15415

Szczegóły
Tytuł 15415
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15415 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15415 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15415 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KEN FOLLETT RENE L. MAURICE Pod ulicami Nicei PROLOG Zapowiadał się gorący dzień. Po godzinie szóstej słońce grzało już mocno i do śniadania miasto pogrążyło się w skwarze. Wczasowicze zabrali swoje pekt dejeurzer w cień balkonów, kierowcy pootwierali dachy swych kabrioletów, kelnerzy opuścili markizy nad ulicznymi kafejkami. Ranne ptaszki były gotowe do plażowania; wysmukłe brązowe dziewczyny zdejmowały już góry od bikini, odsłaniając jędrne piersi, na co miejscowi spoglądali z nieukrywanym pożądaniem, do czasu aż goście dali im do zrozumienia, iż topless w słonecznej kąpieli nie jest dla nich niczym nowym. Wzdłuż promenady - sześciopasmowej autostrady -wrzało od ruchu, który zanieczyszczał potwornie gorące śródziemnomorskie powietrze. Robiło się gorąco wczasowiczom, kierowcom i kelnerom, a szczególnie gorąco Pierre'owi Bigou... Słupek rtęci na termometrze minął już czterdziesty stopień, ale dla pana Bigou dzień zapowiadał się na jeszcze bardziej gorący... Bigou był kierownikiem personalnym w oddziale głównym francuskiego banku Societe Generale przy 8 Avenue Jean Medecin, w Nicei. Dla niego ten dziewiętnasty dzień lipca 1976 roku zaczął się normalnie, jak każdy poniedziałkowy ranek. W wysokiej sali głównej banku było chłodno i spokojnie. Kasjerzy w koszulach z długimi rękawami byli już gotowi na przyjęcie pierwszych klientów z chwilą otwarcia drzwi punktualnie o ósmej trzydzieści. O 8:28 Bigou porównał czas na swoim zegarku z dużym zegarem ściennym w głównej sali i nim wszedł do swego biura, nakazał otworzyć drzwi, a potem zaczął przeglądać poranną prasę. Był związany z tym bankiem od wielu lat, osiągając poważaną pozycję, i nikt nie śmiałby zwrócić mu uwagi, że czyta gazetę w czasie godzin pracy. Van Impe zwyciężył w 64. Wyścigu kolarskim Tour de France. Amerykański prom kosmiczny Viking 1 był w drodze na Marsa. Prognozy pogody przewidywały, że będzie ciepło i słonecznie. Po prostu wspaniale! Był to dzień Świętego Arsena. Nic wspólnego nie łączyło jednak tego Arsena - świątobliwego wyznawcy Kościoła Katolickiego - z Arsenem Lupinem - francuskim Robin Hoodem, "patronem" dżentelmenów - włamywaczy. Punktualnie o 8:30 dwóch pracowników banku minęło drzwi biura Bigou i zeszło po schodkach do podziemi. Obsada otwierająca drzwi do podziemnego skarbca każdego ranka była inna i wybierana pośród szeregowych pracowników banku. Na ten tydzień przypadła ich kolejka. Każdy z nich strzegł swojego wielkiego klucza z odciskiem: F. B. - Od Ftchet-Bauche, największej francuskiej fabryki kluczy i zamków. Szczęk stalowych drzwi i odgłosy kroków na schodach miękko odbijały się od grubych betonowych ścian. Jak dotąd wszystko działało bez zarzutu. Wewnątrz były jeszcze jedne stalowe drzwi. Ściśle biorąc te miały specjalne znaczenie. Wiekowe, grube prawie na metr, ważące dwadzieścia ton, odporne nawet na laser. Dyrekcja banku przedyskutowała z londyńskim przedstawicielem towarzystwa ubezpieczeniowego Lloyda ewentualne kwestie zainstalowania nowoczesnego systemu alarmowego, ale obydwie strony zgodziły się, iż potężne drzwi są nie do pokonania, a wszelki nowoczesny sprzęt w postaci ukrytych kamer, hałaśliwych alarmów czy też fotokomórek w tym wypadku jest raczej zbyteczny. Co prawda jeden z klientów, użytkujących skrytkę sejfową w tym skarbcu, narzekał na niedostatek zabezpieczeń, ale był to przecież emerytowany policjant, który naczytał się zbyt wiele bzdur i nasłuchał za dużo plotek. O 8:34 dwaj mężczyźni równocześnie włożyli klucze w zamek. Mechanizm, skonstruowany ze staromodną dokładnością, składał się z dwóch połączonych razem prętów. Gdy klucze były już w środku, pręty można było odłączyć poprzez obrócenie zestawu trzech wielkich kół na drzwiach; każde z nich było przesuwane o ćwierć obrotu w prawo, poziomo do prętów, potem ćwierć obrotu w lewo,. Pionowo do prętów. Po dokładnym wykonaniu tej procedury mężczyźni mogli usłyszeć przez drzwi delikatny odgłos puszczającego mechanizmu. O 8:35 drzwi puściły na dobre i jeden z obecnych lekko popchnął je, by otwarły się na całą szerokość. Tak się jednak nie stało. Dwudziestotonowe drzwi odmówiły posłuszeństwa. Od tego właśnie momentu zaczął się czarny dzień dla Pierre'a Bigou. * * * Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i zaczęli operację od początku. Dwa klucze do środka. Koło numer 1: ćwierć obrotu w lewo, ćwierć obrotu w prawo. Koło numer 2: to samo. Koło numer 3: to samo. Jeden z mężczyzn szepnął: - Sezamie, otwórz się... Lekkie pchnięcie. Żadnej reakcji. - Co się dzieje?! - odezwał się głos z boku. Mężczyźni odwrócili się gwałtownie widząc jednego z klientów stojącego przy schodach i obserwującego ich uważnie. - To nic poważnego - uspokoił go mężczyzna z dołu. -Drzwi się trochę zacinają... Klient zaśmiał się szeroko. - Jeśli wy nie potraficie tam się dostać, to można być pewnym, że i złodzieje nie mieliby szans! Mężczyźni uśmiechnęli się słabo i wrócili do rutynowych czynności po raz trzeci. W tym czasie przy schodach zdążył się już zebrać mały tłum. Złośliwe uwagi powoli zaczęły irytować dwóch przedstawicieli banku, ale znosili to ze stoickim spokojem, ze względu na szacunek dla takiego banku jak Societe Generale, jak i z uwagi na zasadę głoszącą, iż klient ma zawsze rację. O 8:50 obaj uznali swoją porażkę. Drzwi ani drgnęły. Przepraszając stojących klientów przeszli schodami do góry, aby poinformować o sytuacji przełożonych. Temperatura wewnątrz budynku osiągnęła trzydziesty szósty stopień i ciągle rosła. * * * Dyrektor banku pojawił się osobiście, by przeprosić oczekujących klientów. Jacques Guenet był człowiekiem spokojnego usposobienia: sześćdziesięciolatek, potężnie zbudowany, ogólnie szanowany wiceprezydent miejscowego Rugby Club, miał w sobie to, co Francuzi określają jako nerfs solides -stalowe nerwy. Uśmiechając się uspokajająco, przemówił do klientów opanowanym głosem, ważąc przy tym każde słowo. Sytuacja stała się trochę kłopotliwa - przyznał - ale zablokowane drzwi do skarbca nie oznaczają przecież jeszcze końca świata - dodał delikatnie. Specjaliści, którzy powinni pojawić się lada moment, rozwiążą cały problem z tymi drzwiami, ale on nie potrafi w tym momencie powiedzieć, jak dużo czasu im to zajmie... Odchodząc w stronę schodów powiedział jeszcze: - Jeżeli nie sprawi to państwu kłopotu, zapraszam ponownie do naszego banku po godzinie czternastej. Sądzę, że do tej pory wszystko będzie już w należytym porządku. To jest z pewnością niewielka usterka, którą - jak sądzę - spowodował panujący uPał... Kiedy odwrócił się w stronę drzwi biura Pierre'a Bigou, jego podwładny stał tam, obserwując uważnie dwóch mężczyzn próbujących kolejny raz poradzić sobie z zamkiem. Ani Guenet, ani Bigou nie byli przesadnie zakłopotani tą sytuacją; zamek miał prawo zablokować się po blisko półwiecznej używalności. Ślusarzowi wystarczy pewnie kropelka oleju, by go uruchomić. Strażnicy uwijali się jak mogli, tracąc Bóg wie ile czasu, ale rezultat był ciągle taki sam. Wybiła akurat dziewiąta, gdy Pierre Bigou wszedł z powrotem do swojego biura, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił 809761, lokalny numer biura Ftchet-Bauche. Numer był jednak zajęty. Przez moment wpatrywał się w gazetę leżącą przed nim. Dwóch niemieckich turystów zostało zastrzelonych, jakiś alfons miał zapłacić dwieście czterdzieści tysięcy starych franków swojej dziwce. Bigou, który dorobił się przydomka Świętoszek, z uwagi na jego ewidentny brak zainteresowania młodą kadrą żeńską banku, aż wzdrygnął się odruchowo. Nicea lat siedemdziesiątych tego wieku okazywała się mało przyjemną reminiscencją Chicago w latach trzydziestych. Burmistrz Jacques Medecin dodał miastu renomy, ale nie był w stanie przeszkodzić czy przejąć kontroli nad marsylczykami w ich międzynarodowym przemycie narkotyków. Podziemna organizacja - mili. Eu - podzieliła się na dwie frakcje: Włochów i Korsykanów, i regularnie co dwa lata właściciele dwunastu nocnych klubów wyrzynali się wzajemnie. Na Promenade des Anglais można było dostać wszystko: od działki kokainy do nieletnich prostytutek. Dookoła słyszało się już opinie, że Nicea stała się najbardziej zepsutym i skorumpowanym miastem we Francji. Bigou znowu wzdrygnął się odruchowo - wystarczy już tych zbrodni! Może drzwi do skarbca zostały w tym czasie odblokowane... Niestety, realia pokazywały co innego: nikt nie potrafił ich otworzyć bez fachowej pomocy. Taka była prawda... Mimo że nawet towarzystwo ubezpieczeniowe nigdy nie zwróciło im uwagi na ewentualne ulepszanie tego niezawodnego systemu. Bigou sięgnął po telefon i ponownie wykręcił numer. Tym razem był wolny i od razu ktoś podniósł słuchawkę. - Czy to biuro Ftchet-Bauche? Dzień dobry, dzwonię z banku Societe Generale. Czy możecie przysłać tu kogoś, i to możliwie szybko?... Nie, zamek wygląda na sprawny, ale drzwi się blokują... Tak, będziemy czekać na kogoś od was... Kwadrans po dziewiątej żółtoczarny renault 4L zatrzymał się przy Avenue Jean Medecin. Na drzwiach miał wypisaną nazwę Ftchet-Bauche. Bigou odetchnął z ulgą. Jego kłopoty powinny niebawem się skończyć. * * * Bigou i Guenet zeszli po schodach razem z dwoma ślusarzami z firmy Ftchet-Bauche. Fachowcy sprawiali wrażenie doświadczonych w swej profesji. Pewnym krokiem skierowali się do drzwi skarbca, aby uważnie im się przyjrzeć. Nie widząc żadnych powierzchownych śladów, poprosili o kompletną ciszę, gdy wkładali klucze w zamek. Przekręcając je z niesłychaną ostrożnością powtórzyli całą procedurę otwierania zamka, przysłuchując się uważnie pracy mechanizmu. Mieli przy tym głowy uniesione tak wysoko, że stali się teraz podobni do pary ptaków czekających na swoją karmę. Wreszcie jeden z nich odwrócił się do Gueneta: - Klucz pracuje w zamku prawidłowo. Mogę pana zapewnić, że cały mechanizm jest sprawny, zapadki poruszają się zupełnie swobodnie. Na moment zapadła wokół cisza. Wreszcie Guenet odezwał się pierwszy: - I co teraz? Ślusarz wzruszył ramionami. - Więc dlaczego drzwi nie chcą się otworzyć? - ciągnął Guenet. - Tylko jedno wyjaśnienie przychodzi mi do głowy: coś blokuje je od środka - odparł ślusarz. Dyrektor banku wytrzeszczył oczy, z niedowierzaniem wpatrując się w ślusarza. Przecież to było nie do pomyślenia - Nie, nie wierzę w to! - wymamrotał pod nosem. Potem odwrócił się i zauważył, że schody zapełniały się zaintrygowanymi pracownikami. - Proszę państwa, proszę wracać do pracy! - rzucił nerwowo. - Nie chcę widzieć nikogo na tych schodach! Pracownicy rozeszli się pospiesznie. Pozostali jedynie w czwórkę, w milczeniu wpatrując się w drzwi skarbca. To wszystko było zbyt proste i w żaden sposób nie do pojęcia. Przecież cały mechanizm został tak zaprojektowany, aby uniknąć tego rodzaju sytuacji! Dla ślusarza jego oświadczenie było jednak najzupełniej oczywiste: - To jest jedyna odpowiedź. Jeżeli nie możemy dostać się do skarbca przez drzwi, musimy przejść obok. Trzeba wykuć dziurę w ścianie. Wszyscy patrzyli wyczekująco na Gueneta. Ten myślał intensywnie, mając na uwadze nie tylko koszty, hałas czy inne kłopoty, ale i przerwę w działalności banku. - Naprawdę nie ma innej alternatywy? - zapytał. - Nie ma. Guenet westchnął. - Dobrze, rozwalajcie ścianę. Bigou wspiął się po schodach i wrócił po chwili z kompletem światłokopii planów skarbca. Fachowcy z Ftchet-Bauche studiowali przez dłuższy moment te plany i w końcu jeden z nich wyrysował czarny krzyżyk na prawo od drzwi, gdzie ściana powinna być najcieńsza. O 9:30 obaj włączyli swoje elektryczne wiertarki. Zapowiadało się na dłuższą robotę. Najpierw wywiercili siedem czy osiem małych dziur, oddalonych od siebie o kilka centymetrów. Potem używając młota i dłuta odłupywali beton między otworami. Cały obszar u stóp schodów szybko zapełnił się pyłem, a podłoga zawalona została kawałkami betonu. Po pewnym czasie obaj ślusarze byli zakurzeni, spoceni i wyczerpani. Naprawdę mieli wszystkiego dosyć. To także był wystarczający powód dla ewentualnego zniechęcenia, nawet zdecydowanych na wszystko, złodziei bankowych. Punktualnie o dwunastej w południe odłożyli narzędzia. Dziura była teraz na dobre ćwierć metra szeroka. W następnej kolejności należało powiększyć tę przestrzeń, aż stanie się tak duża, by mógł przeczołgać się przez nią człowiek. Jednak do środka można już było zajrzeć. Guenet zszedł na dół, aby zobaczyć, jak daleko posunęły się prace. Jeden ze ślusarzy włożył akurat głowę do dziury i zaglądał do środka. - Putain de merde - rzucił przyciszonym głosem. Było to typowe, wyjątkowo wulgarne przekleństwo Francuzów. Wyciągnął głowę z powrotem i spojrzał na Gueneta. - Obrabowano was... - poinformował. Temperatura osiągnęła czterdziesty stopień i ciągle rosła. Jacques Guenet, były gracz w rugby, imponującej budowy, ale o spokojnych manierach, stanął przy dziurze w ścianie i podskakując na palcach zajrzał do środka. - To nie może być prawda! -, wyrzucił z siebie zdanie, które zabrzmiało w tym miejscu idiotycznie. Powtórzył je jeszcze dwukrotnie. Skarbiec był po prostu zbezczeszczony. Podłoga zawalona była złożonymi w banku czekami, umowami, akcjami. Różne kosztowności porozrzucane były jak śmieci: bransolety, naszyjniki, metalowe szkatułki. Pośrodku tego spustoszenia leżała para butli gazowych. Dwóch ślusarzy wpatrywało się w osłupiałego dyrektora banku. Zdawał się być w tym momencie niezdolnym do jakiegokolwiek racjonalnego myślenia. Jeden z fachowców dotknął jego ramienia i łagodnie odezwał się, chcąc wyprowadzić go z szoku: - Proszę nam zostawić resztę. Pan niech lepiej zadzwoni po policję... Guenet odwrócił się gwałtownie. - Ależ panowie, to się nie może wynieść na zewnątrz! Wiedziony ślepą furią trzymał się jeszcze kurczowo jakiejś nikłej nadziei, że może ci intruzi nabałaganili tylko trochę w skarbcu i nie wynieśli niczego. Może... Stojący obok mężczyźni wiedzieli jednak lepiej. - Pan musi zawiadomić policję... - powtórzył jeden ze ślusarzy. Guenet niemo potrząsnął głową. Realia mówiły za siebie. Wspiął się po schodach i wszedł od razu do swojego biura, nie informując po drodze nikogo o wypadkach. Zignorował tych wszystkich, którzy w zaintrygowaniu pytali go o szczegóły. Opadł ciężko na fotel, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer komendy policji, mieszczącej się w odległości zaledwie stu pięćdziesięciu metrów od budynku bankowego, przy Avenue du Marschal Foch. Po drugiej stronie telefon odebrał komisarz Albertin. Guenet powiedział do niego: - Dzwonię z Societe Generale. Właśnie nas ograbiono... - Proszę niczego nie dotykać! - odparł Albertin. - Zaraz tam będziemy. * * * Jacques Albertin wyglądał bardziej na świeżo upieczonego urzędnika niż na rasowego detektywa. Trzydziestopięcio letni, szczupły, wysoki, w okularach, ubierał się zgodnie z trendami obowiązującymi akurat w modzie męskiej, a jego krótko przystrzyżone włosy miały przedziałek na lewą stronę. W momencie gdy przybył do banku, w towarzystwie dwóch młodych detektywów, fachowcy z . FtChet - Bauche powiększyli już dziurę w ścianie na szerokość pół metra. Guenet objaśnił mu, że z samego rana stwierdzono, iż drzwi do skarbca zacięły się i ekipa ślusarska nie była w stanie ich otworzyć, wobec czego wykuto dziurę w ścianie obok. Albertin zajrzał przez dziurę do środka i po chwili odwrócił się do swoich asystentów. - Lecocq, ty jesteś najchudszy - zawyrokował - więc zobacz, czy dasz radę przecisnąć się przez tę dziurę. Inspektor Lecocq włożył najpierw bardzo ostrożnie głowę do dziury, potem skulił się jak mógł w ramionach i wcisnął dalej. Był już w połowie drogi, gdy nagle coś go zatrzymało: jego spodnie zaczepiły o coś w nierównym betonie i nijak nie chciały puścić. Zawahał się na moment, ale po chwili dźwignął się znowu, wydając przy tym gwałtowne dźwięki. Ze wzrokiem pełnym rezygnacji rozpiął spodnie i nie wiedząc, czy czasem nie powinien w tym momencie zaczerwienić się ze wstydu, pozostawił je za sobą wciskając się dalej. Gdy był już w środku przyszło mu na myśl, że złodzieje przecież mogą jeszcze buszować po skarbcu, i wyciągnął z kabury pod pachą swój rewolwer. Pierwszą rzeczą, jaką odkrył, był zapach: przyprawiająca o mdłości mieszanka dymu, spalonej gumy i ludzkich ekskrementów. Potem zauważył cały stos różnych narzędzi: wiertarki, młotki, lampy, butle gazowe, a do tego jeszcze rękawice i maski. Na podłodze walały się pierścionki, ozdoby ze srebra, zrealizowany czek na pięćdziesiąt tysięcy franków, gruby plik pięćsetfrankowych weksli, prywatne listy, pakiety akcji i różne inne dokumenty. Ten cały bałagan na wypalonej gumie podłogowego linoleum był wart jakieś dwa miliony dolarów! I to było wszystko, co zostało po złodziejach. Lecocq przeszedł się dalej po skarbcu ściskając rewolwer w dłoni. Obszedł dwa razy dookoła sejf, wdrapał się na metalowy stolik obok i próbował jak najdalej sięgnąć do wnętrza jego komory. Wzdychał przy tym ciężko. Sam niewiele mógł zrobić. Jedna z frontowych ścian skrytek depozytowych odchylona była do przodu. Lecocq zajrzał za nią. Zobaczył tam górkę z piasku i kamieni, a obok szeroką na metr dziurę w ścianie. Z niej zdawał się prowadzić gdzieś dalej mroczny tunel. Teraz wiedział już, jak tamci dostali się do skarbca. Rozejrzał się znowu wokoło i jego wzrok odkrył kolejną niespodziankę. Nie wierzył wręcz własnym oczom! W kunsztownie wygrawerowanym drogocennym pucharze znajdowały się gówna! Poczuł, jak zbiera mu się na wymioty. W następnej chwili był już przy wejściu do skarbca. Przełożył głowę przez dziurę w ścianie. Na zewnątrz komisarz Albertin i Guenet stali w wyczekujących pozach. - Co za burdel - rzucił Lecocq. - Oni przyszli tunelem od strony rue Gustave Deloye... - Kanał ściekowy - skwitował Albertin. - Musieli wykorzystać kanał ściekowy! - Zastanawiał się przez moment. -Zostań tam - powiedział do Lecocqa. - Wyślę dwóch ludzi, żeby spróbowali tam się dostać od strony ulicy. * * * Na rogu rue de l'Hotel dez Postes i rue Gustave Deloye, naprzeciw parkingu dla pracowników banku, dwaj policjanci podnieśli ciężki właz do kanału i zeszli w dół. Opuścili się po szczeblach metalowej drabinki i po chwili już stąpali w wodzie, kierując się na północ, pod rue Gustave Deloye. Ledwie przeszli kilka metrów, światła ich latarek odkryły wejście do złodziejskiego tunelu. To była naprawdę fachowa robota! Strop był podtrzymywany przez drewniane stemple wzmocnione blachą. Ściany były dokładnie wyrównane. Ziemia została wyłożona sznurkową wykładziną. Pochylając się dwaj policjanci weszli do tunelu. Od razu zauważyli elektryczne kable ciągnące się wzdłuż wykładziny. Jeden z nich potknął się po chwili o tlenowoacetylenowy palnik, do którego przyczepiona była jeszcze mała butla gazowa. Po przejściu jakichś dziesięciu metrów tym tunelem weszli już do bankowego skarbca. Tam czekał na nich inspektor Lecocq. O mało nie parsknęli śmiechem na jego widok. Stał tam ubrany tylko w koszulę, slipy, skarpety i buty, a do tego w ręku ściskał rewolwer. * * * Bank nie mógł już dłużej być we władaniu Jacquesa Gueneta. Tego popołudnia pod swoją opiekę przejęła go policja. Brygada Albertina, która stawiła się na wezwanie, połączyła swe siły z zespołem dowodzonym przez komisarza Tholance'a z Wydziału Kryminalnego. Pieczę nad całością objęła Komenda Główna i sztab ludzi z Surete Urbaine. Na szefa całej operacji wyznaczono nadkomisarza Claude'a Bessona. Ten nie rzucający się w oczy, skromny czterdziestolatek zasłynął przede wszystkim po błyskotliwej akcji mającej na celu wykrycie i skazanie na długoletni pobyt w więzieniu dziewięciu skorumpowanych prawników. Jego pierwszym ruchem było sfotografowanie wszystkiego. Inspektor Jacob, policyjny fotograf, już błyskał fleszem swojego etatowego rolleiflea. Otyły, wąsaty Jacob do złudzenia wręcz przypominał telewizyjnego glinę, komisarza Bourrela, i był przez to nagminnie nagabywany przez wszystkich dookoła. Po sfotografowaniu zebrano wszystkie dowody. Były ich dosłownie setki! W skarbcu bankowym i w kanale policja odkryła po kolei: 40 butli z tlenem 3 tlenowoacetylenowe palniki 10 par kombinerek 2 dmuchane łódki przemysłowy pochłaniacz dymu z, kilkudziesięcio metrową elastyczną rurą 20 piłek do metalu wodoszczelne kombinezony używane przez szambonurków gumowe buty, rękawice i płaszcze butelkę po winie Margnat - Village butelkę po wodzie mineralnej okulary spawalnicze mnóstwo resztek żywności turystyczną kuchenkę gazową zapasową butlę gazową do tej kuchenki kilka pudełek cygar. Jeden zespół policjantów spisywał te przedmioty, w czasie gdy drugi wkładał to wszystko do plastykowych worków. Była to mordercza praca dla dużej grupy osób okupujących skarbiec bankowy przez cały weekend, bez zbędnych przerw na ewentualny odpoczynek. Taka obowiązywała ich procedura. Policjanci musieli zajmować się nawet takimi detalami, które w rubrykach spisu określano jako "gówno". Smród był taki, że od czasu do czasu musieli wyjść na świeże powietrze i zakosztować czystszego oddechu. Na koniec trzydzieści pięć dużych plastikowych worków napełniono złodziejskim ekwipunkiem, rozrzuconymi dokumentami i kosztownościami. Otwarte skrytki depozytowe przyniosły kolejne, osobliwe rewelacje. Znaleziono tam kolekcję pornograficznych zdjęć, zrobionych amatorsko, pokazujących nagie kobiety i mężczyzn kopulujących parami i w całych grupach. Kilka osób "pozujących" do tych zdjęć zostało szybko rozpoznanych, bo należeli oni do wyższych sfer Nicei. Kilka z tych fotografii złodzieje pozwolili sobie przykleić do ściany. Równie intrygującym odkryciem była torba wypełniona produktami spożywczymi: puszkami zupy, torebkami cukru, herbatnikami i tabliczkami czekolady. Dlaczego ktoś trzymał takie rzeczy w sejfowym depozycie?! Personel bankowy wyjaśnił jednak szybko tę kwestię: Wielu rencistów zamieszkujących Niceę ma w tym banku swoje skrytki. Czasami przychodzą tutaj popołudniem, żeby zjeść w spokoju zakazane łakocie czy popalić ukradkiem papierosa. A te puszki z zupą? Wielu z tych ludzi pamięta wojnę i brak żywności na rynku.... Jest też taki klient, który przychodzi tutaj spisywać swoje wspomnienia. Zjawia się z samego rana, pracuje cały dzień i przed końcem dnia chowa zapisane strony do sejfu... Skoro ludzie mają naprawdę różne dziwaczne upodobania, czemu nie wyjść im naprzeciw? Jeden z młodych detektywów poprosił do skarbca nadkomisarza Bessona. - Proszę zobaczyć, nadkomisarzu, zostawili nam wiadomość... Siedem słów widniało nabazgranych na ścianie wielkimi, wyraźnymi literami: Sans armes, sans haine, et sans violence. Bez karabinów, bez nienawiści i bez gwałtu. Obok namalowany był Krzyż Celtycki, symbol nielegalnej prawicowej organizacji ekstremistów skrywających się pod nazwą "Zachód". Besson zanotował sobie te słowa i znaki, a Jacob wykonał ich zdjęcie. Natomiast tajemnica zatrzaśniętych drzwi została bardzo szybko rozwiązana. Złodzieje po prostu zespawali obie strony od wewnątrz. Było to dla nich pewne zabezpieczenie przed ewentualną możliwością, że jednak jakiś nadgorliwy strażnik mógłby zejść do podziemi w ciągu całego weekendu. Więcej odkryć dokonali w kanałach. Ślepo zakończony tunel pod rue de l'Hotel des Postes okazał się idealnym śmietnikiem dla wykopywanej ziemi i kamieni. Białe elektryczne kable, podwieszone na hakach w stropie ciągnęły się przez cały kanał, na długości trzystu metrów, przechodząc przez tzw. "syfonowy zaułek" - używany przez miasto do pomiarów opadów - aż do podziemnego parkingu ulokowanego pod Place Massena. Tam właśnie kabel podłączono do najzwyklejszego w świecie elektrycznego gniazdka. Tym samym prąd niezbędny złodziejom do włączenia wiertarek i innych sprzętów dostarczała gratis sieć miejska! Inni policjanci ruszyli śladem porzuconych gumowych butów, latarek, aparatów do spawania i innych narzędzi znalezionych na całej długości kanału między rue Gustave Deloye, rue St. Michel, na lewo od rue Gioffredo i na prawo pod rue Chauvain, aż do połączenia z rue Felix Faure: Na wysokości tej ulicy odkryli już nie klasyczny kanał ściekowy, a szeroką podziemną drogę! Przez Niceę przepływa spora rzeka, Paillon, która latem prawie wysycha, ale zimą czterema szerokimi podziemnymi kanałami płynie przez miasto w kierunku morza. Kanały są rozdzielone na dwa podziemne korytarze, których nurkowie używają w trakcie rutynowych kontroli. Te drogi są tak szerokie, że zmieściłyby się na nich dwa samochody jadące naprzeciw siebie. Ci, którzy okradli bank Societe Generale, dotarli kanałami ściekowymi aż do tego miejsca. Jeden z policjantów ruszył tą trasą dalej na północ i milę dalej odkrył miejsce, gdzie tunel wynurzał się do góry przy halach wystawowych. Tutaj też, na piasku suchego teraz łożyska rzeki, odkrył ślady kół, które należały do land-rovera. Cały obraz sytuacji stał się nagle przejrzysty... * * * W skarbcu próbowano wstępnie oszacować wartość łupu, jaki stał się własnością złodziei. Do liczenia zasiedli więc: Jacques Guenet, Pierre Bigou i nadkomisarz Claude Besson. Skarbiec składał się z trzech pomieszczeń. W największej sali depozytów trzysta siedemnaście skrytek, z łącznej ich liczby czterech tysięcy, zostało otwarte. Skarbiec bankowy, sąsiadujący z salą depozytów, do którego prowadziły jeszcze jedne stalowe drzwi, także był otwarty i wszelkie rezerwy bankowe w postaci sztab złota i gotówki zniknęły. Trzeci, najmniejszy pokój, był tzw. sejfem nocnym, do którego właściciele miejscowych lokali i sklepów wrzucali swoje utargi po zamknięciu banku. Te pieniądze składano w specjalnych pojemnikach i wpychano je przez klapę w ścianie na zewnątrz budynku, skąd podziemnym szybem docierały do tego pomieszczenia. Z tego miejsca złodzieje zabrali cały zysk największych domów towarowych Nicei, które prowadziły działalność przez weekend. Razem mogło być tutaj około sześćdziesięciu milionów franków. Blisko dwanaście i pół miliona dolarów! To był na pewno największy skok na bank wszechczasów! * * * Claude Besson, z wyglądu nie wyróżniający się specjalnie pośród policyjnej braci, miał jednak niesamowitego nosa do wszelkiego rodzaju oszustw. Nigdy nie poddawał się zbyt szybko. Nawet cwani prawnicy reprezentujący ludzi z wyższych sfer czuli przed nim respekt, i to nawet może bardziej niż drobni kieszonkowcy czy handlarze narkotyków. Ci, którzy mieli coś na sumieniu, byli może sprytni na swój sposób, ale on był sprytniejszy od nich. Teraz jednak Claude Besson sam był pod wrażeniem. Ten skok na bank zaplanowany został z drobiazgową dokładnością. Sprzęt, zaopatrzenie w energię, sposób, w jaki wykorzystano podziemne drogi... Jezu Chryste, oni ściągnęli nawet przemysłowe pochłaniacze dymu tam na dół! I żywność, napoje, wina... To była dobrze przemyślana i sprawnie wykonana robota. I do niego należało rozwikłanie zagadki tego naJwiększego skandalu w historii napadów na banki. Musiało ich być z dziesięciu, może dwunastu... tyle wyposażenia... miesiące przygotowań... setki godzin drążenia samego tunelu... tyle hałasu... i nic! Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, żadnego cynku od "zaprzyjaźnionych" złodziei... Człowiek stojący za tym skokiem musiał być niesamowitym geniuszem: wielki złodziej, znakomity szef, przedsiębiorczy organizator, a do tego wszystkiego po prostu: mózg! A przy tym jeszcze był bardzo ostrożny: pierwsze godziny śledztwa nie ujawniły prawie nic, znikome tropy mogące prowadzić do ustalenia jego tożsamości. Tutaj, teraz nad Claudem Bessonem górę brały przeciwności. Miał twardego przeciwnika przed sobą... CZŁOWIEK STOJĄCY ZA NAPADEM Zauważam coraz bardziej odważne i wojownicze oznaki nowej epoki, jaka właśnie się zaczęła. Epoki, która nade wszystko znowu cenić będzie honor i męstwo... Friedrich Nietzsche, ulubiony filozof Alberta Spaggiari Albert Spaggiari urodził się w wiosce niedaleko Laragne, w Alpach Francuskich, w 1932 roku. Jego ojciec zmarł, gdy chłopiec miał dwa i pół roku. Matka, zaradna i niezależna kobieta, przeniosła się wtedy razem z małym Albertem do Hyeres, blisko portu w Toulon. Otworzyła tam mały sklepik z bielizną pod nazwą Kaprysy Dam. Interes rozwijał się nieźle, ale mimo swej finansowej niezależności matka ponownie wyszła za mąż. Albert nie cierpiał swego ojczyma. Najpierw uczęszczał do miejscowej szkoły im. Anatole'a France'a, ale nie zagrzał tam miejsca zbyt długo. Ojczym wysłał go więc do St. Joseph Institute, prywatnej szkoły słynącej z rygoru. Albert nie czuł się tam dobrze. W wieku dwunastu lat uciekł stamtąd. Kiedy policja odprowadziła go do domu, matka próbowała bronić syna przed jego wychowawcą. "Bert to bardzo wrażliwe dziecko - mówiła. - To szczery, odważny i dobry chłopiec. On nie jest żadnym zbójem, ale muszę przyznać, iż jest bardzo impulsywny". Gdy skończył piętnaście lat, wysłano go do gimnazjum Jeana Aicarda. Był tam przeciętnym uczniem, ale odkrył w sobie pasję do czytania książek. Jego szczególne zainteresowania budziła lektura awanturniczych opowieści i... politycznych esejów. Już wtedy miał niezwykle rozwiniętą wyobraźnię. Posiadając wiatrówkę nie strzelał z niej, jak wszyscy chłopcy w jego wieku, do ptaków, ale ustawiał stare blaszane puszki i celował do nich wyobrażając sobie, że są to postacie ludzkie. Zafascynowała go mocno postać Salvatore'a Giuliano, sycylijskiego rzezimieszka i romantycznego bohatera z końca osiemnastego wieku. Pochłaniał wszystko, co napisano o Giuliano, wyobrażając sobie nawet spotkanie z nim. W wieku szesnastu lat po raz kolejny uciekł z domu. Celem jego ucieczki były Włochy. Dostał się tam okrężną drogą, przepływając na łodzi do Tunezji, stamtąd przez wybrzeże Afryki Północnej, gdzie dostał się na kolejną łódź, dotarł do portu na Sycylii. Nie udało mu się jednak przejść przez włoską kontrolę imigracyjną. Po spędzeniu kilku dni w miejscowym więzieniu wrócił na rodzinne łono, cały pokryty wszami. Zdanie, jakie przed ucieczką wyrył na kuchennym stole, zapowiadało już zasady, jakimi miał kierować się w przyszłości: La cause en uault ies moyens. Cel uświęca środki... Wielu dorastających chłopców ma niesforną naturę i marzy o przygodach. Dojrzewanie przynosi jednak kłam tym marzeniom i brutalnie sprowadza na ziemię, temperując tym samym charaktery i ucząc samodyscypliny życiowej. Albert Spaggiari był jednak inny, w pewnym sensie nie rozwijał się wcale. W roku 1950 skończył osiemnaście lat i mógł już wstąpić do armii. Zaciągnął się jako ochotnik do korpusu ekspedycyjnego do Indochin. Francja nie zamierzała opuszczać Wietnamu, a Amerykanie popierali jej dążenia. Azja okazała się wymarzonym krajem dla Alberta Spaggiari. Uwielbiał przecież podróże, a jego pragnienie przeżycia wielkiej przygody mogło się tu ziścić. Tutaj też zaczął rozwijać swoje polityczne zapatrywania, w środowisku kolonialistów żywiących się prawicowym ekstremizmem. Został przydzielony do Trzeciego Batalionu Desantowego. Okazał się nad wyraz zdolnym żołnierzem, otrzymując trzy odznaczenia, ale było coś, czego nie znosił: rozkazy wydawane mu przez innych. Ta niesubordynacja wykluczała wszelkie wyższe awanse i już do końca działań pozostał w stopniu kaprala. W roku 1954 udowodniono mu kradzież i wyrokiem sądu wojskowego skazany został na cztery lata więzienia. To stało się wtedy, gdy razem z kilkoma innymi kompanami znalazł się w burdelu w Sajgonie. Między żołnierzami a burdel - mamą wywiązała się w pewnym momencie sprzeczka. Grupa żołnierzy darowała więc sobie uciechy i wszyscy opuścili lokal. Wszyscy z wyjątkiem Alberta... Ten został i wyczyścił całą kasę, jaka tam była. Jego kompani twierdzili potem, że czuli się oszukani i Spaggiari po prostu odebrał ich własne pieniądze, co było normalną reakcją. Sąd wojskowy nie dał jednak wiary tym wyjaśnieniom. To był także rok bitwy w Dien Blen Phu, jednej z największych klęsk, jakie ponieśli Francuzi w swej militarnej historii. Poległo w niej dwanaście tysięcy świetnie wyszkolonych żołnierzy, których pokonały partyzanckie oddziały miejscowych wieśniaków. Spaggiari na szczęście nie brał w niej udziału. W tym czasie, zakutego w łańcuchy, eskortowano go na statku Pasteur do rodzinnego kraju. Więzienie opuścił w roku 1957, gdy darowano mu część kary. Wrócił wtedy w rodzinne strony I zaszył się na poddaszu domu swojej matki, w Hyeres. Tam spotkał też Marcelle Audi, młodą pielęgniarkę, z którą wkrótce wziął ślub. Audi - wolał tak się do niej zwracać, zamiast po imieniu - była drobną, zwyczajną dziewczyną o brązowych włosach i ciemnych oczach. Była bardzo typową pielęgniarką, bystrą i dokładną, z tendencjami do nieoczekiwanych wybuchów złości. Ubierała się skromnie ale gustownie, mając przeświadczenie o sile własnej osobowości i nieodpartym wdzięku. W przeciwieństwie do męża była bardzo zapobiegliwa, ale i zamknięta w sobie. Wolała raczej być obserwatorką życia niż brać w nim czynny udział. Tworzyli parę może niezbyt namiętnych kochanków, ale z pewnością oddanych sobie przyjaciół, związek osób bardziej lojalnych wobec siebie niż wiernych sobie. Co ważne w tym układzie: podzielali te same poglądy polityczne i filozoficzne idee. Audi była emocjonalną kotwicą w burzliwym życiu Alberta. Kiedy jego akcje spadały, ona potrafiła zarobić na oboje swoją pracą w zawodzie pielęgniarki. Wraz z upływem czasu mogło się zdawać, że Spaggiari utemperował swoją naturę. W rzeczywistości jednak spokojne małomiasteczkowe powietrze dusiło go. Zew przygody wreszcie przemógł wszystko i któregoś wiosennego poranka małżeństwo Spaggiarich wsiadło na statek płynący do Dakaru, francuskiej kolonii w Senegalu. Gdy dotarli tam, Albert znalazł pracę w kopalni, a Audi dostała etat pielęgniarki. Liczyli, że tutaj szybciej się dorobią. Tak się jednak nie stało i w efekcie w roku 1960 na powrót znaleźli się we Francji. Przenieśli się do Nicei. Zamieszkali na Route de Marseilles w typowej dzielnicy robotniczej. We Francji każda pielęgniarka może bez problemu otworzyć własną praktykę, udzielając pierwszej pomocy lekarskiej i dając zastrzyki. Tak też zrobiła Audi, a Albert spróbował szczęścia jako pośrednik w handlu nieruchomościami, ale - jak się szybko okazało - bez większych rezultatów. Był to czas "zmiennych wiatrów" w Afryce. Europejskie kraje uwalniały się od swych kolonii, choć nie odbywało się to bez różnych konfliktów. Francuska Algieria ponosiła skutki morderczej wojny. Rodowici biali Algierczycy walczyli przeciw wysiedleniom. Spaggiari przyłączył się wtedy do OAS - Organizacji Tajnej Armii, nielegalnego ruchu oporu popierającego białych Algierczyków. OAS, podobnie jak IRA, przyjmowała w swe szeregi ludzi o mniej lub bardziej ale wojowniczych skłonnościach i mających do tego skrajnie prawicowe zapatrywania polityczne. Frakcje wewnętrzne Organizacji obejmowały: grupę Catena -wspierającą zbiegów, którym udało się uciec z policyjnych komisariatów, oraz Commando Detta, które dokonywało zamachów i organizowało fundusze poprzez napady na banki, Potem, gdy Algieria wskutek uporczywej walki uzyskała wolność, OAS zagubiła swój raison d'etre - cel nadrzędny, ale w dalszym ciągu służyła jako parasol ochronny dla prawicowych ekstremistów i neonazistów. Spaggiari chciał być oczywiście członkiem Commando Delta, a ściślej oddziału do operacji specjalnych, ale można było odnieść wrażenie, iż przywódcy tej grupy nie ufali mu zbytnio - jak zresztą nieraz miało się to okazać w jego karierze... Generał Charles de Gaulle był znienawidzony przez OAS. Ten prawicowy polityk w swoim czasie otwarcie deklarował poparcie dla zwolenników francuskiej Algierii, ale gdy został prezydentem, realia wzięły górę nad możliwościami. Pozwolił sobie na wypuszczenie z rąk Algierii, jakby była ona gorącą cegłą parzącą jego dłonie, i wtedy OAS poczuła się gorzko oszukana. W roku 1961 Spaggiari wybrał się do Hiszpanii. W Madrycie, na terenie basenu kąpielowego odbył on potajemne spotkanie z Pierrem Lagaillardem, byłym przywódcą prawicowej organizacji studenckiej w Algierii. Spaggiari powiedział mu wtedy: "Jestem do pańskiej dyspozycji. Może pan na mnie liczyć. Na pana rozkaz wykonam każdą operację, która przyniesie sens wspólnej walce..." W listopadzie tego roku Spaggiari otrzymał od losu swoją wielką szansę... Znienawidzony prezydent de Gaulle zaplanował właśnie swoją wizytę w Hyeres. Kawalkada samochodów miała przejeżdżać obok sklepiku z bielizną pod wdzięczną nazwą Kaprysy Dam... Spaggiari napisał do Lagaillarde'a. Nadał do niego list polecony, wysłany z Vintimille z fałszywym adresem nadawcy. Wiadomość w środku miała melodramatyczny charakter: Poruczniku Lagaillarde, oczekuję od pana tylko jednego rozkazu -rozkazu wykonania egzekucji... Spaggiari przybył do Hyeres z Nicei rankiem 8 listopada 1961 roku. Wszystkie sklepy były pozamykane i strzeżone bacznie na czas przejazdu prezydenta. Spaggiari ukradkiem wszedł do sklepiku matki, położonego w odległości kilku metrów od ulicy, i wdrapał się na pierwsze piętro, gdzie był pusty pokój. Ze sobą miał karabin marki mauser. Około godziny szesnastej rząd samochodów wjechał na stosownie nazwaną Avenue Charles de Gaulle. Jakby na przekór panującemu chłodowi prezydent podniósł się w swej limuzynie i z uśmiechem na twarzy stał i machał dłonią pozdrawiając wiwatujący tłum. O 16:12 de Gaulle znalazł się na wprost wzroku Alberta Spaggiari, w odległości nie większej niż kilkanaście metrów. Był w tym momencie wręcz idealnym celem dla wyśmienitego ,. strzelca, byłego asa desantu w Trzecim Batalionie... Spaggiari nie pociągnął jednak za spust karabinu. Lagaillarde nie przysłał mu rozkazu na wykonanie tej egzekucji. Podobnie jak przywódcy OAS, on także nie potraktował poważnie osoby Alberta Spaggiari i jego teatralnego gestu. I tym samym ten jeden raz w swoim życiu Spaggiari uszanował wolę autorytetu. * * * W marcu 1962 roku policja zrobiła nalot na willę w Villefranche sur Mer, luksusowym kurorcie znajdującym się między Niceą a Cap Ferrat, nakrywając nielegalną drukarnię używaną przez OAS do produkcji ulotek. Willa była także kryjówką dla członków Tajnej Armii. Niewielka grupa ekstremistów została wtedy aresztowana, a pośród nich znalazł się także Spaggiari. Sąd departamentu Alpes Maritimes skazał go na cztery lata pobytu w więzieniu St. Martin w Re, a jego kompani dostali wyroki w zawieszeniu. Niejasne było, czemu to jego właśnie spotkało takie "wyróżnienie", ale najprawdopodobniej władze wiedziały coś na temat tej próby zamachu na de Gaulle'a... Na wolność Spaggiari wyszedł w 1966 roku i wrócił do swojej żony i przyjaciół w Nicei. Wtedy też zainteresował się fotografią i otworzył na 56 Route de Marseilles sklep pod nazwą Foto La Valliere. Wszystkie wieczory spędzał teraz w lokalach i barach razem z przyjaciółmi z OAS i starymi kompanami z Wietnamu. Wtedy też przystąpił do kolejnej skrajnie prawicowej organizacji o dziwacznej nazwie Braterstwo Broni S.S. W tym czasie odbywał również tajemnicze podróże do Monachium, centrum niemieckiego neonazizmu. Audi mówiła wtedy znajomym, że jeździ tam, by lepiej nauczyć się języka niemieckiego, bo zamierza zostać zawodowym tłumaczem. Ta mało prawdopodobna historyjka nie znalazła jednak odzwierciedlenia w rzeczywistości z prozaicznej przyczyny: Spaggiari nigdy nie próbował nawet zatrudnić się w charakterze tłumacza, a jego niemiecki nigdy nie był płynny. Ta część jego życiorysu jest szczególnie tajemnicza. Był to okres, gdy Spaggiari zdawał się rozszerzać swoje kontakty z prawicowymi organizacjami w całej Europie i prawdopodobnie prowadził jakieś pokątne interesy z C.I.A. Kontaktował się z włoskimi neofaszystami i podejrzewano go o branie udziału w akcjach mających na celu przemyt broni. W roku 1968, gdy sowieckie czołgi przetoczyły się przez ulice Pragi, Spaggiari był w Czechosłowacji posługując się fałszywymi dokumentami i podrobioną legitymacją dziennikarską. O tej wyprawie mówił potem bardzo mgliście: "Naszym obowiązkiem było pomóc czeskim patriotom"... Zaskoczył także wszystkich talentem w dziedzinie fotografii. Wyjechał do Afryki Północnej i spędził sporo czasu na Saharze, żyjąc pośród koczowniczych plemion i wykonując masę zdjęć. Te zdjęcia ułatwiły mu wkręcenie się do elit towarzyskich Nicei. Stał się półoficjalnym fotografem miejskim. Jak mówili nicejczycy: było sporo przesady w tym, iż miasto zostało opanowane przez OAS-owców, ale niewątpliwie Spaggiari nie był jedyną osobą akceptowaną zarówno przez oficjalne kręgi jak i miejscowe koła prawicowych ekstremistów. Będąc obecnym na bankietach organizowanych przez zamożne lokalne lobby, Spaggiari wyrabiał sobie pozycję pośród majętnych tego miasta. Jego napiwki, rozdawane szczodrobliwie przy każdej okazji, przeszły wręcz do legendy! W roku 1972 kupił zrujnowany dworek w pobliżu lasów Bezaudum, niedaleko Nicei. Zapłacił za niego niewielką sumę i z pomocą lokalnych budowlańców przeobraził to miejsce nie do poznania. Pracował tam całymi miesiącami, montując nowe okna, naprawiając dach, dobudowując werandę i zakładając nowoczesne ogrzewanie. Używając kamieni, drewna i czerwonej cegły z pobliskiej cegielni, uczynił z tego domu typową ziemską posiadłość. Razem z Audi bardzo cieszyli się z tego efektu. Ściany wewnątrz dworku udekorowali różnymi eksponatami broni, chociaż Albert nigdy ich nie używał. Nawet gdy króliki niszczyły jego warzywną działkę, nigdy nie strzelał do nich. Doszło nawet do tego, że gdy Audi chciała zabić kurczaka na obiad, musiała korzystać z pomocy miejscowego rzeźnika! Oprócz tych eksponatów ściany zdobiły także olbrzymie fotosy Hitlera i emblematy S.S. Gdy przed dom zajeżdżał land-rover I Albert parkował go przed stuletnim dębem, jego dobermany Packa i Vesta przybiegały jak szalone, by powitać swego pana. Skakały wtedy na samochód i lizały Alberta po rękach. Wieczorami natomiast Spaggiari siadywał przy kominku i pochłaniał kolejne lektury. Jego biblioteka była naprawdę bogata: Balzac, Zola, Flaubert... i, oczywiście, Nietzsche. W końcu oddał w dzierżawę swój fotograficzny sklep pracownikowi i nie musiał już opuszczać codziennie Bezaudun. Audi otworzyła kolejną praktykę pielęgniarską, a Albert oddał się hodowli kurczaków. Znowu wszystko wyglądało tak, jakby osiedli wreszcie na stałe. Jednak po raz kolejny pozory te okazały się złudne... Jeden z jego znajomych, niejaki Gerard Rang, został zatrzymany przez policję w 1974 roku. Potężnie zbudowany, dobiegający trzydziestki blondyn był właścicielem głośnego nocnego Chi-Chi Club w Haut de Cagnes, gdzie na scenie odgrywano seks grupowy. Rang, który pojawi się jeszcze przy relacji o napadzie stulecia, został zatrzymany przez policję pod pozorem fałszowania czeków. Podejrzewano, że Rang nie tylko fałszował podpisy na czekach, ale drukował całe książeczki czekowe. Jedną z takich książeczek znaleziono w kanale przepływającym pod jego klubem. To z kolei podsunęło podejrzenie, że skoro Spaggiari jest jego kompanem z ekstremistycznej organizacji, może także pomagać mu w tym interesie. Zwłaszcza, że z łatwością może to robić pod szyldem swojego sklepu fotograficznego! Jednakże dochodzenie zawisło w próżni na skutek braku wystarczających dowodów, aby wnieść przeciwko nim oskarżenie. W tym samym 1974 roku Spaggiari wynajął skrytkę depozytową w skarbcu banku Societe Generale mieszczącym się przy Avenue Jean Medecin... * * * Niespokojny, niezdyscyplinowany, awanturnik, opętany różnymi obsesjami... Co sprawiało, że ten człowiek taki właśnie był? Jeden z jego bliskich przyjaciół stwierdził: "Myślę, że byłby on zupełnie innym człowiekiem, gdyby został ojcem. Dzięki temu dojrzałby bardziej, ustabilizował się... Tak się jednak nie stało... Audi nie mogła mieć dzieci. Oboje próbowali zaadoptować jakieś dziecko, ale wiadome wszystkim członkostwo Alberta w nielegalnej organizacji dyskwalifikowało ich na progu adopcji. Nawet pomijając jego OAS-owską przeszłość, więzienna kartoteka Alberta, dobrze znana opinii publicznej, przekreślała wszelkie szanse na przychylność społeczną. On sam oczywiście chciał dziecka. Mówił o tym: "Próbowałem naprawdę wszystkiego, ale pamięć ludzi o OAS nie pozwala mi na adopcję..." Jednak klucz do poznania charakteru Alberta Spaggiari leży jeszcze głębiej w przeszłości." Tylko laikowi może się wydawać, że dzieci nie pamiętają potem swoich tragedii. Prawda jest inna. Urazy z pierwszych lat życia dziecka oddziaływują dosyć mocno na późniejszy kształt osobowości. Ojciec Alberta Spaggiari zmarł, gdy ten miał dwa i pół roku. Dla dziecka ojciec reprezentuje zarówno dyscyplinę jak i miłość. Przez połączenie tych dwóch sfer, pozornie wydawałoby się sprzecznych, dziecko uczy się pojęcia tzw. łagodnego autorytetu. To jak ojciec jest widz