15305

Szczegóły
Tytuł 15305
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15305 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15305 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15305 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Twarogowski KLĘSKA DYKTATORA NOCNA WIZYTA Helikopter zaczął gwałtownie wytracać prędkość. Pablo odczuł to natychmiast, mimo że trwał w tępym odrętwieniu. Uniósł wspartą na dłoniach głowę i powiódł pytającym wzrokiem po twarzach towarzyszących mu osobników. Malowała się na nich przeraźliwa obojętność, pod którą czaiła się jednak skupiona czujność. Pablo odczytał ją wyraźnie w czarnych oczach generała, siedzącego na wprost w głębokim, wygodnym fotelu. W kabinie panowała cisza, mącona jedynie szumem rytmicznie pracującego silnika. Nagle z przodu pyreksowe szyby rozbłysły jaskrawym światłem. W nieprzeniknioną ciemność wystrzeliły oślepiające kolorowe smugi. Skrzyżowały się hen w górze w stożkowaty namiot, którego wierzchołek począł się zniżać, aż wreszcie obramował szeroki plac–lądowisko. Pilot osadził maszynę pośrodku betonowej płyty, okolonej balustradą wysokich kolumn. — Wysiadamy — rzucił rozkazująco milczący dotąd generał. — Proszę się spieszyć, nie mamy chwili do stracenia. Każda minuta jest na wagę złota. Pablo chciał coś powiedzieć, jednakże generał nakazał mu władczym ruchem dłoni milczenie. Łączył się w tej chwili z kimś odległym, kto najwidoczniej oczekiwał jego przybycia. Nastawiał bowiem na ręcznym telezystorze długość fali, regulował odbiór i śledził miniaturowy ekran, który połyskiwał jak fosforyzowana tarcza zegarka. Rozległo się cichutkie brzęczenie. Pablo nie mógł jednak usłyszeć rozmowy, gdyż w tej chwili ktoś z zewnątrz otworzył drzwi kabiny. Trzeba było wysiadać. Pablo czuł lęk. Mimo to opuścił kabinę pozornie opanowany i spokojny. Udawał, że jest mu zupełnie obojętne, dokąd go wiodą, choć pożerała go ciekawość zaprawiona obawą o najbliższą przyszłość. Towarzyszący mu od kilku godzin oficerowie nie zdradzali w dalszym ciągu chęci do nawiązania rozmowy. Milczeli uparcie, wykonując jak bezduszne mechanizmy ciche i krótkie rozkazy generała. Pablo jakby dla nich nie istniał. I to było szczególnie denerwujące. Pablo nie daruje im tego. Myśl ta przeradzała się w nagłą decyzję. Gdyby wiedzieli, że z postanowień swych nie rezygnuje nigdy, na pewno nie byliby tak spokojni, tak butni i tak pewni siebie. Upokorzyli go, zdeptali jego dumę i godność. Przypomni im to kiedyś niezawodnie. Zapłaci im za to. Wywlekli go o północy z domu. Jego, Pabla Millero, docenta sławnego uniwersytetu! Jutro na całe Grabias gruchnie wieść o porwaniu doktora Millero, uczonego, którym się chlubi wydział lekarski uczelni, o uwięzieniu znakomitego lekarza, którym szczyci się całe Wybrzeże Moskitowe od cudnego Gracias aż po San Juan del Norte. Nie, tego darować nie można. A czyż można darować wtargnięcie tej uzbrojonej watahy do jego ustronia, do jego pięknej villa bianca. Villa bianca! — wspomnienia cisną się gwałtownie. Czyż zobaczy ją jeszcze? Była jego dumą, jego wymarzonym dziełem. Architekt zrealizował w gładkim marmurze jego najskrytsze idee: szlachetną prostotę, lekkość, komfort. Z tarasu okalającego budowlę rozciągał się widok na wiecznie zielone palmy kokosowe i gładkie wody zacisznej zatoki. Pablo lubił odpoczywać tu i chłonąć wzrokiem białe płachty żagli na jachtach. Lubił też zbiegać schodami w dół, aż nad sam brzeg, gdzie woda liże uparcie żółty piasek, i obserwować gramolące się niezdarnie wielkie żółwie. Tego wszystkiego pozbawiała go czyjaś przemoc. — Racja stanu wymaga pańskiej obecności w stolicy, doktorze — powiedział mu ów wysoki generał, o twarzy bladej i zimnej, nie rozjaśnionej żadnym chyba uczuciem. To było wszystko, co mu na wyspie zakomunikowano. Na pytania, które rzucał gorączkowo, nie otrzymał odpowiedzi. Zaczął go opanowywać lęk. Kilka uzbrojonych postaci, tajemnicze miny, wydawane szeptem polecenia, ciemna noc, szum palm za oknami — wszystko to składało się na atmosferę naładowaną niebezpieczeństwem. Wiedział, a raczej wyczuwał, że na nic zda się tu opór, że ludziom, którzy zburzyli jego spokój, musi być posłuszny, że musi bez sprzeciwu podporządkować się ich woli. Żył przecież w dziwnym i niespokojnym kraju. Bunty wojska, pucze, zamachy, rewolty zmiatały rządy i dyktatorów. Ci, którzy wczoraj byli u steru, przed którymi drżał lud, następnego dnia wędrowali do więzień, ginęli lub ratowali się ucieczką, by obmyślać nowe zamachy i snuć plany zemsty. Małe państwo od lat pławiło się we krwi. Naród, rozdarty pomiędzy kilka skłóconych stronnictw politycznych, cierpiał nędzę. Kopalnie złota przeszły w ręce obcych właścicieli, upadł przemysł i rolnictwo, zmarniała prawie zupełnie wspaniała kiedyś hodowla bydła, zdewastowano sławne plantacje palm kokosowych. Każdy z szybko zmieniających się dyktatorów rządził metodą terroru. Sprzeciw karano bezlitośnie. Nikt z obywateli nie był pewny dnia ani godziny. Czarna milicja obecnego dyktatora Salvatore siała trwogę i śmierć. Nic więc dziwnego, że Pablo na widok czarnych mundurów swych nocnych gości stracił pewność siebie, że opuściła go nagle zwykła dzielność i odwaga. Bez słowa ubrał się i wyszedł w ciemną gorącą noc. Wyprowadzono go nad zatokę. Słyszał monotonny szum przypływu. Pod nogami chrzęścił piasek plaży. Na jego tle srebrzył się długi kadłub helikoptera. — Proszę zająć miejsce — posłyszał głos generała, i bez sprzeciwu wszedł w otwarte drzwi kabiny. Po chwili rozległ się warkot silnika. Maszyna poderwała się z ziemi i popłynęła na zachód. SALVATORE Dyktator dogorywał. Leżał blady, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w sufit. Wychudłą, żółtą twarz szpecił grymas zaciśniętych warg i głębokie bruzdy przecinające zapadłe policzki. Z ust chwilami wyrywał się cichy jęk. Wtedy do szerokiego łoża podbiegał lekarz. Leżącego obserwował z niepokojem minister Diego, prawa ręka dyktatora. Diego zawdzięczał dyktatorowi wszystko: godność ministra, stopień generała, bogactwo. Salvatore dźwignął go z upadku i wyniósł wbrew opinii wysoko. Zresztą nie tylko do Diega uśmiechnęło się szczęście. Nowemu dyktatorowi potrzebni byli właśnie tacy ludzie. Im powierzył urzędy, im zaufał i na nich oparł swe rządy. On zawdzięczał im wiele, a oni jemu wszystko. Stanęło między nimi porozumienie, sojusz silny i trwały, którego nic nie mogło zerwać. Im konieczny był jego geniusz organizacyjny, odwaga nie znająca granic, siła płynąca z bezwzględności i wola łamiąca przeszkody, jemu — ich służalcze posłuszeństwo, oddanie. Wyszukał ich w tłumie, wybrał ich z mierzwy ludzkiej. Salvatore miał przy tym niezawodne oko. Oceniał ludzi bezbłędnie. Nie zawiódł się na wiernej kohorcie. Dotrzymywała mu kroku w zwycięskim pochodzie do władzy. Zmiotła w ciągu trzech dni przeciwników i wprowadziła Salvatore do rezydencji byłego dyktatora, który ratował się ucieczką. Diego jest zdenerwowany do najwyższych granic. Trzykrotnie już łączył się telezystorem z generałem Coiba, którego wysłał po doktora Pabla Millero. Nie mógł doczekać się ich przybycia. Minuty wydłużają się w godziny, godziny w wieki. Lęk opanowywał ministra, że doktor Pablo się spóźni, że jego pomoc może się okazać zbyteczna. Salvatore bowiem gonił resztką sił. Lekarz wróżył mu tylko godziny życia. Co się stanie w przypadku jego śmierci? Diego wyrzuca sobie, że zbyt późno zdecydował się wezwać doktora Pabla. Chorobę dyktatora utrzymywano w tajemnicy. Sam Salvatore tego żądał. „Dowie się Rodriguez, podniosą łby przeciwnicy” — syczał zaciskając z bólu usta. Jednakże z miesiąca na miesiąc stan zdrowia dyktatora stale się pogarszał. Przyboczny lekarz, człowiek bezgranicznie oddany, był bezradny. — Jedyny ratunek — rzekł któregoś wieczora złamanym głosem — to wezwać docenta Millero. — Ależ to niemożliwe! — wykrzyknął minister Diego. — Leczenie musi się odbyć w tajemnicy. Czy pan o tym zapomniał? Nikt nie powinien dowiedzieć się o chorobie dyktatora. Musi pan, doktorze, zmobilizować całą swą wiedzę i za wszelką cenę przywrócić choremu zdrowie. — Robię, ekscelencjo, wszystko, co mogę. Niestety, medycyna nie zna środka na dolegliwości dyktatora. — A któż to jest ów cuda czyniący Millero? — Pablo Millero, ekscelencjo, jest człowiekiem godnym ze wszech miar zaufania, a przy tym sławą w świecie naukowym. Ostatnie jego prace zjednały mu szeroki rozgłos poza granicami naszego kraju. Szczególnie zdumiewające wyniki osiągnął w dziedzinie elektroniki w zastosowaniu do medycyny. Do jego villa bianca, położonej na Wybrzeżu Moskitowym niedaleko Gracias, ciągną pielgrzymki chorych z najodleglejszych wsi i miast. Ekscelencjo, proszę mi wierzyć! Wyczerpałem wszystkie środki, którymi dysponuje klasyczna medycyna. Jestem bezradny. Proszę więc pana usilnie, niech pan sprowadzi Pabla Millero. I proszę się spieszyć, gdyż lada chwila nastąpić może katastrofa. Proszę nie zwlekać, ekscelencjo! Rozmowa ta zdecydowała o losie docenta Pabla Millero. Na rozkaz ministra Diego wyruszył do villa bianca generał Coiba, adiutant dyktatora Salvatore. Wyruszył nocą w asyście oficerów czarnej policji na pokładzie helikoptera. Po kilku godzinach wrócił do stolicy. W PAŁACU DYKTATORA Ciężkie drzwi otworzyły się bezszelestnie. Długi korytarz tonął w potokach światła, mieniącego się bajecznymi odblaskami w kryształach, złoceniach i okuciach. „Jak w bajce” — przemknęło przez myśl doktora. — Proszę za mną — Pablo usłyszał głos idącego przed nim generała Coiba. — Czekają na nas. Znowu drzwi. Uchyla się ciężka, zasłaniająca je kotara i Pablo staje przed ministrem Diego. Poznał go natychmiast. Ileż razy widział tę twarz na szpaltach gazet, tygodników ilustrowanych, na ekranach telewizorów. Prawa ręka dyktatora Salvatore, wszechmocny minister! Teraz wpatrywał się bacznie w bladą twarz doktora, jakby chcąc zapamiętać każdy jej szczegół, każdy najdrobniejszy rys. — Bardzo pana, doktorze, przepraszam — odezwał się wreszcie przyciszonym głosem. — Przepraszam, że pozwoliłem sobie zaprosić pana o tej porze i w tak niezwykłych okolicznościach. Sądzę, że wybaczy mi to pan, gdy zrozumie powody, które skłoniły mnie do tego kroku. Jestem panu winien wytłumaczenie. Przedtem jednak, doktorze, mała prośba. To, o czym będziemy w tym gabinecie mówili, to, co pan następnie zobaczy, i to, co pan będzie musiał czynić, powinno zostać tajemnicą. Pablo skłonił się lekko na znak, że przyjął życzenie ministra do wiadomości. — Proszę siadać, doktorze — Diego wskazał zielony fotel. — Porozmawiamy. Słyszałem o panu bardzo pochlebne opinie. Podziwiałem pańskie sukcesy naukowe. Cieszyłem się nimi, byłem jako minister tego kraju dumny z pana. I zawsze moim życzeniem było poznać tak wybitnego człowieka osobiście. Pablo słuchał potoku słów ministra z coraz większym zadowoleniem. „Nie musi być ze mną źle, skoro groźny Diego rozmawia tak łagodnie i sypie wdzięcznymi pochlebstwami” — mówił sobie w duchu. Poczuł się raźniej. Twarzy nadał wyraz skupienia i wytężonej uwagi. — Niestety, chęciom moim, doktorze — ciągnął minister — stawał zawsze na przeszkodzie nawał prac, obowiązki. Rozumie pan. Ale będę się streszczał. Powiedziawszy to, podszedł do siedzącego, oparł dłonie na jego barkach i wpatrując się w twarz uczonego, wyszeptał: — Wezwałem pana do ciężko chorego człowieka. Być może jego godziny są policzone. Pan jeden może go wyleczyć. Jeżeli się to uda, czeka pana wspaniała przyszłość. Żadna nagroda, na jaką się może zdobyć nasz kraj, nie będzie za wysoka. Jednakże, doktorze, jeszcze raz uprzedzam, że liczę na pańską dyskrecję. Liczę na nią, doktorze — powtórzył Diego z naciskiem. — A teraz proszę za mną. Pablo uniósł się z fotela i podążył za ministrem. Minęli kilka urządzonych z przepychem pokoi i znaleźli się wreszcie w sypialni. — Teraz kolej na pana, doktorze! — usłyszał głos ministra. CUDOTWÓRCZA TERAPIA — Diagnoza kolegi Soyela, ekscelencjo, jest najzupełniej słuszna. Stan chorego jest bardzo ciężki. Kompletne wyczerpanie fizyczne uniemożliwia zastosowanie radykalnych środków zapobiegawczych. Jednakże… — Co chce pan przez to powiedzieć, doktorze Millero? Czyżby istniała nadzieja? — Tak jest, ekscelencjo. Jednakże leczenie potrwa długo. Nie mogę dać pełnej gwarancji. Mogę wszakże zapewnić, że sprawa nie jest beznadziejna. Mimo zniszczenia, które choroba poczyniła w organizmie, dyktator zadziwia żywotnością… Rozmowa ta odbywała się w gabinecie, który opuścili przed godziną. Pod wpływem słów doktora twarz ministra Diego, niedawno tak pochmurną i zatroskaną, rozjaśnił błysk nadziei. — Proszę tylko, ekscelencjo — podjął na nowo Pablo —zwrócić uwagę, że wyleczyć dyktatora Salvatore może tylko jeden człowiek. — Tym człowiekiem jest pan, doktorze — wtrącił minister. — Czy dobrze zrozumiałem? — Tak, ekscelencjo. Jednakże nie mogę się tego podjąć. — Dlaczego? — Z tej prostej przyczyny, że nie mam do dyspozycji odpowiedniej aparatury, szeregu skomplikowanych urządzeń zapewniających skuteczne stosowanie odpowiedniej terapii. Chory musi być przez pewien ściśle określony czas umieszczony w polu elektrycznym i poddany wpływowi impulsów drgań elektromagnetycznych. Bez koniecznych urządzeń, ekscelencjo, nie będę mógł podjąć się leczenia dyktatora Salvatore. — Ależ, kochany doktorze, to żadna przeszkoda. Proszę o trochę cierpliwości. Przekona się pan za chwilę, że wszystko, o czym pan wspomniał, znajdziemy tu, na miejscu. — To niemożliwe, ekscelencjo. — Możliwe, możliwe, doktorze. Byliśmy na tyle przewidujący, że urządziliśmy panu wspaniały gabinet, wyposażony we wszystko, co potrzeba. Nawiasem mówiąc — tu Diego uśmiechnął się — gabinet ten przywieźliśmy z villa bianca. Pablo poderwał się z miejsca. — Proszę mnie tam zaprowadzić. Obawiam się, że ten pośpieszny transport mógł poważnie zaszkodzić moim aparatom. Nie będę miał, ekscelencjo, chwili spokoju, dopóki nie sprawdzę, że wszystko działa jak należy. Diego nacisnął jeden z kolorowych guzików na białej płycie biurka. Prawie natychmiast uchyliły się drzwi i na progu stanął wysoki oficer w czarnym mundurze. — Proszę zaprowadzić doktora do jego gabinetu. Jest pan, majorze, przydzielony do osoby doktora Pabla Millero. Proszę pamiętać, by naszemu wielkiemu uczonemu na niczym nie zbywało. Powiedziawszy to, Diego skłonił się doktorowi i znikł za ciężką, brązową kotarą. Pablo udał się za majorem. Zrozumiał doskonale polecenie ministra. Wiedział, że od tej chwili każdy jego krok będzie śledzony, każdy gest obserwowany, każde słowo nagrane na taśmę. Nie przejmował się tym jednak zbytnio. Wręcz przeciwnie. Jakiś tajemniczy głos szeptał mu do ucha, że nadarza się wspaniała okazja, że los zsyła mu wielką szansę, której nie wolno przegapić. Nie wiedział jeszcze, jakie z tego wyciągnie korzyści, ale wyczuwał, że w życiu jego następuje gwałtowna i decydująca zmiana. Był na tyle bystrym obserwatorem, że tych kilka godzin wystarczyło, by spostrzegł ogólne podniecenie, graniczący z paniką stan zdenerwowania, przestrach malujący się na twarzach czarno umundurowanych dygnitarzy, oficerów i służby. Pojął momentalnie, że stan ten wywołała ciężka choroba dyktatora Salvatore. Pojął również to, że on, doktor Pablo Millero, los tych wszystkich ludzi trzyma w swych rękach. Jeżeli pozwoli zginąć dyktatorowi, zginą ministrowie i generałowie, zginie utrzymana geniuszem i wolą Salvatore czarna kohorta, siła, na której wsparte są urzędy i stanowiska. Jeżeli uratuje złożonego chorobą starca, uratuje również ministra Diego, generała Coiba i innych groźnych władców tego kraju. Jak więc postąpić? Co począć? Jaką podjąć decyzję? Myśli kłębią się w głowie don Pablo. Nagle rodzi się decyzja śmiała i ryzykowna. Jest szansa, jest okazja, jedyna, być może — niepowtarzalna. Trzeba ją chwycić, trzeba ją koniecznie wykorzystać! „Wyleczę don Salvatore! Wyleczę go, przywrócę do sił i postawię na czele tej zgrai. Ale za cenę, którą im wyznaczę”. — Oto pański gabinet, doktorze — rozległ się głos oficera. Don Pablo natychmiast ochłonął. Rzucił się do poustawianych wzdłuż ścian aparatów. Dotykał ich dłońmi, gładził pieszczotliwie, oczyszczał z kurzu. — Jeżeli miałbym być panu w czym pomocny, oto moja fala: „O. X. 85”, Proszę zanotować, doktorze — odezwał się major. — Pańskie nazwisko, majorze? — Gonzales. — Jeszcze jedno, majorze Gonzales, zanim mnie pan pożegna. Proszę mi powiedzieć, czy gabinet ten przylega do sypialni ekscelencji Salvatore i czy można wchodzić do niej stąd bezpośrednio. — Tak. Tu są drzwi. — Mówiąc to major nacisnął niklową dźwigienkę. W tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ściana rozsunęła się bezszelestnie, tworząc szerokie przejście, przez które widać było leżącego na szerokiej sofie dyktatora. — Doskonale — szepnął don Pablo — doskonale, drogi majorze. Natychmiast zastosujemy elektrosen. — Sądzę, doktorze, że moja obecność jest teraz zbyteczna. Pozwoli pan, że go pożegnam. Życzę powodzenia. Po wyjściu Gonzalesa Pablo zaczął montować aparaturę, której trzon stanowiły cztery generatory. Trwało to zaledwie kilka minut. Zdecydował się początkowo zastosować impulsy prądu elektrycznego w kształcie prostokątnym, by wywołać u chorego stan elektrosnu. — Zaczynamy zatem leczenie, doktorze Millero! Pablo odwrócił się. Z tyłu stał minister Diego i obserwował z zainteresowaniem czynności lekarza. Wszedł do gabinetu niepostrzeżenie. — Tak jest, ekscelencjo. Zastosowałem ze względu na stan chorego natężenie zaledwie około stu mikroamperów. To w zupełności wystarcza. Zresztą, proszę sprawdzić. Don Salvatore śpi. Sen regeneruje jego siły. Z kolei zastosujemy elektrostymulację mięśnia sercowego. To będzie następna faza leczenia. Oczywiście zabieg ten przeprowadźmy z doktorem Soyela przy zastosowaniu elektronarkozy. Trzecią fazą, gdy zaistnieje konieczność, będzie operacja. — Zadziwiające — wyszeptał minister Diego. — Nic w tym nadzwyczajnego, ekscelencjo. Umieścimy po prostu chorego w polu elektromagnetycznym, którego fale przebiegają w kształcie zębów piły. Zresztą podobne pole wytwarza się i w tej chwili, tylko częstotliwość impulsów jest inna, a wykres prądu układa się, jak ekscelencja widzi na tym ekranie, w kształcie spiral. — Udzielając tych wyjaśnień don Pablo uśmiechnął się z zadowoleniem. Czuł, że imponuje prostackiemu ministrowi. Cieszył się w duchu, że może go wprawić w podziw i zdumienie. A przecież pokazał mu tak mało. Przecież nie zademonstrował mu złożonego działania ulepszonych elektroencefalografów, rejestrujących na odległość najskrytsze myśli znajdujących się w pobliżu ludzi, hipnotyzerów elektronowych kierujących procesem myślowym i czynami człowieka, którego poddano by działaniu tych aparatów, elektromiografów, automatycznych rejestratorów i liczników wykreślających stan napięć duchowych oraz innych przyrządów, których części mieściły się w skrzyniach ustawionych wzdłuż ścian gabinetu. PLANY DON PABLA Od przybycia don Pabla do pałacu dyktatora Salvatore upłynęło kilka dni. Uczony miał pełne ręce roboty. Od wczesnych godzin rannych do późna w noc był bez przerwy na nogach. Sił jego nie wyczerpywały jednak ani wielogodzinne dyżury u łoża chorego, ani stała praca przy montowaniu i ulepszaniu skomplikowanej aparatury elektroleczniczej, ani wreszcie ciągłe napięcie myślowe. Nic nie zdołało osłabić jego energii. Chciał bowiem jak najszybciej przystąpić do realizacji swych zamierzeń, które straciły już początkową mglistość. Doktor obmyślił w najdrobniejszych szczegółach plan działania. Aparaty skonstruowane w cichym ustroniu villa bianca, które służyć miały człowiekowi, których zadaniem miało być zwalczanie ludzkich cierpień, postanowił wykorzystać dla uchwycenia władzy. Dzięki nim dokona rewolucji pałacowej. Wystarczy tylko, gdy wzmocni zasięg działania systemu połączonych urządzeń elektronicznych. Zacznie niebawem. Wszystko w zasadzie ma do akcji przygotowane. Aparatura jest już zmontowana. Ustawione generatory wytworzą prądy o żądanych kształtach, na ekranach rejestratory i animometry wykreślą kolorowymi liniami myślowe procesy każdego, kogo on, doktor Pablo, zechce poddać eksperymentowi. Specjalny, podłożony pod linie alfabet przy naciśnięciu niebieskiego kontaktu przemieni się na płycie w dźwięki, w słowa, w zdania, zdradzające najtajniejsze zamiary, najskrytsze myśli i pragnienia każdego, kto tylko znajduje się w pałacu. Lecz nie koniec na tym. Oto podłużna skrzynia z tubą wykonaną z materiału migocącego jak kryształ skomplikowanymi nacięciami. Wystarczy przesunąć wzdłuż czerwonej strzałki przełącznik, by tuba wysłała w przestrzeń niewidzialne fale hipnotyzujące. Fale dyktujące zgodnie z wolą operatora nakazy, polecenia, którym nikt nie może się oprzeć. Skrzynia ta to duma doktora Pabla. Skuteczność tego przyrządu sprawdził już wiele razy w villa bianca. Doktor Pablo postanawia zacząć jutro. Leżąc obmyśla jeszcze raz całą akcję. Ufa swoim aparatom. Wierzy w ich precyzję, w nieomylność działania. Upaja się wizją zwycięstwa. On, przed kilkoma zaledwie dniami docent uniwersytetu, cichy, choć pełen ambicji młody uczony, staje dziś do walki z systemem dyktatora Salvatore. Przedtem ani mu się śniło, by przyrządy swe wykorzystać do tego celu. Dopiero tu, w pałacu, zrodziła się ta idea. Dopiero tu, widząc ludzi, którzy trzęśli państwem, którzy decydowali o losie kilku milionów obywateli, powstało pytanie: dlaczego Salvatore, Diego, Coiba, a nie on jest rządcą tego kraju. Czym oni zasłużyli na ten przywilej? Czyż są od niego lepsi, mądrzejsi? Już jutro pytanie to zacznie się rozstrzygać. Już jutro okaże się, kto silniejszy. Zacznie działać ostrożnie. Cały pałac znajdzie się w polu elektromagnetycznym. Ludzie przebywający w jego zasięgu zostaną poddani wpływowi impulsów. Zaczną więc wykonywać jego wolę. Oczywiście nie będzie działał gwałtownie, nie będzie żądał od swych przyrządów natychmiastowych rezultatów. Ma czas. Mieszkańcy pałacu nie mogą spostrzec, że działają, postępują i myślą tak, jak chce tego doktor Pablo. To byłaby katastrofa. Trzeba działać nadzwyczaj ostrożnie. Nikt nie może zauważyć zmian w swym sposobie myślenia, zachowania się, reakcji. A to jest przecież łatwe. Wystarczy, że znajdzie się poza zasięgiem pola. Doktor Pablo wie o tym doskonale. Jest ponadto człowiekiem przewidującym. Jest uczonym, którego cechuje rozwaga. To prawda. Ale ponad tę rozwagę wybijać się zaczęła inna cecha jego charakteru, z której nie zdawał sobie dotąd sprawy. Jest nią żądza władzy, podporządkowania sobie milionów ludzi, rozkazywania, decydowania o losach państwa i narodu. To dopiero mogło zaspokoić jego ambicję, która jeszcze niedawno była jedynie ambicją uczonego dążącego do uzyskania sukcesów w dziedzinie nauki. Żądza ta jednak zrodzić się mogła u człowieka próżnego i pozbawionego skrupułów. I takim w istocie był don Pablo Millero. ZWYCIĘSTWO Dyktator Salvatore czuł się na tyle dobrze, że zaczął załatwiać niektóre sprawy państwowe i przyjmować ministrów oraz posłów zagranicznych, składających mu gratulacje z powodu tak szybkiego powrotu do zdrowia. W czasie oficjalnych audiencji Salvatore przedstawiał gościom doktora Pabla, nazywając go swym wybawcą, najlepszym przyjacielem, największym lekarzem wszystkich czasów. Don Millero chodził w glorii sławy. Otrzymał najwyższe odznaczenie państwowe — Order Złotego Kondora, katedrę elektrolecznictwa na uniwersytecie stołecznym oraz nagrodę państwową pierwszego stopnia za działalność szczególnie ważną dla dobra republiki. Nagroda ta prócz najwyższego wyróżnienia stanowiła niemałą korzyść materialną: don Pablo stał się właścicielem książeczki czekowej, uwalniającej go na całe życie od wszelkich kłopotów materialnych. „Warto leczyć dyktatorów” — pomyślał, gdy książeczkę tę wręczył mu minister Diego. Te wszystkie wyróżnienia, nagrody i wyrazy wdzięczności, którymi go tak szczodrze w pałacu dyktatora darzono, już mu wszakże nie wystarczyły. Nie wystarczało mu nawet to, że Salvatore wprowadził go do rady przybocznej, że uczynił go równym ministrowi Diego, generałowi Coiba, generalnemu dyrektorowi finansów i ministrowi spraw wojskowych. Nie wystarczyło mu, że wszechmocny Salvatore mianował go ministrem — doradcą nadzwyczajnym, Ambicje don Millero sięgały dalej. Dawny docent pragnął większych zaszczytów. Ambasadorowie i posłowie akredytowani przy rządzie dyktatora w lot pojęli, że Pablo jest nową, wschodzącą gwiazdą, że warto zyskać jego przychylność, że jest to człowiek o coraz to większych wpływach. Nikt jednak z ludzi obserwujących jego zawrotną karierę nie wiedział naprawdę, dzięki czemu piął się on z każdym dniem coraz wyżej. Uważano powszechnie, że dzieje się tak wskutek wdzięczności Salvatore… Tymczasem don Pablo wszystkie honory i zaszczyty zawdzięczał wyłącznie swym wspaniałym przyrządom. Od rana do nocy, od chwili budzenia się życia w pałacu aż do momentu udania się na spoczynek don Salvatore, doktor Millero czuwał nad pracą aparatury. Wyłączał ją tylko w czasie swej nieobecności w pracowni, gdy musiał brać udział w posiedzeniach rady lub towarzyszyć w czasie spacerów dyktatorowi. W pierwszych dniach pobytu w stolicy doktor otoczony był ścisłym nadzorem. Z biegiem czasu jednak inwigilacja stawała się mniej ścisła. I wreszcie doszło do tego, że doktora nie śledzono zupełnie. Rola Gonzalesa ograniczyła się do ochrony don Pablo jako członka rządu przed możliwością napadu lub zamachu ze strony przeciwników Salvatore. Don Pablo miał więc zupełnie wolne ręce. Mógł bez obawy przeprowadzać swe doświadczenia. Zresztą miał pewność, że nikt w pałacu nie rozumie pracy maszyn i aparatów, zapełniających jego laboratorium. Nic więc mu nie groziło. Przebywanie w pracowni, obserwowanie pracy posłusznych jego woli aparatów, wsłuchiwanie się w głosy, sączące się z mikromegafonów, śledzenie błysków pojawiających się na ekranach w postaci kolorowych punktów, których znaczenie on jeden tylko rozumiał, stanowiło dla doktora Pabla najwyższą rozkosz. Szczególnie lubił wsłuchiwać się w plątaninę cudzych myśli odtwarzanych w postaci dźwięków za pomocą aparatury fonicznej. Z nich odczytywał zamiary przeciwników, ich plany, zanim zyskały ostateczny kształt decyzji. Jeśli chciał, mógł je w każdej chwili pokrzyżować lub zdusić w zarodku. Wystarczyło, by rzucił jedno polecenie do membrany hipnotyzera. Wiele już razy uciekał się don Pablo do jego pomocy, po raz pierwszy zaś po przesileniu się choroby dyktatora. Pewnego dnia wkrótce po swym wyzdrowieniu don Salvatore w rozmowie z ministrem Diego i generałem Coiba wysunął sprawę lekarza Pabla Millero. Całe szczęście, że doktor znajdował się w swej pracowni i że nastawiona była aparatura odbiorcza. Usłyszał więc całą rozmowę dokładnie. — Panowie — chrypiał w membranie starczy głos dyktatora. — Panowie, czuję się tak zdrowy jak nigdy przedtem. Wróciły mi siły. Starczy ich, mój Diego, na długie jeszcze lata. — Ekscelencjo — don Pablo poznał głos generała Coiba —cały naród składa za to dzięki opatrzności. Rozpogodziły się czoła i znowu błoga radość zapanuje w naszym kraju. — Hę! Hę! Hę! Nie przesadzaj, generale, nie przesadzaj. Powiedz raczej, co porabia mój wybawca, cudotwórczy don Pablo Millero. Doktor przekręcił gałkę regulacji dźwiękowej, by uchwycić najmniejsze drgnienie głosu. — Millero, ekscelencjo, powinien być zadowolony. Zyskał światowy rozgłos. Leczył przecież z powodzeniem największego w historii naszego kraju męża. Powinien to sobie uświadomić. — Nie wiem, drogi Diego, czy to mu wystarczy. Czy to jest dostateczna satysfakcja. Don Pablo wytężył uwagę. — Wobec tego, ekscelencjo, w jaki sposób należałoby doktora Millero usatysfakcjonować? — zapytał Coiba. — Pomyślcie, panowie. Pomyślcie. Jestem przecież doktorowi szczególnie zobowiązany. — Tak, to prawda, ekscelencjo — zaczął minister Diego. —Dlatego też sądzę, że… Santa Monica… Doktorowi zjeżyły się włosy na głowie. Te dwa krótkie słowa zawierały straszną treść. Santa Monica była więzieniem o okrutnej sławie. Ten, kto dostał się za jej stalowe bramy, ginął dla świata i ludzi. Ginęła o nim również pamięć. — Sądzę, że to jest dobra myśl — zasyczał generał Coiba. — Minister Diego, ekscelencjo, podał właściwe rozwiązanie. — Proponujecie więc, panowie, Santa Monica — zaczął na nowo Salvatore. — Hm, no dobrze. Niech tak będzie. Don Pablo opanował zdenerwowanie. Był spokojny, zimny. — Proszę, generale Coiba, jeszcze dziś sprawę tę załatwić! — Nie, nie, nie! — rzucił doktor w membranę hipnotyzera. To wystarczyło. Spiskująca trójka znalazła się natychmiast w zasięgu działania aparatu. Don Pablo był uratowany. Jednakże od owego dnia doktor starał się przebywać, szczególnie w początkowym okresie walki, stale w pracowni. Później, gdy niebezpieczeństwo nie było już tak groźne, pozwalał sobie na mniejszą czujność. Zresztą małe usprawnienie w aparaturze zwalniało uczonego z ustawicznej kontroli otoczenia. Don Pablo wprowadził do rejestratorów samoczynne zapisywacze i wywoływacze chwyconych myśli i rozmów. Teraz mógł spokojnie opuszczać pracownię, bo po powrocie rozwijająca się taśma magnetofonowa odtwarzała wiernie to wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności. Tak więc don Pablo mógł wpływać nie tylko na procesy myślowe swych niedoszłych zabójców, ale również na ich postępowanie. Początkowo sączył w ich świadomość za pomocą hipnotyzera przekonanie, że on, Pablo, jest człowiekiem opatrznościowym, największym uczonym tej części świata, chlubą narodu. Z kolei spowodował, że zarówno Salvatore, jak i wszyscy z jego otoczenia zaczęli zasięgać jego rad w zakresie zagadnień państwowych. Pozbawił cały gabinet dyktatora inicjatywy w myśleniu i działaniu. Wreszcie doszło do tego, że bez zezwolenia don Pabla nie przeprowadzano żadnej akcji, nie podjęto żadnej decyzji. Stawał się przez to faktycznym i prawie absolutnym rządcą kraju, wszechmocną szarą eminencją. Wreszcie zapragnął czarnego munduru dyktatora. Salvatore był stary, Salvatore o osłabionej woli przestał być groźnym lwem, przed którym drżała stolica, kraj, przeciwnicy. ,,Salvatore musi odejść” — postanowił któregoś wieczoru don Pablo. Sytuacja dojrzała. Aparaty zaczęły pracować ze wzmożoną siłą. Hipnotyzer obezwładniał dyktatora coraz bardziej. Po tygodniu stało się to, czego don Pablo z niecierpliwością oczekiwał. Do sali recepcyjnej w pałacu dyktatora wezwani zostali ministrowie, gubernatorowie prowincji, wyżsi oficerowie oraz przedstawiciele państw obcych. Wszyscy oczekiwali w podnieceniu na wejście dyktatora. Wreszcie w drzwiach, prowadzących do apartamentów prywatnych, ukazał się w pełnej gali stary Salvatore. Szedł wspierając się na ramieniu don Pabla Millero. — Panowie! — wyszeptał pobladłymi, starczymi ustami. — Panowie! — powtórzył głośniej. — Pozwoliłem sobie wezwać panów dziś, gdyż pragnę zakomunikować im swoją nieodwołalną decyzję. Od jutra, panowie, wszelkie funkcje związane ze stanowiskiem głowy państwa przejmuje — tu Salvatore zatrzymał się na chwilę, żuł jakieś słowa, wreszcie podniesionym głosem powiedział: — przejmuje don Pablo Millero, wielki polityk, mąż stanu, człowiek godny tego urzędu. Panowie, jestem szczęśliwy, że złożyć mogę moją godność i odpowiedzialność za losy państwa w jego ręce. Jestem stary, pragnę odpocząć po trudach rządzenia. Zastąpi mnie człowiek młody o wielkim geniuszu… Don Pablo stał spokojny i zimnym wzrokiem mierzył zgromadzonych na sali dostojników. W GABINECIE PROFESORA ROSARIO W zielonym Gracias, mieście tak zawsze cichym i spokojnym, panowało od kilku dni niezwykłe ożywienie. Codziennie przed olbrzymimi ekranami telewizorów, ustawionymi w najruchliwszych punktach miasta, gromadziły się niezliczone tłumy. Spragnieni wiadomości ludzie z napięciem obserwowali uroczystości, które odbywały się w stolicy w związku z przejmowaniem władzy przez nowego dyktatora, i z zapartym tchem słuchali jego lakonicznych przemówień. Gdy gasły ekrany, rzucano się na dzienniki miejscowe. Połykano treść komunikatów donoszących o zmianach na czołowych stanowiskach w armii i rządzie. Rozchwytywano rozsiewane z helikopterów i olbrzymich latających platform ulotki i odezwy. Każdego, kto w tych dniach przybywał ze stolicy, zmuszano do szczegółowych radiowych relacji. Do miasta ściągali plantatorzy, hodowcy bydła, robotnicy z zakładów garbarskich, górnicy i wrzaskliwi łowcy żółwi. Zaludniły się ulice, zatłoczyły hotele, kawiarnie i bary. Wszędzie prowadzono gorączkowe rozmowy, namiętne dyskusje. W rojne jak nigdy ulice Gracias spadała jedna wieść za drugą, a każda ważna, rozpłomieniająca nadzieje, wyzwalająca skryte do niedawna urazy, protestująca przeciwko krzywdzie i samowoli wczorajszych władców. Ze szczególną radością przyjęli mieszkańcy miasta wiadomość o podaniu się do dymisji ministra Diego, prawej ręki starego dyktatora. Z uczuciem ulgi dowiedziano się o przejściu w stan spoczynku generała Coiba, krwawego Coiba, sławnego z bezlitosnego tłumienia buntów. Entuzjazm ogarnął tłum, gdy olbrzymie tuby magnetofonów rozbrzmiewały wieścią, że don Pablo polecił otworzyć bramy zamku Santa Lucia i więzienia Santa Monica i wypuścić na wolność wszystkich więźniów politycznych, przeciwników dawnego dyktatora. Milczący dotąd ludzie otworzyli usta. Ze szczególną pasją atakowano don Salvatore. — Niech wraca, skąd przyszedł! — rozległy się okrzyki na ulicach stolicy. — Odejdzie on, zniknie z Wybrzeża Moskitowego niepokój i zbrodnia. W okrzykach tych tętniła tęsknota za dniem, w którym nie trzeba będzie lękać się o życie. Ludzie marzyli, by wyjeżdżać ze śpiewem na dalekie wody karaibskie, zrywać owoce z palm, cieszyć się życiem, śmiać się i tańczyć na zakończenie zbiorów trzciny cukrowej. Dlatego też zmiany w stolicy przyjęli wszyscy z uczuciem prawdziwej ulgi i głębokim zadowoleniem. Wszystkim wydało się nagle, że jakaś cudowna ręka zdjęła z ich grzbietów gniotący ciężar. Prostowały się plecy, radością pałały twarze, śmiały się oczy. Ale nade wszystko górowało uczucie dumy. Obywatele Gracias dumni byli z don Pabla. Szczycili się, że najwyższym dostojnikiem w kraju, głową państwa jest człowiek, który chodził ulicami ich miasta, który rósł, działał i pracował na ich oczach. Wielu mieszkańców Gracias odwiedzało nieraz zatopioną w gaju palm kokosowych villa bianca, wielu z nich ściskało dłoń wysokiego, przystojnego doktora, dziękując mu za porady lekarskie, wielu spotykało go na dalekich, pieszych wędrówkach za miastem. Równie żywo i gorąco, równie namiętnie przeżywał zmiany, jakie nastąpiły w stolicy, stary uniwersytet. W korytarzach i w salach wykładowych, w aulach i gabinetach, wśród młodzieży akademickiej i profesorów trwały nie kończące się rozmowy, urząd dyktatora objął przecież jeden z wykładowców, niedawny kolega, chluba fakultetu. — Znam go od dziecka — mówił cicho, smutnie zwiesiwszy głowę, profesor Rosario. — Znałem jego ojca, który przywędrował tu do nas z dalekiej Europy. Uciekł z Niemiec, z kraju, który przegrał wojnę. Musiał opuścić ojczyznę, bo groził mu sąd za jakieś przewinienia. Przyjęliśmy go, nie pytając o nic. Ożenił się z dziewczyną z naszego miasta. Pablo był jego jedynym synem. Jakżeż go lubiłem. Często przybiegał do mnie. Był nadzwyczaj rozwinięty, miał fantastyczną pamięć. Ten zdumiewający chłopak zachwycał zdolnościami, niepokoił jednak chorobliwą wprost ambicją, która przeszkadzała mu w stosunkach z kolegami i nie zjednywała przyjaciół. Był niezmiernie trudnym dzieckiem, o czym przekonałem się sam, gdy ojciec jego umierając prosił mnie o dalszą opiekę nad synem. Pablo zdradzał od najwcześniejszych lat zainteresowanie techniką. Nie sprzeciwiałem się więc, gdy postanowił studiować na politechnice. Później, gdy został inżynierem elektrotechnikiem, opanowała go nieprzeparta chęć poświęcenia się naukom medycznym. I tu nie stałem mu na przeszkodzie, aczkolwiek nie rozumiałem tej nagłej zmiany zainteresowań. Później pojąłem to dokładnie. Zdałem sobie sprawę z ogromu zamierzeń, które kłębiły się w niespokojnej głowie Pabla. Zapragnął zrewolucjonizować medycynę. Uważał, że dotychczasowe osiągnięcia w tej dziedzinie to jedynie kontynuacja, to podążanie utartymi drogami. „Leczyć należy nie środkami chemicznymi — głosił uparcie Pablo. — Tu powinna wstąpić elektryczność, elektronika”. Realizacja tego zamierzenia stała się jego idée fixe. Nie rozumiem więc zupełnie tego, co się stało. Przecież Pablo nie interesował się zupełnie polityką. Poza nauką i eksperymentowaniem, w które wtajemniczał tylko niewielu spośród nas, nic dla niego nie istniało. Skąd więc ten nagły zwrot! I jakie siły wysunęły go na to wysokie stanowisko? — Czyżbyś nie był zadowolony? — spytał profesora kolega uniwersytecki, dziekan wydziału. Juarez. — Nie jestem zadowolony, drogi Juarezie, nie jestem. Pablo powinien znajdować się wśród nas. Miał tu wspaniałe warunki pracy. Obawiam się, że w stolicy, otoczony pochlebcami, zabrnie w machinacje polityczne i prędzej czy później skończy tak, jak jego poprzednicy. W ciągu ostatnich piętnastu lat mieliśmy przecież aż ośmiu dyktatorów. Czyż może go czekać inny los? Przyjaciele długo jeszcze rozmawiali. Profesor Rosario był niepocieszony. Gdy opuszczał gmach uniwersytetu, zapadał już zmrok. Szybko nadchodziła noc. Od morza niósł się daleki poszum. Don Rosario zwiesiwszy głowę zdążał głęboko zamyślony w kierunku dzielnicy profesorskiej. Raptem przystanął. — Czyżby? — wyszeptał. Gdyby ktoś obserwował starego uczonego z boku, spostrzegłby, że jego smutna twarz pokryła się bladością. Nagle profesor ruszył, przyśpieszając kroku, w kierunku morza. Przypomniał sobie, że kiedyś don Pablo demonstrował mu działanie jednego ze swych przyrządów. Przed oczyma starca ukazał się wtedy niezapomniany widok. W małym pokoju, przedzielonym szybą lustrzaną, Rosario zobaczył nagiego, chudego człowieka. „Profesorze — powiedział wówczas Pablo — proszę spojrzeć! Ten człowiek zacznie za chwilę tańczyć. O, proszę” — don Pablo nacisnął jeden z guzików na czarnej tarczy przyrządu i po upływie kilku sekund pacjent zaczął wykonywać ruchy przypominające sambę. ,,Zaręczam panu, że nigdy w życiu człowiek ten nie tańczył samby. A teraz zacznie skakać.” I znowu przyciśnięcie jakiejś gałki spowodowało, że nagi człowiek począł wykonywać długie susy. „To jest elektrogimnastyka, profesorze. Przyrząd ten powoduje, że poddany jego działaniu osobnik zmuszony jest do wykonywania najprzeróżniejszych czynności” — w głosie don Pabla tętniła duma i chełpliwość. Stary profesor idąc wśród ciemności przypomniał sobie ze wszystkimi szczegółami tę odrażającą scenę. Pamiętał, co mówił mu wtedy Pablo: ,,Aparat, profesorze, jest sprzężony z elektroencefalografem. W umyśle badanego powoduje on procesy myślowe, które ten uważa za własne. Ulega po prostu sugestii. I absolutnie nie zdaje sobie sprawy, że to, co robi, jest co najmniej dziwne. Można więc, jak pan widzi, zmusić człowieka do wykonywania nie tylko określonych czynności, ale nakazać mu, by w odpowiedni sposób myślał”. Profesor był wstrząśnięty. „Pablo — powiedział wtedy — zbudował rzecz wielką, ale i zarazem straszną. W rękach lekarza jest to wspaniała zdobycz. Ale w rękach złoczyńcy… nie, nie chcę nawet myśleć”. Profesor Rosario znalazł się w gaju palmowym. Znał tu każde drzewo. Szedł pewnie. Tak, tu powinien być podjazd. Zaskrzypiał żwir pod nogami. Wokół panowała pustka. Villa bianca. Wszedł ostrożnie po schodach, pchnął drzwi i nacisnął kontakt. Światło elektryczne ukazało wnętrze domu. Wszędzie panował nieład. Pootwierane drzwi, w pośpiechu wypróżnione skrzynie w laboratorium. Ani jednego przyrządu. Profesor był wstrząśnięty. Zrozumiał wszystko w jednej chwili. Don Pablo Millero zdobył władzę dzięki swemu wynalazkowi. Stary profesor stał dłuższą chwilę blady. Opuścił ramiona. Przybyło mu wiele lat. Wzbudzał litość. Stał jak nad grobem ukochanej istoty, której powrót jest niemożliwy. TYMCZASEM W STOLICY… Tymczasem w stolicy nowy dyktator Pablo Millero coraz energiczniej przystępował do pełnienia swych obowiązków. Z miejsca pojął, że aby rządzić tym krajem, trzeba nie lada siły, pomysłowości i woli. Trzeba przede wszystkim postępować ostrożnie, wymierzać każdy krok, ważyć każde słowo. Nikomu nie mógł ufać. Nadskakująca gorliwość, przymilne uśmiechy, grzeczność uprzedzająca każde życzenie — wszystko to wydawało mu się nienaturalne. Był pewny, że gdyby osłabił czujność lub gdyby aparatura uległa uszkodzeniu, panowanie jego w tym kraju nie trwałoby długo. Ale nie chciał o tym myśleć. Władza upajała go, przenosząc w królestwo przeżyć dotąd nie znanych. Nikomu nie podlegał. Rozkosz rozkazywania, świadomość, że jedno jego skinienie stanowi o życiu lub śmierci ludzkiej — była źródłem nie znanego dotąd szczęścia. Nie chciałby za nic utracić zdobytej władzy. Pragnął dzierżyć ją aż do końca swoich dni. Ale w tym niespokojnym kraju, tak rozdzieranym namiętnościami, tak skłóconym, jakżeż łatwo o bunt, rewoltę, przewrót. Sam przecież doskonale wie, jak zastraszająco łatwe było usunięcie Salvatore. Przecież może narodzić się i jego przeciwnik. Należy więc ugruntować władzę. Należy podporządkować sobie wszystkich. Wybić przeto trzeba przeciwnikom z głów chęć oporu, zniszczyć w zarodku każdy, najmniejszy nawet przejaw wrogości. Łatwo to zrobić z poszczególnymi ludźmi. Zresztą don Pablo już to uczynił. Usunął ministrów, generałów, podporządkował sobie wyższych urzędników. Tych miał pod ręką w pałacu, w którym mieściły się poszczególne resorty, najwyższe urzędy, znajdowali się w zasięgu działania aparatów, byli więc pozbawieni własnej woli. Sam dyktował ich myśli, decydował o ich zachowaniu. Ale jak postąpić z całym narodem, z odległymi miastami, z instytucjami w dalekich prowincjach, urzędami, ośrodkami fabrycznymi, gdzie nie dociera wpływ i działanie jego aparatury? Don Pablo znalazł i na to sposób. Był to pomysł dość skomplikowany, jednakże jego realizacja usuwała na zawsze groźbę przewrotu, gruntowała władzę dyktatora, zabezpieczała ją przed wszelkimi niespodziankami. Sprawa polegała na tym, by całe państwo, najdalsze ośrodki, wszystkie miasta znalazły się w polu elektromagnetycznym. Zatem cały kraj pokryć należało siecią specjalnych urządzeń. KROTKA NARADA — Panowie, przystępujemy do olbrzymiego dzieła, które położy kres wszelkiej niedoli narodu. Liczę na panów współpracę — kończył don Pablo. — Liczę, że oddacie tej sprawie swe siły, zdolność, talent. Każdy z was obdarzony jest moim zaufaniem i wszelkimi pełnomocnictwami. Proszę po powrocie do swych zakładów pracy przystąpić niezwłocznie do działania. Oczekuję jak najszybszego zrealizowania poruszonych na tej konferencji problemów… Na sali rozległy się oklaski, zgotowano głośną owację na cześć dyktatora. Mimo że końcowy fragment przemówienia don Pabla utrzymany był w tonie kurtuazyjnym, brzmiał w nim rozkaz, któremu nikt nie mógł się sprzeciwić. Dyktator przemawiał z trybuny górującej znacznie ponad audytorium. Każdy jego gest, każde poruszenie śledziły dziesiątki wpatrzonych w niego oczu. Ze wszystkich wyzierało służalcze oddanie. Pablo śledził zebranych z natężoną uwagą. Inżynierowie, kierownicy zakładów przemysłowych, fabryk siedzieli w fotelach, w które wmontowano aparaty elektrosugestii. Wiedział, że poddani działaniu tych aparatów ludzie będą bez szmeru i sprzeciwu wykonywać polecenia dyktatora przez określony czas. Czas ten wynosi dokładnie 3 miesiące. Po upływie tego czasu należy ich znowu zebrać i ponownie „naładować”. Konferencja trwała przez cztery dni. W olbrzymiej sali strzeżonej przez policję ciągnęły się długie narady. Don Pablo szkicował na dużej tablicy wykresy, które kopiowali zebrani inżynierowie. Wiedział również, że dla zachowania tajemnicy należy później wszystkich uczestników poddać innemu eksperymentowi, w którego wyniku popadną w stan amnezji. Utracą pamięć. Wszystko więc będzie w porządku. Gdy wykonają polecenia, do których w tej chwili są psychicznie i umysłowo zmobilizowani, zgromadzi ich tu znowu i odbierze im pamięć. Nie będą nawet wiedzieli, że sami stanowili narzędzie działające przeciwko sobie. Owacje trwały długo. Don Pablo stał przy pulpicie i naciskając to ten, to inny guzik wywoływał zamierzone reakcje tłumu. Śmiał się w duchu z poważnych, szczerych, doświadczonych pracowników nauki i techniki, którzy zachowywali się jak dzieci. Sprawdzał w ten sposób jeszcze raz już po wielokroć sprawdzony system. Impulsy pola elektromagnetycznego zmuszały zebranych do wykonywania odpowiednich ruchów, gestów, okrzyków. Upewniał się, że wszystko pójdzie torem wytyczonym przez jego geniusz. Stał i uśmiechał się do wiwatującego tłumu, a zarazem pogardzał nim. Byli mali, bezsilni, a on, wielki dyktator, panował nad nimi wszechwładnie. GDY GASNĄ ŚWIATŁA Gdy gasną światła w stolicy, don Pablo nie przerywa swej pracy. Zewsząd napływają meldunki. Prace postępują zgodnie z planem. Ale to dopiero połowa dzieła, dopiero połowa drogi don Pabla. Ileż wysiłku i trudu! Nikt nie przypuszcza, że dyktator śpi zaledwie po dwie, trzy godziny na dobę, że spieszy się z uruchomieniem aparatury, której działanie obejmie cały rozległy kraj. Don Pablo siedzi w swym gabinecie, w którym krząta się kilkunastu ludzi. Rozstawiają oni wzdłuż ścian wysokie tablice sterownicze. Dyktator sam dozoruje. Kieruje montażem. Nad ranem praca jest skończona. Don Pablo prosi swych pracowników do przyległego apartamentu. — Proszę za mną — odzywa się zmęczonym głosem. — Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek i kieliszek dobrego wina. Weszli do olbrzymiego pokoju, którego środek zajmował wielki stół. Naokoło stołu krzesła. Spodziewano się, że za chwilę służba poda posiłek. Jakież jednak było zdziwienie zebranych, gdy natychmiast po zajęciu miejsc z wnętrza stołu jak z zaczarowanej kuchni zaczęły się wyłaniać coraz to inne przysmaki. Don Pablo obserwował zdumienie malujące się na twarzach zebranych. — To nic nadzwyczaj