15415
Szczegóły |
Tytuł |
15415 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15415 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15415 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15415 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KEN FOLLETT
RENE L. MAURICE
Pod ulicami Nicei
PROLOG
Zapowiadał się gorący dzień.
Po godzinie szóstej słońce grzało już mocno i do śniadania
miasto pogrążyło się w skwarze. Wczasowicze zabrali swoje pekt
dejeurzer w cień balkonów, kierowcy pootwierali dachy swych
kabrioletów, kelnerzy opuścili markizy nad ulicznymi kafejkami.
Ranne ptaszki były gotowe do plażowania; wysmukłe brązowe
dziewczyny zdejmowały już góry od bikini, odsłaniając jędrne
piersi, na co miejscowi spoglądali z nieukrywanym pożądaniem, do
czasu aż goście dali im do zrozumienia, iż topless w słonecznej
kąpieli nie jest dla nich niczym nowym.
Wzdłuż promenady - sześciopasmowej autostrady -wrzało od
ruchu, który zanieczyszczał potwornie gorące śródziemnomorskie
powietrze. Robiło się gorąco wczasowiczom, kierowcom i kelnerom,
a szczególnie gorąco Pierre'owi Bigou...
Słupek rtęci na termometrze minął już czterdziesty stopień,
ale dla pana Bigou dzień zapowiadał się na jeszcze bardziej
gorący...
Bigou był kierownikiem personalnym w oddziale głównym
francuskiego banku Societe Generale przy 8 Avenue Jean Medecin, w
Nicei. Dla niego ten dziewiętnasty dzień lipca 1976 roku zaczął
się normalnie, jak każdy poniedziałkowy ranek. W wysokiej sali
głównej banku było chłodno i spokojnie.
Kasjerzy w koszulach z długimi rękawami byli już gotowi na
przyjęcie pierwszych klientów z chwilą otwarcia drzwi punktualnie
o ósmej trzydzieści.
O 8:28 Bigou porównał czas na swoim zegarku z dużym zegarem
ściennym w głównej sali i nim wszedł do swego biura, nakazał
otworzyć drzwi, a potem zaczął przeglądać poranną prasę. Był
związany z tym bankiem od wielu lat, osiągając poważaną pozycję,
i nikt nie śmiałby zwrócić mu uwagi, że czyta gazetę w czasie
godzin pracy.
Van Impe zwyciężył w 64. Wyścigu kolarskim Tour de France.
Amerykański prom kosmiczny Viking 1 był w drodze na Marsa.
Prognozy pogody przewidywały, że będzie ciepło i słonecznie. Po
prostu wspaniale!
Był to dzień Świętego Arsena. Nic wspólnego nie łączyło
jednak tego Arsena - świątobliwego wyznawcy Kościoła Katolickiego
- z Arsenem Lupinem - francuskim Robin Hoodem, "patronem"
dżentelmenów - włamywaczy.
Punktualnie o 8:30 dwóch pracowników banku minęło drzwi
biura Bigou i zeszło po schodkach do podziemi. Obsada otwierająca
drzwi do podziemnego skarbca każdego ranka była inna i wybierana
pośród szeregowych pracowników banku.
Na ten tydzień przypadła ich kolejka. Każdy z nich strzegł
swojego wielkiego klucza z odciskiem: F. B. - Od Ftchet-Bauche,
największej francuskiej fabryki kluczy i zamków.
Szczęk stalowych drzwi i odgłosy kroków na schodach miękko
odbijały się od grubych betonowych ścian. Jak dotąd wszystko
działało bez zarzutu.
Wewnątrz były jeszcze jedne stalowe drzwi. Ściśle biorąc te
miały specjalne znaczenie. Wiekowe, grube prawie na metr, ważące
dwadzieścia ton, odporne nawet na laser.
Dyrekcja banku przedyskutowała z londyńskim przedstawicielem
towarzystwa ubezpieczeniowego Lloyda ewentualne kwestie
zainstalowania nowoczesnego systemu alarmowego, ale obydwie
strony zgodziły się, iż potężne drzwi są nie do pokonania, a
wszelki nowoczesny sprzęt w postaci ukrytych kamer, hałaśliwych
alarmów czy też fotokomórek w tym wypadku jest raczej zbyteczny.
Co prawda jeden z klientów, użytkujących skrytkę sejfową w
tym skarbcu, narzekał na niedostatek zabezpieczeń, ale był to
przecież emerytowany policjant, który naczytał się zbyt wiele
bzdur i nasłuchał za dużo plotek.
O 8:34 dwaj mężczyźni równocześnie włożyli klucze w zamek.
Mechanizm, skonstruowany ze staromodną dokładnością, składał się
z dwóch połączonych razem prętów. Gdy klucze były już w środku,
pręty można było odłączyć poprzez obrócenie zestawu trzech
wielkich kół na drzwiach; każde z nich było przesuwane o ćwierć
obrotu w prawo, poziomo do prętów, potem ćwierć obrotu w lewo,.
Pionowo do prętów. Po dokładnym wykonaniu tej procedury mężczyźni
mogli usłyszeć przez drzwi delikatny odgłos puszczającego
mechanizmu.
O 8:35 drzwi puściły na dobre i jeden z obecnych lekko
popchnął je, by otwarły się na całą szerokość.
Tak się jednak nie stało.
Dwudziestotonowe drzwi odmówiły posłuszeństwa.
Od tego właśnie momentu zaczął się czarny dzień dla Pierre'a
Bigou.
* * *
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i
zaczęli operację od początku.
Dwa klucze do środka.
Koło numer 1: ćwierć obrotu w lewo, ćwierć obrotu w prawo.
Koło numer 2: to samo.
Koło numer 3: to samo.
Jeden z mężczyzn szepnął: - Sezamie, otwórz się...
Lekkie pchnięcie. Żadnej reakcji.
- Co się dzieje?! - odezwał się głos z boku.
Mężczyźni odwrócili się gwałtownie widząc jednego z klientów
stojącego przy schodach i obserwującego ich uważnie.
- To nic poważnego - uspokoił go mężczyzna z dołu. -Drzwi
się trochę zacinają...
Klient zaśmiał się szeroko.
- Jeśli wy nie potraficie tam się dostać, to można być
pewnym, że i złodzieje nie mieliby szans!
Mężczyźni uśmiechnęli się słabo i wrócili do rutynowych
czynności po raz trzeci. W tym czasie przy schodach zdążył się
już zebrać mały tłum. Złośliwe uwagi powoli zaczęły irytować
dwóch przedstawicieli banku, ale znosili to ze stoickim spokojem,
ze względu na szacunek dla takiego banku jak Societe Generale,
jak i z uwagi na zasadę głoszącą, iż klient ma zawsze rację.
O 8:50 obaj uznali swoją porażkę. Drzwi ani drgnęły.
Przepraszając stojących klientów przeszli schodami do góry,
aby poinformować o sytuacji przełożonych.
Temperatura wewnątrz budynku osiągnęła trzydziesty szósty
stopień i ciągle rosła.
* * *
Dyrektor banku pojawił się osobiście, by przeprosić
oczekujących klientów. Jacques Guenet był człowiekiem spokojnego
usposobienia: sześćdziesięciolatek, potężnie zbudowany, ogólnie
szanowany wiceprezydent miejscowego Rugby Club, miał w sobie to,
co Francuzi określają jako nerfs solides -stalowe nerwy.
Uśmiechając się uspokajająco, przemówił do klientów
opanowanym głosem, ważąc przy tym każde słowo. Sytuacja stała się
trochę kłopotliwa - przyznał - ale zablokowane drzwi do skarbca
nie oznaczają przecież jeszcze końca świata - dodał delikatnie.
Specjaliści, którzy powinni pojawić się lada moment, rozwiążą
cały problem z tymi drzwiami, ale on nie potrafi w tym momencie
powiedzieć, jak dużo czasu im to zajmie...
Odchodząc w stronę schodów powiedział jeszcze: - Jeżeli nie
sprawi to państwu kłopotu, zapraszam ponownie do naszego banku po
godzinie czternastej. Sądzę, że do tej pory wszystko będzie już w
należytym porządku. To jest z pewnością niewielka usterka, którą
- jak sądzę - spowodował panujący uPał...
Kiedy odwrócił się w stronę drzwi biura Pierre'a Bigou, jego
podwładny stał tam, obserwując uważnie dwóch mężczyzn próbujących
kolejny raz poradzić sobie z zamkiem. Ani Guenet, ani Bigou nie
byli przesadnie zakłopotani tą sytuacją; zamek miał prawo
zablokować się po blisko półwiecznej używalności. Ślusarzowi
wystarczy pewnie kropelka oleju, by go uruchomić.
Strażnicy uwijali się jak mogli, tracąc Bóg wie ile czasu,
ale rezultat był ciągle taki sam.
Wybiła akurat dziewiąta, gdy Pierre Bigou wszedł z powrotem
do swojego biura, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił 809761,
lokalny numer biura Ftchet-Bauche. Numer był jednak zajęty. Przez
moment wpatrywał się w gazetę leżącą przed nim. Dwóch niemieckich
turystów zostało zastrzelonych, jakiś alfons miał zapłacić
dwieście czterdzieści tysięcy starych franków swojej dziwce.
Bigou, który dorobił się przydomka Świętoszek, z uwagi na jego
ewidentny brak zainteresowania młodą kadrą żeńską banku, aż
wzdrygnął się odruchowo.
Nicea lat siedemdziesiątych tego wieku okazywała się mało
przyjemną reminiscencją Chicago w latach trzydziestych.
Burmistrz Jacques Medecin dodał miastu renomy, ale nie był w
stanie przeszkodzić czy przejąć kontroli nad marsylczykami w ich
międzynarodowym przemycie narkotyków. Podziemna organizacja -
mili. Eu - podzieliła się na dwie frakcje: Włochów i Korsykanów,
i regularnie co dwa lata właściciele dwunastu nocnych klubów
wyrzynali się wzajemnie. Na Promenade des Anglais można było
dostać wszystko: od działki kokainy do nieletnich prostytutek.
Dookoła słyszało się już opinie, że Nicea stała się najbardziej
zepsutym i skorumpowanym miastem we Francji.
Bigou znowu wzdrygnął się odruchowo - wystarczy już tych
zbrodni! Może drzwi do skarbca zostały w tym czasie
odblokowane... Niestety, realia pokazywały co innego: nikt nie
potrafił ich otworzyć bez fachowej pomocy.
Taka była prawda... Mimo że nawet towarzystwo
ubezpieczeniowe nigdy nie zwróciło im uwagi na ewentualne
ulepszanie tego niezawodnego systemu.
Bigou sięgnął po telefon i ponownie wykręcił numer. Tym
razem był wolny i od razu ktoś podniósł słuchawkę.
- Czy to biuro Ftchet-Bauche? Dzień dobry, dzwonię z banku
Societe Generale. Czy możecie przysłać tu kogoś, i to możliwie
szybko?... Nie, zamek wygląda na sprawny, ale drzwi się
blokują... Tak, będziemy czekać na kogoś od was...
Kwadrans po dziewiątej żółtoczarny renault 4L zatrzymał się
przy Avenue Jean Medecin. Na drzwiach miał wypisaną nazwę
Ftchet-Bauche. Bigou odetchnął z ulgą. Jego kłopoty powinny
niebawem się skończyć.
* * *
Bigou i Guenet zeszli po schodach razem z dwoma ślusarzami z
firmy Ftchet-Bauche. Fachowcy sprawiali wrażenie doświadczonych w
swej profesji. Pewnym krokiem skierowali się do drzwi skarbca,
aby uważnie im się przyjrzeć. Nie widząc żadnych powierzchownych
śladów, poprosili o kompletną ciszę, gdy wkładali klucze w zamek.
Przekręcając je z niesłychaną ostrożnością powtórzyli całą
procedurę otwierania zamka, przysłuchując się uważnie pracy
mechanizmu.
Mieli przy tym głowy uniesione tak wysoko, że stali się
teraz podobni do pary ptaków czekających na swoją karmę.
Wreszcie jeden z nich odwrócił się do Gueneta:
- Klucz pracuje w zamku prawidłowo. Mogę pana zapewnić, że
cały mechanizm jest sprawny, zapadki poruszają się zupełnie
swobodnie.
Na moment zapadła wokół cisza. Wreszcie Guenet odezwał się
pierwszy: - I co teraz? Ślusarz wzruszył ramionami.
- Więc dlaczego drzwi nie chcą się otworzyć? - ciągnął
Guenet.
- Tylko jedno wyjaśnienie przychodzi mi do głowy: coś
blokuje je od środka - odparł ślusarz.
Dyrektor banku wytrzeszczył oczy, z niedowierzaniem
wpatrując się w ślusarza. Przecież to było nie do pomyślenia -
Nie, nie wierzę w to! - wymamrotał pod nosem.
Potem odwrócił się i zauważył, że schody zapełniały się
zaintrygowanymi pracownikami.
- Proszę państwa, proszę wracać do pracy! - rzucił nerwowo.
- Nie chcę widzieć nikogo na tych schodach!
Pracownicy rozeszli się pospiesznie. Pozostali jedynie w
czwórkę, w milczeniu wpatrując się w drzwi skarbca. To wszystko
było zbyt proste i w żaden sposób nie do pojęcia.
Przecież cały mechanizm został tak zaprojektowany, aby
uniknąć tego rodzaju sytuacji!
Dla ślusarza jego oświadczenie było jednak najzupełniej
oczywiste:
- To jest jedyna odpowiedź. Jeżeli nie możemy dostać się do
skarbca przez drzwi, musimy przejść obok. Trzeba wykuć dziurę w
ścianie.
Wszyscy patrzyli wyczekująco na Gueneta. Ten myślał
intensywnie, mając na uwadze nie tylko koszty, hałas czy inne
kłopoty, ale i przerwę w działalności banku.
- Naprawdę nie ma innej alternatywy? - zapytał.
- Nie ma.
Guenet westchnął.
- Dobrze, rozwalajcie ścianę.
Bigou wspiął się po schodach i wrócił po chwili z kompletem
światłokopii planów skarbca. Fachowcy z Ftchet-Bauche
studiowali przez dłuższy moment te plany i w końcu jeden z nich
wyrysował czarny krzyżyk na prawo od drzwi, gdzie ściana powinna
być najcieńsza.
O 9:30 obaj włączyli swoje elektryczne wiertarki.
Zapowiadało się na dłuższą robotę.
Najpierw wywiercili siedem czy osiem małych dziur,
oddalonych od siebie o kilka centymetrów. Potem używając młota i
dłuta odłupywali beton między otworami. Cały obszar u stóp
schodów szybko zapełnił się pyłem, a podłoga zawalona została
kawałkami betonu. Po pewnym czasie obaj ślusarze byli zakurzeni,
spoceni i wyczerpani. Naprawdę mieli wszystkiego dosyć.
To także był wystarczający powód dla ewentualnego
zniechęcenia, nawet zdecydowanych na wszystko, złodziei
bankowych.
Punktualnie o dwunastej w południe odłożyli narzędzia.
Dziura była teraz na dobre ćwierć metra szeroka. W następnej
kolejności należało powiększyć tę przestrzeń, aż stanie się tak
duża, by mógł przeczołgać się przez nią człowiek. Jednak do
środka można już było zajrzeć.
Guenet zszedł na dół, aby zobaczyć, jak daleko posunęły się
prace.
Jeden ze ślusarzy włożył akurat głowę do dziury i zaglądał
do środka.
- Putain de merde - rzucił przyciszonym głosem. Było to
typowe, wyjątkowo wulgarne przekleństwo Francuzów.
Wyciągnął głowę z powrotem i spojrzał na Gueneta.
- Obrabowano was... - poinformował.
Temperatura osiągnęła czterdziesty stopień i ciągle rosła.
Jacques Guenet, były gracz w rugby, imponującej budowy, ale
o spokojnych manierach, stanął przy dziurze w ścianie i
podskakując na palcach zajrzał do środka.
- To nie może być prawda! -, wyrzucił z siebie zdanie, które
zabrzmiało w tym miejscu idiotycznie. Powtórzył je jeszcze
dwukrotnie.
Skarbiec był po prostu zbezczeszczony. Podłoga zawalona była
złożonymi w banku czekami, umowami, akcjami. Różne kosztowności
porozrzucane były jak śmieci: bransolety, naszyjniki, metalowe
szkatułki. Pośrodku tego spustoszenia leżała para butli gazowych.
Dwóch ślusarzy wpatrywało się w osłupiałego dyrektora banku.
Zdawał się być w tym momencie niezdolnym do jakiegokolwiek
racjonalnego myślenia. Jeden z fachowców dotknął jego ramienia i
łagodnie odezwał się, chcąc wyprowadzić go z szoku:
- Proszę nam zostawić resztę. Pan niech lepiej zadzwoni po
policję...
Guenet odwrócił się gwałtownie.
- Ależ panowie, to się nie może wynieść na zewnątrz!
Wiedziony ślepą furią trzymał się jeszcze kurczowo jakiejś
nikłej nadziei, że może ci intruzi nabałaganili tylko trochę w
skarbcu i nie wynieśli niczego. Może...
Stojący obok mężczyźni wiedzieli jednak lepiej.
- Pan musi zawiadomić policję... - powtórzył jeden ze
ślusarzy.
Guenet niemo potrząsnął głową. Realia mówiły za siebie.
Wspiął się po schodach i wszedł od razu do swojego biura,
nie informując po drodze nikogo o wypadkach. Zignorował tych
wszystkich, którzy w zaintrygowaniu pytali go o szczegóły.
Opadł ciężko na fotel, podniósł słuchawkę telefonu i
wykręcił numer komendy policji, mieszczącej się w odległości
zaledwie stu pięćdziesięciu metrów od budynku bankowego, przy
Avenue du Marschal Foch.
Po drugiej stronie telefon odebrał komisarz Albertin.
Guenet powiedział do niego: - Dzwonię z Societe Generale.
Właśnie nas ograbiono...
- Proszę niczego nie dotykać! - odparł Albertin. - Zaraz tam
będziemy.
* * *
Jacques Albertin wyglądał bardziej na świeżo upieczonego
urzędnika niż na rasowego detektywa. Trzydziestopięcio letni,
szczupły, wysoki, w okularach, ubierał się zgodnie z trendami
obowiązującymi akurat w modzie męskiej, a jego krótko
przystrzyżone włosy miały przedziałek na lewą stronę.
W momencie gdy przybył do banku, w towarzystwie dwóch
młodych detektywów, fachowcy z . FtChet - Bauche powiększyli już
dziurę w ścianie na szerokość pół metra.
Guenet objaśnił mu, że z samego rana stwierdzono, iż drzwi
do skarbca zacięły się i ekipa ślusarska nie była w stanie ich
otworzyć, wobec czego wykuto dziurę w ścianie obok.
Albertin zajrzał przez dziurę do środka i po chwili odwrócił
się do swoich asystentów.
- Lecocq, ty jesteś najchudszy - zawyrokował - więc zobacz,
czy dasz radę przecisnąć się przez tę dziurę.
Inspektor Lecocq włożył najpierw bardzo ostrożnie głowę do
dziury, potem skulił się jak mógł w ramionach i wcisnął dalej.
Był już w połowie drogi, gdy nagle coś go zatrzymało: jego
spodnie zaczepiły o coś w nierównym betonie i nijak nie chciały
puścić. Zawahał się na moment, ale po chwili dźwignął się znowu,
wydając przy tym gwałtowne dźwięki.
Ze wzrokiem pełnym rezygnacji rozpiął spodnie i nie wiedząc,
czy czasem nie powinien w tym momencie zaczerwienić się ze
wstydu, pozostawił je za sobą wciskając się dalej.
Gdy był już w środku przyszło mu na myśl, że złodzieje
przecież mogą jeszcze buszować po skarbcu, i wyciągnął z kabury
pod pachą swój rewolwer.
Pierwszą rzeczą, jaką odkrył, był zapach: przyprawiająca o
mdłości mieszanka dymu, spalonej gumy i ludzkich ekskrementów.
Potem zauważył cały stos różnych narzędzi: wiertarki,
młotki, lampy, butle gazowe, a do tego jeszcze rękawice i maski.
Na podłodze walały się pierścionki, ozdoby ze srebra,
zrealizowany czek na pięćdziesiąt tysięcy franków, gruby plik
pięćsetfrankowych weksli, prywatne listy, pakiety akcji i różne
inne dokumenty.
Ten cały bałagan na wypalonej gumie podłogowego linoleum był
wart jakieś dwa miliony dolarów!
I to było wszystko, co zostało po złodziejach.
Lecocq przeszedł się dalej po skarbcu ściskając rewolwer w
dłoni. Obszedł dwa razy dookoła sejf, wdrapał się na metalowy
stolik obok i próbował jak najdalej sięgnąć do wnętrza jego
komory.
Wzdychał przy tym ciężko. Sam niewiele mógł zrobić.
Jedna z frontowych ścian skrytek depozytowych odchylona była
do przodu. Lecocq zajrzał za nią. Zobaczył tam górkę z piasku i
kamieni, a obok szeroką na metr dziurę w ścianie.
Z niej zdawał się prowadzić gdzieś dalej mroczny tunel.
Teraz wiedział już, jak tamci dostali się do skarbca.
Rozejrzał się znowu wokoło i jego wzrok odkrył kolejną
niespodziankę. Nie wierzył wręcz własnym oczom! W kunsztownie
wygrawerowanym drogocennym pucharze znajdowały się gówna! Poczuł,
jak zbiera mu się na wymioty.
W następnej chwili był już przy wejściu do skarbca.
Przełożył głowę przez dziurę w ścianie. Na zewnątrz komisarz
Albertin i Guenet stali w wyczekujących pozach.
- Co za burdel - rzucił Lecocq. - Oni przyszli tunelem od
strony rue Gustave Deloye...
- Kanał ściekowy - skwitował Albertin. - Musieli wykorzystać
kanał ściekowy! - Zastanawiał się przez moment. -Zostań tam -
powiedział do Lecocqa. - Wyślę dwóch ludzi, żeby spróbowali tam
się dostać od strony ulicy.
* * *
Na rogu rue de l'Hotel dez Postes i rue Gustave Deloye,
naprzeciw parkingu dla pracowników banku, dwaj policjanci
podnieśli ciężki właz do kanału i zeszli w dół.
Opuścili się po szczeblach metalowej drabinki i po chwili
już stąpali w wodzie, kierując się na północ, pod rue Gustave
Deloye. Ledwie przeszli kilka metrów, światła ich latarek odkryły
wejście do złodziejskiego tunelu.
To była naprawdę fachowa robota! Strop był podtrzymywany
przez drewniane stemple wzmocnione blachą. Ściany były dokładnie
wyrównane. Ziemia została wyłożona sznurkową wykładziną.
Pochylając się dwaj policjanci weszli do tunelu. Od razu
zauważyli elektryczne kable ciągnące się wzdłuż wykładziny.
Jeden z nich potknął się po chwili o tlenowoacetylenowy
palnik, do którego przyczepiona była jeszcze mała butla gazowa.
Po przejściu jakichś dziesięciu metrów tym tunelem weszli
już do bankowego skarbca. Tam czekał na nich inspektor Lecocq. O
mało nie parsknęli śmiechem na jego widok. Stał tam ubrany tylko
w koszulę, slipy, skarpety i buty, a do tego w ręku ściskał
rewolwer.
* * *
Bank nie mógł już dłużej być we władaniu Jacquesa Gueneta.
Tego popołudnia pod swoją opiekę przejęła go policja.
Brygada Albertina, która stawiła się na wezwanie, połączyła
swe siły z zespołem dowodzonym przez komisarza Tholance'a z
Wydziału Kryminalnego. Pieczę nad całością objęła Komenda Główna
i sztab ludzi z Surete Urbaine. Na szefa całej operacji
wyznaczono nadkomisarza Claude'a Bessona. Ten nie rzucający się w
oczy, skromny czterdziestolatek zasłynął przede wszystkim po
błyskotliwej akcji mającej na celu wykrycie i skazanie na
długoletni pobyt w więzieniu dziewięciu skorumpowanych prawników.
Jego pierwszym ruchem było sfotografowanie wszystkiego.
Inspektor Jacob, policyjny fotograf, już błyskał fleszem
swojego etatowego rolleiflea. Otyły, wąsaty Jacob do złudzenia
wręcz przypominał telewizyjnego glinę, komisarza Bourrela, i był
przez to nagminnie nagabywany przez wszystkich dookoła.
Po sfotografowaniu zebrano wszystkie dowody. Były ich
dosłownie setki!
W skarbcu bankowym i w kanale policja odkryła po kolei: 40
butli z tlenem 3 tlenowoacetylenowe palniki 10 par kombinerek 2
dmuchane łódki przemysłowy pochłaniacz dymu z, kilkudziesięcio
metrową elastyczną rurą 20 piłek do metalu wodoszczelne
kombinezony używane przez szambonurków gumowe buty, rękawice i
płaszcze butelkę po winie Margnat - Village butelkę po wodzie
mineralnej okulary spawalnicze mnóstwo resztek żywności
turystyczną kuchenkę gazową zapasową butlę gazową do tej kuchenki
kilka pudełek cygar.
Jeden zespół policjantów spisywał te przedmioty, w czasie
gdy drugi wkładał to wszystko do plastykowych worków. Była to
mordercza praca dla dużej grupy osób okupujących skarbiec bankowy
przez cały weekend, bez zbędnych przerw na ewentualny odpoczynek.
Taka obowiązywała ich procedura.
Policjanci musieli zajmować się nawet takimi detalami, które
w rubrykach spisu określano jako "gówno". Smród był taki, że od
czasu do czasu musieli wyjść na świeże powietrze i zakosztować
czystszego oddechu.
Na koniec trzydzieści pięć dużych plastikowych worków
napełniono złodziejskim ekwipunkiem, rozrzuconymi dokumentami i
kosztownościami.
Otwarte skrytki depozytowe przyniosły kolejne, osobliwe
rewelacje.
Znaleziono tam kolekcję pornograficznych zdjęć, zrobionych
amatorsko, pokazujących nagie kobiety i mężczyzn kopulujących
parami i w całych grupach. Kilka osób "pozujących" do tych zdjęć
zostało szybko rozpoznanych, bo należeli oni do wyższych sfer
Nicei. Kilka z tych fotografii złodzieje pozwolili sobie
przykleić do ściany.
Równie intrygującym odkryciem była torba wypełniona
produktami spożywczymi: puszkami zupy, torebkami cukru,
herbatnikami i tabliczkami czekolady. Dlaczego ktoś trzymał takie
rzeczy w sejfowym depozycie?!
Personel bankowy wyjaśnił jednak szybko tę kwestię: Wielu
rencistów zamieszkujących Niceę ma w tym banku swoje skrytki.
Czasami przychodzą tutaj popołudniem, żeby zjeść w spokoju
zakazane łakocie czy popalić ukradkiem papierosa. A te puszki z
zupą? Wielu z tych ludzi pamięta wojnę i brak żywności na
rynku.... Jest też taki klient, który przychodzi tutaj spisywać
swoje wspomnienia. Zjawia się z samego rana, pracuje cały dzień i
przed końcem dnia chowa zapisane strony do sejfu... Skoro ludzie
mają naprawdę różne dziwaczne upodobania, czemu nie wyjść im
naprzeciw?
Jeden z młodych detektywów poprosił do skarbca nadkomisarza
Bessona.
- Proszę zobaczyć, nadkomisarzu, zostawili nam wiadomość...
Siedem słów widniało nabazgranych na ścianie wielkimi,
wyraźnymi literami: Sans armes, sans haine, et sans violence.
Bez karabinów, bez nienawiści i bez gwałtu. Obok namalowany
był Krzyż Celtycki, symbol nielegalnej prawicowej organizacji
ekstremistów skrywających się pod nazwą "Zachód".
Besson zanotował sobie te słowa i znaki, a Jacob wykonał ich
zdjęcie.
Natomiast tajemnica zatrzaśniętych drzwi została bardzo
szybko rozwiązana. Złodzieje po prostu zespawali obie strony od
wewnątrz. Było to dla nich pewne zabezpieczenie przed ewentualną
możliwością, że jednak jakiś nadgorliwy strażnik mógłby zejść do
podziemi w ciągu całego weekendu.
Więcej odkryć dokonali w kanałach. Ślepo zakończony tunel
pod rue de l'Hotel des Postes okazał się idealnym śmietnikiem dla
wykopywanej ziemi i kamieni. Białe elektryczne kable, podwieszone
na hakach w stropie ciągnęły się przez cały kanał, na długości
trzystu metrów, przechodząc przez tzw. "syfonowy zaułek" -
używany przez miasto do pomiarów opadów - aż do podziemnego
parkingu ulokowanego pod Place Massena. Tam właśnie kabel
podłączono do najzwyklejszego w świecie elektrycznego gniazdka.
Tym samym prąd niezbędny złodziejom do włączenia wiertarek i
innych sprzętów dostarczała gratis sieć miejska!
Inni policjanci ruszyli śladem porzuconych gumowych butów,
latarek, aparatów do spawania i innych narzędzi znalezionych na
całej długości kanału między rue Gustave Deloye, rue St. Michel,
na lewo od rue Gioffredo i na prawo pod rue Chauvain, aż do
połączenia z rue Felix Faure: Na wysokości tej ulicy odkryli już
nie klasyczny kanał ściekowy, a szeroką podziemną drogę!
Przez Niceę przepływa spora rzeka, Paillon, która latem
prawie wysycha, ale zimą czterema szerokimi podziemnymi kanałami
płynie przez miasto w kierunku morza. Kanały są rozdzielone na
dwa podziemne korytarze, których nurkowie używają w trakcie
rutynowych kontroli. Te drogi są tak szerokie, że zmieściłyby się
na nich dwa samochody jadące naprzeciw siebie. Ci, którzy okradli
bank Societe Generale, dotarli kanałami ściekowymi aż do tego
miejsca.
Jeden z policjantów ruszył tą trasą dalej na północ i milę
dalej odkrył miejsce, gdzie tunel wynurzał się do góry przy
halach wystawowych. Tutaj też, na piasku suchego teraz łożyska
rzeki, odkrył ślady kół, które należały do land-rovera.
Cały obraz sytuacji stał się nagle przejrzysty...
* * *
W skarbcu próbowano wstępnie oszacować wartość łupu, jaki
stał się własnością złodziei. Do liczenia zasiedli więc: Jacques
Guenet, Pierre Bigou i nadkomisarz Claude Besson.
Skarbiec składał się z trzech pomieszczeń. W największej
sali depozytów trzysta siedemnaście skrytek, z łącznej ich liczby
czterech tysięcy, zostało otwarte. Skarbiec bankowy, sąsiadujący
z salą depozytów, do którego prowadziły jeszcze jedne stalowe
drzwi, także był otwarty i wszelkie rezerwy bankowe w postaci
sztab złota i gotówki zniknęły. Trzeci, najmniejszy pokój, był
tzw. sejfem nocnym, do którego właściciele miejscowych lokali i
sklepów wrzucali swoje utargi po zamknięciu banku. Te pieniądze
składano w specjalnych pojemnikach i wpychano je przez klapę w
ścianie na zewnątrz budynku, skąd podziemnym szybem docierały do
tego pomieszczenia. Z tego miejsca złodzieje zabrali cały zysk
największych domów towarowych Nicei, które prowadziły działalność
przez weekend.
Razem mogło być tutaj około sześćdziesięciu milionów
franków. Blisko dwanaście i pół miliona dolarów!
To był na pewno największy skok na bank wszechczasów!
* * *
Claude Besson, z wyglądu nie wyróżniający się specjalnie
pośród policyjnej braci, miał jednak niesamowitego nosa do
wszelkiego rodzaju oszustw. Nigdy nie poddawał się zbyt szybko.
Nawet cwani prawnicy reprezentujący ludzi z wyższych sfer czuli
przed nim respekt, i to nawet może bardziej niż drobni
kieszonkowcy czy handlarze narkotyków. Ci, którzy mieli coś na
sumieniu, byli może sprytni na swój sposób, ale on był
sprytniejszy od nich.
Teraz jednak Claude Besson sam był pod wrażeniem.
Ten skok na bank zaplanowany został z drobiazgową
dokładnością. Sprzęt, zaopatrzenie w energię, sposób, w jaki
wykorzystano podziemne drogi... Jezu Chryste, oni ściągnęli nawet
przemysłowe pochłaniacze dymu tam na dół! I żywność, napoje,
wina... To była dobrze przemyślana i sprawnie wykonana robota. I
do niego należało rozwikłanie zagadki tego naJwiększego skandalu
w historii napadów na banki. Musiało ich być z dziesięciu, może
dwunastu... tyle wyposażenia... miesiące przygotowań... setki
godzin drążenia samego tunelu... tyle hałasu... i nic!
Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, żadnego cynku od
"zaprzyjaźnionych" złodziei...
Człowiek stojący za tym skokiem musiał być niesamowitym
geniuszem: wielki złodziej, znakomity szef, przedsiębiorczy
organizator, a do tego wszystkiego po prostu: mózg!
A przy tym jeszcze był bardzo ostrożny: pierwsze godziny
śledztwa nie ujawniły prawie nic, znikome tropy mogące prowadzić
do ustalenia jego tożsamości.
Tutaj, teraz nad Claudem Bessonem górę brały przeciwności.
Miał twardego przeciwnika przed sobą...
CZŁOWIEK STOJĄCY ZA NAPADEM
Zauważam coraz bardziej odważne i wojownicze oznaki nowej
epoki, jaka właśnie się zaczęła. Epoki, która nade wszystko znowu
cenić będzie honor i męstwo...
Friedrich Nietzsche, ulubiony filozof Alberta Spaggiari
Albert Spaggiari urodził się w wiosce niedaleko Laragne, w
Alpach Francuskich, w 1932 roku. Jego ojciec zmarł, gdy chłopiec
miał dwa i pół roku.
Matka, zaradna i niezależna kobieta, przeniosła się wtedy
razem z małym Albertem do Hyeres, blisko portu w Toulon.
Otworzyła tam mały sklepik z bielizną pod nazwą Kaprysy Dam.
Interes rozwijał się nieźle, ale mimo swej finansowej
niezależności matka ponownie wyszła za mąż.
Albert nie cierpiał swego ojczyma.
Najpierw uczęszczał do miejscowej szkoły im. Anatole'a
France'a, ale nie zagrzał tam miejsca zbyt długo. Ojczym wysłał
go więc do St. Joseph Institute, prywatnej szkoły słynącej z
rygoru. Albert nie czuł się tam dobrze.
W wieku dwunastu lat uciekł stamtąd.
Kiedy policja odprowadziła go do domu, matka próbowała
bronić syna przed jego wychowawcą. "Bert to bardzo wrażliwe
dziecko - mówiła. - To szczery, odważny i dobry chłopiec.
On nie jest żadnym zbójem, ale muszę przyznać, iż jest
bardzo impulsywny".
Gdy skończył piętnaście lat, wysłano go do gimnazjum Jeana
Aicarda. Był tam przeciętnym uczniem, ale odkrył w sobie pasję do
czytania książek. Jego szczególne zainteresowania budziła lektura
awanturniczych opowieści i... politycznych esejów.
Już wtedy miał niezwykle rozwiniętą wyobraźnię. Posiadając
wiatrówkę nie strzelał z niej, jak wszyscy chłopcy w jego wieku,
do ptaków, ale ustawiał stare blaszane puszki i celował do nich
wyobrażając sobie, że są to postacie ludzkie.
Zafascynowała go mocno postać Salvatore'a Giuliano,
sycylijskiego rzezimieszka i romantycznego bohatera z końca
osiemnastego wieku. Pochłaniał wszystko, co napisano o Giuliano,
wyobrażając sobie nawet spotkanie z nim. W wieku szesnastu lat po
raz kolejny uciekł z domu. Celem jego ucieczki były Włochy.
Dostał się tam okrężną drogą, przepływając na łodzi do
Tunezji, stamtąd przez wybrzeże Afryki Północnej, gdzie dostał
się na kolejną łódź, dotarł do portu na Sycylii. Nie udało mu się
jednak przejść przez włoską kontrolę imigracyjną. Po spędzeniu
kilku dni w miejscowym więzieniu wrócił na rodzinne łono, cały
pokryty wszami.
Zdanie, jakie przed ucieczką wyrył na kuchennym stole,
zapowiadało już zasady, jakimi miał kierować się w przyszłości:
La cause en uault ies moyens. Cel uświęca środki...
Wielu dorastających chłopców ma niesforną naturę i marzy o
przygodach. Dojrzewanie przynosi jednak kłam tym marzeniom i
brutalnie sprowadza na ziemię, temperując tym samym charaktery i
ucząc samodyscypliny życiowej. Albert Spaggiari był jednak inny,
w pewnym sensie nie rozwijał się wcale.
W roku 1950 skończył osiemnaście lat i mógł już wstąpić do
armii. Zaciągnął się jako ochotnik do korpusu ekspedycyjnego do
Indochin. Francja nie zamierzała opuszczać Wietnamu, a Amerykanie
popierali jej dążenia.
Azja okazała się wymarzonym krajem dla Alberta Spaggiari.
Uwielbiał przecież podróże, a jego pragnienie przeżycia wielkiej
przygody mogło się tu ziścić. Tutaj też zaczął rozwijać swoje
polityczne zapatrywania, w środowisku kolonialistów żywiących się
prawicowym ekstremizmem.
Został przydzielony do Trzeciego Batalionu Desantowego.
Okazał się nad wyraz zdolnym żołnierzem, otrzymując trzy
odznaczenia, ale było coś, czego nie znosił: rozkazy wydawane mu
przez innych. Ta niesubordynacja wykluczała wszelkie wyższe
awanse i już do końca działań pozostał w stopniu kaprala.
W roku 1954 udowodniono mu kradzież i wyrokiem sądu
wojskowego skazany został na cztery lata więzienia.
To stało się wtedy, gdy razem z kilkoma innymi kompanami
znalazł się w burdelu w Sajgonie. Między żołnierzami a burdel -
mamą wywiązała się w pewnym momencie sprzeczka.
Grupa żołnierzy darowała więc sobie uciechy i wszyscy
opuścili lokal. Wszyscy z wyjątkiem Alberta... Ten został i
wyczyścił całą kasę, jaka tam była. Jego kompani twierdzili
potem, że czuli się oszukani i Spaggiari po prostu odebrał ich
własne pieniądze, co było normalną reakcją. Sąd wojskowy nie dał
jednak wiary tym wyjaśnieniom.
To był także rok bitwy w Dien Blen Phu, jednej z
największych klęsk, jakie ponieśli Francuzi w swej militarnej
historii. Poległo w niej dwanaście tysięcy świetnie wyszkolonych
żołnierzy, których pokonały partyzanckie oddziały miejscowych
wieśniaków. Spaggiari na szczęście nie brał w niej udziału.
W tym czasie, zakutego w łańcuchy, eskortowano go na statku
Pasteur do rodzinnego kraju.
Więzienie opuścił w roku 1957, gdy darowano mu część kary.
Wrócił wtedy w rodzinne strony I zaszył się na poddaszu domu
swojej matki, w Hyeres. Tam spotkał też Marcelle Audi, młodą
pielęgniarkę, z którą wkrótce wziął ślub.
Audi - wolał tak się do niej zwracać, zamiast po imieniu -
była drobną, zwyczajną dziewczyną o brązowych włosach i ciemnych
oczach. Była bardzo typową pielęgniarką, bystrą i dokładną, z
tendencjami do nieoczekiwanych wybuchów złości. Ubierała się
skromnie ale gustownie, mając przeświadczenie o sile własnej
osobowości i nieodpartym wdzięku. W przeciwieństwie do męża była
bardzo zapobiegliwa, ale i zamknięta w sobie. Wolała raczej być
obserwatorką życia niż brać w nim czynny udział.
Tworzyli parę może niezbyt namiętnych kochanków, ale z
pewnością oddanych sobie przyjaciół, związek osób bardziej
lojalnych wobec siebie niż wiernych sobie. Co ważne w tym
układzie: podzielali te same poglądy polityczne i filozoficzne
idee. Audi była emocjonalną kotwicą w burzliwym życiu Alberta.
Kiedy jego akcje spadały, ona potrafiła zarobić na oboje swoją
pracą w zawodzie pielęgniarki.
Wraz z upływem czasu mogło się zdawać, że Spaggiari
utemperował swoją naturę. W rzeczywistości jednak spokojne
małomiasteczkowe powietrze dusiło go. Zew przygody wreszcie
przemógł wszystko i któregoś wiosennego poranka małżeństwo
Spaggiarich wsiadło na statek płynący do Dakaru, francuskiej
kolonii w Senegalu.
Gdy dotarli tam, Albert znalazł pracę w kopalni, a Audi
dostała etat pielęgniarki. Liczyli, że tutaj szybciej się
dorobią.
Tak się jednak nie stało i w efekcie w roku 1960 na powrót
znaleźli się we Francji.
Przenieśli się do Nicei. Zamieszkali na Route de Marseilles
w typowej dzielnicy robotniczej. We Francji każda pielęgniarka
może bez problemu otworzyć własną praktykę, udzielając pierwszej
pomocy lekarskiej i dając zastrzyki. Tak też zrobiła Audi, a
Albert spróbował szczęścia jako pośrednik w handlu
nieruchomościami, ale - jak się szybko okazało - bez większych
rezultatów.
Był to czas "zmiennych wiatrów" w Afryce. Europejskie kraje
uwalniały się od swych kolonii, choć nie odbywało się to bez
różnych konfliktów.
Francuska Algieria ponosiła skutki morderczej wojny.
Rodowici biali Algierczycy walczyli przeciw wysiedleniom.
Spaggiari przyłączył się wtedy do OAS - Organizacji Tajnej
Armii, nielegalnego ruchu oporu popierającego białych
Algierczyków.
OAS, podobnie jak IRA, przyjmowała w swe szeregi ludzi o
mniej lub bardziej ale wojowniczych skłonnościach i mających do
tego skrajnie prawicowe zapatrywania polityczne.
Frakcje wewnętrzne Organizacji obejmowały: grupę Catena
-wspierającą zbiegów, którym udało się uciec z policyjnych
komisariatów, oraz Commando Detta, które dokonywało zamachów i
organizowało fundusze poprzez napady na banki, Potem, gdy
Algieria wskutek uporczywej walki uzyskała wolność, OAS zagubiła
swój raison d'etre - cel nadrzędny, ale w dalszym ciągu służyła
jako parasol ochronny dla prawicowych ekstremistów i neonazistów.
Spaggiari chciał być oczywiście członkiem Commando Delta, a
ściślej oddziału do operacji specjalnych, ale można było odnieść
wrażenie, iż przywódcy tej grupy nie ufali mu zbytnio - jak
zresztą nieraz miało się to okazać w jego karierze...
Generał Charles de Gaulle był znienawidzony przez OAS.
Ten prawicowy polityk w swoim czasie otwarcie deklarował
poparcie dla zwolenników francuskiej Algierii, ale gdy został
prezydentem, realia wzięły górę nad możliwościami. Pozwolił sobie
na wypuszczenie z rąk Algierii, jakby była ona gorącą cegłą
parzącą jego dłonie, i wtedy OAS poczuła się gorzko oszukana.
W roku 1961 Spaggiari wybrał się do Hiszpanii. W Madrycie,
na terenie basenu kąpielowego odbył on potajemne spotkanie z
Pierrem Lagaillardem, byłym przywódcą prawicowej organizacji
studenckiej w Algierii. Spaggiari powiedział mu wtedy: "Jestem do
pańskiej dyspozycji. Może pan na mnie liczyć. Na pana rozkaz
wykonam każdą operację, która przyniesie sens wspólnej walce..."
W listopadzie tego roku Spaggiari otrzymał od losu swoją wielką
szansę... Znienawidzony prezydent de Gaulle zaplanował właśnie
swoją wizytę w Hyeres. Kawalkada samochodów miała przejeżdżać
obok sklepiku z bielizną pod wdzięczną nazwą Kaprysy Dam...
Spaggiari napisał do Lagaillarde'a. Nadał do niego list
polecony, wysłany z Vintimille z fałszywym adresem nadawcy.
Wiadomość w środku miała melodramatyczny charakter:
Poruczniku Lagaillarde, oczekuję od pana tylko jednego rozkazu
-rozkazu wykonania egzekucji...
Spaggiari przybył do Hyeres z Nicei rankiem 8 listopada 1961
roku. Wszystkie sklepy były pozamykane i strzeżone bacznie na
czas przejazdu prezydenta. Spaggiari ukradkiem wszedł do sklepiku
matki, położonego w odległości kilku metrów od ulicy, i wdrapał
się na pierwsze piętro, gdzie był pusty pokój. Ze sobą miał
karabin marki mauser.
Około godziny szesnastej rząd samochodów wjechał na
stosownie nazwaną Avenue Charles de Gaulle. Jakby na przekór
panującemu chłodowi prezydent podniósł się w swej limuzynie i z
uśmiechem na twarzy stał i machał dłonią pozdrawiając wiwatujący
tłum.
O 16:12 de Gaulle znalazł się na wprost wzroku Alberta
Spaggiari, w odległości nie większej niż kilkanaście metrów.
Był w tym momencie wręcz idealnym celem dla wyśmienitego ,.
strzelca, byłego asa desantu w Trzecim Batalionie...
Spaggiari nie pociągnął jednak za spust karabinu.
Lagaillarde nie przysłał mu rozkazu na wykonanie tej egzekucji.
Podobnie jak przywódcy OAS, on także nie potraktował poważnie
osoby Alberta Spaggiari i jego teatralnego gestu. I tym samym ten
jeden raz w swoim życiu Spaggiari uszanował wolę autorytetu.
* * *
W marcu 1962 roku policja zrobiła nalot na willę w
Villefranche sur Mer, luksusowym kurorcie znajdującym się między
Niceą a Cap Ferrat, nakrywając nielegalną drukarnię używaną przez
OAS do produkcji ulotek. Willa była także kryjówką dla członków
Tajnej Armii. Niewielka grupa ekstremistów została wtedy
aresztowana, a pośród nich znalazł się także Spaggiari.
Sąd departamentu Alpes Maritimes skazał go na cztery lata
pobytu w więzieniu St. Martin w Re, a jego kompani dostali wyroki
w zawieszeniu. Niejasne było, czemu to jego właśnie spotkało
takie "wyróżnienie", ale najprawdopodobniej władze wiedziały coś
na temat tej próby zamachu na de Gaulle'a...
Na wolność Spaggiari wyszedł w 1966 roku i wrócił do swojej
żony i przyjaciół w Nicei. Wtedy też zainteresował się fotografią
i otworzył na 56 Route de Marseilles sklep pod nazwą Foto La
Valliere.
Wszystkie wieczory spędzał teraz w lokalach i barach razem z
przyjaciółmi z OAS i starymi kompanami z Wietnamu.
Wtedy też przystąpił do kolejnej skrajnie prawicowej
organizacji o dziwacznej nazwie Braterstwo Broni S.S.
W tym czasie odbywał również tajemnicze podróże do
Monachium, centrum niemieckiego neonazizmu. Audi mówiła wtedy
znajomym, że jeździ tam, by lepiej nauczyć się języka
niemieckiego, bo zamierza zostać zawodowym tłumaczem. Ta mało
prawdopodobna historyjka nie znalazła jednak odzwierciedlenia w
rzeczywistości z prozaicznej przyczyny: Spaggiari nigdy nie
próbował nawet zatrudnić się w charakterze tłumacza, a jego
niemiecki nigdy nie był płynny.
Ta część jego życiorysu jest szczególnie tajemnicza. Był to
okres, gdy Spaggiari zdawał się rozszerzać swoje kontakty z
prawicowymi organizacjami w całej Europie i prawdopodobnie
prowadził jakieś pokątne interesy z C.I.A. Kontaktował się z
włoskimi neofaszystami i podejrzewano go o branie udziału w
akcjach mających na celu przemyt broni. W roku 1968, gdy
sowieckie czołgi przetoczyły się przez ulice Pragi, Spaggiari był
w Czechosłowacji posługując się fałszywymi dokumentami i
podrobioną legitymacją dziennikarską. O tej wyprawie mówił potem
bardzo mgliście: "Naszym obowiązkiem było pomóc czeskim
patriotom"...
Zaskoczył także wszystkich talentem w dziedzinie fotografii.
Wyjechał do Afryki Północnej i spędził sporo czasu na Saharze,
żyjąc pośród koczowniczych plemion i wykonując masę zdjęć. Te
zdjęcia ułatwiły mu wkręcenie się do elit towarzyskich Nicei.
Stał się półoficjalnym fotografem miejskim. Jak mówili
nicejczycy: było sporo przesady w tym, iż miasto zostało
opanowane przez OAS-owców, ale niewątpliwie Spaggiari nie był
jedyną osobą akceptowaną zarówno przez oficjalne kręgi jak i
miejscowe koła prawicowych ekstremistów. Będąc obecnym na
bankietach organizowanych przez zamożne lokalne lobby, Spaggiari
wyrabiał sobie pozycję pośród majętnych tego miasta. Jego
napiwki, rozdawane szczodrobliwie przy każdej okazji, przeszły
wręcz do legendy!
W roku 1972 kupił zrujnowany dworek w pobliżu lasów
Bezaudum, niedaleko Nicei. Zapłacił za niego niewielką sumę i z
pomocą lokalnych budowlańców przeobraził to miejsce nie do
poznania. Pracował tam całymi miesiącami, montując nowe okna,
naprawiając dach, dobudowując werandę i zakładając nowoczesne
ogrzewanie. Używając kamieni, drewna i czerwonej cegły z
pobliskiej cegielni, uczynił z tego domu typową ziemską
posiadłość.
Razem z Audi bardzo cieszyli się z tego efektu. Ściany
wewnątrz dworku udekorowali różnymi eksponatami broni, chociaż
Albert nigdy ich nie używał. Nawet gdy króliki niszczyły jego
warzywną działkę, nigdy nie strzelał do nich. Doszło nawet do
tego, że gdy Audi chciała zabić kurczaka na obiad, musiała
korzystać z pomocy miejscowego rzeźnika! Oprócz tych eksponatów
ściany zdobiły także olbrzymie fotosy Hitlera i emblematy S.S.
Gdy przed dom zajeżdżał land-rover I Albert parkował go
przed stuletnim dębem, jego dobermany Packa i Vesta przybiegały
jak szalone, by powitać swego pana. Skakały wtedy na samochód i
lizały Alberta po rękach.
Wieczorami natomiast Spaggiari siadywał przy kominku i
pochłaniał kolejne lektury. Jego biblioteka była naprawdę bogata:
Balzac, Zola, Flaubert... i, oczywiście, Nietzsche.
W końcu oddał w dzierżawę swój fotograficzny sklep
pracownikowi i nie musiał już opuszczać codziennie Bezaudun.
Audi otworzyła kolejną praktykę pielęgniarską, a Albert
oddał się hodowli kurczaków.
Znowu wszystko wyglądało tak, jakby osiedli wreszcie na
stałe. Jednak po raz kolejny pozory te okazały się złudne...
Jeden z jego znajomych, niejaki Gerard Rang, został
zatrzymany przez policję w 1974 roku. Potężnie zbudowany,
dobiegający trzydziestki blondyn był właścicielem głośnego
nocnego Chi-Chi Club w Haut de Cagnes, gdzie na scenie odgrywano
seks grupowy. Rang, który pojawi się jeszcze przy relacji o
napadzie stulecia, został zatrzymany przez policję pod pozorem
fałszowania czeków. Podejrzewano, że Rang nie tylko fałszował
podpisy na czekach, ale drukował całe książeczki czekowe. Jedną z
takich książeczek znaleziono w kanale przepływającym pod jego
klubem. To z kolei podsunęło podejrzenie, że skoro Spaggiari jest
jego kompanem z ekstremistycznej organizacji, może także pomagać
mu w tym interesie. Zwłaszcza, że z łatwością może to robić pod
szyldem swojego sklepu fotograficznego! Jednakże dochodzenie
zawisło w próżni na skutek braku wystarczających dowodów, aby
wnieść przeciwko nim oskarżenie.
W tym samym 1974 roku Spaggiari wynajął skrytkę depozytową w
skarbcu banku Societe Generale mieszczącym się przy Avenue Jean
Medecin...
* * *
Niespokojny, niezdyscyplinowany, awanturnik, opętany różnymi
obsesjami... Co sprawiało, że ten człowiek taki właśnie był?
Jeden z jego bliskich przyjaciół stwierdził: "Myślę, że
byłby on zupełnie innym człowiekiem, gdyby został ojcem. Dzięki
temu dojrzałby bardziej, ustabilizował się... Tak się jednak nie
stało...
Audi nie mogła mieć dzieci. Oboje próbowali zaadoptować
jakieś dziecko, ale wiadome wszystkim członkostwo Alberta w
nielegalnej organizacji dyskwalifikowało ich na progu adopcji.
Nawet pomijając jego OAS-owską przeszłość, więzienna kartoteka
Alberta, dobrze znana opinii publicznej, przekreślała wszelkie
szanse na przychylność społeczną.
On sam oczywiście chciał dziecka. Mówił o tym: "Próbowałem
naprawdę wszystkiego, ale pamięć ludzi o OAS nie pozwala mi na
adopcję..." Jednak klucz do poznania charakteru Alberta Spaggiari
leży jeszcze głębiej w przeszłości." Tylko laikowi może się
wydawać, że dzieci nie pamiętają potem swoich tragedii. Prawda
jest inna. Urazy z pierwszych lat życia dziecka oddziaływują
dosyć mocno na późniejszy kształt osobowości. Ojciec Alberta
Spaggiari zmarł, gdy ten miał dwa i pół roku.
Dla dziecka ojciec reprezentuje zarówno dyscyplinę jak i
miłość. Przez połączenie tych dwóch sfer, pozornie wydawałoby się
sprzecznych, dziecko uczy się pojęcia tzw. łagodnego autorytetu.
To jak ojciec jest widz