13294
Szczegóły |
Tytuł |
13294 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13294 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13294 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13294 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Szczeklik
KATHARSIS
O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki
wstęp Czesław Miłosz
WYDAWNICTWO
ZNAK KRAKÓW 2004
Projekt okładki i opracowanie graficzne Olgierd Chmielewski
Korekta
Małgorzata Biernacka Barbara Gąsiorowska
Copyright (c) by Andrzej Szczeklik ISBN 83-240-0242-1
Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl
CZESŁAW MIŁOSZ
WSTĘP
Są dwie strony: strona pacjenta i strona lekarza. W różnych okresach życia chorujemy i doświadczenie bycia pacjentem jest powszechne. Ale kim jest człowiek, który zbliża się do nas i od którego słów tak wiele zależy? Zatrzymujemy uwagę na jego ustach, które wypowiadają zdanie będące nieraz wyrokiem. Trzeba przyznać, że wyposażamy go w potęgę, której być może nie posiada. Jest dla nas magiem, szamanem, kimś w każdym razie, kogo zawód wynosi ponad nas, zwyczajnych śmiertelników.
Książka doktora Andrzeja Szczeklika opowiada o sztuce lekarskiej i przyznaje, że ta umiejętność wywodzi się z magii i że właściwie trudna jest do określenia, ponieważ łączą się w niej nierozerwalnie elementy właśnie sztuki i nauki. Dowiadujemy się z tej książki o niezliczonych wątpliwościach i zadawanych sobie pytaniach, które pojawiają się w umyśle potężnego maga, i o jego częstym zwątpieniu we własne siły. Zarazem jednak doktor Szczeklik pisze o niesłychanej rzadkości, jaką jest prawdziwy Wielki Lekarz, do którego koledzy odnoszą się z nabożnym podziwem, ponieważ w przeciwieństwie do nich wystarczy mu tylko spojrzeć na pacjenta, a już wie.
Co prawda książka odsłania nam też historyczną perspektywę medycyny i jej zdumiewająco późne zorientowanie się w dziwach organizmu ludzkiego. Krążenie krwi odkrył Wilham Harvey na początku XVII wieku, natomiast naszą świadomość, że istnieje coś takiego jak bakteria, zawdzięczamy Pasteurowi, który w drugiej połowie XIX wieku dokonał przypadkowego odkrycia dającego początek współczesnej immunologii.
Obfite odniesienia do literatury minionych wieków są zaletą książki i doktor Szczeklik cytuje na przykład Petrarkę, który przed sześciuset laty twierdził, że gdyby wziąć tysiąc cierpiących na daną chorobę i połowę oddać na łaskę lekarzy, a drugą połowę pozostawić im samym, to ci ostatni mieliby większe szanse na wyzdrowienie. A względnie niedawno, bo zdaniem harwardzkiego biochemika Hendersona dopiero od 1910 roku, chory zgłaszający się do lekarza miał nieznacznie więcej niż pięćdziesiąt procent szans na wyzdrowienie. Czyli trochę lepiej niż u Petrarki, ale nie bardzo.
Autor książki zdaje sobie sprawę, że pisze o swoim zawodzie trochę tak, jakby pisał szaman, to znaczy nie wyjawiając wszystkich sekretów, które znają nieliczni lekarze idealni, jako że umiejętność postawienia właściwej diagnozy wymyka się ściśle rozumowemu ujęciu. A istnieje też tajemnicze powiązanie organizmu ludzkiego z energiami duchowymi, sprawiające, że sama nauka nie odpowiada na wiele pytań o nas samych. Być może więc ma rację autor, wymawiając słowo katharsis, czyli oczyszczenie, i cofając się do misteriów greckich, w których choreja, połączenie tańca z muzyką, pieśnią i poezją, służyła do oczyszczenia dusz. To odwołanie się do starożytności każe nam myśleć o wielowiekowej ciągłości zawodu, który być może czerpie powagę ze swojego stałego miejsca na granicy pomiędzy życiem i śmiercią.
Trzeba też dodać, że doktor Andrzej Szczeklik nie ogranicza się do ujęć wielce poważnych, chociaż jego humor jest suchy i powściągliwy. Na przykład kiedy mówi o podstawowym obowiązku zawodowym lekarza, jakim jest ratowanie życia: "Gdy byłem począt-
kującym lekarzem, a Wrocław skuwały zimy stulecia, przywieziono nam do szpitala o trzeciej nad ranem zamarzniętego człowieka. Znaleziono go nad Odrą, gdzie temperatura sięgała-35°C. Był sztywny i zimny jak sopel lodu, nie oddychał, nie biło mu serce, EKG kreślił płaską, horyzontalną linię. O reanimacji zaczynano dopiero mówić, sprzętu nie mieliśmy żadnego. Byliśmy we dwójkę z pielęgniarką. Zacząłem masować serce, a ona - oddychała usta-usta. Z każdym oddechem pokój napełniał się oparami denaturatu. Akcja serca wróciła po około godzinie masażu, oddech - po dwóch godzinach. Nazajutrz chory wyszedł na swoich nogach, zwymyślawszy nas wcześniej, iż zginęła mu paczka papierosów ekstramocne".
W praktyce doświadczonego lekarza taki wypadek należy do niezwykłych, a jednak stanowi część tych spotkań, które skłaniają nas do przystrajania naszego lekarza w dostojne szaty maga. Nawet jeżeli pacjent przywrócony życiu pamięta jedynie, że miał paczkę ekstramocnych.
Doktor Andrzej Szczeklik jest lekarzem humanistą i poeci oraz artyści wyczuwają w nim umysł nieco pokrewny, chociaż wsparty nieznaną im wiedzą z zakresu mikrobiologii, chemii i genetyki. Teraz, kiedy tak ważna jest dyskusja o granicach moralnych, narzucana nam przez postęp nauki, książka lekarza humanisty wrażliwego na tę problematykę jest interesująca i bardzo potrzebna.
Georges de La Tour
Nowo narodzony, 1648
Musee des Beaux-Arts, Rennes
WSTĄŻKI
Oto sieć. Tak stara jak ten świat. Odwieczna. Opada aż Z nieba na ziemię, w okręgach.
Otacza wszystko, co istnieje. Otula. Objęciem - łączy nas, owija w konieczność.
Konieczność ma na imię Ananke. Podlega jej każdy, nawet bogowie na Olimpie. Jej jednej nie wcielił Homer w żadną postać i dlatego wątpiono, czy ma twarz. Pokazał tylko jej córkę, Mojrę, która przędzie nić życia. U Hezjoda są już trzy Mojry: pierwsza - przędzie na wrzecionie, druga - czuwa nad długością nici, trzecia - czeka z nożycami w ręku. Nad nimi góruje ta, którą otacza najwyższa tajemnica, a od jej wyroku nie ma odwołania, ta, którą Ajschylos nazywa "silną Mojrą", Ananke.
W Grecji wielu ludzi podawało w wątpliwość istnienie bogów, ale nikt nie wątpił w istnienie tej sieci, która swoją mocą przewyższała moc boską. A przecież była niewidzialna. Jej migotliwy ślad można oglądać na niebie jako Drogę Mleczną, a także wiernie pomniejszoną w przepasce na biodrach Afrodyty - "gdzie czary się kryły wszelakie, na ludzi rzucone". I tak Droga Mleczna - "tamta nocna przepaska, rzucona jako jasna smuga na ciemności nieba" - zmieniła się w złudę na ciele Afrodyty. Jakby "delikatna warstwa złudzeń ciągle przesłaniała nieustępliwy węzeł konieczności".
Zachowała się "relacja naocznego świadka" podróżującego po gwiezdnych szlakach, który dotarł do początków sieci. Opowiada nam o tym Er, bohater jednej z najpiękniejszych legend Platona, kończących jego Państwo. Er potrzebował dwanaście dni, by znaleźć się w miejscu, skąd widać było Wrzeciono Konieczności. Oczom jego ukazał się "snop światła, przez całe niebo i ziemię rozpięty, niby słup - najbardziej do tęczy podobny, tylko jaśniejszy i czystszy". Wrzeciono napędzane było przez osiem kosmicznych kręgów. Na każdym z nich mieszkała Syrena. W rytm obrotów kosmicznego przęślika osiem syren śpiewało "w jednym harmonijnym współbrzmieniu". Tu właśnie krzątały się Mojry, dzieworodne córki Konieczności. To u nich też wędrujące w zaświaty zmarłe dusze ciągnęły losy rozstrzygające o ich kolejnym wcieleniu po czasie Sądu. Wszystko tonęło w jasności, dającej początek świetlistej sieci.
Sieć zespala niebo z ziemią i byty ziemskie między sobą. To złączenie wszystkiego z wszystkim pozostaje dla naszych oczu zakryte. Gdyby ludzie mieli cały czas widzieć sieć, nie znieśliby tego widoku. Zaraz by się w nią zaplątali i zostali uduszeni. I tylko w rzadkich, darowanych chwilach wraca o niej wspomnienie. Dzieje się tak, gdy coś rozkrusza zobojętnienie, gdy wydobywamy się z świeckiej monotonności, gdy wzmaga się intensywność życia - "poprzez honor lub śmierć, zwycięstwo lub ofiarę, zaślubiny lub błaganie, wtajemniczenie lub opętanie, oczyszczenie lub żałobę - więc poprzez to wszystko, co porusza i domaga się znaczenia". Przed nadchodzącym świętem na polskich dróżkach i drogach zaczynają trzepotać na wietrze kolorowe wstążki. To dzieci przywiązują je do gałęzi drzew i krzewów, do zwieńczeń przydrożnych kapliczek. Podobnie Grecy, przed tysiącami lat, dla uświetnienia rzadkich, świątecznych chwil wiązali wstążki wokół torsów zwycięskich olimpijczyków, na dziobach statków i ramionach posągów. Czym były te trzepoczące na wietrze wstążki - "te taśmy skrzydlate i daremne"? Wyłanianiem się na świat sieci, przy-
10
pomnieniem o naszym wspólnym losie, o więzach, które łączą wszystko z wszystkim, odsłonięciem nici tej osnowy, która nadaje sens naszemu życiu.
Żyjemy we wszechświecie, którego najgłębsze pokłady utworzone są przez układ kwantów. Struktury kwantowe kształtują rzeczywistość na poziomie atomowym i subatomowym. A czynią to w sposób, który nie mieści się w naszym codziennym doświadczeniu i zaprzecza intuicji płynącej ze zdrowego rozsądku. Części układu kwantowego są mianowicie ze sobą tajemniczo "splecione" tak, że jedne wiedzą o drugich. Wyrażenie "splecione" (entangled) nie jest figurą retoryczną. W fizyce to termin techniczny. Splecenie układu kwantowego oznacza, iż jest on doskonałą całością i najdelikatniejsza manipulacja jakąkolwiek jego częścią natychmiast odbija się na całej reszcie. "I to bez względu na przestrzenne oddalenie: dwa fotony mogą tworzyć układ spleciony nawet wtedy, gdy znajdują się na przeciwległych krańcach supergromady galaktyk". Tak jakby świat kwantów oplotła odwieczna sieć. Ta, która otacza, otula, owija w konieczność.
Etymologia mówi nam, iż w imieniu Ananke brzmi i "przymuszenie", i "powinowactwo". Taki podwójny sens semantyczny oddawałby wyraz "więzi". Inni natomiast widzą bliskość słowa ananke ze zwrotem "brać w ramiona". Ta dwoistość, a nawet przeciwstawność, znajduje odbicie w sieci Konieczności. Zaciska się ona nieuchronnie i bezwzględnie wokół człowieka, gdy świat rozpryskuje się, pierzcha na boki. Ale napięcie sieci spada w zbliżeniu, gdy odkrywamy więzi łączące nas z drugimi, a nić staje się nicią porozumienia, sympatii, zaufania. Może to zdarzyć się nieoczekiwanie i jest wtedy jak skok iskry między dwiema elektrodami, jak błysk metafory spinającej dalekie słowa. W błysku odsłania się pokrewieństwo i sieć zaczyna świecić wszystkimi gwiazdami Drogi Mlecznej. Medycyna - to odnajdywanie tego pokrewieństwa.
11
W każdym zawodzie istnieją sytuacje esencjalne, które odsłaniają jego istotę. W medycynie jest to spotkanie dwóch ludzi. Chorego z lekarzem. Chorą może być na przykład góralka, która pierwszy raz położyła się w szpitalu, dopiero gdy stuknął jej ósmy krzyżyk. Ileż to rzeczy musi ją dziwić, nieraz śmieszyć, ilu się boi, jak tej choroby, z którą przyszła. Kiedy indziej chory to ktoś widziany pospiesznie w poradni, kto dźwiga w sobie rozliczne, zniechęcające doświadczenia kontaktów z medycyną. Zmieniają się ludzie, zmienia sceneria - z pogotowia, poprzez przychodnię, gabinet lekarski po salę szpitalną - ale sytuacja pozostaje ta sama. Spotkanie dwóch ludzi: chorego z lekarzem.
Chory przychodzi ze swoim bólem, zgryzotą, cierpieniem, trwogą i woła o pomoc. To wołanie, oczywiście, rzadko jest dosłowne. Ma ono różne formy wyrazu. Może to być potok słów, ażeby zażegnać trwogę, albo skamieniałe rysy twarzy, za którymi kryje się nieufność do lekarza. I chory opowiada. Trzeba słuchać, wysłuchać opowieści. Od czasu do czasu pytaniem zapobiec utracie wątku, odsłonić ważki szczegół, uściślić chronologię. Dla opowiadającego - ta historia to rzecz pierwszorzędna. A słuchający niech pamięta, iż jedno z tych opowiadań stanie się jego własnym, któraś z tych chorób dotknie i lekarza. Czy ją wtedy rozpozna? Młody medyk, bez doświadczenia, podejrzewa u siebie, co rusz, jedno z rozlicznych schorzeń, o których słyszy. A doświadczony lekarz? Ma większe szanse na poprawną autodiagnozę, pod warunkiem, iż doświadczenie, ta "latarnia nad morskim wybrzeżem, do której człowiek w dzień pochmurny zmierza", nie stało się dla niego "bawełną w uszach od ludzkiego jęku".
Pierwszą rozmowę z chorym, zbieranie wiadomości o chorobie, wywiad lekarski nazywają medycy anamnezą. Tak nawiązują do Platona. A choć odcień platońskiej anamnezy był nieco inny, a jej sens głębszy, to przecież była ona najważniejszym i najorygi-
12
nalniejszym sposobem poznania. Podobnie w sztuce lekarskiej -
dla poznania choroby ma znaczenie pierwszorzędne.
U Platona stanowiła anamneza wiedzę pierwszą, która postrzeganie wyprzedza. A czyż nie jest tak w medycynie? Zanim lekarz zacznie "postrzegać" - zanim przystąpi do opukiwania, osłuchiwania, słowem do tych wszystkich czynności, które nazywamy badaniem przedmiotowym - słucha opowieści z przeszłości. Umiejętnym słowem pomaga wydobyć na jaw wiedzę, która jest historią, przypomnieniem. Musi być przy tym ciekaw tej historii, tak aby chory czuł, że ktoś, może po raz pierwszy, interesuje się naprawdę jego biedą. Trzeba, aby mówił z chorym jednym językiem. Nierzadko rytm mowy, barwa głosu skierują jego uwagę nawłaściwe rozpoznanie. Zdania wyrzucane szybko, goniące jedno drugie, jakby przynaglane jeszcze przez wilgotne ruchliwe dłonie, niepokój frazy, a nawet jej wzburzenie każą myśleć o nadczynności tarczycy. Ochrypły, niski głos, wydobywający się wolno z nabrzmiałej twarzy o odcieniu wosku, mówi o niedoczynności tego samego gruczołu. Wystarczy słuchać. I tylko czasem potrzebna jest pomoc osoby trzeciej...
Mój ojciec, lekarz, był przed wojną poproszony do podmiejskiej posiadłości księcia X, który zaniemógł. Książę siedział w wysokim fotelu, tuż za nim stał kamerdyner Jan. W trakcie zbierania wywiadu, pod koniec litanii zadawanych przez lekarza pytań, zjawia się zwykle ostatnie, o przebyte choroby, z kręgu tak zwanych wstydliwych. Pytanie padło. Zaległa cisza. Wreszcie książę skłonił lekko głowę do tyłu i spytał: "Janie, czy wtedy w Paryżu to było to?" - "Nic nie było, Wasza Wysokość" - padła odpowiedz. "Nie, nic nie było, Panie Doktorze" - odpowiedział książę.
I tak lekarz wchodzi w świat chorego, zawierający niekiedy treść intymną, zapomnianą lub ukrywaną przed otoczeniem, a nawet przed samym sobą. Ten świat, jak na przykład w schizofrenii, wypeł-
13
niać mogą tajemnicze energie, siły dobre i złe, przenikać fale kierujące ludzkim postępowaniem. "Pod zwykłym obrazem świata kryje się inny". Chory jest przekonany, iż odkrył istotę rzeczywistości, podczas gdy my - reszta - znamy tylko jego pozory. Jakże trudno do tego świata się przebić, przeniknąć go. Chyba że ma się szczęście.
Mój egzamin z psychiatrii... Profesor wprowadził mnie do przestronnej sali. "Proszę się zgłosić, jak zbierze kolega anamnezę" - powiedział i wyszedł, zamykając drzwi bez klamki. Przed zaryglowanym oknem, w szpitalnej piżamie w paski, nieruchomy niby posąg, stał prosto na jednej nodze mężczyzna. Drugą trzymał uniesioną, bez ruchu, zgiętą w kolanie. Był cały zapatrzony w dal, z oczyma mocno otwartymi, zastygły gdzieś w punkcie czasu. Nie reagował na nic. Na żadne słowo, na propozycję papieroska, na wyniki ostatnich rozgrywek ligowych, na nucone i gwizdane przeze mnie melodie, na miauczenie kota i szczekanie psa, które próbowałem udawać. Pozostał niewzruszony na prośby, iż od kilku jego słów zależy wynik mojego egzaminu. "Trudno - pomyślałem. - Miał rację stary Kant, otaczają nas Dingan sich, zjawiska nierozpoznawalne, rzeczy same w sobie". Odwróciwszy się plecami do mojego słupnika, zacząłem machinalnie serwować piłeczki na stole pingpongowym, ustawionym w drugim rogu salki. Raz, dwa, raz, dwa -wybijały miarowo rytm celuloidowe kulki, skacząc z mojego pola na pole nieobecnego przeciwnika. Nagle - czy coś tąpnęło? Odwróciłem się. Uniesiona noga wróciła na ziemię. "Zagramy?" - usłyszałem. Był świetnym graczem. W trzecim secie zaproponował mi przejście na ty. Cóż za zdumiewające rzeczy później usłyszałem! Egzamin zdałem bez kłopotów.
Rytmiczny stukot piłeczki pingpongowej przebił ciszę, w której zamknął się chory. Nastąpiło otwarcie. Poszukiwanie kluczy, które otwierałyby wrota anamnezy, zaprzątało uwagę Greków. Anamneza była bowiem jedyną drogą dotarcia do nadrzędnego bytu,
14
który odkrył Platon, do świata idei. Tak myśl grecka wracała do archaicznego mitu, do czasu przed narodzeniem, do Ułud tempus, kiedy człowiek oglądał idee. Trzeba było przypomnieć sobie ten czas, aby poznać prawdę i odnaleźć się w Bycie.
W medycynie przypomnienie nie sięga tak daleko. Zatrzymuje się na początku choroby. Choć próbuje dociec jej pierwszych objawów, porusza się po obszarze granicznym, penetruje świat inny, wcześniejszy, świat zdrowia, świat bez choroby. Ten proces jest utrudniony dziś, kiedy pęka wiele barier i sfera międzyludzkiego obcowania wyzwala się z wszelkich norm. Zmienia się ustawienie do drugiej osoby. "Po prostu nie wiadomo, czego można się spodziewać po Innym". Odsłonić się więc trudniej, za dużo wokół niebezpiecznych niewiadomych. A przecież bez tego nie ma medycyny. Oczywiście, muszą być spełnione warunki podstawowe: lekarz nie może być sędzią chorego ani go potępiać, lecz starać się go zrozumieć, pomóc mu. Winien otworzyć się na tego, kto poddany jest szczególnemu ciśnieniu samotności. W trudnych sytuacjach lekarz sięgnie po najtajniejsze arkana swej sztuki, by nawiązać nić porozumienia, odkryć więzy łączące dwóch ludzi. Nagrodą - w chwilach szczególnych - niechby mu był trzepot wstążek na wietrze.
KONSTELACJE
Medycyna i sztuka wywodzą się z jednego pnia. Obie biorą początek w magii - systemie opartym na wszechmocy słowa. Właściwie wypowiedziana formuła magiczna przynosi zdrowie lub śmierć, deszcz lub suszę, wywołuje duchy i odsłania przyszłość. Porusza związki niewidzialne dla tych, którzy z niewzruszoną ufnością krzątają się wokół spraw codziennych. Zaklęcia używane dla "odczyniania czarów i zażegnywania chorób (...) posiadają formę wierszowaną, pełną aliteracji i asonansów, godnych ze wszech miar uwagi osób zajmujących się studiami literackimi".
Sztuka słowa, wspomagana doświadczeniem gromadzonym przez pokolenia kapłanów i lekarzy, pozwalała przywrócić człowiekowi jego miejsce w kosmosie, który aż po XVII/XVIII wiek rozbrzmiewał harmonią. Poczucie analogii między strukturą i rytmem kosmosu oraz rytmami człowieka, między makrokosmosem i mikrokosmosem, jak zostaną one później nazwane, inspirowało przez przeszło dwa milenia filozofów i lekarzy. Człowiek współbrzmiał z kosmosem. Choroba była zaburzeniem tego współbrzmienia, wyłamaniem się z harmonii, dysonansem.
17
Ten pogląd, jak mit, powracał w niezliczonych wersjach. Hi-pokratesowi przedstawiała się choroba jako "szpecący piękność nieład, którego usunięcie jest zadaniem lekarza". Ma on "przywrócić nadobność form ciału". I Hipokrates nazywał medycynę sztuką, techne. W XVI wieku Paracelsus widział w kosmosie związek duchowy wszystkich rzeczy ze sobą. Uczył, że wszechświat jest istotą żywą i przechodzi te same fazy rozwoju, co organizmy na ziemi. Antycypując wiedzę o gwiezdnym pochodzeniu składników naszego ciała, pisał, iż człowiek to mikrokosmos zbudowany z tych samych elementów co makrokosmos, czyli wszechświat. Boski pierwiastek życiowy jawił mu się w nas jako "archeusz", czyli "wewnętrzny alchemik" {innewendige Alchemist). Zarządzał on ciałem, oddzielał z pożywienia rzeczy pożyteczne od szkodliwych. Choroba polegała na opanowaniu archeusza przez obce potęgi duchowe. Leczenie sprowadzało się do uwolnienia go od przemocy -dzięki naturze, której w sukurs przychodziła sztuka władająca arkanami.
Jeśli przypadkiem mielibyśmy uśmiechnąć się z lekkim pobłażaniem nad tymi próbami uchwycenia istoty choroby, to pamiętajmy, iż do dziś są to dla nas sprawy trudne. W 1972 roku w pięknym kurorcie górskim spotkała się grupa światowych ekspertów od astmy. Postawiono im jedno zadanie: podać definicję choroby. Po tygodniu rozjechali się, nie osiągnąwszy celu. Od tego czasu wybitne gremia międzynarodowe ogłosiły już dwukrotnie diametralnie różne definicje astmy. A przecież lekarz praktyk nie ma z reguły żadnych kłopotów z rozpoznaniem tej choroby. Nieraz czyni to, zanim zdąży przyłożyć słuchawkę nad płuca. Wystarczy, by usłyszał przedłużony, świszczący wydech chorego. Jego echo brzmi w onomatopeicznym słowie "astma". Użył go po raz pierwszy Homer w opisie upadku Hektora, rozciągniętego w straszliwej duszności (astmati), pod murami Troi. Partykuła początkowa "Ha! (-stma)" czyż nie przypomina wydłużonego wydechu astmatyka?
18
W rozpoznaniu choroby opieramy się na objawach, a nie na jej przyczynach i mechanizmach powstania, sprawiających takie trudności w definicji. "W najprostszej sytuacji doszukujemy się objawu dominującego i kojarzymy go z jedną z częstych chorób. Stąd też Anglicy mówią: "Gdy usłyszysz stuk kopyt, rozglądaj się za koniem, gdyż zebry są rzadkie". Nieraz jednak sytuacja jest trudniejsza. Zmienność, płynność, przelotność, podobieństwa objawów mogą sprawić, iż ustalenie rozpoznania przypomina rozmowę Hamleta i Poloniusza, obserwujących obłoki:
HAMLET
Widzisz ten obłok? Ten w kształcie jakby wielbłąda?
POLONIUSZ
Jak mi Bóg miły, istotnie coś jakby wielbłąd.
HAMLET
Mnie się wydaje podobny do łasicy.
POLONIUSZ
Grzbiet ma wygięty jak łasica.
HAMLET
Albo do wieloryba.
POLONIUSZ
Zupełny wieloryb.
Spotkanie z chorym, rozmowa, anamneza, badanie - zanurzają lekarza w świat sygnałów. Śle je organizm człowieka chorego. Lekarz musi rozwinąć w sobie szczególny rodzaj wrażliwości, aby te sygnały nie przeszły obok, lecz trafiły w niego. Wówczas - w jednej chwili - mogą złożyć się w konstelację objawów, które odczyta on jako rozpoznanie choroby.
Ta konstelacja objawów jest jak konstelacja gwiazd na niebie, wskazująca żeglarzowi drogę do portu. Określa położenie na mapie. Rozprasza mrok, ucisza niepewność. To tak jak we śnie, gdy
19
ktoś obcy, nieznajomy, kto śni się nam przez pół nocy, nagle, w jednej chwili, okazuje się kimś dobrze znanym, bliskim. Ta chwila, ten błysk zmiany nieznanego w znane - to właśnie jest rozpoznanie.
Sofokles opisuje scenę, w której Orestes spotyka nad urną, mającą rzekomo zawierać jego prochy, Elektrę, swoją siostrę. Początkowo bierze ją za niewolnicę. Po czym rozpoznaje siostrę po łzach. Mówi jej, że urna jest pusta, i wyjawia, kim jest naprawdę. Ogarnia ich radość. Wątek ten przewija się w snach i mitach wielu narodów: sądzimy, że stoi przed nami obcy człowiek, a tymczasem jest to najbardziej ukochana osoba.
Najpiękniej wydarzyło się to w Emaus, we wsi pod Jerozolimą, do której podążali drogą dwaj apostołowie. Jezus przybliżył się i szedł z nimi, rozmawiał. "Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak, że Go nie poznali". Dopiero w gospodzie, "gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im - wtedy oczy im się otworzyły, lecz On znikł im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?"
Na obrazie Velazqueza, w gospodzie, miała Go rozpoznać -przed apostołami - czarna służąca. Bierze w kuchni dzban z winem, by zanieść go do stołu, przy którym nad chlebem zasiedli, gdy ogarnia ją pewność. Czyż to nie On kiedyś:
spojrzał na nią
stojącą w tłumie,
tak jak nikt nigdy na nią nie spojrzał?
Jak nikt nigdy jej nie widział, do niej nie mówił?
Droga lekarza do Emaus wydaje się czasem nie mieć końca. Kiedy przywieziono nam z odległej, opolskiej wioski osiemnastoletnią Basię N., sprawa wyglądała z pozoru banalnie. Pół roku wcze-
20
śniej skaleczyła nogę, która od tego czasu ropiała. Była już w kilku szpitalach, gdzie nie udało się opanować infekcji. Wyjątkowo zjadliwe bakterie? Czy zaburzenie odporności młodego organizmu? Ani jedno, ani drugie nie znajdywało u nas potwierdzenia. Chora tymczasem gorączkowała codziennie do 40°, noga obrastała w coraz to nowe ropnie, puchła, zbliżając się do monstrualnych rozmiarów. Nie osiągnęliśmy nic. Bezradność ciążyła nam coraz bardziej. Zaczęliśmy szukać rady. Wybitny miejscowy chirurg wraz ze świetnym patologiem po przeprowadzeniu skomplikowanych badań rozpoznali w chorej nodze wrodzone zaburzenia rozwoju naczyń krwionośnych. Ich dowody nie przekonywały nas w pełni, ale sami nie mieliśmy nic lepszego do zaproponowania. W ciągu ponad roku pacjentkę naszą słaliśmy na leczenie do ośmiu renomowanych klinik w kraju. Czasem wracała z poprawą, ale po kilkunastu dniach wybuchała gorączka, na nodze pojawiały się pierwsze, drobne jeszcze ropnie. Obawialiśmy się zaatakowania serca, sepsy. Nie umieliśmy pomóc tej ogromnie cierpiącej, cichej, zamkniętej w sobie, ładnej dziewczynie. Raz zastałem ją z książką Jak zostać olbrzymem i udało mi się wciągnąć ją w rozmowę. Dowiedziałem się o czekających na nią atrakcyjnych studiach i pięknym domu - o co zadbać miał jej bogaty brat, który nigdy nie odwiedził jej w szpitalu.
Zdesperowany, porozumiałem się z przyjacielem, londyńskim profesorem kardiologii. Zdecydował się ją przyjąć, choć nie wysunął nowej koncepcji. Wystąpiliśmy do Ministerstwa Zdrowia o zgodę na leczenie za granicą. Tymczasem, obawiając się najgorszego, przewieźliśmy chorą na klinikę chirurgii do Katowic. Profesor, którego prosiłem o zwrócenie na nią szczególnej uwagi, zatelefonował po dziesięciu dniach i powiedział: "Wykonaliśmy - tak jak nasi poprzednicy - głębokie nacięcia całej nogi i odciągnęliśmy wiadro ropy. Czy możemy ją odesłać do was w ciągu tygodnia? Jeśli chodzi o przyczynę, rozważyłbym Munchhausena". Munchhausen? Myśleliśmy o nim przed rokiem, zdwoiliśmy wtedy obserwację, ale nie uzyskaliśmy dowodów. Wkrótce po powrocie z Kato-
21
wic objawy narosły gwałtownie, a wezwany w nocy dyżurny chirurg, dość nieoczekiwanie, zapakował całą nogę w gips. Kiedy badałem ją dwa dni później, gips uniemożliwiał wciąż dotarcie do nogi, ale na ręce, pierwszy raz, pojawił się bąbel zwiastujący najpewniej rozwój ropnia. W środku bąbla, centralnie, widoczny był delikatny ślad wkłucia igły. A więc to był Munchhausen!
Karl Friedrich Hieronymus baron von Munchhausen (1720-1797), oficer niemiecki na żołdzie rosyjskim, walczył z Turkami, po czym osiadł w Hanowerze, gdzie chętnie, przy winie, zabawiał przyjaciół opowiadaniem swoich przygód. Ich bezgraniczne nieprawdopodobieństwo i absurdalność, przeplatane celnymi, realistycznymi obserwacjami, zyskały mu niebywałą popularność. Od "Łżybarona" (Lugenbaron), jak go nazywano, można było usłyszeć, jak wydobył się z bagien, ciągnąc się z całej siły za włosy, lub trafił jelenia pestką z wiśni między rogi, by po latach spotkać go z drzewem wiśniowym wyrastającym z czoła.
W 1951 roku lekarz angielski zaproponował nazwę "zespołu Munchhausena" dla chorych demonstrujących niebywałe bogactwo dziwacznych i dramatycznych objawów, z trudem układających się w sensowne zbiory, w niecodzienne konstelacje. Chorzy ci wędrują od szpitala do szpitala, chętnie poddając się najbardziej wyszukanym procesom diagnostycznym i leczniczym - z wielokrotnymi, rozległymi operacjami włącznie. Cała choroba jest następstwem powtarzającego się samookaleczenia, dokonywanego tak przemyślnie i sekretnie, a będącego powodem tak ciężkich cierpień, iż wywodzi w pole wytrawnych lekarzy. Jest to choroba z kręgu psychicznych, narzucająca kompulsywne działanie, zapewne jeszcze przed progiem świadomości. Odkrycie przyczyny i odsłonięcie prawdy przed chorym sprawia, iż znika on na zawsze z pola widzenia lekarza, który to uczynił. Nasza cicha, tajemnicza Basia była gotowa znów ruszać w szpitalne podróże, lecz zapadała w głuchą wściekłość na myśl, iż mogłaby trafić do tej katowickiej kliniki, gdzie powie-
22
dziano jej, że chyba wstrzykuje sobie infekcję do nogi. Dlatego utalentowany psychiatra, z którym wspólnie rozpoczęliśmy leczenie, przyjął strategię, aby w żadnym wypadku nie stawiać sprawy winy lub oszustwa, lecz uznać, że chora jest nosicielką tajemnicy, jaką próbujemy zgłębić - odwołując się do jej matki, rodziny, bliskich. Czy da to efekty? Czy nam się uda? Statystyki nie napawają optymizmem. Pocieszamy się, że nie ma dwóch podobnych chorych z zespołem Munchhausena. Ale jak naprawdę dotrzeć do kogoś, kto wybrał cierpienie jako ostateczne rozwiązanie trudności życia?
Zespół Munchhausena to rzecz absolutnie niezwykła. Nie jest natomiast aż taką niezwykłością bezradność lekarza, rosnąca bezradność w zmaganiu z indywidualną chorobą. Ten czas, gdy leczenie nie wiedzie się. Rosną stosy dokumentacji klinicznej, coraz więcej szczegółowych, wyrafinowanych badań, a mimo to brak jakiegokolwiek postępu. Bliscy ostateczności, zapraszamy kogoś specjalnego. Wyobraźmy sobie scenę: sala szpitalna, w niej chory, z którym są zasadnicze problemy. Zaczyna się wizyta, wchodzi ów zaproszony lekarz, a za nim długi ogon ludzi w białych fartuchach. Najstarszy referuje przybyszowi całość wyników, historię choroby. On stoi, słucha. Chwilami można pomyśleć: "Czy on w ogóle słucha?". Patrzy na chorego, położy rękę, przyłoży słuchawkę i w końcu mówi: "To jest tak i tak. Trzeba zrobić to i to". I to się sprawdza. Nagle wszystko odmienia się. Jak w katharsis, następuje oczyszczenie. Wówczas lekarz opiekujący się chorym, ten, który przeszedł całe tygodnie, a nieraz i miesiące męki, szukał, próbował i nic się nie udawało, myśli o owym rzadkim gościu: o, to Wielki Lekarz!
W tej scenie jest coś magicznego, wywodzącego się z mroków prehistorii medycyny. Wielki Lekarz to rzadkość, prawie jak zespół Munchhausena. Spotyka się ich najwyżej kilku w długim życiu zawodowym. Przywodzą na myśl ludzi obdarzonych słuchem absolutnym. Słyszą nuty, jak reszta z nas widzi kolory. Tak jak natychmiast, Czytelniku, bez wahania rozpoznasz kolor żółty i nie
23
pomylisz go z czerwonym, tak oni natychmiast odróżnią dźwięk F od G. Wielki Lekarz porusza się w świecie choroby równie swobodnie jak człowiek o słuchu absolutnym w przestrzeni tonalnej -dla innych niedostępnej.
Bezradność lekarza... Gdy nie potrafi nazwać choroby, nie rozumie "spowiedzi ciała", nie pojmuje, dlaczego coś tak się dzieje, nie umie pomóc... Ta niemoc szybko przestaje być jego prywatną sprawą. Dotyczy wszak chorego, jego najbliższych. Niepoddająca się leczeniu choroba pięknej Esther w powieści Stefana Chwina wiedzie do bluźnierstwa zapatrzonego w nią, zrozpaczonego chłopca. Zranione zostaje społeczeństwo. A sama chora - jak nieraz w takich przypadkach - nie znajdując ratunku w konwencjonalnej medycynie, szuka go poza nią - u uzdrowicieli.
Na szczęście bywa też tak, że rozpoznanie podane jest na talerzu i zawiera w sobie komendę działania. Był piękny, wiosenny dzień, kiedy otworzyliśmy oddział reanimacyjny. Na przekór tylu trudnościom udało się. Pierwsza reanimacja w Krakowie! Staliśmy, trzej lekarze, na pierwszym piętrze, przed pustym jeszcze oddziałem. Rozpierała nas młodość i siła. Nie istniały rzeczy niemożliwe. Nade wszystko było w nas oczekiwanie, to przemożne oczekiwanie na wydarzenia, które przyjść miały tylko po to, aby ujawnić naszą sprawność i niezwykłość.
Na parterze pokazał się człowiek. Zaczął iść ciężko, ku nam, po schodach. W szpitalu, starej ruderze, nie działała żadna winda. Człowiek był cały w czerni. Któryś z nas powiedział: "Ten się przygotował!". On wracał z pogrzebu teściowej, na którym poczuł się nieswojo. Zdecydował się zaglądnąć do najbliższego szpitala. Zziajany, wywlókł się na piętro i padł u naszych stóp. Nie żył. Na to czekaliśmy. Co za szczęście! Rzuciliśmy się na niego.
Kiedy nasz pierwszy pacjent wychodził po dwu tygodniach do domu, przyjął kwiaty od pielęgniarek i żegnając się powiedział:
24
"A teściową, gdziekolwiek ona jest, raz jeszcze szlag trafi, gdy zobaczy, jak mnie się upiekło!".
"Nadchodzące wydarzenia rzucają przed siebie cień". Czy wtedy, w ten jasny, wiosenny dzień, stojąc pełni oczekiwania na progu nowo otwartej reanimacji, dostrzegliśmy ten cień, kładący się przed nadchodzącym człowiekiem w czerni? A może nawet wcześniej, gdy skierował swe kroki z cmentarza do szpitala? Nie. To była radosna, nieuświadomiona nadzieja na nadejście wydarzeń. Nie było w nas tej wiedzy o przyszłości, którą odsłonić potrafi celne rozpoznanie kliniczne. Jak dalece możemy być jej pewni? Co z tego mamy prawo i obowiązek przekazać choremu? W tym względzie, przez wieki, medycy patrzyli na sybillę.
Jeszcze do dziś w Delfach oglądać można skałę nad przepaścią, na której Femonoe, córka Apollona, pierwsza sybilla - Pytia -przepowiadała przyszłość. Ubrana w prosty peplos, siedziała na trójnogu i witała spojrzeniem przybyłego do świątyni. Ze szczeliny w ziemi wydobywały się opary, a kamień nazywany pępkiem, owinięty splotem podwójnej sieci, wyznaczał środek świata. Rosło tu też drzewo laurowe, "którego liście myślą" i które przeżuwane, wzmagały dar profetyczny wyroczni. Za jej plecami sączyła się strużka wody i czuwał wąż - źródło mocy Pytii. Złoty posąg Apollona stał tuż obok.
Przepowiednie Pytii były zagadkowe, a nawet zawiłe. Kiedy Krezus ze swego dalekiego królestwa zwrócił się do Delf o poradę, przed podjęciem najważniejszego kroku - rozpoczęcia wojny z Cyrusem, królem Persji - otrzymał od Pytii odpowiedź doskonale dwoistą: "Zniszczysz wielkie imperium". Krezus uznał, że mowa o imperium Cyrusa, a tymczasem wyrocznia miała na myśli jego królestwo. Pokonany i stary, uwięziony przez Cyrusa Krezus posłał Delfom swój ostatni dar: kajdany. Raz tylko pytający nie usłyszał odpowiedzi. Kiedy Aleksander Wielki stanął przed Pytią, ta milczała.
25
Wszyscy pozostali przybywający przez długie wieki do wyroczni, by odgadnąć sekrety swojego życia, słyszeli słowa, których sens pojmowali dopiero wtedy, gdy już wypadki nastąpiły. Natchnione przez boga kobiety mówiły nienagannym wierszem. Heksametr był podarunkiem Apollona dla jego córki, Femonoe. "Poezja doszła tu do głosu w formie wieloznacznych słów". Czy dlatego, że taka jest natura poezji? Czy też dlatego, że "język wiekuistych musi się różnić od języka śmiertelnych"? Czy też z tej prostej przyczyny, że człowiek nie może znieść nagiej tajemnicy? I podobnie jak człowiek chory, nie chce - i nie powinien - usłyszeć od lekarza nagle całej okrutnej prawdy?
Mów całą Prawdę - lecz stopniowo -
Ostrożnie i okrężnie -
Nie zniesie błysku nagiej Prawdy
Nasz Zachwyt niedołężny -
Jak Błyskawica - gdy się Dziecku
Naturę jej naświetli -
Tak prawda niech olśniewa z wolna,
Abyśmy nie oślepli -
Hipokrates na swojej wyspie Kos, oddalonej od Delf zaledwie o jakieś trzysta kilometrów, nie u wyroczni, lecz w rysach chorego szukał zwiastunów losu. Wiedział, na co się porywa. Pisał, iż w naszym krótkim życiu "wyrokowanie trudne", gdyż "sposobność przemijająca" i "doświadczenie złudne". A przecież zobaczył, jak nikt przed nim, na twarzy chorego cień śmierci, gdy ta staje tuż obok, a wysoko w niebie nożyce zostały już przyłożone do nici. Odtąd już zawsze każde pokolenie lekarzy patrzyło jego oczami, dostrzegając/a aes hippocratica, tak jak on ją przedstawił: "nos kończasty, oczy wpadłe, skronie wklęsłe, uszy zimne, skurczone i odwinięte, skóra wokół czoła twarda, napięta i sucha, barwa całej twarzy zielonawo-blada albo czarna, albo sina, albo ołowiasta".
26
Prognozowanie doprowadził Hipokrates do mistrzostwa w swoich słynnych aforyzmach. Pisał: "Kurcz przy zranieniu występujący jest śmiertelny" - myśląc na pewno o tężcu. A także: "Kiedy w żółtaczce wątroba stwardnieje, znak to niepomyślny" -mając zapewne na uwadze raka wątroby. Lub wreszcie: "Puchlina, po chorobie ostrej powstająca, każda zła" - rozważając zapalenie nerek lub niewydolność krążenia. Lekarz, który celnie wyrokuje, przedstawia nieomylnie prognozę, rezultat ostateczny - zyskuje z miejsca podziw i uznanie. Trafna prognoza sprawiała zawsze wielkie wrażenie, nawet na innych lekarzach. Była tajemniczą umiejętnością, świadczącą o doskonałości w sztuce. Wojciech Baza, lekarz nadworny króla Zygmunta Starego, był olśniony niesłychaną pewnością siebie, z jaką Paracelsus, którego odwiedził w Bazylei, przepowiedział wyzdrowienie. Wezwano go do chorego, który zdaniem lekarzy już umierał. Sławny lekarz obejrzał umierającego i zaprosił go do siebie na drugi dzień, na obiad. Rzeczywiście, chory niebawem z łóżka się podniósł i na obiad przybył. Paracelsus, przy całej swojej oszałamiającej magii, jest potomkiem Hipokratesa, kimś, kto odczytał jego aforyzmy lub sam dopisał do nich głosy.
Opromieniony czarodziejską sławą lekarz-cudotwórca, pierwowzór Fausta, Paracelsus. Wyleczył osiemnastu królów i książąt, gdy wszyscy lekarze ich opuścili. Choć obronił doktorat w Ferrarze, szukał towarzystwa cyrulików, owczarzy, kowali, Cyganów, starych bab i od nich uczył się tajemnej sztuki leczenia. Był nawet u pogardzanego powszechnie kata, który nastawiał członki. Niespokojny duch, podróżował konno, pisał dużo po nocach. U boku nosił miecz z wydrążoną w rękojeści otwieraną kulą zawierającą pigułki dla chorych. Mówiono też, iż wozi w kuli diabła. Praktykował w coraz to innym kraju, a w każdym znał moce tajemne. Spośród nich najwyżej miał cenić moc gwiazd. I mówił: "Kto nad gwiazdami nie zapanuje, tym gwiazdy rządzić będą według swej woli". W tych słowach brzmią echa wierzeń, iż gwiazdy nad horyzontem, w chwili
27
narodzin, kształtują los człowieka. "Jeśli pójdziesz za swoją gwiazdą, niechybnie dopłyniesz do wspaniałego portu".
Nauka twierdzi, iż los nie w gwiazdach, lecz w genach jest zapisany. Wyjątkowo tylko jest to jeden gen. Zwykle sprzężone są z nim inne, w bliskim sąsiedztwie. A także geny dalekie, na odległych chromosomach. Gdy wzbudzone złożą się razem i zaświecą jednym światłem, zwiastować mogą astmę, w innym zaś układzie -inną chorobę. Rozstrzygający będzie ich zbiór, układ, konstelacja. Tak jak konstelacja gwiazd nad horyzontem zwiastować miała los przychodzącego na świat.
Dziś zatem w nas samych, w genach naszych - raczej niż na niebie - szukamy zapisu naszej przyszłości. Ponieważ konstelacje genetyczne są proweniencji niebieskiej, więc może poznanie ich odtworzy utraconą więź z niebem, wskaże drogę powrotu, przywróci zagubioną harmonię.
ELIKSIR ŻYCIA
Miłość i ogień znaczą narodziny medycyny. Miłość Apolla do Koronis - miłość gwałtowna, zamraczająca. Kiedy Koronis była brzemienna i nosiła dziecko Apolla, zdradziła go z cudzoziemcem z Arkadii. Czuwał przy niej wysłannik Apolla, biały kruk. Pofrunął z miejsca do swego pana i - zwyczajem szpiegów - odsłonił przed nim zdradę ukochanej. Apollo w złości rzucił w ptaka plektronem od liry. Popatrzył na niego z nienawiścią i pióra kruka na zawsze stały się smoliście czarne. Potem zwrócił się do swojej siostry Artemidy, by strzałą z łuku zabiła niewierną kochankę. Koronis, zanim umarła, zdążyła jeszcze wyszeptać bogu, że wraz z nią zabija swojego syna. Kiedy jej ciało, złożone na wysokim jak mur stosie, zaczynały już obejmować płomienie, Apollo cięciem cesarskim wyrwał dziecko z jej łona. Tak przyszedł na świat Asklepios, "ten, co uzdrawia", którego nazywano także patronem albo bogiem medycyny. Przez długie lata kształcił się u dobrego centaura Chejrona, który pierwszy siał zioła lecznicze w Tesaln. To dzięki niemu nabrał Asklepios takiej biegłości w leczeniu, iż wiele lat później ośmielił się przywracać martwych ludzi do życia. Wówczas Zeus uderzył
31
w niego piorunem. Tak obrócił się w popiół pierwszy bóg medycyny, który sam powstał z popiołów - wszak matka jego popielała już na płonącym stosie, gdy przychodził na świat. Asklepios, wskrzeszając zmarłych, przywracając życie, przekroczył ludzki krąg istnienia. Za to pochłonął go ogień.
A jednak człowiek nie zaniechał marzeń, których Asklepios był uosobieniem. Od zarania dziejów ludzie poszukiwali sposobów leczenia ran, przepędzania choroby, przywracania zdrowia. W tym dążeniu sięgali po rośliny, by wydobyć z nich moce tajemne. Korą wierzby leczyli gorączkę i bóle stawów, żywicą - bolesne skurcze i niepokój, tymiankiem - kaszel i zakażenia. Podpatrywali też zwierzęta - i za przykładem psa, liżącego rany, swoje rany zmywali wodą, w Egipcie zaś wpadli na pomysł stosowania enemy, widząc, jak ibis po sutym posiłku odwracał głowę i zakrzywionym, na długiej szyi dziobem płukał wodą, od tyłu, swój przewód pokarmowy. Egipcjanom zawdzięczamy też słowo "farmacja" i "farmakologia"; wywodzą się one od Ph-ar-maki, czyli "ten, który chroni". Rośliny miały moc tajemną; kryły w sobie zdrowie i śmierć. Środek, który leczył, w wyższej dawce zabijał. Niekiedy przemożne właściwości lecznicze ukryte być miały tylko w jednej części rośliny, by wspomnieć korzeń mandragory, wydający przejmujący jęk przy wyciąganiu go z ziemi. Kiedy indziej mnożono w dwójnasób liczbę substancji w leku. Teriak, czyli drakiew, cieszący się przez dwadzieścia wieków niesłabnącą popularnością, miał w sobie osiemdziesiąt dziewięć składników - od opium poczynając, a na elementach zwierzęcych, łącznie ze sproszkowaną żmiją - kończąc. Nade wszystko jednak, przez tysiąclecia, szukano kamienia filozoficznego, quinta essentia, elixir vitae. Szukano go w Chinach, wiele wieków przed Chrystusem, aż po Newtona i jeszcze później. Kamień filozoficzny, utożsamiany z eliksirem życia, miał oczyszczać ciało z chorób, transmutować pospolity metal w złoty kruszec, wydłużać życie o setki lat, starcom przywracać młodość. Ten mit cudownej rośliny, napo-
32
ju nieśmiertelności, tajemnicy życia zaklętej w kamieniu, śniły wszystkie ludy indoeuropejskie.
Nikt tego snu nie śnił mocniej niż alchemicy. Choć wiele wątków alchemii wywodzi się z filozofii greckiej, a w hellenistycznej Aleksandrii dołączyły do nich elementy egipskie, perskie i chińskie, to apogeum osiągnęła ona na przełomie XVI i XVII wieku. Była największą pasją tej epoki. Wynoszono ją pod niebiosa: Szekspir pisał o "niebiańskiej alchemii". Nazwano ją Królewską Drogą; kroczyli nią wszyscy prawie monarchowie Europy. Na obrazie Jana Matejki alchemik Michał Sędziwój demonstruje transmutację Zygmuntowi III Wazie. Jakże kruchy i wątły jest król naprzeciw słynnego alchemika, z którego bije moc jego tajemnej sztuki. Czy można się dziwić, iż dzieło Sędziwoja pt. Novum lumen chymicum doczekało aż pięćdziesięciu czterech wydań i miało być gruntownie zgłębione przez Izaaka Newtona?
Alchemicy stworzyli całą wiedzę tajemną, Ars Magna, dla uzyskania eliksiru życia. Przedstawiamy ich sobie często jako poszukiwaczy złota, prekursorów chemików, którzy usiłowali w złoto przemienić inne substancje. Ale tym wyobrażeniem łapiemy jedynie pozory, ślizgamy się po powierzchni rzeczy. Alchemia bowiem "była nauką świętą, podczas gdy chemia ukonstytuowała się, kiedy substancje pozbawione zostały świętości".
Między alchemią a górnictwem i hutnictwem istniało zastanawiające podobieństwo, na które zwrócił uwagę Mircea Eliade. Bardzo wcześnie napotykamy wyobrażenia, zgodnie z którymi rudy dojrzewają w brzuchu ziemi, jak embriony. "Hutnictwo nabiera charakteru położniczego". Górnik i hutnik ingerują w przebieg podziemnego dojrzewania i przyspieszają rytm rozwoju rud, pomagają Naturze porodzić wcześniej. Podobnie jak alchemik, dzięki sztuce, którą władają, zastępują pracę Czasu, doskonalą materię, dokonują jej transmutacji. W alchemii trans-
33
mutacja przebiegać miała w kilku etapach, z których dwa określano nazwami barw: czarność i białość.
Pierwszym i najważniejszym krokiem alchemika dla uzyskania metalu doskonałego było sprowadzenie substancji do materia prima, massa confusa - co odpowiadało na poziomie kosmologicznym sytuacji pierwotnej, chaosowi. Tą początkową operacją miało być przekształcenie w stan amorficzny - rozpuszczenie w nęci albo zwęglenie przez ogień. Był to więc regressus ad uterum, powrót do okresu prenatalnego. Vasa mirabile, które miało zawierać sekret alchemii, było jak łono (macica) rodzące cudowny kamień. U progu operacji była czarność (nigredo) - śmierć inicjacyjna. Nie można było osiągnąć transmutacji, wychodząc od form zużytych przez Czas. Najpierw trzeba je było rozproszyć, by później - przez ablucję - dojść do białości, która pieczętowała pomyślny wynik pierwszej części opus magnum.
"Białemu dziełu" (leukosis, albedo), następującemu po nigredo, odpowiadało na poziomie duchowym zmartwychwstanie, nowa świadomość, niedostępna kondycji świeckiej. Sztuka transmutacji zamyka się w formule sohe et coagula (oczyść i złącz). W koagulacji stapiały się transformacja chemiczna z duchową: rozpuszczaj wszystko, co w tobie niższe, następnie zaś zestalaj się, wykorzystując osiągniętą moc. Nie ulega bowiem wątpliwości, iż współdziałając w doskonaleniu materii, alchemicy dążyli do swojej doskonałości. "Przekształćcie się z kamieni martwych w Żywe Kamienie Filozoficzne!" - czytamy przy szczegółowych opisach doświadczeń, opus alchymicus ujawnia zaś głębokie analogie z życiem mistycznym. W ich piecach, retortach, vasa mirabile, substancje umierały, wracały do pierwotnego chaosu, by zmartwychwstać i ostatecznie przemienić się w złoto. Powrót do macicy, o którym pisali zarówno alchemicy chińscy, jak i zachodni, był uleczeniem przez symboliczny powrót do źródeł, odtworzeniem kosmogonii. Wiele archaicznych terapii zawiera rytualne powtórzenie stworzenia świata, pozwalające choremu ponownie się narodzić i zacząć życie
34
na nowo. Wierzono mocno, iż tak można uleczyć człowieka z zużycia przez Czas, czyli ze starości i śmierci. A sam kamień filozoficzny? Posłuchajmy, co o nim napisał w XV wieku John Ripley, mistrz Ars Magna: "Ten kamień przynoszą nam ptaki i ryby, posiada go każdy człowiek, jest on wszędzie, w tobie, we mnie, w każdej rzeczy i przestrzeni. Jest we wszystkich rzeczach stworzonych przez Boga".
Siła przyciągania alchemii musiała być przemożna, jeśli zawładnęła nawet Izaakiem Newtonem. Uprawiał on4r5 Magna noc w noc, przez długie lata, także i wtedy, gdy odkrywał inną siłę przyciągania rządzącą wszechświatem - grawitację. W tych uporczywych próbach transmutowania materii i ducha - z niższego w wyższe, z przemijającego w stałe - zdawało się tkwić przekonanie o tym, że nieśmiertelność była kiedyś naszym udziałem, że wszystkie arkana alchemii zmierzały niejako do odnalezienia drogi powrotu. Jakby grzech pierworodny był "prometejskim marzeniem o człowieku, istocie tak uzdolnionej, że siłą swego umysłu stworzy cywilizację i wynajdzie lekarstwo przeciw śmierci".
Jakież były inne drogi? Pakt z Księciem Ciemności - za przykładem Fausta, lub przebłaganie bogów- o czym wiedzieli już Grecy. Okazję ku temu mieli w czasach odległych, gdy bogowie wyruszali chętnie z Olimpu na ziemię. Lubili się na niej rozerwać, przemieniać, kochać. Herosi homeryccy żyli z nimi w bliskiej zażyłości, nie naruszając należnego dystansu. Nie brak im było ani piękności, ani siły, ani równego bogom uroku. Jednym się różnili: nie było w nich tej niewyczerpanej spontaniczności, która objawiała się w nieugaszonym, nieposkromionym śmiechu (dsbestos gelos) bogów, tej zdolności, by żyć beztrosko, "danej tylko tym nielicznym istotom, które mają świadomość, że będą żyć nieskończenie".
Życie bez końca to jednak nie wszystko. Trzeba je złączyć z wieczną młodością. Inaczej czekać nas może los Sybilli Kumańskiej. Prosiła ona Apolla o nieśmiertelność, a według innych prze-
kazów, o tyle lat życia, ile ziaren piasku zdoła utrzymać w dłoniach. Gdy prośba została spełniona, odmówiła bogowi obiecanej nagrody - swego ciała. Dlatego bóg ją ukarał. W swej prośbie o życie wieczne bądź niebywale dług