15426
Szczegóły |
Tytuł |
15426 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15426 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15426 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15426 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GUY DE MAUPASSANT
Jedyna miłość
i inne opowiadania
Wybrała Irena Szymańska
Wydawnictwo PTWK
Skan. ,,MiS"
WIOSENNY WIECZÓR
Joanna miała poślubić swego kuzyna Jakuba. Znali się od dzieci i miłość ich nie przybrała tych form uroczystych, jakich na ogół przestrzega się w wielkim świecie. Wychowywali się razem, nie domyślając się nawet, że się kochają. Panienka, z natury trochę zalotna, pozwalała sobie na niewinną kokieterię wobec kuzyna; podobał jej się zresztą i uważała go za dobrego chłopca. Kiedy się spotykali, całowała go z całego serca, nie odczuwając przy tym najlżejszego dreszczu, owego dreszczu, od którego mrówki zdają się przebiegać po ciele od koniuszków palców u rąk aż do samych stóp. On myślał sobie po prostu: ,,Ładniutka jest ta moja kuzyneczka"; wspominał ją z tym pewnym mimowolnym rozrzewnieniem, jakie mężczyzna odczuwa zawsze wobec ładnej kobiety. Nie zastanawiał się nad nią głębiej. Aż tu któregoś dnia Joanna usłyszała przypadkiem, jak matka mówiła do swojej siostry (ciotki Alberty, bo ciotka Lison została starą panną): Ręczę ci, że te dzieci się pokochają, to widać od razu. Jeżeli o mnie chodzi, Jakub jest zięciem, o jakim marzyłam. Z tą chwilą Joanna zakochała się na zabój w kuzynku Jakubie. Czerwieniła się na jego widok, ręka jej drżała w dłoni młodzieńca, spuszczała powieki, gdy spotkała jego spojrzenie, i zaczynała się droczyć, kiedy chciał ją pocałować; aż w końcu spostrzegł to wszystko. Zrozumiał i w porywie, w którym było tyleż zadowolonej miłości własnej, ile prawdziwego uczucia, schwycił w ramiona kuzynkę szepcząc jej do ucha: Kocham cię, kocham! Począwszy od tego dnia nie przestawali gruchać i czulić się; rozwinęli całą gamę sposobów znanych zakochanym, którym ich dawna zażyłość odbierała wszelki przymus i wszelką nieszczerość. W salonie Jakub całował narzeczoną wobec trzech starych kobiet, trzech sióstr: jej matki, jego matki i ciotki Lison. Spacerował z nią sam na sam całymi dniami po lesie, wzdłuż rzeczki, po wilgotnych łąkach, gdzie trawa była usiana drobnymi kwiatami. Oczekiwali chwili, która ich miała połączyć, nie nazbyt niecierpliwie, otuleni, spowici jakąś rozkoszną tkliwością, upajając się subtelnym urokiem niewinnych pieszczot: dotknięcia palców, spojrzeń namiętnych, a tak przeciągłych, że dusze zdawały się w nich stapiać; dręczeni niejasnym jeszcze 2
pragnieniem doskonalszych uścisków, czuli, że wargi ich drżały niepokojem, nawołują się, zdają się na siebie czatować, czekać, coś sobie obiecywać. Czasem po całym dniu spędzonym w tej letniej, a jednak przesyconej namiętnością atmosferze, na tych platonicznych pieszczotach, czuli wieczorem jakąś dziwną omdlałość, oboje wzdychali głęboko, sami nie wiedząc czemu, a były to westchnienia nabrzmiałe oczekiwaniem. Obie matki i siostra ich, ciotka Lison, przyglądały się tej młodzieńczej miłości z uśmiechem rozrzewnienia. Widok ich zdawał się wzruszać zwłaszcza ciotkę Lison. Była to małomówna kobiecina, usuwająca się, cicha; ukazywała się tylko w godzinach posiłków, po czym wracała do swego pokoju, gdzie zamykała się na resztę dnia. Wyglądała na poczciwą starowinkę, oczy miała łagodne i smutne, w rodzinie nie liczono się z nią wcale. Obie siostry, wdowy, które zajmowały pewną pozycję w świecie, uważały ją za nic nie znaczącą istotę. Traktowano ją z bezceremonialną poufałością, którą starano się ukryć okazując starej pannie nieco lekceważącą pobłażliwość. Miała na imię Eliza, urodziła się bowiem w czasach, kiedy królował we Francji Béranger. Gdy się jednak przekonano, że nie wychodzi, że nigdy pewno nie wyjdzie za mąż, zaczęto ją nazywać nie Elizą, lecz Lison. Dzisiaj była ,,ciotką Lison", pokorną, czyściutką staruszką, okropnie nieśmiałą nawet wobec najbliższych, ci zaś darzyli ją uczuciem, w którym dużo było przyzwyczajenia, współczucia i życzliwej obojętności. Dzieci nigdy nie wpadały do jej pokoju, żeby ją uściskać. Tylko służąca tam zachodziła. Posyłano po ciotkę Lison, jeśli chciano z nią porozmawiać. Nie wiedziano niemal, gdzie znajduje się jej pokój, ów pokój, w którym upływało samotnie całe to smutne życie. Zdawało się, że nie zabiera prawie wcale miejsca w tym domu. Kiedy jej nie było, nigdy o niej nie mówiono, nigdy o niej nie myślano. Była to nikła istota, jedna z tych, co pozostają nie znane nawet swoim bliskim, jakby niezbadane śmierć ich nie stwarza w domu pustki, braku ich nikt nie odczuwa jedna z tych istot, co nie potrafią ani wrosnąć w życie, ani w przyzwyczajenia, ani w serca tych, którzy obok nich żyją. Chodziła zawsze drobnymi, szybkimi kroczkami, nigdy nie hałasowała, nigdy nic nie potrącała, rzekłbyś, nadawała przedmiotom martwym całkowitą bezdźwięczność; ręce jej były jakby zrobione z waty, tak lekko i delikatnie obchodziły się ze wszystkim, czego dotknęły. Kiedy mówiono ,,ciotka Lison", te dwa słowa nie wywoływały właściwie
3
w nikim żadnej myśli. Tak jakby powiedziano: ,,imbryk do kawy" albo ,,cukierniczka". Suczka Lulu zdawała się o wiele silniejszą indywidualnością, toteż ciągle ją pieszczono, zwracano się do niej: ,,Moja kochana Lulu, moja śliczna Lulu, moja mała Lulu". Będą zapewne znacznie dłużej po niej płakać. Ślub młodej pary miał się odbyć pod koniec maja. Narzeczeni nieustannie patrzyli sobie w oczy, trzymali się za ręce, żyli jedną myślą, serce przy sercu. Wiosna, spóźniona w tym roku, wahająca się, dygocąca dotąd wśród kryształowych przymrozków nocy i mglistych chłodów poranku, wytrysnęła z nagłą siłą. Kilka ciepłych, trochę zamglonych dni poruszyło uśpione w ziemi soki, roztulając jakby cudem jakimś liście i rozsnuwając wszędzie ów miły, obezwładniający zapach pąków i pierwszych kwiatów. Aż wreszcie pewnego popołudnia zwycięskie słońce osuszyło zwiewne opary, rozpostarło swą jasność po całej równinie. Jego promienna wesołość przeniknęła wszystko: rośliny, zwierzęta, ludzi. Zakochane ptaki fruwały, trzepotały skrzydełkami, nawoływały się. Joanna i Jakub, oszołomieni jakimś czarownym szczęściem, jakby onieśmieleni, zaniepokojeni nie znanym dotąd dreszczem, którym przejmowało ich pulsujące w lesie życie, spędzili cały dzień razem na ławce przed pałacem, nie mając już odwagi oddalić się we dwoje; widzieli jak przez mgłę goniące się tam, na stawie, łabędzie. Zapadający wieczór przyniósł im ukojenie. Po obiedzie rozmawiali cichutko w salonie, wsparci łokciami o parapet otwartego okna, podczas gdy ich matki grały w pikietę w kręgu światła padającym od przysłoniętej ciemnikiem lampy. Ciotka Lison robiła na drutach pończochy dla biednych ze wsi. Wysoki las ciągnął się daleko za stawem i nagle, poprzez rzadkie jeszcze korony drzew, ukazał się księżyc. Wschodził powoli, przeświecając przez gałęzie rysujące się na jego tarczy, a wznosząc się coraz wyżej na niebie wśród blednących przy nim gwiazd, zaczął zalewać świat cały swym mętnym blaskiem, w którym unosiły się białawe mgiełki i sny, tak drogie czułym sercom, poetom i kochankom. Joanna i Jakub przyglądali mu się przez chwilę, a potem, urzeczeni cichą pieszczotą tej nocy, rozproszonym światłem padającym na murawę i skupiny krzewów, wyszli z domu i spacerowali powoli po wielkim, bielejącym trawniku aż nad migotliwy staw.
4
Obie matki przegrały tymczasem swe codzienne cztery partie pikiety, zaczęła je ogarniać senność i miały ochotę pójść się położyć. Trzeba zawołać dzieci powiedziała jedna. Druga rzuciła okiem na pobladłe niebo na horyzoncie, na poruszające się z wolna dwa cienie. Daj im spokój rzekła tak pięknie w ogrodzie! Lison na nich poczeka, prawda, Lison? Stara panna podniosła zalęknione oczy i odpowiedziała nieśmiało: Ależ tak, poczekam na nich. Obie siostry poszły więc się położyć. Wówczas wstała z kolei ciotka Lison i zostawiając na poręczy fotela zaczętą robotę, wełnę i druty, oparła się o parapet okienny i zapatrzyła w czarowną noc. Narzeczem wciąż chodzili przez trawnik od stawu do ganku i z powrotem od ganku do stawu. Ściskali się za ręce i już nawet nie rozmawiali, jakby przestali być sobą i stopili się z poezją, którą tchnęła przyroda. Naraz Joanna spostrzegła w obramowaniu okna sylwetkę starej panny, rysującą się na tle światła lampy. Widzisz szepnęła ciotka Lison na nas patrzy. Jakub podniósł głowę. Tak powtórzył ciotka Lison na nas patrzy. I dalej przechadzali się z wolna, rozmarzeni, zakochani. Ale rosa zaczęła padać na trawę, przejął ich lekki dreszcz. Chodźmy już do domu powiedziała Joanna. Wrócili więc. Kiedy weszli do salonu, ciotka Lison znów robiła na drutach; pochyliła czoło nad robotą, a jej chude paluszki drżały trochę, jakby były bardzo zmęczone. Joanna podeszła do niej. Czas już iść spać, ciociu. Stara panna podniosła oczy. Były zaczerwienione, jakby płakała. Narzeczeni nie zwrócili na to uwagi. Ale Jakub spostrzegł, że lekkie pantofelki Joanny były mokre od rosy. Zdjęty niepokojem zapytał czule: Czy ci nie zimno w te twoje kochane nożyny? Nagle palce starej panny zaczęły drżeć tak gwałtownie, że upuściły
5
robotę; kłębek wełny potoczył się daleko po podłodze. Kryjąc raptem twarz w dłonie, stara panna zaczęła płakać, wstrząsana spazmatycznym łkaniem. Młodzi rzucili się ku niej; Joanna uklękła i odsuwając ręce ciotki, powtarzała wzruszona: Co ci jest, ciociu Lison? Co ci jest, ciociu Lison? Wówczas biedna staruszka jąkając się, głosem wezbranym od łez, cała skurczona z żalu, odpowiedziała: Bo... bo... on się spytał: ,,Czy ci nie zimno... w te... twoje kochane nożyny"... A mnie nikt nigdy... nic takiego nie powiedział... nigdy!... nigdy!...
1881
6
JEDYNAMIŁOŚĆ Leonowi Hennique Było to pod koniec obiadu, w dniu otwarcia polowania u margrabiego de Bertrans. Jedenastu myśliwych, osiem młodych kobiet i lekarz miejscowy siedzieli dokoła rzęsiście oświetlonego stołu, przybranego owocami i kwiatami. Zaczęto mówić o miłości i wywiązała się wielka dyskusja, odwieczna dyskusja: czy można naprawdę kochać tylko raz, czy więcej razy. Wymieniano jako przykład ludzi, którzy mieli jedną tylko poważną miłość w życiu, ale wymieniano również takich, którzy kochali często i gorąco. Mężczyźni na ogół twierdzili, że namiętność, tak jak choroba, może kilkakrotnie dotknąć tę samą istotę, i to dotknąć śmiertelnie, jeśli jakaś przeszkoda stanie jej na drodze. Chociaż temu poglądowi nie sposób było zaprzeczyć, kobiety, których zdanie opierało się raczej na poezji niż na obserwacji, twierdziły, że miłość, miłość prawdziwa, wielka miłość, może tylko raz jeden spaść na zwykłego śmiertelnika, że miłość ta podobna jest do pioruna i że serce, które ona nawiedziła, zostaje tak puste, tak zniszczone, zgorzałe, że żadne inne potężne uczucie, a nawet marzenie, nie mogłoby w nim na nowo zakiełkować. Margrabia, który wiele kochał, zawzięcie zwalczał ten pogląd. Powiadam wam, że można kochać kilka razy, i to ze wszystkich sił i z całej duszy. Cytujecie mi ludzi, którzy odebrali sobie życie z miłości, jako dowód, że druga namiętność jest niemożliwa. Odpowiem wam, że gdyby nie popełnili tego głupstwa i nie odebrali sobie życia, co wykluczało wszelką możliwość ponownego zachorowania, byliby się wyleczyli i rozpoczęliby na nowo, i tak w kółko, aż do naturalnej śmierci. Z zakochanymi to tak jak z pijakami; kto pił, pić będzie, kto kochał, będzie kochać. Jest to kwestia temperamentu i tyle. Wzięto doktora za arbitra był to stary lekarz paryski, który usunął się na wieś i poproszono go, by wypowiedział swoje zdanie. Okazało się, że on właśnie nie miał żadnego. Tak jak powiedział margrabia, jest to kwestia temperamentu; jeśli o mnie chodzi, wiem o namiętności, która trwała pięćdziesiąt pięć lat, bez jednego dnia przerwy, i która zakończyła się dopiero wraz ze śmiercią. 7
Margrabina klasnęła w ręce. Jakie to piękne! Przecież to marzenie być tak kochanym! Co za szczęście żyć przez pięćdziesiąt pięć lat otulonym uczuciem upartym i przenikającym! Jakże ten, którego tak uwielbiano, musiał być szczęśliwy i błogosławić życie! Lekarz uśmiechnął się. Istotnie, nie omyliła się pani pod tym względem; istota, która wzbudziła taką miłość, był to mężczyzna. Zna go pani; to pan Chouquet, aptekarz z miasteczka. Jeśli o nią chodzi, o kobietę, znała ją pani również, to ta stara, co wyplatała krzesła, przyjeżdżała co rok do zamku. Ale opowiem to dokładniej. Entuzjazm pań ochłódł od razu; obrzydzenie malujące się na ich twarzach zdawało się mówić: Fe! tak jakby miłość miała nawiedzać tylko ludzi wytwornych i niezwykłych, godnych, żeby się nimi interesować, słowem: ludzi dobrze wychowanych. Lekarz ciągnął dalej: Wezwano mnie przed trzema miesiącami do łoża śmierci tej staruszki. Przybyła tu w przeddzień, na wózku, który jej służył za dom, ciągniętym przez szkapę. Widywaliście ją państwo; towarzyszyły jej dwa wielkie, czarne psy, jej przyjaciele i stróże. Proboszcz już tam był. Uczyniła nas wykonawcami swego testamentu i chcąc wyjaśnić nam motywy swej ostatniej woli, opowiedziała nam całe swoje życie. Nigdy nie słyszałem nic równie dziwnego i bolesnego. Ojciec jej i matka oboje wyplatali krzesła. Nie miała nigdy domu stojącego na ziemi. Od małego dziecka tułała się obdarta, pokryta robactwem, brudna. Rodzina zatrzymywała się u wjazdu do wsi, przy rowie; wyprzęgano, koń gryzł trawę, pies spał z pyskiem opartym na łapach; dziewczynka zaś turlała się po trawie, podczas gdy ojciec i matka, w cieniu przydrożnych drzew, naprawiali wszystkie stare krzesła z całej gminy. Nie rozmawiano nigdy w tym ruchomym domku; zamieniwszy kilka koniecznych słów, by postanowić, kto obejdzie dokoła wieś z dobrze znanym wołaniem: ,,krzeeesła wyplatać!", zaczynano skręcać słomę, siedząc przy sobie lub naprzeciwko siebie. Kiedy dziewczynka zanadto się oddalała lub próbowała nawiązać znajomość z jakimś łobuziakiem ze wsi, przywoływał ją gniewny głos ojca: ,,Wracaj mi tu zaraz, pokrako!" Były to jedyne tkliwe słowa, jakie słyszała. Kiedy trochę podrosła, wysyłano ją na żniwo: zbierała zniszczone siedzenia krzeseł. Tu i ówdzie nawiązywała wówczas jakieś przelotne znajo8
mości z wiejskimi chłopakami; ale teraz to rodzice jej nowych przyjaciół brutalnie odwoływali dzieci: ,,Wracaj mi tu zaraz, łobuzie! Niech jeszcze raz zobaczę, jak gadasz z jakim oberwańcem!..." Często chłopcy rzucali w nią kamieniami. Niektóre panie dawały jej po parę groszy, chowała je skrzętnie. Kiedyś miała wtedy jedenaście lat przechodząc przez naszą wieś, spotkała na cmentarzu małego Chouquet; płakał, bo kolega ukradł mu dwa su. Wzruszyły ją łzy małego mieszczucha; zdaniem tego wydziedziczonego, bezdomnego dziecka tacy jak on powinni by być zawsze zadowoleni i weseli. Podeszła do niego, a kiedy dowiedziała się, o co płacze, wcisnęła mu do ręki wszystkie swoje oszczędności: siedem su. Wziął je, rzecz prosta, ocierając łzy. Wówczas ona, z wielkiej radości, odważyła się go pocałować, a że oglądał z uwagą pieniądze, więc nie zaprotestował. Widząc, że nie odpycha jej ani nie bije, powtórzyła próbę; objęła go za szyję ze wszystkich sił, całowała z całego serca. Po czym uciekła. Co działo się w tej nieszczęsnej głowie? Czy przywiązała się do tego smyka dlatego, że poświęciła mu całe swoje mienie bezdomnej istoty, czy też dlatego, że po raz pierwszy w życiu jego właśnie pocałowała tkliwie? Jest to zawsze jednakowa tajemnica, czy chodzi o dorosłych, czy o dzieci. Przez miesiące całe śniła o tym cmentarzu i o tym chłopcu. Żyła nadzieją, że go znów zobaczy, i w tej myśli okradała rodziców; tu zwędziła im jedno su, tu drugie, oszukując bądź na zapłacie za wyplatanie, bądź na produktach, po które ją posyłano. Kiedy tu wróciła, miała w kieszeni dwa franki, ale widywała tylko z daleka aptekarzowego synka, czysto ubranego, za szybami ojcowskiego sklepu, pomiędzy czerwonym słojem a zakonserwowanym soliterem. Pokochała go jeszcze bardziej, zachwycona, wzruszona, w ekstazie przed tą kolorową wodą, tą apoteozą błyszczących kryształów. Zachowała o nim niezatarte wspomnienie, a kiedy go spotkała rok potem, za szkołą, grającego w piłkę z kolegami, rzuciła mu się na szyję i pocałowała tak gwałtownie, że zaczął wrzeszczeć ze strachu. Wtedy, chcąc go uspokoić, dała mu wszystkie swoje pieniądze: trzy franki dwadzieścia centymów, prawdziwy skarb, któremu przyglądał się szeroko otwartymi oczami. Przyjął pieniądze i pozwolił się pieścić, ile tylko chciała. Przez cztery lata z rzędu przelewała w jego ręce wszystkie swoje oszczędności; chował je skrupulatnie w zamian za pocałunki, na które się łaskawie zgadzał. Było tego raz półtora franka, raz dwa franki, to znów zaledwie dwanaście su (płakała z żalu i upokorzenia, ale rok był ciężki), ostatnim razem 9
za to dała mu aż pięć franków, dużą, okrągłą monetę, do której uśmiechnął się z zadowoleniem. Myślała tylko o nim; on zaś oczekiwał jej powrotu z pewną niecierpliwością, biegł na jej spotkanie, kiedy ją zobaczył, a serce dziewczynki aż podskakiwało ze szczęścia. Potem zniknął raptem. Oddano go do szkoły. Dowiedziała się o tym za pomocą zręcznych pytań. Wówczas wykazała niezwykłą dyplomację skłaniając rodziców, by zmienili marszrutę i przejeżdżali tędy podczas wakacji. Dopięła swego, ale dopiero po roku podstępów. Nie widziała go więc przez dwa lata i z trudem go poznała, tak się zmienił, urósł, wyprzystojniał, taki był imponujący w surducie ze złotymi guzikami. Udał, że jej nie widzi, i dumnie przeszedł koło niej. Płakała przez dwa dni; odtąd zaczęło się dla niej jedno pasmo cierpień. Wracała tu co roku; mijała go nie śmiąc mu się ukłonić, on zaś nie raczył nawet na nią spojrzeć. Kochała go do szaleństwa. Powiedziała mi: ,,To jedyny mężczyzna, na jakiego w życiu spojrzałam, panie doktorze, nie wiem nawet, czy inni istnieli". Rodzice jej umarli. Trudniła się nadal tym samym fachem, tylko miała teraz dwa psy zamiast jednego, dwa straszne psy, którym nikt nie odważyłby się stawić czoła. Kiedyś, wjeżdżając do wsi, gdzie pozostawiła swoje serce, zobaczyła młodą kobietę wychodzącą z apteki Chouquetów pod rękę z jej ukochanym. Ożenił się. Tego samego wieczora rzuciła się do sadzawki na placu przed merostwem. Zapóźniony pijak wyłowił ją i zaniósł do apteki. Młody Chouquet zszedł w szlafroku, by udzielić jej pierwszej pomocy. Nie poznał jej, jak się zdawało, rozebrał ją, rozcierał i powiedział surowym głosem: Co za szaleństwo! Któż widział robić takie głupstwa! To było dość, żeby ją wyleczyć. Przemówił do niej. Na długo starczyło jej tego szczęścia. Nie chciał przyjąć żadnego wynagrodzenia za swoje zabiegi, choć nalegała energicznie. Tak upłynęło całe jej życie. Wyplatała krzesła myśląc o aptekarzu Chouquet. Co rok widywała go przez szyby. Stale kupowała u niego zapas podręcznych lekarstw. W ten sposób widywała go z bliska, mówiła z nim i znów dawała mu pieniądze.
10
Jak wspomniałem na początku, umarła tej wiosny. Kiedy mi już opowiedziała całą tę smutną historię, poprosiła, żebym oddał temu, którego tak wytrwale kochała, oszczędności jej całego życia. Pracowała tylko z myślą o nim, głodziła się, żeby więcej odłożyć, żeby mieć pewność, że chociaż raz jeden pomyśli o niej, jak już ona żyć nie będzie. Wręczyła mi dwa tysiące trzysta dwadzieścia siedem franków. Zostawiłem księdzu proboszczowi dwadzieścia siedem franków na pogrzeb, resztę zaś zabrałem, kiedy wydała już ostatnie tchnienie. Nazajutrz poszedłem do Chouquetów. Kończyli właśnie śniadanie siedząc naprzeciwko siebie, tłuści i rumiani, pachnący wyrobami aptecznymi, godni i zadowoleni. Poproszono, żebym usiadł, poczęstowano kieliszkiem kirszu, który przyjąłem, i zacząłem swoje opowiadanie głosem wzruszonym, przekonany, że się rozpłaczą. Kiedy zrozumiał, że to dziecko włóczęgów, ta bezdomna, wyplatająca krzesła wyrobnica go kochała, Chouquet aż podskoczył z oburzenia, jakby go tym samym pozbawiła dobrej opinii, szacunku uczciwych ludzi, poczucia godności własnej, czegoś bardzo cennego, co mu było droższe niż życie. Aptekarzowa, równie jak on oburzona, powtarzała: Ta łajdaczka! Ta łajdaczka! Ta łajdaczka!... nie potrafiła zdobyć się na nic innego. Aptekarz wstał; chodził wielkimi krokami wzdłuż stołu, czapeczka, którą nakrywał głowę, przekrzywiła mu się na jedno ucho. Jąkał: Czy to widziane rzeczy, panie doktorze? To okropne dla mężczyzny! Co robić? Gdybym to był wiedział za jej życia, byłbym kazał policji ją zaaresztować, wsadzić do więzienia! Nie byłaby stamtąd wyszła, już ja za to ręczę! Byłem zdumiony rezultatem mojego posłannictwa. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co robić. Ale musiałem dokończyć misji. Ciągnąłem więc dalej: Poleciła mi oddać panu swe oszczędności, wynoszą dwa tysiące trzysta franków. Wobec tego, że to, co panu oznajmiłem, jest mu, jak widać, niemiłe, najlepiej byłoby oddać te pieniądze ubogim. Mąż i żona patrzyli na mnie skamieniali ze zdumienia. Wyciągnąłem z kieszeni pieniądze, nędzne pieniądze zbierane po całym świecie, różnego rodzaju i wartości, pomieszane złoto i miedziaki. A potem zapytałem:
11
Co pan postanowił? Pani Chouquet przemówiła pierwsza: Ależ skoro taka była ostatnia wola tej kobiety, sądzę, że trudno nam jest odmówić. Mąż nieco zmieszany, powiedział: Moglibyśmy za to coś kupić naszym dzieciom. Odpowiedziałem dość sucho: Jak państwo chcą. On na to: Niech pan da w każdym razie, skoro panu to powierzyła; potrafimy użyć tych pieniędzy na jakiś dobry cel. Oddałem im pieniądze, ukłoniłem się i wyszedłem. Nazajutrz Chouquet przyszedł do mnie i zaczął prosto z mostu: Przecież ona zostawiła jeszcze swój wózek, ta... ta kobieta. Co pan ma zamiar z nim zrobić? Nic, niech go pan sobie weźmie, jeśli pan chce. Doskonale, przyda mi się; zrobię z niego budę do ogrodu. Miał już odejść. Zawołałem go: Zostawiła jeszcze starego konia i dwa psy. Chce je pan wziąć? Stanął zdziwiony: Nie, skąd znowu; co ja bym z nimi robił? Są do pana dyspozycji. Zaśmiał się, po czym podał mi rękę, którą uścisnąłem. Co państwo chcą? Doktor i aptekarz w jednej wsi nie mogą być wrogami. Psy zatrzymałem sobie. Proboszcz, który ma dość duże gospodarstwo, wziął konia. Wóz służy za budę aptekarzowi. Za tamte pieniądze kupił pięć obligacji kolejowych. To jedyna głęboka miłość, jaką w życiu spotkałem. Lekarz umilkł. A wtedy margrabina, która miała łzy w oczach, westchnęła: Tak tylko kobiety potrafią kochać!
1882
12
MAGNETYZM
Było to pod koniec kolacji w męskim gronie, wśród nieustannego palenia cygar i wychylania coraz nowych kieliszków, w dymie i obezwładniającym cieple trawienia, kiedy ludziom, którzy pochłonęli tyle różnorodnych trunków i mięs, lekko mąci się już w głowach. Rozmowa zeszła na tematy magnetyzmu, sztuczek Donata i eksperymentów doktora Charcot. Niespodziewanie ci uprzejmi mężczyźni, sceptycy, obojętni względem każdej religii, zaczęli opowiadać fakty dziwne, nieprawdopodobne, ale jakoby rzeczywiste; wierzyli nagle w zabobony, czepiali się tych resztek cudowności, stawali się pobożnymi wyznawcami tajemnicy magnetyzmu, broniąc go w imię przesłanek wiedzy. Jeden tylko, barczysty młody mężczyzna, wielki kobieciarz, w którego umyśle tak głęboko zakorzeniła się całkowita niewiara, że wykluczył nawet możliwości dyskusji, uśmiechał się. Bzdury, bzdury, bzdury! powtarzał z ironiczną miną. Nie będziemy dyskutować na temat Donata, który jest po prostu bardzo sprytnym sztukmistrzem. Co zaś do pana Charcot, który ma opinię nieprzeciętnego uczonego, robi on na mnie wrażenie jednego z tych pisarzy w rodzaju Edgara Poe, którzy rozmyślając ciągle nad szczególnymi przypadkami obłędu, sami wreszcie wpadają w obłęd. Stwierdził, że istnieją niewytłumaczone i dotychczas niewytłumaczalne objawy nerwowe, posuwa się w dziedzinie nieznanej, z którą stykamy się co dzień, i nie rozumiejąc niekiedy tego, co widzi, tłumaczy tajemnice, zbytnio ulegając wpływom klerykalnym. A poza tym chciałbym usłyszeć jego własne słowa, brzmiałyby one na pewno inaczej niż w waszej relacji. Niedowiarek wzbudził wokoło siebie jakiś odruch litości, jak gdyby powiedział bluźnierstwo wśród zgromadzenia mnichów. A jednak dawniej istniały cuda! -- zawołał któryś z obecnych panów. Zaprzeczam temu. Dlaczego miałyby nie istnieć dziś? Każdy wówczas przytoczył jakiś fakt, jakąś historię o fantastycznych przeczuciach, o porozumiewaniu się dusz na odległość, o jakimś tajemni-
13
czym wpływie jednej istoty na drugą. Utrzymywano, zapewniano, że te fakty nie podlegają dyskusji, podczas gdy zawzięty sceptyk, powtarzał: Bzdury, bzdury, bzdury! Wstał wreszcie, rzucił cygaro i z rękoma w kieszeniach rzekł: No, więc i ja również opowiem panom dwa zdarzenia, a później je wyjaśnię. Oto one: W małej wiosce Etretat mężczyźni, będący wszyscy marynarzami, co roku udają się na ławice Nowej Ziemi, na połów sztokfisza. Otóż pewnej nocy synek któregoś z tych marynarzy obudził się raptownie, wołając, że ,,tata zginął na morzu". Uspokojono malca, ale obudził się ponownie wrzeszcząc, że ,,tata utonął". W miesiąc potem dowiedziano się istotnie o śmierci jego ojca, zmytego z pokładu przez falę. Wdowa przypomniała sobie, że dziecko budziło się w nocy. Uznano to za cud, wszyscy byli poruszeni, porównano fakty i okazało się, że wypadek i przywidzenia senne przypadały prawie równocześnie; stąd wyciągnięto wniosek, że zdarzyły się tej samej nocy, tej samej chwili. Oto tajemnica magnetyzmu. Opowiadający przerwał. A pan może to wyjaśnić? zapytał wówczas któryś ze słuchaczy, bardzo poruszony. Bardzo łatwo, proszę pana; znalazłem wytłumaczenie. Ów fakt zadziwił mnie, a nawet wprawił w duże zakłopotanie. Ale, proszę panów, ja nie wierzę w zasady. Tak samo jak inni zaczynają od wiary, ja zaczynam od wątpienia; a kiedy nie rozumiem zupełnie, nadal zaprzeczam istnieniu jakiegokolwiek telepatycznego porozumiewania się dusz, przekonany, że wystarczy tu moja przenikliwość. No, więc badałem sprawę, badałem i wreszcie wypytując żony nieobecnych marynarzy nabrałem pewności, że nie upływa tydzień, aby która z nich czy któreś dziecko nie miało snu, że ,,tata zginął na morzu", i nie oznajmiło tego w chwili przebudzenia. Nieustanny lęk przed takim wypadkiem sprawia, że ciągle o tym mówią i myślą. Otóż jeżeli któraś z tych częstych przepowiedni zbiegnie się w czasie na skutek bardzo zwykłego przypadku z jakąś śmiercią, uznaje się to natychmiast za cud, gdyż zapomina się nagle o wszystkich innych snach, innych przepowiedniach i innych proroctwach nieszczęścia, które się nie sprawdziły. Ale gdy jakiś marynarz istotnie ginie, pamięć o przepowiedni budzi się natychmiast i ludzie wielbią interwencję Boga zdaniem jednych, a siłę magnetyzmu -- zdaniem drugich. To, co pan mówi, jest dość słuszne, ale posłuchajmy pańskiego drugiego wydarzenia oświadczył któryś z palaczy. -- Och, drugie wydarzenie jest dość drażliwe do opowiedzenia. Zdarzyło 14
się mnie samemu, a trochę nie dowierzam własnemu sądowi. Nie jest się nigdy sprawiedliwym będąc i sędzią, i podsądnym. Wśród moich znajomych była młoda kobieta, o której wcale nie myślałem, której nigdy nawet nie przyjrzałem się uważnie, nigdy nie zwróciłem na nią uwagi. Zaliczałem ją do nic nie znaczących istot, choć nie była brzydka. Wydawało mi się, krótko mówiąc, że jej oczy, usta, nos, włosy są nijakie, a cała twarz bez życia; należała do osób, które myśl muska niby przypadkiem, nie mogąc zatrzymać się dłużej, które nie budzą pożądania. Otóż pewnego wieczoru pisząc listy przy kominku, zanim położyłem się do łóżka, wśród owego rozprężenia myśli, tego szeregu obrazów, które przelatują nam przez głowę, kiedy na chwilę człowiek pogrąża się w marzeniach, z piórem w powietrzu, poczułem jakieś delikatne tchnienie przenikające mój umysł, jakieś bardzo lekkie drgnienie serca, i natychmiast bez żadnego widocznego związku zobaczyłem wyraźnie, zobaczyłem, jak gdybym jej dotykał, zobaczyłem od stóp do głów i to bez żadnej osłony ową młodą kobietę, o której nigdy nie myślałem dłużej jak mgnienie oka, wtedy mianowicie, gdy przypomniało mi się jej nazwisko. I odkryłem w niej nagle całą masę zalet, których dotychczas nie zaobserwowałem, łagodny czar, omdlewający wdzięk; obudziła we mnie ów niepokój miłosny, który rzuca nas w pościg za kobietą. Wszyscy panowie mieli, nieprawdaż, te szczególne sny, które obdarzają władzą bez granic, otwierają nam nieprzekraczalne drzwi, dają radości, o jakich nikt nie marzył, rozwierają najbardziej zamknięte ramiona. Któż z nas w tych niespokojnych, dyszących, nerwowych snach nie trzymał w ramionach tej, która opanowała jego myśli, nie obejmował jej, nie tulił, nie posiadał z niezwykłą ostrością wrażenia? I czy panowie zauważyli, jakie nieludzkie rozkosze dają te senne przygody miłosne? Wprawiają nas w szalone upojenie, przejmują płomiennym spazmem, zatapiają serce bezkresną, pieszczotliwą, dojmującą czułością dla tej, którą trzymamy w ramionach omdlewającą i ciepłą, ulegając cudownemu i potężnemu złudzeniu, które wydaje się rzeczywistością! Przeżyłem to wszystko z niezapomnianą gwałtownością. Ta kobieta była moją, tak bardzo moją, że długo jeszcze, zawiedziony po rozkosznym przebudzeniu, czułem w palcach łagodne ciepło jej skóry, czułem w sobie zapach jej ciała, czułem smak jej pocałunków na ustach, miałem dźwięk jej głosu w uszach, krąg jej uścisku wkoło bioder i płomienny czar jej czułości w całej mojej osobie W ciągu tej samej nocy sen powtórzył się trzy razy.
15
Gdy nastał dzień, nie schodziła mi z myśli, owładnęła mną, prześladowała mój umysł i zmysły do tego stopnia, że nie było sekundy, abym o niej nie myślał. Nie wiedząc wreszcie, co robić, ubrałem się i poszedłem do niej. Na schodach drżałem ze wzruszenia i serce mi waliło; gwałtowne pożądanie ogarnęło mnie od stóp do głów. Wszedłem. Wstała wyprostowana, kiedy usłyszała moje nazwisko, i nagle nasze oczy się zetknęły ze zdumiewającym uporem. Usiadłem. Wyjąkałem parę banałów, których zdawała się nie słuchać. Nie wiedziała, co zrobić ani co mówić; nagle rzuciłem się gwałtownie na nią chwytając ją w ramiona; i cały mój sen spełnił się tak szybko, tak łatwo, tak szaleńczo, że zwątpiłem w swoje przebudzenie... Przez dwa lata była moją kochanką... I co pan o tym sądzi? zapytał jakiś głos. Zdawało się, że opowiadający się waha. Sądzę... sądzę, no, że to zwykły zbieg okoliczności. A zresztą, kto wie? Może to jakieś jej spojrzenie, którego wcale nie zauważyłem, przypomniało mi się tego wieczoru na skutek owych tajemniczych i podświadomych nawrotów naszej pamięci, które często odtwarzają rzeczy ignorowane przez świadomość, nie dostrzeżone przez umysł. Niech pan mówi, co pan chce powiedział jeden z zaproszonych gości ale jeżeli po tym fakcie nie wierzy pan w magnetyzm, jest pan niewdzięcznikiem, drogi panie!
1882
16
ZASTĘPCA
Pani Bonderoi? Tak, pani Bonderoi. Niemożliwe? Powiadam panu! Pani Bonderoi, staruszka w koronkowym czepeczku, dewotka, świętoszka, czcigodna pani Bonderoi, której zalotne a sztuczne loczki wyglądają jak przyklejone dokoła czaszki? Właśnie ona. Ależ pan chyba oszalał? Przysięgam panu! Więc nich pan opowie wszystkie szczegóły. Służę. Za życia pana Bonderoi, rejenta, pani Bonderoi używała jakoby kancelistów do swoich usług osobistych. Jest to jedna z tych szanownych mieszczek o niezłomnych zasadach, a ukrytych nałogach, jakich wiele. Lubiła ładnych chłopców, cóż w tym dziwnego? Czyż my nie lubimy ładnych dziewcząt? Po śmierci starego Bonderoi wdowa prowadziła życie rentierki, ciche i nienaganne. Chodziła gorliwie do kościoła, mówiła z pogardą o swoich bliźnich i nie dawała najmniejszego powodu do obmowy. Zestarzała się z czasem, stała się staruszeczką, którą pan zna, uszczypliwą, zgorzkniałą, złośliwą. Otóż w ubiegły czwartek zdarzyła się wręcz niewiarygodna historia; opowiem ją panu. Mój przyjaciel, Jan d'Anglemare, jest, jak pan wie, kapitanem dragonów stacjonujących na przedmieściu La Rivette. Kiedy przybył wczoraj rano do koszar, dowiedział się, że dwóch dragonów z jego kompanii mocno się pobiło. Wojskowy kodeks honorowy ma surowe prawa. Odbył się pojedynek, po tej całej historii żołnierze się pogodzili, a zapytani przez oficera opowiedzieli mu, jaki był powód kłótni. Pobili się o panią Bonderoi.
17
Och! Tak, mój drogi, o panią Bonderoi! Ale oddaję glos temu zuchowi Siballe: Było tak, panie kapitanie. Będzie temu coś z półtora roku, spacerowałem w alei między szóstą a siódmą wieczór, kiedy podeszła do mnie jakaś jejmość. Powiada mi tak, jakby się mnie pytała o drogę: Panie wojskowy, chce pan uczciwie zarobić dziesięć franków na tydzień? Odpowiedziałem jej szczerze: Do usług pani dobrodziejki. A ona na to: Niech pan przyjdzie jutro w południe. Jestem pani Bonderoi, ulica de la Tranchée 6. Bez zawodu, pani dobrodziejko, może pani być pewna. Pożegnała się, a taka była kontenta, i powiada jeszcze: Dziękuję panu, panie wojskowy. To ja dziękuję, pani dobrodziejko. Doczekać się tego jutra nie mogłem, taki byłem ciekaw. O dwunastej dzwoniłem do niej. Otworzyła mi sama. Na głowie miała pełno wstążeczek. Musimy się śpieszyć powiedziała bo służąca mogłaby wrócić. Odpowiedziałem: Czemu nie, mogę się pośpieszyć! Co mam niby robić? Wtedy ona zaczęła się śmiać i mówi tak: Nie rozumiesz, ty figlarzu? Nie wiedziałem, o co chodzi, słowo daję, panie kapitanie. Usiadła przy mnie i powiada: Jeśli piśniesz słowo o tym wszystkim, każę cię aresztować. Przysięgnij, że będziesz milczał jak grób. Przysięgłem wszystko, co chciała. Ale wciąż nic nie rozumiałem. Ażem się spocił. Zdjąłem więc kask, bo miałem w nim chustkę do nosa. Wzięła mi chustkę z ręki i wytarła mi włosy na skroniach. Więc chcesz, co? Odpowiedziałem: 18
Pewnie, wszystko, czego pani sobie życzy. Przecież po to przyszedłem. Wtedy dała mi już otwarcie do zrozumienia w sposób oczywisty. Jakem zmiarkował, o co chodzi, postawiłem kask na krześle i pokazałem jej, że my, dragoni, nie cofamy się przed niczym. Nie powiem, żebym był do tego taki skory, bo jejmość nie była już w kwiecie wieku. Ale nie trzeba być zbyt wybrednym w naszym zawodzie, takie gratki rzadko się trafiają. A człowiek ma przecie rodzinę, trzeba starym pomagać. Pomyślałem sobie: ,,Pięć franków z tego będzie dla ojca". Kiedy już odrobiłem pańszczyznę, panie kapitanie, chciałem się odmeldować. Rada byłaby mnie jeszcze trochę zatrzymać, ale jej powiedziałem: Musi być jakaś sprawiedliwość, pani dobrodziejko. Kieliszek kosztuje dziesięć centymów, a dwa kieliszki dwadzieścia. Zrozumiała tę kalkulację i dała mi do ręki dziesięć franków w złocie. Nie lubię tej monety, wyśliźnie się to z kieszeni, a jak spodnie źle uszyte, to albo się znajdzie w bucie, albo i nie znajdzie. Oglądam ten żółty krążek i tak sobie rozmyślam, a ona się na mnie patrzy; zaczerwieniła się, nie zrozumiała mojej miny i pyta się: Uważasz, że to nie dosyć? Odpowiedziałem jej: Nie o to się rozchodzi, pani dobrodziejko, jeśli to bez różnicy, wolałbym dwie pięciofrankówki. Dała mi je i poszedłem sobie. I tak już trwa od półtora roku, panie kapitanie. Chodzę tam co wtorek wieczorem, jeśli pan kapitan mi da przepustkę. Ona tak woli, bo służąca wtedy już śpi. Tymczasem w zeszłym tygodniu byłem chory i wzięto mnie do infirmerii. Przychodzi wtorek, a tu ani rusz wyjść; żółć mi się przelewała, tak mi żal było tych dziesięciu franków; już się do nich przyzwyczaiłem. Powiadam sobie: ,,jak nikt nie pójdzie to ze mną koniec; nic, tylko weźmie sobie artylerzystę." A tego to już znieść nie mogłem! Zawołałem więc do siebie Paumelle'a, ziomkowie jesteśmy, i powiadam mu tak i tak: Pięć franków dla ciebie, pięć dla mnie. Dobra? Zgodził się i poszedł. Wytłumaczyłem mu wszystko dokumentnie. Stuka. Ona mu otwiera, wpuszcza go; nie przyjrzała mu się nawet i nie zauważyła, że to nie ten sam. Pan kapitan rozumie: dragon to zawsze dragon, w kasku wszyscy są do siebie podobni. 19
Ale raptem spostrzegła zamianę i pyta się ze złością: Kto pan jest? Czego pan tu chce? Nie znam pana. Wtedy Paumelle zaczyna się tłumaczyć. Klaruje, że jestem chory, i przedstawia, że przysłałem go w zastępstwie. Ona mu się przygląda, każe przysiąc, że dochowa tajemnicy, wreszcie przystaje, jak łatwo się domyślić, bo przecie Paumelle to także niebrzydki chłopak. Ale jak ten zbój stamtąd wrócił, panie kapitanie, nie chciał mi dać moich pięciu franków. Gdyby to o mnie chodziło, pary bym z ust nie puścił, ale to było dla ojca, a na tym punkcie ze mną żartów nie ma. Powiadam mu: To nieładnie, tak dragon nie postępuje, hańbisz mundur. A on rękę w górę podnosi, panie kapitanie, i powiada, że za taką pańszczyznę należy się podwójna zapłata. Każdy może mieć swój pogląd, prawda? Nie trzeba było się zgadzać. Dałem mu pięścią w nos. Dalej, to już pan kapitan wie. Kapitan d'Anglemare śmiał się do łez opowiadając mi tę historię. Ale kazał mi również przysiąc, że nie wydam sekretu, który obiecał obu żołnierzom. Tylko niech mnie pan nie zdradzi i zachowa to dla siebie! Przyrzeka pan? Może pan być spokojny. Ale jak się to wszystko ostatecznie zakończyło? Jak? Nigdy pan nie zgadnie!... Jejmość zatrzymała sobie obu dragonów, każdy ma swój oznaczony dzień. W ten sposób wszyscy są zadowoleni. O, to znakomita historia, znakomita! A starzy rodzice mają zapewniony kawałek chleba. Moralności stało się zadość.
1883
20
KLEJNOTY
Gdy pan Lantin spotkał tę młodą panienkę na wieczorku u zastępcy szefa wydziału, miłość od razu pochwyciła go w swoje sidła. Ojciec jej, prowincjonalny poborca podatkowy, zmarł przed kilku laty. Przyjechała potem do Paryża z matką, która bywała w kilku mieszczańskich domach swej dzielnicy w nadziei wydania córki za mąż. Były to kobiety biedne, bardzo przyzwoite, ciche i spokojne. Panna uosabiała doskonały typ uczciwej kobiety, o jakiej marzy każdy stateczny młodzieniec, by jej powierzyć swe życie. Jej skromna piękność miała wdzięk anielskiej wstydliwości, a leciutki uśmieszek, nie schodzący z jej warg, zdawał się być odbiciem jej serca. Wszyscy dokoła wysławiali ją pod niebiosa; wszyscy, którzy ją znali, powtarzali bez ustanku: ,,Szczęśliwy, kto ją pojmie za żonę. Trudno znaleźć istotę doskonalszą". Pan Lantin, wówczas urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, mający rocznej pensji trzy i pół tysiąca franków, poprosił o rękę panny i ożenił się z nią. Był z nią nieprawdopodobnie szczęśliwy. Rządziła domem tak oszczędnie, że żyli bardzo dostatnio. Względem męża zawsze przymilna, pełna względów i delikatności, potrafiła go tak ujmować swym wdziękiem, że po sześciu latach pożycia kochał ją jeszcze mocniej niż za pierwszych dni. Miał jej tylko do zarzucenia dwie słabostki teatr i fałszywą biżuterię. Jej przyjaciółki (znała kilka żon skromnych urzędników) stale zarzucały ją biletami do loży na najbardziej kasowe sztuki, nawet na premiery. Ciągnęła męża, chciał czy nie chciał, na te rozrywki, które po całodziennej pracy niezmiernie go męczyły. Ubłagał ją tedy, żeby chodziła do teatru z jedną ze znajomych pań, która by ją potem odprowadzała do domu. Przez długi czas nie chciała się zgodzić uważając, że to nie wypada. Wreszcie przez grzeczność ustąpiła, za co był jej niesłychanie wdzięczny. To zamiłowanie do teatru zrodziło w niej niebawem potrzebę strojenia się. Toalety, jakie nosiła, aczkolwiek bardzo proste i skromne, były zawsze w dobrym guście; spokojny wdzięk, wdzięk nieodparty, pełen uległości i uśmiechu, nabierał szczególnego smaku wobec prostoty sukien. Z czasem zaczęła nosić w uszach dwa duże reńskie kryształy, imitujące brylanty, stro21
iła się przy tym w sztuczne perły, tombakowe bransolety i grzebyki ozdobione szkiełkami naśladującymi drogie kamienie. Jej mąż, którego trochę raziło to zamiłowanie do błyskotek, powtarzał często: Moja droga, gdy kobieta nie ma środków na kupno prawdziwej biżuterii, to jedyną jej ozdobą winny być uroda i wdzięk to są najdroższe klejnoty. Ale ona uśmiechając się słodko odpowiadała: To trudno. Strasznie to lubię. To mój grzech. Wiem dobrze, że masz słuszność, ale już mnie nie przerobisz. Gdybym miała klejnoty, uwielbiałabym je! I przebierała palcami naszyjniki z sztucznych pereł, wpatrywała się w grę świateł na rżniętych kryształach, powtarzając: Spójrz tylko, jak to świetnie zrobione, można by przysiąc, że prawdziwe! Uśmiechał się na to: Masz upodobania Cyganki. Wieczorami, gdy siedzieli we dwoje przy kominku i pili herbatę, stawiała na stoliku safianowe pudełko, gdzie przechowywała swoje, jak je nazywał pan Lantin, błyskotki, i zabierała się do oglądania tej fałszywej biżuterii z taką namiętną uwagą, jak gdyby przeżywała jakąś głęboką, tajemną rozkosz. Czasem upierała się, by zawiesić na szyi męża jedną z kolij, przy czym śmiała się z całego serca, powtarzając: Jakiś ty zabawny! Potem rzucała mu się w objęcia i zasypywała pocałunkami. Pewnego zimowego wieczora była w Operze i wróciła stamtąd drżąc z zimna. Nazajutrz kaszlała, a w tydzień później umarła na zapalenie płuc. Lantin o mało nie poszedł za nią do grobu. Jego rozpacz była tak wielka, że po miesiącu zbielały mu włosy. Od rana do wieczora płakał, dręczony bólem nie do zniesienia, opętany przez wspomnienia, przez uśmiech, głos, cały urok zmarłej. Czas nie złagodził jego cierpienia. Często podczas godzin biurowych, gdy koledzy jego gawędzili o nowinkach dnia, policzki jego wydymały się, nos czerwieniał, oczy napełniały się łzami, twarz wykrzywiała się strasznym grymasem i zaczynał szlochać. Pokój zmarłej pozostał nietknięty; codziennie zamykał się w nim, żeby o niej myśleć; wszystkie meble, nawet jej suknie pozostały w tym samym stanie, w jakim znajdowały się w dniu śmierci żony. 22
Życie stawało się coraz cięższe. Pensja, która w rękach żony wystarczała na zaspokojenie wszystkich potrzeb, teraz okazała się niedostateczna dla niego samego. Ze zdumieniem zastanawiał się, jak radziła sobie żona, by móc mu zawsze podawać doskonałe wina i delikatne potrawy, na które teraz, będąc sam, nie mógł sobie pozwolić. Zaciągnął kilka długów i zaczął biegać w poszukiwaniu pieniędzy, jak to zwykli czynić ludzie żyjący z dnia na dzień. Wreszcie któregoś ranka, na tydzień przed końcem miesiąca, widząc, że jest bez grosza, postanowił coś sprzedać; wpadł tedy na myśl, żeby pozbyć się świecidełek żony, gdyż najmniej lubił te liche błyskotki, które go kiedyś drażniły. Sam ich widok psuł mu codziennie wspomnienie o ukochanej. Długo przebierał w stosie pozostałych po niej świecidełek, które uparcie kupowała, do ostatniej niemal chwili, prawie co wieczór przynosząc coś nowego; wreszcie zdecydował się na duży naszyjnik, który szczególnie lubiła, i który jego zdaniem mógł być wart sześć do ośmiu franków, gdyż jak na imitację był bardzo starannie zrobiony. Schował go do kieszeni i udał się do ministerstwa szukając po drodze jubilera wzbudzającego zaufanie. Wreszcie wybrał jednego i wszedł trochę zawstydzony tym, że musi zdradzić się ze swą nędzą usiłując sprzedać przedmiot o tak małej wartości. Proszę pana zagadnął kupca chciałbym wiedzieć, na ile pan szacuje ten kawałek. Jubiler wziął naszyjnik do ręki, obejrzał go, zważył w dłoni, zbadał przez lupę, zawołał subiekta, zamienił z nim po cichu kilka uwag, położył naszyjnik na ladzie i przyjrzał mu się z daleka, żeby lepiej ocenić efekt. Pan Lantin, zawstydzony całą tą ceremonią, już otwierał usta, żeby powiedzieć: ,,Wiem dobrze, że to nie ma żadnej wartości" gdy nagle jubiler oświadczył: Proszę pana, to jest warte od dwunastu do osiemnastu tysięcy franków, mógłbym jednak to kupić tylko wtedy, gdyby mi pan wymienił źródło pochodzenia klejnotu. Wdowiec zrobił wielkie oczy, nic nie zrozumiał, po prostu zbaraniał. W końcu wyjąkał: Co pan mówi?... Czy pan jest pewny? Kupiec, źle sobie tłumacząc to zdziwienie, oznajmił sucho: Niech pan poszuka gdzie indziej, może dadzą panu lepszą cenę. Dla
23
mnie jest to warte najwyżej piętnaście tysięcy franków. Jeśli pan nie znajdzie nikogo, kto by dawał więcej, proszę wrócić do mnie. Pan Lantin, osłupiały do reszty, zabrał naszyjnik i wyszedł czując niejasno, że musi zostać sam i zastanowić się nad sytuacją. Ale gdy znalazł się na ulicy, ogarnął go śmiech i powiedział: ,,Idiota! Ach, co za idiota! A gdybym go tak wziął za słowo! To mi dopiero jubiler, który nie potrafi odróżnić klejnotu od imitacji". Poszedł więc do innego jubilera, na ulicy de la Paix. Jubiler ledwo spojrzał na klejnot, zawołał: Do licha! Znam dobrze ten naszyjnik; był kupiony u mnie. Pan Lantin zmieszany zapytał: Ile jest wart? Sprzedałem go za dwadzieścia pięć tysięcy franków. Jestem gotów odkupić go za osiemnaście tysięcy, jeśli pan, stosownie do przepisów powie mi, w jaki sposób naszyjnik znalazł się w pańskim posiadaniu. Tym razem pan Lantin ze zdumienia aż usiadł. Ależ... Ależ... proszę, niech go pan dobrze obejrzy, dotychczas sądziłem, że jest... fałszywy. Czy zechce pan podać mi swoje nazwisko? zapytał jubiler. Proszę bardzo. Nazywam się Lantin, jestem urzędnikiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, mieszkam przy ulicy des Martyrs 16. Kupiec poszukał w swych książkach i oznajmił: Ten naszyjnik został rzeczywiście odesłany do pani Lantin, ulica des Martyrs 16, 20 lipca 1876 r. Obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy urzędnik osłupiały ze zdumienia i jubiler węszący jakąś nieczystą sprawę. Kupiec powiedział: Czy zechce pan zostawić mi go na dwadzieścia cztery godziny? Dam panu pokwitowanie. Pan Lantin bąknął: Tak, oczywiście. I wyszedł otrzymawszy papier, który włożył do kieszeni. Przeszedł ulicę, zawrócił, spostrzegł się, że zmylił drogę, poszedł w kierunku Tuileries, przeszedł przez Sekwanę, zauważył, że znów się omylił, i wyszedł na pola Elizejskie, czując w głowie pustkę, brak wszelkiej myśli. Usiłował skupić się, zrozumieć. Jego żona nie mogła sobie kupić czegoś 24
równie cennego. Z pewnością nie. W takim razie był to podarunek! Podarunek! Od kogo? Z jakiej racji? Zatrzymał się na środku alei. Nawiedziło go straszne podejrzenie. Ona? W takim razie wszystkie inne klejnoty zostały jej także podarowane? Zdawało mu się, że ziemia usuwa mu się spod stóp, że drzewo przed nim chwieje się; wyciągnął ramiona i runął bez przytomności. Ocknął się w aptece, do której zanieśli go przechodnie. Kazał się odprowadzić do domu i zamknął się sam w mieszkaniu. Do wieczora płakał rozpaczliwie, gryząc chustkę, żeby nie krzyczeć. Potem, zmożony troską i zmęczeniem, położył się i zasnął kamiennym snem. Obudził go promień słońca; wstał powoli, żeby pójść do ministerstwa. Po takim wstrząsie ciężko byłoby mu pracować. Zastanowił się, że trzeba będzie wytłumaczyć się przed szefem, i napisał do niego kartkę. Potem przyszło mu do głowy, że powinien udać się do jubilera, i ze wstydu krew uderzyła mu do głow