Andrzej Szczeklik KATHARSIS O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki wstęp Czesław Miłosz WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2004 Projekt okładki i opracowanie graficzne Olgierd Chmielewski Korekta Małgorzata Biernacka Barbara Gąsiorowska Copyright (c) by Andrzej Szczeklik ISBN 83-240-0242-1 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl CZESŁAW MIŁOSZ WSTĘP Są dwie strony: strona pacjenta i strona lekarza. W różnych okresach życia chorujemy i doświadczenie bycia pacjentem jest powszechne. Ale kim jest człowiek, który zbliża się do nas i od którego słów tak wiele zależy? Zatrzymujemy uwagę na jego ustach, które wypowiadają zdanie będące nieraz wyrokiem. Trzeba przyznać, że wyposażamy go w potęgę, której być może nie posiada. Jest dla nas magiem, szamanem, kimś w każdym razie, kogo zawód wynosi ponad nas, zwyczajnych śmiertelników. Książka doktora Andrzeja Szczeklika opowiada o sztuce lekarskiej i przyznaje, że ta umiejętność wywodzi się z magii i że właściwie trudna jest do określenia, ponieważ łączą się w niej nierozerwalnie elementy właśnie sztuki i nauki. Dowiadujemy się z tej książki o niezliczonych wątpliwościach i zadawanych sobie pytaniach, które pojawiają się w umyśle potężnego maga, i o jego częstym zwątpieniu we własne siły. Zarazem jednak doktor Szczeklik pisze o niesłychanej rzadkości, jaką jest prawdziwy Wielki Lekarz, do którego koledzy odnoszą się z nabożnym podziwem, ponieważ w przeciwieństwie do nich wystarczy mu tylko spojrzeć na pacjenta, a już wie. Co prawda książka odsłania nam też historyczną perspektywę medycyny i jej zdumiewająco późne zorientowanie się w dziwach organizmu ludzkiego. Krążenie krwi odkrył Wilham Harvey na początku XVII wieku, natomiast naszą świadomość, że istnieje coś takiego jak bakteria, zawdzięczamy Pasteurowi, który w drugiej połowie XIX wieku dokonał przypadkowego odkrycia dającego początek współczesnej immunologii. Obfite odniesienia do literatury minionych wieków są zaletą książki i doktor Szczeklik cytuje na przykład Petrarkę, który przed sześciuset laty twierdził, że gdyby wziąć tysiąc cierpiących na daną chorobę i połowę oddać na łaskę lekarzy, a drugą połowę pozostawić im samym, to ci ostatni mieliby większe szanse na wyzdrowienie. A względnie niedawno, bo zdaniem harwardzkiego biochemika Hendersona dopiero od 1910 roku, chory zgłaszający się do lekarza miał nieznacznie więcej niż pięćdziesiąt procent szans na wyzdrowienie. Czyli trochę lepiej niż u Petrarki, ale nie bardzo. Autor książki zdaje sobie sprawę, że pisze o swoim zawodzie trochę tak, jakby pisał szaman, to znaczy nie wyjawiając wszystkich sekretów, które znają nieliczni lekarze idealni, jako że umiejętność postawienia właściwej diagnozy wymyka się ściśle rozumowemu ujęciu. A istnieje też tajemnicze powiązanie organizmu ludzkiego z energiami duchowymi, sprawiające, że sama nauka nie odpowiada na wiele pytań o nas samych. Być może więc ma rację autor, wymawiając słowo katharsis, czyli oczyszczenie, i cofając się do misteriów greckich, w których choreja, połączenie tańca z muzyką, pieśnią i poezją, służyła do oczyszczenia dusz. To odwołanie się do starożytności każe nam myśleć o wielowiekowej ciągłości zawodu, który być może czerpie powagę ze swojego stałego miejsca na granicy pomiędzy życiem i śmiercią. Trzeba też dodać, że doktor Andrzej Szczeklik nie ogranicza się do ujęć wielce poważnych, chociaż jego humor jest suchy i powściągliwy. Na przykład kiedy mówi o podstawowym obowiązku zawodowym lekarza, jakim jest ratowanie życia: "Gdy byłem począt- kującym lekarzem, a Wrocław skuwały zimy stulecia, przywieziono nam do szpitala o trzeciej nad ranem zamarzniętego człowieka. Znaleziono go nad Odrą, gdzie temperatura sięgała-35°C. Był sztywny i zimny jak sopel lodu, nie oddychał, nie biło mu serce, EKG kreślił płaską, horyzontalną linię. O reanimacji zaczynano dopiero mówić, sprzętu nie mieliśmy żadnego. Byliśmy we dwójkę z pielęgniarką. Zacząłem masować serce, a ona - oddychała usta-usta. Z każdym oddechem pokój napełniał się oparami denaturatu. Akcja serca wróciła po około godzinie masażu, oddech - po dwóch godzinach. Nazajutrz chory wyszedł na swoich nogach, zwymyślawszy nas wcześniej, iż zginęła mu paczka papierosów ekstramocne". W praktyce doświadczonego lekarza taki wypadek należy do niezwykłych, a jednak stanowi część tych spotkań, które skłaniają nas do przystrajania naszego lekarza w dostojne szaty maga. Nawet jeżeli pacjent przywrócony życiu pamięta jedynie, że miał paczkę ekstramocnych. Doktor Andrzej Szczeklik jest lekarzem humanistą i poeci oraz artyści wyczuwają w nim umysł nieco pokrewny, chociaż wsparty nieznaną im wiedzą z zakresu mikrobiologii, chemii i genetyki. Teraz, kiedy tak ważna jest dyskusja o granicach moralnych, narzucana nam przez postęp nauki, książka lekarza humanisty wrażliwego na tę problematykę jest interesująca i bardzo potrzebna. Georges de La Tour Nowo narodzony, 1648 Musee des Beaux-Arts, Rennes WSTĄŻKI Oto sieć. Tak stara jak ten świat. Odwieczna. Opada aż Z nieba na ziemię, w okręgach. Otacza wszystko, co istnieje. Otula. Objęciem - łączy nas, owija w konieczność. Konieczność ma na imię Ananke. Podlega jej każdy, nawet bogowie na Olimpie. Jej jednej nie wcielił Homer w żadną postać i dlatego wątpiono, czy ma twarz. Pokazał tylko jej córkę, Mojrę, która przędzie nić życia. U Hezjoda są już trzy Mojry: pierwsza - przędzie na wrzecionie, druga - czuwa nad długością nici, trzecia - czeka z nożycami w ręku. Nad nimi góruje ta, którą otacza najwyższa tajemnica, a od jej wyroku nie ma odwołania, ta, którą Ajschylos nazywa "silną Mojrą", Ananke. W Grecji wielu ludzi podawało w wątpliwość istnienie bogów, ale nikt nie wątpił w istnienie tej sieci, która swoją mocą przewyższała moc boską. A przecież była niewidzialna. Jej migotliwy ślad można oglądać na niebie jako Drogę Mleczną, a także wiernie pomniejszoną w przepasce na biodrach Afrodyty - "gdzie czary się kryły wszelakie, na ludzi rzucone". I tak Droga Mleczna - "tamta nocna przepaska, rzucona jako jasna smuga na ciemności nieba" - zmieniła się w złudę na ciele Afrodyty. Jakby "delikatna warstwa złudzeń ciągle przesłaniała nieustępliwy węzeł konieczności". Zachowała się "relacja naocznego świadka" podróżującego po gwiezdnych szlakach, który dotarł do początków sieci. Opowiada nam o tym Er, bohater jednej z najpiękniejszych legend Platona, kończących jego Państwo. Er potrzebował dwanaście dni, by znaleźć się w miejscu, skąd widać było Wrzeciono Konieczności. Oczom jego ukazał się "snop światła, przez całe niebo i ziemię rozpięty, niby słup - najbardziej do tęczy podobny, tylko jaśniejszy i czystszy". Wrzeciono napędzane było przez osiem kosmicznych kręgów. Na każdym z nich mieszkała Syrena. W rytm obrotów kosmicznego przęślika osiem syren śpiewało "w jednym harmonijnym współbrzmieniu". Tu właśnie krzątały się Mojry, dzieworodne córki Konieczności. To u nich też wędrujące w zaświaty zmarłe dusze ciągnęły losy rozstrzygające o ich kolejnym wcieleniu po czasie Sądu. Wszystko tonęło w jasności, dającej początek świetlistej sieci. Sieć zespala niebo z ziemią i byty ziemskie między sobą. To złączenie wszystkiego z wszystkim pozostaje dla naszych oczu zakryte. Gdyby ludzie mieli cały czas widzieć sieć, nie znieśliby tego widoku. Zaraz by się w nią zaplątali i zostali uduszeni. I tylko w rzadkich, darowanych chwilach wraca o niej wspomnienie. Dzieje się tak, gdy coś rozkrusza zobojętnienie, gdy wydobywamy się z świeckiej monotonności, gdy wzmaga się intensywność życia - "poprzez honor lub śmierć, zwycięstwo lub ofiarę, zaślubiny lub błaganie, wtajemniczenie lub opętanie, oczyszczenie lub żałobę - więc poprzez to wszystko, co porusza i domaga się znaczenia". Przed nadchodzącym świętem na polskich dróżkach i drogach zaczynają trzepotać na wietrze kolorowe wstążki. To dzieci przywiązują je do gałęzi drzew i krzewów, do zwieńczeń przydrożnych kapliczek. Podobnie Grecy, przed tysiącami lat, dla uświetnienia rzadkich, świątecznych chwil wiązali wstążki wokół torsów zwycięskich olimpijczyków, na dziobach statków i ramionach posągów. Czym były te trzepoczące na wietrze wstążki - "te taśmy skrzydlate i daremne"? Wyłanianiem się na świat sieci, przy- 10 pomnieniem o naszym wspólnym losie, o więzach, które łączą wszystko z wszystkim, odsłonięciem nici tej osnowy, która nadaje sens naszemu życiu. Żyjemy we wszechświecie, którego najgłębsze pokłady utworzone są przez układ kwantów. Struktury kwantowe kształtują rzeczywistość na poziomie atomowym i subatomowym. A czynią to w sposób, który nie mieści się w naszym codziennym doświadczeniu i zaprzecza intuicji płynącej ze zdrowego rozsądku. Części układu kwantowego są mianowicie ze sobą tajemniczo "splecione" tak, że jedne wiedzą o drugich. Wyrażenie "splecione" (entangled) nie jest figurą retoryczną. W fizyce to termin techniczny. Splecenie układu kwantowego oznacza, iż jest on doskonałą całością i najdelikatniejsza manipulacja jakąkolwiek jego częścią natychmiast odbija się na całej reszcie. "I to bez względu na przestrzenne oddalenie: dwa fotony mogą tworzyć układ spleciony nawet wtedy, gdy znajdują się na przeciwległych krańcach supergromady galaktyk". Tak jakby świat kwantów oplotła odwieczna sieć. Ta, która otacza, otula, owija w konieczność. Etymologia mówi nam, iż w imieniu Ananke brzmi i "przymuszenie", i "powinowactwo". Taki podwójny sens semantyczny oddawałby wyraz "więzi". Inni natomiast widzą bliskość słowa ananke ze zwrotem "brać w ramiona". Ta dwoistość, a nawet przeciwstawność, znajduje odbicie w sieci Konieczności. Zaciska się ona nieuchronnie i bezwzględnie wokół człowieka, gdy świat rozpryskuje się, pierzcha na boki. Ale napięcie sieci spada w zbliżeniu, gdy odkrywamy więzi łączące nas z drugimi, a nić staje się nicią porozumienia, sympatii, zaufania. Może to zdarzyć się nieoczekiwanie i jest wtedy jak skok iskry między dwiema elektrodami, jak błysk metafory spinającej dalekie słowa. W błysku odsłania się pokrewieństwo i sieć zaczyna świecić wszystkimi gwiazdami Drogi Mlecznej. Medycyna - to odnajdywanie tego pokrewieństwa. 11 W każdym zawodzie istnieją sytuacje esencjalne, które odsłaniają jego istotę. W medycynie jest to spotkanie dwóch ludzi. Chorego z lekarzem. Chorą może być na przykład góralka, która pierwszy raz położyła się w szpitalu, dopiero gdy stuknął jej ósmy krzyżyk. Ileż to rzeczy musi ją dziwić, nieraz śmieszyć, ilu się boi, jak tej choroby, z którą przyszła. Kiedy indziej chory to ktoś widziany pospiesznie w poradni, kto dźwiga w sobie rozliczne, zniechęcające doświadczenia kontaktów z medycyną. Zmieniają się ludzie, zmienia sceneria - z pogotowia, poprzez przychodnię, gabinet lekarski po salę szpitalną - ale sytuacja pozostaje ta sama. Spotkanie dwóch ludzi: chorego z lekarzem. Chory przychodzi ze swoim bólem, zgryzotą, cierpieniem, trwogą i woła o pomoc. To wołanie, oczywiście, rzadko jest dosłowne. Ma ono różne formy wyrazu. Może to być potok słów, ażeby zażegnać trwogę, albo skamieniałe rysy twarzy, za którymi kryje się nieufność do lekarza. I chory opowiada. Trzeba słuchać, wysłuchać opowieści. Od czasu do czasu pytaniem zapobiec utracie wątku, odsłonić ważki szczegół, uściślić chronologię. Dla opowiadającego - ta historia to rzecz pierwszorzędna. A słuchający niech pamięta, iż jedno z tych opowiadań stanie się jego własnym, któraś z tych chorób dotknie i lekarza. Czy ją wtedy rozpozna? Młody medyk, bez doświadczenia, podejrzewa u siebie, co rusz, jedno z rozlicznych schorzeń, o których słyszy. A doświadczony lekarz? Ma większe szanse na poprawną autodiagnozę, pod warunkiem, iż doświadczenie, ta "latarnia nad morskim wybrzeżem, do której człowiek w dzień pochmurny zmierza", nie stało się dla niego "bawełną w uszach od ludzkiego jęku". Pierwszą rozmowę z chorym, zbieranie wiadomości o chorobie, wywiad lekarski nazywają medycy anamnezą. Tak nawiązują do Platona. A choć odcień platońskiej anamnezy był nieco inny, a jej sens głębszy, to przecież była ona najważniejszym i najorygi- 12 nalniejszym sposobem poznania. Podobnie w sztuce lekarskiej - dla poznania choroby ma znaczenie pierwszorzędne. U Platona stanowiła anamneza wiedzę pierwszą, która postrzeganie wyprzedza. A czyż nie jest tak w medycynie? Zanim lekarz zacznie "postrzegać" - zanim przystąpi do opukiwania, osłuchiwania, słowem do tych wszystkich czynności, które nazywamy badaniem przedmiotowym - słucha opowieści z przeszłości. Umiejętnym słowem pomaga wydobyć na jaw wiedzę, która jest historią, przypomnieniem. Musi być przy tym ciekaw tej historii, tak aby chory czuł, że ktoś, może po raz pierwszy, interesuje się naprawdę jego biedą. Trzeba, aby mówił z chorym jednym językiem. Nierzadko rytm mowy, barwa głosu skierują jego uwagę nawłaściwe rozpoznanie. Zdania wyrzucane szybko, goniące jedno drugie, jakby przynaglane jeszcze przez wilgotne ruchliwe dłonie, niepokój frazy, a nawet jej wzburzenie każą myśleć o nadczynności tarczycy. Ochrypły, niski głos, wydobywający się wolno z nabrzmiałej twarzy o odcieniu wosku, mówi o niedoczynności tego samego gruczołu. Wystarczy słuchać. I tylko czasem potrzebna jest pomoc osoby trzeciej... Mój ojciec, lekarz, był przed wojną poproszony do podmiejskiej posiadłości księcia X, który zaniemógł. Książę siedział w wysokim fotelu, tuż za nim stał kamerdyner Jan. W trakcie zbierania wywiadu, pod koniec litanii zadawanych przez lekarza pytań, zjawia się zwykle ostatnie, o przebyte choroby, z kręgu tak zwanych wstydliwych. Pytanie padło. Zaległa cisza. Wreszcie książę skłonił lekko głowę do tyłu i spytał: "Janie, czy wtedy w Paryżu to było to?" - "Nic nie było, Wasza Wysokość" - padła odpowiedz. "Nie, nic nie było, Panie Doktorze" - odpowiedział książę. I tak lekarz wchodzi w świat chorego, zawierający niekiedy treść intymną, zapomnianą lub ukrywaną przed otoczeniem, a nawet przed samym sobą. Ten świat, jak na przykład w schizofrenii, wypeł- 13 niać mogą tajemnicze energie, siły dobre i złe, przenikać fale kierujące ludzkim postępowaniem. "Pod zwykłym obrazem świata kryje się inny". Chory jest przekonany, iż odkrył istotę rzeczywistości, podczas gdy my - reszta - znamy tylko jego pozory. Jakże trudno do tego świata się przebić, przeniknąć go. Chyba że ma się szczęście. Mój egzamin z psychiatrii... Profesor wprowadził mnie do przestronnej sali. "Proszę się zgłosić, jak zbierze kolega anamnezę" - powiedział i wyszedł, zamykając drzwi bez klamki. Przed zaryglowanym oknem, w szpitalnej piżamie w paski, nieruchomy niby posąg, stał prosto na jednej nodze mężczyzna. Drugą trzymał uniesioną, bez ruchu, zgiętą w kolanie. Był cały zapatrzony w dal, z oczyma mocno otwartymi, zastygły gdzieś w punkcie czasu. Nie reagował na nic. Na żadne słowo, na propozycję papieroska, na wyniki ostatnich rozgrywek ligowych, na nucone i gwizdane przeze mnie melodie, na miauczenie kota i szczekanie psa, które próbowałem udawać. Pozostał niewzruszony na prośby, iż od kilku jego słów zależy wynik mojego egzaminu. "Trudno - pomyślałem. - Miał rację stary Kant, otaczają nas Dingan sich, zjawiska nierozpoznawalne, rzeczy same w sobie". Odwróciwszy się plecami do mojego słupnika, zacząłem machinalnie serwować piłeczki na stole pingpongowym, ustawionym w drugim rogu salki. Raz, dwa, raz, dwa -wybijały miarowo rytm celuloidowe kulki, skacząc z mojego pola na pole nieobecnego przeciwnika. Nagle - czy coś tąpnęło? Odwróciłem się. Uniesiona noga wróciła na ziemię. "Zagramy?" - usłyszałem. Był świetnym graczem. W trzecim secie zaproponował mi przejście na ty. Cóż za zdumiewające rzeczy później usłyszałem! Egzamin zdałem bez kłopotów. Rytmiczny stukot piłeczki pingpongowej przebił ciszę, w której zamknął się chory. Nastąpiło otwarcie. Poszukiwanie kluczy, które otwierałyby wrota anamnezy, zaprzątało uwagę Greków. Anamneza była bowiem jedyną drogą dotarcia do nadrzędnego bytu, 14 który odkrył Platon, do świata idei. Tak myśl grecka wracała do archaicznego mitu, do czasu przed narodzeniem, do Ułud tempus, kiedy człowiek oglądał idee. Trzeba było przypomnieć sobie ten czas, aby poznać prawdę i odnaleźć się w Bycie. W medycynie przypomnienie nie sięga tak daleko. Zatrzymuje się na początku choroby. Choć próbuje dociec jej pierwszych objawów, porusza się po obszarze granicznym, penetruje świat inny, wcześniejszy, świat zdrowia, świat bez choroby. Ten proces jest utrudniony dziś, kiedy pęka wiele barier i sfera międzyludzkiego obcowania wyzwala się z wszelkich norm. Zmienia się ustawienie do drugiej osoby. "Po prostu nie wiadomo, czego można się spodziewać po Innym". Odsłonić się więc trudniej, za dużo wokół niebezpiecznych niewiadomych. A przecież bez tego nie ma medycyny. Oczywiście, muszą być spełnione warunki podstawowe: lekarz nie może być sędzią chorego ani go potępiać, lecz starać się go zrozumieć, pomóc mu. Winien otworzyć się na tego, kto poddany jest szczególnemu ciśnieniu samotności. W trudnych sytuacjach lekarz sięgnie po najtajniejsze arkana swej sztuki, by nawiązać nić porozumienia, odkryć więzy łączące dwóch ludzi. Nagrodą - w chwilach szczególnych - niechby mu był trzepot wstążek na wietrze. KONSTELACJE Medycyna i sztuka wywodzą się z jednego pnia. Obie biorą początek w magii - systemie opartym na wszechmocy słowa. Właściwie wypowiedziana formuła magiczna przynosi zdrowie lub śmierć, deszcz lub suszę, wywołuje duchy i odsłania przyszłość. Porusza związki niewidzialne dla tych, którzy z niewzruszoną ufnością krzątają się wokół spraw codziennych. Zaklęcia używane dla "odczyniania czarów i zażegnywania chorób (...) posiadają formę wierszowaną, pełną aliteracji i asonansów, godnych ze wszech miar uwagi osób zajmujących się studiami literackimi". Sztuka słowa, wspomagana doświadczeniem gromadzonym przez pokolenia kapłanów i lekarzy, pozwalała przywrócić człowiekowi jego miejsce w kosmosie, który aż po XVII/XVIII wiek rozbrzmiewał harmonią. Poczucie analogii między strukturą i rytmem kosmosu oraz rytmami człowieka, między makrokosmosem i mikrokosmosem, jak zostaną one później nazwane, inspirowało przez przeszło dwa milenia filozofów i lekarzy. Człowiek współbrzmiał z kosmosem. Choroba była zaburzeniem tego współbrzmienia, wyłamaniem się z harmonii, dysonansem. 17 Ten pogląd, jak mit, powracał w niezliczonych wersjach. Hi-pokratesowi przedstawiała się choroba jako "szpecący piękność nieład, którego usunięcie jest zadaniem lekarza". Ma on "przywrócić nadobność form ciału". I Hipokrates nazywał medycynę sztuką, techne. W XVI wieku Paracelsus widział w kosmosie związek duchowy wszystkich rzeczy ze sobą. Uczył, że wszechświat jest istotą żywą i przechodzi te same fazy rozwoju, co organizmy na ziemi. Antycypując wiedzę o gwiezdnym pochodzeniu składników naszego ciała, pisał, iż człowiek to mikrokosmos zbudowany z tych samych elementów co makrokosmos, czyli wszechświat. Boski pierwiastek życiowy jawił mu się w nas jako "archeusz", czyli "wewnętrzny alchemik" {innewendige Alchemist). Zarządzał on ciałem, oddzielał z pożywienia rzeczy pożyteczne od szkodliwych. Choroba polegała na opanowaniu archeusza przez obce potęgi duchowe. Leczenie sprowadzało się do uwolnienia go od przemocy -dzięki naturze, której w sukurs przychodziła sztuka władająca arkanami. Jeśli przypadkiem mielibyśmy uśmiechnąć się z lekkim pobłażaniem nad tymi próbami uchwycenia istoty choroby, to pamiętajmy, iż do dziś są to dla nas sprawy trudne. W 1972 roku w pięknym kurorcie górskim spotkała się grupa światowych ekspertów od astmy. Postawiono im jedno zadanie: podać definicję choroby. Po tygodniu rozjechali się, nie osiągnąwszy celu. Od tego czasu wybitne gremia międzynarodowe ogłosiły już dwukrotnie diametralnie różne definicje astmy. A przecież lekarz praktyk nie ma z reguły żadnych kłopotów z rozpoznaniem tej choroby. Nieraz czyni to, zanim zdąży przyłożyć słuchawkę nad płuca. Wystarczy, by usłyszał przedłużony, świszczący wydech chorego. Jego echo brzmi w onomatopeicznym słowie "astma". Użył go po raz pierwszy Homer w opisie upadku Hektora, rozciągniętego w straszliwej duszności (astmati), pod murami Troi. Partykuła początkowa "Ha! (-stma)" czyż nie przypomina wydłużonego wydechu astmatyka? 18 W rozpoznaniu choroby opieramy się na objawach, a nie na jej przyczynach i mechanizmach powstania, sprawiających takie trudności w definicji. "W najprostszej sytuacji doszukujemy się objawu dominującego i kojarzymy go z jedną z częstych chorób. Stąd też Anglicy mówią: "Gdy usłyszysz stuk kopyt, rozglądaj się za koniem, gdyż zebry są rzadkie". Nieraz jednak sytuacja jest trudniejsza. Zmienność, płynność, przelotność, podobieństwa objawów mogą sprawić, iż ustalenie rozpoznania przypomina rozmowę Hamleta i Poloniusza, obserwujących obłoki: HAMLET Widzisz ten obłok? Ten w kształcie jakby wielbłąda? POLONIUSZ Jak mi Bóg miły, istotnie coś jakby wielbłąd. HAMLET Mnie się wydaje podobny do łasicy. POLONIUSZ Grzbiet ma wygięty jak łasica. HAMLET Albo do wieloryba. POLONIUSZ Zupełny wieloryb. Spotkanie z chorym, rozmowa, anamneza, badanie - zanurzają lekarza w świat sygnałów. Śle je organizm człowieka chorego. Lekarz musi rozwinąć w sobie szczególny rodzaj wrażliwości, aby te sygnały nie przeszły obok, lecz trafiły w niego. Wówczas - w jednej chwili - mogą złożyć się w konstelację objawów, które odczyta on jako rozpoznanie choroby. Ta konstelacja objawów jest jak konstelacja gwiazd na niebie, wskazująca żeglarzowi drogę do portu. Określa położenie na mapie. Rozprasza mrok, ucisza niepewność. To tak jak we śnie, gdy 19 ktoś obcy, nieznajomy, kto śni się nam przez pół nocy, nagle, w jednej chwili, okazuje się kimś dobrze znanym, bliskim. Ta chwila, ten błysk zmiany nieznanego w znane - to właśnie jest rozpoznanie. Sofokles opisuje scenę, w której Orestes spotyka nad urną, mającą rzekomo zawierać jego prochy, Elektrę, swoją siostrę. Początkowo bierze ją za niewolnicę. Po czym rozpoznaje siostrę po łzach. Mówi jej, że urna jest pusta, i wyjawia, kim jest naprawdę. Ogarnia ich radość. Wątek ten przewija się w snach i mitach wielu narodów: sądzimy, że stoi przed nami obcy człowiek, a tymczasem jest to najbardziej ukochana osoba. Najpiękniej wydarzyło się to w Emaus, we wsi pod Jerozolimą, do której podążali drogą dwaj apostołowie. Jezus przybliżył się i szedł z nimi, rozmawiał. "Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak, że Go nie poznali". Dopiero w gospodzie, "gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im - wtedy oczy im się otworzyły, lecz On znikł im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?" Na obrazie Velazqueza, w gospodzie, miała Go rozpoznać -przed apostołami - czarna służąca. Bierze w kuchni dzban z winem, by zanieść go do stołu, przy którym nad chlebem zasiedli, gdy ogarnia ją pewność. Czyż to nie On kiedyś: spojrzał na nią stojącą w tłumie, tak jak nikt nigdy na nią nie spojrzał? Jak nikt nigdy jej nie widział, do niej nie mówił? Droga lekarza do Emaus wydaje się czasem nie mieć końca. Kiedy przywieziono nam z odległej, opolskiej wioski osiemnastoletnią Basię N., sprawa wyglądała z pozoru banalnie. Pół roku wcze- 20 śniej skaleczyła nogę, która od tego czasu ropiała. Była już w kilku szpitalach, gdzie nie udało się opanować infekcji. Wyjątkowo zjadliwe bakterie? Czy zaburzenie odporności młodego organizmu? Ani jedno, ani drugie nie znajdywało u nas potwierdzenia. Chora tymczasem gorączkowała codziennie do 40°, noga obrastała w coraz to nowe ropnie, puchła, zbliżając się do monstrualnych rozmiarów. Nie osiągnęliśmy nic. Bezradność ciążyła nam coraz bardziej. Zaczęliśmy szukać rady. Wybitny miejscowy chirurg wraz ze świetnym patologiem po przeprowadzeniu skomplikowanych badań rozpoznali w chorej nodze wrodzone zaburzenia rozwoju naczyń krwionośnych. Ich dowody nie przekonywały nas w pełni, ale sami nie mieliśmy nic lepszego do zaproponowania. W ciągu ponad roku pacjentkę naszą słaliśmy na leczenie do ośmiu renomowanych klinik w kraju. Czasem wracała z poprawą, ale po kilkunastu dniach wybuchała gorączka, na nodze pojawiały się pierwsze, drobne jeszcze ropnie. Obawialiśmy się zaatakowania serca, sepsy. Nie umieliśmy pomóc tej ogromnie cierpiącej, cichej, zamkniętej w sobie, ładnej dziewczynie. Raz zastałem ją z książką Jak zostać olbrzymem i udało mi się wciągnąć ją w rozmowę. Dowiedziałem się o czekających na nią atrakcyjnych studiach i pięknym domu - o co zadbać miał jej bogaty brat, który nigdy nie odwiedził jej w szpitalu. Zdesperowany, porozumiałem się z przyjacielem, londyńskim profesorem kardiologii. Zdecydował się ją przyjąć, choć nie wysunął nowej koncepcji. Wystąpiliśmy do Ministerstwa Zdrowia o zgodę na leczenie za granicą. Tymczasem, obawiając się najgorszego, przewieźliśmy chorą na klinikę chirurgii do Katowic. Profesor, którego prosiłem o zwrócenie na nią szczególnej uwagi, zatelefonował po dziesięciu dniach i powiedział: "Wykonaliśmy - tak jak nasi poprzednicy - głębokie nacięcia całej nogi i odciągnęliśmy wiadro ropy. Czy możemy ją odesłać do was w ciągu tygodnia? Jeśli chodzi o przyczynę, rozważyłbym Munchhausena". Munchhausen? Myśleliśmy o nim przed rokiem, zdwoiliśmy wtedy obserwację, ale nie uzyskaliśmy dowodów. Wkrótce po powrocie z Kato- 21 wic objawy narosły gwałtownie, a wezwany w nocy dyżurny chirurg, dość nieoczekiwanie, zapakował całą nogę w gips. Kiedy badałem ją dwa dni później, gips uniemożliwiał wciąż dotarcie do nogi, ale na ręce, pierwszy raz, pojawił się bąbel zwiastujący najpewniej rozwój ropnia. W środku bąbla, centralnie, widoczny był delikatny ślad wkłucia igły. A więc to był Munchhausen! Karl Friedrich Hieronymus baron von Munchhausen (1720-1797), oficer niemiecki na żołdzie rosyjskim, walczył z Turkami, po czym osiadł w Hanowerze, gdzie chętnie, przy winie, zabawiał przyjaciół opowiadaniem swoich przygód. Ich bezgraniczne nieprawdopodobieństwo i absurdalność, przeplatane celnymi, realistycznymi obserwacjami, zyskały mu niebywałą popularność. Od "Łżybarona" (Lugenbaron), jak go nazywano, można było usłyszeć, jak wydobył się z bagien, ciągnąc się z całej siły za włosy, lub trafił jelenia pestką z wiśni między rogi, by po latach spotkać go z drzewem wiśniowym wyrastającym z czoła. W 1951 roku lekarz angielski zaproponował nazwę "zespołu Munchhausena" dla chorych demonstrujących niebywałe bogactwo dziwacznych i dramatycznych objawów, z trudem układających się w sensowne zbiory, w niecodzienne konstelacje. Chorzy ci wędrują od szpitala do szpitala, chętnie poddając się najbardziej wyszukanym procesom diagnostycznym i leczniczym - z wielokrotnymi, rozległymi operacjami włącznie. Cała choroba jest następstwem powtarzającego się samookaleczenia, dokonywanego tak przemyślnie i sekretnie, a będącego powodem tak ciężkich cierpień, iż wywodzi w pole wytrawnych lekarzy. Jest to choroba z kręgu psychicznych, narzucająca kompulsywne działanie, zapewne jeszcze przed progiem świadomości. Odkrycie przyczyny i odsłonięcie prawdy przed chorym sprawia, iż znika on na zawsze z pola widzenia lekarza, który to uczynił. Nasza cicha, tajemnicza Basia była gotowa znów ruszać w szpitalne podróże, lecz zapadała w głuchą wściekłość na myśl, iż mogłaby trafić do tej katowickiej kliniki, gdzie powie- 22 dziano jej, że chyba wstrzykuje sobie infekcję do nogi. Dlatego utalentowany psychiatra, z którym wspólnie rozpoczęliśmy leczenie, przyjął strategię, aby w żadnym wypadku nie stawiać sprawy winy lub oszustwa, lecz uznać, że chora jest nosicielką tajemnicy, jaką próbujemy zgłębić - odwołując się do jej matki, rodziny, bliskich. Czy da to efekty? Czy nam się uda? Statystyki nie napawają optymizmem. Pocieszamy się, że nie ma dwóch podobnych chorych z zespołem Munchhausena. Ale jak naprawdę dotrzeć do kogoś, kto wybrał cierpienie jako ostateczne rozwiązanie trudności życia? Zespół Munchhausena to rzecz absolutnie niezwykła. Nie jest natomiast aż taką niezwykłością bezradność lekarza, rosnąca bezradność w zmaganiu z indywidualną chorobą. Ten czas, gdy leczenie nie wiedzie się. Rosną stosy dokumentacji klinicznej, coraz więcej szczegółowych, wyrafinowanych badań, a mimo to brak jakiegokolwiek postępu. Bliscy ostateczności, zapraszamy kogoś specjalnego. Wyobraźmy sobie scenę: sala szpitalna, w niej chory, z którym są zasadnicze problemy. Zaczyna się wizyta, wchodzi ów zaproszony lekarz, a za nim długi ogon ludzi w białych fartuchach. Najstarszy referuje przybyszowi całość wyników, historię choroby. On stoi, słucha. Chwilami można pomyśleć: "Czy on w ogóle słucha?". Patrzy na chorego, położy rękę, przyłoży słuchawkę i w końcu mówi: "To jest tak i tak. Trzeba zrobić to i to". I to się sprawdza. Nagle wszystko odmienia się. Jak w katharsis, następuje oczyszczenie. Wówczas lekarz opiekujący się chorym, ten, który przeszedł całe tygodnie, a nieraz i miesiące męki, szukał, próbował i nic się nie udawało, myśli o owym rzadkim gościu: o, to Wielki Lekarz! W tej scenie jest coś magicznego, wywodzącego się z mroków prehistorii medycyny. Wielki Lekarz to rzadkość, prawie jak zespół Munchhausena. Spotyka się ich najwyżej kilku w długim życiu zawodowym. Przywodzą na myśl ludzi obdarzonych słuchem absolutnym. Słyszą nuty, jak reszta z nas widzi kolory. Tak jak natychmiast, Czytelniku, bez wahania rozpoznasz kolor żółty i nie 23 pomylisz go z czerwonym, tak oni natychmiast odróżnią dźwięk F od G. Wielki Lekarz porusza się w świecie choroby równie swobodnie jak człowiek o słuchu absolutnym w przestrzeni tonalnej -dla innych niedostępnej. Bezradność lekarza... Gdy nie potrafi nazwać choroby, nie rozumie "spowiedzi ciała", nie pojmuje, dlaczego coś tak się dzieje, nie umie pomóc... Ta niemoc szybko przestaje być jego prywatną sprawą. Dotyczy wszak chorego, jego najbliższych. Niepoddająca się leczeniu choroba pięknej Esther w powieści Stefana Chwina wiedzie do bluźnierstwa zapatrzonego w nią, zrozpaczonego chłopca. Zranione zostaje społeczeństwo. A sama chora - jak nieraz w takich przypadkach - nie znajdując ratunku w konwencjonalnej medycynie, szuka go poza nią - u uzdrowicieli. Na szczęście bywa też tak, że rozpoznanie podane jest na talerzu i zawiera w sobie komendę działania. Był piękny, wiosenny dzień, kiedy otworzyliśmy oddział reanimacyjny. Na przekór tylu trudnościom udało się. Pierwsza reanimacja w Krakowie! Staliśmy, trzej lekarze, na pierwszym piętrze, przed pustym jeszcze oddziałem. Rozpierała nas młodość i siła. Nie istniały rzeczy niemożliwe. Nade wszystko było w nas oczekiwanie, to przemożne oczekiwanie na wydarzenia, które przyjść miały tylko po to, aby ujawnić naszą sprawność i niezwykłość. Na parterze pokazał się człowiek. Zaczął iść ciężko, ku nam, po schodach. W szpitalu, starej ruderze, nie działała żadna winda. Człowiek był cały w czerni. Któryś z nas powiedział: "Ten się przygotował!". On wracał z pogrzebu teściowej, na którym poczuł się nieswojo. Zdecydował się zaglądnąć do najbliższego szpitala. Zziajany, wywlókł się na piętro i padł u naszych stóp. Nie żył. Na to czekaliśmy. Co za szczęście! Rzuciliśmy się na niego. Kiedy nasz pierwszy pacjent wychodził po dwu tygodniach do domu, przyjął kwiaty od pielęgniarek i żegnając się powiedział: 24 "A teściową, gdziekolwiek ona jest, raz jeszcze szlag trafi, gdy zobaczy, jak mnie się upiekło!". "Nadchodzące wydarzenia rzucają przed siebie cień". Czy wtedy, w ten jasny, wiosenny dzień, stojąc pełni oczekiwania na progu nowo otwartej reanimacji, dostrzegliśmy ten cień, kładący się przed nadchodzącym człowiekiem w czerni? A może nawet wcześniej, gdy skierował swe kroki z cmentarza do szpitala? Nie. To była radosna, nieuświadomiona nadzieja na nadejście wydarzeń. Nie było w nas tej wiedzy o przyszłości, którą odsłonić potrafi celne rozpoznanie kliniczne. Jak dalece możemy być jej pewni? Co z tego mamy prawo i obowiązek przekazać choremu? W tym względzie, przez wieki, medycy patrzyli na sybillę. Jeszcze do dziś w Delfach oglądać można skałę nad przepaścią, na której Femonoe, córka Apollona, pierwsza sybilla - Pytia -przepowiadała przyszłość. Ubrana w prosty peplos, siedziała na trójnogu i witała spojrzeniem przybyłego do świątyni. Ze szczeliny w ziemi wydobywały się opary, a kamień nazywany pępkiem, owinięty splotem podwójnej sieci, wyznaczał środek świata. Rosło tu też drzewo laurowe, "którego liście myślą" i które przeżuwane, wzmagały dar profetyczny wyroczni. Za jej plecami sączyła się strużka wody i czuwał wąż - źródło mocy Pytii. Złoty posąg Apollona stał tuż obok. Przepowiednie Pytii były zagadkowe, a nawet zawiłe. Kiedy Krezus ze swego dalekiego królestwa zwrócił się do Delf o poradę, przed podjęciem najważniejszego kroku - rozpoczęcia wojny z Cyrusem, królem Persji - otrzymał od Pytii odpowiedź doskonale dwoistą: "Zniszczysz wielkie imperium". Krezus uznał, że mowa o imperium Cyrusa, a tymczasem wyrocznia miała na myśli jego królestwo. Pokonany i stary, uwięziony przez Cyrusa Krezus posłał Delfom swój ostatni dar: kajdany. Raz tylko pytający nie usłyszał odpowiedzi. Kiedy Aleksander Wielki stanął przed Pytią, ta milczała. 25 Wszyscy pozostali przybywający przez długie wieki do wyroczni, by odgadnąć sekrety swojego życia, słyszeli słowa, których sens pojmowali dopiero wtedy, gdy już wypadki nastąpiły. Natchnione przez boga kobiety mówiły nienagannym wierszem. Heksametr był podarunkiem Apollona dla jego córki, Femonoe. "Poezja doszła tu do głosu w formie wieloznacznych słów". Czy dlatego, że taka jest natura poezji? Czy też dlatego, że "język wiekuistych musi się różnić od języka śmiertelnych"? Czy też z tej prostej przyczyny, że człowiek nie może znieść nagiej tajemnicy? I podobnie jak człowiek chory, nie chce - i nie powinien - usłyszeć od lekarza nagle całej okrutnej prawdy? Mów całą Prawdę - lecz stopniowo - Ostrożnie i okrężnie - Nie zniesie błysku nagiej Prawdy Nasz Zachwyt niedołężny - Jak Błyskawica - gdy się Dziecku Naturę jej naświetli - Tak prawda niech olśniewa z wolna, Abyśmy nie oślepli - Hipokrates na swojej wyspie Kos, oddalonej od Delf zaledwie o jakieś trzysta kilometrów, nie u wyroczni, lecz w rysach chorego szukał zwiastunów losu. Wiedział, na co się porywa. Pisał, iż w naszym krótkim życiu "wyrokowanie trudne", gdyż "sposobność przemijająca" i "doświadczenie złudne". A przecież zobaczył, jak nikt przed nim, na twarzy chorego cień śmierci, gdy ta staje tuż obok, a wysoko w niebie nożyce zostały już przyłożone do nici. Odtąd już zawsze każde pokolenie lekarzy patrzyło jego oczami, dostrzegając/a aes hippocratica, tak jak on ją przedstawił: "nos kończasty, oczy wpadłe, skronie wklęsłe, uszy zimne, skurczone i odwinięte, skóra wokół czoła twarda, napięta i sucha, barwa całej twarzy zielonawo-blada albo czarna, albo sina, albo ołowiasta". 26 Prognozowanie doprowadził Hipokrates do mistrzostwa w swoich słynnych aforyzmach. Pisał: "Kurcz przy zranieniu występujący jest śmiertelny" - myśląc na pewno o tężcu. A także: "Kiedy w żółtaczce wątroba stwardnieje, znak to niepomyślny" -mając zapewne na uwadze raka wątroby. Lub wreszcie: "Puchlina, po chorobie ostrej powstająca, każda zła" - rozważając zapalenie nerek lub niewydolność krążenia. Lekarz, który celnie wyrokuje, przedstawia nieomylnie prognozę, rezultat ostateczny - zyskuje z miejsca podziw i uznanie. Trafna prognoza sprawiała zawsze wielkie wrażenie, nawet na innych lekarzach. Była tajemniczą umiejętnością, świadczącą o doskonałości w sztuce. Wojciech Baza, lekarz nadworny króla Zygmunta Starego, był olśniony niesłychaną pewnością siebie, z jaką Paracelsus, którego odwiedził w Bazylei, przepowiedział wyzdrowienie. Wezwano go do chorego, który zdaniem lekarzy już umierał. Sławny lekarz obejrzał umierającego i zaprosił go do siebie na drugi dzień, na obiad. Rzeczywiście, chory niebawem z łóżka się podniósł i na obiad przybył. Paracelsus, przy całej swojej oszałamiającej magii, jest potomkiem Hipokratesa, kimś, kto odczytał jego aforyzmy lub sam dopisał do nich głosy. Opromieniony czarodziejską sławą lekarz-cudotwórca, pierwowzór Fausta, Paracelsus. Wyleczył osiemnastu królów i książąt, gdy wszyscy lekarze ich opuścili. Choć obronił doktorat w Ferrarze, szukał towarzystwa cyrulików, owczarzy, kowali, Cyganów, starych bab i od nich uczył się tajemnej sztuki leczenia. Był nawet u pogardzanego powszechnie kata, który nastawiał członki. Niespokojny duch, podróżował konno, pisał dużo po nocach. U boku nosił miecz z wydrążoną w rękojeści otwieraną kulą zawierającą pigułki dla chorych. Mówiono też, iż wozi w kuli diabła. Praktykował w coraz to innym kraju, a w każdym znał moce tajemne. Spośród nich najwyżej miał cenić moc gwiazd. I mówił: "Kto nad gwiazdami nie zapanuje, tym gwiazdy rządzić będą według swej woli". W tych słowach brzmią echa wierzeń, iż gwiazdy nad horyzontem, w chwili 27 narodzin, kształtują los człowieka. "Jeśli pójdziesz za swoją gwiazdą, niechybnie dopłyniesz do wspaniałego portu". Nauka twierdzi, iż los nie w gwiazdach, lecz w genach jest zapisany. Wyjątkowo tylko jest to jeden gen. Zwykle sprzężone są z nim inne, w bliskim sąsiedztwie. A także geny dalekie, na odległych chromosomach. Gdy wzbudzone złożą się razem i zaświecą jednym światłem, zwiastować mogą astmę, w innym zaś układzie -inną chorobę. Rozstrzygający będzie ich zbiór, układ, konstelacja. Tak jak konstelacja gwiazd nad horyzontem zwiastować miała los przychodzącego na świat. Dziś zatem w nas samych, w genach naszych - raczej niż na niebie - szukamy zapisu naszej przyszłości. Ponieważ konstelacje genetyczne są proweniencji niebieskiej, więc może poznanie ich odtworzy utraconą więź z niebem, wskaże drogę powrotu, przywróci zagubioną harmonię. ELIKSIR ŻYCIA Miłość i ogień znaczą narodziny medycyny. Miłość Apolla do Koronis - miłość gwałtowna, zamraczająca. Kiedy Koronis była brzemienna i nosiła dziecko Apolla, zdradziła go z cudzoziemcem z Arkadii. Czuwał przy niej wysłannik Apolla, biały kruk. Pofrunął z miejsca do swego pana i - zwyczajem szpiegów - odsłonił przed nim zdradę ukochanej. Apollo w złości rzucił w ptaka plektronem od liry. Popatrzył na niego z nienawiścią i pióra kruka na zawsze stały się smoliście czarne. Potem zwrócił się do swojej siostry Artemidy, by strzałą z łuku zabiła niewierną kochankę. Koronis, zanim umarła, zdążyła jeszcze wyszeptać bogu, że wraz z nią zabija swojego syna. Kiedy jej ciało, złożone na wysokim jak mur stosie, zaczynały już obejmować płomienie, Apollo cięciem cesarskim wyrwał dziecko z jej łona. Tak przyszedł na świat Asklepios, "ten, co uzdrawia", którego nazywano także patronem albo bogiem medycyny. Przez długie lata kształcił się u dobrego centaura Chejrona, który pierwszy siał zioła lecznicze w Tesaln. To dzięki niemu nabrał Asklepios takiej biegłości w leczeniu, iż wiele lat później ośmielił się przywracać martwych ludzi do życia. Wówczas Zeus uderzył 31 w niego piorunem. Tak obrócił się w popiół pierwszy bóg medycyny, który sam powstał z popiołów - wszak matka jego popielała już na płonącym stosie, gdy przychodził na świat. Asklepios, wskrzeszając zmarłych, przywracając życie, przekroczył ludzki krąg istnienia. Za to pochłonął go ogień. A jednak człowiek nie zaniechał marzeń, których Asklepios był uosobieniem. Od zarania dziejów ludzie poszukiwali sposobów leczenia ran, przepędzania choroby, przywracania zdrowia. W tym dążeniu sięgali po rośliny, by wydobyć z nich moce tajemne. Korą wierzby leczyli gorączkę i bóle stawów, żywicą - bolesne skurcze i niepokój, tymiankiem - kaszel i zakażenia. Podpatrywali też zwierzęta - i za przykładem psa, liżącego rany, swoje rany zmywali wodą, w Egipcie zaś wpadli na pomysł stosowania enemy, widząc, jak ibis po sutym posiłku odwracał głowę i zakrzywionym, na długiej szyi dziobem płukał wodą, od tyłu, swój przewód pokarmowy. Egipcjanom zawdzięczamy też słowo "farmacja" i "farmakologia"; wywodzą się one od Ph-ar-maki, czyli "ten, który chroni". Rośliny miały moc tajemną; kryły w sobie zdrowie i śmierć. Środek, który leczył, w wyższej dawce zabijał. Niekiedy przemożne właściwości lecznicze ukryte być miały tylko w jednej części rośliny, by wspomnieć korzeń mandragory, wydający przejmujący jęk przy wyciąganiu go z ziemi. Kiedy indziej mnożono w dwójnasób liczbę substancji w leku. Teriak, czyli drakiew, cieszący się przez dwadzieścia wieków niesłabnącą popularnością, miał w sobie osiemdziesiąt dziewięć składników - od opium poczynając, a na elementach zwierzęcych, łącznie ze sproszkowaną żmiją - kończąc. Nade wszystko jednak, przez tysiąclecia, szukano kamienia filozoficznego, quinta essentia, elixir vitae. Szukano go w Chinach, wiele wieków przed Chrystusem, aż po Newtona i jeszcze później. Kamień filozoficzny, utożsamiany z eliksirem życia, miał oczyszczać ciało z chorób, transmutować pospolity metal w złoty kruszec, wydłużać życie o setki lat, starcom przywracać młodość. Ten mit cudownej rośliny, napo- 32 ju nieśmiertelności, tajemnicy życia zaklętej w kamieniu, śniły wszystkie ludy indoeuropejskie. Nikt tego snu nie śnił mocniej niż alchemicy. Choć wiele wątków alchemii wywodzi się z filozofii greckiej, a w hellenistycznej Aleksandrii dołączyły do nich elementy egipskie, perskie i chińskie, to apogeum osiągnęła ona na przełomie XVI i XVII wieku. Była największą pasją tej epoki. Wynoszono ją pod niebiosa: Szekspir pisał o "niebiańskiej alchemii". Nazwano ją Królewską Drogą; kroczyli nią wszyscy prawie monarchowie Europy. Na obrazie Jana Matejki alchemik Michał Sędziwój demonstruje transmutację Zygmuntowi III Wazie. Jakże kruchy i wątły jest król naprzeciw słynnego alchemika, z którego bije moc jego tajemnej sztuki. Czy można się dziwić, iż dzieło Sędziwoja pt. Novum lumen chymicum doczekało aż pięćdziesięciu czterech wydań i miało być gruntownie zgłębione przez Izaaka Newtona? Alchemicy stworzyli całą wiedzę tajemną, Ars Magna, dla uzyskania eliksiru życia. Przedstawiamy ich sobie często jako poszukiwaczy złota, prekursorów chemików, którzy usiłowali w złoto przemienić inne substancje. Ale tym wyobrażeniem łapiemy jedynie pozory, ślizgamy się po powierzchni rzeczy. Alchemia bowiem "była nauką świętą, podczas gdy chemia ukonstytuowała się, kiedy substancje pozbawione zostały świętości". Między alchemią a górnictwem i hutnictwem istniało zastanawiające podobieństwo, na które zwrócił uwagę Mircea Eliade. Bardzo wcześnie napotykamy wyobrażenia, zgodnie z którymi rudy dojrzewają w brzuchu ziemi, jak embriony. "Hutnictwo nabiera charakteru położniczego". Górnik i hutnik ingerują w przebieg podziemnego dojrzewania i przyspieszają rytm rozwoju rud, pomagają Naturze porodzić wcześniej. Podobnie jak alchemik, dzięki sztuce, którą władają, zastępują pracę Czasu, doskonalą materię, dokonują jej transmutacji. W alchemii trans- 33 mutacja przebiegać miała w kilku etapach, z których dwa określano nazwami barw: czarność i białość. Pierwszym i najważniejszym krokiem alchemika dla uzyskania metalu doskonałego było sprowadzenie substancji do materia prima, massa confusa - co odpowiadało na poziomie kosmologicznym sytuacji pierwotnej, chaosowi. Tą początkową operacją miało być przekształcenie w stan amorficzny - rozpuszczenie w nęci albo zwęglenie przez ogień. Był to więc regressus ad uterum, powrót do okresu prenatalnego. Vasa mirabile, które miało zawierać sekret alchemii, było jak łono (macica) rodzące cudowny kamień. U progu operacji była czarność (nigredo) - śmierć inicjacyjna. Nie można było osiągnąć transmutacji, wychodząc od form zużytych przez Czas. Najpierw trzeba je było rozproszyć, by później - przez ablucję - dojść do białości, która pieczętowała pomyślny wynik pierwszej części opus magnum. "Białemu dziełu" (leukosis, albedo), następującemu po nigredo, odpowiadało na poziomie duchowym zmartwychwstanie, nowa świadomość, niedostępna kondycji świeckiej. Sztuka transmutacji zamyka się w formule sohe et coagula (oczyść i złącz). W koagulacji stapiały się transformacja chemiczna z duchową: rozpuszczaj wszystko, co w tobie niższe, następnie zaś zestalaj się, wykorzystując osiągniętą moc. Nie ulega bowiem wątpliwości, iż współdziałając w doskonaleniu materii, alchemicy dążyli do swojej doskonałości. "Przekształćcie się z kamieni martwych w Żywe Kamienie Filozoficzne!" - czytamy przy szczegółowych opisach doświadczeń, opus alchymicus ujawnia zaś głębokie analogie z życiem mistycznym. W ich piecach, retortach, vasa mirabile, substancje umierały, wracały do pierwotnego chaosu, by zmartwychwstać i ostatecznie przemienić się w złoto. Powrót do macicy, o którym pisali zarówno alchemicy chińscy, jak i zachodni, był uleczeniem przez symboliczny powrót do źródeł, odtworzeniem kosmogonii. Wiele archaicznych terapii zawiera rytualne powtórzenie stworzenia świata, pozwalające choremu ponownie się narodzić i zacząć życie 34 na nowo. Wierzono mocno, iż tak można uleczyć człowieka z zużycia przez Czas, czyli ze starości i śmierci. A sam kamień filozoficzny? Posłuchajmy, co o nim napisał w XV wieku John Ripley, mistrz Ars Magna: "Ten kamień przynoszą nam ptaki i ryby, posiada go każdy człowiek, jest on wszędzie, w tobie, we mnie, w każdej rzeczy i przestrzeni. Jest we wszystkich rzeczach stworzonych przez Boga". Siła przyciągania alchemii musiała być przemożna, jeśli zawładnęła nawet Izaakiem Newtonem. Uprawiał on4r5 Magna noc w noc, przez długie lata, także i wtedy, gdy odkrywał inną siłę przyciągania rządzącą wszechświatem - grawitację. W tych uporczywych próbach transmutowania materii i ducha - z niższego w wyższe, z przemijającego w stałe - zdawało się tkwić przekonanie o tym, że nieśmiertelność była kiedyś naszym udziałem, że wszystkie arkana alchemii zmierzały niejako do odnalezienia drogi powrotu. Jakby grzech pierworodny był "prometejskim marzeniem o człowieku, istocie tak uzdolnionej, że siłą swego umysłu stworzy cywilizację i wynajdzie lekarstwo przeciw śmierci". Jakież były inne drogi? Pakt z Księciem Ciemności - za przykładem Fausta, lub przebłaganie bogów- o czym wiedzieli już Grecy. Okazję ku temu mieli w czasach odległych, gdy bogowie wyruszali chętnie z Olimpu na ziemię. Lubili się na niej rozerwać, przemieniać, kochać. Herosi homeryccy żyli z nimi w bliskiej zażyłości, nie naruszając należnego dystansu. Nie brak im było ani piękności, ani siły, ani równego bogom uroku. Jednym się różnili: nie było w nich tej niewyczerpanej spontaniczności, która objawiała się w nieugaszonym, nieposkromionym śmiechu (dsbestos gelos) bogów, tej zdolności, by żyć beztrosko, "danej tylko tym nielicznym istotom, które mają świadomość, że będą żyć nieskończenie". Życie bez końca to jednak nie wszystko. Trzeba je złączyć z wieczną młodością. Inaczej czekać nas może los Sybilli Kumańskiej. Prosiła ona Apolla o nieśmiertelność, a według innych prze- kazów, o tyle lat życia, ile ziaren piasku zdoła utrzymać w dłoniach. Gdy prośba została spełniona, odmówiła bogowi obiecanej nagrody - swego ciała. Dlatego bóg ją ukarał. W swej prośbie o życie wieczne bądź niebywale długie zapomniała dodać, iż pragnie zachować nienaruszoną urodę i młodość. Z upływem czasu starzała się, coraz bardziej kurczyła, aż w końcu kapłani umieścili ją w buteleczce i powiesili na ścianie. Kiedy podróżni pytali ją: "Czego sobie życzysz, Sybillo?", odpowiadała: "Chcę umrzeć". Czy można kogoś wyjąć z Czasu, schować w sobie, uchronić przed zmianą? Jest wizyta lekarska. Podchodzę do łóżka chorej. Orientuję się, że jest niewidoma. Siadam przy niej, biorę za rękę, przedstawiam się. "A, pan doktor - mówi. - Pamiętam Pana tak żywo: młody, uśmiechnięty". "To musiało być dawno" - mówię jej. "Dwadzieścia pięć lat temu - odpowiada. - Kiedy jeszcze widziałam i leżałam tutaj, w tej klinice. Dla mnie Pan został już takim na zawsze. Czas nie potrafi tego odmienić". Niektórzy mówili, iż Asklepios nie spopielał rażony piorunem, lecz Apollo zdążył w porę przemienić go w węża. Miałby żyć nieskończenie długo i patrzeć na dzieje medycyny. Co powiedziałby na dzisiejsze praktyki lekarzy? Na ich próby wskrzeszenia nagle zmarłych, za które on, Asklepios, poniósł najwyższą karę? W chorobach serca śmierć często przychodzi nagle. Czasem zabija zła wiadomość. Kiedy indziej gwałtowne zmiany meteorologiczne, wiatr halny. Niekiedy nadmierny wysiłek fizyczny. Ale najczęściej nie umiemy ustalić czynnika wyzwalającego. Bezpośrednia, poprzedzająca przyczyna pozostaje nieuchwytna. Także i pora dnia nie odgrywa roli, a zgon nocny, w czasie snu, nie należy do rzadkości. Ta niespodziewaność nadaje znamienne piętno nagłej 36 śmierci, pozbawia ją patosu cierpienia, zmagań z chorobą, walki o życie. Przez zaskoczenie i szybkość budzi zdumienie i lęk wśród tych, którzy pozostają. Uświadamia im własną bezradność wobec ślepego i niezrozumiałego losu. Są dwa rodzaje zatrzymania serca. Jeden to zupełny bezruch komór. Drugi - lekkie, nieskoordynowane, poronne drganie włókien serca, tak szybkie i delikatne, iż nazywamy je migotaniem komór. Efekty bezruchu komór i ich migotanie są takie same: ustaje praca tłocząca serca, ani kropla krwi nie zostaje wyrzucona na obwód. Elektrokardiogram pozwala rozróżnić te dwie postacie. Na długo jednak przed wynalezieniem elektrokardiogramu podejmowano próby wskrzeszenia zmarłych. Sposobów było wiele - od biczowania zmarłego witkami wiklinowymi dla wyrwania go ze stanu przypominającego zbyt głęboki sen, przez nacieranie ziołami zmieszanymi z sierścią padłych zwierząt, aż po wdmuchiwanie powietrza do płuc za pomocą miechów kowalskich. W szpitalach, zwłaszcza na salach operacyjnych, stosowano tak zwany bezpośredni masaż serca: lekarz po pospiesznym rozcięciu klatki piersiowej i odsłonięciu serca uciskał je dłońmi, powodując przepływ krwi z serca do naczyń. Z początkiem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku przekonano się, że równie dobrze można masować serce i tłoczyć z niego krew bez otwierania klatki piersiowej. Trzeba tylko, aby plecy ratowanego spoczywały na twardym, niepoddającym się podłożu, na przykład na desce lub podłodze. Wystarczy wówczas uciskać rytmicznie na mostek, kość bardzo sprężystą, która parcie to przekaże na serce, unieruchomione od tyłu przez kręgosłup. Następuje rytmiczne wyciskanie krwi- z serca i ruch krwi w naczyniach zostaje przywrócony. Ponieważ zatrzymaniu serca towarzyszy ustanie oddechu, stąd konieczność sztucznego oddychania. W początkowym okresie, przed dotarciem pogotowia, ratujący tłoczy powietrze z własnych płuc do płuc ratowanego za pomocą metody "usta-usta". 37 Nauczanie zasad reanimacji wdraża się już w szkołach podstawowych, instytucjach państwowych, organizacjach społecznych. Przyczyną nie jest niedostatek lekarzy. Chodzi o czas. Aby akcja reanimacyjna miała szansę powodzenia, musi być podjęta najpóźniej w ciągu trzech minut. Po tym czasie dochodzi do nieodwracalnych zmian w mózgu. W żadnej chorobie nagły zgon nie występuje tak często jak w zawale serca. Człowiek musiał spojrzeć w oczy tej śmierci i rzucił jej wyzwanie. Wytyczył obszar zmagań i nazwał go oddziałami intensywnej terapii. Stanął w nich uzbrojony w najwymyślniejszą aparaturę lekarską i silne leki. W chorych sercach zaczął nadsłuchiwać kroków zbliżającej się śmierci, a na taśmach elektrokardiograficznych szukał oznak jej nadejścia. Niektóre zwiastuny poznał, co pozwoliło mu, czasem, odwrócić nieuchronny, zdawałoby się, koniec. W swej zuchwałości posunął się tak daleko, że otoczony błyszczącymi, fosforyzującymi aparatami, osłonięty elektroniką, rzucił się na tereny, z których nigdy dotąd nie było powrotu. Spróbował wyrwać śmierci tych, których już zabrała, przywrócić do życia nagle zmarłych. Przekonał się, że niekiedy jest to możliwe, a sprawność, umiejętność i upór lekarza i pielęgniarki są przy tym ważniejsze niż najbardziej wyszukana aparatura. Kiedy rozmawia się z chorymi, którzy przebyli śmierć kliniczną i zostali odratowani, nie można zwykle niczego się dowiedzieć. Nie potrafią powiedzieć, co się z nimi działo i co czuli "po tamtej stronie". Ich wrażenia, jeśli je w ogóle mieli, pierzchają na podobieństwo najintensywniejszych nawet snów - w chwili obudzenia. Nic nie pozostaje w pamięci. Pamiętają jedynie ci, którzy ich odratowali. Te wspomnienia przydają im energii w następnych akcjach i wyzwalają nadzieję: może tym razem też się uda? Jeśli przywrócenie życia jest możliwe, to czemużby starość nie miała przestać być nieunikniona? Komórki pobrane od płodu, 38 sklonowane poza organizmem i właściwie zaprogramowane, wytworzą nowe tkanki, a nawet całe narządy. Wstrzyknięte czynniki wzrostowe przestroją organizm w stan stałej odnowy. Będziemy wyłączać w embrionie geny starości, czyniąc go nieśmiertelnym. Nie wiemy, kiedy takie techniki staną się dostępne i bezpieczne, ale niektórzy uczeni wierzą, iż tak będzie. Postępy nauki być może rozciągną czas życia daleko poza wiek opisany jako: Nowe dzieciństwo, gdy traci się pamięć, zęby, smak, włosy, wzrok, - i w końcu wszystko. Już w wieku XX czas życia człowieka wydłużył się niebywale. W 1900 roku wynosił on w Stanach Zjednoczonych 46 lat, w 2000 -70 lat. Około 25 lat życia dodane w jednym stuleciu! Liczby te są podobne dla wielu krajów Europy Zachodniej. Jeśli chodzi o długość życia, to najlepiej urodzić się w Japonii. Na progu XXI wieku przeciętny czas życia w pełnym zdrowiu wynosi w Japonii 74 lata (77 dla kobiet, 72 dla mężczyzn). Tuż za nią podążają: Australia, Francja, Szwecja, Hiszpania, Włochy, Grecja. Polska zajmuje 61. miejsce, z czasem wynoszącym 66 lat, ale w Nigerii czy Sierra Leone, plasujących się na 190. i 191. pozycji, ten czas to tylko 29 i 25 lat. Czy istnieje gen, który zapewnia długowieczność? Chroni przed starością? Grupa bostońskich profesorów założyła kompanię handlową, która przesiewa geny żwawych staruszków, szuka tego, który gwarantuje co najmniej dziewięćdziesiąt lat życia. Największe nadzieje skupiają się wokół telomeru. Jeśli DNA wyobrazić sobie jako sznurówkę, to telomer jest skuwką na jej końcach. Ściera się ona nieznacznie, za każdym razem, gdy DNA rozsznurowuje się, by dokonać samopowielenia lub transkrypcji. Po latach "rozsznurowań i zasznurowań" skuwka słabnie i sznurówka strzępi się, niszczeje. U osiemdziesięciolatka długość telomeru zmniejsza się ryzykownie: jest krótsza o połowę niż przy urodzeniu. 39 Organizm nasz dysponuje systemem naprawy telomeru, jego odbudową. Potrafi to zrobić enzym o nazwie telomeraza. Ale to śpiący rycerz. Budzi się tylko w komórkach rozrodczych, w życiu embrionalnym. Potem na zawsze zapada w sen. Gdybyż to można obudzić go na dobre! Jeśli myszy przeszczepi się podstarzałe komórki skóry ludzkiej, w których wzbudzono telomerazę, to zachowują się one jak podrostki - roznosi je energia i młodość. Dlatego telomerazę nazywa się "genem młodości" i "eliksirem wiecznego życia komórki". Właśnie sposobu jej odrodzenia szukają bostońscy profesorowie. Nie ulega wątpliwości, iż telomeraza przedłuża życie pojedynczej komórki w stronę granicy nieśmiertelności. Ale czy miałoby to dotyczyć też całego organizmu człowieka? Sceptycy krzywią się, iż droga to niebezpieczna, która wprowadzi komórkę na szlak nieustannych podziałów - na szlak nowotworu. Gazety opublikowały niedawno zdjęcie zmarłej Francuzki Jeanne Clement z Arles. Miała sto dwadzieścia dwa lata i była najdłużej żyjącą kobietą na świecie, legitymującą się wiarygodną metryką. Kiedy pokazałem jej kolorową fotografię mojej bardzo już leciwej cioci, żachnęła się i powiedziała: "O nie, dziękuję bardzo". Sądzi się, że kobietom szczególnie trudno znieść widok zanikającej urody. Ale i mężczyźni nie są od tego lęku wolni. Dorian Gray, tytułowy bohater jedynej powieści Oskara Wilde'a, patrzył z coraz większym przerażeniem na swój portret z czasów niewinnej młodości, który w czarodziejski sposób odsłaniał mu jego prawdziwą twarz, ukrywaną przed otoczeniem - aż w końcu przebił obraz sztyletem. Reakcja jednego z moich chorych była też poruszająca, choć inna w wyrazie. Przez kilka dni po przywiezieniu przez pogotowie do kliniki był splątany, przymroczony. Potem zaczął do nas wracać. Na wizycie zauważyłem, jak uważnie przyglądał się sobie w luster- 40 ku. Na następnej wizycie czekał wyraźnie, aby mi coś pokazać. To były stare rodzinne fotografie, sprzed dziewięćdziesięciu jeden lat. Przedstawiały odświętnie ubranych rodziców i czwórkę małych dzieci. "Ten drugi z prawej to jestem ja - pokazał dumnie nasz chory. - I jestem tutaj, a także tutaj" - szybko wyciągał spod kołdry następne fotografie. To był naprawdę on, z dzieciństwa, ale nie z drugiego dzieciństwa, odbijanego teraz w lusterku. Od narodzin, przez milenia, trwał niezmienny krąg istnienia człowieka. Wytyczony teren. Tych, którzy go przekraczali, pochłaniał ogień. Powiększyliśmy granice naszego istnienia. Poszerzyliśmy krąg. Śmierć oddaliliśmy o dziesięciolecia. Jeśli przyjdzie wcześniej, niespodziewanie, nie wahamy się wyrywać jej ofiary, przywracać życia. Ale to nie koniec. Sięgamy dalej, dużo dalej. Rozmyślamy o stworzeniu człowieka. Z jednej komórki. Aby uniknąć bluźnierstwa, mówimy o sklonowaniu. Czy to naturalny rozwój Wielkiego Mitu czy jego wynaturzenie? Spójrzmy na esencjalną sytuację medycyny, która odsłania istotę tego zawodu. Jest nią spotkanie dwu ludzi. Chorego z lekarzem. Na wołanie chorego o pomoc lekarz odpowiada, zwykle nie głosem, lecz uśmiechem, gestem, mówiąc: "Stanę obok ciebie. Nie opuszczę cię. Razem spojrzymy w twarz śmiertelnemu niebezpieczeństwu". Wołanie chorego staje się lekarza powołaniem. Wówczas w to spotkanie dwu ludzi wchodzi mit. Lekarz i chory zaczynają śnić ten sam, pradawny sen. Razem ruszają na poszukiwanie eliksiru życia. WĘŻOWY SPLOT Prości Grecy odrzucali poetycką legendę o śmierci Asklepiosa i wierzyli, iż żyje on w głębi ziemi jako wąż obdarzony wielkim rozumem i ludzką mową. Węże zamieszkiwały świątynie Asklepiosa, które prowadzili lekarze. Lekarzy tych nazywano asklepiadami, czyli ludzkimi potomkami boga medycyny, co przetrwało poniekąd do naszych czasów w żartobliwej nazwie "eskulap". Świątynie Asklepiosa stały poza miastem, na wzgórzach, pośród gajów, blisko źródlanej wody. Chory, przestąpiwszy próg świątyni, poddawał się postom, kąpielom, przywdziewał białą szatę i składał ofiarę błagalną (w późniejszych latach koguta). Obrzędy te nazywali Grecy katbarmos. Miały one oczyścić z winy, pojednać z bóstwem. Następnie "wśród ciszy i mroku świątyni, po kątach której snuły się oswojone węże, chory zapadał w sen wróżebny". Nocą pojawiał się kapłan-lekarz, przebrany za Asklepiosa, w towarzystwie asystentów, sług i węża. Szli od chorego do chorego, w orszaku przypominającym jako żywo ten, który codziennie, od wieków, nieodmiennie, idzie przez nasze sale szpitalne - w Krakowie "na wizytę lekarską", w Warszawie - "na obchód". Powtarzamy ich 43 kroki, ich ruchy. Także w akcie uleczenia, którego oni dokonywali nocą - przez symboliczne położenie rąk, podanie lekarstwa, a nawet przeprowadzenie operacji chirurgicznej. Rankiem, po nocnej wizycie, chory budził się uwolniony od choroby (katharsis), zdrów. Nieraz leczenie trwało kilka nocy, a na jego przebieg wywierały wpływ sny opowiadane kapłanom. Część tych snów przetrwała w Świętych księgach Aeliusa Astrydesa i w wotach dziękczynnych -na murach sanktuariów w Epidauros, Pergamonie, Lebenie i Rzymie. Sny fascynowały Greków. Prowadzili ich systematykę, analizowali je i spisywali. Tak więc senniki pisano od archaicznej Grecji aż po nasze czasy. Do świątyń przynoszono też dzieci. Maleńka Kasandra i jej brat Helenus zostali pozostawieni na noc w świątyni, a następnego ranka znaleziono ich w splotach węży, które liżąc im oczy i uszy, dały im drugi wzrok i drugi słuch. Tak otrzymali dar, dzięki któremu równie swobodnie patrzyli w przyszłość, jak i w teraźniejszość. Odtąd już na zawsze wąż złączony jest z Asklepiosem. Owija się wokół jego laski, stanowiąc atrybut zawodu lekarskiego, a wraz z wagą - atrybut farmacji. Wąż, zrzucając co roku naskórek, symbolizuje odrodzenie. Zmiana skóry wywierała potężne wrażenie na starożytnych. Filon z Aleksandrii uważał, że w ten sposób wąż wymyka się starości. Przypisywał mu też dar leczenia i zabijania, a więc moce przeciwne, jakie rządzą światem. Synteza tych przeciwstawnych sił zaznaczona jest dobitnie w wizerunku upierzonego węża, najważniejszego symbolu przedkolumbijskiej Ameryki. Ma on pióra na głowie i ogonie, nieraz na całym tułowiu, i wiąże tym samym niebo z ziemią. Złączenie węża z laską nigdzie nie osiąga takiej pełni jak w Biblii. Czytamy: "Rzekł Pan do Mojżesza: Co trzymasz w ręce? Odpowiedział: Laskę. I rzekł Pan: Rzuć ją na ziemię. Rzucił i obróciła się w węża. I rzekł Pan: ujmij ogon węża. Ujął, i wąż obrócił się w laskę". 44 Kiedy Mojżesz uderzył laską dwa razy w skałę, trysło z niej źródło. Miał więc w ręce różdżkę o mocy tajemnej. Laska od prawieków zespoliła się z magią. Była bajeczna, czarodziejska, miała moc czynienia cudów. Widzimy ją w dłoni czarodziejki Kirke, a przed nią i po niej - u dobrych wróżek z bajki, które laseczką zamieniają dynię w karetę, a złą królową - w ropuchę. "W czyim ręku Prospera tajemnicza laska, ten jest władcą - na SCENIE" - czytamy u Wyspiańskiego. Czy mogła nie znaleźć się w ręku boga medycyny - sztuki wywodzącej się z magii? Kaduceusz, laseczka Hermesa, przez Rzymian nazywanego Merkurym, jest opleciony dwoma wężami. W górnej części mają one małe skrzydła, niekiedy też uskrzydlony hełm. Starożytni przypisywali kaduceuszowi moc magiczną. Miał przemieniać w złoto wszystko, czego dotknął. Był więc antycypacją alchemii. A alchemicy, w tysiące lat później, swoimi subtelnymi analizami posunęli najdalej analizę archetypu Merkurego, posłańca bogów. Utożsamili go wręcz z pojęciem przepływu i transformacji. Merkuriusz (rtęć) miał posiadać nieograniczoną zdolność do przekształcania, stał się uosobieniem pragnień alchemika - transmutowania materii i ducha - z niższego w wyższe, z przemijającego - w trwałe. Tę moc zamykały w sobie dwa węże splecione wokół kaduceusza. Były symbolem prastarym, wywodzącym się z Indii i Mezopotamii, co najmniej 3000 lat przed Chrystusem. Mezopotamczycy uważali je za obraz boga leczącego z choroby; dwa S utworzone przez węże miały odpowiadać chorobie i rekonwalescencji. Przeciwstawienie sobie dwu węży oznacza równowagę sił. Ten powtarzający się często obraz kryje w sobie tajemnicę: wąż jest zapowiedzią i znamieniem choroby, a równocześnie jej wyleczeniem. Wąż kuruje ze szkód wyrządzonych przez węża. W samej chorobie zatem tkwi sekret jej wyleczenia. Może dlatego myśl grecka dokonała abstrakcji. Zamiast dwu prastarych węży wijących się wokół kaduceusza widzimy już tylko jednego - na lasce Asklepiosa. 45 Gdy w 293 roku przed naszą erą plaga ogarnęła Rzym, sięgnięto po radę do ksiąg sybillińskich, przechowywanych przez kolegium kapłańskie. Był to krok ostateczny, na który decydowano się wyłącznie w nadzwyczajnych okolicznościach. Księgi kazały przywieźć świętego węża z Epidauros do Rzymu. Przypłynął statkiem i zamieszkał na wyspie, na Tybrze. Nie możemy mieć wątpliwości, jak potoczyły się od tej chwili losy epidemii, choć historia o tym milczy. W wężu pospolitość spajała się z tajemniczością. Drogi, którymi wędrowały jego myśli, wydawały się całkowicie odmienne od ludzkich, podobnie jak odmienne są sposoby poruszania się węży i ludzi. Cóż bowiem bardziej osobliwego nad węża - istotę bez rąk i nóg, bez powiek, uszu i głosu, a przy tym nieustraszoną, zwinną, nieruchomą lub błyskawiczną, syczącą, niezależną i z reguły samotną, umiejącą zadawać człowiekowi śmierć od uduszenia w uścisku lub od jadowitego ukąszenia. Wąż czarował człowieka. I człowiek przeniósł go w swój świat czarów, czyniąc zeń symbol pierwotnych sił kosmicznych, oddziaływania boskiego, mocy uzdrowicielskich, samorództwa, odmłodzenia, zmysłowości i płodności, podstępu i inteligencji. Faraonowie nosili go nad czołem: Ureusz, symbol ich władzy, przedstawiał atakującą kobrę, niekiedy ziejącą ogniem i skrzydlatą. Grecy zaś i Rzymianie uważali węże za duchy opiekuńcze świątyni. Były też one u nich często zwierzętami domowymi, które tępiły myszy i szczury. "Dzieci bawiły się z wężami, panie chłodziły sobie nimi latem szyje i piersi". W starożytnej Grecji, podobnie jak w Indiach, wierzono, że przynoszą szczęście; były talizmanem przeciwko złym mocom. Pogląd o odwiecznej wrogości węży i ludzi był w innych mitologiach nadzwyczaj rzadki. Dopiero księgi Genesis ustanowiły przepaść między wężem a człowiekiem. "Wprowadzam nieprzyjaźń między tobą a niewiastą, ona zetrze głowę twoją, a ty czyhać będziesz na jej piętę". I odtąd już zawsze, "ten wąski 46 Ktoś", co bez uprzedzenia "przez trawę przesmyknie się czasami", wywołuje w nas jedną reakcję: Ale z tym Kimś ilekroć Trafi mi się spotkanie -Zawsze ten sam Mróz w Kościach, Ten sam nagły Skurcz Krtani - Sny i węże wróciły po mileniach, aby... dać podwaliny chemii organicznej. W połowie XIX wieku wiedziano, że benzen składa się z sześciu atomów węgla i złączonych z nimi sześciu atomów wodoru. C6H6 - cóż za prosty wzór! Kłopot jednak polegał na tym, że w żaden sposób nie można sobie było wyobrazić połączenia atomów węgla w przestrzeni. Układano je w łańcuch, jak ludzi trzymających się za ręce. Ale te ręce, odpowiadające wiązaniom chemicznym, nie sumowały się. Tu przydałoby się ich więcej, tam -mniej, a na końcu otwartego łańcucha - zostawały puste. Wtedy August Kekule wyobraził sobie, że łańcuch jest zamknięty w pierścień. I wszystko się zgodziło. Ta pierwsza prosta struktura pierścieniowa dała początek ogromnej rodzinie cyklicznych związków węgla. Spotykamy je wszędzie w przyrodzie, tworzą nawet litery kodu genetycznego. W ćwierć wieku po opisaniu cyklicznej struktury benzenu Kekule, na podniosłej uroczystości w Berlinie, opowiedział, jak w śnie zobaczył rozwiązanie zagadki benzenu. Miało to być pod wieczór, przy ognisku, koło Gandawy. Wijące się płomienie coraz bardziej upodabniały się do węży. Kekule zasnął. Z lasu płomienistych węży wyodrębnił się jeden, złapał swój ogon, jakby chciał go połknąć, zamknął się w pierścieniu. Pierścień - to było rozwiązanie. Węża pożerającego swój ogon widzieli przed Kekulem starożytni Grecy, przed nimi - Egipcjanie, a jeszcze wcześniej - Sumerowie. Był nim Ouroboros, który stale się pożera i od- 47 radza, nigdy nie zanika, lecz zawsze się zmienia - w odwiecznym cyklu zniszczeń i ponownych narodzin. Zarzucano Kekulemu, że skomponował to opowiadanie po fakcie. A on przecież umiejscowił swoje olśniewające odkrycie w rzeczywistości mitologicznej, w śnie śnionym przez człowieka od prawieków. W wężu zawsze widziano moce przeciwne: zabijania i leczenia. Ten pogląd znalazł potwierdzenie w ostatnim ćwierćwieczu. Jad węży, który tylu ludziom odebrał życie, dopomógł w znalezieniu nadzwyczaj skutecznych leków. W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku w laboratorium Johna Vane'a w Londynie pojawił się stypendysta z Brazylii, Sergio Ferreira. Nie ukrywał, iż znalazł się tam przypadkiem. Przyjechał na stypendium do Oxfordu, ale żona jego chciała robić doktorat w London School of Economics, która mieściła się blisko laboratorium Vane'a. I tak już został. Jego tubalny, zaraźliwy śmiech i aromatyczny dym kurzonych cygar wypełniły każdy kąt pracowni. Sergio przywiózł ze sobą, niemal w kieszeni, wyciąg z jadu trującego węża Bothrops Jamvaca, którego właściwości badać zaczął w Brazylii. Dzięki oryginalnej technice eksperymentalnej, rozwiniętej przez Vane'a, a nazwanej bioassayem, grupa jego wykazała, iż wyciąg z jadu, przywieziony przez Sergia, hamuje aktywność enzymu o nazwie konwertaza. Enzym ten wytwarzał w płucach substancję potężnie kurczącą tętnice. John Vane dostrzegł, iż jad mógłby być zalążkiem leku przeciw nadciśnieniu. Przekonał dużą amerykańską firmę farmaceutyczną Squibb, aby wyizolowała z jadu węża aktywną substancję, która okazała się krótkim peptydem, zbudowanym z dziewięciu aminokwasów. Podany dożylnie chorym z nadciśnieniem tętniczym, spowodował spadek ciśnienia. Wkrótce potem zsyntetyzowano analogi i pochodne tego peptydu i wprowadzono je w formie doustnej do terapii. I tak doszło do narodzin nowej klasy leków hipotensyjnych - inhibitorów konwertazy. Dwa pierw- 48 sze leki (kaptoprył i enalapryl) sprzedawano każdego roku za miliardy dolarów. Dziś na rynku jest co najmniej dziesięć innych inhibitorów konwertazy, dostępnych w olbrzymiej liczbie form, pod różnymi nazwami handlowymi. Sergio Ferreira nie był pierwszym, który wiózł jad węży do Londynu. Czterdzieści lat przed nim Australijczyk Charles Kellaway wyruszył statkiem z Melbourne na stypendium do stolicy Anglii i zabrał w drogę probówki z jadem kobry. W Londynie wstrzykiwał jad węża do izolowanych płuc świnki morskiej i odkrył, iż powoduje on uwalnianie substancji silnie kurczącej oskrzela. Ta sama substancja pojawiała się w płucach podczas napadów astmy i wstrząsu anafilaktycznego. Uchwycenie jej okazało się jednak prawie niemożliwe. Znikała w sekundach. Zastawiano na nią przemyślne pułapki chemiczne. Bez rezultatu. Sztuka udała się dopiero Bengtowi Samuelssonowi, który wykazał, iż tajemnicza substancja jest mieszaniną związków, których strukturę określił i nazwał leukotrienami. Na drugi dzień po wykładzie Samuelssona o leukotrienach, wygłoszonym w 1979 roku na kongresie prostaglandynowym w Waszyngtonie, cała prasa amerykańska pisała na pierwszych stronach gazet: "Zagadka astmy została rozwiązana". Bengt Samuelsson razem z Johnem Vane'em w trzy lata później dostali Nagrodę Nobla. Musiało jednak minąć dwadzieścia lat, zanim wprowadzono do terapii leki hamujące leukotrieny. Stanowią one cenny oręż w leczeniu astmy. Ale do rozwiązania zagadki choroby jeszcze daleko. W mitach prastare węże są podporą świata. Dostarczają mu tworzywa i energii. I kiedy Zeus sięgał pamięcią wstecz, wracał do lat starszych niż jego ojciec Kronos, cofał się coraz dalej w głąb czasu, zatrzymywał się w końcu w punkcie, "który był na tej drodze punktem ostatnim, ponieważ był jej punktem pierwszym. Nie istniała jeszcze przestrzeń, tylko wklęsła powierzchnia pokryta nieprzeliczoną wielością łusek. Ciągnęły się dalej, niż mo- 49 gło sięgnąć spojrzenie. Patrząc na łuski, co schodziły w dół, zrozumiał, że przylegają do łusek innych, w tym samym kolorze, i że splątują się w liczne węzły, coraz mocniej zaciśnięte. Oko traciło orientację i nie rozpoznawało już, do której z dwu wężowych skór które łuski należą. Gdy patrzyło się w górę, ku głowom dwu splątanych węży, widać było, że korpus jednego z nich unosi się, a łuski przechodzą w coś, co już nie odpowiada naturze węży: było to oblicze boga (...). Z pleców boga-węża wyrastały skrzydła bezkresne i powiewne. Białe ramię kobiece krzyżowało się w górze z ramieniem boga, tak jak w dole splątywały się ze sobą ogony dwu węży. W oblicze boga wpatrywało się nieruchomo oblicze kobiety, która drugim ramieniem, zwieńczonym drżącym, bezkresnym skrzydłem, sięgała aż po krańce całości: dopiero w miejscu, którego dotykały końce jej paznokci, wszystko się kończyło. Była to para królewska, która trwała nieruchomo: Czas-bez starości i Ananke". W jądrze każdej z bilionów komórek naszego ciała ukryty jest kwas dezoksyrybonukleinowy, DNA. Ma kształt podwójnej, wężowej spirali i zamyka tajemnicę odradzania się życia. Tkwi w nas jak pamięć, ślad, odbicie królewskiej pary węży, z zespolenia których narodził się świat. MIĘDZY SZTUKĄ A NAUKĄ Jeśli choroba jest "spowiedzią ciała", to w głąb tego ciała starali się wedrzeć lekarze, by znaleźć choroby przyczynę. Zobaczyć, co w człowieku siedzi! Już w Aleksandrii, w III wieku przed Chrystusem, sekcje zwłok wykonywane były systematycznie. Władcy egipscy tak dalece popierali naukę, iż oddawali uczonym lekarzom złoczyńców do wiwisekcji, aby mogli u żywego człowieka zobaczyć: "barwę, kształt, wielkość, układ, twardość, miękkość, gładkość każdego narządu; z czym się styka, gdzie jest wypukły, a gdzie jest wklęsły, gdzie się przyczepia i co przykrywa" - jak o tym pisał w kilka wieków później - z lekką zazdrością, gdyż sekcje były już zabronione - Celsus. Galen z Pergamonu (129-216) twierdził, iż do osiągnięcia wieku dojrzałego "nie stracił ani dnia, by nie wykonać sekcji", ćwicząc zręczność ręki, niezbędną chirurgowi, i poznając tajniki organizmu. Zaglądnął do wnętrza wszystkich zwierząt, łącznie z ulubionym cesarskim słoniem, lecz nigdy nie dotknął zwłok człowieka, gdyż na to nie pozwalało prawo. Ale świat w nas zamknięty otworzył dla naszych oczu dopiero wielki anatom z Padwy, Andreas Vesalius, w swoim słynnym De hu- 53 mani corporis fabrica. Siedmiotomowe dzieło wzbudziło powszechny zachwyt wiedzą i poziomem edytorskim; ilustracje wykonali mistrzowie renesansu, głównie ze szkoły Tycjana. W trzysta pięćdziesiąt lat później ojciec medycyny amerykańskiej dr William Osler nazwał dzieło Wesaliusza najważniejszą książką z dziedziny medycyny. Ileż jednak przejść musiał Wesaliusz wcześniej! Sam opisuje w swoich pamiętnikach, jak wykradał zwłoki z cmentarzy, aby kompletować szkielety, walcząc ze zdziczałymi psami. Namawiał studentów do zapoznania się ze szczegółami choroby pacjentów, którymi opiekowali się ich profesorowie, by po śmierci chorych porwać ich zwłoki. W chwilach rozgoryczenia pisał: "Już nie będę całymi tygodniami trzymał w sypialni nieboszczyków, wykradzionych z grobu lub oddanych mi po egzekucji". Był więc jak Hans Holbein Młodszy, kiedy malował zmarłego, leżącego na wznak, umęczonego Chrystusa - ten długi, wąski obraz - na miarę człowieka. Książę Myszkin u Dostojewskiego mówi, iż patrząc na tego Chrystusa, można stracić wiarę, gdyż "ten trup zmartwychwstać nie może". Gdy go malował, Holbein miał wypożyczać za drobną opłatą zwłoki od straży miejskiej; zwracał je nad ranem, po nocy spędzonej na malowaniu - twarzą w twarz ze śmiercią. Wesaliusz wszystkie sekcje przeprowadzał sam. I w tym względzie był wyjątkiem. Dotąd robił to balwierz, a profesor, siedząc z dala od zwłok, czytał na głos spisane przed piętnastoma wiekami notatki Galena, dotyczące głównie anatomii małp i psów, które ten wybitny lekarz rzymski dość beztrosko przeniósł na człowieka. Czy trzeba dodawać, że za czasów Wesaliusza nie znano ani rękawic ochronnych, ani środków antyseptycznych? W sto lat później Rembrandt namalował dwie lekcje anatomii. Pierwszą na zamówienie cechu chirurgów, które otrzymał jako młody człowiek. Na obrazie dr Mikołaj Tulp, praelector anatomiae, główny demonstrator anatomii Amsterdamu, odsłania mięśnie i ścięgna przedramienia, zginające palce. Powtarza w ten sposób gest Wesaliusza, utrwalony na płótnie pędzlem Stephana van Calcara. Sku- 54 piony i spokojny, unosi w prawej dłoni spięte kocherem ścięgna ręki, by pokazać je adeptom chirurgii. A oni, mocno poruszeni, zrywają się z miejsc, by niczego nie uronić. Ta głośna scena, o oświetleniu teatralnym, przyniosła Rembrandtowi sukces i dalsze zamówienia. Ale byli i tacy, co krzywili się, iż nie zaczął obdukcji od otwarcia brzucha, jak było w zwyczaju, szeptano, że może wcale nie był na sekcji. Odpowiedź dostali w dwadzieścia pięć lat później. W 1656 roku Rembrandt namalował lekcję anatomii dr. Jaena Daymana, następcy dr. Tulpa. Obraz spłonął częściowo w XVIII wieku. Kiedy ogląda się go dziś w Rijksmuseum, można pomyśleć, iż zapalił się od własnego, wewnętrznego żaru. Trup, widziany od dołu, wychodzi poza ramę obrazu, ma podeszwy stóp wycelowane w widza, zieje dziurą pustego brzucha, jak rozpłatany wół Rembrandta z muzeów Luwru czy Budapesztu. Patrzy na nas podniesiona głowa. Mistrza nie widać, tylko jego ręce nad odsłoniętym mózgiem zmarłego. Z boku asystent, ubrany na czarno, z białym wykładanym kołnierzem, z włosami puszczonymi na boki, trzyma w ręce kopułę czaszki, odwróconą jak misę. Przedmiot sam w sobie odstręczający uległ transformacji, odmienił się w zjawisko malarskie, w tajemniczy przepych koloru i światła, z górującą głową zmarłego, której "śmierć użyczyła wstrząsającej wielkości". Wpuścić snop światła w ciemności na zawsze zamknięte powłokami ciała! Otworzyć! Zobaczyć! Nie wszystko jednak było widoczne jak na dłoni. Nawet wielki Wesaliusz przeoczył trzustkę, jajniki, nadnercza i nie najlepiej spisał się, przedstawiając macicę. Ale przecież musiał zostawić coś dla swoich znakomitych uczniów. A ich następcy, wzmocniwszy oczy okularami mikroskopów, jęli rozpatrywać subtelne struktury narządów, niewidoczne gołym okiem. Inni szukali w nich śladów choroby. I tak zbudowano gmach anatomii - opisowej, patologicznej, sądowej - theatrum anatomicum, na scenie którego toczył się sąd ostateczny nad chorobą, sąd, od którego nie było odwołania. Taki był gmach anatomii 14 sierp- 55 nia 1944 roku w Gdańsku, gdzie w przestronnej sali sekcyjnej studenci, "otaczając milczącym kręgiem stół z marmurowym blatem", czekali w rosnącym napięciu na wejście profesora Hanemanna, ściągniętego z domu, specjalnie po niego wysłanym czarnym daimlerem-benzem, po to, by rozstrzygnął zagadkę śmierci młodej kobiety, wyłowionej przy molo w Glettkau, gdzie zatonął mały spacerowy statek "Stern". Taka była jeszcze anatomia w następnych dekadach, w czasie moich studiów, stanowiąc ostateczną weryfikację rozpoznania klinicznego. Ale z upływem lat, najpierw nieśmiało, a później coraz odważniej, z rozmachem - zaczęto pobierać od chorych fragmenty tkanek i narządów, kłując pod kontrolą wzroku, co tylko się dało, gdzie tylko igłą można było dotrzeć. I z tak za życia pobranych fragmentów ciała odtwarzano obraz choroby, nie czekając na otwarcie całego ciała po śmierci. Ciężar końcowego rozpoznania zaczął się przesuwać gdzie indziej. Lecz anatomia -coraz bardziej zapominana - trwała nieporuszenie w swojej rosnącej, królewskiej samotności. Czy nieugaszona ciekawość i pasja Wesaliusza i jego następców, czy na trwałe wzniesione gmachy anatomii, fizjologii, mikrobiologii i farmakologii sprawiły, że medycyna stała się nauką? Nie -odpowiada zdecydowanie wybitny fizyk Andrzej Białas. I rozwijając swój wywód, przytacza wypowiedź, sprzed siedemdziesięciu lat, swojego wielkiego kolegi, Ernesta Rutherforda: "Uczeni dzielą się na fizyków i zbieraczy znaczków". Można by na to replikować żartobliwie słowami Andrzeja Staruszkiewicza: "W tamtych czasach fizycy mieli rzeczywiście dobre samopoczucie". Pytanie nie jest jednak trywialne i z perspektywy Rutherforda należy je sformułować: Czy medycyna ma szansę stać się kiedyś fizyką? Czyli określać ilościowo obserwowane zjawiska i dać precyzyjny, matematyczny obraz rzeczywistości. Mimo oszałamiających dokonań medycyny nie znamy wszak żadnych praw o organizmie człowieka - w zdrowiu czy w chorobie - które potrafilibyśmy zamknąć w rów- 56 naniach matematyki. Czy lekarz poszukuje kiedykolwiek struktur matematycznych, które stanowią pierwowzór przedmiotów fizycznych - choćby tych, które na co dzień go otaczają? Czy próbuje zgadnąć matematyczną konstrukcję rzeczywistości fizycznej, której nie sposób wydedukować z obserwacji? Taka, powszechna w fizyce teoretycznej, zasada "identyfikacji" jest medycynie nieznana. Czyżby umiejętności lekarskie i matematyczne odpychały się, nie chciały się osiedlić pod jedną pokrywą czaszki? Raczej nie. To złożoność przedmiotu może być wytłumaczeniem. Nowoczesna fizyka powstała, gdy Galileusz i inni powiedzieli: zrozumienie, jak działa cały świat, jest niesłychanie trudne, spróbujmy więc tymczasem poznać dane zjawisko w izolacji od wszystkiego poza nim. Spróbujmy pojąć, jak spada kamień z krzywej wieży. Metoda ta - zwana redukcjonizmem, bo usiłuje zredukować skomplikowane zjawiska do kombinacji pewnej liczby zjawisk elementarnych - przyniosła spektakularne rezultaty. Wielu fizyków sądzi, że jesteśmy w przededniu zrealizowania marzeń starożytnych: skonstruowania "teorii wszystkiego". Żadna może z wczesnych myśli wielkich filozofów greckich nie była bardziej godna podziwu od tej, że zmienne zjawiska mają stałą naturę. Anaksymander rozmyślał o arche - trwałej, pierwotnej naturze rzeczy. Parmenides głosił naczelną teorię jedności i niezmienności bytu. Empedokles począł szukać prostych składników materii i może być uważany za twórcę pojęcia pierwiastka. Demokryt wreszcie stworzył teorię, w myśl której materia składa się z atomów. "Są one niezmienne, ale poruszając się w przestrzeni, wytwarzają zmienny, coraz to nowy układ świata". Czy możliwa jest jedna "teoria wszystkiego" - o której rozmyślali Grecy, a która odżyła współcześnie - doskonała teoria materii, która obejmowałaby wszystkie elementarne cząstki, pola, energie i łączyła je z powstaniem wszechświata? Wydaje się to mało prawdo- 57 podobne z kilku powodów. Po pierwsze, teoria kwantowa, najlepsza z teorii naukowych, jaką dysponujemy, wprowadza inherentny element niepewności związany z każdym pomiarem układu fizycznego. Dalej, kłopotliwa sprawa autoreferencyjności, wynikająca z faktu, iż narzędzia pomiarowe, którymi staramy się poznać naturę, są same jej częścią. Wreszcie trudność, a nawet niemożność wyjaśnienia zagadek unikalnych, jednostkowych, czyli tak zwany "problem źródeł". Ponieważ nauka bada procesy powtarzalne, wielu wątpi, czy pytania o początek wszechświata czy życia mogą być w ogóle stawiane przez naukę. Nawet matematyka, mająca wszak być językiem, w jakim napisane są prawa natury, uczy nas, iż są pytania, na które nie można uzyskać odpowiedzi, stosując jej reguły. Gódel udowodnił, iż w każdym spójnym systemie logicznym istnieją twierdzenia, których prawdziwości lub fałszu nie można rozstrzygnąć. Wszystko to uzmysławia nam granice poznania naukowego. Medycyna kliniczna czerpie garściami z odkryć biologii, biochemii, genetyki, farmakologii. Przenosi pod swój dach laboratoria badawcze, uczestniczy w poszukiwaniach genów usposabiających do choroby w arcysubtelnych analizach krwi chorego. Obserwuje bacznie doświadczenia na zwierzętach, szukając w nich odbicia tego, co zachodzi w organizmie pacjenta. Wszystko po to, aby w decydującym momencie przystąpić do eksperymentu rozstrzygającego: eksperymentu na człowieku. Kiedy w 1976 roku Ryszard Gryglewski w genialnym błysku odkrył w londyńskiej pracowni Johna Vane'a, późniejszego laureata Nagrody Nobla, prostacyklinę - hormon produkowany przez wyściółkę tętnic - zdaliśmy sobie z miejsca sprawę, że mamy w ręku rzecz niechybnie ciekawą. Ale czy rzeczywiście mieliśmy ją w ręku? Prostacyklina okazała się ulotną efemerydą, rozpadała się po kilku sekundach. Można było wykazać, jak produkują ją tętnice, ale niesłychanie trudno było ją pochwycić, zatrzymać. Nikt w Anglii nie umiał dokonać jej syntezy. O pomoc zwrócono się do Amery- 58 ki. Pamiętam sympozjum w Chicago, kilka miesięcy później. Mówił Joseph Fried, ich najlepszy chemik. Przedstawił dziesiątki kombinacji przestrzennych, w jakie mogło się układać pięćdziesiąt sześć atomów tworzących cząsteczkę prostacykliny. Ale która była prawdziwa? Rzecz wydawała się beznadziejna. Wtedy Fried powiedział: "Z moich obliczeń wynika, że najwyższe prawdopodobieństwo zaistnienia ma jeden układ, którego wzór przedstawiłem na tablicy. Tylko taka może być prostacyklina. Zsyntezowałem ją i przywiozłem, aby Państwu pokazać". To mówiąc, wyciągnął z kieszeni butonierki malutką probóweczkę - ze szczyptą białego proszku na dnie. Czy muszę mówić, że noc spędziliśmy z Friedem przy barze i następnego dnia lecieliśmy do kraju z kilkunastoma miligramami bezcennego dla nas proszku? Nie wszyscy zresztą wierzyli Friedowi tak jak my, nie wszyscy też byli skłonni przypuszczać, iż w prostacyklinie kryć się może potężna moc fizjologiczna i lecznicza. Spieszyliśmy się jak szaleńcy. Co nas gnało? Ciekawość, na pewno. Ale też i duch sportowy, zawsze obecny w nauce: być pierwszym. Patriotyzm - ale o tym lepiej nie pisać, bo to słowo od kilkunastu lat u nas wyszydzane. Dla mnie, dodatkowo, była to radość pracy z Przyjacielem. W Krakowie wykonaliśmy błyskawicznie doświadczenia na kotach, aby ustalić dawkę prostacykliny, jaką kot toleruje. Przeliczyliśmy wagę kota na naszą i położyliśmy się jeden po drugim na oddziale reanimacyjnym kliniki przy ulicy Skawińskiej 8. I tu się zaczęło. Ryszard Gryglewski już po pierwszych minutach wlewu dożylnego prostacykliny stracił na dobre przytomność. Prostacyklina silnie rozszerzyła jego naczynia krwionośne i obniżyła ciśnienie krwi do wartości nieoznaczalnych. Minęła długa chwila, nim udało nam się przywrócić go do zmysłów. (Śmialiśmy się potem, że naprawdę odkrywczy wniosek z naszych eksperymentów brzmiał: kilogram kota to nie to samo co kilogram człowieka!) Mną z kolei podczas wlewu prostacykliny zaczęły trząść gorączkowe dreszcze, a temperatura przekroczyła 41°C. Powód był prosty. Podczas roz- 59 puszczania - mimo użycia filtrów mikrobiologicznych - prostacyklina uległa zanieczyszczeniu bakteriami. Wlewałem je sobie - wraz z prostacykliną - do żyły. Kiedy trawiony gorączką dotarłem do domu, w drzwiach zastałem żonę z naszym synkiem na ręku, zdecydowaną porzucić mnie na zawsze za to, że nie dotrzymałem słowa i wciąż robiłem na sobie doświadczenia. Wydało mi się, iż minęła wieczność, nim ją przekonałem, aby została, wieczność - nim runąłem, dygocąc z zimna, na tapczan, naciągając na siebie kołdrę, a na nią - drugi, trzeci, czwarty koc. Po nas, już bez powikłań, przeszli wlewy prostacykliny moi koledzy z kliniki. Poznawszy i opisawszy potężne działanie prostacykliny na układ krążenia i krzepnięcia krwi u człowieka, zastosowaliśmy ją wkrótce do leczenia chorób tętnic obwodowych. Dobieraliśmy chorych przed amputacją kończyn, dla których nie było już innego ratunku. Ileż nocy i dni spędziliśmy przy ich łóżkach, wsłuchując się, jak cichnie przeszywający ból w stopach, nie wierząc własnym oczom, gdy głębokie owrzodzenia podudzi kurczyły się i malały, w miarę jak krew mieszała się z codziennie wlewaną prostacykliną. Po tych pierwszych sukcesach przeszliśmy przez fazę wyolbrzymionych nadziei, oczekując, iż prostacyklina stanie się panaceum na pospolite choroby serca i mózgu, co okazało się absolutnie nieprawdziwe. Dziś, po latach, stabilne analogi prostacykliny mają ustaloną pozycję w leczeniu nadciśnienia płucnego, a także w leczeniu miażdżycy i choroby Burgera, atakujących dystalne odcinki tętnic. Od tych doświadczeń na całym organizmie czas wracać do składników budowy człowieka. Jest to zgodne z zasadą redukcjonizmu: aby zrozumieć działanie maszyny, trzeba rozłożyć ją na najmniejsze części. Redukcjonizm rozkwitł w biologii. Biologia molekularna - siła napędowa nauk przyrodniczych - zdaje się jednym wielkim triumfem redukcjonizmu. Odczytaliśmy kod genetyczny, poznaliśmy kolejność trzech miliardów literek, wystarczy je teraz umiejętnie złożyć w słowa, zdania - i przepis na człowieka mamy 60 gotowy! Zafascynowanie tymi zaiste zawrotnymi dokonaniami idzie tak daleko, iż większą rolę zaczyna się przypisywać części niż całości. Geny wyemancypowują się, usamodzielniają, rozgrywają własną partię o życie. Te "samolubne geny" walczą ze sobą o przetrwanie w łańcuchu ewolucji. I choć "indywidualny organizm nie jest całkowitą iluzją", to przecież "jest wtórnym, pochodnym zjawiskiem, zlepkiem, konsekwencją działania fundamentalnie rozdzielonych (fundamentaly separate) wojowniczych składników". Nośne metafory -jak "samolubny gen" oksfordzkiego biologa i utalentowanego popularyzatora nauki Dawkinsa czy też "samopowielająca się cząstka" współodkrywcy struktury DNA Cricka - wywierają przemożny wpływ na spojrzenie biologów i medyków. A przecież DNA wcale nie powiela się sam z siebie. Potrzebuje do tego wielu składników i mechanizmów, dostarczanych mu przez komórkę, w której jest zamknięty. W dodatku geny to tylko około 2% DNA. A reszta? Nic prawie o niej nie wiemy. Na pewno nie stanowi "śmietnika". Trudności, jakie napotykamy w zrozumieniu regulacji ekspresji genów czy też w znalezieniu genów odpowiedzialnych za pospolite choroby, zdają się wskazywać na potrzebę odmiennego, scalającego spojrzenia na zjawiska życia. Oszałamiająca skuteczność redukcjonizmu w fizyce, chemii czy biologii molekularnej pociąga także inne gałęzi wiedzy, na przykład, psychologię. Gdybyż to można oswoić i uprościć nasze życie wewnętrzne, tak aby poddane znanym prawom materii, przestało sprawiać nam kłopoty! Wielu szuka materialnych podstaw ku temu w neurologii i ewolucjonizmie. Echem "samolubnego genu" w socjologii są próby wyjaśnienia zjawisk społecznych w oparciu o analizę małych zbiorowości, o zachowanie się jednostek. Ale taka "atomizacja społeczeństwa", określenie przypominające nam fatalne doświadczenia stanu wojennego, nie spełniła dotąd pokładanych w niej nadziei. Przeciwnicy redukcjonizmu wskazują, iż metodę tę stosuje się w nauce nie tylko nagminnie, lecz i bezkrytycznie. I ilustrują to anegdotą o człowieku, który w nocy szuka kluczy pod la- 61 tarnią. Zapytany, czy tam właśnie je zgubił, odpowiada, że wcale nie, ale pod latarnią najłatwiej je znaleźć! W ustroju ludzkim narządy są tak silnie ze sobą powiązane, że stosowanie do nich przybliżenia "układu izolowanego" wydaje się wątpliwe. Należałoby wyjść poza "redukcjonizm", stworzyć nowe metody badania tych systemów, które trudno rozłożyć na elementy składowe. W języku matematyki mówimy o "układach, które nie dadzą się dobrze przybliżyć przez liniową superpozycję prostych elementów". Oznacza to po prostu, iż pewnych struktur nie można otrzymać przez proste dodawanie ich składników. Działają w nich sprzężenia zwrotne: poszczególne części wzajemnie na siebie wpływają. "Całość rozpatrywana w relacji do swych części zawiera nadwyżkę strukturalną". Powoli poznajemy prawa rządzące tymi procesami, nazwanymi "nieliniowymi układami dynamicznymi". Pozwalają one już na śledzenie turbulencji czy zjawisk krytycznych, w tym katastrof, a także na odchodzenie od uproszczonych, deterministycznych interpretacji ewolucji - zarówno galaktyk, jak i organizmów żywych. Badanie układów nieliniowych stało się centralnym problemem fizyki. W układach tych proste prawa wiodą do powstania skomplikowanych struktur. Skomplikowane zjawiska w przyrodzie niekoniecznie muszą zatem wynikać ze złożonych praw natury, lecz być może z ich nieliniowości. Czyżby więc prawa rządzące organizmami żywymi, w tym człowiekiem, mogły być na tyle proste, że dałyby się wykryć, sformułować i zapisać metodami fizyki? Jeśliby do tego kiedyś doszło, nie mielibyśmy kłopotów z przyznaniem medycynie - przez fizyków - statusu nauki. Lekarz, uplasowany między nauką a sztuką, stoi na rozdrożu. Te bowiem dwa kierunki twórczości uważa się zwykle za przeciwstawne. "Nie jest sprawą sztuki / prawdy szukać to są rzeczy nauki". Między myśleniem naukowym a wartościującym, jakie cechuje sztukę, istnieje kolizja, zdaniem Henryka Elzenberga, trudna 62 do pogodzenia. Po latach uczeń Elzenberga, Zbigniew Herbert, nawiąże niejako do tego wnikliwego spostrzeżenia swojego mistrza, przedstawiając apokryficzny list malarza Johannesa Vermeera do przyjaciela z Delft, konstruktora mikroskopu - Antoniego van Leeuwenhoecka. "Nauka - pisze Vermeer piórem Zbigniewa Herberta - ma dać wiedzę pewną i jasną, jedyną [jej zdaniem] - obronę przed lękiem i niepokojem. Ale czy przyniesie ona istotnie ulgę, jeśli zastąpimy słowo opatrzność słowem konieczność?" Zadaniem zaś sztuki nie jest "rozwiązywanie zagadek, ale uświadomienie ich sobie, pochylenie głowy przed nimi, a także przygotowanie oczu na nieustający zachwyt i zdziwienie". "Archaiczny proceder" sztuki polega na mówieniu "światu słów pojednania", mówieniu "o radości z odnalezionej harmonii, o wiecznym pragnieniu miłości". Przed kliniką przy ul. Skawińskiej w Krakowie, która przez ostatnie lata życia Piotra Skrzyneckiego była mu drugim domem (ochrzcił ją mianem: "Hotel snów"), stanęła rzeźba poświęcona jego pamięci. Przedstawia akrobatów - kobietę i mężczyznę - balansujących wbrew sile ciężkości. Nawiązuje do czarodziejskiej sztuki Wielkiego Maga z Piwnicy pod Baranami, a także do sztuki lekarskiej, będącej balansowaniem na granicy życia i śmierci. Rodowód mają wspólny - magię. O tym rodowodzie medycyny warto pamiętać dziś, gdy przekształca się ona w naukę. Nauka wszakże to tylko jeden ze sposobów poznania rzeczywistości. Wiedział o tym Platon. I gdy docierał do kresu poznania naukowego, sięgał po poezję, by przekroczyć granicę, przed którą musiał cofnąć się rozum. Poezją, sztuką łowił prawdy dla nauki niedostępne. Skrzydlate metafory unosiły go w dal, otwierały bramy dla rozumu zamknięte. Lecz czymże – zapytajmy - jest prawda? "Prawda jest ruchomą armią metafor", odpowiada Fryderyk Nietzsche. Jeśli ta prawda o prawdzie jest prawdziwa, wówczas krąg się domyka, sztuka spotyka się z nauką i lekarz znajduje swoje miejsce w tym złączeniu. RYTM SERCA Rytmami nasycony jest świat, który nas otacza. Spotykamy się z nimi nieustannie, od pierwszych chwil życia. Rytmem jest ruch kołyski i śpiew, który mu towarzyszy, błysk morskiej latarni i szum fal bijących o brzeg, stuk pociągu i kumkanie żab przy torach. Rytmy świata przenikają nas, wnoszą własne metrum, pobudzają do odpowiedzi. U ludów pierwotnych kojarzy się rytm z początkiem życia. Na wyspach Polinezji bóg, ulepiwszy z gliny posążek kobiety-matki, tańczył przed nią trzy dni i trzy noce. Bębny przyspieszały rytm, a on w każdym ruchu tańczącego ciała wyrażał błagalną zachętę. Aż wreszcie - jak pisze Czesław Miłosz - materia nie mogła już utrzymać swojego bezwładu. Przebiegło ją pierwsze drgnienie rytmu, przebudzenie po śnie bez wieków. Jej odzew był nieśmiały: wysunęła jedno kolano, próbując, czy naprawdę jest czymś innym niż ziemia. A może ten rytm, wybijany przez bębny, dotarł z głębin wszechświata? Może wzbudziły go płynące z międzygwiezdnych przestrzeni sygnały - regularne, miarowe - wydobywające się z wnętrza kolosów, przy których Słońce nasze jest pyłkiem? To gigantyczne skupiska materii, źródła potężnych pól magnetycznych i grawitacyjnych - gwiaz- 65 dy neutronowe - ślą we wszechświat - i do nas - fale radiowe o dużej intensywności. Cechuje je tak doskonała regularność, iż ośrodki, w których powstają, nazwano pulsarami. Czyż więc nie można sobie wyobrazić, iż rytm pulsarów narzucił rytm bijącym bębnom i pierwszy puls krwi, który przebiegł budzącego się do życia człowieka, był odpowiedzią na ich rytm? Puls krwi od pulsarów wszechświata? Nie tylko świat przenika nas rytmami. Rytmy są także w nas. W organizmach naszych przebiega rytmicznie tak wiele zjawisk -od oczywistych, jak sen i czuwanie, aż po najbardziej ukryte, jak wydzielanie hormonów do krwi - że dla wytłumaczenia ich przedziwnej regularności i synchronizacji zaczęto się posługiwać obrazowym pojęciem zegara biologicznego. I na długo zanim go odkryto, wszyscy zgadzali się, iż jeśli ten nadzwyczajny chronometr rzeczywiście istnieje, to z tarczy jego odczytują czas wszystkie bez wyjątku komórki naszego ciała. Dziś umiejscawiamy go w mózgu, w jego części nazwanej podwzgórzem. To tam, w dwu skupiskach szarej materii, jądrach podwzgórza, chodzi zegar biologiczny i jego część najistotniejsza- okołodobowy oscylator. Wydaje się, iż mechanizm zegara stanowi cykl powtarzających się reakcji: transkrypcji genów i syntezy białek. Reakcje te układają się w pętlę sprzężenia zwrotnego: geny, zwane "zegarowymi", kodują białka, które gromadząc się, hamują wstecznie transkrypcję genów. Wraz z degradacją (rozpadem) białka transkrypcja znów rusza i cykl produkcyjny białek zostaje wznowiony. Ten mechanizm zegarowy, cechujący się rytmicznością, jest wspólny wszystkim gatunkom - od muszki owocowej do człowieka. Jest on sprzężony z emisją okołodobowych sygnałów, zależnych od zmian w potencjale błonowym komórki. Raz powstałe, rozprzestrzeniają się w najbliższe sąsiedztwo, a także do innych obszarów mózgu. Ale jaki byłby pożytek z zegarka, jeśli nie można by go nastawić na lokalny czas? Zegar biologiczny ukryty jest w mózgu - 66 bezpośrednio nad skrzyżowaniem nerwów wzrokowych. I przetworzone sygnały świetlne - krótką drogą - przynoszą mu nieustannie wiadomości o świecie, tak jak neurony tworzące jego strukturę dostarczają mu wiadomości z wnętrza organizmu. W mechanizmie ze-garowo-genetycznym zbiegają się i współbrzmią rytmy świata zewnętrznego i wewnętrznego. U niektórych ludzi zegar biologiczny spieszy się. U progu trzeciego milenium w stanie Utah znaleziono kilka rodzin, których wszyscy członkowie - od dziadków po wnuki - budzą się cztery godziny wcześniej niż inni. Zrywają się rześcy ze snu, w którym na długo pogrążeni pozostają jeszcze ich sąsiedzi. Ich zegar jakby spieszył na dobę o cztery godziny. U tych rannych ptaszków doszło do zamiany pojedynczej literki, nukleotydu, w jednym z ich genów zegarowych. A może "nocne Marki" noszą w swoim zegarze inną, delikatną mutację genetyczną? Medycyna zaczyna już szukać leków, które potrafią ingerować w pracę zegara biologicznego, korygować niemiłe przesunięcia w czasie, jakich doświadczamy na przykład po transoceanicznych lotach odrzutowcem. Czy w przyszłości wyłoni się nowa grupa lekarzy... zegarmistrzów? Czy w naszym kraju minister zdrowia dopisze do już istniejących siedemdziesięciu dwóch specjalności lekarskich nową? I czy specjalistów tych nazwie uczenie -dla uniknięcia konfuzji z zegarmistrzami - chronologami? Z licznych rytmów pulsujących w naszym organizmie bicie serca jest nam najbliższe. Może dlatego, że zawsze było ono znakiem rozpoznawczym życia - zarówno biologicznego, jak i uczuciowego. Czy nie z taką samą skupioną uwagą wsłuchują się w bicie serca: lekarz u pacjenta i pisarz u bohatera powieści? I czy nie od nich obaj - i lekarz, i pisarz - zapożyczają słowa dla określenia ich stanu, mówiąc, że serce kołacze się w piersi, trzepocze lub zamiera? Już bowiem w najdłużej istniejącej jednorodnej cywilizacji świata, jaką była cywilizacja egipska, serce odgrywało rolę ogromną, także jako ośrodek sił psychicznych. Wchodzi ono do poezji, do religii, do 67 tekstów hieratycznych, urasta do rangi centralnego organu nie tylko ciała, ale także głównego ośrodka uczuć - i staje się niemal "istotą istoty" człowieka. W okresie Wczesnego Państwa, a więc pięć tysięcy lat temu, jedynie serce człowieka rzucone zostaje na szalę wagi w pośmiertnym sądzie Ozyrysa. Serce czyste musiało na szalach wagi stojącej przed bogiem ciążyć mniej niż najlżejsze piórko. W przeciwnym razie zostawało natychmiast pożarte przez czekającego nieopodal potwora i życie pozagrobowe Egipcjanina kończyło się haniebnie i na zawsze. Jeśli chodzi o serce, to nie tyle współbrzmienie z rytmami otoczenia, ile niezależność jego rytmu stanowi cechę najbardziej zastanawiającą. Przypomnijmy sobie szkolną lekcję biologii. Serce wyjęte z żaby, położone na desce stołu, bije długie, długie minuty. Codziennie na kilkunastu salach operacyjnych w naszym kraju chirurdzy zatrzymują chore serca i oziębiwszy organizm, dokonują złożonych operacji, by po ich zakończeniu uruchomić znów serca prądem elektrycznym. Co więcej, podczas transplantacji serce ludzkie, wyjęte z ciała dawcy, pozostaje przez wiele godzin samotnie, w płynie odżywczym o prostym składzie, a później, znalazłszy się w obcym dla siebie ustroju, pobudzone prądem przyłożonym na ułamek sekundy do jego ściany - rusza i bije rytmicznie. Przykłady te wskazują, że w samym sercu musi się znajdować mechanizm zdolny pobudzać je do rytmicznej pracy. Tworzą go wyspecjalizowane komórki, generujące i rozprowadzające bodźce. Nie są one rozproszone bezładnie, lecz łączą się w zespolony układ. Nazywamy go układem automatycznym serca lub - częściej - układem przewodzącym. Pierwsza nazwa podkreśla niezależność, a przede wszystkim - niezawodną, mechaniczną regularność pracy układu, druga - uwypukla jego udział w rozprzestrzenianiu bodźców. Duże skupiska komórek układu zespalają się w węzły, czyli stacje, między którymi po torach włókien biegną bodźce. Układ przewodzący, jak armia na froncie, ma swoją hierarchię, zapewniającą następstwo dowodzenia na wypadek śmierci kolejnych dowódców. Na szczycie drabiny hierarchicznej stoi węzeł zatokowy, 68 który podaje tempo, czyli czyni pierwszy krok. Wytwarza on bodźce o najwyższej częstotliwości. Tłumi więc wszystkie inne potencjalne rozruszniki i dyktuje rytm całemu sercu. W razie jego uszkodzenia rolę kierowniczą przejmują kolejne, niżej położone ośrodki, nadając rytmy o coraz niższej częstotliwości. Gdy i one zamilkną, serce uruchomi swój ostatni mechanizm ratunkowy, ukryty w mięśniu, i bić zacznie najwolniejszym rytmem, który zapewni dopływ krwi do narządów w spoczynku, ale nie pozwoli na jakikolwiek wysiłek. Mówimy wtedy o bloku zupełnym serca, gdyż stacje pośrednie i drożne dotąd trakty zostały zniszczone lub zablokowane. Czym są te sygnały, z którymi przebyliśmy drogę - od pierwszej stacji aż po ostatnie? Opisujemy je na poziomie zjawisk elektrycznych. I mówimy, iż powstają, gdy w ścianach komórek otworzą się szczeliny, kanaliki, którymi wpadają do wnętrza jedne naładowane atomy, a wypadają - inne. To zjawisko powtarza się rytmicznie, wywołując różnice potencjałów. Wyładowania elektryczne płyną znanymi nam szlakami aż do włókien mięśni, gdzie wywołują skurcz. Ale kto, w ścianach komórek, z precyzyjną rytmicznością, otwiera wrota, przez które przeskoczą, w przeciwne strony, naładowane atomy? Jaki metronom wystukuje ten pierwszy rytm, z którego rodzi się rytm serca? Tego nie wiemy. I z prądem elektrycznym ślizgamy się po powierzchni zjawisk. Czy serce nasze bije z mechaniczną dokładnością metronomu? Nie u każdego. Wyjaśnienie jest następujące. Narodziny bodźców w komórkach węzła zatokowego powtarzają się z rytmicznością idealną, w takt najczulszego metronu. Ale zanim bodziec opuści węzeł - by rozprzestrzenić się po stworzonych dla niego szlakach I pobudzić serce do skurczu - zanim to nastąpi, dozna nadzwyczaj subtelnego wpływu nerwów układu sympatycznego. Jest to oddziaływanie finezyjne, którego z reguły nie jesteśmy w stanie wykryć stetoskopem. Możemy je natomiast dostrzec, analizując długą taśmę zapisu elektrokardiogramu. Kiedy zmierzymy odstępy mię- 69 dzy kolejnymi uderzeniami serca na przestrzeni kilku minut, przekonamy się, że u wielu z nas różnią się one dyskretnie między sobą, odchylają się od średniej o setne ułamki sekundy. Przywodzi to na myśl tempo rubato, właściwość szczególną muzyki Chopina. Znanych jest wiele określeń Chopinowskiego rubato. Ma to być sposób wykonywania utworu "z subtelnym niepokojem rytmicznym". Rubato - według innych - polega na "minimalnych przesunięciach między nutami głosu melodycznego w obrębie własnego taktu, na tle równo kroczącego basu". Franciszek Liszt scharakteryzował Chopinowskie rubato przez porównanie do drzewa, "kiedy to korona ugina się na wszystkie strony na wietrze, gdy korzenie tkwią mocno w ziemi". Określenie słowne rubato, dla zaznaczenia gry senzo rigore, stosował Chopin w latach 1824-1835 - w mazurkach, a także w nokturnach. Od 1836 roku przestał go używać. Gastone Belotti uważa, że nastąpiło to ze względów oczywistych: w momencie dojrzałości cała jego sztuka wykonawcza stała się rubatem. Są serca, w których rubato, ten "subtelny niepokój rytmiczny", zapisuje się wyraźnie, jak w dojrzałej sztuce Chopina, są inne, w których - jak w twórczości wczesnej, młodzieńczej - jest niewidoczny. Te pierwsze, dotknięte groźną chorobą, rzadziej zatrzymują się nagle, jakby brak sztywności, pewna giętkość, skłonność do swobody rytmicznej przygotowywały je lepiej na nadejście złowrogich, chorobowych rytmów. Analiza tych dyskretnych odchyleń od idealnej rytmiczności pod wpływem układu nerwowego {heart rate variability) znajduje coraz szersze zastosowanie w ocenie ryzyka nagłego zatrzymania serca u chorych po przebytym zawale. Do badania tętna przywiązywali lekarze zawsze wielką wagę i doszli w nim do niezwykłej biegłości. Herofilos z Aleksandrii, w III wieku przed Chrystusem, oceniał poszczególne fazy pulsu za pomocą zegara własnej konstrukcji, z którym chodził do chorych. Przez wieki bowiem analizowano fale tętna na wszystkie możliwe sposoby, 70 wierząc, nie bez racji, iż jest to droga do poznania sekretów pracy serca i całego organizmu. I jeszcze przed kilku laty studenci medycyny przy łóżku chorego musieli jednym tchem określić takie podstawowe cechy tętna, jak: chybkość, wypełnienie, napięcie, częstość i miarowość. Niezliczone musiały im się zdawać nazwy, w których starano się zamknąć rys przewodni badania, mówiąc o tętnie bliźniaczym, nitkowatym, anakrotycznym lub - gdy już przymiotników brakowało - o tętnie dziwacznym. Czy w epoce wszechwładnej techniki cała ta wiedza odeszła w zapomnienie? Raczej nie. Renomowany Słownik medyczny Dorlanda, w wydaniu z roku 2000, reklamowanym jako zbiór informacji najistotniejszych dla praktyki lekarskiej w trzecim milenium, opisuje... osiemdziesiąt dwa rodzaje tętna! Oczywiście, największą konkurencją dla badania pulsu stało się osłuchiwanie serca. Francuski lekarz Rene Laennec, twórca auskultacji, który pewnego dnia - chcąc uniknąć niestosownego przykładania ucha do piersi młodej pacjentki - zwinął papier w tutkę, owiązał go sznurkiem i przyłożył do okolicy jej serca, nie przypuszczał zapewne, iż jego wynalazek otworzy cały świat dźwięków, nam dosłownie najbliższych, świat zamknięty dotąd dla naszych uszu. Arytmie dostarczają doskonałych przykładów. Pojedyncza ekstrasystola jest jak lekkie potknięcie w tańcu - chwila wahnięcia, nawet nieuświadomiona, i w następnym kroku łapiemy rytm, który niesie nas dalej. Punktowany powtarzającymi się skurczami przedwczesnymi rytm serca nasuwa myśl, że synkopy nie były oryginalnym odkryciem muzyków jazzowych. W niemiarowości zupełnej pauzy między skurczami zmieniają się, akcent rytmiczny zaś przesuwa się. Cwał galopującego konia rozbrzmiewa w sercu o niewydolnej lewej komorze (rytm cwałowy, angielskie gallop rbytbm). Bicie serca dotkniętego blokiem zupełnym przerywa z rzadka głośny "huk armatni" (równoczesny skurcz przedsionków i komór), powtarzany cichym echem kurczących się przedsionków. Echo - to imię nimfy górskiej. Mity greckie w różny sposób tłumaczyły, jak stała się ona uosobieniem bezcielesnego, powracające- 71 go głosu. Pokochawszy bez wzajemności Narcyza, pogrążyła się w takiej rozpaczy, że zaczęła zanikać, aż pozostał z niej sam głos. Miało też być tak, że za zatajanie miłostek Zeusa Hera skazała Echo na powtarzanie ostatniego słowa rozmawiającej z nią osoby. Nic więc dziwnego, że jej imię zaczęły powtarzać nowo powstające języki. Zadomowiła się w nich na dobre, by w końcu stać się jednym z najczęściej używanych słów we współczesnej medycynie. Echo, echosonda, echokardiografia... Penetrujemy serce falami głosowymi, a one odbijają się, wracają do nas jako echo, z którego konstruujemy obraz samego serca. Obraz ten zdumiewa dokładnością szczegółów. Aparatura badawcza rozwija się tak szybko, jak gdyby chciała doścignąć w doskonałości echosondę... nietoperza. Echokardiogram, odsłaniając nam szczegóły anatomii serca czy kurczliwości jego mięśnia, pozwala zrozumieć podłoże zaburzeń rytmu. Rozpoznajemy je natomiast w elektrokardiogramie. Szczególnie cenny jest dwudziestoczterogodzinny zapis EKG, od nazwiska amerykańskiego lekarza zwany popularnie Holterem. W tym pamiętniku, pisanym przez serce, odnotowany zostaje każdy jego skurcz. I oczywiście każda, nawet najkrótsza, arytmia czy niedotlenienie. Ich zapis stanowi nieocenioną pomoc w codziennej diagnostyce lekarskiej. Rozwijają się też analizy bardziej wysublimowane, dotyczące delikatnych asynchroniczności pracy serca. W badaniu tych nadzwyczaj złożonych zjawisk w sukurs medykom przychodzą matematycy i fizycy, aplikując dynamikę układów nieliniowych i teorię chaosu. Ileż to udogodnień czeka dziś na studentów medycyny pragnących zgłębić muzykę serca! Nad mostkiem, przy przyczepie żeber, kładziemy membranę z elektronicznym wzmacniaczem. Wychodzi z niego sześć par przewodów słuchowych, takich samych jak w zwykłym stetoskopie. Dzięki temu sześć osób odbiera równocześnie zjawiska osłuchowe z tego samego miejsca nad sercem. Na ekranie przenośnego komputera biegnie krzywa elektrokardiograficzna, a pod nią fonokardiogram - ciągły zapis tonów, szme- 72 rów, wszystkich fenomenów akustycznych powstających w sercu. Można je zatrzymać, "zamrozić" i analizować. O zamrożeniu dźwięków, słów, a nawet muzyki marzono od dawna. Antifanes, domownik Platona, opowiadał o kraju, gdzie zimy były tak ostre, że słowa zamarzały w powietrzu. Latem, gdy tajały, mieszkańcy dowiadywali się, o czym mówiono zimą, tak jak uczniowie Platona dopiero na starość zaczynali pojmować, co znaczyły usłyszane przez nich w młodości słowa mistrza. W wiele wieków później pewien kupiec włoski (opisany przez Baltazara Castiglione) wyprawił się zimą na Ukrainę po futra sobole. Utknął nad zamarzłym brzegiem Dniepru, skąd prowadził negocjacje z kupcami moskiewskimi, biwakującymi na przeciwległym brzegu. Wykrzykiwane słowa nie dolatywały jednak, zamarzały po drodze i zawisały jak sople w powietrzu. Wówczas polscy tłumacze rozpalili ogień na środku rzeki. Odtajałe słowa zawierały jednak tak wysokie ceny, że Włoch wrócił rychło, z pustymi rękami, do swojego słonecznego kraju. Ale któż przebiłby w opowieściach o zimowych krainach barona Munchhausena! Pędząc raz sańmi po lodowych pustyniach Rosji, kazał grać, całą drogę, pocztylionowi. Nie zdziwi nas fakt, iż ani jeden dźwięk nie wydobył się z rogu. Wszystkie utkwiły w nim, zamarznięte. Ale za to wieczorem w karczmie, z rogu powieszonego przy kominku, poczęła płynąć muzyka, przy której "serca okrutnie zmrożone radośnie topniały". Gdy lekarz na stole operacyjnym "zamraża" serce, obniżając temperaturę o kilka stopni, zatrzymuje jego muzykę i rytm, gdyż serce staje. Mechaniczne pompy zastępują serce i tłoczą krew do naczyń. Po przeprowadzonym zabiegu ogrzane serce budzi się do pracy, emituje tony. Rusza krążenie krwi, napędzane rytmem serca. Gdy byłem początkującym lekarzem, a Wrocław skuwały zimy stulecia, przywieziono nam do szpitala o trzeciej nad ranem zamarzniętego człowieka. Znaleziono go nad Odrą, gdzie temperatura sięgała -35°C. Był sztywny i zimny jak sopel lodu, nie oddy- 73 chał, nie biło mu serce, EKG kreślił płaską, horyzontalną linię. O reanimacji zaczynano dopiero mówić, sprzętu nie mieliśmy żadnego. Byliśmy we dwójkę z pielęgniarką. Zacząłem masować serce, a ona -oddychała usta-usta. Z każdym oddechem pokój napełniał się oparami denaturatu. Akcja serca wróciła po około godzinie masażu, oddech - po dwóch godzinach. Nazajutrz chory wyszedł na swoich nogach, zwymyślawszy nas wcześniej, iż zginęła mu paczka papierosów ekstramocne. Przejęci, posłaliśmy opis wydarzenia do "Lancetu", choć nie potrafiliśmy odpowiedzieć na pytanie redaktora, jaka była temperatura ciała reanimowanego. Przeszło ćwierć wieku później opisano w tym samym czasopiśmie wypadek, jakiemu uległa wyczynowa norweska narciarka na dalekiej Północy. Wpadła do głębokiego kotła lodowego, skąd wydobyto ją po dwóch godzinach, nieżywą, z temperaturą ciała 13,7°C, i przewieziono samolotem ratowniczym do Tromso. Serce ruszyło dopiero po kilku godzinach pompowania jej krwi przez grzejniki krążenia pozaustrojowego. Ze szpitala wyszła po pięciu miesiącach rehabilitacji. Takie wypadki nasunęły ostatnio myśl, aby w oddziałach intensywnej terapii, do których przywożeni są chorzy z reanimacji ulicznych, stosować materace oziębiające ciało o co najmniej kilka stopni. Z nadzieją, że oddali się czas nieodwracalnych zmian w mózgu, że łatwiej i szybciej wróci tętno i bicie serca. U kilku tysięcy Amerykanów nie da się wyczuć tętna ani zmierzyć ciśnienia krwi, choć niektórzy z nich poruszają się stosunkowo swobodnie. Mają oni wszyte do serca małe pompki wspomagające przepływ krwi z lewej komory do aorty - w sposób ciągły, niepulsujący. Na świecie żyje też kilku chorych, którym wyjęto ich serca i wmontowano w pełni sztuczne, wielkości grejpfruta - całe z tytanu i plastiku - "wyraz najbardziej zaawansowanej technologii, jaką kiedykolwiek człowiek w sobie nosił". Powszechnie stosowane są też elektryczne rozruszniki serca, a wachlarz leków antyarytmicznych jest nadzwyczaj szeroki i wciąż rośnie. A przecież bywa tak, że najsilniejsze leki zawodzą, a pomóc może słowo. 74 Przed laty został przyjęty do naszej kliniki, z powodu ciężkiej uogólnionej infekcji, Jerzy Turowicz, redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego". Infekcję udało się nam opanować, ale pozostała arytmia. Serce biło złym, groźnym rytmem, jednym z tych, które nie cofają się same, a zwiastują najwyższe niebezpieczeństwo. Stosowaliśmy silne leki - bezskutecznie. Stanęliśmy u kresu naszych możliwości. Pewnego wieczoru odwiedziłem Jerzego w separatce, posłuchałem serca i wróciłem do domu, przygnębiony własną bezsilnością. Kiedy na drugi dzień, wcześnie rano, przyłożyłem słuchawkę, usłyszałem czysty, miarowy, prawidłowy rytm serca. Nie wierzyłem własnym uszom, ale potwierdzenie przyniósł zapis EKG. Zapytałem zdumiony: "Jerzy, czy coś się stało ostatniej nocy?". Odpowiedział mi z tym swoim łagodnym, dobrym uśmiechem: "Wiesz, Ojciec Święty zatelefonował do mnie, po północy, z Watykanu". Tajemnica krążenia krwi w ciele ludzkim odkryta została w blisko dwieście lat po odkryciu krążenia Ziemi i planet wokół Słońca. Nasza długa niemożność poznania zjawiska tak ważnego i dotyczącego każdego z nas wydać się musi niemal niepojęta, zwłaszcza że zespół doświadczeń koniecznych do ustalenia tej prawdy mógł zostać wymyślony i wykonany bez żadnych przeszkód w ciągu kilku poprzedzających tysiącleci. Wiliam Harvey, odkrywca tajemnicy krążenia krwi, był doświadczonym anatomopatologiem i uczonym o nieugaszonej ciekawości. Nim zajął się człowiekiem, dokonał sekcji około dwustu różnych zwierząt, ze strusiem włącznie, co na początku wieku XVII w Londynie nie było przecież sprawą najprostszą. Następnie za pomocą prostych nacięć i bandażowania ręki ludzkiej stwierdził, że krew odpływa z serca tętnicami, a płynie ku niemu - żyłami. Porównanie krążenia planet wokół Słońca i krążenia krwi w ciele ludzkim kieruje myśl w stronę muzyki. Pitagoras sądził, iż rytmiczny ruch planet jest źródłem muzyki. Muzyka sfer niebieskich, wyraz doskonałej harmonii, rozbrzmiewa zawsze, choć nigdy nie jest przez nas słyszana. Podobnie nie słyszymy rytmicznego szumu krwi, gdyż jest z nami od urodzenia. Dociera do nas tyl- 75 ko w rzadkich chwilach, gdy harmonia organizmu zostaje głęboko zaburzona, gdy jest źle - w chorobie. Mój ulubiony Oxford Companion to tbe Music definiuje rytm jako oblicze muzyki, zwrócone w stronę czasu. Jak odnieść to do rytmu serca? Do miliardów naszych komórek dociera fala krwi i, jak fala morska, co liże piasek na brzegu, ociera się o nie - i odpływa, by powrócić po odmierzonej chwili. Nasze wielkie narządy wewnętrzne i komórki, które je tworzą, są bez końca kołysane falami przypływu i odpływu. One czują, słyszą szum i rytm krwi, która "spina dalekie brzegi nicią porozumienia" i mówi im o przepływie czasu. OCZYSZCZAJĄCA MOC Przed sześciuset laty Petrarka twierdził, iż gdyby wziąć tysiąc ludzi cierpiących na tę samą chorobę i połowę z nich oddać w ręce lekarza, połowę zaś zostawić swojemu losowi, to ci ostatni mieliby lepsze szanse na wyzdrowienie. Przez wieki też powtarzano, iż między dobrym a złym lekarzem różnica jest ogromna, lecz między dobrym lekarzem a brakiem lekarza nie ma różnicy żadnej. Harwardzki biochemik Henderson uważał, iż dopiero około 1910 roku przeciętny chory, zgłaszający się do przypadkowo wybranego lekarza, miał pierwszy raz w historii szansę przekraczającą 50%, by odnieść z tej wizyty korzyść. Jeśliby tak było, to jak mogła przez tysiąclecia funkcjonować medycyna? Czym wytłumaczyć wyzdrowienia? Czyż nie były one udziałem lekarzy, z wyjątkiem może tych najbardziej miernych? Paradoks ten wyjaśnił Hipokrates uzdrowicielską siłą natury. To w samej naturze - uczył on - drzemią dobroczynne, lecznicze siły, lecznicza moc (vis medicatrix naturae). Trzeba zaufać naturze. Przy łóżku chorego obserwować bacznie, jak ona postępuje, pomagać jej, nigdy nie szkodzić. Takie też było pierwotnie znaczenie aforyzmu - 79 powtarzanego dziś równie często jak przed wiekami - primum non nocere: przede wszystkim nie szkodzić. Lekarz ma być pomocnikiem przyrody, a nie jej nauczycielem: ma być minister, a nie majster naturae. Hipokratejczycy widzieli, jak przesileniu (aisis) choroby towarzyszyły poty, biegunka, wymioty, ropienie, katar, odkrztuszanie flegmy, krwawienia, upławy. Te objawy interpretowali jako dowód, iż organizm ma w sobie naturalne siły, by przywrócić równowagę humoralną stanowiącą o zdrowiu, by pozbyć się złych soków i szkodliwych składników, by się oczyścić. I już w przedhipokratejskiej Grecji pralekarzy nazywano "oczyścicielami" {kathartai), wymieniając ich jednym tchem z magami, którzy znali zaklęcia miłosne i sprzedawali amulety oraz talizmany odczarowujące chorobę. Wierzono, iż chorobę zsyłają bogowie za karę, więc zadaniem lekarza-wróżbity było rozpoznać i wyjawić, jak oczyścić się z grzechu, by wrócić do zdrowia. Tak Kalchos w Iliadzie przedstawił sposoby składania ofiar oczyszczających, gdy w wojsku greckim wybuchła zaraza. Każdorazowe wejście do świątyni Asklepiosa poprzedzały: post, ablucje i ofiary. Kulminacja tych obrzędów, dramaturgia nocnych wydarzeń w świątyni, przywracających zdrowie, miała w sobie pierwiastek sceniczny, znamiona teatru, była sztuką. Ze sztuką łączyło ją też słowo katharsis. Pojęcie katharsis wywodzi się zazwyczaj od Pitagorasa, ale ten termin pojawił się o wiele wcześniej, u początków sztuki greckiej - w chorei, będącej zespoleniem tańca z muzyką, pieśnią i poezją. Uprawiana w czasie misteriów i obrzędów, choreja służyła do złagodzenia i ukojenia uczuć, a "mówiąc mową ówczesną, do oczyszczenia dusz", do katharsis. Pseudo-Plutarch - autor słynnego traktatu O muzyce z III wieku przed Chrystusem - wskazuje na jej wspólne z medycyną pochodzenie. Pisze: "Homer (...) stworzył postać Achillesa, uśmierzającego muzyką, którą wyuczył się u najmądrzejszego Chejrona, gniew przeciw Agamemnonowi". A więc katharsis mogła być darem Chejrona, tego samego, u którego wy- 80 chował się i kształcił Asklepios, "Chejrona - nauczyciela zarazem muzyki, sprawiedliwości i medycyny". Pitagorejczycy wierzyli, że dusza więziona jest w ciele za swoje winy i będzie wyzwolona, gdy się z nich oczyści. To oczyszczenie uważali za "najwznioślejszy cel człowieka" i powzięli myśl, że jest ono możliwe dzięki muzyce. Jak pisze Arystoteles: "pitagorejczycy stosowali medycynę do oczyszczania ciała, a muzykę do oczyszczania dusz". Tak na przykład sądzili, iż w oszołomieniu bachiczną muzyką dusza wyzwala się i na chwilę opuszcza ciało. Stąd też muzykę mieli za stan wyjątkowy, za szczególny dar bogów. Dopiero jednak Arystoteles uczynił z katharsis tajemniczą zagadkę, którą pozostała do dzisiaj. W swoim dziele Polityka anonsuje on słowo katharsis i obiecuje omówić je później szczegółowo, ze względu na jego kluczowe znaczenie. Tymczasem wraca do niego jeszcze tylko raz, w Poetyce, ujmując sprawę lapidarnie i niejednoznacznie. Otworzył w ten sposób pole do nieprzebranych interpretacji, które narastały przez tysiąclecia. Niektórzy sądzili przy tym, iż tekst o katharsis został w Poetyce "amputowany przez nieznanego cenzora", inni głosili, iż był on przedmiotem osobnej, bezpowrotnie zaginionej rozprawy. Byli i tacy, co mówili półgłosem, iż Stagiryta świadomie zostawił węzłowe zagadnienie sztuki otwarte, gdyż wymyka się ono jednoznacznej interpretacji. Może dostrzegł on, iż w pierwszej sylabie słowa, które zamierzał określić, zaklęta była pradawna, nieprzenikniona tajemnica? "Ka" spotykamy w początkach historii starożytnego Egiptu jako wyraz, "którego znaczenie nadzwyczaj trudno pochwycić". Łączono go z mocą podtrzymującą życie, siłą stwórczą, duszą człowieka. A wieki wcześniej, u zarania cywilizacji hinduskiej, "Ka" było imieniem ojca bogów, życiodajnym pierwiastkiem przenikającym świat. Imię boga "Ka" znaczyło "Kto?" - i pierwszą na nie reakcją było "bezgraniczne zdumienie". 81 Lapidarność wypowiedzi Arystotelesa i wielowiekowe dyskusje, jakie zapoczątkowała, przypominają inną historię, sięgającą korzeniami starożytnej Grecji-historię wielkiego twierdzenia Fermata. Pierre de Fermat, siedemnastowieczny prawnik z Tuluzy, dokonał znaczących odkryć w teorii liczb i zdobył sławę za życia. Dzieła starożytnych matematyków czytywał w każdej wolnej chwili. Po jego śmierci znaleziono przy nim Arytmetykę greckiego matematyka Diofantesa, żyjącego w III wieku przed Chrystusem. Czytając zadanie o rozkładzie kwadratu liczby na sumę dwu kwadratów, Fermat dokonał błyskotliwego uogólnienia problemu, zamknął je w twierdzeniu i napisał na marginesie: "Znalazłem cudowne rozwiązanie tego twierdzenia, lecz margines, na którym piszę, jest zbyt wąski, by go tu przedstawić". Dowodu Fermata nigdy nie znaleziono. Zdanie zapisane na marginesie doprowadziło do rozpaczy zrównoważonego Kartezjusza, a dla pokoleń matematyków stało się niegasnącym impulsem do badań. Twierdzenie Fermata nazwane następnie wielkim, lub ostatnim, uznano za najsłynniejszy problem matematyczny wszechczasów. I to nie z powodu jego wagi dla algebry, lecz jako symbol oporu stawianego myśli człowieka, symbol nieosiągalności, niemożliwości. Akademie europejskie ogłaszały wysokie nagrody za dostarczenie dowodu twierdzenia, tysiącom matematyków i nawiedzonym amatorom zdawało się, iż je znaleźli, lecz jedynym, co znajdywano, był zawsze błąd w ich rozumowaniu. Dzięki tym poszukiwaniom, trwającym trzysta lat, rozwinęły się nowe gałęzie matematyki. W końcu w 1995 roku niepodważalny dowód "wymagający zaprzężenia całej potęgi matematyki" przedstawił brytyjczyk Andrew Wiles. Katharsis nie doczekała się dotąd swojego Wilesa. Ale czy go naprawdę potrzebuje? Cóż bowiem przedstawił fenomenalny Brytyjczyk w dowodzie, który "wątpliwe, aby było w stanie w pełni zrozumieć więcej niż kilkudziesięciu matematyków na świecie"? Wiles wykazał, że pewne równanie nie może mieć określonych, jednoznacz- 82 nych rozwiązań. (Mówiąc dokładniej, iż równanie zn = xn + f nie ma pierwiastków, będących liczbami całkowitymi dla n > 2. To właśnie jest twierdzenie Fermata). Czy trzeba nam dowodu matematycznego stwierdzającego, iżkatharsis nie ma jednoznacznego rozwiązania? A może dlatego Arystoteles tak właśnie, a nie inaczej sprawę postawił? Posłuchajmy, jak zdefiniował katharsis w Poetyce, pisząc o tragedii, którą uważał za najwyższy wyraz sztuki. Słynna definicja brzmi tak: "Tragedia jest naśladowczym przedstawianiem akcji poważnej, zamkniętej w sobie i posiadającej określoną wielkość, wypowiedzianej w mowie ozdobnej, zróżnicowanej w każdej swojej części, przedstawieniem nie w formie opowiadania, lecz przez działanie, które przez to, że wzbudza litość i trwogę, dokonuje oczyszczenia takich uczuć". Słowa Arystotelesa wywołały niekończące się spory. Chodziło o to, czy miał on na myśli oczyszczenie uczuć czy też oczyszczenie umysłu z uczuć. "Inaczej mówiąc: wysublimowanie uczuć, czy ich wyładowanie? Ich ulepszenie czy też uwolnienie się od nich?" Udoskonalenie i uwznioślenie uczuć czy też wyzbycie się nadmiaru uczuć niepokojących i destrukcyjnych, by zdobyć spokój wewnętrzny? Długo skłaniano się do pierwszej interpretacji, dziś raczej przeważa druga. Spierano się też, czy katharsis wywiódł Arystoteles z medycyny (katharsis peri to soma, z odpowiadającą jej łacińskąpurgatio) czy też z kultu religijnego (katharsis peri to psyche, łacińskiepurificatio). Niewątpliwie medyczne źródła były mu bliższe i wymieniając katharsis w Polityce, w odniesieniu do muzyki, posługuje się terminologią lekarską (iatreiakaikatharsis),(tm) jej znaczeniu technicznym, tak jak posługiwali się nią Hipokrates i jego uczniowie. W katharsis zawarty jest więc zarówno pierwiastek medyczny, jak I orficki. Orficki to czarodziejskie i magiczne działanie muzyki, zdolnej odmienić zwykły bieg wydarzeń, obalać prawa naturalne, uzdrawiać i wznosić człowieka do boskości, ale i strącać w otchłań zła. Arystoteles pamiętał, że kiedy grał i śpiewał Orfeusz, w zachwyceniu stawali ludzie i zwierzęta, rzeki zmieniały bieg, drzewa wy- ciągały korzenie z ziemi i kroczyły ku niemu, nawet głazy toczyły się do jego stóp. Łącząc katharsis z mimesis, Arystoteles "oczyszczenie uczuć pojął jako naturalny proces psychologiczny i biologiczny". Dla wytłumaczenia potężnego działania sztuki pitagorejczycy podjęli myśl o pokrewieństwie między ruchami i dźwiękami a duszą. Z jednej strony ruchy taneczne czy dźwięki muzyki wyrażają uczucia, z drugiej -wywołują je, działając na duszę. "Dźwięki znajdują w duszy oddźwięk, one współdźwięczą z nimi. Jest tu jak z dwiema lirami: gdy uderzymy w jedną, to odpowiada druga, stojąca w pobliżu". Muzyka uzdrawiała przez duchowe oczyszczenie. Arystoteles pisał, że niektórzy ludzie pod wpływem melodii wprawiających duszę w stan zachwytu znajdują ukojenie, jakby zażyli lekarstwo lub środek uśmierzający. Szaleńców natomiast próbowano uspokajać muzyką przez wrycie głęboko "w ich rozstrojone dusze magicznie liczbowego i kosmicznego porządku i jakby dostrojenie ich do proporcji kosmosu". Leczenie chorób ciała jest wymieniane o wiele rzadziej, lecz warto pamiętać, iż peany były pierwotnymi zaklęciami przeciw chorobie i śmierci. Choć zachował się zaledwie tuzin melodii greckich, przy czym niektóre z nich tylko we fragmentach, zainteresowanie muzyką grecką przerosło jakikolwiek inny okres w historii muzyki starożytnej. "Nie każ mi żyć bez muzyki" - śpiewa chór starców u Eurypidesa, a ewokacja ta wraca echem u Czechowicza: "Od żywota pustego, bez muzyki, bez pieśni, chroń nas". Wyrażenia "bez muzyki", "bez chóru", "bez liry" kojarzono powszechnie z okrucieństwami wojny, zemstą Erynii, ze śmiercią. Obrazy szczęścia w poezji greckiej rozbrzmiewają muzyką, taniec zaś, śpiew, gra na lirze czy aulosie wypełniają uroczystości. Muzyka wzmacniała lub osłabiała charakter, tworzyła porządek lub anarchię, przynosiła pokój lub wzburzenie. W IX wieku przed Chrystusem powołano muzyka Thaletasa do pomocy Li-kurgowi, prawodawcy Sparty. W czasie wojny domowej wyrocznia 84 delfijska poradziła, by wezwać kompozytora Terpandra, który muzyką mógłby uspokoić miasto. Platon zalecał strażnikom swego idealnego państwa, aby oparli zasady republiki na muzyce. Olśniewające odkrycie Pitagorasa, iż współbrzmienie muzyczne, czyli interwały, znajduje odbicie w prostych stosunkach liczbowych, dało początek teorii piękna opartej na ładzie i proporcji. Siłę zaś emocjonalną melodii, jej oddziaływanie na duszę ujęli Grecy w nauce o "etosie muzyki". Mówili, że duszę można wprowadzić w dobry lub zły etos (etbos, charakter). Pitagorejczycy szczególny nacisk kładli na odróżnienie dobrej muzyki od złej, aby "w sprawie tak moralnie i społecznie ważnej jak muzyka nie dopuszczać do swobody i związanego z nią ryzyka". Nauka o etosie należała do najbardziej osobliwych teorii estetycznych Greków, oddziałujących pośrednio na medycynę. Wpływ wychowawczy i duchowy muzyki miał zależeć przede wszystkim od skali muzycznej, którą w przybliżeniu moglibyśmy określić jako odpowiednik naszej tonacji. Każdy szczep grecki używał innej skali. Skrajne przeciwieństwa dzieliły skalę dorycką od frygijskiej. Ta pierwsza miała brzmienie surowe, głębokie i niskie, grana była na lirze i kitarze, druga była wysoka, brzmiała namiętnie, przejmująco, wykonywana była na piszczałkach, w kulcie Dionizosa. Swoją dawną muzykę - dorycką - mieli Grecy za wzmacniającą, pogodną, zaś frygijską - która później wtargnęła do nich z Azji - za podniecającą, orgiastyczną. Platon pierwszej przypisywał etos dodatni, drugiej ujemny. Arystoteles w Metafizyce pisze, iż skala dorycka wywołuje "nastrój umiarkowania i stanowczości", skala frygijska zaś - "zachwyt". Między tymi skrajnościami istniały skale pośrednie: eolska, jońska i inne. Co właściwie nadawało skalom taką siłę emocjonalną? "Co powodowało, iż gatunek dorycki był mężny i wojowniczy, hipodorycki - majestatyczny i stanowczy, miksolidyjski -wzruszający i płaczliwy, frygijski - podniecający i bachiczny, lidyjski - żałobny, hipolidyjski - rozwiązły i rozpustny?" Dlaczego Sokrates powiada w Państwie, że skala miksolidyjska i hiperlidyjska są płaczliwe i nale- 85 ży je usunąć, "bo nie przydadzą się nawet kobietom"? Nie wiemy tego i nic na to nie wskazuje, abyśmy wiedzieć mieli. "Żadna pojedyncza cecha nie tworzy etosu: ani struktura modalna, ani wysokość dźwięku, ani dwuogniskowość niektórych melodii". Niektórzy żywią nadzieję, iż w zrozumieniu etosu pomoże poznanie makamów-muzyki muzułmańskiego Orientu, opartej też na skalach modalnych, której przypisywano właściwości terapeutyczne. Usystematyzowane, oficjalne formy melodyki muzułmańskiej miały leczyć nie tylko uczucia, lecz schorzenia narządów: Rast - uzdrawiał oczy, Irak - usuwał palpitację serca, Isfahan - przeziębienie. Nigdy już później związek muzyki z terapią nie był tak ścisły jak w starożytnej Grecji. Choć zdarzało się muzykom znajdywać w roli lekarzy. Kiedy hrabia Keiserling "doświadczał zmory bezsenności, dla której nie ma ukojenia", zamówił u Jana Sebastiana Bacha muzykę... nasenną. Podobno Bach niechętnie przyjął to niestosowne zamówienie, obwarowane warunkiem, by utwór był lekki i wdzięczny. Powstała pogodna aria z pełnymi wirtuozowskiego blasku trzydziestoma wariacjami, nazwanymi Goldbergowskimi, od nazwiska ulubionego ucznia Bacha, który grał je po nocach hrabiemu na klawesynie. Nie ma wątpliwości, iż efekt leczniczy był znakomity, gdyż mistrz uzyskał od hrabiego regularne stypendium, a uczeń "złoty kubek napełniony luidorami". Współczesne badania pediatrów amerykańskich, oparte na czułych zapisach czynności mózgu, wskazują, iż czteromiesięczne niemowlęta przekładają konsonanse nad dysonanse. Konsonanse to interwały brzmiące przyjemnie dla ucha, zbudowane na prostych, pitagorejskich proporcjach liczb naturalnych, na przykład oktawa (1:2), kwinta (2:3), kwarta (3:4). Ich przeciwieństwem są dysonanse, na przykład sekunda mała. Jeśli wolno wnioskować z zachowań czteromiesięcznych niemowląt, to muzyka oparta na konsonansach pobudzi w mózgu człowieka chorego inne ośrodki niż sznur dyso- 86 nansów. Nastroi mózg jak instrument. Będzie to strój czysty, dobry... pozytywny. Ależ to brzmi prawie jak starogrecka nauka o etosie muzyki! Niezależnie od tego, czy preferencje konsonansów nad dysonansami u kilkumiesięcznych niemowlaków są wynikiem słuchania przez nie muzyki w łonie matki, czy też nie, to i tak mózg ludzki przychodzi na świat nacechowany zdolnością percypowania, ekstrahowania z otoczenia pewnych regularności muzycznych. Nagminność oktaw i kwint - w muzykach odległych od siebie kręgów kulturowych - może być konsekwencją budowy narządu słuchu. Każdy z nas nosi w uchu małą harfę. Błona podstawna ślimaka w uchu wewnętrznym jest bowiem zbudowana z elastycznych, poprzecznych włókien, krótszych u podstawy, a wielokrotnie dłuższych u wierzchołka ślimaka. Zespół tych włókien przypomina harfę lub struny fortepianu. Dźwięki świata wpadają małżowiną do kanału słuchowego i dalej, przez błonę bębenkową i drobne kosteczki, trafiają do ślimaka. Zanurzają się w płynie, który go wypełnia, i jako fala docierają do błony podstawnej. Od długości tej przychodzącej fali, czyli od wysokości dźwięku, zależy, jakie włókna w błonie podstawnej ślimaka, tej harfie ucha, zaczną falować, drgać. Sygnały z wibrujących włókien zbierają specjalne komórki czuciowe, zwane rzęskowymi, i ślą nerwami do mózgu. Odległości między komórkami rzęskowymi w błonie ślimaka odpowiadają stopniom gamy chromatycznej. Podstawą ich uporządkowania są ciągi tonów harmonicznych, stanowiące składową każdego dźwięku. Kompozytor Leonard Bernstein nazwał tony harmoniczne "z góry wyznaczonym wszechświatem" i "wspólnym źródłem całej muzyki". Byłżeby ten wszechświat także w nas wbudowany? Trudno przypuszczać, aby pytania te trapiły neandertalczyków, a przecież wykopane piszczałki, używane przez nich pięćdziesiąt tysięcy lat temu, zrobione z kości niedźwiedzia lub jelenia, pozwalają na wykonanie różnych gam "o dźwiękach czystych, choć 87 zatrważających". Niektórzy badacze - w oparciu o porównania śpiewu ptaków, wielorybów i ludzi - podejrzewają istnienie jednego, platońskiego świata muzyki, czekającego na odkrycie. Stan Georgia w USA zdecydował się nie czekać dłużej na wyniki tych arcyciekawych, choć skomplikowanych badań - i przeszedł do akcji. Od 1999 roku chrzest każdego młodego obywatela Georgii odbywa się przy muzyce Mozarta. Prawodawcy stanowi z satysfakcją musieli przeczytać obserwacje neonatologów amerykańskich, publikowanych rok później. Wynika z nich, iż u wcześniaków leczonych w oddziałach intensywnej terapii muzyka wpływa korzystnie na nastrój, percepcję bólu, częstość uderzeń serca, ciśnienie krwi, przyrost wagi, a nawet na nasycenie krwi tlenem! Czyżby więc rację miał Novalis, pisząc ponad dwieście lat temu: "każda choroba jest problemem muzycznym, każde leczenie muzycznym rozwią- zaniem CIERPIENIE Trudno o bardziej olśniewające otwarcie. W pierwszych tygodniach zaczynającego się tysiąclecia odczytano i ogłoszono kompletny zapis genetyczny człowieka. Nukleotyd za nukleotydem, trzy miliardy liter. Medycyna stała się molekularna i weszła w nową fazę: postgenomic medicine. Jakby nie martwiąc się zbytnio faktem, iż znakomita większość genomu pozostaje dla nas niezrozumiała, już ogłasza następne pole ekspansji. Jest nią prote-omika, zmierzająca do poznania wszystkich niuansów budowy i funkcji białek. Zadanie, którego stopień komplikacji przewyższa wielokrotnie odczytanie genomu człowieka. Szerzy się przekonanie, że prawdziwie oszałamiające dokonania są przed nami. Pozostaje kwestia korekty spaczonych zapisów genetycznych, co przecież nastąpić musi. To jeden z optymistycznych scenariuszy medycyny niedalekiej przyszłości. Chorobę, cierpienie wypieramy z naszej świadomości. Dopiero wchodząc na korytarze i do sal szpitalnych, doświadczamy w dramatyczny sposób słabości i ułomności naszej ludzkiej 91 natury. Tu ujawnia się z przemożną siłą tajemnica fizycznego bólu, o której Jan Paweł II powiedział, iż "zadaje umysłowi ludzkiemu jedno z najbardziej przejmujących pytań". Tu czekać na nas może bezmiar ludzkiego cierpienia i samotności. Ale to miejsce jest także miejscem nadziei. Nadziei samych chorych, odczuwających wolę życia, nadziei ich krewnych i przyjaciół, podzielających ich ufność w nadejście poprawy zapowiadającej powrót do zdrowia. W odzyskaniu tej nadziei mają, oczywiście, swój udział lekarze, pielęgniarki i cały personel szpitalny. Dążą oni do przywrócenia naruszonych, a nieraz wręcz zerwanych przez chorobę więzi z resztą zdrowego świata. I jeśli w tym dążeniu potrafią zespolić umiejętności i talent, wytrwałość i życzliwość - to są na najlepszej drodze, by zbudować wspólnotę ludzi chorych i tych, którzy przychodzą, by ulżyć im w cierpieniach, wyzwolić z choroby do zdrowia. Klinika lub oddział szpitalny może oznaczać taką wspólnotę. W oczach świata ból i cierpienie są czymś strasznym, bezowocnym i destruktywnym. Szczególnie, gdy muszą cierpieć dzieci, gdy niewinni ulegają wypadkom, doznają kalectwa czy śmiertelnej choroby. "Czy to kara? Kto zgrzeszył? -pytali Żydzi Chrystusa. - Czy sam niewidomy? Czy jego rodzice?" "Ani on, ani jego rodzice, on choruje, aby się dokonała Chwała Boża". A więc to próba zsyłana na nas przez Boga? Doskonaląca próba cierpienia? Pozwalająca ujawnić siłę ducha, gdy ciało słabnie? Ta idea została dziś zakwestionowana. Kult sukcesu nakazuje być wiecznie młodym i zdrowym. Świat kultury masowej nie akceptuje bólu ani cierpienia. Brzydzi się nimi. Po wylansowaniu bezstresowej edukacji przystąpiono do pełnego "egzorcyzmowania bólu ze świata". Nie jest to koncept nowy, choć nigdy dotąd nie był na taką skalę pomyślany. Od niepamiętnych czasów czarownicy, szamani - przodkowie lekarzy - próbowali uśmierzyć ból. Znali i stosowali wyciągi z roślin, z których po tysiącleciach rozwinęły 92 się dwie najważniejsze grupy leków przeciwbólowych: salicylany i opioidy. Nie było leków, które wierniej towarzyszyłyby człowiekowi w jego historii niż salicylany, antenaci aspiryny. Papirus Ebersa, prawie cztery tysiące lat temu, zalecał okładać krzyże i brzuch wyciągiem z liści mirtu dla przepędzenia bólów reumatycznych. Hipokrates stosował napary z topoli w chorobach oczu, a sok z kory wierzbowej przeciw gorączce i bólom porodowym. Rośliny te i drzewa obfitują w związki wywodzące się z kwasu salicylowego, który od nich bierze nazwę (Salix - wierzba). Przez tysiąclecia pomagały uśmierzać ból, zbijać gorączkę, gasić zapalenie. Ich właściwości lecznicze znane były Chińczykom, Indianom, Hotentotom z południowej Afryki. Anglicy szczycą się, że pierwsze "badanie kliniczne" przeprowadził w połowie XVIII wieku wiejski proboszcz z hrabstwa Oxford, pastor Edward Stone. Skosztowawszy przypadkiem kory wierzby, zdziwił się jej gorzkim smakiem, który przypomniał mu wyciąg z kory drzewa chininowego, stosowanego w leczeniu malarii. Pastor Stone był wyznawcą doktryny sygnatur. Wierzył, iż w miejscu, gdzie szerzy się choroba, musi też znajdować się lek, który ją wyleczy. A ponieważ "wierzba uwielbia wilgotne, grząskie tereny, gdzie i reumatyzm się usadawia", więc zebrał funt kory wierzbowej, suszył ją przez trzy miesiące w piecu piekarskim i zaaplikował pięćdziesięciu cierpiącym. Wyniki potwierdziły słuszność wyznawanej przez niego teorii. Były doskonałe, o czym pastor Stone doniósł w specjalnym liście Towarzystwu Królewskiemu. Cały następny wiek trwały prace nad oczyszczaniem salicylanów z produktów roślinnych i nad ich syntezą chemiczną. W 1899 roku laboratoria firmy Bayer wprowadziły na rynek prostą, syntetyczną pochodną kwasu salicylowego - aspirynę. Stała się ona najpopularniejszym lekiem na świecie, do czego przyczyniły się jeszcze odkryte i udokumentowane w ostatnich dziesięcioleciach jej właściwości przeciw-krzepliwe, zapobiegające zawałowi serca. Fenomenalne powodze- 93 nie aspiryny było bodźcem do produkcji wielu leków o podobnym mechanizmie działania. Oszałamiające i przeciwbólowe działanie opium, uzyskiwanego z soku makówki, znali już Sumerowie, ale do terapii wprowadzili go w III wieku przed Chrystusem empirycy greccy. Non inter-esse quod morbum faciat, sed quid tollat: "Nieważne, co chorobę wywołuje, ważne, co ją leczy" -wtórował pragmatycznym empirykom z początkiem ery chrześcijańskiej Celsus. W tych słowach można usłyszeć zapowiedź medycyny paliatywnej, która rozwinęła się współcześnie, mając opioidy za główny oręż. Niemożność zapanowania nad bólem, obok infekcji około-operacyjnych, stanowiła główną przeszkodę rozwoju chirurgii. Z końcem XVIII wieku zsyntetyzowano podtlenek azotu, czyli gaz rozweselający. Zyskał on nawet popularność w londyńskich kręgach "wesołków", jak nazywano ludzi poszukujących środków odurzających, ale o stosowaniu go w chirurgii nie chciano słyszeć. Szerzył się wówczas mesmeryzm. Tkwiły w nim elementy sugestii, hipnozy. Podstawą systemu była wiara w siły kosmiczne, zwane magnetyzmem zwierzęcym. Ich wzbudzanie w organizmie chorego miało odtwarzać łączność z wszechświatem, łagodzić ból, usuwać choroby. Franciszek Antoni Mesmer pisał tak: "Płyn przenikający cały wszechświat, falujący na podobieństwo przypływu i odpływu morza, łączy ze sobą wszystkie ciała niebieskie, które tym sposobem wywierają wpływ na wszystkie części istot żyjących i mogą wzmacniać lub osłabiać właściwości materii i ciał organicznych, na przykład ciężkość, spójność, elektryczność itp. Płyn ów (...) leczy bezpośrednio wszystkie choroby (...); jest źródłem skuteczności leków, przesileń krytycznych i każdego leczenia". Magnetyczne oddziaływanie wszechświata i ludzi na siebie miało wielu zwolenników w dobie romantyzmu i wpływało znacząco na chirurgię. Przełom nastąpił w latach czterdziestych XIX wieku i pierwszy raz przyszedł z Nowego Świata. 94 Znieczulenie ogólne zawdzięczamy dwóm dentystom amerykańskim. Horacy Wells wypróbował podtlenek azotu najpierw na sobie, poddając się ekstrakcji zęba, a następnie na kilku swoich pacjentach. Zdecydował się następnie na publiczną demonstrację przed studentami medycyny na sali wykładowej w Bostonie. Gdy uśpiony pacjent krzyknął, Wells został przez swoje audytorium wyśmiany i wygwizdany. Załamał się, lecz jego niepowodzenie zachęciło innego dentystę do podjęcia prób z eterem. W kilkanaście miesięcy później w Bostonie wykonano przed publiką medyczną pierwszy bezbolesny zabieg chirurgiczny. Sensacyjna wiadomość obiegła szybko cały świat. W następnych latach eter zaczęto zastępować chloroformem. Głosy przeciwników narkozy umilkły bezpowrotnie, gdy lekarz nadworny uśpił królową Wiktorię do porodu, a rozwiązanie przebiegło pomyślnie. Wystarczy spojrzeć na stare sztychy przedstawiające operacje bez znieczulenia, choćby odpiłowywanie nogi, by uzmysłowić sobie, czym było wprowadzenie narkozy. Ból wszakże nie zagnieżdża się tylko w ciele. Obsesyjne krążenie myśli po kole może być nie mniejszą torturą niż łamanie kołem. Wirowanie rozpalonego umysłu wokół jednego środka, obłąkana karuzela, której zatrzymać nie potrafimy, choć z każdym obrotem jest nam gorzej. Czy to przedrostek "ob* wprowadza naszą myśl w ruch po okręgu? Obsesja, obrót, obrębić, obwarzanek... Pierwszą sztuczną maszynę opętania wymyśliła Afrodyta, by pomóc Jazonowi w zyskaniu przychylności czarodziejki Medei, bez której nie mógł zdobyć Złotego Runa. Wzięła krętogłowa - ptaka, którego głowę skręcają nagłe skurcze - i rozpięła na stałe na czterech szprychach małego koła. Okrężny ruch koła stał się odtąd nieprzerwany, zgodnie z odruchowymi skrętami szyi ptaka. Powstała maszynka, która wymuszała na myślach ruch kolisty, obsesyjny, wyrywała je z inercji, kazała im krążyć bez końca - po okręgu. I odtąd umysł Medei był napędzany marzeniami o Jazonie; posłużyła się całą swą magią, by ocalić cudzoziemca, za cenę zniszczenia własnej rodziny. 95 Nikt bardziej niż Afrodyta nie był predystynowany, by wymyślić maszynę opętania, gdyż "opętanie erotyczne mieści się w głębi każdego rodzaju opętania". Są zdarzenia, które "druzgoczą najpotężniejsze serca". Wprowadzają w osłupienie, rodząc ból, który czas tylko przekształcić potrafi w odrętwienie. Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia -Jak trawa Grób, tak Nerwy porasta konwenans -Zdrętwiałe Serce nie wie - czy to w nim te ćwieki Naprawdę tkwiły? kiedy - Wczoraj? czy przed Wiekiem? Stopy drepczą bezwiednie po Chodniku wąskim Zdrewniałego Powietrza, Ziemi, Obowiązku - I niezauważalnie Twardnieje cierpienie W Kwarc pogodzenia - w uciszenia Krzemień - Czasem wstrząs psychiczny jest o takim nasileniu, że wprowadza w głęboki letarg. Tej śmierci pozornej, której nie umiano odróżnić od prawdziwej, obawiano się szczególnie w wiekach XVIII i XIX. Słyszy się jednak od cierpiących na ból fantomowy, na przykład po amputacji nogi, iż woleliby śmierć niż cierpienie, na które trudno medycynie znaleźć remedium. Ból-widmo, fantom, wciąż władający tą przestrzenią, gdzie była część utracona bezpowrotnie. Gdybyśmy to umieli być tak odporni na ból jak Epiktet! Jeszcze jako niewolnik miał znosić okrucieństwa swojego pana bez słowa skargi. Traktował własne ciało jako swojego rodzaju ubiór. Upodabniał się do Sokratesa, który głosił, iż filozof winien zobojętnieć na fizyczne dolegliwości i na społeczny poklask. Gdzie szukać w cierpieniu pomocy? Serdeczna obecność bliskich, słowa otuchy, pociecha stanowią "duchowe lekarstwo", przywracające chęć do 96 życia i do walki o nie. "Pocieszyć człowieka znaczy: w jego własnych oczach jego cierpienie podnieść do najwyższej godności". Metaforyzacja cierpienia czyni ból łatwiejszym do zniesienia. Tak dzieje się, kiedy mówimy sobie, że cierpimy za kogoś lub za coś. To czasem bardzo pomaga. "Że jeśli ja teraz cierpię, to - jak w naczyniach połączonych - tego cierpienia komuś ubywa". Warto przypomnieć choremu, że zawsze jesteśmy czymś więcej niż to jedno znaczenie, jakie chce nam nadać otaczający świat, świat uproszczonych generalizacji i redukcji, świat topornych podziałów. Krótko mówiąc, trzeba nadać bólowi sens. Tylko tak można go znieść, nie zostać skazanym na jałowe tortury. Sprzeciw wobec cierpienia, niezgoda na jego istnienie są źródłem odwiecznych zakwestionowań Boga. Cierpienie bowiem trudno zrozumieć, pozostaje niewytłumaczalne nawet dla tych, którzy wierzą. Zwłaszcza że wiara nie wymazuje cierpienia. Posłuchajmy, co mówi o nim ten, który zawsze starał się być z cierpiącymi, który przemyślał je do końca - na długo, zanim ono kłaść się na niego poczęło przemożnym ciężarem. Jan Paweł II potwierdza jego obecność, pisząc: "Ludzkość - przechodzi przez Kalwarię cierpienia". I w następujących słowach powiada: "Czy Bóg mógł niejako usprawiedliwiać samego siebie wobec dziejów człowieka, tak głęboko naładowanych cierpieniem - inaczej aniżeli stawiając w centrum tych dziejów Krzyż Chrystusa? (...) Ukrzyżowany Chrystus jest jakimś dowodem solidarności Boga z cierpiącym człowiekiem. Bóg staje po stronie człowieka - w sposób radykalny". Słyszymy także piękne słowa o "Niebieskim Lekarzu", do którego zwracamy się, gdyż "posiada moc uzdrawiania naszych licznych i rozmaitych, a zawsze rzeczywistych i domagających się natychmiastowej pomocy słabości, od chorób ciała do schorzeń moralnych, którymi są grzechy". Szpital nocą. Ciszę przeszywa długi krzyk bólu. Sceny jakże do niedawna częste. Te głosy dziś cichną. Cierpienie traci głos. 97 Wachlarz środków przeciwbólowych otworzył się szeroko. Podobnie jak i sposoby ich ciągłego podawania. Przerywamy szlaki bólu d la longue, wymazujemy go ze świadomości. Cierpienie jednak, choć cichsze, bezgłośne, nie odeszło przecież na dobre. Są chwile, gdy przekracza miarę. Wtedy sieje spustoszenie. Zabija w chorym uczucie bliskości, sympatii. Więź rwie się. Brak odzewu. Jest tak, jakby cierpiący zamknął się gdzieś w innym świecie. Ciężar spadający na lekarza i pielęgniarki rośnie gwałtownie. Słowa stają się niewystarczające, nieadekwatne. Ręka cofa się przed klamką, gdy za drzwiami leży chory, któremu trudno coś jeszcze ofiarować. A przecież wtedy zostaje jedno: obecność. Obecność powodowana zwykłą solidarnością. Obecność, ostateczna powinność lekarska. Bezmiar cierpień można przerwać, odbierając życie. Dyskusja na temat eutanazji rozlewa się szeroką falą. Głos medycyny nie powinien być jedynym uprawnionym do rozstrzygnięcia tej debaty. Zajęcie stanowiska jest jednak obowiązkiem środowiska lekarskiego. Poczucie beznadziei, podzielane przez chorego i lekarza, gdy cierpienie nie cichnie, mimo pełnego leczenia paliatywnego, nie usprawiedliwia eutanazji. Narusza ona esencjalną sytuację medycyny: relacji pacjenta z lekarzem. W sposób nieunikniony musi wprowadzić w społeczeństwie nieufność i lęk wobec lekarza i pielęgniarki. Pozornie dobrowolna zgoda pacjenta na eutanazję może być wynikiem jego depresji lub - co gorsza - następstwem nacisków rodziny działającej z różnych egoistycznych pobudek. Do obowiązków wreszcie społeczeństwa, a zwłaszcza środowiska lekarskiego, należy ochrona najsłabszych jej członków - osób chorych, starszych, niepełnosprawnych, ubogich, należących do mniejszości etnicznych i innych. W odległej perspektywie osoby takie mogą zostać odrzucone przez społeczeństwo, a nawet same uznać się za bezproduktywne i stanowiące ciężar dla innych - i na tej podstawie być uznane za kandydatów do eutanazji. 98 W eutanazji lekarz bezpośrednio wykonuje czyn odbierający życie, na przykład wstrzykuje truciznę. Subtelniejszą formą, o rosnącej liczbie zwolenników, jest samobójstwo z pomocą lekarza, gdy zapewnia się pomoc choremu w odebraniu sobie życia., na przykład przez przedawkowanie narkotyku, który miał tylko uśmierzyć ból. Mowa zatem o wspomaganym samobójstwie, będącym tylko jedną ze współczesnych odmian samobójstwa. Samobójstwo wstrząsa. Porusza najgłębsze pokłady naszej duszy o wiele silniej niż śmierć naturalna. I budzi głuche, przemożne pytania: Czy nie było sposobu, by mu zapobiec? Czy ja nie mogłem coś zrobić, by zachować to życie? Jest w tej reakcji i współczucie, i solidarność wobec człowieczego losu, i przerażenie na widok zniweczenia instynktu samozachowawczego. Wyraża ona też naszą niemożność zrozumienia i akceptacji cierpienia. Bo samobójstwo rodzi się z cierpienia - duchowego i fizycznego. Werter nie mógł już dalej żyć, doprowadzony do ostateczności przez klęskę miłości. Z chwilą gdy nieszczęście wyczerpie dany nam zasób sił żywotnych, gdy przekroczona zostanie właściwa danej jednostce miara cierpienia - mówi Goethe ustami Wertera - samobójstwo staje się aktem naturalnym. I nie znajduje ratunku u lekarza Makbet, wołając rozpaczliwie o pomoc dla swojej żony - morderczyni: Zatem Wylecz ją z tego! Umiesz chyba przecież Pomóc choremu umysłowi, z gleby Pamięci wyrwać z korzeniami boleść, z mózgu wymazać zapis trwóg i udręk, Niosącym słodkie zapomnienie lekiem Oczyścić serce z tego, co mu ciąży? Niełatwo sprostać temu zadaniu. Lekarz jest na co dzień świadkiem bólu i cierpienia, które - w oczach świata - są czymś strasznym, bezowocnym i destruktywnym. Staje przed "rzeczywistością o tysiącu 99 twarzach", przed "zagadką, której w sposób zadowalający, czysto po ludzku, rozwiązać nie potrafimy". Widzi, jak w cierpieniach fizycznych odradza się idea samobójstwa, towarzysząca nam od zarania historii, dyskutowana przez Greków, aprobowana w sytuacjach skrajnych przez Marka Aureliusza i Senekę, płomiennie potępiana i równocześnie broniona w Nowej Heloizie przez Jana Jakuba Rousseau -aż po współczesnych myślicieli, spośród których Emil Cioran uznaje, iż "tym, co czyni życie znośnym, jest myśl, że można z niego wyjść". Ale czy lekarz ma przykładać do samobójstwa rękę? Czy jest to kwestia etyki, moralności czy prawa? Poglądy ścierają się od skrajnych, w których lekarz jest "opłaconym wspólnikiem w zadawaniu śmierci", aż po przeciwstawne, które widzą go "ostatnim depozytariuszem godności człowieczeństwa". Zapatrywania te nabierają szczególnej aktualności, gdy w delikatną materię etyki wkracza prawo i - jak to miało miejsce niedawno w Holandii - sankcjonuje eutanazję i samobójstwo z pomocą lekarza. Holandia pozostaje przykładem odosobnionym. Towarzystwa lekarskie, podobnie jak regulacje prawne w innych krajach, odrzuciły to stanowisko. Wątpiącym u nas, zagubionym, poddanym szerzącej się fali relatywizmu powiedzmy jasno: nie wolno - prawo polskie zabrania, a kodeks karny karze lekarza pomagającego w samobójstwie. Na koniec jedna uwaga osobista. Zwolennik eutanazji i wspieranego samobójstwa opiera swój pogląd na przekonaniu o niepodważalności rozpoznania postawionego przez lekarza. Gdybyś ty wiedział, miły Czytelniku, ile razy ja się w swoim wyrokowaniu lekarskim myliłem! Ile razy - bywało - w ciągu roku! Gdyby śmierć miała zależeć od mojego osądu lekarskiego (wspartego - zapewne zgodnie - przez grupę pokrewnych specjalistów), ileż mniej ludzi chodziłoby dziś po ziemi! EXITUS Skaczący wykres gorączki urywa się. Zamiera zapis tętna i ciśnienia. Płaska horyzontalna linia w EKG. "Jak struna po koncercie". W poprzek karty gorączkowej, jednym ruchem pióra, skreślone słowo: exitus. Godzina. Podpis. Pieczątka lekarza. A wcześniej? Widziałam -jak Oko w Agonii Omiata spojrzeniem Pokój - Jakby szukając Czegoś'- Potem zabrakło w nim Wzroku - Potem - zaćmiła je Mgła - Potem - Powieki się zwarły - Nie ujawniając - czym było - To w czym szukał zbawienia Zmarły. Czy to wtedy, w tej ostatniej chwili, nawiedza nas osobliwa jasność widzenia? Jakieś dopowiedzenie tajemnicy w momencie olśnienia? Czy odsłania się - zakryte dotąd - oblicze świata? I można go wchłonąć, pojąć i wreszcie nazwać? 103 Czy to dopiero wtedy, gdy na oczy rozwarte ostatnim zdziwieniem noc opadać pocznie skrzydłem olbrzymim, czy to wtedy pozwolisz rękom stygnącym, na kołdrze drgającym jak cienie, skreślić prawdziwe twe imię? Lekarz w sercu słucha kroków nadchodzącej śmierci, dostrzega jej cień na twarzy chorego. Rozpoznaje chwilę, gdy to ona bierze chorego w swoje władanie. Zwiastunów nieodwracalnego końca szukał Hipokrates i taki zostawił ich opis uczniom swoim: "W gorączce ostrej albo cierpieniu mózgu miej to na uwadze (...): Gdy chory rękoma przed twarzą powłóczy albo coś w próżni pochwytuje, albo kruszynki zbiera, albo kosmki z odzieży lub drobiażdżki ze ściany zdejmuje, wszystko to niepomyślną wróżbą jest". Wiele lat później ten sam szybki, drobny, zgarniający ruch palców musieli widzieć u chorych wybitni lekarze francuscy i mówili: Ilsfonts sespetitspaquets - "Pakują się do drogi". Ten zaś, kto zapada w śpiączkę wątrobową, daje nam znać, gdy przekracza punkt, z którego nie ma już powrotu. Wyciąga przed siebie ręce i macha dłońmi w naszą stronę. He is waving good-bye - mówią Anglicy. Jak gdyby zabierał go pociąg, z którego okien macha jeszcze do nas, żegnających go na peronie. Dla Talleyranda wcześniejsze poznanie daty swojej śmierci miało rozstrzygnąć o wyniku ostatniej wielkiej gry, którą rozpoczął. W tej sprawie radził się pięciu co najmniej lekarzy. Bardziej jednak polegał chyba na swojej znajomości z Czasem. Wszak przeżył ancien regime, Wielką Rewolucję, Napoleona, traktat wiedeński i Restaurację - i w każdym z tych rozdziałów ciągnął za sznurki historii, kierując polityką Francji i Europy. "Najdoskonalszy dyplomata naszego stulecia" - powiedział o nim Goethe. Służył swą przenikliwą inteligencją wciąż zmieniającym się rządom i systemom. Stał się za to przedmiotem powszechnej pogardy, która "byłaby go impregnowała, gdyby nie zatrzymał jej na zewnątrz, w lekko skrzy- 104 wionych kącikach warg". Napoleon, którego był ministrem, rzucił się na niego z pięściami, wołając: "Pan jesteś gównem w jedwabnej pończosze!". Księżna d'Abrantes wyraziła to delikatniej: "Nasz drogi przyjaciel, wieczny zdrajca, Talleyrand - jedyny, któremu udało się zdradzić wszystkich i wszystko, z wyjątkiem stylu". Talleyrand - człowiek o nieprzeniknionej twarzy, nienagannych manierach, mistrz ceremonii - powiedział do lekarza, od którego chciał wydobyć datę swojej śmierci: "Niczego tak nie obawiam się jak niewłaściwości protokołu". Czytał wtedy Fenelona o marności i przemijaniu wszystkich królestw tego świata, z wyjątkiem wiecznego królestwa dzieci Bożych. Na marginesie strony napisał: "Piękne". I zdecydował, że jego miejsce jest w tym właśnie królestwie. Wydawało się to jednak absolutnie nieosiągalne. Nie mógł liczyć nawet na pogrzeb kościelny. Z co najmniej dwu powodów. W czasie rewolucji wyświęcał świeckich biskupów, a ponadto on sam, biskup Kościoła katolickiego, złamał śluby i ożenił się. Wtedy przygotował, jak zawsze w najdrobniejszych szczegółach i w pełnym sekrecie - swą ostatnią grę. Na cztery miesiące przed śmiercią zaprosił spowiednika, spotkał się z kardynałem Paryża. Kościół oczekiwał od niego publicznego wyznania pełnej listy grzechów. Czyniąc to, przekreśliłby swoje życie. Wówczas jego geniusz polityczny raz jeszcze odsłonił się w pełni. Talleyrand wiedział, że w polityce ważniejszy niż tekst dokumentu jest czas, kiedy się go podpisuje. Przez całe życie był mistrzem w przeciąganiu decyzji. Zapadając coraz bardziej na zdrowiu, nie opuszczając już łóżka, odmówił złożenia podpisu pod czterema kolejnymi wersjami wyznania skruchy, przedstawionymi mu przez Kościół. Wreszcie oświadczył, iż podpisze oświadczenie następnego dnia, o szóstej rano. I rzeczywiście, w obecności wielu znakomitych gości, w tym duchownych, podpisał dwustronicowy dokument, który wcześniej przeczytała na głos jego bratanica. Pismo przesłano natychmiast do Rzymu, Talleyrand zaś przyjął jeszcze w godzinę później króla Francji z małżonką, przedstawił mu, zgodnie z protoko- 105 łem, wszystkich obecnych, i zmarł tego samego dnia po południu. Ale gdy dokument dotarł do Rzymu, zrozumiano, że jest on daleki od oczekiwanego, niewystarczający w wyznaniu win. Gdyby Talleyrand żył jeszcze dwa lub trzy dni dłużej, musiałby podpisać nieporównanie bardziej surowy akt skruchy. Ale było już za późno. Zmarł po otrzymaniu ostatnich sakramentów, "na łonie Świętego Kościoła Katolickiego" - jak napisał w pierwszym zdaniu testamentu. Jego wyznanie, mistrzowsko zsynchronizowane z czasem śmierci, leżało długo na biurku Grzegorza XVI, który nie zdecydował się zakwestionować go publicznie. Potem nagle zniknęło. I nigdy już nie odnaleziono go w archiwach Watykanu. Czy my też, jak Talleyrand, chcielibyśmy znać datę naszej ostatniej godziny? Czy życzylibyśmy sobie mieć przed oczami klepsydrę wskazującą, ile piasku przeciekło już z naszego życia i kiedy ostatnie ziarenko upadnie? Wiedział to Rafael, bohater powieści Balzaka Jaszczur, który wchodził w życie, gdy Talleyrand przygotowywał się do odejścia. Od wiekowego antykwariusza-czarnoksiężnika dostał nocą, nad Sekwaną, kawał wyprawionej skóry jaszczura, która spełniała wszystkie jego pragnienia. Widniał na niej wytłoczony tajemniczy napis: "Za każdym pragnieniem skurczę się, jak twoje dni". Pod koniec powieści skóra-talizman jest już cieniutka jak bibułka, a Rafaela ogarnia bezgraniczne przerażenie. Zastyga w bezruchu, tłumi w sobie wszelkie pragnienia i żądze, "wyrzeka się życia, aby żyć". Ten lęk jest nam zwykle oszczędzony. Jeśli śmierć nie spada nagle, to jej zapowiedź dociera do nas zwykle późno. Inaczej moglibyśmy nie wytrzymać rzednącego powietrza, narastającej próżni, z której życie ucieka, i gotowi bylibyśmy, być może, "wyprzedzić ostateczne uderzenie". Dla śmierci nie ma dziś miejsca w świecie, który zachorował na wieczną młodość. Choć do znalezienia eliksiru młodości jeszcze nam daleko, to śmierć już wyparliśmy z naszych myśli, poza świadomość. Odmawiamy jej prawa bytu. O śmierci się nie mówi. 106 Nie wspominamy jej imienia, jak dzieci, które lękają się czasem wymówić słowo, podejrzewając, iż przywołają w ten sposób niechcianą rzecz do istnienia. Puste jeszcze, niewypełnione świadectwa zgonu stemplujemy pieczęcią: "Unieważnione". I nawet cmentarze nasze pozbawiamy tożsamości; przypominają zwykłe pola, na których w rzędach umieszczamy groby. Nie zawsze tak było. W średniowieczu i w wiekach późniejszych śmierć była obok człowieka, szła z nim przez życie. Wszystko ją przypominało: epidemie, publiczne egzekucje, kondukty pogrzebowe kroczące przez miasta i wsie kilka razy dziennie. Śmierć była stałym gościem sowizdrzalskich opowieści, jarmarcznych teatrzyków, klasztornych nauk o "dobrym umieraniu", uczonych dysput i rozpraw. Pamięć o tym, że wszyscy umrzemy, nie podlegała erozji. Człowiek, będąc "podwójnie zadomowionym" - w ziemi i w niebie - wiedział, że do wyższego domostwa, gdzie Ktoś na nas czeka, droga wiedzie przez śmierć, "ostatnią wspinaczkę kominem skalnym". I nie ukrywano przed umierającym, że zbliża się zgon, on sam dobrze o tym wiedział, ogarniał nadchodzącą śmierć, tak jakby przez to doświadczenie już kiedyś przeszedł. Akt śmierci był samorealizacją człowieka. Istnieje wiele relacji o śmierci Chopina, sprzecznych w opisie szczegółów. Przez ostatnie miesiące nasilała się duszność, cierpiał bardzo. Choć nie opuszczał już łóżka w swoim mieszkaniu, otaczał go rój ludzi. "Wszystkie wielkie damy paryskie uważały za swój obowiązek zemdleć w jego pokoju, gdzie również tłoczyli się rysownicy, szkicując w pośpiechu". Norwid widział go wówczas w glorii antycznej piękności: "Siostra artysty siedziała przy nim, dziwnie z profilu doń podobna (...), On, w cieniu głębokiego łóżka z firankami, na poduszkach oparty i okręcony szalem, piękny był bardzo, tak jak zawsze, w najpowszedniejszych życia poruszeniach mając coś skończonego, coś monumentalnie zarysowanego". W połowie października 1849 roku odwiedził go dawny znajomy, niegdyś powstaniec, teraz ksiądz, Aleksander Jelowicki, wy- 107 spowiadał i udzielił ostatnich sakramentów. Agonia trwała jeszcze trzy dni i trzy noce. Na kilka godzin przed śmiercią poprosił Delfinę Potocką, by zaśpiewała dla niego. Piękna kobieta, wybitna artystka, miała śpiewać między innymi hymn do Matki Boskiej Alessandro Stradellego, któremu przypisywano siłę uzdrawiającą. Delacroix powiedział, że czegoś równie doskonałego jak ten śpiew nie słyszał w życiu. W ostatnich godzinach Chopin "znajdował jeszcze siły, by każdemu powiedzieć serdeczne słowo, by pocieszyć przyjaciół". Prosił kolegów-muzyków, by uprawiali tylko dobrą muzykę: "zróbcie to dla mnie - jestem pewien, że was usłyszę - to mi zrobi przyjemność". Zmarł 17 października, o drugiej po północy, i według tradycji ostatnie jego słowa zwrócone były do matki. Tak odszedł ten, który do nas przyszedł "z kraju Mozarta, Rafaela, Goethego, jego prawdziwą ojczyznę stanowiło wyśnione królestwo poezji". Ale nie zawsze zdawać się mogło, iż aniołowie zeszli z nieba, by towarzyszyć w ostatniej drodze. Ból, męka, cierpienie musiały być wówczas niepomiernie straszniejsze. Toczyły się przy otwartej kurtynie, przed przytomnym widzem - świadomością. Tak było aż do kilkunastu lat wstecz. Dziś albo umieramy nagle, albo oszołomieni lekami, albo bezprzytomni po wielu tygodniach zmagań okołoreanimacyjnych, albo wreszcie po miesiącach vita vegetativa, życia roślinnego. Ma trzydzieści osiem lat. Jej oddech i serce stanęły nad ranem, w czasie krótkiego, gwałtownego napadu astmy. Reanimowana w domu, przez pogotowie ratunkowe, nie odzyskała już więcej przytomności, choć płuca i serce podjęły akcję w pół godziny po przywiezieniu do kliniki. Mijają dwa miesiące leczenia na intensywnej terapii. Choć oddycha sama i serce jej bije równo, nie reaguje na nic, na żadne bodźce, zniesione ma wszystkie odruchy. Jej kora mózgowa - widziana w rezonansie magnetycznym - zanika, stopniała o połowę. Mąż i dwie córki są przy niej codziennie. Mówią, iż ona ich czuje, odpowiada drgnieniem powieki. Pielęgniarka milczy. 108 Karnację ma mleczną, urodziwą twarz, okoloną puklami złotorudych włosów. Ta twarz przybiera różne wyrazy, o przemożnym zabarwieniu emocjonalnym. Uczucia przepływają przez nią i nieruchomieją nagle. Zastygają w maski na długie minuty, kwadranse. Nadzwyczaj wyraziste, o potężnej sile ekspresji, dla aktorów mogłyby stanowić szkołę uczuć. Rano: maska skrajnej rozpaczy - bez łez, bez krzyku - porażająca w swej zamarłej ciszy. W południe: maska śmiechu. Na twarzy rozlała się błogość, uwielbienie. Ta twarz śmieje się, znów bezgłośnie. Jak kot z Cheshire - myślę: jej już nie ma, pozostał tylko uśmiech. Wieczorem idę ją pożegnać. Nazajutrz, wcześnie rano, przewiozą ją do hospicjum. U jej wezgłowia - mąż i młodsza, dziesięcioletnia córka. A starsza? Zdaje w tym roku maturę. Kim będzie? "Aktorką - odpowiada mała - i tylko aktorką, choćby dziesięć razy miała zdawać na studia!" Jeśli reanimację podjęto w porę, a przyczyna zatrzymania serca nie była nieodwracalna, to można przywrócić życie. Gdzie przez ten czas byli reanimowani? Co widzieli? Te pytania rozpalają wyobraźnię tak dalece, iż niektórzy w odpowiedzi na nie widzą szansę rozwikłania dualizmu ciała i duszy. To oni właśnie pytają: jak to możliwe, aby w czasie śmierci klinicznej doświadczać jasnej świadomości, poza ciałem, gdy mózg nie funkcjonuje i elektroencefalogram kreśli płaską linię, bez najdrobniejszych wychyleń? Sęk w tym, iż nikt nie wie, czy wrażenia podawane przez chorych zachodziły rzeczywiście w czasie ustania pracy mózgu, czy też wtedy, gdy stopniowo wracała świadomość. Trzeba powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, wrażenia takie należą do rzadkości. Nie podał mi ich ani jeden z blisko stu chorych uratowanych od śmierci klinicznej, z którymi rozmawiałem wkrótce po reanimacji. W dużym zestawieniu z dziesięciu szpitali holenderskich, obejmującym trzystu pięćdziesięciu chorych, tylko 15% raportowało jakieś odczucia. Zamykały się one w stwierdzeniach: "zda- 109 wałem sobie sprawę ze śmierci", "poruszałem się w tunelu", "komunikowałem się ze światłem", "obserwowałem krajobraz niebieski", "spotkałem znajomych zmarłych", "życie moje przesunęło mi się przed oczami". Po drugie, odsetek mających coś do przekazania w pierwszych tygodniach po reanimacji jest bliski zeru, lecz rośnie z upływem czasu. Niektórzy tłumaczą, iż chorzy wstydzą się mówić o tych paranormalnych odczuciach. Nie można jednak wykluczyć, iż zaczynają mówić i wierzyć w swoje opowiadanie dopiero po usłyszeniu podobnych opowieści od wcześniej reanimowanych. Dziwne stany istnienia, zawieszenie między życiem a śmiercią, nurtowały romantyków, którzy próbowali dotrzeć do świata zmarłych lub na pół umarłych. Wraca do nich wielokrotnie w swoich opowiadaniach Edgar Allan Poe, a wcześniej czyni to Chateaubnand. W Pamiętnikach zza grobu opisuje przedśmiertne zanikanie, "przekształcanie się żywych w zjawy, którymi może zresztą byli od dawna", a także ich "zacieranie się i rozpływanie w powietrzu". Widzi, "jak na naszych oczach ulatują w nieistnienie". Chateaubriand czuł fantomiczność naszego bytu i miał o niej więcej do powiedzenia niż chorzy po reanimacji. Bywają też wyjątkowe powroty, po latach życia bez świadomości. Oliver Sachs opisał przebudzenie się istot pogrążonych od dziesięcioleci w śpiączce i śniących upiorny sen o tym, że zmienili się w żywy kamień, że są uwięzieni w zamku własnego ciała, "w więzieniu z oknami, lecz bez drzwi". Nikt jednak nie prześcignął Platońskiego Era, syna Armeniosa, który u Słowackiego otwiera Króla-Ducha wersem: "Ja, Her Armeńczyk, leżałem na stosie...". Zginął on na wojnie, a gdy "po dziesięciu dniach zbierano trupy, zabrano go w stanie świeżym, zaniesiono do domu i miano dwunastego dnia pogrzebać. Ale wrócił do życia, leżąc już na stosie. Wróciwszy, opowiedział, co widział po tamtej stronie". Zdania Era nabierają harmonii od śpiewu Syren, wiruje Wrzeciono Konieczności, krzątają się Mojry i słyszymy Ananke, lecz twarzy jej nikt z nas zobaczyć nie potrafi. 110 Letargu, śmierci pozornej, której nie umiano odróżnić od prawdziwej, obawiano się w dobie romantyzmu. Ciało zmarłego, złożone w domu przedpogrzebowym, połączone było przemyślnym systemem dzwonków z mieszkaniem grabarza na wypadek, gdyby śmierć okazała się pozorna, gdyby zmarły poruszył się, wstał. Mikołaj Chopin bał się pogrzebania żywcem; do tematu tego wracał przez całe życie w listach do syna Fryderyka - zaklinając go, by dopilnował pokrajania jego ciała przed pochówkiem. Niekiedy pozorowano śmierć, by poznać prawdziwe uczucia bliskich lub zagrać na uczuciach. W Chorym z urojenia, ostatniej sztuce Moliera, bohater, aby wypróbować uczucia rodziny, udaje zmarłego i ujawnia przez to chciwość żony i miłość córek. We Wrocławiu zaś - w ciężkich czasach powojennych - w jednym z domów zdecydowano się odegrać zgon babci, by od rodziny w Ameryce wyłudzić pieniądze na koszta pogrzebu. Zaproszono fotografa, rodzina pogrążona w smutku otoczyła kołem katafalk z zapalonymi świecami i w ciszy zaczęto wyliczać krewnych, dla których trzeba będzie zrobić zdjęcia zmarłej. Wyliczanie przerwała babcia, z trumny wołając: "I dla mnie jedno!" Fotograf - podobno - wyskoczył przez okno. Śmierć jest dziś precyzyjnie zdefiniowana. Nad jej określeniem pracowały gremia lekarzy, prawników, neurobiologów i filozofów. W dążeniu do ścisłości próbowali dorównać matematykom. A przedmiot definicji, choć daleki od abstrakcji matematycznej, wymagał jednoznaczności wobec gwałtownego rozwoju transplantologii. Potrzebę tę obrazują ujawnione niedawno okoliczności pierwszych transplantacji serca. Cały świat czekał na wiadomości z Kapsztadu, gdy Christian Barnard 3 grudnia 1967 roku wyjął z piersi chorego mężczyzny serce zniszczone przez miażdżycę i wszył w to miejsce serce kobiety, która zginęła w wypadku. O operacji zadecydował "zuchwały krok": u umierającej po wypadku kobiety, której nie dawano już żadnych szans, Barnard zakręcił respirator. A gdy serce stanęło, otworzył klatkę piersiową i wydobył je. W sąsiedniej sali z głośników zaczęła płynąć muzyka. Tęskny motyw, przeniknięty powtórzeniami, powracał w coraz to nowych instrumentach. Na tle pulsującego akompaniamentu wznosił się, z narastającą siłą, do potężnej kulminacji. Grano Bolero Ravela i drugi zespół chirurgów otwierał klatkę piersiową biorcy. Pierwszy pacjent z wszczepionym sercem żył niecałe trzy tygodnie. Lecz już na kilka dni przed jego śmiercią Christian Barnard dokonał drugiego przeszczepu, modyfikując technikę operacyjną. Dawcą był młody mężczyzna, przywieziony do szpitala Groote Schuur z powodu nagłego, masywnego krwotoku do mózgu. Rozpoznanie zgonu było warunkiem rozpoczęcia operacji. Ale pacjent dawał znaki życia; miał jeszcze szczątkowe odruchy neurologiczne. Ordynator oddziału interny, choć "czuł na swoich plecach oddech kardiochirurgów", odmówił podpisania karty zgonu. Usłyszał wówczas, choć nie z ust Barnarda: "Człowieku, jakie serca chce nam Pan, w takim razie, dawać?". Na drugi dzień rano stan nieprzytomności pogłębił się, odruchy zanikły, przystąpiono do przeszczepu. Biorca, lekarz Bleiberg, żył osiemnaście miesięcy. Ten sukces utorował drogę przeszczepom serca. Christian Barnard nie był jedynym wirtuozem przygotowanym do transplantacji. Ale innych, w tym amerykańskich chirurgów, u których uczył się Barnard, powstrzymywał lęk przed pobraniem serca od kogoś, kto nie wiadomo, czy jeszcze był żywy, czy już martwy. Jak to rozstrzygnąć? Granice śmierci nie były wówczas jasno wytyczone. O "śmierci mózgu", która jest dziś składową rozpoznania zgonu, nikt jeszcze nie mówił. Barnard był najbardziej zdecydowany, najodważniejszy i gotów ponieść konsekwencje swojego działania. Jego "zuchwały krok" otworzył nową epokę. Tysiące ludzi chodzi dziś z przeszczepionym sercem. U 75% z nich średni czas życia po przeszczepie przekracza pięć lat. Zapowiedź śmierci, wiedza o jej nadejściu potrafią wyzwolić moc twórczą. Tak pisali - złożeni śmiertelną chorobą - swoje najlepsze książki Antoni Kępiński i Józef Tischner. Obaj wiedzieli dosko- 112 nale, że zegar zaczął bić, że ich czas jest już odliczany. Zdaje się wówczas rodzić w wielu z nas potrzeba ostatecznego zrozumienia siebie, dotarcia do prawdy o sobie, odszukania przesłania. "Bóg do każdego mówi raz - napisał Rilke - nim go stworzy". Te słowa brzmią w nas, choć ich nie słyszymy, gdyż pokryła je nasza niepamięć. Zatarła się ich muzyka, a z nią ich sens. Tego przesłania na życie zaczynamy szukać, gdy ono dobiega kresu. Łapiemy pojedyncze nuty, by usłyszeć dany nam, każdemu z osobna, nasz własny leitmotiv. W 1750 roku Jan Sebastian Bach kończył sześćdziesiąt pięć lat i był poważnie chory. Czuł, że siły opuszczają go. W dodatku operacja oczu nie powiodła się. Ostatnie miesiące spędzał w łóżku, pisząc, a właściwie dyktując, nieprześcignioną Sztukę fugi - Kunst der Fugę. Nigdy już później ta forma muzyczna nie sięgnęła takich szczytów. W trzecim głosie ostatniej fugi wprowadził nowy temat. Stanowiły go cztery nuty, odpowiadające czterem literom jego nazwiska: b-a-c-h. Było rzeczą niecodzienną mieć nazwisko tak "nutowe" (dla przykładu, Czytelniku, gdyby chcieć przelać na papier nutowy nazwisko piszącego te słowa, okazałoby się to absolutnie niewykonalne, gdyż tylko dwie spośród dziewięciu liter odpowiadają nutom!). Miał się zachować rękopis, na którym Karl Filip Emmanuel Bach napisał: "W tej fudze, gdy wprowadzony został w środkowym głosie temat: b-a-c-h, kompozytor zmarł". Według innej wersji, stan zdrowia nie pozwolił mu rozwinąć tego tematu. Zdążył jeszcze podyktować końcowe preludium i chorał, odzyskał na krótko wzrok i padł rażony apopleksją w dziesięć dni później. Bach musiał znać rzymską sentencję: Nomina sunt omina -"Nazwiska są wróżbami". Czy w jego "muzycznym" nazwisku kryło się przesłanie? Jego przeznaczenie? Czy nazwisko B-a-c-h mogło być partyturą jego życia? Jeśli tak, to nie było nigdy nikogo - przed nim ani po nim - kto potrafiłby lepiej z tak prostego tematu muzycznego wydobyć wszystkie treści w nim ukryte. Czy zdążył je zobaczyć? Usłyszeć? Czy, jak Asklepios, zginął wówczas, gdy próbował przekroczyć ludzki krąg istnienia? CHIMERA Współczesna immunologia narodziła się, gdy Ludwik Pasteur dokonał przypadkowego odkrycia, z którego wysnuł ogólne prawo biologii: drobnoustrój można tak osłabić, iż straci on właściwości chorobotwórcze, a zachowa zdolność wzbudzania odporności. Zjawisko to nazwał Pasteur szczepieniem (vaccinatio), na cześć Edwarda Jennera i jego vaccinii. Wkrótce potem nastąpił wielki show. Do małego miasteczka Pouilly le Fort zjechały setki lekarzy, weterynarzy, farmerów i dziennikarzy, by obserwować, jak Pasteur wstrzykuje - wcześniej szczepionym przez siebie - owcom, kozom i krowom śmiertelne dawki wąglika. Wszystkie zwierzęta przeżyły. "Odtąd - jak napisał współpracownik Pasteura, Emil Roux - nie było już sceptyków, lecz tylko admiratorzy". Zoonoza wywołana wąglikiem zniknęła praktycznie z powierzchni ziemi. Przez cały XX wiek odnotowano w Stanach Zjednoczonych tylko osiemnaście zachorowań, przeniesionych drogą wziewną, wśród garbarzy skór. Dla celów muzealnych zachowano szczepy bakterii w Atlancie i Nowosybirsku. Nikt nie 115 myślał więcej o wygasłej chorobie bydła, aż do tych pamiętnych jesiennych dni 2001 roku, kiedy drogą pocztową zaczęły rozchodzić się koperty z lotnym jak puder, białym proszkiem. W dwu gramach proszku, przesłanego listem do senatora Daschle'a, było kilka miliardów zarodników wąglika, wielkości 1-5 mikronów. Ktoś nadał im właściwości aerozolu, sklejając je z łatwo unoszącymi się w powietrzu kryształkami krzemu. Czy można się dziwić panice, która ogarnęła Stany Zjednoczone? Kraj nie był przygotowany na to, by szczepić przeciw wąglikowi wszystkich obywateli. Nie było mowy o takiej ilości szczepionek, których jakość budziła zresztą wątpliwości, gdyż i szczepień tego typu nie było potrzeby dotąd prowadzić. Na pierwszych stronach gazet, na ekranach telewizorów pojawiło się nowe słowo: bioterroryzm. Lękano się trucizny o wiele straszniejszej, wytwarzanej przez pałeczkę jadu kiełbasianego. Te lęki miały swoje pełne uzasadnienie. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Amerykanie przeprowadzili inspekcję w Iraku, znaleźli dziewiętnaście tysięcy litrów jadu kiełbasianego, zgromadzonego przez Saddama Husajna; część z tego zdążył on już załadować do pocisków i bomb... Bardziej jeszcze niż wąglika i jadu kiełbasianego zaczęto obawiać się powrotu ospy. Poczynając od lat pięćdziesiątych minionego stulecia, ścigano ją w najdalszych zakątkach ziemi, wszędzie tam, gdzie dawała o sobie znać. I wypleniono ją bez reszty, co było niezwykłym wyczynem. W jaki sposób? Szczepieniem, które wymyślił Edward Jenner, szczepieniem, które przecinało ciąg transmisji. Na długo jednak przed Jennerem, w Chinach i Abisynii praktykowano inny typ szczepienia, tak zwaną wariolizację. Do Europy sprowadzić je miała żona ambasadora brytyjskiego w Konstantynopolu, lady Mary Montagu. W 1717 roku w liście do swej przyjaciółki pisała: "Opowiem Ci dziś o rzeczy tak niezwykłej, jaką tu 116 widziałam, iż ogarnie cię zazdrość i żal niepomierny, że Cię tu nie ma". I opisawszy wariolizację, kończy list: "Zrobię wszystko, by znaleźć w Anglii choćby jednego doktora, który zainicjuje to leczenie, tracąc tym samym lukratywną praktykę, dla powszechnego dobra ludzkości". W wariolizacji, która tak zachwyciła lady Montagu, wprowadza się pod skórę człowiekowi zdrowemu zawartość krost lub startych na proszek strupów ospowych chorego. Rozwija się choroba, o przebiegu na ogół lżejszym niż ospa powstała drogą naturalną, pozostawiając odporność na ciężką ospę. Nie było to jednak regułą, przypadki śmiertelne nie należały do wyjątków i szczytnych marzeń pani Montagu nie udało się zaszczepić w Anglii. Dopiero Edward Jenner, wiejski chłopiec, który w wieku pięciu lat stracił oboje rodziców i uczył się u miejscowego cyrulika, nim ruszył do Londynu, dokonał odkrycia, które w dwieście lat później doprowadziło pierwszy raz do zniknięcia z powierzchni ziemi jednej z najstraszniejszych chorób towarzyszących człowiekowi. Jenner zauważył, że mleczarki na wsi mają blizny po ospie na rękach, lecz nigdy na twarzy. Jedna z nich zapytana, odpowiedziała mu: "Ja nie mogę zarazić się ospą ludzką, ponieważ przechodziłam ospę krowią". Jenner zrozumiał, iż aby uodpornić człowieka przeciwko ospie, nie trzeba wszczepiać mu ospy prawdziwej, lecz wystarczy ospę krowią (variola vaccina) - pospolitą chorobę bydła, która przebiega łagodnie i nigdy nie kończy się śmiercią. W słynnym doświadczeniu wprowadził pod skórę małemu chłopcu wyciąg z krosty krowy chorującej na ospę (krowiankę), a wkrótce potem - wyciąg z krosty ludzkiej ospy. I ta już się nie przyjęła. Szczepienie, powtórzone setkom osób, dawało zawsze taki sam, jednoznacznie korzystny rezultat. W dwieście lat później nikt już na ospę nie zachorował na ziemi. Po triumfalnym ogłoszeniu przez Światową Organizację Zdrowia komunikatu o całkowitej eradykacji ospy zaprzestano szczepień w latach osiemdziesiątych minionego stulecia. Bo i po co uodparniać się na nieistniejącą chorobę? Dopiero ostatni rozdział 117 historii wąglika, zapisany jesienią 2001 roku, kazał myśleć, że z ospą może być tak samo, tylko groźniej, straszniej... Gdzieś głęboko, uśpiona, drzemie w nas pamięć pandemii. Czarna śmierć, trąd, ospa, gruźlica, hiszpanka znaczyły historię człowieka. Dżuma, zwana też czarną śmiercią, a po staropolsku morem lub powietrzem morowym, wybuchła w 1347 roku w Mandżurii i pochłonęła z miejsca kilkanaście milionów Chińczyków. Następnie pokazała się we Włoszech i objęła - jak płomień - miasto za miastem w Europie. Według ostrożnych szacunków, w ciągu dwu lat zginęła trzecia część mieszkańców Europy, to jest około trzydziestu milionów ludzi. Przyczyn choroby nikt nie rozumiał. Wiedziano, że przenosi się przez kontakt z chorymi. Barykadowano się więc przed zarazą w górskich klasztorach, szukano schronienia głęboko w lasach. Pustoszały miasta i wsie. Na drogach tysiące ludzi parły przed siebie - w ucieczce. Po morzach jak widma krążyły opustoszałe okręty z wymarłą załogą. Nie znano ratunku. Śmierć przychodziła w trzy dni, nieraz nawet już w kilka godzin od wystąpienia objawów: bólów głowy aż po zamroczenie, pęcherzowatych guzów na ciele, które pokrywało się szybko ciemnymi, w czerń przechodzącymi plamami, będącymi odbiciem krwotoków wewnętrznych. Wszędzie budziła się żarliwa pobożność; miano przekonanie o konieczności uśmierzenia gniewu Bożego. Nastroje pokutnicze ogarnęły wszystkich: "od dołu do góry - od ciemnego ludu aż do uczonych i książąt". Tych, co uniknęli śmierci, nie opuszczało głębokie przygnębienie. Aż nagle zaraza, dokonawszy spustoszeń, zaczęła cichnąć i jak tyle razy w przeszłości - zniknęła, pozostając tylko w pamięci tych, co przeżyli. Gruźlica zawładnęła Europą na blisko dwieście lat. Chopin, który według Hektora Berlioza "umierał przez całe życie", co było oczywistą przesadą, doświadczył ponownego wybuchu choroby w Palmie, na Majorce, "mimo 18 stopni ciepła, róż, pomarańczy, 118 palm i fig". Z końcem listopada 1835 roku pisał do Juliana Fontany: "Trzech doktorów z całej wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, a trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi, że zdycham, trzeci, że zdechnę...". W dwa tygodnie później jest już w Valldemozie, w klasztorze kartuzów, w dolinie dzikiej i bezludnej, po przymusowym opuszczeniu Palmy ze względu na strach jej mieszkańców przed jego chorobą. Cóż mogli zdziałać lekarze, którzy nie mieli pojęcia o przyczynie choroby? W pięćdziesiąt lat później Robert Koch wykrył prątka gruźlicy, a niedługo potem dzięki odkryciu Konrada Róntgena można było zobaczyć naocznie etapy inwazji prątka w płucach: ich wapnienie, włóknienie, aż po jamisty rozpad, który kończył śmiertelny krwotok. Lekarstwa wciąż nie było. Uciekano przed suchotami coraz wyżej w góry -w Polsce do Zakopanego, w Szwajcarii - do Davos. Europę pokryła sieć sanatoriów. Podstawą leczenia było codzienne, wielogodzinne leżakowanie na otwartych tarasach. "My musimy leżeć, wiecznie leżeć... żyjemy w pozycji poziomej" - mówi Joachim do Hansa Castorpa w Czarodziejskiej górze. Leżakowanie miało doprowadzić zbawienne, górskie powietrze do rozpadających się płuc. Jerzy Liebert szukał tego powietrza w sanatorium na Bukowinie i tak pisał w Kołysance jodłowej: Resztka życia kołata, Lecz już płuca wyplute... Jeszcze jeden dzień lata Gruźlikowi nad Prutem. A tu z każdym dniem jodły Stokroć w lipcu wonniejsze... Cóż, i jodły zawiodły, Nie pomogło powietrze. 119 Gorączka i flirt towarzyski nadawały ton życiu w sanatorium w Berghof w Davos, gdzie trafiła Katia Mann. Wysiłki lekarzy były daremne. Chorzy marli jak muchy. A jeśli działo się to pod wieczór lub nocą, to ciała ich zsyłano z sanatorium, położonego na wzgórzu Schatzalp nad Davos, w dół do miasteczka, rynną śnieżną na bobslejach, gdyż uruchomienie kolejki elektrycznej było bardziej kosztowne... Przyjmuje się powszechnie, iż epidemię gruźlicy opanowała streptomycyna, wprowadzona do terapii w niecałe pięćdziesiąt lat po śmierci Katii Mann w Davos. Był to rzeczywiście cios ostateczny. Ale epidemia cofać zaczęła się o wiele wcześniej, co najmniej jakieś trzydzieści lat przed odkryciem streptomycyny. Powodów doszukiwano się w lepszym odżywianiu, poprawie czystości miast, izolowaniu chorych w sanatoriach. Nie wszystkich te argumenty przekonują. Dokładne modelowania matematyczne przeczą tej argumentacji. Powód, do dziś ukryty, musiał być inny. Duch epidemii, którego imię wymawiano zawsze ściszonym głosem, widząc rzucany przez nadchodzące wydarzenia cień, zaczął wycofywać się sam. Dla pokolenia naszych dziadków pandemią była hiszpanka. Przeszła przez kulę ziemską w 1918 roku, ale jeszcze po pół wieku jej wspomnienie budziło trwogę. Gdy w 1976 roku w Fort Dix, New York, wybuchła wśród żołnierzy grypa spowodowana wirusem świńskim, prezydent Ford przeznaczył natychmiast czterysta pięćdziesiąt milionów dolarów, aby "zaszczepić każdego mężczyznę, każdą kobietę, każde dziecko w USA". Z szczepieniem wyniknęły najprzeróżniejsze problemy, a pandemia na szczęście nigdy się nie zmaterializowała. Hiszpanka pochłonęła ponad dwadzieścia milionów istnień ludzkich, więcej niż I wojna światowa. Zabierała młodych mężczyzn, żołnierzy, zmazywała z powierzchni wsie i miasteczka na przeciwległych krańcach globu. Zabijała po jednym dniu choroby. 120 W 2001 roku przeprowadzono szczegółową analizę wirusa hiszpanki. Uzyskano go ze zwłok trojga ludzi, których pochłonęła epidemia 1918 roku. Jedną z nich była Inuitka, przechowywana po śmierci w lodach Alaski. Wirus był chimerą. Krzyżówką wirusa grypy świńskiej z wirusem grypy ludzkiej. Jego identyfikator, znak rozpoznawczy, umiejscowiony na błonie komórkowej, jak na przedniej szybie samochodu, wywodził się w równej części z wirusa ludzkiego, jak i świńskiego. I przez to, po wjechaniu do wnętrza organizmu ludzkiego, był niewidoczny dla układu immunologicznego, który nigdy nie został przygotowany na takie spotkanie. Spotkanie z chimerą. Chimera - mutant, w czapce-niewidce, wnikająca w nas wedle swojej woli, blokująca obronę i niszcząca błyskawicznie gospodarza. Grypa azjatycka powróciła jeszcze kilkakrotnie, lecz nigdy już nie poczyniła tak strasznych spustoszeń jak w czas zakończenia I wojny światowej. Za każdym razem wywodziła się z okolic Hongkongu i za każdym razem wywoływały ją chimery: część genomu wirusów ludzkich pochodziła z wirusów ptasich. Chimera w mitach greckich była córką Tyfona i Echidny. Cóż to była za rodzinka! Gdy Zeus flirtował na ziemi, Tyfon - istota prymitywna i zła - podniósł się przeciw niemu. Jego ogromne cielsko rozciągnęło się między niebem a ziemią i sto zwierzęcych głów, otoczonych tysięcznymi splotami wijących się węży, sięgnęło Olimpu. Przerażeni bogowie zbiegli aż do Egiptu, gdzie zamienieni w ptaki i zwierzęta, ukryli się na pustyni. Tyfon był o krok od pokonania Zeusa, który w końcowej walce wyrwał z posad górę Etnę i przywalił nią kolosa. Matka Chimery, Echidna, była odpychającym potworem morskim. Zaś rodzeństwo Chimery stanowili: Cerber -piekielny trójgłowy pies ze stoma wężowymi ogonami, straszliwy lew nemejski - zabity przez Heraklesa, bagienna hydra lernejska i Sfinks - dręczyciel Teb. Samą Chimerę opisał Homer jako "lwa z przodu, węża z tyłu, a kozę pośrodku". Miała bowiem głowę lwa, 121 buchającą ogniem z pyska, tułów i kończyny ogromnej kozy i ogon węża. Potwór niszczył i wypalał kraj, aż został zabity przez Bellerofonta, który przyleciał na skrzydlatym koniu, Pegazie - wcieleniu wysokich lotów, wolności, przeciwieństwie Chimery. Chimera, hybryda międzygatunkowa, swoim istnieniem przeczyła porządkowi świata. Występowała przeciwko prawom natury. Była oczywistym tworem wyimaginowanym, "bastardem wyobraźni", czymś tak nieprawdopodobnie odrażającym, że musiała być nierzeczywista. Z upływem lat imię jej stało się synonimem urojenia, mrzonki, ułudy. Aż zmaterializowała się po tysiącach lat, tysiące kilometrów od Grecji... Trwają przygotowania na przyjęcie następnej pandemii grypy. Od ostatniej, która pochłonęła pół miliona istnień ludzkich, minęło z górą ćwierć wieku. Glob ziemski pokryła sieć krajowych laboratoriów. Zbierają one próbki od chorych, przeprowadzają ich wstępną analizę i ślą je do czterech ośrodków referencyjnych. W nich dokonuje się wysublimowanej oceny, poszukując szczepów szczególnie niebezpiecznych, mogących stać się zarzewiem pandemii. Niedługo powstanie jedno centralne laboratorium, które zwiększy liczbę badań co najmniej dziesięciokrotnie. Skupi się ono na zautomatyzowanej analizie genów wirusa, który łatwo odmienia się, podlega mutacjom. Główną trudność stwarza szybka, masowa produkcja szczepionek. Aktualnie od rozpoznania nowego, wirulentnego szczepu do wytworzenia szczepionki mija pół roku - czas bardzo długi, jeśli mierzyć go miarą pandemii. Czynione są ogromne wysiłki, by czas ten skrócić, by wytworzyć szybciej szczepionkę przeciw Chimerze, gdy nadciągnie. To zadanie na miarę Bellerofonta. Pesymiści twierdzą, że niewykonalne. Optymiści przypominają, iż już raz w historii zdławić Chimerę się udało. Fantaści wreszcie - a przecież nie można bez wyobraźni walczyć z tworem, który najpierw wyległ się w wyobraźni - rozważają już korzyści z posiadania niejadowitego wirusa. Przecież rodzą się dzisiaj, w wyniku 122 manipulacji genetycznych, hybrydy-owce i świnie, które produkują ludzkie białka dla leczenia chorób człowieka. Gdyby - mówią fantaści - odpowiednio zmutować wirusa - chimerę, to przy jego potencji, żywiołowości, można by go zaprzęgnąć do odpowiedzialnej pracy... Mimo wszystko będzie musiało upłynąć jeszcze nieco czasu, nim mówiąc "chimera", będziemy w domyśle dodawać: "zwierzę pociągowe". PO GENOMIE Bezsprzecznie największym dokonaniem biologii było wyjaśnienie mechanizmu dziedziczenia. Cóż to za zjawisko ta dziedziczność! Organizm zamyka w kapsułkach gamet instrukcję o tym, jak wytworzyć swego następcę. Ta instrukcja przechodzi do zapłodnionej komórki jajowej, a w niej stopniowo odsłania się, aż powstanie potomek. W ciągu stu pięćdziesięciu lat biolodzy odkryli, iż transmisją instrukcji rządzą ścisłe prawa, a ona sama - jak w skarbcu - ukryta jest głęboko w jądrze komórki. Ma postać nici - DNA - i napisana jest specjalnym kodem, jako przepis na kształt organizmu i wszystkie jego funkcje. Mechanizm dziedziczenia zachwyca. I zdumiewa powszechnością. Sekwencje DNA mówią, jak poskładać z najmniejszych cegiełek każdy żywy twór na naszej planecie - czy to ślimaka, czy sosnę, wieloryba czy robaka, muszkę czy człowieka. Instrukcje te można przełożyć na kod cyfrowy, schować w komputerze i zanalizować. Kilka lat temu znaliśmy tylko okruchy informacji zapisanej w DNA. Powodzenie w odczytaniu tych okruchów, tych pojedynczych genów, nasunęło pomysł zgoła szalony, choć porywający: a gdyby tak "pójść na całość"? Dosłownie: odczytać literka za literką cały zapis 125 DNA? W 1995 roku dokonano tego dla bakterii, H. influenzae, organizmu jednokomórkowego. W trzy lata później - dla maleńkiego, przezroczystego robaczka, zbudowanego z dziewięciuset pięćdziesięciu siedmiu komórek: Caenorbabditis elegans. W marcu 2000 odczytano cały DNA muszki owocowej, Drosopbila melanogaster. Ten owad był od stu lat domeną nieustających, intensywnych badań genetyków. O dziedziczeniu jego cech wiemy niesłychanie wiele. A ponieważ język DNA jest uniwersalny, zapis muszki powinien pomóc w odczytaniu sensu ludzkiego DNA. Mógłby być kamieniem Rosetty. No, ale w tym celu trzeba by mieć zapis drugi, człowieka, aby oba teksty położyć koło siebie. Jak na kamieniu Rosetty: hieroglify egipskie obok zapisu greckiego. Te hieroglify, ten najważniejszy zapis, uzyskano w kilkanaście miesięcy później. W 2001 roku odczytano wszystkie trzy miliardy liter ludzkiego DNA, od A do Z, opublikowano i przedstawiono w Internecie. Gdyby te litery wydrukować czcionką użytą w tej książce i ułożyć po kolei na linii prostej, to rozciągnęłaby się ona między Warszawą a Montrealem. Cały DNA zawarty w komórce nazwano genomem. Medycynę trzeciego milenium zaczęto zaś nazywać medycyną po odczytaniu genomu lub krócej: medycyną po genomie. Wyobraźmy sobie trzy miliardy paciorków nanizanych na nitkę. Paciorki są w czterech kolorach, odpowiadających literom kodu genetycznego. Połóżmy koło siebie dwa sznury paciorków, od dwóch ludzi. Wydają się takie same. Ale przy bliższym spojrzeniu widać, iż raz na tysiąc różnią się kolorem jednego paciorka. Do tych dyskretnych różnic medycyna zaczyna przywiązywać coraz większą wagę. Mogą one bowiem tłumaczyć podatność na niektóre choroby lub taką a nie inną odpowiedź na lek. Wykazano to w przypadku choroby Alzheimera, a także skłonności do zatorów płucnych. Nieraz takie dyskretne zmiany nie mają znaczenia biologicznego; w większości przypadków jeszcze ich w ogóle nie rozumiemy. Zmienność pojedynczych nukleotydów (liter) kodu genetycznego nazywamy polimorfizmem. Nawiązujemy w tych słowach 126 do początków świata, kiedy rzeczy nie były jeszcze uwięzione formą, zastygłe w jeden kształt. Gdy Apollo po długiej pogoni dosięga Dafne, z jej palców wyrastają pęki liści, a ona sama przeobraża się w drzewo laurowe. Alfejos zaś, gdy jego ukochana zamieniła się w wodę, sam zgadza się zostać wodą; "nie dając się uwięzić w obszarze swej tożsamości", łączy się z ukochaną. A Zeus przemienia się w łabędzia - gdy traci zmysły na widok Ledy, albo w śnieżnobiałego byka - za sprawą Europy. Polimorfizm był zatem u początku rzeczy. Grecy zastanawiali się, co się z nim stało, gdzie się podział. Jeśli Zeus patrzy dziś na nas, to pewnie uśmiecha się w duchu, rozbawiony. Widzi, jak po mileniach człowiek wraca do pierwszego mitu. I nie w otaczającym świecie, lecz w sobie odnajduje polimorfizm, który wszak nade wszystko stanowić miał cechę boską. Aby poznać polimorfizm genetyczny, trzynaście największych koncernów farmaceutycznych zawiązało niedawno konsorcjum. W krótkim czasie odkryto około dwóch milionów polimorfizmów pojedynczego nukleotydu. Stanowi to, przypuszczalnie, połowę całości. Czemu giganci pchnęli gigantyczne pieniądze w to przedsięwzięcie? Z przekonania, iż rozszyfrowanie polimorfizmów pozwoli, w najbliższych latach, na zindywidualizowanie leczenia. Zaglądniemy w geny, zobaczymy przestawioną literkę i powiemy: ten chory zareaguje najlepiej na taki to a taki lek. Leczenie będzie wówczas przykrawane na miarę pacjenta. Okazuje się to jednak nie takie proste. Choć poszukiwania asocjacji między niektórymi polimorfizmami a chorobami doprowadziły do ustalenia takiego związku w przypadku cukrzycy i choroby Crohna, to jednak wysiłek ludzki i poniesione nakłady finansowe studzą początkowy entuzjazm. Problem jest natury technologicznej. Jeśli nawet odstąpić od przeszukiwania całego genomu, a koncentrować się na "podejrzanych genach", potrzebne są badania przesiewowe dziesiątków tysięcy polimorfizmów u tysięcy osób. 127 Wydajność metod, którymi dysponujemy, musi w tym celu wzrosnąć o jeden do dwu rzędów wielkości. Pewne warianty genetyczne, najczęściej spowodowane omawianymi polimorfizmami, dziedziczą się wspólnie, gdy leżą blisko siebie. Pozwala to wyróżnić w obrębie DNA bloki liter. Te ciągi sekwencji nukleotydów nazwano haplotypami. Biolodzy, a za nimi lekarze, ruszają na poszukiwanie haplotypów. Przypominają w tym podróżników, którzy zaczynają rozróżniać poszczególne słowa, a może nawet zdania w języku, którego dotąd znali tylko litery. Sklonowanie owieczki Dolly unaoczniło, iż w każdej komórce organizmu jest przepis na odtworzenie całego zwierzęcia. Z człowiekiem jest tak samo. Gdybyśmy jednak z lotu ptaka objęli wzrokiem nić ludzkiego DNA, to zobaczylibyśmy nad ogromnymi jej obszarami noc. Tysiące, tysiące genów śpią. Gdzie indziej zaś świecą się światła i wre praca. Skupiska rozświetlonych genów ślą sygnały kierujące procesami życiowymi komórki, organizmu. Te światła i cienie mogą się zmieniać, zwłaszcza w chorobie. Od niedawna można je zobaczyć. Oto przykład: od chorego pobieramy, spod skóry, mały guzek. Niech będzie nowotworowy, na przykład chłoniak. Wyciągamy z niego DNA i po przygotowaniu kładziemy na płytce wielkości paznokcia. Powierzchnię płytki pokryto wcześniej detektorami dla pięciu tysięcy genów. Geny aktywne, zwijające się jak w ukropie, zaświecą na płytce jasnym, fosforyzującym światłem. Te, które śpią, pokażą się nam jako cienie. Instrument odczyta płytkę i poda nazwy aktywnych genów. Uzyskane wiadomości mogą wpłynąć na diagnozę choroby i jej leczenie. Tę technikę nazwano macierzą nukleotydów (microarray chips) i porównano do odkrycia teleskopu. Jak teleskop bowiem odsłania ona nieprzebraną mnogość nie gwiazd, lecz genów. Aby przyjąć ten ogrom informacji, przetrawić go i zrozumieć, potrzeba specjalnych metod obliczeniowych i nowych, poszukiwanych specjalistów bioinformatyków. 128 Aktywne geny uruchamiają maszynerię komórki, która wytwarza białka. Poznanie wszystkich białek człowieka wyłoniło się jako następny cel po odczytaniu genomu. Jest to przedsięwzięcie na niespotykaną skalę, przy którym odcyfrowanie DNA to "dziecinna zabawka". Jedni chcą poznać ekspresję białek w chorobach. Drudzy - ich interakcje. A jeszcze inni - funkcje zależne od przestrzennej struktury. Wszystkich łączy nadzieja znalezienia leków, które działać będą poprzez odkryte białka. Pierwszy etap wyścigu to biuro patentowe. Tak na przykład duża kompania Perkin-Elmer przewiduje zgłoszenie do końca roku 2002 około czterech tysięcy patentów, z których każdy dotyczyć będzie jednego białka, związanego z jedną chorobą. Proteomika, bo tak się ten kierunek nazywa, dzieje się w przestrzeni futurologicznej. W labiryncie kilkupiętrowych laboratoriów pracują bezszelestnie roboty. Ich ramiona krążą we wszystkich kierunkach i mimo swojej stupięćdziesięciokilogramowej wagi są zdolne spełniać najdelikatniejsze czynności. Z dostarczonych tkanek izolują mieszaninę białek i dzielą je na określone zbiory. Każdy składnik zbioru rozbijają na fragmenty i lokują je w spektrometrach masowych. Maszyny te co sekundę przekazują znak rozpoznawczy badanego fragmentu, jego "linie papilarne". Superkomputer składa je stopniowo we wzór białka. W rezultacie otrzymujemy w ciągu kilku godzin wykaz kilku tysięcy białek obecnych w badanej tkance. Do niedawna identyfikacja jednego z nich zajmowała kilka lat. Szacuje się, iż nosimy w sobie od dwustu tysięcy do dwóch milionów białek. Przeszkodą w ich poznaniu nie jest jednak liczba, lecz ich zmienność. Podczas gdy geny pozostają w zasadzie niezmienione przez całe nasze życie, to białka zmieniają się ciągle -w zależności od tkanki, narządu, wieku, a nawet w zależności od tego, co zjedliśmy na śniadanie. Białka, czyli proteiny, są jak Proteus (pierwszy- po grecku) - Starzec Morski, jedna z najstarszych istot zamieszkujących mitologiczny wszechświat. Dla Greków był pierwowzorem przemian, które tak ich fascynowały i powracały 129 w ich mitologii. Proteusa, jak dziś protein, poszukiwało wielu ludzi. Miał on bowiem dar nieomylnego wieszczenia. Znaleźć go i pochwycić było nad wyraz trudno, gdyż: Taki był Proteus, mieniąc się to w smoka, To w deszcz, to w ogień, to w barwę obłoku. Proteomika nie może jednak równać się popularnością z klonowaniem. Odnosi się wrażenie, że klonowanie ma krótką historię, że wybuchło w roku 1997, w dniu opublikowania zdjęć owieczki Dolly. Ale to zaczęło się sto siedemdziesiąt lat wcześniej, gdy podjęto myśl, iż życie związane jest nierozerwalnie z komórką, a Rudolf Virchow rozwinął tę ideę w sentencji: Omnis cellula e cellula ("Każda komórka powstaje z komórki"). Przez następne dziesięciolecia przyglądano się bacznie pierwszym komórkom, rozwijającym się z komórki jajowej - powstawała embriologia. W 1938 roku Hans Spemann przeprowadził "eksperyment myślowy", który - jak sam napisał - "może się wydać w pierwszej chwili nieco fantastyczny": co stałoby się, gdyby wyciągnąć jądro z komórki dorosłego organizmu i wprowadzić je do komórki jajowej, z której wcześniej usunięto jej własne jądro? Musiało minąć czternaście lat, nim opracowano technikę transferu jądra u płazów, i pięćdziesiąt osiem lat, nim urodziła się Dolly. "Co dzisiaj dowiedzione, kiedyś było wyobrażone". Ponieważ jądro, z którego powstała Dolly, pochodziło z komórki dorosłej owcy (a wcześniej nie udało się sklonować z dorosłych komórek nawet żaby) i ponieważ replikacja nastąpiła u ssaka, dla niektórych klonowanie ludzi przybliżyło się z szybkością światła. Przestało być fantazją na miarę Nowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya. Czujemy podskórnie, iż klonowanie zagraża naszej identyczności. Czy nadejdzie taki dzień, kiedy przestanę być jedyny, wyjątkowy i zobaczę przed sobą - jak Narcyz w lustrze wody - odbicie siebie, tyle że żywe} Dziedziczność przestanie być loterią, poddana zostanie kontroli czło- 130 wieka. Na wyjątkowość każdego z nas składa się jednak nie tylko materiał genetyczny, który otrzymujemy, lecz nasza historia, charakter i cechy, które kształtuje w nas otoczenie. Identyczność moja nie zostaje zmieniona przez fakt posiadania bliźniaka jednojajowego, o takim samym ekwipunku genetycznym. Wykapane bliźniaki rodzą się niemal równocześnie i ruszają w świat, który przed każdym z nich jest jednakowo otwarty. Inaczej w przypadku klonu, nazywanego "późnym bliźniakiem". Świat może nie być już przed nim tak otwarty, droga została wytyczona przez rodzica. On widzi ją i wie, że pójdzie jego śladami. Wiedza jego sięga dalej niż wiedza Rafaela z Jaszczura Balzaka. Tamten znał tylko czas swojej śmierci, ten zna swój los, który mu pozostawiono. Wolno jednak wątpić, czy taki determinizm genetyczny nie jest przejaskrawiony. Czyż naprawdę sytuacja "późnego bliźniaka" różni się diametralnie od sytuacji dziecka, którego przesadnie troskliwi rodzice nie spuszczają z oka i przez lata wpływają na jego decyzje, nieraz je wręcz za niego podejmując? Choć wbrew zapewnieniom szukającego sławy ginekologa włoskiego klonowanie ludzi narażone jest na niewyobrażalną możliwość powikłań, a także budzi podstawowe wątpliwości etyczne, to klonowanie zwierząt staje się jak najbardziej realne. Stanowi bowiem urzeczywistnienie wielowiekowych dążeń człowieka do wyhodowania najkorzystniejszej rasy zwierząt domowych. Wszystko to dotyczy tak zwanego klonowania reprodukcyjnego, które zmierza do implantacji sklonowanego embriona w macicy i urodzenia dziecka. Dla biologów i lekarzy równie interesujące jest klonowanie tak zwane terapeutyczne, które posługując się materiałem genetycznym od chorego, stawia sobie za cel generację komórek mięśnia sercowego, by implantować je chorym po zawale, lub generację wysp trzustkowych, by leczyć cukrzycę. W tej technice sklonowane komórki jajowe hoduje się przez kilka dni, aż osiągną one liczbę około stu komórek potomnych, spośród których izoluje się tak zwane zarodkowe komórki macierzyste (embryonic stem cells). Mówimy, iż są one toti- 131 potencjalne, to znaczy po odpowiedniej stymulacji przekształcają się w dowolny typ komórek, które następnie wszczepiamy choremu. Technologie te są jednak dalekie jeszcze od zastosowań praktycznych, a ich ocena etyczna budzi zrozumiałe wątpliwości, gdyż dotyczy manipulacji na komórkach rozrodczych. Genom obsypano najwznioślejszymi przenośniami. Nazwano go: biblią stworzenia, księgą człowieka, przepisem na życie, manuałem ewolucji, kodem natury, świętym Graalem i językiem Boga. Odczytanie zaś genomu porównano do: "rozbicia atomu, lądowania człowieka na Księżycu, dokonań Galileusza, Szekspira i Rembrandta i do odkrycia koła". A co przyniósł sam odczyt? Wiele niespodzianek. Liczba genów okazała się mniejsza, niż wcześniej sądzono, i wynosi około trzydziestu tysięcy. Jak pogodzić to z różnorodnością białek, znacznie tę liczbę przekraczających? Do niedawna przyjmowano, iż jeden segment DNA, określany jako gen, zawiera przepis wyłącznie na jedno białko. Mówiono więc: jeden gen koduje jedno białko. Tymczasem zjawisko kodowania przez jeden gen kilku wariantów białka okazało się nagminne. Mechanizm, który to sprawia, jest powszechny i nazywa się: alternatywne składanie eksonów. Geny stanowią tylko 1,5% DNA. Porównano je zatem do oaz rozsypanych pośród pustyń. Czymże jest ta - przytłaczająca ogromem - pustynia? Tworzą ją dziesiątki tysięcy powtarzających się motywów. Niektóre są bardzo proste, zbudowane z dwu liter, jako tandemy, na przykład CACACACA... Inne są nieporównywalnie bardziej złożone. Wiele z nich jest ruchomych, może przenosić się w chromosomie z miejsca na miejsce i pod tym względem przypominają ruchome piaski pustyni. Są też wśród nich rozproszone genomy wirusów, zwykle "relikty, które nie mają zdolności namnażania się". Kiedyś, w procesie ewolucji, musiały zostać w nas inkorporowane. Pustynne obszary wypełniają też elementy regu- 132 lujące czynność genów, pseudogeny i "imigranci" (na przykład fragmenty DNA przeniesione z bakterii). Metafora pustyni wydaje się niezbyt trafna. "Obszary pustynne okażą się zapewne dla nauki żyzną glebą". Genom kryje w swej budowie zagadki ewolucji. Porównać go można do "archeologicznego wykopaliska nieznanej cywilizacji". Jak w archeologii, to, co cenne, ukryte jest wśród zwałów gruntu. Wiele genów człowieka jest zdumiewająco podobnych do genów innych organizmów wielokomórkowych. Zadziwia zachowanie całych identycznych segmentów genomu u ludzi i myszy, choć gatunki te dzieli co najmniej dwieście milionów lat ewolucji. Badania porównawcze genomów człowieka i innych organizmów żywych winny odsłonić mechanizmy ewolucji. Czy potrafią wyjaśnić te, które są przyczyną namiętnych sporów, a nawet leżą u podstaw instynktownego odrzucania - przez niektórych - ewolucji? Odrzucania -mimo iż ewolucja biologiczna jest tylko kolejnym ogniwem w wielkim kosmicznym procesie przemian. Wpisuje się ona logicznie w obraz świata, jaki kreśli współczesna kosmologia. Obraz ten jest "na wskroś ewolucyjny": od Wielkiego Wybuchu, poprzez syntezę pierwiastków chemicznych, powstawania galaktyk, gwiazd, planet i wreszcie - organizmów żywych. Jasne jest też stanowisko Stolicy Apostolskiej, wyrażone w głośnym liście Jana Pawła II do Papieskiej Akademii Nauk, datowanym 22 października 1996 roku. Podsumowano je w zdaniu: "Naukowa teoria ewolucji nie jest sprzeczna z żadną prawdą wiary chrześcijańskiej". A przecież opór przeciw teorii ewolucji istnieje, trwa. Łączy on "znaczną część teologów i duchownych" oraz "wierzących chrześcijan". Świadczy nie tylko o tym, iż "człowiek nie chce zaakceptować prawdy o swoich przodkach". Częściej jest reakcją na dość oczywiste "nadużycia epistemologiczne" współczesnych darwinistów, sugerujących, iż nauka wyklucza istnienie Boga. 133 Niechęć wobec teorii ewolucji wiązać się też może z językiem, w jakim jest ona przedstawiana, z jego metaforyką. Uczeni są na metafory podatni, a nieraz wrażliwi, jak poeci, choć tworzą ich bez porównania mniej. Celna przenośnia, zastanawiające porównanie czy zamierzona niejednoznaczność wypowiedzi przyczyniły się w tym samym stopniu do rozwoju nauki, co rygorystyczne wnioskowanie oparte na obiektywnych danych. Język ewolucjonistów budzi żywy sprzeciw poety: Walki genów, cechy zapewniające sukces, zyski i strata. Jakim językiem, na Boga, przemawiają ci ludzie W białych kitlach? Metaforyka neodarwinizmu (choć unikał jej sam Karol Darwin), wywodząca się z czasów, gdy rozkwitał kapitalizm, odżyła w nowej formie w ostatnich dziesięcioleciach. Największy rozgłos zyskał "samolubny gen" Richarda Dawkinsa. Na organizm ludzki zaczęto patrzeć jak na nosiciela DNA, w którym kłębowisko egoistycznie nastawionych genów ma jeden cel: reprodukować się w ogniu walki. Samolubność, walka, egoizm, bezwzględność, tryumf silnych - te słowa wracają raz po raz w pismach wybitnych współczesnych biologów. I choć ostrzegają oni - od czasu do czasu - iż nie należy słów tych rozumieć zbyt dosłownie, to "ostrzeżenia te mają taką samą wartość jak te umieszczane na paczkach papierosów, informujące o szkodliwości palenia tytoniu". "W biologii współpraca i współdziałanie są równie powszechne jak współzawodnictwo". Przetrwanie życia na Ziemi zależeć może od zachowania równowagi między wszystkimi bytami. Co więcej, materia ożywiona i nieożywiona są ze sobą powiązane spójnym systemem sprzężeń zwrotnych, co każe patrzeć na Ziemię jak na całość, jak na jeden żywy organizm. Tak wyobraził sobie ją 134 James Lovelock przed około trzydziestu laty i stworzył teorię albo hipotezę Gai. Gaja była jednym z pierwszych bytów, który w mitologii wyłonił się z Chaosu. Była żywym organizmem - z dolinami i wzgórzami, niczym olbrzymimi kończynami. Poetycka hipoteza Gai Lovelocka zakłada, iż choć organizmy konkurują ze sobą na szczeblu lokalnym, to - w szerokiej perspektywie - ich interakcje czynią środowisko lepiej przystosowanym do życia, bardziej życiu przyjaznym. Wielu uważa to za zbyt daleko idące odstępstwo od teorii Darwina, lecz zwolennicy Gai, których liczba rośnie, sądzą, iż uzupełnia ona i wzbogaca teorię ewolucji. Podobnie kojący obraz, daleki od bezwzględnej walki jednostek, maluje teologia ewolucyjna. Z jej perspektywy natura ani nie jest ślepą grą przypadku, ani też nie zawiera w sobie ukrytego schematu ewolucji, który Władczy Projektant narzucałby z bezwzględną koniecznością. Teologia ewolucyjna mówi o Boskiej wizji przemian, w czym przypomina współczesną fizykę, rozprawiającą o zamiarze Boga (God's mind). Bóg nie determinuje jednoznacznie odległych stanów wszechświata, lecz "czyni człowieka Swym powiernikiem, współodpowiedzialnym za przyszłą postać dzieła stworzenia". Ewolucja - na co wskazywałby już biblijny opis grzechu pierworodnego - mogłaby zatem niekiedy odbiegać od Boskiej wizji. Poetyckie teorie, zarówno Gai, jak i teologii ewolucyjnej, pozostają na uboczu głównego nurtu naukowego ewolucjonizmu. Teoria ewolucji wprowadza w nasze życie przypadek, rozdzierając koncepcję harmonii i spójności świata. Kiedy jesienią w 1996 roku w Papieskiej Akademii Nauk odbywała się sesja poświęcona ewolucji, dyskusje dotarły poza mury Watykanu, do studentów Rzymu, którzy zareagowali charakterystycznym plakatem, powielonym w setkach egzemplarzy. Plakat przedstawiał kulę ziemską, z której unosi się kapsuła na kształt rakiety. Idzie ciężko ku górze. Siedzi w niej poważny, mocny Darwin, jakiego pamiętamy z rycin szkolnych, w długim surducie, z równo ciętą brodą. Unosi 135 się ku niebu. Nieboskłon tworzy fresk z Kaplicy Sykstyńskiej, na którym Pan Bóg dotyka wyciągniętą ku niemu dłoń Adama. Siła, w postaci Darwina, napierająca od Ziemi sprawia, iż sklepienie pęka, oddalając rękę Boga od człowieka. Czy to rozdarcie jest nieuniknionym następstwem samoczynnej i przypadkowej ewolucji? Czy przemienia ona czas w "pasmo rozwijające się znikąd donikąd"? A może przypadek nie jest wolny od przyczyn. I wówczas to, co widzi fizyk na poziomie kwantowym, a biolog na poziomie ewolucji, to wtargnięcie przypadku, jest w rzeczywistości wniknięciem innej przyczynowości, dla nas niezrozumiałej, a jednak konsekwentnej. Badanie historii genomu, dotarcie do jego najstarszych, najgłębszych pokładów, może przybliży kiedyś te tajemnice. PRZEMIANY I POWROTY Choroby przychodzą, odchodzą. Zmienia się ich leczenie. Przykładem niech będą operacje w chorobie wieńcowej. Historia ich sięga stu lat. Na początku chirurdzy wyłączali serca spod kontroli układu nerwowego. Chcieli w ten sposób znieść ból i rozszerzyć tętnice. Wachlarz zabiegów był szeroki: przecinano gałązki nerwów sympatycznych, biegnących do serca, usuwano zwoje nerwowe, leżące na aorcie, lub nastrzykiwano środkami znieczulającymi wielkie skupiska komórek nerwowych, oplatających tętnicę szyjną. Żadna z tych operacji nie zmieniła przebiegu choroby. W latach trzydziestych minionego wieku otwierano klatkę piersiową, odsłaniano serce i pocierano jego powierzchnię. Skrobano nasierdzie, by wywołać jego odczyn zapalny i wzbudzić rozwój nowych naczyń krwionośnych. Łudzono się też, że wystarczy pokryć serce otrzewną, a tętnice z tej żywo ukrwionej błony podążą sercu na ratunek. Podobnie zespalano serce z płucem lub innymi tkankami mogącymi dostarczyć krwi bogatej w tlen. Jeszcze później podwiązywano tętnice w sąsiedztwie serca, by krew z nich cofała się do krążenia wieńcowego. Wszywano też duże tęt- 139 nice piersiowe bezpośrednio do mięśnia sercowego. Spodziewanych rezultatów jednak nie było. Nic więc dziwnego, że gdy w końcu lat sześćdziesiątych pojawiły się pierwsze komunikaty o nowej operacji serca, przyjęto je nieufnie i z niedowierzaniem. Timeo chirurgos et donaferentes ("Lękam się chirurgów, nawet gdy składają dary") - napisał wówczas wybitny kardiolog Charles Friedberg, trawestując ostrzeżenia Laokoona na widok drewnianego konia pod murami Troi. Chirurdzy, ludzie czynu, nie przejęli się głosami sceptyków - humanistów. Podobnie jak poprzednio, ruszyli szybko i hałaśliwie naprzód. Tym razem jednak uzyskali niebywałe powodzenie. Wykonywana przez nich operacja -polegająca na przerzuceniu pomostów żylnych ponad zwężonymi odcinkami tętnic, na ich omijaniu (by-pass) - wyparła wszystkie dotychczasowe zabiegi, stając się najpopularniejszą operacją serca i jedną z najczęściej wykonywanych operacji w ogóle. Z upływem lat operacje stawały się coraz mniej traumatyczne. I tak jak nie otwierając drzwi, można zaglądnąć do pokoju przez dziurkę od klucza, tak chirurg, nie otwierając całej klatki piersiowej, wnika dziś do serca przez mały otwór w jej ścianie (keyhole surgery). Poszerza się też zwężone odcinki tętnic wieńcowych za pomocą pomysłowych cewników z nadmuchiwanymi balonikami, wprowadzanych do serca, z nakłucia tętnicy ramieniowej. Co najmniej sto takich zabiegów wykonywanych jest w naszym kraju codziennie. A przecież przed trzydziestu kilku laty były one w ogóle nieznane. Ten imponujący rozwój medycyny ma swoją cenę. W znaczeniu dosłownym: kosztuje dużo, bardzo dużo. Systemy opieki zdrowotnej chwieją się w najbogatszych państwach świata. Pani Hilary Clinton u progu pierwszej kadencji prezydenckiej swojego męża potknęła się na reformie służby zdrowia i nie podejmowała już więcej prób reformatorskich. Narodowy System Opieki Zdrowotnej (National Health Service), będący przez długie lata chlubą Anglii, wobec spiralnie rosnących kosztów zna- 140 lazł się w ślepym zaułku. Narzekają wszyscy: chorzy - zmuszeni oczekiwać miesiącami na wizytę u lekarza lub przyjęcie do szpitala, lekarze i pielęgniarki - na przeciążenie, brak satysfakcji zawodowej i, oczywiście, marne pensje. Wiosną 2002 roku premier Tony Blair zapowiedział rewolucyjne zmiany w angielskim systemie zdrowotnym, porównując je - w skali zamierzeń - do radykalnych przekształceń angielskiego przemysłu, dokonanych dwadzieścia lat wcześniej przez Margaret Thatcher. Ideologia biznesu przesiąka medycynę. Na scenę wyszli politycy, administratorzy, księgowi. "Za ich żargonem, bełkotem o społecznie sprawiedliwym gospodarowaniu zasobami ludzkimi i materialnymi, kryje się pustka, tak iż zarządzanie służbą zdrowia kojarzy się już automatycznie z miernotami intelektualnymi (...). Przesunięto priorytety, ilość zastąpiła jakość, moralność zanika, zapanował cynizm" - napisał redaktor naczelny "Lancetu". Trudno posądzać opanowanego Brytyjczyka, słynącego ze stalowych nerwów, o poddanie się przelotnemu nastrojowi paniki. Zwłaszcza że podobne słowa słychać głośno po drugiej stronie oceanu. W 2002 roku czołowe towarzystwa lekarskie amerykańskie i europejskie ogłosiły wspólnie Kartę Lekarza. "Zmiany, jakie nastąpiły w krajach uprzemysłowionych w zakresie systemów opieki zdrowotnej - czytamy w Karcie - kuszą lekarza, by poniechał swoich zasadniczych obowiązków wobec chorego". Karta zwięźle przypomina o pryncypiach zawodu, sumuje powinności lekarskie. Ogarnia nas poczucie spotkania z kimś dobrze znanym. Deja vu. Czas na rozpoznanie: czytając Kartę Lekarza z 2002 roku, mamy nieodparte wrażenie, iż wzrok nasz biegnie linijka za linijką przez strony karty sprzed dwu i pół tysiąca lat - przysięgi Hipokratesa. Lawina kosztów przysypuje opiekę zdrowotną. A jakby jej tego było mało, medycyna sama bierze na siebie nowe zobowiązania. Głosi, iż jej zadaniem jest nie tylko wyleczenie choroby w in- 141 dywidualnym przypadku, lecz zachowanie w zdrowiu społeczeństwa. I z nastawienia na indywidualnego chorego kieruje swą uwagę w stronę większych grup ludzi, społeczności, które obejmuje prewencją. Kontakt z lekarzem zaczyna się przekształcać z epizodycznego - w ciągły, z naciskiem na leczenie w domu lub w ośrodkach leczenia dziennego, a nie tylko "kładzeniem do szpitala". Jak zatem leczyć? "Pewnie, szybko i przyjemnie" (cito, tuto et iucunde) odpowiedział na to pytanie sto dwadzieścia lat przed Chrystusem Asklepiades z Bitynii - wzięty lekarz rzymski, piewca potęgi leczniczej wina. Współczesna odpowiedź brzmiałaby: leczyć zgodnie z zasadami medycyny opartej na dowodach (evidence-ba-sed medicine). W ostatniej dekadzie ugruntował swoją pozycję szczególny model eksperymentu klinicznego, zwłaszcza w badaniu leków. Musi on być przeprowadzony w sposób "kontrolowany" i "randomizowany", "z podwójnie ślepą próbą" ("ślepy", czyli nieświadomy tego, jaki lek bądź placebo są w danym momencie podawane, jest zarówno badany, jak i badający). Dopiero po dopełnieniu rygorystycznych wymagań, zakwalifikowaniu chorych nierzadko w liczbie dziesiątków tysięcy i po skrupulatnej ocenie przez ekspertów protokołu, analizy statystycznej i sposobu wyciągania wniosków rezultaty mogą zostać uznane za wiarygodne, za "udowodnione". Procedura jest długa, kosztowna i - trzeba powiedzieć - niewymagająca wyobraźni. Czy musimy więc aż tak komplikować sobie życie? Tak, dopóki nie znajdziemy lepszego sposobu odpowiedzi na pytanie, czy nowy lek jest skuteczny, a nawet lepszy od dotychczasowego. W tej dychotomii między "obiektywną nauką" a "subiektywną prawdą" medycyna opowiada się za pierwszą. Co więcej, w pewnej opozycji do współczesnej fizyki, nie chce słyszeć o subiektywizmie w badaniu klinicznym leku. Takie stanowisko trąci pozytywizmem logicznym, oświeceniowym racjonalizmem. W obronie medycyny trzeba jednak powiedzieć, iż w przeciwieństwie do fizyki, w tym przypadku nie dysponuje ona możliwością modelowania zjawiska. Wie też dobrze, że prowadzą- 142 cy badania lekarz może być podatny na różne wpływy, nie wyłączając wpływów potężnego przemysłu farmaceutycznego. Woli więc "zaślepić" jego i chorego. Co ciekawe, medycyna stroi się w szaty nauki, ogłasza się nauką, podczas gdy nauki ścisłe nie kryją wątpliwości co do swoich podstaw. Skuteczność logiki matematycznej zakwestionowana została przez twierdzenie Godła. Fizycy zaś śnią sen o teorii ostatecznej, która scaliłaby dwa, nieprzystające do siebie, schizofrenicznie podzielone, rządzące się odrębnymi prawami światy - świat mechaniki klasycznej - dokładny i geometryczny, i świat kwantów - niezdeterminowany i probabilistyczny. Modne jest dzisiaj mówienie o "odchodzeniu od paternalizmu", O "traktowaniu chorego jako partnera", o tym, iż "leczenie jest sprawą negocjacji". Chory ma prawo oczekiwać, iż przedstawiona mu zostanie jasno jego sytuacja, sposoby jej rozwiązania, ich plusy i minusy. Decyzja zostaje w rękach zainteresowanego. I to nie z tego względu, aby stało się zadość maksymie, iż "przed operacją zawsze lekarz umywa ręce"! Ale przecież nawet po najwnikliwszej, najpełniejszej analizie w decyzji pacjenta zamknięty zostaje element wiary... Gdy Aleksander Wielki ciężko zachorował, lekarze nie śmieli go leczyć, by po jego zgonie zachować głowy na karku. Jedynie Filip z Akarnanii, lekarz i przyjaciel króla, odważył się przyjść mu z pomocą i przygotował lek. Wtedy Parmenion, najwierniejszy z dworzan, przysłał mu list z ostrzeżeniem. "Królu - pisał - Filip przekupiony został przez Dariusza perskiego obietnicą małżeństwa z jego córką i przychodzi, by cię otruć". Król nie pokazał pisma nikomu, a gdy Filip przyszedł, niosąc kielich z przygotowanym lekarstwem, podał mu list do czytania, a sam w tym czasie popijał, bez lęku, lek. I tak jeden pił, a drugi czytał, aż popatrzyli sobie w oczy. Ta dramatyczna scena odsłania dwa wątki medycyny. Pierwszy to nieustępliwość w zmaganiu z chorobą. Wszyscy odeszli, lecz nie Filip. Drugi to wiara w lekarza. Aleksander zaufał Filipowi, nie 143 dał wiary ostrzeżeniu Parmeniona. Lekarz stara się o to zaufanie, a gdy je zdobędzie, potrafi się dziwić jego mocy, mówiąc do siebie: "Gdybyś ty znał, chory człowieku, ogrom mojej niewiedzy, mojej niemocy, gdybyś ty wiedział, jak mało ja wiem!". Niewiedza ciąży szczególnie, gdy widać, iż mimo wysiłków choroba bierze górę, życie zanika. Lecz czymże jest życie, którego podtrzymywanie stanowi pierwszą powinność lekarza? Na międzynarodowym sympozjum w Ameryce, poświęconym definicji życia, pod koniec drugiego dnia długich obrad osiągnięto porozumienie: "Zdolność do reprodukcji, oto istota życia". Wszyscy odetchnęli z ulgą, lecz wtedy ktoś z końca sali powiedział: "Wobec tego jeden królik to rzecz martwa". "Tak - ciągnął dalej ten sam głos - w myśl przyjętej definicji, dwa króliki - on i ona - są żywe, ale osobno każdy z nich jest martwy". Odtąd już mało kto próbował określać życie za pomocą jednej cechy. Niedawno słynny noblista podał definicję opartą na siedmiu atrybutach. Nazwał je filarami życia. Dla sprecyzowania każdego z nich potrzebował osobnej szpalty druku. "Materia ożywiona i jasność (clarity) - to przeciwieństwa, które się odpychają" - napisał Einstein w liście do Maxa Borna. Głośny oddźwięk wywołała niewielka książeczka Czym jest życie? Erwina Schródingera. Wydana w 1944 roku, stała się źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń naukowców. A przecież "nie była ani oryginalna, ani aktualna, ani dokładna. Miała zasadnicze luki w dokumentacji i argumentacji". Jej siły oddziaływania doszukano się w niedopowiedzeniach. Każdemu dawała to, czego pragnął. Nikt bowiem nie mógł powiedzieć, co Schródinger miał na myśli, pisząc: "Materia ożywiona, choć nie wymyka się dzisiejszym prawom fizyki, może partycypować w innych prawach fizyki, jeszcze nieznanych, które jeśli zostaną odkryte, staną się integralną częścią te) nauki, za wzorem praw już ustalonych". Zdania, jak to, były utkane z mgły, za którą domyślać się można było fantastycznych krajo- 144 brazów. Do domysłów byli uprawnieni wszyscy, z redukcjonistami i antyredukcjonistami włącznie. I tak wielki fizyk, współtwórca mechaniki kwantowej, odniósł sukces w biologii, aplikując niejako w swojej wypowiedzi zasadę nieoznaczności, rządzącą światem kwantów - stosując "zamierzoną niejednoznaczność". Dwaj wielcy Rosjanie - poeta Brodski i pisarz Nabokov -znajdowali życie podobnym do tkaniny. Na pierwszy rzut oka nici wątku przeplatają się w niej z nićmi osnowy, chaotycznie. Jeśli jednak wpatrzeć się uważnie, to dostrzec można osobliwy deseń: "kapryśną linię powtórzeń, tajemny temat w jawnej fabule, zygzaki odbić i ech". Wyszukany rysunek, gra motywów i tło odsłaniają się w rzadkich chwilach olśnienia, a także gdy "przeprawiamy się na drugi brzeg" - w chwili śmierci. "Mitologia grecka - napisał Brodski - jest najrozważniejszą wizją tej tkaniny, jaką tworzy istnienie, świadomą tego, że jest to tkanina porozdzierana i poplamiona oraz że jej obrzeża łopocą w ciemności". Pisarz bada te rozdarcia i plamy, a zwłaszcza postrzępione krawędzie, stykające się z ciemnością, "ponieważ ciemność również jest taką tkaniną". Skrajne trudności, jakie napotykamy, usiłując zamknąć życie w definicji, wiążemy z jego indywidualną niepowtarzalnością. Dlatego nie należy oczekiwać od nauki odpowiedzi na pytanie o istotę życia. Domeną nauki są zjawiska powtarzalne. Wynik naukowy musi być możliwy do odtworzenia w każdym laboratorium. A żeby tak było, z każdego doświadczenia, które wszak jest zdarzeniem jednostkowym, należy wyekstrahować powtarzalną esencję i oczyścić ją z indywidualnych, subiektywnych elementów. Wówczas wchodzi ona w krąg nauki. Strategia ta okazała się nadzwyczaj skuteczna. Rezygnując z jednostkowości, otrzymujemy w zamian wiedzę o fundamentach przyrody. Jednakże "bogactwo zjawisk zdominowanych przez ruch mechaniczny, w które opływa natura, maleje w biologii i zanika 145 w człowieku. Dlatego nauka nie ma nic ciekawego do powiedzenia o wartościach ludzkich". Siły, które poruszają ludźmi, pozostają poza domeną nauki, choć wcale nie znaczy to, aby miały one być nadnaturalne; wręcz przeciwnie, często są oczywiste dla każdego. Nauka nie potrafi dać odpowiedzi na pytania zaczynające się od "Dlaczego?" lub "Po co?". Może tylko dać odpowiedzi na pytania rozpoczynające się od "Jak?". Warto o tym pamiętać dziś, kiedy przenika ona każdą dziedzinę życia człowieka, nie wyłączając życia duchowego. Łącznie z techniką stała się nową religią. Dopatrujemy się w niej źródła zarówno wyzwolenia, jak i zaspokojenia wszelkich dóbr materialnych. Z optymizmem oczekujemy od nauk medycznych wynalezienia lekarstwa przeciw śmierci. Naturalną koleją rzeczy akceptujemy obejmowanie przez naukę obszarów moralności i etyki. Gdy wszystko można zmierzyć, mówienie o pierwiastkach duchowych brzmi staroświecko, wywołując w słuchaczach -w najlepszym razie - zakłopotanie. Nauka, zajęta innymi sprawami, nie dba o życie wewnętrzne, współczesna kultura masowa nie wie w ogóle, co to jest - i niszczy je. A przecież "tylko w życiu wewnętrznym, jak w rozbitym zwierciadle, miga niekiedy ruchomy płomyk wieczności, cokolwiek by szyderczy (lub nie) czytelnik chciał przez to rozumieć". Wielu, nie bez racji, wini naukę za sekularyzację społeczeństw zachodnich. Zanim jednak zgodzimy się uznać naukę za współczesną religię, zanim - jednym tchem - obwinimy ją za różne nasze bolączki i niepowodzenia, uprzytomnijmy sobie nie tylko jej potęgę, ale też jej granice, granice naukowego poznania. Wytyczenie tych granic nie zawsze musi być proste. Ale one istnieją. Za nimi trwają światy niedostępne nauce, światy wartości, sztuki, wiary, zjawisk jednostkowych, indywidualnych. Kiedy przybywa nam lat, czas biegnie coraz prędzej i smugę cienia dawno mamy już za sobą, rodzi się w nas pragnienie zrozumienia, czym jest zawód, który pochłonął nasze życie bez reszty. 146 Pragnienie to opanowuje z przemożną siłą zwłaszcza niektórych artystów. Jak dotrzeć do tajemnicy sztuki, będącej zarazem tajemnicą życia? Jan Sebastian Bach szukał odpowiedzi w motywie muzycznym, zbudowanym na literach swojego nazwiska. Picasso zaś odizolował się od świata w studio koło Cannes, by szukać tajemnicy malarstwa w wielkim obrazie Velazqueza Las Menińas. Bohaterką obrazu jest jasnowłosa dziewczynka, mała infantka w sztywnej krynolinie. Stoi w wielkiej sali z lustrem, odbijającym parę królewską, otoczona przez dworki, karlicę i mniszkę rozmawiającą w półcieniu z czarno ubranym mężczyzną. Z przeciwnej strony, przed wielkim płótnem na sztalugach, z paletą malarską w ręku, w czarnym stroju dworskim z białą krezą widzimy Velazqueza. Picasso najpierw namalował w stalowoszarym kolorze sam obraz i otworzył w nim na oścież najdalsze drzwi, za plecami rozgrywającej się sceny, wpuszczając światło. A potem runął z pasją na infantkę i na inne postacie. Łamał je w pół i składał, wydobywał to oczy, to włosy, to znów nosy, przydawał kolory - wszystkie z możliwych. Jak Wesaliusz, chciał zobaczyć, co w nich siedzi, wyrwać z wnętrzności sekret. Jak Bach dla Goldberga, pisał dziesiątki wariacji na temat infantki. Każda z nich odsłaniała jej inne, niedostrzegalne dotąd cechy, gdy ona sama odmieniała się niby Proteus. Każda usiłowała, poprzez metamorfozy, ujawnić jej ukrytą istotę, ogarnąć sztukę w jej jedyności. Niekiedy oblicze nasze odsłania się nam nagle, a my go nie rozpoznajemy. Tak było z Narcyzem, gdy spędzał czas na włóczęgach po lasach i górach. Pewnego dnia zobaczył w tafli źródlanej wody odbicie swojej twarzy i zakochał się w nim. Przypuszczał, że to twarz ducha wody, nie poznał, że to on sam. Odbicie nie chciało jednak opuścić leśnej sadzawki i Narcyz w końcu zmarniał od niespełnionej miłości i umarł. Mówiono, że ukarany został przez Afrodytę za wzgardzenie miłością nimfy Echo. Kara polegała na nierozpoznaniu siebie. 147 Jest bowiem naszym udziałem zdolność odróżniania siebie od reszty świata. Czynność tę spełnia układ immunologiczny. Miliardy jego wyspecjalizowanych komórek penetrują w najdalsze regiony ciała, pytając pozostałe komórki o hasło. Znajdują je wypisane na ich powierzchni. W razie cienia wątpliwości mobilizują potężną armię, by zniszczyć intruza, który przekroczył barierę "ja". W chorobach nazwanych autoimmunologicznymi dochodzi do zaburzenia rozróżniania "ja" od "nie-ja". Taką chorobą dotknięty został Narcyz. W schorzeniu autoimmunologicznym organizm rozpoznaje swoje tkanki jako coś obcego i wypowiada im wojnę. Lekarz sięga wówczas po silne środki, które odurzają układ immunologiczny, tłumią jego działania samobójcze. Podobnie postępujemy w transplantologii - zakładamy układowi immunologicznemu okulary, przez które zaczyna widzieć obcy, przeszczepiony narząd jako własny. Czym jest "ja"? Nie pytajmy o to immunologii. Wnikając coraz głębiej w jej zawiłe struktury, poznajemy mechanizmy rozdzielające "ja" od "nie-ja". Dostrzegamy na powierzchniach komórek ciała hasła, o które pytają patrole układu immunologicznego, widzimy, jak czytają one komórkowe identyfikatory. Poznajemy złącza między układem immunologicznym a nerwowym, co pozwala przypuszczać, iż w centralnym systemie nerwowym zbiegają się sygnały immunologiczne z najdalszych regionów ciała. Przybliżamy się więc do odpowiedzi na pytanie, jak rozpoznajemy "ja", lecz jego istota pozostaje dla nas nieznana. Musi się w nim zawierać element integrujący, stąd wielu kojarzy "ja" ze świadomością i szuka nawet dla niej substratu materialnego w mózgu. Rzecz pasjonuje niespecjalistów i przyciąga wybitne umysły. Wielki brytyjski matematyk Roger Penrose sądzi, iż efekty kwantowe, niezbędne dla zaistnienia świadomości, zachodzą w mikroskopowych strukturach neuronów mózgu, tak zwanych mikrotubulach. Francis Crick, odkrywca podwójnej spirali DNA, plasuje świadomość w sieci łączącej korę (neocortex) z podwzgórzem (hypothalamos). Argumenty matematyków i fizyków pobudzają wyobraźnię, lecz nie tra- 148 fiają do wszystkich. Ignommus et ignorabimus, mówią sceptycy. Jak można lokalizować na mapie mózgu coś, czego określić nie potrafimy, czego zdefiniowanie jest zapewne niemożliwe? Czyż nie mówimy o zjawiskach par excellence jednostkowych, wymykających się powszechności? Wszak biologia i nauki ścisłe nie powiedziały na temat świadomości nic ponad to, co odkryła filozofia i literatura. I tak "ja", coś najbliższego, pozostaje najtrudniejszym do pochwycenia, choć przecież jest punktem, w którym skupia się nasza istota, maleńkim archeuszem, który nami rządzi. Mistycy, mistrzowie duchowi, widzą w nim też ośrodek pychy, stale domagający się uznania, skrzeczący wszystkimi głosami, podniecający urazy, zajmujący każdą myśl i napędzający większość uczuć. I niezależnie od epoki, w której przyszło im żyć, zalecają "wymazanie "ja"", przekroczenie go, wyjście poza swój egoizm. Głosy te łączą się z głosem medycyny, która przyjmuje je za swoje. Jej cel leży wszak poza nami, w drugim, chorym człowieku. Aby mu pomóc, mówi Jan Paweł II, "trzeba dać siebie", swoje własne "ja", otwierając to "ja" dla drugiego. Cierpienie obecne jest w świecie także po to, "ażeby wyzwalać w człowieku miłość, ów bezinteresowny dar z własnego "ja" na rzecz innych ludzi, ludzi cierpiących". I tak medycyna dotyka najsilniejszego bodaj z ludzkich marzeń. Marzenia o miłości. Zwykle niespełnionego. Paracelsus, jak mało kto, miał poczucie własnej odrębności i swoje lekarskie credo rozpoczął słowami "Jestem inny; niech cię to nie zraża". A jednocześnie głosił, że otwarcie się lekarza na pacjenta będzie pełniejsze, jeśli nie zapomni on o panującym we wszechświecie duchowym związku wszystkich rzeczy ze sobą. Wszechświat brał za istotę żywą, w której na wzór człowieka najmniejsze części są ze sobą złączone. W tym czasie Spinoza wywodził naukę o jedności wszechrzeczy more geometrico, czyli w sposób ścisły, matematyczny, wychodząc od aksjomatów do dowodzenia twierdzeń. Teorie Paracelsusa i Spinozy, tak jak i współczesna teoria Gai, brzmią niby odległe echa wierzeń starożytnych Greków. Świat postrzegali oni jako 149 żywy organizm. Zarówno Platon, jak i Arystoteles, patrząc na gwiazdy i planety widzieli zwierzęta, a bogów mieścili w kategoriach istnień, wraz z ptakami, rybami i bestiami lądowymi. Szukali uporczywie jedności w świecie, będąc przekonanymi, że na przekór pozorom, rzeczy przenika wspólny rys, który je łączy, jak spadająca z nieba sieć Ananke. I w mitach, które snuli, dostrzegali w jednej postaci, w jednym zdarzeniu inne w nich zawarte. Wierzyli mocno w magię sztuki, która - wzorem sztuki lekarskiej - przynosi katharsis, ponieważ "sztuka jest zaklinaniem istnienia, żeby przetrwało". W chorobie przebiegającej ostro dochodzi do przesilenia. Wśród burzliwych objawów wyładowują się elementy wadliwe, następuje oczyszczenie ciała. Towarzyszy temu wstrząs uczuciowy. Rodzi się przeczucie, iż choroba mija, a następnie pewność, iż nie wróci. Jawi się "nagle świat w innym oświetleniu". Rzeczy czekają obok, by je dotknąć, wziąć do ręki, świat po to istnieje, byśmy go sobą wypełnili. Jak w olśnieniu "zamiast wielu ról, rozmaitych celów, odsłania się właściwy sens życia". Kiedy się słucha chorych, którzy przez to przeszli, katharsis nabiera oczywistości. Opadają z niej wszystkie wątpliwości, w jakie myśl nasza stroiła ją przez wieki. Bije z niej pewność, staje jasna i wyrazista, jak w tej krótkiej chwili, gdy odsłania widok na vita nuova tym, którzy wychodząc z choroby, jej doświadczają. ŹRÓDŁA WSTĄŻKI dos.9 silna Mojra -Ajschylos, Prometeusz w okowach, w. 511, 513, cyt. za: R. Graves, Mity greckie, tłum. H. Krzeczkowski, PIW, Warszawa 1967, s. 55. gdzie czary się kryły... - Homer, Iliada, XIV, 214-217, tłum. I. Wieniewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984, s. 299. tamta nocna przepaska... - R. Calasso, Zaślubiny Kadmosa z Harmonią, tłum. S. Kasprzysiak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995, s. 109. delikatna warstwa złudzeń... -Tamże. do s. 10 snop światła... - Platon, Państwo, X, 616C, tłum. W Witwicki, Wydawnictwo Antyk, Kęty 2001, s. 33. w jednym harmonijnym współbrzmieniu-Tamże. poprzez honor lub śmierć... -R. Calasso, Zaślubiny Kadmosa..., dz. cyt., s. 286. te taśmy s krzydlate... -Tamże, s. 287. 151 I to bez względu na przestrzenne oddalenie... -M. Heller, Kosmologia kwantowa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s. 11. przymuszenie, powinowactwo - R. Calasso, Zas'lubiny Kadmo-sa..., dz. cyt., s. 106. brać w ramiona - P. Chantraine, Dictionaire etymologique de la langue grecque, A.-K. Klinksieck, Paris 1968, s. 83. do s. 12 latarnia nad morskim wybrzeżem... - J. Słowacki, Beniow-ski, pieśń I, w. 68, w: Dzieła wszystkie, pod red. J. Kleinera, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Warszawa 1954, t. V, s. 56. bawełną w uszach... - Tamże, w. 70. do s. 14 Pod zwykłym obrazem świata... - A. Kępiński, Schizofrenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, s. 210. do s. 15 illud tempHS - M. Eliade, Mity, sny i misteria, Wydawnictwo KR, Warszawa 1994, s. 43. Po prostu nie wiadomo... - S. Chwin, O rzeczach i o sztuce, "Dekada Literacka" 2001, nr 7/8, s. 16. KONSTELACJE do s. 17 odczyniania czarów... - J. Stempowski, Chimera jako zwierzę pociągowe, Czytelnik, Warszawa 2001, t. II, s. 14. 152 do s. 18 szpecący piękność nieład... - Hipokratesa aforyzmy i rokowania oraz przysięga wykonywana przez łekarzy-kapłanów Eskulapa, tłum. H. Łuczkiewicz, Drukarnia Rządowa, Warszawa 1864, s. 4. archeusz, czyli wewnętrzny alchemik - Paracelsus, Selected writings, ed. by J. Jacobi, Bollingen Series XXVIII, Princeton Univ. Press, Princeton 1998, s. 47. do s. 19 rozmowa Hamleta i Poloniusza - W. Shakespeare, Hamlet, akt III, scena 2, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000, s. 121. do s. 20 Emaus - Ewangelia wg św. Łukasza 24, 13-35. spojrzał na mą... - D. Levertov, Służąca w Emaus (Obraz Veldz-queza), w tomie Żółty tulipan, tłum. Cz. Miłosz, Wydawnictwo Znak, Kraków 1999, s. 72. do s. 22 zespół Miinchhausena - R. Ascher, Miinchhausen's syndrome, "Lancet" 1951,1:339-341. do s. 25 Nadchodzące wydarzenia rzucają przed siebie cień -T. Cambell, w: "Lochiel's Waming". The Concise Oxford Dictionary of Quotations, Oxford Univ. Press, Oxford 1983, s. 60. którego liście myślą - R. Calasso, Zaślubiny Kadmosa..., dz. cyt., s. 152. 153 do s. 26 Poezja doszła tu... - Tamże. język wiekuistych... -Tamże, s. 153. Mów całą Prawdę...- E. Dickinson, 100 wierszy, tłum. S. Barań-czak, Wydawnictwo Arka, Kraków 1990, s. 111. wyrokowanie trudne... -W Szumowski, Historia medycyny filozoficznie ujęta, Sanmedia, wyd. 3, Kraków 1994, s. 80. do s. 27 Hipokrates -Tamże, s. 81-82. Kto nad gwiazdami... - Paracelsus, Selected writings, dz. cyt., s. 150. do s. 28 Jeśli pójdziesz za swoją gwiazdą... -Tamże, s. 153. ELIKSIR ŻYCIA do s. 31 ten, co uzdrawia - Eurypides, łon, 909, cyt. za: R. Graves, Mity..., dz. cyt., s. 167. do s. 33 niebiańska alchemia -W Shakespeare, Sonet 33, tłum. S. Barań-czak, Wydawnictwo a5, Poznań 1993, s. 61. Alchemia była nauką świętą... - M. Eliade, Kowale i alchemicy, Fundacja Aletheia, Warszawa 1993, s. 7. Hutnictwo nabiera charakteru położniczego - Tamże, s. 37. 154 do s. 34 regressus ad uterum - J. Chevalier, A. Gheerbrant, The Penguin dictionary ofsymbols, Penguin Books, London 1996, s. 12. solve et coagula [koagulacja filozoficzna] - J. E. Cirlot, Słownik symboli, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000, s. 64. Przekształćcie się z kamieni... - M. Eliade, Kowale..., dz. cyt. do s. 35 John Ripley - Tamże, s. 161. prometejskim marzeniem o człowieku... - Cz. Miłosz, Traktat teologiczny, w: tegoż, Druga przestrzeń, Wydawnictwo Znak, Kraków 2002, s. 76. nieposkromiony śmiech bogów - R. Calasso, Zaślubiny Kad-mosa..., dz. cyt., s. 104. do s. 39 Nowe dzieciństwo, gdy traci się pamięć... - W. Szekspir, Jak wam się podoba, akt II, scena 7, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo "W drodze", Poznań 1993, s. 61. do s. 40 gen młodości, eliksir wiecznego życia komórki -C. Holden, The quest to reverse time's toll, "Science" 2002, 295: 1032. WĘŻOWY SPLOT do s. 43 wśród ciszy i mroku świątyni... - J. Parandowski, Mitologia, Czytelnik, wyd. 5, Warszawa 1950, s. 146. 155 do s. 44 Rzekł Pan do Mojżesza... - Księga Wyjścia 4, 1-4. do s. 45 W czyim ręku... - S. Wyspiański, Wyzwolenie, akt III, w. 601-602, w: tegoż, Dramaty, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1955, s. 502. do s. 46 Dzieci bawiły się z wężami... - W. Kopaliński, Słownik symboli, Wiedza Powszechna, Warszawa 1990, s. 448. Wprowadzam nieprzyjaźń... - Księga Rodzaju 3, 15. do s. 47 Ale z tym Kimś ilekroć... - E. Dickinson, Drugie 100 wierszy, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995, s. 105. do s. 49 który był na tej drodze... dz. cyt., s. 206. - R. Calasso, Zaślubiny Kadmosa..., MIĘDZY SZTUKĄ A NAUKĄ do s. 53 spowiedź ciała - O. Miłosz, Pieśni poznania, w: tegoż, Storge, tłum. Cz. Miłosz, Wydawnictwo Znak, Kraków 1993, s. 98. barwę, kształt... - W Szumowski, Historia medycyny..., dz. cyt., s. 101. nie stracił ani dnia... - V. Nutton, Logic, Learning and Experi-mental Medianę, "Science" 2002, 295: 800-801. 156 do s. 54 Już nie będę całymi tygodniami... - M. Friedman, G. W Fried-land, Dziesięć największych odkryć w medycynie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000, s. 18. ten trup zmartwychwstać nie może - M. Janion, "Żyjąc tracimy życie, Wydawnictwo WA.B., Warszawa 2001, s. 24. do s. 55 śmierć użyczyła... - M. Rzepińska, Siedem wieków malarstwa europejskiego, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1988, s. 262. do s. 56 otaczając milczącym kręgiem... - S. Chwin, Hanemann, Wydawnictwo słowo / obraz terytoria, Gdańsk 1997, s. 14. Uczeni dzielą się na fizyków... - A. Białas, Nauka i medycyna, "Medycyna Praktyczna" 1999, nr 6, s. 15-17. do s. 57 zasada identyfikacji - A. Staruszkiewicz, O najważniejszej z nauk, w: K. Janowska i P Mucharski, Rozmowy na nowy wiek 1, Wydawnictwo Znak, Kraków 2001, s. 251-265. Są one niezmienne... - W Tatarkiewicz, Historia filozofii, PWN, wyd. 17, Warszawa 1999,1.1, s. 48. do 5. 58 problem źródeł - J. Casti, The world oftestable truths, "Naturę" 2001, 414: 254. do s. 60 koledzy z kliniki - Lekarze z naszej kliniki, którzy otrzymali pierwsze wlewy prostacykliny: J. Musiał, R. Niżankowski, R. Piętoń, J. Mruk. 157 do s. 61 samolubne geny - R. Dawkins, The Selfisb Gene, Oxford Univ. Press, Oxford 1976. indywidualny organizm... - R. Dawkins, Unweaving the Rain-bow, Penguin, London 1998, s. 308-309. do s. 62 o układach, które nie dadzą się... - A. Białas, Nauka..., dz. cyt. Całość rozpatrywana... - J. Zyciński, Bóg i ewolucja, TN KUL, Lublin 2002, s. 114. Nie jest sprawą sztuki... - Z. Herbert, Ornamentatorzy, w: tegoż, 89 wierszy, Wydawnictwo a5, Kraków 1998, s. 139. Henryk Elzenberg -Nauka i barbarzyństwo, w: tegoż, Z historii filozofii, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995, s. 218-230. do s. 63 Nauka (...) ma dać... - Z. Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1993, s. 168. rozwiązywanie zagadek... - Tamże, s. 169. rzeźba poświęcona jego pamięci - Rzeźba jest autorstwa Karola Gąsienicy-Szostaka. Prawda jest ruchomą armią metafor - F. Nietzsche, Uber Wabr-heit und Liige im aussermoralischen Sinne, w: tegoż, Werke, vol. Ul/2, 1972, cyt. za: R. Calasso, Literaturę and Gods, A. Knopf, New York 2001, s. 184. RYTM SERCA do s. 70 z subtelnym niepokojem rytmicznym - Ł. Kamieński (1918), cyt. za: M. Tomaszewski, Chopin, Wydawnictwo Podsiedlik-Reniowski i S-ka, Poznań 1998, s. 284. 158 minimalnych przesunięciach... - J. i M. Sobiescy (1960), tamże, s. 284. kiedy to korona... - Tamże, s. 288. do s. 71 Słownik medyczny Dorlanda - Dorland's Medical Dictionary, 29th edition, Saunders Co, Philadelphia 2000. do s. 73 o zimowych krainach barona Miinchhausena - G. A. Biir-ger, Przygody barona Munchhausena, Wydawnictwo Podsiedlik-Reniow-ski i S-ka, Poznań 1990, s. 39. do s. 74 wyraz najbardziej zaawansowanej... - E. Marshall, A space age vision advances in the clinic, "Science" 2002, 295: 1000-1001. do s. 76 The Oxford Companion to the Musie - P. A. Scholesa, Tenth ed, Oxford Univ. Press, Oxford 1984, s. 872. spina dalekie brzegi nicią... - Z. Herbert, Próba opisu, w: tegoż, 89 wierszy, dz. cyt., s. 102. OCZYSZCZAJĄCA MOC do s. 79 vis medicatrix naturę - W F. Bynum, Nature's helping hand, "Naturę" 2001, 114:21. do s. 80 mówiąc mową ówczesną... - W. Tatarkiewicz, Historia estetyki, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków 1960, s. 30. 159 Pseudo-Plutarch, O muzyce - tłum. K. Bartok, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków 1992, s. 24. do s. 81 najwznioślejszy cel człowieka - E. Fubini, Historia estetyki muzycznej, tłum. Z. Skowron, Wydawnictwo Musicajagellonica, Kraków 1997, s. 31. pitagorejczycy stosowali medycynę... - W. Tatarkiewicz, Estetyka starożytna, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków 1960, s. 94. amputowany przez nieznanego cenzora - A. Nicev, Uengime de la catharsis tragique dans Anstote, ed. de 1'Academie Bulgare des Sciences, Sofia 1970, s. 6. którego znaczenie nadzwyczaj trudno pochwycić -J. Chevalier, A. Gheerbrant, The Penguin dictionary..., dz. cyt., s. 563. bezgraniczne zdumienie - R. Calasso, Ka, A. A. Knopf, New York 1998. do s. 82 Znalazłem cudowne rozwiązanie... - K. Devlin, Mathema-tics. The science ofpatterns, Sci. Amer. Library, New York 1997, s. 29. wymagający zaprzężenia całej potęgi matematyki -Tamże, s. 30. wątpliwe, aby było w stanie... - A. D. Aczel, Wielkie twierdzenie Fermata, tłum. R Strzelecki, Prószyńki i S-ka, Warszawa 1998. do s. 83 katharsis - Arystoteles, Poetyka, VI, 1949, b26, cyt. za: W Tatarkiewicz, Estetyka starożytna, dz. cyt., s. 146. Inaczej mówiąc: wysublimowanie uczuć... - Tamże, s. 147. 160 iatreia kai katharsis - Arystoteles, Polityka 7, 1342 a, 11-15, cyt. za: R. K. Zawadzki, Poetyka Arystotelesa i sztuka poetycka Horacego, Wydawnictwo WSP, Częstochowa 1996, s. 59. do s. 84 naturalny proces psychologiczny i biologiczny -W Tatarkiewicz, Historia estetyki, dz. cyt., s. 147. Dźwięki znajdują w duszy oddźwięk... - W. Tatarkiewicz, Estetyka starożytna, dz. cyt., s. 91. w ich rozstrojone dusze... - C. Sachs, Muzyka w świecie starożytnym, tłum. Z. Chechlińska, PWM, Kraków 1988, s. 272. śpiewa chór starców u Eurypidesa... - The Oxford Compa-nion to Classical Civilization, ed. by S. Hornblower and A. Spawforth, Oxford Univ. Press, Oxford 1998, s. 477. Od żywota pustego... - J. Czechowicz, Modlitwa żałobna, w: tegoż, Wybór wierszy, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1974, s. 184. do s. 85 w sprawie tak moralnie i społecznie ważnej... - W. Tatarkiewicz, Dzieje sześciu pojęć, PWN, Warszawa 1976, s. 210-212. nastrój umiarkowania i stanowczości - Arystoteles, Metafizyka, cyt. za: C. Sachs, Muzyka..., dz. cyt., s. 272. Co powodowało, iż gatunek dorycki... - Tamże, s. 274. do s. 86 bo nie przydadzą się nawet kobietom - Cyt. za: J. James, Muzyka sfer, tłum. M. Godyń, Wydawnictwo Znak, Kraków 1996, s. 62. doświadczał zmory bezsenności... - J. Hartwig, Drogi Gold-berg, w: tejże, Zawsze od nowa, Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 1999, s. 114. złoty kubek napełniony luidorami - Tamże. 161 z góry wyznaczonym wszechświatem - Cyt. za: M. J. Tra-mo, Musie ofthe Hemispheres, "Science" 2001, 291: 54-56. O dźwiękach czystych, choć zatrważających - P. M. Gray 1 in., The Music of Naturę and the Naturę of Musie, "Science" 2001, 291: 52. do s. 88 każda choroba jest problemem muzycznym... - Cyt. za: O. Sacks, Stanąć na nogi, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1996, s. 100. CIERPIENIE do s. 92 zadaje umysłowi ludzkiemu... - Jan Paweł II, Ewangelia cierpienia, Wydawnictwo Znak, Kraków 1997, s. 167. Czy to kara? Kto zgrzeszył? - Ewangelia wg św. Jana 9, 1-3. egzorcyzmowanie bólu... - S. Chwin, O bólu, w: K. Janowska i P. Mucharski, Rozmowy na koniec wieku 3, Wydawnictwo Znak, Kraków 1999, s. 83. do s. 93 wierzba uwielbia wilgotne... - J. R. Vane, R. M. Botting (red.), Aspirin and other salicylates, Chapman and Hali, London 1992, s. 3-4. do s. 94 Non interesse quod... - W. Szumowski, Historia medycyny..., dz. cyt., s. 98. Płyn przenikający cały wszechświat... - Tamże, s. 484. 162 do s, 96 opętanie erotyczne mieści się... - R. Calasso, Zaślubiny Kad-mosa..., dz. cyt., s. 155. druzgoczą najpotężniejsze serca - E. Dickinson, 100 wierszy, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo Arka, Kraków 1990, s. 119. Wielki ból... -Tamie, s. 61. duchowe lekarstwo -Jan Paweł II, Ewangelia cierpienia, dz. cyt., s. 92. do s. 97 Pocieszyć człowieka... - H. Elzenberg, Kłopot z istnieniem, Wydawnictwo Znak, Kraków 1994, s. 82. Że jeśli ja teraz cierpię... - S. Chwin, O bólu, w: dz. cyt., s. 87. Kalwaria cierpienia - Jan Paweł II, Ewangelia cierpienia, dz. cyt., s. 57. Czy Bóg mógł niejako usprawiedliwiać... - Jan Paweł II, Przekroczyć próg nadziei, RWKUL, Lublin 1994, s. 63. o "Niebieskim Lekarzu" - Jan Paweł II, Ewangelia cierpienia, dz. cyt., s. 67. do s. 99 Zatem wylecz ją z tego... - W Shakespeare, Makbet, akt V scena 3, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000, s. 138. rzeczywistość o tysiącu twarzach - Jan Paweł II, Ewangelia cierpienia, dz. cyt., s. 73. do s. 100 tym, co czyni życie znośnym... - Cyt. za: Maria Janion, Żyjąc tracimy życie, Wydawnictwo WA.B., Warszawa 2001, s. 158. opłaconym wspólnikiem... - R. Jones i in., Changing face oj medical curricula, "Lancet" 2001, 357: 699. ostatnim depozytariuszem... - Tamże, 703. 163 EXITUS do s. 103 Jak struna po koncercie - Z. Herbert, Ostatnie słowa, "Zeszyty Literackie" 2001, r. XVIII, nr 72, s. 5. Widziałam - jak Oko w Agonii... - E. Dickinson, 100 wierszy, dz. cyt., s. 77. do s. 104 Czy to dopiero wtedy... - H. Łazowertówna, Imiona świata, w: W Borowy, Od Kochanowskiego do Staffa. Antologia liryki polskiej, PIW, Warszawa 1958, s. 382. W gorączce ostrej... - Hipokratesa aforyzmy..., dz. cyt., s. 96. Najdoskonalszy dyplomata... - W. Goethe, Collections des por-traits histońques de M. le Baron Gerard, w: tegoż, Werke, Artemis, Ziirich 1954, voL 13, $.993. byłaby go impregnowała... - F. Chateaubriand, Memories d'outre--tombe, Gallimard, Paris 1958, vol. 2, s. 901. do s. 105 Nasz drogi przyjaciel... - D. d'Abrantes, Salon de Monsieur de Talleyrand, w: Histoire de salons de Paris, L'advocat, Paris 1838, vol. 6, s. 1. Niczego tak nie obawiam się... - Saint-Beuve, Talleyrand, w: "Nouveaux lundis", Calman Levy, Paris 1844, vol. 12, s. 112. do s. 106 na łonie Świętego Kościoła... - R. Calasso, The ruin of Kasch, Vintage, London 1995, s. 347. Za każdym pragnieniem... - H. Balzac, Jaszczur, tłum. T. Boy--Żeleński, Czytelnik, Warszawa 1956, s. 30. 164 wyrzeka się życia... - Tamże, s. 159. wyprzedzić ostateczne uderzenie - S. Chwin, O bólu, w: dz. cyt., s. 77. do s. 107 podwójnie zadomowiony - Bp J. Pietraszko, Nasze powroty do Chrystusa, Wydawnictwo św. Stanisława Archidiecezji Krakowskiej, Kraków 2001, s. 50. ostatnią wspinaczkę kominem skalnym - Tamże, s. 151. Wszystkie wielkie damy paryskie... - Paulina Viardot-Gar-cia, cyt. za: J. Iwaszkiewicz, Chopin, PWM, Kraków 1955, s. 349. Siostra artysty... - Cyprian K. Norwid, tamże, s. 342. do s. 108 W ostatnich godzinach Chopin... - Chorobie Chopina poświęcono niemało opracowań lekarskich. Z ostatnich np.: J. C. Davila, Etude de la maladie de Chopin a travers sa correspondence, These pour le doctorat en medecine, Univ. Toulouse III, 1995. znajdował jeszcze siły... - Paulina Viardot-Garcia, cyt. za: M. Tomaszewski, Chopin, Podsiedlik-Reniowski i S-ka, Poznań 1998, s. 124. zróbcie to dla mnie... - Tamże. z kraju Mozarta, Rafaela... - H. Heine, tamże, s. 77. do s. 109 W dużym zestawieniu z dziesięciu szpitali holenderskich... - P. van Lommel i in., New-death experience in survivors of cardiac arrest: aprospective study in the Netherlands, "Lancet" 2001, 358: 2039-2045. 165 dos. 110 przekształcanie się żywych w zjawy... - M. Janion, Żyjąc tracimy życie, dz. cyt., s. 48. jak na naszych oczach ulatują... - Tamże, s. 40. w więzieniu z oknami, lecz bez drzwi - O. Sachs, Przebudzenia, tłum. P. Jaśkowiak, PIW, Poznań 1997. Ja, Her Armeńczyk... - J. Słowacki, Król Duch, pieśń 1, w. 10, w: tegoż, Dzieła wszystkie, pod red. J. Kleinera, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Warszawa 1956, s. 146. po dziesięciu dniach zbierano trupy... - Platon, Państwo, X, 614B, dz. cyt., s. 331. do s. Ul zuchwały krok - D. K. C. Cooper, D. A. Cooley Christian Neethling Barnard 1922-2001, "Circulation" 2001, 104: 2756-2757. dos. 112 czuł na swoich plecach... - R. Hoffenberg, Christian Barnard: hisfirst transplants and their impact of concepts ofdeatb, "BMJ" 2001, 323: 1478-1480. Człowieku, jakie serca... - Tamże. dos. 113 Bóg do każdego mówi raz... - R. M. Rilke, Wiersze, tłum. B. Antochiewicz, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warsza-wa-Kraków 1976, s. 64. W tej fudze, gdy wprowadzony został... - D. Hofstader, Gódel, Escher, Bach - an eternalgolden braid, Vintage Books, London 1980, s. 79. 166 CHIMERA do s. 115 Odtąd - jak napisał... - E. S. Golub, D. R. Green, lmmunology. A synthesis, Sinauer Assoc, New York 1991, s. 6. dos. 116 Opowiem Ci dziś o rzeczy tak niezwykłej... - Tamże, s. 3. dos. 117 Ja nie mogę zarazić się ospą... - H. Bazin, The eradicatwn of smallpox: Edward Jenner and the first and only eradicatwn of a human infections disease, Academic Press, New York 2000, s. 67. do s. 118 od dołu do góry... - W Szumowski, Historia medycyny..., dz. cyt., s. 274. dos. 119 Trzech doktorów z całej wyspy... - M. Tomaszewski, Chopin, dz. cyt., s. 81. My musimy leżeć... - T. Mann, Czarodziejska góra, Czytelnik, Warszawa 1998, s. 109. Resztka życia... - J. Liebert, Kołysanka jodłowa, w: W. Borowy, dz. cyt., s. 374. do s. 120 zaszczepić każdego mężczyznę... - J. Cohen, E. Marshall, Yaccines for biodefense, "Science" 2001, 294: 498-501. 167 do s. 121 Samą Chimerę opisał Homer... dz. cyt., s. 127. - Homer, Iliada, VI, 177, do s. 122 bastard wyobraźni - Z. Herbert, Król mrówek, Wydawnictwo a5, Kraków 2001, s. 108. do s. 123 chimera (...) zwierzę pociągowe... - J. Stempowski, Chimera..., dz. cyt., t. 1-2. PO GENOMIE do s. 127 nie dając się uwięzić... - R. Calasso, Zaślubiny Kadmosa..., dz. cyt., s. 182. podejrzane geny - T. Gura, Can SNPs delwer on suspectibility genesf, "Science" 2001, 293: 593-595. do s. 130 Taki był Proteus... - J. Kochanowski, Do gór i lasów, w: W Borowy, dz. cyt., s. 2. Rudolf Virchow - Cyt. za: A. McLaren, Cloning: pathways to aplu-ripotentfuture, "Science" 2000, 288: 1775-1780. eksperyment myślowy - H. Spemann, Embryonic development and induction, Yale Univ. Press, New Haven, CT, 1938. Co dzisiaj dowiedzione... - W Blake, Zaślubiny niebios i piekieł, tłum. Cz. Miłosz, w: Cz. Miłosz, Ogród nauk, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998, s. 51. 168 do s. 131 późny bliźniak - D. W Brock, Human clonmy .<>/¦/ "" "Science" 2002, 296: 314-316. do s. 132 rozbicia atomu, lądowania człowieka.. relikty, które nie mają... -T.A.Brown,Genomy,tłum pudrni P. Węgleńskiego, PWN, Warszawa 2001, s. 138. do s. 133 Obszary pustynne okażą się... -J. C. Avisc, / metaphors: new look at the language ofDNA, "Science" 2001, 2'M: Hl> H/ archeologicznego wykopaliska... - M. Sanak, Pot dycyny molekularnej, Medycyna Praktyczna, Kraków 2001,1, 9 * na wskroś ewolucyjny -M. Heller, Sens życia i sens .. Biblos, Tarnów 2002, s. 137. Naukowa teoria ewolucji nie jest sprzeczna. znaczną część teologów (...) wierzących chrzei - Tamże, s. 135. nie chce zaakceptować prawdy... - J. Zyciński, #m.; / . cja, dz. cyt., s. 165. nadużycia epistemologiczne - Tamże, s. 44. do s. 134 Wa lki genów...- Cz. Miłosz, Uczeni, w: tegoż, Druga przestrzeń, Wy dawnictwo Znak, Kraków 2002, s. 34. samolubny gen-R. Dawkins, The Selfish Gene, dz. cyt. ostrzeżenia te mają...-M. Midgley, Science and Poetry, Routledj;f, London 2001, s. 195. 169 W biologii współpraca i współdziałanie... - B. Goodwin, How the leopard changed its spots, Orion Books, London 1994, s. 196. do s. 135 James Lovelock - Homage to Gaia, Oxford Univ. Press, Oxford 2000, s. 24. czyni człowieka Swym powiernikiem... - J. Zyciński, Bó i ewolucja, dz. cyt., s. 197. do s. 136 pasmo rozwijające się znikąd donikąd - Cz. Miłosz, Przedmowa, w: O. Miłosz, Storge, Wydawnictwo Znak, Kraków 1993, s. 9. PRZEMIANY I POWROTY do s. 141 Za ich żargonem... - R. Horton, The doctor's role in advocacy, "Lancet" 2002, 359: 458. Karta Lekarza - "Medycyna Praktyczna" wydanie specjalne 4/2002. do s. 143 przed operacją zawsze... - H. Steinhaus, Słownik racjonalny, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków 1992, s. 73. Gdy Aleksander Wielki... - K. K. Rufus, Historia Aleksandra Wielkiego, tłum. L. Winniczuk, PWN, Warszawa 1976, s. 61-63. dos. 144 Zdolność do reprodukcji... - D. E. Koshland, jr., The seven pil-lars oflife, "Science" 2002, 295: 2215-2216. Materia ożywiona... - Cyt. za: B. K. Ridley, On science, Routledge, London and New York 2001, s. 50. 1 70 Erwin Schrodinger - What is lifef, Cambridge Univ. Pri bridge 1944. do s. 145 zamierzona niejednoznaczność - R. Roty, Studied .imhiynn \. "Science" 2001, 293: 2399-2400. kapryśną linię powtórzeń... - Cyt. za: M. Wilk, D/tnifh nocny, "Rzeczpospolita" 13-14 IV 2002, s. A8. Mitologia grecka (...) ponieważ ciemność... | lit Wprowadzenie, w: R. Calasso, Zaślubiny Kadmosa..., dz, i \ i bogactwo zjawisk zdominowanych... - B. K. Ridlcy, I dz. cyt., s. 34. dos. 146 tylko wżyciu wewnętrznym, jak w rozbitym ciadle... - A. Zagajewski, Przeciwko poezji, "Zeszyty Litei r. XX, nr 79, s. 21. do s. 149 Ignoramus... - M. Steriade, Interconnected stories oj brani >!¦¦ "Science" 2001, 294: 2295-2297. Jan Paweł II - Ewangelia cierpienia, dz. cyt., s. 318. ażeby wyzwalać w człowieku miłość... - Tamże Jestem inny... - Paracelsus, Selected writings, ed. by J. Jacobi, 1'HMI i ton Univ. Press, Princeton 1979, s. 3. do s. 150 sztuka jest zaklinaniem... - J. Hartwig, Jestitym,w: dz. cyl świat w innym oświetleniu - A. Zagajewski, Palmiar>n,i, goż, Ziemia ognista, Wydawnictwo a5, Poznań 1994, s. 14. zamiast wielu ról... - A. Kępiński, Schizofrenia, dz. cyt.. SPIS TREŚCI Czesław Miłosz, WSTĘP 5 WSTĄŻKI 9 KONSTELACJE 17 ELIKSIR ŻYCIA 31 WĘŻOWY SPLOT 43 MIĘDZY SZTUKĄ A NAUKĄ 53 RYTM SERCA 65 OCZYSZCZAJĄCA MOC 79 CIERPIENIE 91 EXITUS 103 CHIMERA 115 PO GENOMIE 125 PRZEMIANY I POWROTY 139 ŹRÓDŁA 151