13231
Szczegóły |
Tytuł |
13231 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13231 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13231 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13231 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Craig Shaw Gardner
Gdy smok się budzi
(Dragon waking)
Tłumaczył Dariusz Kopociński
PROLOG
A jednak to nie był sen.
Nick przestał już dociekać, co jest rzeczywistością, lecz spotkanie z ojcem w
dawnym domu
w Kasztanowym Zaułku wydało mu się, cóż, czymś zaskakująco normalnym.
Pojęcie normalności przestało mieć w jego przekonaniu rację bytu, odkąd wraz z
sąsiadami
wylądował w jakimś groteskowym miejscu, wyrwany z niewielkiej podmiejskiej
dzielnicy
mieszkaniowej Ameryki końca lat sześćdziesiątych. Trafił do świata, gdzie nikt
właściwie nie
wiedział, co to Ameryka. W tym osobliwym świecie kruki i wilki posiadały dar
mowy,
czarodzieje chowali klejnoty w ciele, pod ziemią pomrukiwał smok, plemię
karłowatych ludzi
o mały włos ugotowałoby żywcem dziewczynę od sąsiadów, a on sam otrzymał miecz,
który
uczynił z niego wojownika. Niestety, na mieczu ciążyła klątwa, ilekroć bowiem
Nick go używał,
broń tak kierowała jego ręką, aby zaspokoić swoje pragnienie krwi.
– Nick, na Boga! – rzekł ojciec. Miał chyba ochotę przytulić swego syna. Coś go
jednak
powstrzymało. – Czy to naprawdę ty?
Zawsze ich coś powstrzymywało. Ojciec spojrzał na tackę z jedzeniem, którą
upuścił przed
chwilą.
– Tato... – wydukał Nick.
Może należało za to obwiniać słabe światło lampki, w każdym razie na twarzy ojca
widniało
więcej zmarszczek niż ostatnio, kiedy Nick się z nim spotkał. Pokój wyglądał
prawie jak
dawniej: wysłużona kanapa, regał pełen nadesłanych przez kluby książek, których
ojciec nigdy
nie czytał, zawieszona nad kominkiem akwarela z chatką. Może było tu nieco
czyściej niż
zwykle: ojciec jako jedyny w rodzinie zawsze stał na straży porządku.
Nick czuł się jak u siebie w domu. Dobrze znał to miejsce. Może cały ten
fantastyczny świat
tylko mu się przyśnił? Sięgnął ręką do głowicy miecza.
– Tak się o ciebie martwiłem – powiedział ojciec. Postąpił kilka kroków do
przodu, jakby
jego nogi przestały wreszcie słuchać płynących z głowy nakazów. – Gdzie byłeś? –
Marszcząc
czoło, spojrzał na miecz syna. – Co tam masz?
– A ty co tu robisz? – odpowiedział Nick pytaniem na pytanie.
– Co ja tu robię? – zdziwił się ojciec z gniewną miną. – Dobre sobie. To chyba
mój dom,
nie? – Zamilkł na chwilę, patrząc uważnie na syna. Uśmiechnął się nieznacznie,
chcąc załagodzić
niemiłe wrażenie. – No, przynajmniej kiedyś był mój. Zanim się zwaliły te
wszystkie kłopoty. –
Wzruszył ramionami. – Kiedy policja odkryła twoje zaginięcie... i nie tylko
twoje, ale też
sąsiadów, cóż... – Zbliżył się nareszcie do syna. – Żałuję, że od was odszedłem.
Miałem
problemy w pracy, dobijały mnie upływające lata... – Urwał, stojąc na
wyciągnięcie ręki od
Nicka. Potrząsnął głową. – Wątpię, czy to zrozumiesz.
Odwrócił się w stronę okna. Za szybą panowały ciemności. W nocy mgła wisiała
wysoko
nad ziemią i mrok przebijało jedynie przyćmione światełko ulicznej latarni.
Ojciec znów na niego
popatrzył, tym razem z pochmurną miną, lecz szybko odwrócił wzrok, jakby wolał
obejrzeć
ścianę. Zaczął się przechadzać po pokoju, ugniatając ciężkimi butami gęste
włosie dywanu.
Zachowanie ojca budziło w Nicku niepokój. Jego dłoń błądziła nieświadomie przy
rękojeści
miecza.
– Nie miałem celu w życiu – odezwał się nagle ojciec, nadal nie patrząc na syna.
– Ale kiedy
słuch po was zaginął, ten cel mi się objawił. – Wydobył z gardła urywany dźwięk,
który mógłby
ujść za śmiech, gdyby nie brakło w nim energii. – Postanowiłem wrócić i czekać.
Dopiero teraz
odwrócił się i spojrzał Nickowi głęboko w oczy. – Po waszym zniknięciu
wprowadziłem się
z powrotem do domu. – Zaśmiał się niby z dobrego żartu. – Może wtedy właśnie
zrozumiałem,
jak bardzo za wami tęsknię. Przeczucie mi mówiło, że jeśli wrócę, kiedyś was
zobaczę. Ciebie
i twoją mamę. Trzeba przyznać, że moje przeczucie w połowie się sprawdziło.
Nick nie odpowiadał. Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
– A potem czekałem i czekałem – ciągnął ojciec swój monolog. Potrząsnął głową,
wykrzywiając wargi w uśmiechu. – Czasami mijały całe tygodnie, kiedy myślałem,
że mi
kompletnie odbiło.
Całe tygodnie? Mimo rozlicznych przygód, jakie mu się ostatnio przydarzyły, Nick
przebywał poza domem zaledwie dwa dni.
– No więc gdzie byłeś? – Ojciec otworzył przed nim dłonie, jakby chciał schwytać
w ręce
odpowiedź. – Tak bardzo się martwiłem. Minął już prawie rok.
Rok? Nick przysiągłby, że ojciec zwariował, gdyby nie pewność, że zamiast niego
zwariował
cały świat. Ojciec domagał się wyjaśnień.
– Sam nie wiem – zaczął Nick. – Wątpię, czy zrozumiałbyś. Ojciec żachnął się
zniecierpliwiony.
– Daj spokój, Nick, choć raz mi zaufaj. Zdarzyło się tutaj wiele dziwnych
rzeczy. Jestem
skłonny uwierzyć w niezwykłe opowieści.
Nick wątpił, czy ktoś uwierzyłby w historie, jakie przytrafiły się jemu i
sąsiadom w ciągu
ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.
– Nie, tato – wycedził z naciskiem. – Aby zrozumieć, musiałbyś też tam być z
nami.
– A niech mnie! – Ojciec wyrzucił przed siebie dłonie, jakby pragnął ręcznie
złamać upór
syna, – Wcale mi nie pomagasz, a ja się staram jak mogę, żeby pojąć, o co w tym
wszystkim
chodzi. – Gdy nagle zadrżała podłoga, chwycił się oparcia kanapy, próbując
złapać równowagę. –
Co to było? – zapytał.
Nick rozejrzał się po pokoju; odniósł wrażenie, że ktoś im towarzyszy.
– Cholerny świat! – jęknął.
– Ile razy ci powtarzałem, żebyś nie używał...
Ojciec jednak umilkł, gdy jego spojrzenie powędrowało w stronę okna.
Mgła się rozwiała, zamiast niej pojawiło się gigantyczne nieruchome oko:
wytrzeszczone
żółte ślepie z biegnącą przez środek czarną, wąską źrenicą, przypominające oko
jaszczurki.
Nick jednak wiedział, że patrzy na oko smoka. Zdał sobie sprawę, że już kiedyś
je widywał –
wiele, wiele razy.
To tyle, jeśli chodzi o normalność.
– Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał ojciec z pewnym wahaniem.
– On pochodzi stamtąd, gdzie byłem – odparł Nick, próbując tak dobierać słowa,
aby nie
wyprowadzić ojca z równowagi. Przypomniał sobie rozmowę z Toddem. Co właściwie
powiedział Todd? – To się jakoś łączy z gniewem – tłumaczył spokojnie. – Może
przywołały go
nasze kłótnie, a może był tu przez cały czas? Choć niewykluczone, że sprowadził
nas do siebie –
dodał, siląc się na beznamiętny ton.
Nie udało się: ojciec wpadł w furię, słysząc takie wyjaśnienie.
– Przestań pleść bzdury! Kiedy ty wreszcie zejdziesz na ziemię? Jasna cholera,
Nick, zacznij
mówić z sensem!
Chłopiec potrząsnął głową.
– Jak mam mówić z sensem, tato, skoro cały ten świat jest bez sensu?
Ojciec odskoczył do tylu, kiedy dym zaczął przenikać do środka przez szczeliny
okna.
– Nie! – wrzasnął histerycznie. – To się nie dzieje naprawdę!
– Tato, odejdź stamtąd! – Nick chwycił ojca za ramiona i pociągnął go na środek
pokoju.
Okno pękło, gdy cała ściana stanęła w ogniu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
WYSPA I TO, CO ZA NIĄ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mur rozsypał się w chmurze pyłu. Ostre kamienie pofrunęły na okoliczne drzewa,
rozłupując
pnie i strząsając liście. Zerwał się wielki wicher, potrzaskane resztki mebli
uleciały w powietrze.
Nunn zniszczy wszystkich równie łatwo, jak zniszczył pozostałości po jednym z
murów
swego zamku.
A więc ten truposz Sayre dał nogę? Miał czelność zrobić dziurę w murze,
wykorzystując
moc, jaką uzyskał od Nunna.
Do licha, Nunn zburzy każdą ze ścian zamku i powyrywa drzewa w lesie. A potem
zadba,
żeby Sayre nie powstał już z martwych.
Wiatr wciąż się wzmagał, rycząc w dzikiej furii. Klejnoty osadzone w dłoniach
czarodzieja
tętniły jego mocą i gniewem. Dwa kamienie dostarczają smoczego ognia. Płomienie
buchnęły
z jego palców, przybierając kształty małych ludzików – dzieci zniszczenia.
Albowiem Nunn
wrzał wielką złością nie tylko na myśl o występku bezużytecznego Sayre’a.
Mary Lou uciekła!
Wylewał gniew poprzez palce. Jedno z nowo narodzonych dzieci Nunna skoczyło do
drzewa,
otaczając pień płomieniami.
A wszystko przez jego wścibskiego brata Obara i tę zuchwałą kobietę, Constance
Smith!
Nunn machnął ręką. Druga z jego latorośli przeleciała wśród gałęzi olbrzymiego
drzewa,
pozostawiając za sobą ślad płonących liści.
Wielki wilk, którego Nunn przyjął do służby, zginął, zabiwszy ledwie jednego
przeciwnika!
Czarodziej skierował palec w niebo. Trzecie dziecko wspięło się na wierzchołek
drzewa, by
zamienić jego koronę w ognistą pochodnię.
Nawet Zachs, stwór powołany do istnienia przez Nunna, wymykał się spod kontroli.
Czarodziej stracił również trzeci klejnot – wyrwała mu go z czoła istota, którą
więził we własnej
czaszce!
Nunn usiadł ociężale. Ogrom zmęczenia wielkością dorównywał złości. Podniósł
wzrok. Nie
podsycane czarodziejskim paliwem ognie dogasały na wilgotnym drzewie.
Nie spodziewał się, że wrogowie tak bardzo zajdą mu za skórę. Uważał ich za
nieopierzonych nowicjuszy, którzy zatańczą, jak im zagra. Okazało się jednak, że
są groźni. Bądź
co bądź, smok ich wybrał, bo posiadali szereg uzdolnień.
Nunn oczywiście miał nad nimi przewagę. Przetrwał ostatnie odwiedziny smoka. Żył
i nieźle
mu się powodziło, podczas gdy wielki latający potwór pustoszył ziemię
straszliwym ogniem.
Nunn i jego brat bez trudu rozprawili się z nieprzyjaciółmi, gdy na świecie
grasował smok.
Rzecz jasna, dopiero później zrozumiał, że Obar także zechce wejść mu w drogę.
Smok był znowu blisko. Nunn wyczuwał tym razem pewną różnicę, nie tylko w
zachowaniu
swych wrogów, ale i w wielkości energii, jaka ich wszystkich otaczała – energii
pochodzącej od
bestii, która na razie spała, lecz w każdej chwili mogła się obudzić.
Tym razem naprawdę zobaczą smoka. I tym razem albo jeden z nich obejmie nad nim
kontrolę, albo wszyscy przepadną z kretesem.
Nunn od wielu lat czynił przygotowania i gromadził siły z myślą o tej chwili.
Zdobył rzesze
sojuszników. Pewne stworzenia, które niczym półgłośne szepty snuły się po nocnym
niebie,
przyłączą się do niego za odpowiednią zapłatą. Także istoty o jaszczurczych
zębach i ludzkich
mózgach, zamieszkujące piaszczyste głębiny pustyń i uwielbiające słony smak
miękkiego ciała.
Oraz potężne lewiatany z morskich otchłani, dla których jedynym celem istnienia
było połykanie
dusz zmarłych ludzi. Nunn mógł liczyć na ich pomoc.
Przymierza te miały oczywiście swoją cenę, aczkolwiek bardzo niską w porównaniu
z ewentualnymi korzyściami.
Stracił wprawdzie jeden klejnot, lecz mógł jeszcze poszukać pozostałych
czterech. Po
jednym mieli Obar i ta cała pani Smith. Chwilowo nie zamierzał występować
przeciwko nim.
Dwa na dwa to byłaby wyrównana walka. Pięć na dwa – to już bardziej mu
odpowiadało.
Umieszczone w dłoniach kamienie – oraz ten trzeci, który przez kilka krótkich
godzin tkwił
w czole czarodzieja – utwierdziły go w przekonaniu, że każdy kolejny klejnot
zwiększa jego moc
o rząd wielkości. Kiedy zapanuje nad ogromną mocą płynącą z nowych kamieni,
pokona
przeciwników i odbierze im oczy. Będzie sprawował władzę nie tylko nad nimi, ale
i nad
smokiem.
Świat się zmieniał. Po raz pierwszy od zeszłej wizyty potwora Nunn wyczuwał
odległe echo
obecności ukrytych klejnotów. Wiedział, że musi wytężyć wszystkie siły, jeśli
chce je odnaleźć,
zanim zrobią to rywale.
Nadeszła pora, żeby wezwać jednego z pomocników, choć był to niepewny sojusznik.
– Zachs! – zawołał.
Stworzenie nie odpowiadało. Nunn zmarszczył brwi, sięgając świadomością ku tym
zakamarkom mózgu, do których zwykle zsyłał świetlistą istotę, gdy nie miał dla
niej zadania.
Znajoma iskierka zniknęła. Zachs uciekł.
Pewnie Mills maczał w tym palce.
Ach, ten Mills! Nieznośny zuchwalec, który, choć siłą wtargnął do mistycznej
formy Nunna,
uszedł z życiem!
Czasami ktoś mógł uciec Nunnowi na jakiś czas. Ale nie zdarzyło się jeszcze,
żeby ktoś mu
coś zabrał i potem żył bezkarnie. Takich Nunn zabijał.
Postara się jednak, żeby Mills umarł w męczarniach. Kiedy złapie Zachsa, każe mu
zeżreć
nędznika od środka. O nie, Mills nie umrze zwyczajną śmiercią.
Jeszcze nikt tak nie postąpił z Nunnem! Nikt!
Okrzyk czarodzieja pobudził do życia jego dzieci, które unosiły się wyżej i
wyżej, aż na
koniec otoczyła Nunna kurtyna płomieni.
Nick usłyszał szczekanie psa. Rozpoznał głos Charliego. Gdy otworzył oczy,
ujrzał zieleń.
To już nie był jego dom. Zamiast niego zobaczył naokoło wielkie drzewa o
dziwnych zielonych
liściach, wyglądające na skrzyżowanie wierzby z dębem. A kiedy Charlie
przyskoczył bliżej, nie
wyglądał na tego psa, który niegdyś mieszkał w Kasztanowym Zaułku. Zmienił się
kształt jego
głowy, nadając zwierzęciu wygląd dzikiej, muskularnej bestii, błyskającej bielą
zębów
i czerwienią roziskrzonych oczu.
Nick stęknął. Przed chwilą przebywał z ojcem i ze smokiem. I nie był to
ewenement: Nick
spotykał ich raz po raz, jakby prześladował go wciąż ten sam sen, który nie
chciał prysnąć.
A ilekroć ów sen powracał, tylekroć ojciec wpadał w jeszcze większą złość. Na
koniec, gdy
wybuchała kłótnia, zawsze otaczały ich płomienie.
– Hej, Nick! – rozległ się głos jakiegoś nastolatka. – Wróciłeś? Nick leżał na
wznak
zapatrzony w drzewa. Gdy odwrócił głowę, ujrzał biegnącego Bobby’ego Furlonga.
Znów był na
polanie wraz z resztą sąsiadów – nie w Kasztanowym Zaułku, tylko w obcym,
dziwnym świecie.
Z trudem zbierał myśli. Powieki mu ciążyły. Czyżby znowu miał śnić?
– I jeszcze kogoś z sobą przyprowadziłeś! – krzyczał Bobby. Nick obrócił się w
drugą stronę:
obok na ziemi leżał jego ojciec. Nie wszystko więc było snem. Nick zachłysnął
się ze zdumienia.
Nie wiedział, czy powinien się cieszyć z obecności ojca, który właśnie otwierał
oczy.
– Co się stało? – zapytał jękliwie. – Jak się wydostaliśmy z domu? – Popatrzył
na syna. –
A już myślałem, że się tam żywcem usmażymy. Co zrobiłeś?
Nick chciał mu wytłumaczyć, że nie ma z tym nic wspólnego, lecz nie znajdował
odpowiednich słów, poza tym obawiał się, że ojca wystraszą te nowiny.
– George? – usłyszał czyjś głos. Kiedy Nick podniósł wzrok, ujrzał nad sobą
twarz matki.
– Joan! – zawołał ojciec. – Tak się cieszę, że cię wreszcie widzę. – Spróbował
usiąść, ale
nadaremnie: osunął się z powrotem na ziemię, jęcząc z wysiłku. – Wiedziałem, że
jeśli Nick
wrócił, i ty musisz być gdzieś blisko.
– George, ty jeszcze niczego nie wiesz. – Matka Nicka potrząsnęła głową. – Jeśli
chcesz tu
żyć, musisz się wiele nauczyć.
– Co ty wygadujesz? – George uniósł się na łokciach z grymasem bólu. – Nic nie
rozumiem.
– Potrząsnął głową z uśmiechem. Zaczynasz przypominać Nicka.
– Po prostu dlatego że wie, w czym rzecz – mruknął Nick pod nosem.
– Nie mamrocz! – George spojrzał groźnie na syna. – Jeśli masz coś do
powiedzenia, mów
śmiało!
– George! – napomniała go żona. – Nie wściekaj się na syna, do czasu aż
zrozumiesz, co tu
się dzieje. Może Constance Smith co nieco ci wyjaśni? – Zwróciła się do starszej
kobiety, która
siedziała nieopodal. – Prawdę mówiąc, Constance, i ja chętnie się czegoś dowiem.
Machnęła
ręką, wskazując George’a. – Po pierwsze, co on tu robi?
– Jestem pewna, że to ma coś wspólnego ze smokiem – odpowiedziała. – Ale sama
mam
wiele wątpliwości. – Uśmiechnęła się, wstając. – Może Obar nam pomoże?
Nick spojrzał w bok. Korpulentny czarodziej w białych pomarszczonych szatach
rozmawiał
z dwiema kobietami. Zerknął na panią Smith.
– No cóż, niezwykła sprawa – powiedział, szarpiąc wąsa. – To pewnie dzieło
smoka.
Ojciec Nicka ni to się zaśmiał, ni to zakaszlał z zakłopotaniem, jakby dopiero
teraz zobaczył
czarodzieja.
– Przepraszam. Powinienem się chyba przedstawić.
– Nie ma potrzeby – odparł Obar, rozjaśniając twarz w uśmiechu. – Wiem, kim
jesteś.
– To prawda, drogi Obarze, ale może pan Blake chciałby, żebyś ty przedstawił się
jemu –
napomniała go pani Smith. Sunęła ku niemu przez polanę.
Ojciec Nicka wydał z siebie ochrypły, zdławiony odgłos.
– Ale... – na wpół wyszeptał, na wpół wykrztusił, kierując na panią Smith drżący
palec.
Możliwe, że wreszcie sobie uświadomił, iż w owej wędrówce przez polanę pani
Smith nie idzie,
a frunie w stronę Obara. – Nie... – podjął ojciec Nicka płaczliwie. – To jakieś
szaleństwo. Kim
wy jesteście? Nie chcę w tym uczestniczyć.
– Niestety, George – rzekła spokojnie matka Nicka – chyba żadne z nas nie ma
wyboru.
Wokół kręgu
Spotkanie ze smokiem
Smok jest wielką indywidualnością.
Od zarania czasu wyczekuje momentu, który być może nigdy nie nadejdzie. Ale
tylko ten
moment określa sens istnienia smoka, dopiero wówczas bowiem nastąpi jego
spełnienie.
Tak więc smok się budzi i sprawdza, czy już nadeszła pora. Za każdym razem
spotyka go
rozczarowanie, więc niszczy. Wielkie skrzydła burzą domy, pazury kroją na pół
żywe istoty,
potworna paszcza niezmiennie łaknie mięsa. A czego nie zjada, to pali: ogień
unicestwia
wszystko, pozostaje tylko jałowa ziemia.
Może kiedyś na zgliszczach rozwinie się zalążek utęsknionej chwili?
Smok nie oddaje się nadziejom. Smok czeka.
Czeka, aż znów nadejdzie czas. Posyła po tych, którzy mogą sprawić, że następnym
razem
wypadki potoczą się inaczej niż dotąd.
Smok się rusza. Żąda ofiary i choć mu ją składają – choć dostaje duszę – nadal
pożąda krwi.
Odmyka się jedno oko, ogromne ślepie wielkości miasta, ze źrenicą o barwie nocy.
Oko
dostrzega każdego, zarówno tych dopiero sprowadzonych, jak i zasiedziałych.
Obserwuje ich
ruchy, postępki i działania zmierzające do celu, który tylko on w pełni rozumie.
Historia cyklicznie się powtarza, w nieskończoność, być może od zarania dziejów.
Śmiertelnicy będą próbować. Nie dadzą rady. Zginą.
I znów wszystko zacznie się od nowa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jason wpatrywał się w leżącego drzewoluda. Pojedynczy jęk wyrwał się z piersi
mierzącego
osiem stóp wzrostu olbrzyma, którego skóra była nie mniej twarda od kory. Po raz
pierwszy
Jason usłyszał, że Oomgosh stęka z bólu.
Chłopiec milczał, stropiony. Co będzie, jeśli wielki zielony człowiek nie
wyzdrowieje? Co
będzie, jeśli trucizna, która przedtem zniszczyła ramię drzewoluda, tym razem
dotrze do serca?
Do dnia wczorajszego Jason nie widział niczyjej śmierci. A potem żołnierze
przebili
mieczem brzuch starego Sayre’a. Dziwne, że tak wiele się wydarzyło podczas dwóch
dni.
Wypadki następowały po sobie w obłędnym tempie. Nawet Jasonowi przyszło
zakosztować
walki na śmierć i życie.
Jednakże wezwane przez Nunna stworzenia, z którymi stoczyli bój, przypominały
raczej
zwierzęta niż ludzi. Nawet jego zamordowany sąsiad był tylko zrzędzącym
staruszkiem,
z którym mało kto chciał rozmawiać.
Tymczasem drzewolud był kimś, na kim Jasonowi naprawdę zależało. Był jego
przyjacielem.
Chłopiec poprawił na nosie grube okulary. Po raz pierwszy się cieszył, że je
nosi: szkła
świetnie maskowały uczucia.
Z chęcią podzieliłby się z kimś swymi obawami, lecz nie miał pojęcia, jak o nich
rozmawiać.
Rodzice nigdy nie chcieli wysłuchiwać jego zwierzeń, a koledzy mówili w kółko o
samochodach,
filmach z potworami albo o dziewczynach. Chłopcy w jego wieku nie powinni
okazywać uczuć.
Żałował, że nie jest o kilka lat starszy, jak Nick lub Todd. Może wiedziałby
wtedy, co zrobić.
Oomgosh nie był jednak ani jego ojcem, ani matką, a tym bardziej kolegami z
sąsiedztwa.
Poza tym tutejsze reguły różniły się od tych, które obowiązywały w Kasztanowym
Zaułku.
– Hej – powiedział, chcąc skupić na sobie uwagę olbrzyma, lecz ten nie
zareagował.
Drzewolud leżał nieruchomo.
Strach ścisnął gardło Jasonowi. Oomgosh musiał przecież wyzdrowieć! Jason zaczął
mówić
byle co, nie dbając o słowa.
– Hej, drzewa też muszą odpoczywać. Sam mi to mówiłeś, pory roku i tak dalej. –
Gapił się
na swego milczącego przyjaciela. Będziesz kiedyś zdrowy?
Oomgosh otworzył jasne, zielone oczy. – Jeszcze nie odszedłem.
Ptak zakrakał, usadowiony na gałęzi nad głową Jasona. Załopotał wielkimi,
czarnymi
skrzydłami.
– Oomgosh zawsze jest z nami!
– No właśnie – podchwycił Jason. – Sam kiedyś powiedziałeś, że Oomgosh nigdy nie
umiera.
– Owszem – zgodził się drzewolud ochrypłym głosem. – Zawsze się znajdzie żyzna
gleba dla
drzew, żeby mogły w niej zapuścić korzenie. Zawsze się znajdą ciepłe promienie
słońca
i chłodny deszcz, aby mogły rosnąć. I zawsze będzie jakiś Oomgosh.
– Naprawdę? – rzekł Jason z uśmiechem. – To znaczy, że nie umrzesz?
Oomgosh westchnął głęboko... jakby jesienny wiatr zaszeleścił w zeschłych
liściach.
– Tego nie powiedziałem, przyjacielu. – Drzewolud się uśmiechnął, lecz w jego
oczach nie
było radości. – Drzewa umierają stopniowo. Tak jest i ze mną. W końcu i ja umrę.
Jason miał uczucie, że nigdy nie zrozumie, co się tutaj dzieje. Rozmyślał, co
powinien
powiedzieć w tej sytuacji i jak zatrzymać przy sobie dobrych przyjaciół.
– Już najwyższy czas! – krzyknął Todd prawie do ucha Jasonowi. Jason, wyrwany z
zadumy,
podniósł wzrok z niepokojem. Bywało, że w towarzystwie Oomgosha zapominał o
całym
świecie.
– Niektórych rzeczy nie sposób przyspieszyć – odkrzyknął mu Stanley. Powrócili
Ochotnicy
z Newton. Cała czwórka, kobieta i trzej mężczyźni, wyszła bezszelestnie na
polanę; dzięki
zielonym ubiorom byli ledwie widoczni wśród leśnych chaszczy.
Pochód otwierał przysadzisty Wilbert – brzegi jego brody wykrzywiał wieczny
uśmiech.
Następny kroczył Stanley, najszczuplejszy w grupie, człowiek mający wybitną
skłonność do
wpadania w posępny nastrój. Za nim szła Maggie. Jej krótkie włosy i energiczne
ruchy sprawiały
wrażenie, że stara się być lepszym żołnierzem niż którykolwiek z pozostałej
trójki. Ostatni
maszerował Thomas, dowódca, człowiek przedkładający działanie nad czcze
dyskusje.
Wyglądali tak, jakby nie napotkali żadnych kłopotów. Luki wisiały spokojnie na
plecach,
noże siedziały w pochwach. Niemniej w ich postawie wyczuwało się pewne napięcie,
a natychmiastowe reakcje na lada szmer dowodziły ciągłej gotowości do walki.
Jason popatrzył na sąsiadów zgromadzonych na polanie. Ze zdziwieniem stwierdził,
że są tu
wszyscy w komplecie. Todd i Bobby stali blisko Mary Lou, siostry Jasona, która
spala na ziemi.
W pobliżu fruwała pani Smith, unosząc się kilka cali nad trawą, jak to ostatnio
miała w zwyczaju.
Nieopodal matka Jasona rozmawiała z panią Blake i panią Jackson, wszystkie
skupione głowa
przy głowie, jak w czasie wesołej pogawędki przy płotku w Kasztanowym Zaułku.
Pani Furlong,
matka Bobby’ego, kucała obok pozostałych kobiet, zajęta rysowaniem jakichś figur
na ziemi.
Jason podejrzewał, że w jej rysunkach można się doszukać niewiele więcej sensu
niż w słowach.
Odkąd czarodziej Nunn zjadł męża pani Furlong, pomieszało jej się w głowie.
Pośrodku grupy pojawił się nagle zaprzyjaźniony z nimi czarodziej Obar – ten
dobry,
a przynajmniej taką miał Jason nadzieję. Chłopiec zauważył, że tuż obok niego na
trawie leżą
dwie osoby. Jedna przypominała Nicka. Druga zaś...
Na ojca Nicka? Co tu robił pan Blake? Jason nie widział go już chyba z rok.
Chyba
rzeczywiście powinien zwracać większą uwagę na to, co się tutaj dzieje.
Thomas, przywódca Ochotników, zatrzymał się przed zbitymi w gromadkę sąsiadami.
– Nikogo tam nie ma. Ani śladu Nunna czy innych wrogich stworzeń.
– Ten spokój nie wróży niczego dobrego – rzekła Maggie. Podrapała się w
zamyśleniu po
swej krótko i nierówno ostrzyżonej głowie. – Nunn coś planuje.
– Podobnie jak jutro zaświta nowy ranek – odparował Wilbert ze śmiechem. – Są
rzeczy, na
które zawsze można liczyć.
Stanley przypatrywał się ojcu Nicka z pochmurną miną, jakby ten stanowił element
szatańskich zamysłów Nunna.
– A to kto? – zapytał.
– Mój były mąż – odpowiedziała pośpiesznie Joan Blake.
– A więc po rozwodzie? – mruknęła Maggie bardziej do siebie niż do matki Nicka.
– I nie
ostała się już w was ani krzta miłości, co?
Stanley spojrzał na swą towarzyszkę z jadowitym uśmiechem.
– Już ty wiesz o tym najwięcej.
Maggie utopiła w nim wściekłe spojrzenie. Pani Blake potoczyła wokoło niepewnym
wzrokiem. Zerknęła gniewnie na ojca Nicka, jakby od bardzo dawna żyli w
niezgodzie.
– To wasz sąsiad, jak rozumiem? – zapytał Thomas, kiwając głową w stronę
George’a
Blake’a.
– Kiedyś nim był, to prawda – odpowiedziała pani Smith. – Ale już z górą rok się
u nas nie
pokazywał.
Obar wystąpił naprzód przy tych słowach, gapiąc się na nowo przybyłego, jak
gdyby ten był
stworem z gatunku zupełnie nie znanego czarodziejowi.
– Doprawdy, ciekawe. A zatem nie mieszkał w sąsiedztwie?
– Zamieszkałem tam z powrotem, kiedy wszyscy się wyprowadzili – odezwał się pan
Blake
na swą obronę. – To znaczy... zniknęli.
Pomyślałem, że może... – Wykrzywił usta w słabym uśmiechu...że może zdołam was
jakoś
odnaleźć.
– Wszystko jasne. – Obar szarpał w zadumie rękaw swej białej poplamionej szaty.
– Smok
jeszcze z nami nie skończył, nie może być inaczej. To dopiero początek.
Pani Blake potrząsnęła silnie głową.
– Jak to? Smok miałby się fatygować, żeby tu sprowadzić George’a, jakby nie miał
nic
innego do roboty?
– Co? Co? – otrząsnął się z zamyślenia Obar, jakby zdziwiony, że ktoś zadaje
pytania. –
George jest tu potrzebny, to proste.
– Potrzebny? – prychnęła pani Blake.
Jej były mąż pojednawczo wzruszył ramionami.
– Wiem jeszcze mniej niż wy. Nick pojawił się jak spod ziemi, a potem... –
Zamilkł, po czym
zaśmiał się nerwowo, jakby sam nie wierzył w to, co miał zamiar powiedzieć.
– A potem zobaczyliście smoka – dokończył za niego Obar.
– Coś tam faktycznie widzieliśmy – przyznał Blake. – A skąd pan wie?
Obar kiwnął lekko głową.
– Jesteśmy tu po to, aby odegrać role w pewnym dramacie wymyślonym przez smoka.
Jaki
jest jego prawdziwy cel, nawet nie będę zgadywał. Miejmy tylko nadzieję, że
zdołamy ocaleć.
W ciszy, która zapadła na dłuższą chwilę, Jason przebiegł wzrokiem po twarzach
ludzi. Nick
miał bardzo zakłopotaną minę; klęczał na ziemi ze wzrokiem utkwionym w rodziców
i ze
ściśniętymi wargami, jakby zamierzał milczeć do końca życia. Na rękojeści miecza
zaciskał
pobielałe palce.
– Tylko jak tego dokonać? – zapytała pani Smith.
– Jest tylko jeden sposób – rzekł Obar. – Trzeba znaleźć pozostałe oczy smoka.
Pani Smith patrzyła na czarodzieja z rosnącą irytacją.
– Przecież od wielu lat są schowane i nikt nie może ich odnaleźć.
– Owszem – odparł Obar, uśmiechając się pobłażliwie – ale wątpię, żeby się
dłużej kryły.
Z tyłu dobiegł czyjś jęk. Mary Lou, siostra Jasona, nadal spała po przeprawie z
karłami, które
usiłowały złożyć ją smokowi w ofierze. Odwróciła się gwałtownie na drugi bok,
nie otwierając
oczu, jakby daremnie próbowała się wyrwać ze snu.
Obar podszedł natychmiast do dziewczyny.
– No tak, nie zwiodło mnie przeczucie. – Położył delikatnie dłoń na czole Mary
Lou. –
Wierzę, że za moment otrzymamy odpowiedź.
Mary Lou otworzyła oczy i wrzasnęła.
ROZDZIAŁ TRZECI
To przypominało naukę chodzenia.
Uświadomił sobie nagle fakt posiadania mięśni, na które przez całe życie nie
zwracał uwagi.
Czuł, jak ścięgna suwają się na kościach, gdy poruszał nogą, ręką lub po prostu
brał oddech. Tak
wiele wrażeń naraz. Kolory zdawały się przejaskrawione, dźwięki zbyt głośne. W
jednej chwili
narząd równowagi spisywał się poprawnie, by znienacka zaszwankować.
Usiadł ostrożnie, opierając się o pień jednego z potężnych drzew, które rosły
wokoło.
A może należałoby powiedzieć: usiedli?
Doznawał dziwnego uczucia... ogólnie rzecz ujmując. Wciąż był Evanem Millsem,
wicedyrektorem szkoły średniej, człowiekiem z czterdziestką na karku, który
zaczynał już łysieć
na czubku głowy, cieszył się raczej dobrym zdrowiem, a mimo upływu lat jeszcze
nie był żonaty.
Ale to nie wszystko.
Był też istotą powołaną do życia przez Nunna, dzikim stworem składającym się
głównie ze
światła, dzieciakiem na zmianę to radosnym, to znów złośliwym i zadziornym. Był
wreszcie
czarodziejem, bytem pozbawionym cielesnej powłoki od tak dawna, że zapomniał
już, jak
przybrać z powrotem ludzką postać; jawił się teraz jako wielki pierzasty obłok
na nieskazitelnie
czystym niebie.
Wszystkie trzy istoty przebywały w jednym ciele, które wyglądało jak Evan Mills.
Cała
trójka uciekła z wnętrza Nunna. Nunn gromadził w sobie istnienia, pochłaniając
ich energię
życiową, by potem przekazywać ją Zachsowi, który spełniał jego polecenia. Nunn
więził setki
innych istot, nie zawsze ludzi, łącznie z Leo Furlongiem, dawnym sąsiadem
Millsa.
Evan żałował, że nie zdołali wyprowadzić Leo, który jednak nigdy nie grzeszył
odwagą. Nie
chciał podjąć ryzyka związanego z opuszczeniem ciemności, cokolwiek więc z niego
zostało,
wciąż przebywało wewnątrz czarnoksiężnika.
– Wolność! – wykrzyknęła ta jego cząstka, która była Zachsem; stworzenie
oddychało
płucami Evana Millsa, a nawet mówiło jego ustami. – Nunn już nas nie dostanie!
Zachs może
robić, co zechce i kiedy zechce! Wolność, wolność, swoboda!
– Może kiedyś będziemy wolni. – Z krtani Millsa wydobywał się głos czarodzieja
Roxa. –
Najpierw musimy się dowiedzieć, czym teraz jesteśmy, a potem zobaczymy.
– Zachs jest potężny! – Mills poczuł swędzenie w dłoniach. Z koniuszków palców
posypały
się iskry. – Nikt mu nie będzie rozkazywał!
– Zaczekajcie chwilę – wykrztusił z trudem Evan Mills. – To dla każdego z nas
nowość.
Myślę, że powinniśmy współpracować, przynajmniej na razie. – Choć z jednej
strony pragnął,
aby pozostali dwaj go opuścili, to jednak odczuwał niepokój, że Evan Mills tak
naprawdę już nie
istnieje, że jest już martwy, z czego zda sobie sprawę dopiero wtedy, gdy trzy
części pójdą
swoimi drogami.
Podczas ucieczki od Nunna, ogarnięci paniką, wszyscy trzej wspierali się
nawzajem. Teraz
jednak, gdy jego mięśnie zachowywały się w nieprzewidywalny sposób, kierowane
odrębnymi
umysłami, Evan czuł się do pewnego stopnia niczym niedorozwinięte dziecko. Może
powinien
się trzymać tego wyobrażenia? Dziecko nie symbolizowało schyłku życia, tylko
nowy początek;
uosabiało niewinność, nie rozkład.
„Nadal jesteśmy zbyt słabi, niezorganizowani – oznajmił czarodziej, tym razem po
cichu, nie
używając gardła Evana. – Potrzebujemy sprzymierzeńców”.
– Nie tylko sprzymierzeńców! – rzekł Mills z ironicznym uśmiechem. – Muszę się
nauczyć...
Musimy się nauczyć posługiwać moimi mięśniami.
„Zachs nie potrzebuje mięśni! – Głos świetlistej istoty rozbrzmiał donośnie w
jego głowie. –
Zachs zje mięśnie, zje ciało, a potem odfrunie!” „Tak byłoby kiedyś –
odpowiedział czarodziej. –
Teraz wszystko się zmieniło. Jesteśmy inni”.
– Do tego stopnia, że nie umiemy się nawet poruszać – rzekł Mills. – Co się z
nami stało?
„Z początku, kiedy uciekaliśmy z królestwa Nunna, ty byłeś najsilniejszy –
odparł czarodziej.
– My nadal integrowaliśmy się z nową formą. Masz tu swoją historię, twoje
doświadczenie
i instynkt pomogły nam się wymknąć”.
Siłą woli Mills podniósł prawą rękę.
– Jeśli mamy w ogóle dokądś dojść, musicie pozwolić, aby moje doświadczenie
przejęło nad
wszystkim kontrolę.
„Na razie, nie ma sprawy”.
Na razie? – zdziwił się Mills. Co to miało znaczyć?
„Później popróbujemy innych metod podróżowania. Zachs potrafi latać, o czym
powiadomił
nas z takim animuszem. A ja znam sposoby na jeszcze szybsze pokonywanie
przestrzeni”.
Millsa nie ucieszyły te nowiny.
– Co się dzieje z moim umysłem, kiedy kontrolujecie moją fizyczną formę? –
zapytał bez
ogródek.
„Nie wiem, Evanie Millsie. Możemy tylko obserwować, co się stanie. Mówię
szczerze”.
– Mówisz szczerze? – Evan Mills przypomniał sobie obiegowe opinie na temat
wiarygodności czarodziejów. A raczej braku tej wiarygodności. I oto miał jednego
w środku.
„Tak naprawdę wiem jeszcze coś – podjął czarodziej. – Tylko jeśli odnajdziemy
pozostałe
oczy smoka, uda nam się przeżyć. Wobec tego musimy odnaleźć pozostałych”.
– Pozostałych?
„Twoich sąsiadów. Jeżeli znajdą się jeszcze śmiałkowie, to oni zechcą dotrzeć do
nich
pierwsi. Już smok się o to postara”.
Constance Smith odsunęła się na bok, kiedy matka Mary Lou gnała w stronę córki.
– Mary Lou! – zawołała. – Najdroższa! Co tobie? Mary Lou potrząsnęła głową.
– Ledwo to wytrzymałam, ale już wszystko w porządku – powiedziała z uśmiechem. –
Widzę je!
Pani Smith wydało się wtedy, że i ona coś dostrzega; dwie lub trzy migawkowe
sceny
przemknęły gdzieś na skraju jej świadomości.
– Pierwszy czeka w jakimś ruchliwym miejscu – zaczęła Mary Lou. – Ukryty przed
oczami
setek ludzi, którzy tam przychodzą.
Zaledwie nastolatka wypowiedziała ostatnie słowo, pani Smith ujrzała opisywane
miejsce.
Był to widny, pełen słońca plac, z rzędami straganów i maleńkimi zatłoczonymi
sklepikami –
gmatwanina ludzi, towarów i jaskrawych proporczyków.
– Bazar – stwierdziła pani Smith.
– Tak, to brzmi prawdopodobnie – zgodziła się Mary Lou. Wizja targowiska
zniknęła
Constance sprzed oczu.
– Drugie miejsce jest o wiele jaśniejsze – oznajmiła spokojnie dziewczyna.
Pani Smith aż się cofnęła o krok, gdy oślepiające światło wypełniło jej wizję –
jakby uchyliła
od dawna nie otwieraną okiennicę i spojrzała wprost w słońce.
– Wśród tego blasku widać ciemny punkcik.
Kolory przestały razić w oczy, jakby ktoś chwycił pilota od telewizora i
zmniejszył kontrast.
Widziała teraz białą płaszczyznę pod błękitnozielonym niebem. A więc to miejsce
znajdowało się
na tym świecie. Na tle wielkiej białej płaszczyzny odcinała się wyraźna czarna
smuga.
Odpowiedź Mary Lou rozwiała wątpliwości.
– Białe piaski. I wielki monolit z obsydianu.
Pani Smith przyglądała się ogromnemu kamiennemu blokowi, który wybijał się ponad
piasek
pustyni. Wyglądał jak góra rzucająca wyzwanie słońcu i wiatrom, które wszystko
naokoło
zamieniały w piasek.
– Tam jest ukryte drugie oko – podsumowała Mary Lou.
– A co z trzecim? – zapytał Obar niecierpliwie.
– Z trzecim? Czeka na nas gdzieś tutaj, w okolicy. Nie słyszycie, jak woła?
Zmarszczki poorały czoło czarodzieja.
– Tak, coś słychać. Ale nie całkiem... wyczuwam... skąd... Potrząsnął głową
sfrustrowany.
Pani Smith czuła się podobnie, jakaś myśl brzęczała jej natrętnie.
– Może oko chce, żeby je znalazła Mary Lou? – zasugerowała.
– Ależ... ależ ona nigdy się nie nauczy nim posługiwać! – obruszył się Obar. –
Toczymy bój
z potężnymi siłami, nie tylko z moim bratem Nunnem, ale też z wolą smoka. Nie
będzie czasu na
szkolenie. Tylko ja spośród was mam doświadczenie w korzystaniu z takiej mocy...
– Przepraszam, czy ktoś mi wreszcie wyjaśni, o czym rozmawiacie?
Pani Smith zerknęła z ukosa na ojca Nicka. Tylko on, jako nowicjusz, mógł zadać
podobne
pytanie. Oprócz niego wszyscy się orientowali w temacie dyskusji.
– O czymś takim. – Pani Smith uniosła rękę z zielonym klejnotem. – Obar uwielbia
podobne
błyskotki.
– I pani je z czasem polubi – odciął się Obar z nutą goryczy w głosie. – Moc
zniewala
człowieka, lecz jeśli chcemy przetrwać, musimy się nią posługiwać.
– W takim razie do dzieła – zawołał Thomas stojący w cieniu drzew. – Jest nas
dosyć.
Wystarczy opracować dobry plan, a nie widzę powodu, żeby nam się miało nie udać,
bez
względu na to, kto przeciw nam wystąpi.
– Jak to? – zapytała Joan Blake. – To znaczy, że nie tylko z Nunnem trzeba się
będzie
rozprawić?
Thomas wskazał ręką na jej byłego męża.
– Do gry ciągle włączają się nowi gracze. Kto wie, z kim przyjdzie nam się
potykać?
– Kruk jest gotowy! – zakrzyknęło z gałęzi czarne ptaszysko. Nic więcej nie
potrzeba!
Co wzbudziło w niej tak głębokie przekonanie, że Kruk jednak nie ma racji? –
rozmyślała
pani Smith, czując ciepło bijące od smoczego oka.
Mary Lou wstała o własnych siłach, choć matka podawała jej pomocną dłoń.
Mamrocząc coś
o potrzebie odetchnięcia świeżym powietrzem, przepchnęła się między otaczającymi
ją ludźmi.
Oddaliła się o kilka kroków od grupy, by na skraju polany oprzeć się o pień
potężnego drzewa.
– Nie ma czasu na próżne gadanie! – oświadczył Obar. Machnął ręką przed twarzą
Constance
Smith. – Musimy ruszać w drogę nalegał – i to zaraz!
Constance popatrzyła chmurnie na czarodzieja. Zwykle powściągliwy w zachowaniu,
Obar
wydawał się nagle pełen wigoru; mimo że wypowiadał się z ferworem, to jednak na
jego twarzy
malował się strach. Zastanawiała się, jak poważna musi być sytuacja, skoro nawet
on stał się taki
otwarty.
– Może to i racja – odparła ostrożnie. Z tego, co się dowiedziała, wnosiła, że
ich życiu grozi
wielkie niebezpieczeństwo. Większe niż dotychczas. Czasami zachodziła w głowę,
jak to się
stało, że wciąż wszyscy żyją.
Jednakże Joan nie miała ochoty zdawać się na przewodnictwo Obara. Spoglądała na
tych,
którzy już posiadali klejnoty.
– To znaczy, że jeśli znajdziemy następne kamienie, będziemy bezpieczniejsi?
– Rzeczą ważniejszą jest – rzekł Obar, ruszając wąsem – uniemożliwić Nunnowi
odnalezienie ich.
Joan zmarszczyła brwi.
– A więc Nunn nas zabije, kiedy zdobędzie klejnoty? Obar przetarł czoło.
– Niestety, to nie takie proste. Sądzę, że jeśli Nunn zatriumfuje, będzie z nami
gorzej, niż
gdybyśmy umarli.
Nunn stał wśród ruin wszystkiego, co zbudował: swego zamku, twierdzy, życia.
Złość jednak
minęła. Nie miał powodów się złościć, nagle bowiem przejrzał. Trzy pozostałe
klejnoty były
w jego zasięgu.
Dwa znajdowały się na innych wyspach, w miarę dostępne, choć ich zdobycie
wymagało
odrobiny wysiłku. Wyraźna wizja pozwoliła mu zlokalizować je z dość dużą
dokładnością.
Ostatni był nęcąco blisko, na tej samej wyspie. Nie wiedzieć czemu, w
nawiedzającej go
wizji Nunn nie dostrzegał jednak otoczenia, w jakim przebywało oko. Może czekało
gdzieś na
wyciągnięcie ręki i moc owej bliskości przyćmiewała widzenie? Czarodziej wyczuł
klejnot
własnymi oczami, zarówno tymi osadzonymi pod skórą dłoni, jak i tamtym, po
którym pozostał
bolący krater w czole.
W każdym razie, ów najbliższy kamień spoczywał tuż-tuż. Nunnem wstrząsnął
dreszcz
emocji. Nabrał głęboko powietrza w płuca. Niemal czuł, jak moc klejnotu, który
wnet zdobędzie,
rozpływa się w jego żyłach.
O tak, zdobędzie całą trójkę chwilowo nie odnalezionych oczu, a potem odbierze
kamienie
Obarowi i pani Smith. Musi być wszakże przebiegły. Miał co prawda największą
władzę
i najbogatsze doświadczenie, lecz wrogowie, mimo że nie mieli jeszcze okazji się
wykazać,
przewyższali go liczebnie. Poza tym smok snuł własne plany, których nikt nie
mógł zgłębić.
„Nunn”.
Czarodziej nie tyle usłyszał, ile wyczul to słowo. Chłodny dreszcz przeszedł mu
po plecach.
Przybył pierwszy z wezwanych. Nunn pośpiesznie odwrócił głowę, dostrzegłszy
kątem oka
jaskrawe migotanie.
Zamknął stosownie oczy. Nawet czarodziej powinien się wystrzegać bezpośredniego
patrzenia na tym podobne istoty.
Uprzedzając nadejście smoka, zawezwał sprzymierzeńców. Będzie potrzebował
najwymyślniejszych zaklęć, aby wyprowadzić nieprzyjaciół na manowce, oraz
szpiegów, żeby
ich śledzili. Jeśli jednak wrogo – wie nie dadzą się zwieść, powstrzyma ich przy
pomocy takich
bytów jak te, które właśnie krążyły wokół niego.
„Nunn!” Uczucie było teraz nieporównanie wyraźniejsze. Czarodziej złożył pewne
obietnice.
Dzieci mroku oczekiwały swej należności.
Uniósł dłoń, pozwalając gościom wejść. Będzie musiał oddać im cząstkę swej
potęgi, tak jak
zakładała umowa.
Gdy go wówczas dotknęli, odniósł wrażenie, jakby włożył palce do śniegu; mróz
ścinał mu
lodem krew w żyłach, a ciało tężało z zimna. Miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć z
bólu, lecz
zachował milczenie. Nie zamierzał nikomu okazywać słabości.
Kiedy ziąb przenikał go do szpiku kości, wydawało się, że dziwny głos, będący
właściwie
odczuciem, pomrukuje z zadowoleniem, spijając z czarodzieja siły żywotne. Cała
ręka od dłoni
po bark sprawiała wrażenie skamieniałej, na zawsze straconej.
– Dosyć! – oświadczył czarodziej.
Ciemne moce wycofały się niechętnie. Zawierając przymierze, Nunn zademonstrował,
co się
stanie, jeśli nie będą posłuszne.
Kiedy istoty ustąpiły, ramię Nunna opadło wzdłuż ciała. Choć opuściła je niemoc,
wiedział,
że przez pewien czas nie będzie mógł swobodnie poruszać ręką. Gdyby pofolgował
dzieciom
mroku bodaj chwilkę dłużej, to samo mogło się stać z jego sercem.
Owa niedogodność była oczywiście rzeczą nader błahą w porównaniu z
przedśmiertnymi
mękami, jakie stworzenia ciemności sprowadzą na jego wrogów. On sam posiadał
siłę
czarodzieja, siły witalne przywracała mu magia. Ciemne moce zabijały słabsze
byty już
pierwszym muśnięciem.
„Nunn?!” Tym razem pytanie zadane stanowczym głosem.
– Niebawem – odparł Nunn. Należało jeszcze poczekać na innych, skorygować pewne
ostatnie założenia.
Wybuchnął śmiechem, gdy mury zamku odbudowywały się z wolna. Nikt już mu nie
odmówi.
Odkąd zaistniał na nowo, odkąd smok sprowadził go tu przed wielu laty, obmyślał
plany na
przyszłość. Nieprzypadkowo smok pozwolił mu przetrwać ostatni atak wichru i
ognia.
Teraz wreszcie udowodni, że w pełni zasługuje na spuściznę po smoku. A spuścizna
ta
oznaczała, że wszyscy jego wrogowie powinni zginąć, przynajmniej w płomieniach.
Miał nadzieję, że niektórzy dostarczą mu świetnej zabawy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Evan Mills nie znał dotąd takiego bólu.
Przed momentem doświadczył wizji. A w tej wizji ujrzał dwa klejnoty i wyczuł
obecność
trzeciego.
„Z nikim się nie spotkamy! Musimy ruszać bez zwłoki!” Mills zesztywniał, słysząc
tę
wypowiedź, która zabrzmiała w jego mózgu niczym wrzask.
„Zachs nie musi się już bać Nunna! Zachs zdobędzie smocze oko!” Mills uświadomił
sobie,
że trzyma się za głowę. Pewnie by eksplodowała, gdyby jej nie objął. Każde słowo
umiejscowionych w nim stworzeń naciskało od wewnątrz na oczy i uszy, jakby tylko
wypchnięcie gałek ocznych i bębenków mogło obniżyć ciśnienie.
„Owszem, zdobędziemy smocze oko, lecz posługiwać się nim będzie ktoś, kto zna tę
sztukę!” – zakrzyknął Rox.
„Chcesz je sobie przywłaszczyć? Nie sądzisz, że nasz nosiciel ma w tej sprawie
coś do
powiedzenia?” Ból na chwilę zelżał i jednocześnie przycichł głos, jakby
stworzenie po raz
pierwszy zastanawiało się nad sytuacją.
„Nikt tu nie ma nic do gadania! – ryknął czarodziej. – Zdobędziemy te oczy i
basta!” „W
takim razie Zachs...”
„Zachs zginie, jeśli się nie uspokoi!” – Przestańcie – bąknął Mills. Osunął się
na kolana.
– Zgoda – z ust Millsa wydostał się głos czarodzieja. – Wywieramy niepotrzebną
presję na
naszego łaskawego nosiciela. – Owa głośna wypowiedź była równie spokojna, jak ta
natarczywa
wewnątrz głowy. – Musicie wiedzieć, że dzięki kamieniowi znów moglibyśmy być
trzema
oddzielnymi istotami.
Trzema? Evan Mills odsunął ręce od swej obolałej głowy. A więc była nadzieja, że
jakoś to
przeżyje?
„Zachs musi mieć kamień!” – rozległ się okrzyk w jego głowie.
Evan jęknął, gdy nieznośny ból przeszył czoło.
„Wobec tego – odparł Rox racjonalnym tonem – będziemy musieli zdobyć wszystkie,
mam
rację?” „Dla każdego po jednym? – ucieszył się Zachs. – Świetna myśl!” – Hola! –
ostrzegł
Mills. Jego głowa stopniowo przywykała do panującego w niej zamętu. – Cokolwiek
zechcemy
zrobić, musimy trzymać się razem.
– To jedyne rozsądne wyjście w takich okolicznościach – rzekł czarodziej,
posługując się
znów ustami Evana. – Ale myślę, że ten, kto zna naturę klejnotów, powinien objąć
przewodnictwo.
Raptem przed oczami Millsa przesunęła się wizja targowiska, brudnego i
tętniącego życiem,
gdzie tysiąc głosów domagało się jego uwagi, a tysiąc szalów, rzeźbionych
figurek, złotych
bransolet i połci mięsa kusiło świetną ofertą. Dziwnym sposobem – choć przecież
wiedział, że
nadal przebywa w lesie – Mills odbierał zapachy, widoki i dźwięki bazaru, jakby
znajdował się
tam ciałem i duszą.
„Straszny ścisk – oświadczył nagle Rox. Wizja rozmyła się natychmiast, w
tchnienie
korzennych aromatów wdarła się słodka woń wielkich drzew i zeschłych liści. –
Zbyt duże
ryzyko napotkania wroga. Spróbujmy na pustyni. Tam najłatwiej zacząć”.
„Zachs błyśnie na pustyni!” „Podobnie jak my wszyscy – odrzekł Rox. – Jeśli
dopisze nam
szczęście”.
„I Zachs posiądzie kamień”.
„Ale nie ten pierwszy”.
Głosy ponownie wzmagały się w głowie Millsa. Dał się słyszeć bezgłośny,
ironiczny chichot
Zachsa.
,Jeszcze zobaczymy, kto będzie szybszy. I sprytniejszy. Dobrze mówię?”
Czarodziej udzielił
spokojnej, wyważonej odpowiedzi.
„Obawiam się, że masz rację”.
„Zachs przestaje cię lubić. A czego Zachs nie lubi, to pożera!” „Cóż, będziesz
musiał trochę
z tym poczekać”.
Mills skrzywił się na myśl, że przecież nie zaprowadzi ich na pustynię, skoro
nie potrafi
nawet przejść przez polanę. Czyż mogą cokolwiek zrobić, do momentu gdy odzyska
choćby
część zdolności motorycznych?
„Zdaj się na mnie” – rzekł czarodziej.
Drzewa straciły kontrast, rozmazały się jakby obserwowane przez źle ustawiony
obiektyw.
Gdy wreszcie krawędzie się wyostrzyły, wciąż otaczały ich drzewa. Nagły dreszcz
wstrząsnął
Millsem.
„Trochę wyszedłem z wprawy. – Tym razem w głosie Roxa pobrzmiewało zmęczenie,
znikła
poprzednia irytacja. – Poza tym tam, dokąd zmierzamy, brakuje wody”.
Las znów się rozmazał, kolory mieszały się z sobą, aż wszystkie przeszły w biel.
Mills
usłyszał cichy szmer płynącego strumienia. Dźwięk narastał, w miarę jak z bieli
wyłaniały się
nowe kolory, nieruchomiejąc w wizerunkach drzew, kamieni i bulgoczącej rzeczki.
– No, teraz
lepiej – stwierdził głośno czarodziej.
Evan Mills nie odpowiedział. Każda upływająca chwila jasno mu uświadamiała, jak
niewielką kontr