zazieleniły się trawniki i krzewy. Widać było po prostu, że lada moment otworzą się wszystkie pączki. 244 Pan Szafraniec podśpiewywał kujawiaka: udało mu się oblać panią Anielę. Chłopcy Piotrowskich, pokropieni jeszcze w łóżkach przez ojca, wzięli odwet na nie spodziewającej się niczego Agnieszce. Teraz cała trójka czyhała za drzwiami na wyjście Michała. Ale Michał zamknął się u siebie i ani myślał wychylić nosa pod dodatkowy prysznic. Upilnował chwilę, kiedy młoda generacja wyszła na schody, a gdy usłyszał nawołującego z podwórka Henia — już był pewny: teraz można przemknąć bezpiecznie do kuchni! Ale był to przygotowany manewr: Witek i Agnieszka chlusnęli na niego wodą, zanim zdążył uciec. W korytarzyku pani Aniela dołożyła od siebie i śmiała się do rozpuku z miny Michała, który z tej strony nie oczekiwał wcale napaści. Do południa wesoło było i głośno, tak przy oblewaniu, jak i zacieraniu śladów dyngusu. Jedna tylko pani Piotrowska wyglądała na niezadowoloną i chmurną od samego rana. Aż pani Aniela, zauważywszy jej skrzywioną minę, zapytała z niepokojem: — Czy pani coś nie zaszkodziło w tej gościnie? — Jakby pani zgadła! Żałuję w ogóle, że tam byliśmy. Całą noc wątroba mi dokuczała. O, tu — pokazywała — tu przecież jest wątroba, prawda? — Ale jak to mogło się stać? Zawsze pani mówi, że siostra świetnie wszystko potrafi przyrządzić, taka gospodyni! — Prawda, gospodyni, co ma pełno w skrzyni! Czego tam nie było: indor i szynka, schab. A tort czekoladowy jak z cukierni!... — Fiu! Fiu! Przyjęcie niczym na weselu! — Ładne wesele — machnęła ręką Piotrowska. — Nic mi nie smakowało. Strułam się po prostu, chociaż. 245 owszem, wszystko było przyrządzone doskonale. Ale żeby pani słyszała te narzekania! Te lamenty!... — Stało się tam co? — Nic się nie stało. Oni już tacy są. Mąż nawet nie bardzo miał ochotę na te odwiedziny i mówił: „Zobaczysz, że będą stękać". Ale jedyna siostra i żeby się w takie święta nie odwiedzić? Zapraszali nas naprawdę szczerze. No i ciekawa byłam, jak tam u nich, bo mieszkanie dostali. — Nowe? Z kwaterunku? — interesowała się pani Aniela. — Spółdzielcze. Szwagier specjalista przecież, na budowie bardzo dobrze zarabia. I premie dostaje, i nadgodziny. — Mieszkanie ładne? — Piękne! Dwa pokoje, duża kuchnia i balkon śliczny. Wprost na park. Ach, żebyśmy takie dostali, cieszyłabym się nie wiem jak!... A szwagier cały czas kwaśny jak ocet. Że im tak ciężko! — Ciężko? A takie święta bogate? — I ja nie wytrzymałam: „Na stole nie widać, że wam tak ciężko" — powiedziałam. A siostra jak nie zacznie, że niczego dostać nie można, że się w kolejkach wystała, że taka drożyzna! Mówię pani, wszystko mi w gardle stawało. — Oj, ludzie, głupi ludzie, nie umieją się cieszyć tym, co mają — kiwała głową pielęgniarka. — Dzieci ma zdrowe, mąż robotny, wszystko co do grosza jej odda... — I ty masz dzieci zdrowe, i ja ci co do grosza wszystko oddaję — wtrącił z humorem Piotrowski. — A mieszkanie dostaniemy już niedługo. Nie masz czego Andrzejczakom zazdrościć. — Gdzie nam do nich! Wcale się nawet nie porównuję! I meble nowe, i telewizor, i lodówka — wyliczała 246 Piotrowska, nie mogąc widocznie zapomnieć o wizycie u zamożnej siostry. — ...i hulajnoga na gumach — dodał Henio z przejęciem. — A my, synu, zamiast hulajnogi mamie pralkę sprawimy! Będziesz wyżymaczkę kręcić? — Co tam o pralce marzyć... — zaczęła Piotrowska, ale mąż nie dał jej dokończyć. — Możesz nie marzyć, bo już tak, jakby w twojej nowej kuchni stała. — Jak to? Skąd niby?... — A widzisz! Chociaż nie na budowie pracuję, też mi premia spadnie od czasu do czasu. Ta — za piętnastole-cie pracy. Na 1 Maja dostanę. Pralkę już zamówiłem. — Naprawdę? — ucieszyła się Piotrowska i aż po-różowiała z radości. Zaraz jednak oświadczyła: — Ale lodówkę też muszę mieć! Bez lodówki to w ogóle... niech pani Aniela powie, czy to jest życie?... — Słyszy pani? — śmiał się już razem z panią Anielą Piotrowski. — A jak będzie lodówka, a jeszcze w niej pieczona kura, to dopiero zaczniesz stękać? — Nie — zaprotestowała energicznie Piotrowska — nie będę. Bo i teraz nie stękam, chociaż mogłabym, oj, mogła!... Pani Aniela dobrze wie, jak nam nieraz ciężko związać koniec z końcem!... Ale od narzekania nic mi nie przybędzie. — Chyba kamień żółciowy — wtrąciła pielęgniarka. — Tfu, tfu! Na psa urok! Aby tylko zdrowie było, to jakoś się z tej biedy wygrzebiemy... Po południu cała trójka za zgodą Piotrowskich wybrała się do kina. „Biały kanion" zrobił na nich silne wrażenie, a chociaż każde odbierało film po swojemu, zgodzili się jednogłośnie, że był „w dechę". Michał wyraził nawet chęć obejrzenia go po raz drugi. 247 U Piotrowskich byli goście. Witek, zadowolony, wymknął się do Michała. Zajrzała zaraz do nich Agnieszka i wywołała na swój balkon. Wieczór był cichy, ciepły. Po rannej ulewie mocniej zapachniało wiosną. Agnieszka siedzi w ulubionej pozycji: w kucki z brodą opartą na kolanach. Patrząc na granatową, jaśniejszą trochę od praskiego brzegu smugę rzeki myśli jeszcze ciągle o bohaterach filmu. Bardzo się jej podobała ta druga dziewczyna: skromna, nie taka śliczna, nie taka efektowna, ale... Michałowi przed oczami przesuwają się wyjątkowo piękne zwierzęta. I ten piekielnik, którego niełatwo było okiełzać, inne konie, czy to pod wierzch, czy w zaprzęgu... A stada krów takich dorodnych, od razu się widziało, że rasowych! Jeden Witek wyzwolił się widać najprędzej z magii filmu, gdyż myśli jego zabłądziły najniespodziewaniej w stronę szkoły. — A o tych „zielonych rękawiczkach", o tym wypracowaniu to mi nic a nic do głowy nie przychodzi. — Zielone... — westchnęła Agnieszka — to musi być coś z nadzieją. — Dlaczego? — nie rozumiał Michał. — No, bo zielony jest kolorem nadziei. Pewnie dlatego, że na wiosnę, kiedy najbardziej, najładniej zielono — wszystko jest jakieś... obiecujące. I każdy spodziewa się czegoś miłego, dobrego, co go może w ciągu lata spotkać. — Nadzieja, owszem, to jest ważna rzecz — stwierdza Michał. — Wujek nieraz mówił, że gdyby nie nadzieja na to nowe mieszkanie, toby ani książeczki PKO nie założył, ani w ogóle... — Każdy człowiek nosi w sobie jakąś nadzieję — mówi powoli Agnieszka, wracając myślą do filmu. — 248 Wiecie, mnie bardzo żal tego kowboja, co na farmie pracował tyle lat, tak się starał, na pewno myślał, że ta piękna dziewczyna będzie jego żoną... — Ale go nie chciała — stwierdza Michał. — Dopiero potem, kiedy ten Gregory Peck od niej odszedł, to chyba już się z tym brzydszym pogodziła? Co? Przecież on też był odważny, nie? — A jak ten Peck tego szatana dosiadł! — przypominał Witek. — Tylko głupi był, że nikomu nie kazał mówić — dziwił się Michał. — Ja nie wytrzymałbym! Wsiadłbym na tego diabła i przejechałbym pod balkonem. Ta cała narzeczona zaraz by inaczej o nim pomyślała. A on — nic. I kiedy tamtemu nalał, też na pewno nikt się nie dowiedział. No to po co? — A może... a może dla niego było ważne, co on sam 0 sobie myśli? — zastanawia się niegłośno Agnieszka. — To takie ważne? — rzuca Michał. Długą, długą chwilę na balkonie panuje cisza. Każdy po swojemu szuka odpowiedzi na to pytanie. Później rozmowa toczy się o różnych, innych, nie związanych z „Białym kanionem" sprawach. I tylko w momencie, kiedy opuszczają balkon, Michał bez żadnego związku z poruszanym tematem mówi: — Nadzieja! Nadzieja! Myślał, miał nadzieję, cieszył się, a tu nagle rryms! Dostał w łeb, aż mu się wszystkie gwiazdy pokazały. Ucho od śledzia z całą nadzieją! 1 kropka. Agnieszka szybko zwraca twarz w jego stronę, a on również szybko dorzuca: — Ja, rozumiesz, mówię o filmie. O tym kowboju, co miał nadzieję. I co mu z tego przyszło? Zero, zero, nul! Chyba się zgodzisz, co? Nie odpowiedziała, tylko patrząc mu prosto w oczy zaprzeczyła ruchem głowy. 249 Agnieszkę ponosił koń, kubek w kubek podobny do tego szatana z filmu. Ledwo się trzymała na jego grzbiecie! Michał domyślał się przerażenia dziewczyny, chociaż twarzy jej nie było widać. Obaj z Witkiem pędzili za nią, ale ich konie nie mogły się równać z koniem Agnieszki. Prędzej, prędzej! Jeżeli nie dogonią, jeżeli nie powstrzymają rozhukanego rumaka, ten zrzuci Agnieszkę na kamienie, na skały, po jakich dzwonią podkowy trzech koni. Śmierć wtedy niechybna. — Trzymaj się! Trzymaj się grzywy! — woła ile sił Michał, ale czuje, że wrogie moce wdały się w całą sprawę, bo nagle jakiś ciężar pada mu na ramiona i ściąga z siodła. — Trzymaj się! —chrypi resztą głosu i... otwiera oczy. — Michaś! Obudź się już wreszcie! — mówi pochylona nad jego łóżkiem matka. — Śniło ci się? Aż za ramiona cię targałam — nie mogłeś się ocknąć. Synu! A Michałowi teraz dopiero wydaje się, że śni. Skąd tu mama? Jakim sposobem weszła do pokoju? Jest jeszcze tak rano. W całym mieszkaniu cisza, a na wujko-wym zegarku, który przewiesił nad swoje łóżko, widać piątą godzinę. — Kto mamie otworzył? — pyta mrugając powiekami. — Spicie jak zabici — matka zdejmuje płaszcz i buciki, które widocznie są niewygodne, bo z wyrazem ulgi na twarzy wsuwa stopy w wyciągnięte spod wujkowego łóżka kapcie. — Stukałam i stukałam. Aż mi jakaś dziewczynka z pokoju nauczycielki otworzyła. A wujek gdzie? Nie wrócił na noc? — Nie — odpowiada krótko Michał. Niech się mama trochę pomartwi. — Boże, Boże! Pewnie z kolegami świętuje? A obie- 250 cywał, że już nie będzie! I masz! Co ta wódka z ludzi nie robi! —narzeka mama półgłosem, oglądając się co chwila na drzwi od Szafrańców i na te od korytarza. — Wcale nie wódka. Czego mama od wujka chce? — Nie wódka? No to gdzie jest? Do roboty jeszcze za wcześnie. I powiedziałeś przecież, że na noc nie wrócił. — Nie wrócił, bo na wycieczkę pojechał. Do Czechosłowacji. — Do Czecho... Czechosłowacji? — mamy zdziwienie pomieszane z przestrachem nie dało się z niczym porównać i sprawiło Michałowi dużą satysfakcję. — Kiedy? — W Wielką Środę — powiedział obojętnym, specjalnie obojętnym głosem i nawet oczy przymknął, jakby chciał spać dalej. Na chwilę zapadło milczenie. Mama była widocznie zaskoczona, ale zaraz zaczęła szybko, chociaż ciągle półgłosem, opowiadać: — Chciałam przyjechać przed świętami. Coś mnie ciągnęło: jedź i jedź! Ale sam wiesz: roboty w domu wyżej czubka głowy, chociaż nie mogę powiedzieć, on pomaga mi teraz we wszystkim. Bo wiesz, po tym wypadku... — Po jakim wypadku? — przerywa Michał. — No po tym, jak pod tramwaj wpadł. Prawie zaraz po twoim wyjeździe. Nie mówił ci wujek? Pisałam w liście — ano, chyba nie chciał cię martwić. Oj, jak mi było ciężko! Wszystko się na mnie zwaliło. Przez parę miesięcy wcale nie pracował. Teraz jest pomocnikiem dozorcy, w blokach, niedaleko. Dobrzy ludzie pomogli. I jakoś się odmienił: nie pije. W domu, w podwórzu, w ogrodzie wszystko robi — jak nie ten sam. 251 Michał kręcił się, aż łóżko jęknęło. — A króle? — warknął. — Co tam króle wspominać — machnęła ręką matka — czego mróz nie wymroził, zjedliśmy. Obie małe to się zrobiły przezroczyste. Ja sama na cztery brzuchy, bo i zasiłku żadnego nie dostawał: akurat parę dni przed tym wypadkiem zwolnili go z roboty za pijaństwo... Oj, ciężka ta zima była dla mnie, ciężka. Jedyna pociecha, że ty tu u wujka... — Na łasce — wtrącił. — Na jakiej tam łasce? Rodzony mój brat, jedyny brat. Było już tak, że ja jemu pomogłam, teraz — on mnie. Zaraz wtedy odpisał, żeby już się o ciebie nie martwić, że wszystko bierze na siebie. I trochę grosza kilka razy przysłał. Dobry brat... Teraz nam lżej, o lżej... Mówiła: „lżej", a westchnęła ciężko, głęboko. Michał to zauważył. — ...Ale na święta nie chciał, żebyś przyjeżdżał. Co się naprosiłam, natłumaczyłam i obie małe też, aż płakały. A on: Nie! i nie!... „Albo on, albo ja!" — to była cała odpowiedź. — Albo on, albo ja! — powtórzył mściwie Michał myśląc o pustych, a może nawet całkiem rozwalonych króliczych klatkach i „gospodarowaniu" ojczyma. — Ano, widzisz sam. Spokojne te święta nie byłyby. Groził, że pójdzie na wódkę. Może by i poszedł, gdybyście się pożarli. A bez tego nie obeszłoby się. Po wypadku, co ci mówiłam, kuleje. Nogę mu przetrąciło. Wstydzi się. Nie wspomniał słowem, ale ja wiem: bal się twojego jęzora. Przecież nie wytrzymałbyś, piekło byłoby — nie święta. Poszedłby pić i stracił znowu pracę. Na kim by się skrupiło? Nie jesteś dziecko... Rozumiesz... — Rozumiem, rozumiem — powtórzył Michał z prze- 252 kąsem, nawet nie starając się niczego zrozumieć. — No to miała mama spokojne święta, i kropka. — Nie takie bardzo spokojne — westchnęła — ciągle o tobie myślałam. I śniło mi się co noc paskudnie... Gdybym była spokojna, tobym tu nie leciała jak głupia w nocy, bez spania, żeby cię zobaczyć. Przecież ja dziś na wieczorną zmianę do fabryki muszę zdążyć. — Niepotrzebnie mama przyjeżdżała — mówi z całym okrucieństwem Michał. — Po co? Dopiero teraz spostrzegła, dopiero teraz do jej świadomości doszło, jak z nią rozmawia: słowa i ton tych słów. — Michał, co ty?... Myślałam, żeś ze snu taki dziwny, ale przecież już się na dobre ocknąłeś? Co tobie? Czyś ty zdrowy, synu? — i znów zaniepokojona wyciągnęła rękę do jego czoła. — Zdrowy — burknął, odpychając rękę matki. — A na święta to jak? Zaprosili cię chyba Piotrow-scy?... No bo tak bez wujka... sam? — No to co?... Miałem się pchać? W takie święto każdy lubi bez obcych — mówi ze znaczącym naciskiem. Matka myśli o czym innym. — Ale cię chyba poczęstowali jajkiem? Ciastem? Wujek u nich zawsze... — No to co, że wujek? — Michał aż unosi się na łóżku. — Mama by ze mnie chciała dziada zrobić? A ja nie chcę niczyjej łaski! Nie potrzebuję nic! Nikogo! Nikogo! Rozumie mama? Po tym wybuchu Michał przekręca się na bok i zakrywa ramieniem twarz, nie mogąc znieść widoku pobladłej, przestraszonej twarzy matki. Kilka miesięcy jej nie widział, a jak się zmieniła. Schudła, zszarzała, pochyliła się. Co ona teraz zrobi? Zezwie go? Zabierze się i pójdzie? Na tę ostatnią myśl serce kurczy mu się boleśnie. 253 Nie, niech już lepiej gniewa się i wymyśla. Niech tylko jeszcze choć trochę zostanie!... Słychać szelest. Michał odchyla łokieć, gotów wyskoczyć z łóżka i zagrodzić drogę do drzwi. Ale ona podchodzi do okna i ciężko siada na stołku. Kładzie na parapecie ramiona, opiera na nich głowę. Musi być bardzo zmęczona. Nie spała tej nocy wcale. W święta również nie znalazła chwili, aby odpocząć. Michał dobrze zna wypełnione po brzegi wszelką domową robotą „świąteczne dni" matki! Następna noc — w fabryce. Dwie noce bez snu, dwie niewygodne, męczące jazdy tylko po to, żeby zobaczyć czy mu się co nie stało, żeby spędzić z nim parę godzin. „Synu! Synku!" — dobiega skądś echo matczynych słów usłyszanych po przebudzeniu. A może to ona sama powtarza je znowu? Nie. Michał na próżno wytęża słuch. Z podwórza dobiega tylko gruchanie gołębi. Może zasnęła? Ostrożnie, cichutko wstaje i podchodzi do okna. Bierze mamę na ręce (jaka lekka, chyba jeszcze zeszczuplała) i układa wygodnie na wujkowym łóżku. Niech odpocznie. Do pociągu jest jeszcze kilka godzin. Narzuca koc. Ranek jest chłodny, niech się mama rozgrzeje. Otula ją troskliwie i delikatnie, jak tylko umie. I nagle szczupłe ramię owija mu szyję, a gorąca spłakana twarz przywiera do jego policzka... Kiedy po paru godzinach pani Jadzia otwiera oczy, widzi syna krzątającego się koło stołu. Nakrył do śniadania, ładnie poukładał na talerzykach wszystko, co miał w domu i co przywiozła ona. Skąd wziął obrus? U brata nie widziała nigdy żadnego obrusa! Zagadka wyjaśnia się, kiedy w ostrożnie uchylonych drzwiach staje ta sama dziewczynka, która ją rano wpuściła. Podaje Michałowi cukierniczkę. 254 — Michał — szepce — przyniosę prymulkę, postaw na środku. — Po co? Przecież to nie do jedzenia. — Ale ładniej. — Dawaj tę prymulę! Michał spostrzega otwarte oczy matki. — Mama, trzeba już wstawać, śniadanie gotowe. „Czy to ten sam Michał? Ten sam, a jakiś inny. Zmężniał. Spoważniał. Co w nim zmienionego? Co?..." I matka przez cały czas posiłku i potem w drodze na dworzec, a nawet przy oknie w pociągu, który za chwilę odjedzie, przygląda się synowi uważnie, jakby szukając w jego wyglądzie odpowiedzi na swój niepokój. I po raz nie wiadomo który pyta: — Powiedz prawdę: jak ci tu u wujka? — O rany! — niecierpliwi się Michał. — Jak ma być? W porządku, i kropka. — Taki się z ciebie warszawiak zrobił — stwierdza matka obrzucając go krytycznym spojrzeniem. — A bo co? Czyja mam być gorszy? To łódzkie ubranie już wyszło z mody. Adiu — fruziu! A to mi lepiej pasuje, nie? Myślałem, że mama forsę przysyła... Ale ja wujkowi spłacę — niech się mama nie boi... Spokojna głowa!... Mama coś mówi, chociaż pociąg już rusza. Michał biegnie koło okna i przypomina: — Niech mama pamięta: te dwieście złotych to tylko dla mamy! Tylko! Bo jakby mama na co innego, to... Mama już chyba nie słyszy dokładnie co — ale z nagłego błysku zawziętości w oczach chłopca, z ruchu mocno zaciśniętych pięści widzi — to jest ten sam co zawsze Michał: gwałtowny, kanciasty, twardy, ale jak dawniej pilnujący, aby jej kto inny nie skrzywdził, aby ona sama, pamiętając o innych, nie zapomniała o sobie. 255 18 Agnieszka pokazywała sąsiadom urządzony, wysprzątany czyściutko i pomalowany balkon. — Wygląda porządnie, chociaż farba długo się nie utrzyma, ale już chyba do przeprowadzki niedaleko — mówiła pani Aniela. — Bratki ładnie dobrane — chwalił Szafraniec. — Jak się rozrosną — w każdej doniczce będziesz miała kawałek ogródka. — W doniczce! Dużo w tej doniczce urośnie! — powątpiewała pani Leontyna. — Przed wojną miełiśmy tu skrzynki. Ogrodnik ziemię zmieniał. Balkon wyglądał jak jeden wielki bukiet. Kto przechodził — zazdrościł. Pamiętasz, Franiu, jak lubiłeś tu w gorące dni w cieniu posiedzieć. A teraz... — Teraz panu Franciszkowi w słońcu, na balkonie od podwórka, o wiele zdrowiej — przerwała szybko pani Aniela. — Ale ileś ty, dziewczyno, ziemi tu nadźwi-gała!... — Michał mi pomógł! — Michał? — dziwi się pani Szafrańcowa. — Chyba nie za darmo? — Za darmo, proszę pani. — Jak go tu wszyscy znamy, zawsze słyszeliśmy, że tylko głupi robi darmo — dorzuca pielęgniarka. — On tylko tak mówi — broni kolegi Agnieszka. — A naprawdę jest zupełnie inny!... — Teraz jakby trochę spoważniał — zauważyła Pio-trowska. — Ale ciebie, Agnisiu, trzeba pochwalić: czysto tu i porządnie w każdym kącie. Mam na to oko. Na uliczce, prowadzącej do bramy, ukazał się listonosz i zamachał kopertą. — List dla pani Szafrańcowej! Oboje Szafrańcowie pośpieszyli do przedpokoju. 256 I Piotrowska wyszła. Na balkonie została tylko pielęgniarka z Agnieszką. — Niech pani usiądzie u mnie na chwilę — zaprasza Agnieszka. — Ale tylko na chwilę — zastrzegła się pani Aniela, sadowiąc się zręcznie, pomimo swojej tuszy, na podsuniętym stołeczku. — Zawsze sobie w ten wolny dzień Bóg wie co obiecuję zrobić, a nigdy czasu nie starczy. Nie wiesz, dlaczego Michałowa matka tak raz-dwa zabrała się z powrotem? — Spieszyła się. Musiała zdążyć na wieczorną zmianę do fabryki. — Że też jej się chciało jak po ogień wpadać? Ano... matka. Michał opowiadał co? — Niewiele. W ogóle od czasu tego listu i tej paczki — jakoś przycichł. — Piotrowska widziała, że mu pomagałaś naszyko-wać śniadanie dla matki. — Troszeczkę. Chciał, żeby wszystko było gotowe, jak się matka obudzi. — Podoba mi się, że o matkę dba. I rzeczywiście trochę przycichł. Nawet Piotrowska zauważyła, ale niedługo tego będzie. Zobaczysz. — Mnie się zdaje, że on się zmienił. — Moja kochana, każdy by sobie tego życzył. Niechby tu trochę spokojniej było. Może bym mu nawet darowała, że Pimpusia nie cierpi, chociaż psina nikomu w drodze nie stoi. — Michał? Nie cierpi Pimpusia? — A co, nie powiedział, że taki pies tylko na sadło? I w tej ostatniej przygodzie na pewno ręce maczał, bo się na mnie zezłościł. Sumienia trzeba nie mieć, żeby się znęcać nad bezbronnym stworzeniem! Ani krzty sumienia!... — Nie, nie! — oponowała Agnieszka. —Przecież sam 257 go znalazł i na rękach do domu przyniósł. Zabronił o tym mówić, ale... żeby pani widziała, jak go głaskał, jak go żałował, że tak schudł... — Oj, schudł! Zupełnie do siebie niepodobny mój biedny Pimpuś!... — rozczuliła się pani Aniela. — A wczoraj widziałam, jak Michał mu skórki od kiełbasy wsuwał pod próg i tak do niego przemawiał, ale jak mnie zobaczył, zaraz go wymiotło — ciągnęła Agnieszka. — Naprawdę? — dziwi się pielęgniarka. — Naprawdę? — powtarza i zamyśla się głęboko. — Ano, może i nie jest taki najgorszy... Witek i Michał jadą autobusem na Mokotów. Michał projektował odbycie tej wycieczki na drugi koniec Warszawy we trójkę. Niestety, Agnieszka wymówiła się. Obiecała po południu wpaść do koleżanki. Będą tam na nią czekać — nie może zrobić zawodu. Michałowi żaden zręczny wykręt nie przyszedł do głowy, a powiedzieć wprost, że wolałby odłożyć wycieczkę na inny dzień, kiedy i Agnieszka będzie mogła im towarzyszyć — wstydził się. Trafili na jedną ze spokojnych zielonych ulic Mokotowa, gdzie po obu stronach leżały mniejsze lub większe ogródki, a za siatkowymi ogrodzeniami i kwiatowymi grządkami stały niewysokie domy lub pojedyncze wille. — Ładnie tu — oglądał się Witek. — Ale dokąd idziemy? — Zobaczysz. Przystanęli obok gęsto zarośniętej żywopłotem siatki. Michał musiał tu kiedyś być, bo zaraz odnalazł miejsce, gdzie przez rzadsze gałęzie widać było mały, starannie utrzymany ogródek. — Widzisz drzewo na wprost? To — wierzba. Nazywa się płacząca, bo ma takie zwisające gałęzie. Ta tutaj chy- 258 ba specjalnie była pielęgnowana, w całą altanę się rozłożyła. Widzisz ławeczki pod nią? O, i fotelik stoi, pewno z mieszkania wyniesiony, jeszcze go tu nie widziałem. — Bywasz tutaj? — zapytał Witek i dodał z kpiną: — Znowu jakaś ciocia? — Jakbyś zgadł, tylko nie ciocia, a wujek, i nie mój, tylko Zbyszka, i nie tu, tylko tam, na samym końcu ulicy. Przechodziliśmy tędy i Zbyszek pokazywał, bo tu naprawdę jest na co popatrzeć. O tam, tam na lewo, przed samym domem, widzisz? — stawek zrobiony. Takie kwiaty w nim rosną jak na prawdziwym stawie, widzisz? Witek wyciągnął szyję i oglądał ukazywane przez przyjaciela rośliny. — Teraz chodź koło furtki. Tam najlepiej widać. Domek jak pudełko zapałek. Przeszedłbyś i nie zauważył. A pod drzwiami zawsze pies siedzi. O, jest, widzisz? Musi być chyba stary. Wcale się nie rusza. Zbyszek wołał i drażnił, a pies nic, ani nie szczeknął. Dziwny pies, nie? Do niedźwiedzia podobny. Ale zaraz... tu koło drzwi rósł jałowiec... O! spalony!... Widziałem, że miał parę uschniętych gałęzi, ale po co go było palić? Taki był rozrośnięty! Głupi pomysł! Głupi pomysł!... — Racja — odezwał się nagle głos za plecami chłopców — ale kto na ten pomysł wpadł? Obaj odwrócili się i zobaczyli milicjanta w mundurze z paskiem pod brodą — na służbie. Witek przestraszył się: może nie wolno do ogródka zaglądać? Chociaż nic złego nie zrobili. Michał zapytał: — Pan do nas mówi? — Do was, do was. Pytam, czy nie wiecie, kto wpadł na pomysł spalenia tego krzaka. — A skąd my możemy wiedzieć — wzruszył ramionami Michał. — Niech pan zapyta lokatorów — głową wskazał domek — my tu nie mieszkamy. 259 — A gdzie? — Daleko! — odpowiedział niedbale Michał, co widocznie rozgniewało milicjanta, gdyż powtórzył ostrzej: — Gdzie mieszkacie, pytam wyraźnie! „Co ten Michał zgłupiał? Z milicjantem chce się kłócić" — pomyślał szybko Witek i postanowił ratować sytuację: — Na Powiślu, proszę pana, ulica Boleść 24. — Obaj w jednym domu? — Tak. Nawet w jednym mieszkaniu. W naszym domu w ogóle jest tylko jedno. Ja z rodzicami, a on ze swoim wujkiem mieszka. — A co tu robicie? — Nie wolno po tej ulicy chodzić? — stawiał się Michał. — Tablicy z ostrzeżeniem nie widziałem. — Michał, uspokój się — mitygował przyjaciela Witek. — Przyszliśmy, proszę pana, zobaczyć psa i ogródek. Bo kolega już tu był i widział tę altankę pod wierzbą i tego psa... — W Wielką Sobotę byliście tu? — Nie — powiedział kategorycznie Michał. — Na pewno? — powtórzył milicjant i nacisnął guzik przy furtce. Drzwi domu otworzyły się. Stanęła w nich staruszka z głową ciasno owiązaną chustką i podeszła do furtki. Michał zobaczywszy ją skrzywił się i rzucił prędkie spojrzenie w ulicę. Milicjant miał szybszy refleks. Jedną rękę położył mocno na ramieniu Witka, drugą przytrzymywał Michała. — Spokojnie, obywatele. Bez głupstw. Zaraz się sprawa wyjaśni. Proszę pani, poznaje pani tych chłopców? Staruszka odchyliła lepiej chustkę z czoła i uważnie przyglądała się Michałowi i Witkowi. — Bo ja wiem... — mówiła powoli i trochę sepleniąc przez brakujące zęby. — Tego mniejszego chyba nie wi- 260 działam. Tu byli sami tacy jakby starsi. Jak ten drugi. Tak mi się wydaje, że go widziałam, przez firankę. Parę razy psa drażnili, piaskiem w niego rzucali. Pies mądry, nawet nie zaszczekał, tylko podniósł się i poszedł na drugą stronę domu, a ja, proszę pana, drzwi otworzyłam i zawstydziłam ich, że to nieładnie tak robić. Ale, proszę pana, oni się bardzo brzydko zachowywali. Nie przeprosili nawet. A jeden z nich, taki duży, jak ten, gwizdnął na palcach. Może to ten — może nie — pewna nie jestem. Wzrok mam słaby — westchnęła — już nie taki jak za młodych lat. — To nie ja gwizdałem — zaprotestował Michał. — A kto? — podchwycił milicjant. — Skąd mogę wiedzieć? A ta pani, żeby nawet miała i najlepsze oczy, toby mnie tu nie zobaczyła. Ucho od śledzia! Mnie tu w sobotę nie było i kropka. Niech pan mnie puści — starał się wywinąć spod ręki milicjanta, ale uchwyt był żelazny. — W sobotę właśnie podpalili i uciekli — westchnęła znowu staruszka. — Nic nie słyszałam, aż ktoś z ulicy zaczął dzwonić. Otwieram, a tu cały jałowiec jak pochodnia goreje!... Matko Boska! Myślałam, że trupem padnę. Ludzie pomogli, po straż zadzwonili. Przecież dom mógł się spalić!... Chłopcy już się domyślili prawdy. Witek spocił się ze strachu. Michałowi też cierpła skóra, ale bronił się: — Jak uciekli, to skąd pani wie, że to ci sami, co psa drażnili? — Wiem, wiem — kiwała głową staruszka — był taki, co widział, jak psa drażnili, jak zapałki rzucali do ogródka. Taki mały chłopiec, co tu w pobliżu mieszka. — Dziękuję pani — przerwał staruszce milicjant i zagadał szybko do chłopców, puszczając jednocześnie ich ramiona: — Więc w sobotę was tu nie było? 261 — Nie. — I nic o tym podpaleniu nie wiecie? — Nic. — A nie domyślacie się, komu to mógł taki pomysł wpaść do głowy? — Nie! — szybko, zbyt szybko rzucił Michał, za to Witek powiedział z wahaniem: — Michał, a może Zby... — Jaki „Zby", co za „Zby" — parsknął Michał. — Byłeś przy tym? Widziałeś? Z byka spadłeś!... — Ja... ja tylko... — jąkał się przestraszony wściekłością przyjaciela Witek. — Ja chciałem powiedzieć, że może on coś wie, może akurat szedł... — Skąd, baranio głowo! Skąd! — pieniłsię Michał, aż go milicjant uspokoił. — No, no, tylko bez wyzwisk. A Zbyszek to kto? Kolega? — pytania były zwrócone do Witka. — Kolega — bąknął Witek, nie patrząc w stronę Michała. — Dobra. Możecie iść do domu. Sprawa się wyjaśni. Jak będzie potrzeba, to was jeszcze zapytamy. Chłopcy odeszli nie śpiesząc się. Witkowi nogi wydawały się z ołowiu. Michał czuł na plecach oczy milicjanta. Obrócił się. Rzeczywiście milicjant oparty ręką o siatkę rozmawiał jeszcze ze staruszką, ale patrzył za nimi. Czekali na autobus dość długo. Michał złościł się. — Osioł jesteś! Jak bozie-kozie, nie widziałem jeszcze takiego osła! Milicjantowi będzie śpiewać wszystko jak z nut! — Coś taki ważny? — bronił się Witek. — Dlaczego Miałem nie mówić? Pytał się, to mówiłem. Stało się co?... — Stało się! Jakbyś wiedział, że się stało! Teraz po nitce do kłębka trafią. 262 — Do jakiego kłębka?! Najwyżej przyjdą do szkoły. — Na szczęście nie zdążyłeś powiedzieć do jakiej. — Po co? Milicjant przecież widział moją tarczę. — Jeszcze i to! O raju! Że też ty musisz z tarczą latać. Mądre chłopaki tarcze zdejmują po szkole. Ani Zbyszek, ani Marek nigdy... — Ja tam cudzych ogrodów nie podpalam, więc mogę i z tarczą chodzić — nabierał odwagi Witek. — Nie mówiłem ci, żebyś się z daleka od tej paczki trzymał? — Skąd wiesz, że to oni? Pewności żadnej nie ma — oponował Michał, ale już bez przekonania. — Przysiągłbyś, że to nie oni? — nastawał Witek. — Już się naszykowałem! Za nikogo bym nie przysięgał, wiesz? I jeszcze ci powiem: nawet żeby to oni na głowę upadli —donosić na nikogo nie będę, i kropka. — Tak? Człowieka na twoich oczach obrabują albo zamordują, a ty nic? Nie widziałeś, nie słyszałeś — tak? — unosił się Witek. — Niech bandyci uciekną i w drugim miejscu zrobią to samo? Pomożesz im jeszcze. — O! O! Już cię pognało. A ja ci mówię: to nie oni. Owszem, namawiali mnie, żebym się z nimi spotkał, ale mowa była o piątku, nie sobocie. Marek miał przynieść kalichlorku do strzelania. — To gdzie byłeś w sobotę? — Coś ty? W milicjanta się bawisz? Gdzie byłem, to byłem, moja rzecz — obruszył się Michał. Witek zamilkł nie chcąc wracać do przykrych dla przyjaciela wydarzeń, dodał tylko: — Milicjant do domu przyjdzie, zobaczysz. — Ja mu adresu nie dawałbym. — Głupi jesteś. Na komisariat by nas wziął. — Mnie? Ucho od śledzia! Po ,'rodze dałbym nogę. — Ucieka ten, co ma nieczyste sumienie. Ja bym nie uciekał. 263 — O raju! Gdzie ja miałem rozum, żeby z tobą na ten Mokotów jechać! — Jak ci lepiej pasuje towarzystwo chuliganów — proszę bardzo — odcinał się Witek. — Jeszcze nie wiadomo, co się okaże. Pewnego nic nie ma... Bo taka jest zasada: milicji nie trzeba wtajemniczać we wszystko, wiesz? Gdybym tu przyszedł z Agnieszką, inaczej by się wykręciło. Na pewno nie paplałaby tak jak ty. Ona ma rozum! — Nie kłamałaby. Ona nigdy!... — Eee... tam... co ma piernik do wiatraka — Michał ruszył ramionami i już przez całą drogę nie odzywali się do siebie. Na placu Zamkowym pod kolumną stała Agnieszka w towarzystwie wysokiego, szczupłego chłopca. Pierwszy spostrzegł ją Michał. — O masz Agnieszkę, co „nigdy nie kłamie". Do koleżanki poszła. Widzisz, jaka to koleżanka?... — Ja tego chłopaka znam. On Agnieszce teczkę nosi. Widziałem. — A teraz sam widzisz, randkę z nim miała, a nam powiedziała, że do koleżanki. Kłamczucha!... W domu już na schodach Witek oświadczył: — Ja tatusiowi wszystko powiem. Bo jakby ten milicjant do nas przyszedł, no! Dopiero by się narobiło!... — Gadaj sobie, co chcesz! — Michał znowu był zły jak osa. — Przez radiowęzeł ogłoś! Nic mnie to nie obchodzi. Na drugi raz będę mądrzejszy. Pani Piotrowska słysząc opowiadanie Witka załamała ręce. — Jeszcze mi tutaj milicji brakuje! I gdzie was aż na Mokotów zaniosło? Po co? 264 — Nie denerwuj się, Irenko. Chłopaków nosi — normalna rzecz. Kiedy będą poznawać miasto, jak nie w czasie ferii? Nic złego przecież nie zrobili. A milicja chce chuliganów złapać. Obserwują dom, chcą znaleźć jakąś nitkę. I znajdą na pewno. — Michał przepadał przed samymi świętami nie wiadomo gdzie. Nawet w niedzielę przed południem nie było go w domu. A jeżeli włóczył się z tymi chuliganami? A jeżeli go w to zamieszają?! Żeby już ten Czernik wrócił!... Piotrowska nie wytrzymała i podzieliła się swoim niepokojem z pielęgniarką, która nie omieszkała powtórzyć nowiny Szafrańcom: — Nawet koło psa nie mogą spokojnie przejść! — narzekała Szafrańcowa. — A już żeby zapałki zapalone przez parkan wrzucać? Pojęcie ludzkie przechodzi! Dlaczego rodzice nie widzą, co ich dzieci wyprawiają?... — Może to nie dzieci? — rzucił pan Franciszek. — Podobno ta staruszka pokazywała, że tacy starsi jak Michał... — informowała pani Aniela. — Michała w sobotę w domu nie było! — powiedziała znacząco pani Leontyna. — Dobrze słyszałam: wrócił już po ciemku. Coś mi się to nie podoba... — No właśnie! — klasnęła rękami pielęgniarka i powtórzyła, sama o tym nie wiedząc, słowa Piotrowskiej: — Żeby już ten Czernik wrócił!... Wieczorem trzeba było zajrzeć do książek. Jutro zaczynały się lekcje. Kiedy cała trójka zasiadła przy kuchennym stole, Michał rzucił niewinne pytanie: — Jak tam było u koleżanki? — Niestety, nie udało się. Miała być jakaś mała potańcówka — nic z tego nie wyszło. Przyjechała niespodziewanie rodzina z Łowicza. Nie wypadało inaczej, tylko rozejść się i kropka, jak ty mówisz. Namawiali mnie, żeby iść całą paczką do kina, ale pieniędzy nie miałam. 265 f — A kolega nie zafundowałby? — zapytał złośliwie Michał. — Zafundowałby — odpowiedziała spokojnie Agnieszka — ale ja nie lubię fundowania. — No i za darmo odprowadził cię do domu. — Tylko do ruchomych schodów. Zagadaliśmy się przed Zamkiem. On wie od ojca, jak będzie uporządkowany cały teren. Odbudowa Zamku pójdzie całą parą. — Nerwy pani Szafrańcowej w niebezpieczeństwie — wtrącił Witek — strasznie ją to irytowało. — Wielkie zmartwienie. Innych kłopotów nie masz? — zapytał z przekąsem Michał. — Co wam się stało? Co wy macie takie dziwne miny? — zaniepokoiła się Agnieszka. — Nic... tylko... nam się też wycieczka nie bardzo udała — i Witek jedno po drugim dokładnie opowiedział, co było na Mokotowie. Agnieszka zmartwiła się tą przygodą. Nie chciała okazać, ale chłopcy wyczuli jej niepokój, szczególnie Witek, bo Michałowi zależało tylko na jednym: — No więc jak? Wypaplałabyś od razu? Po imieniu, po nazwisku wysypałabyś milicjantowi kolegów? Zastanowiła się chwilę. — Michał, ty jeszcze Zbyszka nie znasz — przerwał Witek. — Nie wiesz, do czego i on, i Wieczorek są zdolni. A ja z nimi chodzę do szk'oły od kilku lat. — Możesz opowiedzieć o nich coś, co pomogłoby Michałowi i mnie rozumieć lepiej? — zapytała Agnieszka. — Mogę. No na przykład, kiedy była jeszcze zbiórka złomu i liczyło się w szkole na kilogramy: kto więcej. Któregoś dnia dwóch malców z drugiej klasy wynalazło kawałek szyny. Ciężki był. Ledwo go przydy-gowali. A pod samą szkołą Zbyszek i Wieczorek ode- 266 brali im szynę i kazali być cicho, bo jak nie, to zęby pozbierają. — Świnie — wyrwało się Michałowi. — I nikt nie powiedział? — oburzyła się Agnieszka. — Prawie każdy tak jak Michał mówił: na kolegów skarżyć? A niejeden się bał. Jak w zeszłym roku wypomniałem Zbyszkowi, to mnie tak zbił, że do dziś pamiętam. — I też nie poskarżyłeś! — Nie, Zbyszek zawsze pięknie się wykręci, zawsze jego na wierzchu. Ten, co z nim zacznie, tylko wstydu się nałyka. Nawet twoja ciocia mówiła nieraz: „Czego wy chcecie od Zbyszka? Taki porządny chłopak!" Porządny! Bo zeszyty ma zawsze w lakierowany papier oprawione!... I kłania się elegancko. Porządny!... — Teraz się nie wykręci. Jak się milicja za to wzięła, to się nie wykręci. — To ty, Agnieszka, wydałabyś kolegów, tak? — na-stawał Michał. — Michał — powiedziała Agnieszka — na kolegów przykro skarżyć, rozumiem. Ale jeżeli oni potrafią tak podle postępować? I ciągle im uchodzi, bo nikt nie chce skarżyć? Jeśli ty miałbyś jakieś poszlaki, że i teraz oni ten pożar zrobili — to trzeba powiedzieć. Chociaż strach... — Tylko nie strach — obruszył się Michał. — Taak — westchnął Witek. — Doskakali się! — Witek — wpadł Henio — mama nożyczek szuka. Gdzie położyłeś nożyczki? Chodź prędko. Witek niechętnie podniósł się, a kiedy zniknął w korytarzu, Agnieszka rzuciła szybko: — Możesz mi powiedzieć, gdzie byłeś w sobotę? — Już mnie o to pytał Witek — ruszył ramionami Michał — nie powiedziałem. Na złość. Wiesz, jak to czasem jest... Tobie może powiedziałbym, ale... nie teraz. Później. 267 — Ja nie przez ciekawość pytam. Tylko widzisz, gdyby milicja miała jakieś podejrzenia, gdyby wynikło jakieś nieporozumienie, wtedy musisz powiedzieć. To się nazywa alibi i jest bardzo ważne... — Ja się niczego nie boję. Nie byłem tam. Nie zrobiłem tego — odpowiadać za nic nie będę. A może nie wierzysz: Wierzyła. Przeglądali zeszyty, przerzucali kartki książek, ale żadne z nich nie mogło przestać myśleć o tamtej sprawie. I kiedy u wejściowych drzwi rozległ się ostry dzwonek, podskoczyli jak na komendę i wybiegli do przedpokoju. — Milicjant! — szepnął przestraszony Witek. To samo chyba pomyślała pielęgniarka i Szafrańcowa, i Piotrowscy, bo wszyscy znaleźli się przed drzwiami. Piotrowski otworzył. Za progiem stał opalony i roześmiany Czernik. — Wiedzieliście, że to ja? Wszyscy mnie tak hurtem czekają! — wołał zrzucając plecak i witając się z każdym. — Uff! Wycieczka była piękna, ale i do domu już się śpieszyłem. Nie ma to jak się wyspać we własnym łóżku. Zaraz się trochę umyję, bo po drodze kurzu aż strach. Michał, napiłbym się czegoś gorącego!... Po kolacji, w czasie której Michał powiedział krótko i obojętnie o świętach spędzonych w Warszawie i o bytności matki — wujek rozpakował plecak. Michał zaskoczony był prezentem. Nie przyzwyczajony do takich niespodzianek, z nie ukrywaną radością oglądał porządną, brązową teczkę zamykaną na błyskawiczny zamek. — No co, podoba ci się? — Fajna! Fajnie, że wujek o teczce pomyślał. Moja taka już zdarta, i • -ickuję. 268 — Chodźmy do sąsiadów. 0 każdym wujek pamiętał. Dla każdego przywiózł jakiś drobiazg. Nie były to rzeczy kosztowne, ale każdemu miła była pamięć. A jak się cieszyła Agnieszka ze sznurka świecących paciorków!... Tak ładnie wyglądały przy jej ciemnych oczach i „takich tych". Wszyscy lokatorzy zeszli się w pokoju Piotrowskich. Wujek opowiadał chyba ze dwie godziny o tym, co widział na wycieczce, co mu się podobało u Czechów, a co lepsze u nas. Aż pani Piotrowska spojrzała niechcący na zegar i krzyknęła z przestrachem — późno było. Już po ciemku, Michał, słysząc wujka układającego się wygodniej na łóżku, rzucił niegłośno: — A wie wujek, dlaczego wszyscy do przedpokoju na dzwonek wylecieli? — No? — odpowiedział sennie wujek. — Myśleli, że milicja. — Milicja? Do kogo? — zawołał całkiem przytomnie wujek i aż siadł na łóżku zapalając światło. — A więc coś tu jednak było! Dlaczego mi nikt nie mówił? — Jutro dowiedziałby się wujek z samego rana — spokojna głowa. Jak nie pielęgniarka, to Szafrańcowa upilnowałaby. Ale ja wolę sam co i jak — żeby wujek wiedział. 1 Michał treściwie, biorąc pod uwagę wujkowe zmęczenie, opowiedział o wyprawie na Mokotów i spotkaniu z milicjantem. Mechanik uspokojony położył się znowu i gasząc światło stwierdził: — Myślałem, że co gorszego. Ciebie tam nie było i nie poczuwasz się. Możemy spać spokojnie. Ale to prawdziwe chuligany! — Wcale nie prawdziwe. Na oko zupełnie porządne chłopaki. Nigdy by ich wujek o nic takiego nie posądził. Może to nie oni zrobili? 269 — A co Witek? — Witek mówi, że oni. On ich lepiej zna. — Agnieszka wie? — Wie. I mówi, żeby takich nie kryć. — Racja. Gałganów nie kryć. Jak im teraz porządnie tyłków nie przetrzepią — na bandziorów jak nic wyrosną. Kara musi być. Już milicja sobie... Reszty słów nie było słychać. Utonęły w lekkim chrapaniu. 19 Michał i Witek zmieniali obuwie w szatni, kiedy wbiegł tam Wichan, a zaraz za nim zasapany Wieczorek. Obaj byli we wspaniałych humorach. Zobaczywszy Michała, podskoczyli do niego. — Sie masz, Michał! Gdzie przepadałeś? — dopytywał Zbyszek. — Żałuj, żeś z nami w sobotę wieczorem nie był! — wołał Wieczorek. — Fajerwerk zrobiliśmy na sto dwa! Jeszcze takiego nie widziałeś. Jak bozie-kozie! Za plecami Wieczorka rozsunęły się nagle płaszcze ukazując głowy Danki i Grażyny. — Zbyszek — zawołała z wymówką Grażyna. — Nie mogłeś powiedzieć? Przecież i my chętnie popatrzyłybyśmy. — O co chodzi? O czym mówicie? — udawał, że nie rozumie Zbyszek, rzucając jednocześnie złe spojrzenie Wieczorkowi. — Przecież Jurek mówi o fajer... — zaczęła Danka, ale nie dokończyła, bo już Wieczorek wyciągnął w jej stronę wielkie łapska. — Co mówię? Co? — nacierał groźnie. — Jak ci dam w ucho, to dopiero gwiazdy zobaczysz! Podsłuchiwać ci się zachciało? 270 Obie dziewczynki zaskoczone tym, że Zbyszek, zawsze w podobnych sytuacjach stający w ich obronie, teraz nawet się nie. ruszył, starannie strzepując jakiś pyłek ze spodni, opuściły w popłochu szatnię. — Dam mu nauczkę — mówiła dotknięta Grażyna — niech tylko zechce odnieść mi teczkę albo pożyczyć parę... — To on i od ciebie pożyczał? — przerwała zdziwiona Danka. — Nigdy mi nie mówiłaś!... — Ty mi też nie mówiłaś — odcięła się Grażyna. — Bo prosił o sekret. — Mnie też i gdybym się nie wygadała... — No widzisz! Jest mi winien piętnaście złotych. — A mnie — dwadzieście dwa. Parę razy już obiecywał oddać... — I zawsze na obiecankach się kończy. Aleja mu już nie dam ani pięciu groszy — odgrażała się Danka. — Po co on z tym Wieczorkiem ciągle łazi? W szatni tymczasem Witek patrzył z ukosa na Michała, który po zasznurowaniu pepegów podniósł głowę i spojrzawszy prosto w oczy Jurkowi powiedział: — Głupich fajerwerków nie lubię. — Jak to głupich? — rzucił się Wieczorek. — Nie byłeś, to nie wiesz. — Odsuń się — Michał wstał z ławki. — Chyba że chcesz mi powiedzieć „Dobranoc"? — Zwariowałeś? — roześmiał się krzywo Zbyszek. — Dobranoc od samego rana? — Tak. Bo teraz jak on dostanie w ucho ode mnie, to mu się ciemno zrobi. Dzwonek wzywał na pierwszą lekcję. A na ostatniej, która ciągnęła się w nieskończoność jak perspektywiczne linie, rysowane kilkakrotnie na tablicy przez nauczyciela rysunku, dosłyszano nie-głośne pukanie i w uchylone drzwi wsunęła się naj- 271 pierw głowa, a potem cała potężna postać kierownika szkoły. Klasa poderwała się z miejsc, lecz na zniecierpliwiony gest opadła z powrotem na ławki. Ogólna senność została wypłoszona. To było coś zaskakującego: kierownik zawsze przychodził razem z nauczycielem. W środku godziny — nigdy, a co dopiero, kiedy lekcje dobiegały końca! — Która na osi? — syknął jeden z chłopaków w stronę Wichana, a ten zasygnalizował podniesioną dłonią z trzema rozstawionymi palcami: trzy minuty do dzwonka. Kierownik półgłosem przekazywał coś nauczycielowi. Było to chyba coś niezwykłego, gdyż ten podniósł wysoko brwi, chciał jakby odpowiedzieć czy może zapytać, ale zwierzchnik już zawrócił do wyjścia. Zdążył tylko obrzucić klasę uważnym wzrokiem, a Witkowi wydawało się, że na ich ławce oczy pana kierownika zatrzymały się trochę dłużej. — O raju! — szepnął do Michała. — Co tu się szykuje? — Głupie pytanie. Co ma się szykować? Najwyżej dobry apetyt na obiad — powiedział Michał i obejrzał się na siedzącego w środkowym rzędzie Wieczorka, który z wyrazem małpiej uciechy maczał w kałamarzu końce jasnych warkoczy siedzącej przed nim Alinki Czuper-skiej. „Zamaże całą bluzkę" — nie zdążył do końca pomyśleć Michał, a już ostry dzwonek ogłaszał koniec lekcji. — Zostańcie na miejscach — powiedział nauczyciel i rękę wyciągnął, jakby chciał powstrzymać zrywający się z uwięzi żywioł. Może to w innej chwili byłoby potrzebne, ale teraz młodzież sama zastygła w bezruchu: do klasy wszedł znowu kierownik, tym razem w towarzystwie... milicjanta i jakiegoś małego chłopca. 272 — Co to? Kto to? — przeleciało szeptem po ławkach. Nikt nie umiał udzielić odpowiedzi. Tylko Wieczorek zsunął się w mgnieniu oka pod ławkę. Robił to zawsze z wielką wprawą, zdawałoby się magicznie. Nie raz, nie dwa ratował się tym sposobem w ciężkich opresjach. Ale dziś zręczność go widać zawiodła, poruszył ławką i Alinka szybkim ruchem obróciła za siebie głowę. Prawy jej warkocz przeleciał nad ramieniem, zachlapał atramentem pulpit, potem zeszyt i wylądował czarnymi plamami na białej bluzce. — Ach! — krzyknęła wystraszona dziewczynka. — Nowa bluzka! Co powie mama! Już był przy Alince pan kierownik. Już mocną garścią wyciągnął spod ławki, opierającego się i czerwonego jak burak Wieczorka. — To ten! Ten mi wyrwał pieniądze! — zawołał nagle malec, podbiegł parę kroków w stronę Wieczorka, zatrzymał się i równie szybko wrócił na miejsce u boku milicjanta. Kierownik trzymając Wieczorka za kołnierz wyprowadził go na środek klasy. — Przypatrz się dobrze — zwrócił się do malca — na pewno to ten? — Na pewno. Tylko nie był taki czerwony... — Ty, ty!... — bełkotał Wieczorek — widziałeś mnie? Poznajesz? Przyśniło ci się! — Co mi się miało przyśnić? — malec jeszcze bliżej przysunął się do milicjanta. — Ten i jeszcze dwóch. We trójkę byli. O! ten, proszę pana, ten, co tam pod oknem siedzi! Ten sam, poznaję dobrze, tylko nie był taki blady! — malec palcem pokazywał wprost na Zbyszka Wichana, który rzeczywiście zbielał na twarzy. — Wyjdź z ławki — powiedział krótko pan kierownik i Wichan jak niepyszny stanął obok Wieczorka. — Mówiłeś: we trójkę. Trzeciego tu nie ma? — pytał milicjant. I — Ich., ud ślcd/ia 273 — Trzeci to była chyba dziewczyna — tylko że w spodniach. W takich zielonych jak trawa i w czarnym swetrze. Chłopiec uważnie przyglądał się kolejno siedzącym w ławkach chłopcom i dziewczętom. Wszystkim dech zaparło w piersiach. Czy malcowi nie mogło się przywidzieć, pomylić? Na każdego może wskazać... Ale nie wskazał. Nie znalazł tego trzeciego, co może był dziewczyną w zielonych spodniach. — Nie ma jej tu — oświadczył. — Jakby była, tobym poznał. Ona wtedy, w Wielką Sobotę, krzyczała na nich. Wołała, żeby przestali, bo może być źle. Ale oni jej nie słuchali. — Ty łgarzu! Ty kłamczuchu! — syczał purpurowy znowu ze złości Wieczorek. Za to Wichan ochłonął z pierwszego wrażenia i zaczął się bronić: — Panie kierowniku! Słowo daję, że nie wiem, o czym ten malec bredzi. Pierwszy raz widzę go na oczy! I gdyby nie to, że moja ciężko chora na serce matka czeka... — Matka twoja jest chora? — zapytał kierownik. — Tak, panie kierowniku, ciężko chora — głos Wichana dźwięczał wzruszeniem, a ładne zęby przygryzały raz po raz dolną wargę — całe święta leżała. Teraz mam właśnie wstąpić do apteki... Gwałtownie odskoczył pulpit ławki. To Grażyna Suzikówna wstała i wyciągniętą w górę ręką prosiła o głos: — Panie kierowniku! Ja coś powiem! Ja coś wiem! Przecież temu małemu chłopcu mogło się pokręcić! A może on ma krótki wzrok? Moja mamusia też jest chora na serce. Ja rozumiem niepokój Zbyszka. Przecież... — Miałaś powiedzieć coś związanego z wybrykami chłopców — przywołał ją do porządku kierownik. ¦ Tak, panie kierowniku. Ja nie wiem dokładnie, 274 o co chodzi, ale oni na pewno w sobotę wieczorem nic złego nie robili. Na pewno! — Skąd wiesz! — Bo dziś rano, panie kierowniku, słyszałyśmy obie z Danką ich rozmowę. Kowalski — wskazała ręką Michała — wszedł do szatni, a Wieczorek zawołał: „Żałuj, żeś z nami w sobotę wieczorem nie był. Zrobiliśmy taki fajny fajerwerk!" I my z Danką, panie kierowniku, zapytałyśmy, dlaczego nas nie zaprosili na ten fajerwerk, a oni zawstydzili się, aż byli na nas wściekli. Ale fajerwerki to przecież nic złego? Więc to nie oni, na pewno. Grażyna usiadła na miejscu, pełna poczucia spełnionego obowiązku — dała świadectwo prawdzie, stanęła w obronie kolegi, który miał chorą matkę. Oszołomiona swoim wystąpieniem nie zauważyła, jak w trakcie jej wypowiedzi Zbyszek znowu zbladł, a Wieczorek poczerwieniał. Kierownik polecił obydwu uczniom iść za sobą do kancelarii. Za nimi wyszedł milicjant z malcem, który go teraz dla pewności trzymał za rękę. Kiedy nauczyciel rysunku w pośpiechu opuścił klasę, pękła zachowywana do tej pory cisza. — Co oni zrobili? — Jak to? Nie słyszałaś? — A ja wam mówię: ten szczeniak łże! — Wichan fajny chłopak! Zawsze daje zadania odwalić. — Porządny! A pamiętacie?!... — A Wieczorek... Pamiętacie? Posypały się różne mniejsze i większe wypominki. Było tego sporo. W pierwszym rozgorączkowaniu nie zauważono, że Marek Galicz milczy i tylko obciera chustką pokryte kroplami potu czoło. Ktoś zawołał: 275 — A tobie co tak gorąco? Masz pietra? Może z nimi byłeś? — Nie byłem — odpowiedział przestraszony Ga-licz — w piątek wyjechałem do dziadka. Wczoraj dopiero wróciłem. — Ale wiesz coś? Gadaj! No? Coś taki ugotowany? — Nie wiem. Nic nie wiem — wypierał się Marek, znowu ocierając czoło. Wyglądał żałośnie, aż go Michał wziął w obronę. — Dajcie mu żyć! Sam czułem, jak mi mrówki po skórze biegały. Mógłby ten mały i na mnie palcem pokazać. — O raju! Na każdego! Przecież mogłoby mu się coś przyśnić! — Nie na każdego. Nie każdy chodził na Mokotów — oponował Michał. — Na Mokotów? Skąd wiesz? — Byłeś tam? — rzucono się na niego. — Byłem. Ten sam milicjant tam mnie spotkał. — Rany Julek! A dziś cię nie poznał? — Poznał. Patrzył się na mnie, kiedy mi Grażyna alibi wystawiła. — Grażyna? Alibi? Tobie? — sypnęły się pytania. Klasa szósta liczyła prawie czterdzieści uczniów. Jak to było możliwe, że cała ta czterdziestka obstąpiła ławkę, w której siedzieli Michał i Witek? A jednak tak było. Jedni drugim włazili na ramiona, przetykali głowy pod pachami, między łokciami, gdzie się dało. Co chwilę ktoś spadał, zsuwając się z cudzych pleców. Dziewczęta piszczały, ale też nie ustępowały. Witek wołał, że zaraz padnie trupem, z braku powietrza. Michał musiał powiedzieć wszystko, co widział i wiedział. Nie kazał się długo prosić. Społeczność klasowa była wstrząśnięta. Od pewnego 276 już czasu podejrzewano Wieczorka i Wichana, że organizują coś niedobrego. Jędrek Przeździecki przyznał się teraz, że go Wichan namawiał do jakiegoś klubu, ale Jędrek nie cierpiał brudasa Wieczorka — nie chciał. Wyszło również na jaw, że Wichan był zapożyczony u koleżanek. Stwierdziły to ze zdumieniem i przestrachem: — Raz zgubił pieniądze, a musiał kupić lekarstwo dla matki. I przysięgał, że odda — tłumaczyła Alinka. — Dla ciężko chorej matki — przedrzeźniała Dan-ka. — Przecież widziałam jego matkę dziś na ulicy zdro-wiuteńką. — Co ty mówisz? — oburzyła się Grażyna. — A ja, kiedy o chorobie matki usłyszałam, to mi się tak go żal zrobiło!... Kłamczuch! Wstrętny kłamczuch!... — Co teraz z nimi będzie? — zapytał ktoś lękliwie. Pytanie zostało bez odpowiedzi. Powoli rozchodzono się do domów. Na korytarzu zegar szkolny pokazywał, że za chwilę odezwie się dzwonek po szóstej lekcji. Przegadali całą prawie godzinę! — O raju! — krzyknął Witek. — Miałem wcześnie wrócić. Mama chce iść do miasta! Ganiajmy co sił!... — Leć sam. Ja jeszcze załatwię tu pewną sprawę — mętnie tłumaczył się Michał. — To wróć z Agnieszką — ona dziś ma sześć lekcji. — Zobaczę. Może... — odpowiedział wymijająco Michał, chociaż „pewna sprawa" nie była niczym innym, jak tylko chęcią zaczekania na Agnieszkę i podzielenia się z nią dzisiejszymi przeżyciami. — Witek — zapytał przyjaciela Michał — przyuwa-żyłeś tego drągala, co z Agnieszką ciągle łazi? — Ciągle?... Skąd wiesz? ">77 — Skąd? Głupie pytanie. Widziałem na własne oczy. Stąd wiem. Mówię ci: tyka do fasoli. — No i co? — I nic. Lezie, lezie, teczkę jej niesie i nie gada ani słowa. Mruk. — A ona? — Też nic. Przynajmniej nic nie słyszałem. — Może rozmawiali po cichu? Bo jak to: ze szkoły do nas jest kawałek drogi. Jak nie mają o czym mówić, to po co on jej teczkę niesie? — No właśnie. Pomyślałem to samo. Idzie taki milczek i ani mru-mru. Agnieszce chyba też to się nie podobało, bo raz przystanęła i chciała mu teczkę odebrać. Ale nie oddał — aż dopiero pod naszą bramą. — Widzieli cię? — Widzieli. Szedłem za nimi i kiedy przystanęli przed domem, musiałem koło nich przejść. Agnieszka się zaczerwieniła. Pewnie jej było wstyd, że z takim drągalem chodzi. — A on? — On? Spojrzał na mnie, ale kiedy go zmierzyłem od stóp do głów, zaraz odwrócił się plecami. — Hm — mruknął Witek, bo nie bardzo wiedział, co innego mógłby powiedzieć, i nie rozumiał, dlaczego Michał interesuje się „tyką do fasoli". — A ja ci mówię, że nie „hm" — tylko musimy zrobić z tym wszystkim porządek. — No dobrze, ale co? — Ty, Witek, wolnomyśliciel jesteś. — Wolnomyśliciel? Cóż to znaczy? — To znaczy, że wolno myślisz, wiesz? Tak sobie dasz wszystko sprzed nosa sprzątnąć! Pomagała ci Agnieszka? Podciągnęła w matmie? Tak? A jak teczkę nosić, to ciebie nie ma? — Ale przecież... 278 — Nie żadne „przecież", tylko słuchaj, co mówię, od jutra żadnych drągalów, żadnych tyk od chmielu. Ucho od śledzia, i kropka! Teczkę Agnieszki my będziemy nosić. My i nikt więcej! — My? To znaczy ty też? — Też. Tylko ze względu na ciebie, bo gdybyś sam przeciw temu dryblasowi stanął — mogłoby się źle dla ciebie skończyć, nie? A jak mnie zobaczy — mina mu zrzednie, przekonasz się. — Ale... ale mówiłeś, że noszenie teczki to... — Mówiłem o Grażynie. Żadnej dziewczynie z naszej klasy nie nosiłbym, wiesz? Ale co innego Agnieszka. Mieszka razem z nami, tak? Koleżanka, tak? I w nauce nam pomogła, bo jeżeli tobie pomaga, a ty przecież jesteś mój przyjaciel, to prawie tak jakby i mnie. Rozumiesz? — Rozumiem, ale widzę, że zmieniłeś zdanie, bo wtedy powiedziałeś, tylko osioł... — Niech ci będzie, że zmieniłem. No to co? Krowa jestem? Tylko krowa nie zmienia zdania. Zawsze jej smakuje najlepiej cudza koniczyna. A z człowiekiem różnie bywa, wiesz? I tu, w tej sprawie, o nasz honor chodzi, kapujesz? — Noooo, tak. Właściwie to tak — dawał się przekonywać Witek. Następnego dnia poczekali przed szkołą na Agnieszkę, a kiedy wyszła, Michał stanowczym ruchem wyjął jej z rąk teczkę i jakby nigdy nic pomaszerował u jej boku, ruchem głowy wskazując przyjacielowi miejsce po drugiej stronie zaskoczonej dziewczynki. Witek raz i drugi obejrzał się, czy nie nadchodzi skąd konkurencja, ale „tyki do fasoli" nie widać było nigdzie w pobliżu. Tylko kilka koleżanek Agnieszki nie kryło uśmiechów, a jedna parsknęła złośliwie: — Agnieszka ma powodzenie! 279 — Myj się co dzień w zimnej wodzie — odparł Michał — to ci zazdrość zaraz przejdzie. — Michał, Michał, uspokój się — Agnieszka była niezadowolona. — Po co zaczynasz? — Ja? Chyba słuch straciłaś. Ona zaczęła. Ja tylko odpowiedziałem. A ten, co wczoraj, to kto? — O kim mówisz? — udawała, że nie rozumie Agnieszka, chociaż nagle zaróżowione policzki zdradzały co innego. — Ten, co ci teczkę odnosił. — Ach, ten! To Olek, brat Bożenki z naszej klasy. Chodzi do ogólniaka, do dziewiątej klasy. — Do dziewiątej! Myślałem, że do jedenastej. Taki dryblas? — Ma dopiero szesnaście lat, tylko taki wysportowany. — Wysportowany? — Michał był niemile zaskoczony. — Pierwsze miejsce w wyścigu na hulajnodze? — O tym jeszcze nie słyszałam — uśmiechnęła się Agnieszka — ale ma swój kajak. Obiecał mnie przewieźć w którąś niedzielę. — Łże pewno jak pies — rozzłościł się Michał. — Lepiej na ten kajak nie daj się nabierać. — Dlaczego? — Bo on albo wcale kajaka nie ma, albo cię utopi, i kropka. — Ma, ma. Pokazywał mi. I nie utopi, bo ja dobrze pływam. A on — po prostu świetnie. — Widziałaś? — Bożenka mówiła. — Każdy może opowiadać. A dziś, co? Strach go obleciał? — Co ty pleciesz? Jaki strach? — A dlaczego nie przyszedł pod szkołę? — Ich klasa pojechała na wycieczkę do Kazimierza. 2X0 — Taak? — Michałowi przeciągnęła się mina. —No, to się jeszcze zobaczymy. Ale tak się jakoś układało przez kilka najbliższych dni, że albo Agnieszka kończyła lekcje wcześniej niż Witek i Michał, albo ich klasa szła na wystawę i stamtąd już do szkoły nie wracała, a raz Witek zbuntował się i nie chciał przed szkołą czekać, aż Agnieszka wyjdzie. — Stój sam, jak chcesz — powiedział i nawet wzruszył ramionami na perswazje przyjaciela. — Przecież ja dla ciebie tylko to robię. — Dla mnie? — Witek myślał, że się przesłyszał. — Dla ciebie. Podciągam cię, jak mogę, a ty nawet tego nie raczysz zauważyć. Co ty jesteś w pojedynkę? Nic. Zero, zero, nul! Pewnie byś jeszcze z Heniusiem latał i znak Zorro malował kredą na płotach. Dziecko i kropka. A z nami, znaczy się z Agnieszką i ze mną, to już możesz się zaliczać do tak zwanej młodzieży. — Z tobą samym nie wystarczy? — Coś niecoś za mało. W radio mówili, że młodzież interesuje się dziewczynami. I rzeczywiście, sam widziałeś, że „tyka do fasoli" interesuje się Agnieszką. No więc jak? Mamy być gorsi? Tylko dlatego, że on do dziewiątej zaleciał? — Hm — Witek zaczynał rozumieć znaczenie pewnych pozorów. — Ależ jeżeli już on... jeżeli Agnieszka... moglibyśmy przecież nosić teczkę innej dziewczynie. Mało to ich? Tylko czekają. — Niech czekają, na zdrowie! — przerwał Michał. — Ty, Witek, za grosz praktyczny nie jesteś. Będziesz tachać teczkę takiej, co mieszka zupełnie w innej stronie? I co z tego? Kiedy na obiad wrócisz? A tu, z góry sobie lecisz lekko. Dziewczyna mądra. A to ważne, ja ci to mówię. Z dziewczynami w ogóle trudno wytrzy- 281 mać, sam wiesz. A jeżeli jeszcze trafi się głupia! Niech ręka boska broni. A ta i zegarek ma — o godzinę zawsze się można spytać. Nie bój się, fasolowa tyka swój rozum posiada!... 20 Przez dłuższy czas w klasie szóstej przeżywano ciągle na nowo niecodzienne wydarzenie. Wbrew przysłowiu „Co się dzieje w szkole, nie powiadaj, choćby cię smażono w smole", wiadomość o „bandzie" dotarła i do rodziców. Zaniepokojeni ojcowie i matki odwiedzali szkołę. Zwołano konferencję rodzicielską. A to, co było omawiane na zebraniu, przenikało do wiadomości klasy, powodując nowe refleksje. Piotrowscy wieczorem posprzeczali się. — Na krok nie wypuszczę z domu! — wołała pani Irena po powrocie z konferencji. — Rodzice tamtych też myśleli, że dziecko na zebranie do szkoły idzie!... — Witek nie taki — bronił syna ojciec. — Nie potrzebujesz go przy spódnicy trzymać. Babę z niego chcesz zrobić? — A cóż to złego baba? Ładnie byście tu wszyscy bez baby wyglądali! — zaperzyła się Piotrowska. — Nie chcę, żeby moje dziecko nauczyło się kłamać, a może i do jakiej szajki dało się namówić! — Nie denerwuj się. Dotąd nie kłamał. Jak mówił, że idzie na zebranie kółka — na pewno tak było. Jak lecieli na miasto, też powiedzieli, bez krętactwa. Chłopcy byli u Agnieszki przy odbiorniku. Przed chwilą właśnie skończył się koncert życzeń. Agnieszka wyłączyła radio i podniesione głosy zza ściany słychać było wyraźnie. Witek siedział czerwony, oblany warem. Michał udawał, że nie słyszy, Agnieszka naprawdę nie słyszała, myślała o swoich sprawach, bo nagle odezwała się: — Za dwa tygodnie ciocia już tu będzie. — O raju! — zawołał Michał. — Znowu się zacznie! — Co? — nie zrozumiała w pierwszej chwili Agnieszka, zwracając na niego oczy. — No... tego... z Szafrańcową będą się ciągle przemawiać. Nie pamiętasz? — Ciocia wróci zdrowa, wypoczęta. Przecież to były nerwy. Nie rozumiesz? — Nie rozumiem — przyznał się Michał. — Cóż to za choroba — nerwy? Chyba człowiek może sobie powiedzieć: nie będę się przejmować, i kropka. Wziąć się w garść... — A czy to łatwo? — spytała poważnie Agnieszka. Jakby w odpowiedzi odezwał się energiczny głos Pio- trowskiej: — Już ja potrafię wziąć tu wszystko w garść. Nie chcę, żebyś przez rodzone dziecko zawału serca dostał. Przecież takim wyrostkom tylko głupstwa w głowie! Ale niech coś zauważę, to tak spiorę, że... Słodka godzino! Żebym ja takiego wstydu nie doczekała!... spytała przyciszonym — Kto dostał zawału serca? głosem Agnieszka. — Ojciec Wichana — odpowiedział również szeptem Witek. — A stary Wieczorka — odezwał się głośno Michał — jak Witkowa mama, sprał go bez litości. — Skąd wy wszystko wiecie? — dziwiła się Agnieszka. — Przecież to podobno matka Wichana była chora? — Ucho od śledzia! Zbyszek łgał jak pies! Jego matka wtedy była zdrowa. A skąd wiemy? Z powietrza w us/y wpada. Z rana do dużej przerwy dziewczyny sobie w wielkim sekrecie na ucho opowiadają. Pod przysię- 282 28: gą. A po dużej przerwie to już cała klasa wie i gada, aż brzęczy. — A ci... no ten Wichan i ten drugi, co mówią? Tłumaczą się? — Wieczorek nie przychodzi — informował Michał. — A Zbyszek? Całkiem przegrany! Nadrabia miną, ale przegrany! Cichuuuutki się zrobił. Prawie go w klasie nie widać. — A jak się stawiał! — przypominał Witek. — Zapierał się, przysięgał... Dopiero jak Galicza pan kierownik spreparował... — Spreparował? — powtórzyła zaniepokojona Agnieszka. — Na miękko! Galicz żył blisko z Wichanem, wiedział o wszystkim. Wyśpiewali płakał jak zgłodniały osesek — wyjaśniał Michał. — Widziałem na własne oczy. Mnie też do kancelarii wzywano. — O! nasz pan kierownik potrafi prawdę wycisnąć — kończył z podziwem Witek. — A kto był ten trzeci? Galicz? — Nie. Tamto była dziewczyna, Zbyszkowego wujka córka. Porządna dziewczyna — znowu wtrącił Michał. Zbyszek Wichan do czasu fajerwerku był jednym z prowodyrów w klasie. Uczył się średnio, ale wrodzone zdolności, obycie i duże oczytanie pozwalały mu nieraz błysnąć zręczną odpowiedzią i zaimponować wiedzą przekraczającą poziom klasy. Ładny i wysportor wany chłopiec podobał się szczególnie koleżankom, dla których zawsze był uprzejmy. Ale kolegom również nponował i siłą fizyczną, i zdolnościami organizatorskimi, które w płataniu szkolnych figlów albo nagłym latowaniu się przed „sidłami" zastawionymi przez nauczycieli bardzo były przydatne. Bliższych przyjaciół zmieniał często. Niechętni twier- ?84 dzili, że kto Zbyszka lepiej pozna, ten sam się od niego odsunie. Szeptano o kilku jego niepięknych sprawkach. Ale tylko szeptano. Świadków nie było, a jeżeli nawet byli, woleli ze względu na siłę Zbyszkowej pięści siedzieć cicho. I nagle „fajerwerk" sprawił, że się to wszystko odmieniło. Nie można powiedzieć, żeby Zbyszek stracił popularność, nie, ale była to już popularność innego rodzaju. Stał się znany nie tylko w swojej klasie. Wiele razy na korytarzu lub na boisku, a nawet przed szkołą na ulicy dobiegały go słowa: „To ten podpalacz?. Ten?" A kiedy czasem odwracał się w stronę, skąd dochodził głos, najczęściej widział tylko plecy oddalających się od niego pośpiesznie kolegów. W klasie zabrakło mu najbliższych kompanów. Wieczorek do szkoły nie przychodził, a Marek Galicz unikał teraz Zbyszka jak ognia. Podobno stary Galicz przychodził do szkoły i nawet w klasie sprawdzał, czy jego syn nie siedzi za blisko Wichana. Zbyszek był dużo sprytniejszy od Wieczorka. Wieczorek go we wszystkim słuchał. Głupiemu, nieokrzesanemu i niechlujnemu wyrostkowi imponowała zażyłość z eleganckim kolegą. Może wykonywał tylko jego rozkazy? Już tam musiało coś być, skoro ojciec Zbyszka zawału dostał. A cała klasa ponosi konsekwencje: rodzice zobowiązali się, że będą czuwać nad tym, jak spędzają wolny czas ich dzieci. Będą pytać o każde wyjście i sprawdzać. Tak — będą sprawdzać... Wielu chłopców, a także dziewczynek miało różne grzeszki na sumieniu: ileż to seansów kinowych, spacerów, spotkań z kolegą lub koleżanką zasłoniętych było magicznymi słowami „zebranie w szkole". Nauczyciele patronujący różnym kółkom zdumieni byli ilością rzekomych zebrań. A rodzice wierzyli. 285 Wierzyli dotąd. A teraz przestali. Życie nie lubiących siedzieć w domu uczniów i uczennic skomplikowało się ogromnie! Cała odpowiedzialność za taki stan rzeczy, cała niechęć i niezadowolenie spadły na Zbyszka. Omijano go ostentacyjnie, rzucano mu złe spojrzenia, a nawet i słowa. I, o dziwo, Wichan, który dawniej nie darowałby najmniejszej uwagi, aby nie odparować jej zjadliwym docinkiem, a tam gdzie trzeba bolesnym kuksańcem, teraz położył uszy po sobie, nie widział i nie słyszał złośliwości, nie podejmował zaczepek. Łatwo nawet było zaobserwować, że próbuje naprawić opinię. Była duża przerwa. Szósta klasa, tak jak i inne, z przyjemnością prostowała kości, rozsypując się po boisku szkolnym. Dziewczynki po dwie, po trzy spacerowały trzymając się pod ręce. Chłopcy gonili się, mocowali, kopali, w braku czegoś podobniejszego do piłki, tekturowe pudełko. Niedaleko głównego wejścia do budynku szkolnego przystanęło kilku chłopców z szóstej. Rozmawiali głośno, spierali się o coś żywo gestykulując. Wichan, który w tej chwili ukazał się w otwartych drzwiach, zauważył kolegów ze swojej klasy i skierował się wprost do nich. Spostrzegli go. Rozmowa zamilkła i zanim Zbyszek zbliżył się, paru uczniów odeszło pośpiesznie. — Wieją ode mnie jak od zarazy, co? — w wyzywającym głosie chłopca można było wyczuć domieszkę goryczy. — Sam rozumiesz... — zaczął Jędrek. — Rozumiem — przerwał mu szybko Wichan — nie potrzebujesz się wysilać. Głupio wypadło i w ogóle... Kto by przypuszczał, że tak się będzie palić? A wszystko przez tego psa. Mówię wam: to było takie interesujące, że się nie chciał ruszyć! Zupełnie jakby wypchany! 286 — To znaczy — pies winien, nie ty? — zapytał z ironią Michał. — A ty święty jesteś? — odparował Zbyszek. — Nie było mnie przy tym, jak cię Wieczorek namawiał? I ciebie, i Jędrka. Jędrek, prawda, od razu powiedział, że nie chce, ale ty, Michał, nie wyrzekałeś się. Owszem, naciskałeś, żeby i Witka — też. Co, może nie było tak? — Było. Na samym początku — przyznał Michał. — Na początku czy na końcu, nie ma znaczenia. Umawialiśmy się spotkać na Mokotowie, nie? — Ale nie poszedłem. — Bo pojechałeś do Łodzi. Gdybyś nie pojechał, przyszedłbyś i nie zadzierałbyś teraz nosa. — Michał całe święta był w Warszawie — zaczął Witek, ale przyjaciel mu przerwał. — Zaraz, wolnego. Może bym i przyszedł. Nie przyszedłem na twoje, Zbyszek, nieszczęście. Bo ja już się zapałkami nie bawię. Wyrosłem. — Tak... Paskudna sprawa... Wieczorka zgubiła forsa. On dla forsy to by nie wiem co. — Ty nie? — włączył się Jędrek. — Ja? Ja, mój kochany, zupełnie co innego. Mnie starcza, matka mi daje niezłą tygodniówkę. — Ile? — zapytał niedyskretnie Michał. — Dwadzieścia pięć złotych. — Fiu! Fiu! — trzej chłopcy gwizdnęli jednocześnie, jakby się umówili. — Tyle forsy co tydzień i jeszcze długi robisz? — dziwił się Witek. — Długi? Chyba ze sputnika się urwałeś! — głos Zbyszka wyrażał najwyższy stopień zdziwienia. On sam nie czekał nawet na odpowiedź. Słysząc dzwonek zapowiadający koniec przerwy obrócił się lekko na pięcie i poszedł do klasy. Koledzy spojrzeli na siebie bez słowa. Dopiero w ławce 287 wyciągając i rozkładając na pulpicie zeszyt do zadań klasowych Michał oświadczył: — Chce nas wykołować! Ucho od śledzia! Witek nie rozumiał, o co chodzi, ale bał się zapytać, zauważywszy zwrócone w stronę ławki groźnie zmarszczone brwi matematyka. — Ile było dziś lekcji? — indagowała syna Pio-trowska. — Pięć, ale mieliśmy bardzo ważną sprawę do załatwienia... — Jaką sprawę?. Mów mi zaraz! — Mamusia myśli, że my tylko jakieś tam... a my z Michałem wzięliśmy się dziś za Wichana, co to razem z Wieczorkiem... — A po co? To do was nie należy. Od tego są nauczyciele, kierownik. — To była taka więcej delikatna sprawa. Musieliśmy ją sami u siebie... I tak już naszą klasę na języki wzięli. Wichan miał długi. — Długi? Taki chłopak i długi? Słodka godzino! I co teraz będzie! Kto zwróci? — On sam. Dostaje od matki dużą tygodniówkę. Co tydzień będzie musiał komuś oddać dług. Zrobiliśmy listę i dopilnujemy tego, zobaczy mamusia. — I wszystko ty z Michałem? — Tak. Michał wymyślił, a ja mu pomogłem. — A dlaczego wy? Czy on Michałowi też jest coś winien? A może tobie? — Mnie? Mamusia chyba żartuje! Z czego ja bym mu pożyczył? Te kilka złotych, co dostaję, nie wiem jak ściskać, żeby na wszystko starczyło. Prędzej chyba pasowałoby, żebym u niego pożyczał. — Dobrze wiesz, gdybyś u kogo pożyczał, to... — Wiem: sprałaby mnie mama, jak nie wiem co. 288 Dobrze wiem. Ale Michałowi też nic nie był winien. A zajęliśmy się tym, no bo ktoś musiał się zająć, nie? Wichan wykręcał się, wypierał, ale go Michał zagiął! O, Michał potrafi! Żeby mamusia słyszała, jak mu wygarnął!... A naokoło wszyscy „dłużnicy" czekali, co z tego będzie. A dziewczyny (dziewczynom winien był najwięcej) najpierw mówiły, że nic z tego, że się znowu na obiecankach skończy, ale potem... Po raz drugi ze wszystkimi szczegółami Witek opowiada o całej sprawie Agnieszce. Agnieszka cieszy się razem z nim. Z całej twarzy, ze sposobu słuchania widać wyraźnie, że i pomysł, i sposób przeprowadzenia znalazł uznanie. Nie tak jak mama. Witek myślał, że będzie zachwycona, pochwali przynajmniej, a mama tylko: A na co? A po co? — ...Po co oni się do tego mieszają? — opowiada mama ojcu półgłosem, myśląc, że Witek dawno śpi. — A mnie się to podoba — oświadcza również nie-głośno ojciec. — Niech próbują własnych sił. Niech się czują odpowiedzialni za to, co się dzieje na ich oczach. — Ale mogą z tego być nieprzyjemności. Chłopak poskarży się matce. — Wątpię. Chociaż w życiu tak bywa: ujmiesz się za kimś i sam oberwiesz. — No widzisz! — Widzę. A ile razy do mnie mówisz: „Nie mogłeś się wtrącić? Nie mogłeś wygarnąć, żeby był porządek? Ktoś musi zacząć". — Co innego dorośli. — I dorosłe sprawy, tak? W szkole inne, mniejsze, na miarę dzieci, ale też ważne. Niech się wprawiają... List, jaki otrzymali Szafrańcowie, był odpowiedzią mieszkającej daleko od Warszawy kuzynki Heleny 289 Łoskot, które to nazwisko z trudem trzymało się pamięci pani Leontyny. — Witek, zgadnij! Kto pierwszy wyprowadzi się z kołchozu? — pytał któregoś dnia Michał. — Co mam zgadywać. Każda komisja mówi, że nam jest najgorzej: cztery osoby w jednym pokoju! — A właśnie, że nie! — droczył się Michał. — Jak to, nie! Co ty tam wiesz! U was dwie osoby, i ty się nie liczysz, bo jesteś tu czasowo. U pani Tołłoczko to samo: Agnieszka jak królowa teraz mieszka. Pielęgniarka sama jedna — druga królowa, a Szafrań-cowie... — Więc rozwieś uszy — przerwał Michał — i słuchaj: trzęsiłebki wystartują pierwsze. — Skąd wiesz? — zaniepokoił się Witek i zaraz ochłonął. — Aha, wezmą tę pojedynkę na parterze? — Nie. Jadą do Szczecina. Sami, bez gratów, tylko walizki. Szafrańcowa dzień i noc o tym mówi. — A ty podsłuchujesz! — oburzył się Witek. — Co mam robić? Uszy watą zatkać? Mówią głośno. Szafraniec słuch ma kiepski... Pani Leontyna była w nie byle jakiej rozterce. — Na stare lata wszystko rzucić? — żaliła się pielęgniarce. — Helenka pisze, żeby nic oprócz osobistych rzeczy nie zabierać, że będziemy mieli duży i wygodnie umeblowany pokój. Ale przecież szkoda: taki piękny kredens! Taka szafa! — Co pani będzie rupieci żałować — odezwała się niebacznie pani Aniela — jeżeli tam wszystko jest. — Co też pani mówi! Takiego forniru jak na tej komodzie już się nie spotyka!... A te szybki w kredensie! Prawdziwe kryształowe szkło!... A szafa!... — pani Leontyna wpadła na ulubiony temat. Na szczęście wtrącił się pan Franciszek: 290 — Leoniu, zdrowie od wszystkiego ważniejsze! A tam las sosnowy, pachnący. Sucho, powietrze jak balsam. — Las? To nie w mieście? — Do miasta niedaleko, ale dom w lesie stoi, leśniczówka — opowiadał pan Franciszek — bo Helenka za leśniczego wyszła. I ogród mają koło domu, i sadek. Jeszcze tam moje ręce i głowa pomogą. — Ja bym się tak nie spieszyła — kręciła głową Szafrańcowa. — Nie wszystko mi się w tym liście podoba, nie. Na starość cudze dzieci niańczyć... — Są tam dzieci? — dopytywała pielęgniarka. — Dwoje. Chłopiec ma dwanaście lat, a dziewczynka — pięć. Kuzynce trafia się praca, dojazd do miasta dobry, ale dziecka nie ma z kim zostawić. I tak się ucieszyła, tak nas serdecznie zaprasza! Mieszkanie — pisze — duże, bardzo wygodne, chleba nie brak, tylko prędko przyjeżdżajcie — opowiadał pan Franciszek, i widać było, że jest zadowolony z propozycji. — Twój ojciec ma cierpliwość — podziwiał Michał — jakby mnie Szafrańcowa spytała, czy nie kupiłbym szafy, tobym nie wytrzymał i takie cztery prawdy jej wyczytał, że... — Mamusi też już mało brakowało. Ale tatuś tłumaczy, że już niedługo, że nie można robić przykrości. Trzeba się pożegnać. — Phi! W gości tam nie pojedzie! I nie spotka ich nigdy w życiu! — No to co, że nie spotka? — podniosła oczy znad książki Agnieszka. — Pan Piotrowski jest mądry. Mądry i dobry — dorzuciła nie patrząc na Michała, który wbrew do tej pory praktykowanym zwyczajom zamilkł, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Dopiero po długiej chwili odzyskał mowę. — Tak za nimi obstajesz, bo ci Szafraniec oleander podarował. 291 — A ty podskakujesz, bo ci nic nie dali? — odcięła się od razu, aż Witek spojrzał zdziwiony, ale zaraz powiedział: — Dostanie i on, na pewno coś dostanie. Mamusia ma wziąć komódkę, pani Aniela tremo, twoja ciocia ten stary fotel... — O raju! Ale prezenty! — kpił Michał. — Ciekawe, kto weźmie klatkę z Maciusiem? — Maciuś jedzie do leśniczówki — informowała stając na progu kuchni pielęgniarka. — A ty, Michał, nie kpij, bo nie ma z czego. Do mebla też można się pr-zyzwyczaić. To jedyne, co im z dawnych lat zostało. Trzeba uszanować... Sama tylko nie wiem, jak oni się zabiorą na pociąg. Tam, na stację, wyjdą po nich, ale tu? — zastanawiała się głośno. — Dwie walizki, koszyk, worek z pościelą — to cztery, a drobnych paczek i siatek — jakbym widziała — dwa razy tyle. A klatka z kanarkiem? I parasolka, i torebka? Pociąg odchodzi o czternastej. Jak na złość ja będę na dyżurze. Mężczyźni w pracy... — O drugiej godzinie? To już po lekcjach! —zawołała Agnieszka. — Poproszę starszego kolegę... — A po co? — przerwał Michał. — Ja każdej walizce poradzę. Pojadę z Szafrańcami na stację, a ty z Witkiem weźmiecie drobne pakunki i kropka. Pani Szafrańcowa bardzo nie lubi obcych. Sama mówiłaś, żeby na końcu było wszystko grzecznie i przyjemnie. Nie? Nikogo nie proś! Obejdzie się. Wszystko będzie na medal. Pani Aniela własnym uszom nie wierzyła. Teraz jej zabrakło słów do odpowiedzi. Pogodnego majowego dnia państwo Szafrańcowie wyjeżdżali z Warszawy. Pani Leontyna ukrywała, że płacze. Składała wszystko na katar, którego się podobno przy otwartym na noc balkonie nabawiła. Za to pan 292 Franciszek pełen był werwy i jak najlepszych nadziei na przyszłość. — Zobaczysz, Leoniu, jak nam będzie dobrze. Jeszcze się komuś przydamy. Zobaczysz! Na stację odprowadził ich Witek, Michał i pani Piotrowska. Agnieszka z Heniem zostali pilnować mieszkania. Późnym popołudniem wzięli się za uporządkowanie opuszczonego pokoju. Piotrowski z mechanikiem przesunęli ciężki kredens i szafę pod ściany. Wyniesiono do komórki pod schody zbędne graty. Agnieszka starannie zamiotła podłogę, na której wyraźnie odcinały się miejsca po zagrodzeniu i wydeptana do kuchni ścieżka. — Ale salon! Tańczyć by tu można — wołała pani Aniela. — W drobną kaszkę! W drobną kaszkę! — napierał się Henio czepiając rąk Agnieszki, aż wreszcie zakręciła się z nim parę razy. Luźno się zrobiło w mieszkaniu. Otwarty balkon przyciągał oczy zielonymi pędami nasturcji i dzikiego wina. W skrzynce kwitły już bratki i zieleniło się kilka doniczek pelargonii o miękkich zamszowych liściach. Całe to swoje królestwo pan Franciszek oddał pod opiekę Agnieszce. Pamiętała o podlewaniu i skrapianiu roślinek. Pomagał jej Henio, który jedyny siadywał na tym balkonie w słońcu. Inni lokatorzy, owszem, zajrzeli i zaraz odchodzili do swoich pokoi. — Jakoś smutno zrobiło się tutaj — stwierdziła któregoś dnia pani Aniela. — Luźniej, ale i pusto. Maciusia nie słychać, pan Franciszek kujawiaka nie śpiewa, a nawet i anioła archanioła, który zawsze był u pani Szafrańcowej na zawołanie, też mi brak. — Mnie tam wcale za nimi nie tęskno — mruczał słysząc te słowa Michał. — Szafraniec w pojedynkę może 293 był i niezły (zamyślił się przypominając, jak go pan Franciszek obudził w kuchni, jak zaglądał do niego w chorobie), za to ona! Stęku-kwęku bez ustanku. Wszystko jej się nie podobało. — Ale pożegnałeś się elegancko, jak hrabia — przypomniał uśmiechając się Witek. — Pani Leontyna patrzyła, jakby cię poznać nie mogła. Mówię pani, Michał i miejsce przy oknie znalazł, i walizki ułożył, kanarka przez okno podał i jeszcze zdążył po „Express" dla pana Szafrańca skoczyć. Warszawiak!... — A coś ty myślał, że nie potrafię? Jak trzeba, to żywo, prędko jak u pani Anieli. A jak nie trzeba, to po co? Ucho od śledzia, i kropka... 21 Bohaterem dnia został Witek, chociaż się wcale tego nie spodziewał. Pani od polskiego przeczytała dziś na głos wypracowanie, a oddając mu zeszyt, dorzuciła z uśmiechem: — Masz łatwość wypowiadania się na piśmie. Kto wie, może się w tym kryją zdolności literackie? Witek wracał na miejsce, usiłując ukryć zadowolenie, ale zarumienione uszy zdradzały jego uczucia. Michał nie zazdrościł przyjacielowi. Czekał na swój zeszyt i na pochwałę swego wypracowania o „zielonych rękawiczkach". Niestety! Usłyszał tylko: — Skąd ci taka makabra przyszła do głowy? — Bo ja wiem? — odpowiedział zaskoczony nie bardzo znanym wyrazem. — Jak myślisz: źle czy dobrze? — Badał ostrożnie Witka. — Chyba nie bardzo dobrze, bo pani tak mówiła, jakby chciała dodać: „Bój się Boga!" 294 — Ale nie powiedziała — bronił się Michał. Kiedy zwierzył się ze swych wątpliwości Agnieszce, zapytała: — Czy opisałeś coś strasznego?... — Ee tam! O żadnych strachach nie pisałem, tylko o nadziei. Naprawdę. I wyciągnąwszy zeszyt, Michał przeczytał o kacie, który ścinając skazańca zakładał sobie zielone rękawice. — O raju! — zawołał Witek. — To się może przyśnić!!! — Aż człowieka dreszcz przechodzi! Skąd ci do głowy... — zaczęła przestraszona Agnieszka, ale Michał nie dał jej dokończyć. — Czytałem w jakiejś książce, że kat miał czerwone rękawice, więc pomyślałem sobie od razu, że gdyby miał zielone, skazańcowi byłoby przyjemniej, nie? Sama mówiłaś, że zielony to nadzieja. Rozumie się — dorzucił zjadliwie — Olek napisałby ciekawiej! — Owszem. Olek ładnie pisze i dużo wie. — Tyle wie, co zje! — Michał był wyraźnie zły. — Gdyby tak dużo wiedział, miałby o czym mówić, a to przecież mruk, jakiego świat nie widział. — Wcale nie! No, może nie mówi tyle, co ty, bo jest — trochę nieśmiały. — Nieśmiały? To znaczy, że ma coś na sumieniu! — ucieszył się Michał. — Zawsze kiedy coś przeskrobałem, to taki byłem nieśmiały, że coś okropnego. Mówię ci, Agnieszka, pilnuj się: on mi się od razu wydał podejrzany. Na pewno jakaś makabra... — Bzdury! — roześmiała się Agnieszka. — Olek jest dobrym kolegą i dobrze wychowanym chłopcem. A jaki zdolny! I wysportowany, i nawet — zniżyła głos — powiem wam w sekrecie: pisze wiersze! No!!! Zresztą, wszyscy go lubią, możecie sprawdzić!... — A nas nie lubią? — zastanawiał się Michał na głos, 295 kiedy zostali sami z Witkiem. — Jedna Szafrańcowa może nie za bardzo mnie lubiła, ale to przedtem, bo na ostatku, sam widziałeś, nie? I Pimpuś jak mnie lubi! A może nie jesteśmy zdolni? Jak Agnieszka zobaczy teraz moje świadectwo — oko jej zbieleje. Jak bozie-kozie! I twoje też! A wiersze? Wiersze to dla nas mucha, może nie? — No... — zaczął niepewnie Witek. — Witek, nie łam się i słuchaj, co mówię: nie święci garnki lepią. Zapomniałeś, jak raz-dwa ułożyłem wiersz o Dance? Może zły wiersz? A jeszcze jeden pamiętam z Łodzi, też zgrabny wierszyk. Zaraz... tak jakoś szło... „Aniołku kochany, słomianką wypchany...", nie pamiętam dalej, ale jak zechcę, to koniec dorobię na poczekaniu. Co ta Agnieszka sobie myśli, że my nie potrafimy?..". Że tylko Olek? Ucho od śledzia! — E... takie chichy-śmichy, a nie prawdziwe wiersze. Poeta, jak pisze, to podobno męczy się, wzdycha i przeżywa... a nie tak szast-prast. — Jak nie potrafi, to pewnie, że się męczy i wzdycha. Olek pewnie od wzdychania taki chudy. I powiedz mi, poradź, co zrobić, żebym ja mu nakładł po karku? Agnieszka zaraz by inaczej na nas spojrzała. Dziewczynom strasznie imponuje siła. — Przecież wie, że jesteś silny. Widziała wtedy, z taczkami. — E... to nie to. Mówię ci, nakładłbym mu z chęcią! Aż mnie ręka swędzi. Co ona się nad tym kijem od szczotki tak unosi? — Podoba jej się. Normalna rzecz. — Normalna? Dlaczego? — Bo on jest w dziewiątej klasie. Takiś mądry, a tego nie rozumiesz? Dziewczyny tylko w górę patrzą, nie zauważyłeś? Grażynę i Dankę aż skręca, jak widzą, że za naszą Aliną łazi taki jeden z siódmej. — Za tą z warkoczami? Witek przytakuje, a Michał uważniej niż zwykle przygląda się przyjacielowi, który od jakiegoś czasu pozwala sobie na wygłaszanie całkiem samodzielnych sądów. No, no!... Od ładnych kilku dni Agnieszka nie odrabia lekcji w kuchni. Przygotowuje się do egzaminu końcowego razem z koleżanką. Siedzą na jednym albo na drugim balkonie, powtarzają przerobiony materiał, przepytują się. Już drugi raz w tym tygodniu wpada do nich starszy kolega, czyli Olek, czyli „tyka do fasoli", czyli kij od szczotki. Uczą się w pokoju Agnieszki. Witek i Michał również nie przesiadują już codziennie przy kuchennym stole, który kiedyś był kością niezgody, a dziś zawsze czysto wyszorowany czeka na chłopców. Czeka przeważnie na próżno. Michał zdecydował, że teraz w kuchni jest zbyt gorąco, poza tym... niezdrowo na oczy: słońce za ostro świeci. Uczą się więc albo w pokoju mechanika, jeżeli Agnieszka jest u siebie, albo w pokoju Szafrańców, jeżeli koleżanki siedzą na balkonie od podwórka. — Wiesz, Witek — mówi Michał strzygąc uchem i okiem w stronę pokoju nauczycielki, widocznego przez szeroko otwarte drzwi wujkowego pokoju — ja tej „tyki do fasoli" nie rozumiem. Niby taki mądry, w dziewiątej klasie, a patrz, dzisiaj już drugi raz tu przyleciał. Gdzie on ma rozum? Przecież aż na Zakroczymskiej mieszka! — Kawał drogi! — przytakuje Witek. — I jaka strata czasu! Masz pojęcie? — Może go dziewczyny prosiły? — Po co? Mogłyby mnie albo ciebie poprosić. Zajrzałbym do książki i też przepytałbym, nie? — A może on im tłumaczy? Przecież dwie klasy wyżej, to chyba coś więcej wie? 296 297 — Wątpię. Wcale na rozgarniętego nie wygląda. Prawda, rozgadał się trochę, ale żebyś wiedział, czym on Agnieszce głowę zawraca, tobyś pękł!... — No? — zainteresował się Witek. — Lalką! Słyszałem na własne uszy, jak bozie-kozie! O jakiejś lalce opowiadał, aż ona widocznie tego miała dość, bo mu przerwała, a potem od razu o jakimś Wokulskim, że ten Wokulski jej się podoba. — Wokulski? — Tak. Dobrze słyszałem: Wokulski. Nie znasz takiego? Ja też nie słyszałem, chyba nie z naszej szkoły. Ale kij od szczotki wściekł się, widać zazdrosny, bo zaczął jej klarować, że ten Wokulski taki i owaki, że jemu się wcale nie podoba. A za chwilę — znowu o tej lalce. No więc, czy on jest mądry?... — Wokulski?... Wokulski — przypominał sobie coś Witek. — Lalka?... Już wiem. Tatuś przyniósł z biblioteki książkę i czytał wieczorami na głos mamusi. Tam było coś o Wokulskim?... I o lalce! Aha: książka nazywała się „Lalka"... Więc oni na pewno o tej książce? — Taaaak? — Michałowi zrzedła mina. — Może nie dosłyszałem... Mija kilkanaście minut, w czasie których słychać tylko szelest przewracanych kartek i bieg długopisów po papierze. — A co do Agnieszki... — podnosi głowę znad zeszytu Michał — to chyba sam widzisz, zmieniła się, nie? — Eee... chyba ci się zdaje. — Jak to mi się zdaje? Czy ja śpię? Oczy i uszy mam na swoim miejscu. W matmie już ci nie pomaga! — A po co? Sam sobie daję radę. Widzisz przecież — zadania robię jedno za drugim, zaraz sprawdzimy, czy nam jednakowo wyszło. — Ale to nie w porządku. Mów sobie, co chcesz — nie w porządku. Powinna chociaż zajrzeć, zapytać, czy 298 nie masz jakichś trudności. Jak się podjęła, to już powinna. Ja ci mówię... Jakby w odpowiedzi na te słowa, drzwi pokoju nauczycielki otworzyły się i stanęła w nich Agnieszka, a za nią wysoki, szczupły chłopiec. — Do widzenia, Agnisiu. Do jutra. — Do widzenia. Jutro mam sześć lekcji. Michał z Witkiem nie zdążyli wymienić znaczących spojrzeń, kiedy Agnieszka stanęła w progu. — Ale się męczymy z Małgosią! Coś okropnego! Mnie już się w głowie kręci. — Chyba nie bardzo — powątpiewał Michał. — Coś taka wesoła? — Ach, bo uśmiałam się z Olka. To jest kiepski wariat. — A co! Poznałaś się na nim? — uradował się Michał. — Zobaczył fotografię mojej mamusi, wiecie, tę co wisi nad tapczanem, i powiedział, że ja jestem bardzo podobna. Więc musiałam się śmiać. Przecież moja mamusia była śliczna, czego on takie bzdury plecie? Zupełnie jakby mu piątej klepki brakowało! Ale, chłopaki, cześć! Tyle jeszcze roboty!!! —i Agnieszka, lekko obróciwszy się na pięcie, frunęła do siebie. Jeszcze przy zamykaniu drzwi mignęła jej uśmiechnięta, rozradowana twarz. — „Wariat! Kiepski wariat!" — przedrzeźniał Michał. — To czego się cieszy, jakby ją kto na sto koni wsadził?... — Mówiłem ci... A do tego z bukietem przyszedł. — Widziałeś? — Michał aż zeszyt odsunął. — Widziałem. Byłem akurat w przedpokoju, kiedy usłyszałem, że ktoś po schodach idzie. Myślałem, że ty, otwieram, a ten oczami przewraca i rękę z fiołkami do mnie wyciąga. Spodziewał się widocznie, że ona mu otworzy. Mówię ci — zbaraniał i kwiatki za plecy schował. Agnieszka zaraz do przedpokoju wyskoczyła, 299 musiała na balkonie siedzieć, ale co widziałem, to widziałem. — Idiota! Z bukietem? Do dziewczyny? No, to już musi być idiota nie z tej ziemi!... Witek uważał temat za wyczerpany, wrócił do zadań. Michał przysunął zeszyt, patrzył w książkę, ale coś mu przeszkadzało w pracy. Kreślił w brulionie kółka i kwadraty, łączył je w dziwne piramidy, dorabiał wąsy i oczy. Nagle stuknął ołówkiem w stół i oświadczył kręcąc głową: — Nie! Nie podoba mi się to wszystko, i kropka!... Witek parsknął śmiechem. — Czego się śmiejesz? — zapytał groźnie Michał. — Bo mówisz i kręcisz głową jak pani Szafrańcowa. — A ja ci zaraz coś takiego powiem, że ci się śmiać odechce. — Co? — nastawił uszu Witek. — Postaw na Agnieszce krzyżyk. Adiu-fruziu, i koniec. Powtarzam: ja ci radzę. — A ty? — Ja?... Ja już dawno się zorientowałem w sytuacji. Nie zauważyłeś, że pozwalam fasolowej tyce nosić Agnieszki książki? — Myślałem, że tak się składało... — Źle myślałeś. Chce — niech jej Olek nosi. Proszę bardzo! A ty też się nie pchaj. Ambicję trzeba mieć, rozumiesz? — Ale się pchałeś! — Nie pchałem się, tylko mi jego matki było szkoda: co miesiąc nowe zelówki chłopakowi! Masz pojęcie, co to kosztuje? Agnieszka widać tego nie rozumie. Żal mi jej, bo muszę ci powiedzieć: dopóki z nami trzymała, to była dziewczyna poważna i w ogóle na medal. A teraz, sam widzisz: kwiatki, bratki, fiołki, lalki... nie, to nie dla nas. — Najgorsze, >¦ jest w starszej klasie — wtrącił Witek. 300 — O! Trafiłeś w samo sedno. Straszne skrępowanie. A po co nam to? — Ostatecznie w naszej klasie, na przykład Grażyna Suzikówna... — Zauważyłem... — ton był znaczący. — Co? Że jej teczkę niosłem? — zapytał podejrzliwie Witek. — I dlatego tak się wczoraj spieszyłeś. — Wczoraj i dziś — chwalił się Witek. — Wiesz, Grażyna jest mądra, mądrzejsza niż inne, naprawdę. Koniecznie chciała zobaczyć moje wypracowanie. Bardzo jej się podobało. — Słyszała, że nauczycielka pochwaliła — i ona zaraz to samo. — Wcale nie to samo — obruszył się Witek. — Taką mi jedną rzecz powiedziała, że naprawdę jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Coś takiego... — Coś pięknego! — pokpiwał Michał. — Dużo jeszcze rzeczy nie słyszałeś. — Możliwe, ale tego co teraz... — Ja ci powtórzę, chcesz? — Podsłuchiwałeś? — zaperzył się Witek. — Nie podsłuchiwałem. Tylko mnie też coś podobnego kiedyś powiedziała. — Na pewno nie to! — No to powiedz, co? — Już się naszykowałem! Zaraz zaczniesz się przechwalać, że tobie mówiła to samo. — Dobra, więc ja ci powiem. Była taka okazja, dawno już, rozmawialiśmy o różnych sprawach, no i w końcu usłyszałem, że mam bardzo myślącą twarz, a szczególnie z profilu... — O raju! —jęknął Witek. — A ja myślałem... — Ja też tak myślałem. I jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się od Zbyszka, że on też... 302 — I powiedziałeś mu? — Każdemu będę oczy otwierać? Co innego tobie. Zresztą mówiłem ci już kiedyś: nie dajmy się dziewczynom kołować, bo zginiemy jak mydło w praniu! Mówiłem? Witek milczał zgnębiony. Przeżywał pierwsze rozczarowanie: dał się złapać na ładne słówka. Michał udawał, że nic nie dostrzega. — Składajmy książki i jazda na świeży luft! Pokażę ci, jak wygląda teraz nasza pieczara. Nie poznasz jej!... — Chodziłeś tam? Kiedy?... — W te wszystkie dni... przed świętami. Ale nie mów nikomu. Wybiegli bramą i zobaczyli stojącego o parę kroków mechanika. Kręcił zadartą głową, jakby obserwując dach czy komin zrujnowanego domu. — Co wujek? Za komisję?... — zaczął Michał. — Już mi się te komisje znudziły. Czekaj tatka latka. Patrzę, czy byłoby gdzie antenę do telewizora ustawić. Mogą mieć Piotrowscy pralkę, to my kupimy telewizor. Już się pytałem. Weźmiemy na raty. Mniej was będzie ganiało po mieście, co? I Witek, i Michał nie wierzyli własnym uszom! Telewizor! Chcieli pytać, ale uwagę ich odwróciło co innego. Ulicą szli pośpiesznie Piotrowscy. Pani Irena wymachiwała radośnie jakąś kartką. Mąż nie mógł za nią nadążyć. — Mieszkanie! — wołała. — Mamy już przydział na mieszkanie! Dla pana też jest i dla pani Anieli! Agnieszko! — podniosła rękę w stronę balkonu. — Dla cioci też jest Q*$p4Liał! Jutro można odebrać! Za tydzień przeprowadzi Redaktor Ewa Grabowska Redaktor techniczny Jolanta Czapska ISBN 83-10-08494-3 (oprawa broszurowa) ISBN 83-10-08880-9 (oprawa twarda) PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1988 r. Wydanie dziewiąte. Nakład 50000 + 200 egz. (10000+150 egz. opr. tw., 40000 + 50 egz. opr. brosz.) Ark. wyd. 14,8. Ark. druk. 19,0. Oddano do produkcji we wrześniu 1987 r. Podpisano do druku w marcu 1988 r. Druk z gotowych diapozytywów wykonała Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie. Zam. 3497/87 D-10-2856 i H N