13231

Szczegóły
Tytuł 13231
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13231 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13231 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13231 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Craig Shaw Gardner Gdy smok się budzi (Dragon waking) Tłumaczył Dariusz Kopociński PROLOG A jednak to nie był sen. Nick przestał już dociekać, co jest rzeczywistością, lecz spotkanie z ojcem w dawnym domu w Kasztanowym Zaułku wydało mu się, cóż, czymś zaskakująco normalnym. Pojęcie normalności przestało mieć w jego przekonaniu rację bytu, odkąd wraz z sąsiadami wylądował w jakimś groteskowym miejscu, wyrwany z niewielkiej podmiejskiej dzielnicy mieszkaniowej Ameryki końca lat sześćdziesiątych. Trafił do świata, gdzie nikt właściwie nie wiedział, co to Ameryka. W tym osobliwym świecie kruki i wilki posiadały dar mowy, czarodzieje chowali klejnoty w ciele, pod ziemią pomrukiwał smok, plemię karłowatych ludzi o mały włos ugotowałoby żywcem dziewczynę od sąsiadów, a on sam otrzymał miecz, który uczynił z niego wojownika. Niestety, na mieczu ciążyła klątwa, ilekroć bowiem Nick go używał, broń tak kierowała jego ręką, aby zaspokoić swoje pragnienie krwi. – Nick, na Boga! – rzekł ojciec. Miał chyba ochotę przytulić swego syna. Coś go jednak powstrzymało. – Czy to naprawdę ty? Zawsze ich coś powstrzymywało. Ojciec spojrzał na tackę z jedzeniem, którą upuścił przed chwilą. – Tato... – wydukał Nick. Może należało za to obwiniać słabe światło lampki, w każdym razie na twarzy ojca widniało więcej zmarszczek niż ostatnio, kiedy Nick się z nim spotkał. Pokój wyglądał prawie jak dawniej: wysłużona kanapa, regał pełen nadesłanych przez kluby książek, których ojciec nigdy nie czytał, zawieszona nad kominkiem akwarela z chatką. Może było tu nieco czyściej niż zwykle: ojciec jako jedyny w rodzinie zawsze stał na straży porządku. Nick czuł się jak u siebie w domu. Dobrze znał to miejsce. Może cały ten fantastyczny świat tylko mu się przyśnił? Sięgnął ręką do głowicy miecza. – Tak się o ciebie martwiłem – powiedział ojciec. Postąpił kilka kroków do przodu, jakby jego nogi przestały wreszcie słuchać płynących z głowy nakazów. – Gdzie byłeś? – Marszcząc czoło, spojrzał na miecz syna. – Co tam masz? – A ty co tu robisz? – odpowiedział Nick pytaniem na pytanie. – Co ja tu robię? – zdziwił się ojciec z gniewną miną. – Dobre sobie. To chyba mój dom, nie? – Zamilkł na chwilę, patrząc uważnie na syna. Uśmiechnął się nieznacznie, chcąc załagodzić niemiłe wrażenie. – No, przynajmniej kiedyś był mój. Zanim się zwaliły te wszystkie kłopoty. – Wzruszył ramionami. – Kiedy policja odkryła twoje zaginięcie... i nie tylko twoje, ale też sąsiadów, cóż... – Zbliżył się nareszcie do syna. – Żałuję, że od was odszedłem. Miałem problemy w pracy, dobijały mnie upływające lata... – Urwał, stojąc na wyciągnięcie ręki od Nicka. Potrząsnął głową. – Wątpię, czy to zrozumiesz. Odwrócił się w stronę okna. Za szybą panowały ciemności. W nocy mgła wisiała wysoko nad ziemią i mrok przebijało jedynie przyćmione światełko ulicznej latarni. Ojciec znów na niego popatrzył, tym razem z pochmurną miną, lecz szybko odwrócił wzrok, jakby wolał obejrzeć ścianę. Zaczął się przechadzać po pokoju, ugniatając ciężkimi butami gęste włosie dywanu. Zachowanie ojca budziło w Nicku niepokój. Jego dłoń błądziła nieświadomie przy rękojeści miecza. – Nie miałem celu w życiu – odezwał się nagle ojciec, nadal nie patrząc na syna. – Ale kiedy słuch po was zaginął, ten cel mi się objawił. – Wydobył z gardła urywany dźwięk, który mógłby ujść za śmiech, gdyby nie brakło w nim energii. – Postanowiłem wrócić i czekać. Dopiero teraz odwrócił się i spojrzał Nickowi głęboko w oczy. – Po waszym zniknięciu wprowadziłem się z powrotem do domu. – Zaśmiał się niby z dobrego żartu. – Może wtedy właśnie zrozumiałem, jak bardzo za wami tęsknię. Przeczucie mi mówiło, że jeśli wrócę, kiedyś was zobaczę. Ciebie i twoją mamę. Trzeba przyznać, że moje przeczucie w połowie się sprawdziło. Nick nie odpowiadał. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. – A potem czekałem i czekałem – ciągnął ojciec swój monolog. Potrząsnął głową, wykrzywiając wargi w uśmiechu. – Czasami mijały całe tygodnie, kiedy myślałem, że mi kompletnie odbiło. Całe tygodnie? Mimo rozlicznych przygód, jakie mu się ostatnio przydarzyły, Nick przebywał poza domem zaledwie dwa dni. – No więc gdzie byłeś? – Ojciec otworzył przed nim dłonie, jakby chciał schwytać w ręce odpowiedź. – Tak bardzo się martwiłem. Minął już prawie rok. Rok? Nick przysiągłby, że ojciec zwariował, gdyby nie pewność, że zamiast niego zwariował cały świat. Ojciec domagał się wyjaśnień. – Sam nie wiem – zaczął Nick. – Wątpię, czy zrozumiałbyś. Ojciec żachnął się zniecierpliwiony. – Daj spokój, Nick, choć raz mi zaufaj. Zdarzyło się tutaj wiele dziwnych rzeczy. Jestem skłonny uwierzyć w niezwykłe opowieści. Nick wątpił, czy ktoś uwierzyłby w historie, jakie przytrafiły się jemu i sąsiadom w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. – Nie, tato – wycedził z naciskiem. – Aby zrozumieć, musiałbyś też tam być z nami. – A niech mnie! – Ojciec wyrzucił przed siebie dłonie, jakby pragnął ręcznie złamać upór syna, – Wcale mi nie pomagasz, a ja się staram jak mogę, żeby pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. – Gdy nagle zadrżała podłoga, chwycił się oparcia kanapy, próbując złapać równowagę. – Co to było? – zapytał. Nick rozejrzał się po pokoju; odniósł wrażenie, że ktoś im towarzyszy. – Cholerny świat! – jęknął. – Ile razy ci powtarzałem, żebyś nie używał... Ojciec jednak umilkł, gdy jego spojrzenie powędrowało w stronę okna. Mgła się rozwiała, zamiast niej pojawiło się gigantyczne nieruchome oko: wytrzeszczone żółte ślepie z biegnącą przez środek czarną, wąską źrenicą, przypominające oko jaszczurki. Nick jednak wiedział, że patrzy na oko smoka. Zdał sobie sprawę, że już kiedyś je widywał – wiele, wiele razy. To tyle, jeśli chodzi o normalność. – Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał ojciec z pewnym wahaniem. – On pochodzi stamtąd, gdzie byłem – odparł Nick, próbując tak dobierać słowa, aby nie wyprowadzić ojca z równowagi. Przypomniał sobie rozmowę z Toddem. Co właściwie powiedział Todd? – To się jakoś łączy z gniewem – tłumaczył spokojnie. – Może przywołały go nasze kłótnie, a może był tu przez cały czas? Choć niewykluczone, że sprowadził nas do siebie – dodał, siląc się na beznamiętny ton. Nie udało się: ojciec wpadł w furię, słysząc takie wyjaśnienie. – Przestań pleść bzdury! Kiedy ty wreszcie zejdziesz na ziemię? Jasna cholera, Nick, zacznij mówić z sensem! Chłopiec potrząsnął głową. – Jak mam mówić z sensem, tato, skoro cały ten świat jest bez sensu? Ojciec odskoczył do tylu, kiedy dym zaczął przenikać do środka przez szczeliny okna. – Nie! – wrzasnął histerycznie. – To się nie dzieje naprawdę! – Tato, odejdź stamtąd! – Nick chwycił ojca za ramiona i pociągnął go na środek pokoju. Okno pękło, gdy cała ściana stanęła w ogniu. CZĘŚĆ PIERWSZA WYSPA I TO, CO ZA NIĄ ROZDZIAŁ PIERWSZY Mur rozsypał się w chmurze pyłu. Ostre kamienie pofrunęły na okoliczne drzewa, rozłupując pnie i strząsając liście. Zerwał się wielki wicher, potrzaskane resztki mebli uleciały w powietrze. Nunn zniszczy wszystkich równie łatwo, jak zniszczył pozostałości po jednym z murów swego zamku. A więc ten truposz Sayre dał nogę? Miał czelność zrobić dziurę w murze, wykorzystując moc, jaką uzyskał od Nunna. Do licha, Nunn zburzy każdą ze ścian zamku i powyrywa drzewa w lesie. A potem zadba, żeby Sayre nie powstał już z martwych. Wiatr wciąż się wzmagał, rycząc w dzikiej furii. Klejnoty osadzone w dłoniach czarodzieja tętniły jego mocą i gniewem. Dwa kamienie dostarczają smoczego ognia. Płomienie buchnęły z jego palców, przybierając kształty małych ludzików – dzieci zniszczenia. Albowiem Nunn wrzał wielką złością nie tylko na myśl o występku bezużytecznego Sayre’a. Mary Lou uciekła! Wylewał gniew poprzez palce. Jedno z nowo narodzonych dzieci Nunna skoczyło do drzewa, otaczając pień płomieniami. A wszystko przez jego wścibskiego brata Obara i tę zuchwałą kobietę, Constance Smith! Nunn machnął ręką. Druga z jego latorośli przeleciała wśród gałęzi olbrzymiego drzewa, pozostawiając za sobą ślad płonących liści. Wielki wilk, którego Nunn przyjął do służby, zginął, zabiwszy ledwie jednego przeciwnika! Czarodziej skierował palec w niebo. Trzecie dziecko wspięło się na wierzchołek drzewa, by zamienić jego koronę w ognistą pochodnię. Nawet Zachs, stwór powołany do istnienia przez Nunna, wymykał się spod kontroli. Czarodziej stracił również trzeci klejnot – wyrwała mu go z czoła istota, którą więził we własnej czaszce! Nunn usiadł ociężale. Ogrom zmęczenia wielkością dorównywał złości. Podniósł wzrok. Nie podsycane czarodziejskim paliwem ognie dogasały na wilgotnym drzewie. Nie spodziewał się, że wrogowie tak bardzo zajdą mu za skórę. Uważał ich za nieopierzonych nowicjuszy, którzy zatańczą, jak im zagra. Okazało się jednak, że są groźni. Bądź co bądź, smok ich wybrał, bo posiadali szereg uzdolnień. Nunn oczywiście miał nad nimi przewagę. Przetrwał ostatnie odwiedziny smoka. Żył i nieźle mu się powodziło, podczas gdy wielki latający potwór pustoszył ziemię straszliwym ogniem. Nunn i jego brat bez trudu rozprawili się z nieprzyjaciółmi, gdy na świecie grasował smok. Rzecz jasna, dopiero później zrozumiał, że Obar także zechce wejść mu w drogę. Smok był znowu blisko. Nunn wyczuwał tym razem pewną różnicę, nie tylko w zachowaniu swych wrogów, ale i w wielkości energii, jaka ich wszystkich otaczała – energii pochodzącej od bestii, która na razie spała, lecz w każdej chwili mogła się obudzić. Tym razem naprawdę zobaczą smoka. I tym razem albo jeden z nich obejmie nad nim kontrolę, albo wszyscy przepadną z kretesem. Nunn od wielu lat czynił przygotowania i gromadził siły z myślą o tej chwili. Zdobył rzesze sojuszników. Pewne stworzenia, które niczym półgłośne szepty snuły się po nocnym niebie, przyłączą się do niego za odpowiednią zapłatą. Także istoty o jaszczurczych zębach i ludzkich mózgach, zamieszkujące piaszczyste głębiny pustyń i uwielbiające słony smak miękkiego ciała. Oraz potężne lewiatany z morskich otchłani, dla których jedynym celem istnienia było połykanie dusz zmarłych ludzi. Nunn mógł liczyć na ich pomoc. Przymierza te miały oczywiście swoją cenę, aczkolwiek bardzo niską w porównaniu z ewentualnymi korzyściami. Stracił wprawdzie jeden klejnot, lecz mógł jeszcze poszukać pozostałych czterech. Po jednym mieli Obar i ta cała pani Smith. Chwilowo nie zamierzał występować przeciwko nim. Dwa na dwa to byłaby wyrównana walka. Pięć na dwa – to już bardziej mu odpowiadało. Umieszczone w dłoniach kamienie – oraz ten trzeci, który przez kilka krótkich godzin tkwił w czole czarodzieja – utwierdziły go w przekonaniu, że każdy kolejny klejnot zwiększa jego moc o rząd wielkości. Kiedy zapanuje nad ogromną mocą płynącą z nowych kamieni, pokona przeciwników i odbierze im oczy. Będzie sprawował władzę nie tylko nad nimi, ale i nad smokiem. Świat się zmieniał. Po raz pierwszy od zeszłej wizyty potwora Nunn wyczuwał odległe echo obecności ukrytych klejnotów. Wiedział, że musi wytężyć wszystkie siły, jeśli chce je odnaleźć, zanim zrobią to rywale. Nadeszła pora, żeby wezwać jednego z pomocników, choć był to niepewny sojusznik. – Zachs! – zawołał. Stworzenie nie odpowiadało. Nunn zmarszczył brwi, sięgając świadomością ku tym zakamarkom mózgu, do których zwykle zsyłał świetlistą istotę, gdy nie miał dla niej zadania. Znajoma iskierka zniknęła. Zachs uciekł. Pewnie Mills maczał w tym palce. Ach, ten Mills! Nieznośny zuchwalec, który, choć siłą wtargnął do mistycznej formy Nunna, uszedł z życiem! Czasami ktoś mógł uciec Nunnowi na jakiś czas. Ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś mu coś zabrał i potem żył bezkarnie. Takich Nunn zabijał. Postara się jednak, żeby Mills umarł w męczarniach. Kiedy złapie Zachsa, każe mu zeżreć nędznika od środka. O nie, Mills nie umrze zwyczajną śmiercią. Jeszcze nikt tak nie postąpił z Nunnem! Nikt! Okrzyk czarodzieja pobudził do życia jego dzieci, które unosiły się wyżej i wyżej, aż na koniec otoczyła Nunna kurtyna płomieni. Nick usłyszał szczekanie psa. Rozpoznał głos Charliego. Gdy otworzył oczy, ujrzał zieleń. To już nie był jego dom. Zamiast niego zobaczył naokoło wielkie drzewa o dziwnych zielonych liściach, wyglądające na skrzyżowanie wierzby z dębem. A kiedy Charlie przyskoczył bliżej, nie wyglądał na tego psa, który niegdyś mieszkał w Kasztanowym Zaułku. Zmienił się kształt jego głowy, nadając zwierzęciu wygląd dzikiej, muskularnej bestii, błyskającej bielą zębów i czerwienią roziskrzonych oczu. Nick stęknął. Przed chwilą przebywał z ojcem i ze smokiem. I nie był to ewenement: Nick spotykał ich raz po raz, jakby prześladował go wciąż ten sam sen, który nie chciał prysnąć. A ilekroć ów sen powracał, tylekroć ojciec wpadał w jeszcze większą złość. Na koniec, gdy wybuchała kłótnia, zawsze otaczały ich płomienie. – Hej, Nick! – rozległ się głos jakiegoś nastolatka. – Wróciłeś? Nick leżał na wznak zapatrzony w drzewa. Gdy odwrócił głowę, ujrzał biegnącego Bobby’ego Furlonga. Znów był na polanie wraz z resztą sąsiadów – nie w Kasztanowym Zaułku, tylko w obcym, dziwnym świecie. Z trudem zbierał myśli. Powieki mu ciążyły. Czyżby znowu miał śnić? – I jeszcze kogoś z sobą przyprowadziłeś! – krzyczał Bobby. Nick obrócił się w drugą stronę: obok na ziemi leżał jego ojciec. Nie wszystko więc było snem. Nick zachłysnął się ze zdumienia. Nie wiedział, czy powinien się cieszyć z obecności ojca, który właśnie otwierał oczy. – Co się stało? – zapytał jękliwie. – Jak się wydostaliśmy z domu? – Popatrzył na syna. – A już myślałem, że się tam żywcem usmażymy. Co zrobiłeś? Nick chciał mu wytłumaczyć, że nie ma z tym nic wspólnego, lecz nie znajdował odpowiednich słów, poza tym obawiał się, że ojca wystraszą te nowiny. – George? – usłyszał czyjś głos. Kiedy Nick podniósł wzrok, ujrzał nad sobą twarz matki. – Joan! – zawołał ojciec. – Tak się cieszę, że cię wreszcie widzę. – Spróbował usiąść, ale nadaremnie: osunął się z powrotem na ziemię, jęcząc z wysiłku. – Wiedziałem, że jeśli Nick wrócił, i ty musisz być gdzieś blisko. – George, ty jeszcze niczego nie wiesz. – Matka Nicka potrząsnęła głową. – Jeśli chcesz tu żyć, musisz się wiele nauczyć. – Co ty wygadujesz? – George uniósł się na łokciach z grymasem bólu. – Nic nie rozumiem. – Potrząsnął głową z uśmiechem. Zaczynasz przypominać Nicka. – Po prostu dlatego że wie, w czym rzecz – mruknął Nick pod nosem. – Nie mamrocz! – George spojrzał groźnie na syna. – Jeśli masz coś do powiedzenia, mów śmiało! – George! – napomniała go żona. – Nie wściekaj się na syna, do czasu aż zrozumiesz, co tu się dzieje. Może Constance Smith co nieco ci wyjaśni? – Zwróciła się do starszej kobiety, która siedziała nieopodal. – Prawdę mówiąc, Constance, i ja chętnie się czegoś dowiem. Machnęła ręką, wskazując George’a. – Po pierwsze, co on tu robi? – Jestem pewna, że to ma coś wspólnego ze smokiem – odpowiedziała. – Ale sama mam wiele wątpliwości. – Uśmiechnęła się, wstając. – Może Obar nam pomoże? Nick spojrzał w bok. Korpulentny czarodziej w białych pomarszczonych szatach rozmawiał z dwiema kobietami. Zerknął na panią Smith. – No cóż, niezwykła sprawa – powiedział, szarpiąc wąsa. – To pewnie dzieło smoka. Ojciec Nicka ni to się zaśmiał, ni to zakaszlał z zakłopotaniem, jakby dopiero teraz zobaczył czarodzieja. – Przepraszam. Powinienem się chyba przedstawić. – Nie ma potrzeby – odparł Obar, rozjaśniając twarz w uśmiechu. – Wiem, kim jesteś. – To prawda, drogi Obarze, ale może pan Blake chciałby, żebyś ty przedstawił się jemu – napomniała go pani Smith. Sunęła ku niemu przez polanę. Ojciec Nicka wydał z siebie ochrypły, zdławiony odgłos. – Ale... – na wpół wyszeptał, na wpół wykrztusił, kierując na panią Smith drżący palec. Możliwe, że wreszcie sobie uświadomił, iż w owej wędrówce przez polanę pani Smith nie idzie, a frunie w stronę Obara. – Nie... – podjął ojciec Nicka płaczliwie. – To jakieś szaleństwo. Kim wy jesteście? Nie chcę w tym uczestniczyć. – Niestety, George – rzekła spokojnie matka Nicka – chyba żadne z nas nie ma wyboru. Wokół kręgu Spotkanie ze smokiem Smok jest wielką indywidualnością. Od zarania czasu wyczekuje momentu, który być może nigdy nie nadejdzie. Ale tylko ten moment określa sens istnienia smoka, dopiero wówczas bowiem nastąpi jego spełnienie. Tak więc smok się budzi i sprawdza, czy już nadeszła pora. Za każdym razem spotyka go rozczarowanie, więc niszczy. Wielkie skrzydła burzą domy, pazury kroją na pół żywe istoty, potworna paszcza niezmiennie łaknie mięsa. A czego nie zjada, to pali: ogień unicestwia wszystko, pozostaje tylko jałowa ziemia. Może kiedyś na zgliszczach rozwinie się zalążek utęsknionej chwili? Smok nie oddaje się nadziejom. Smok czeka. Czeka, aż znów nadejdzie czas. Posyła po tych, którzy mogą sprawić, że następnym razem wypadki potoczą się inaczej niż dotąd. Smok się rusza. Żąda ofiary i choć mu ją składają – choć dostaje duszę – nadal pożąda krwi. Odmyka się jedno oko, ogromne ślepie wielkości miasta, ze źrenicą o barwie nocy. Oko dostrzega każdego, zarówno tych dopiero sprowadzonych, jak i zasiedziałych. Obserwuje ich ruchy, postępki i działania zmierzające do celu, który tylko on w pełni rozumie. Historia cyklicznie się powtarza, w nieskończoność, być może od zarania dziejów. Śmiertelnicy będą próbować. Nie dadzą rady. Zginą. I znów wszystko zacznie się od nowa. ROZDZIAŁ DRUGI Jason wpatrywał się w leżącego drzewoluda. Pojedynczy jęk wyrwał się z piersi mierzącego osiem stóp wzrostu olbrzyma, którego skóra była nie mniej twarda od kory. Po raz pierwszy Jason usłyszał, że Oomgosh stęka z bólu. Chłopiec milczał, stropiony. Co będzie, jeśli wielki zielony człowiek nie wyzdrowieje? Co będzie, jeśli trucizna, która przedtem zniszczyła ramię drzewoluda, tym razem dotrze do serca? Do dnia wczorajszego Jason nie widział niczyjej śmierci. A potem żołnierze przebili mieczem brzuch starego Sayre’a. Dziwne, że tak wiele się wydarzyło podczas dwóch dni. Wypadki następowały po sobie w obłędnym tempie. Nawet Jasonowi przyszło zakosztować walki na śmierć i życie. Jednakże wezwane przez Nunna stworzenia, z którymi stoczyli bój, przypominały raczej zwierzęta niż ludzi. Nawet jego zamordowany sąsiad był tylko zrzędzącym staruszkiem, z którym mało kto chciał rozmawiać. Tymczasem drzewolud był kimś, na kim Jasonowi naprawdę zależało. Był jego przyjacielem. Chłopiec poprawił na nosie grube okulary. Po raz pierwszy się cieszył, że je nosi: szkła świetnie maskowały uczucia. Z chęcią podzieliłby się z kimś swymi obawami, lecz nie miał pojęcia, jak o nich rozmawiać. Rodzice nigdy nie chcieli wysłuchiwać jego zwierzeń, a koledzy mówili w kółko o samochodach, filmach z potworami albo o dziewczynach. Chłopcy w jego wieku nie powinni okazywać uczuć. Żałował, że nie jest o kilka lat starszy, jak Nick lub Todd. Może wiedziałby wtedy, co zrobić. Oomgosh nie był jednak ani jego ojcem, ani matką, a tym bardziej kolegami z sąsiedztwa. Poza tym tutejsze reguły różniły się od tych, które obowiązywały w Kasztanowym Zaułku. – Hej – powiedział, chcąc skupić na sobie uwagę olbrzyma, lecz ten nie zareagował. Drzewolud leżał nieruchomo. Strach ścisnął gardło Jasonowi. Oomgosh musiał przecież wyzdrowieć! Jason zaczął mówić byle co, nie dbając o słowa. – Hej, drzewa też muszą odpoczywać. Sam mi to mówiłeś, pory roku i tak dalej. – Gapił się na swego milczącego przyjaciela. Będziesz kiedyś zdrowy? Oomgosh otworzył jasne, zielone oczy. – Jeszcze nie odszedłem. Ptak zakrakał, usadowiony na gałęzi nad głową Jasona. Załopotał wielkimi, czarnymi skrzydłami. – Oomgosh zawsze jest z nami! – No właśnie – podchwycił Jason. – Sam kiedyś powiedziałeś, że Oomgosh nigdy nie umiera. – Owszem – zgodził się drzewolud ochrypłym głosem. – Zawsze się znajdzie żyzna gleba dla drzew, żeby mogły w niej zapuścić korzenie. Zawsze się znajdą ciepłe promienie słońca i chłodny deszcz, aby mogły rosnąć. I zawsze będzie jakiś Oomgosh. – Naprawdę? – rzekł Jason z uśmiechem. – To znaczy, że nie umrzesz? Oomgosh westchnął głęboko... jakby jesienny wiatr zaszeleścił w zeschłych liściach. – Tego nie powiedziałem, przyjacielu. – Drzewolud się uśmiechnął, lecz w jego oczach nie było radości. – Drzewa umierają stopniowo. Tak jest i ze mną. W końcu i ja umrę. Jason miał uczucie, że nigdy nie zrozumie, co się tutaj dzieje. Rozmyślał, co powinien powiedzieć w tej sytuacji i jak zatrzymać przy sobie dobrych przyjaciół. – Już najwyższy czas! – krzyknął Todd prawie do ucha Jasonowi. Jason, wyrwany z zadumy, podniósł wzrok z niepokojem. Bywało, że w towarzystwie Oomgosha zapominał o całym świecie. – Niektórych rzeczy nie sposób przyspieszyć – odkrzyknął mu Stanley. Powrócili Ochotnicy z Newton. Cała czwórka, kobieta i trzej mężczyźni, wyszła bezszelestnie na polanę; dzięki zielonym ubiorom byli ledwie widoczni wśród leśnych chaszczy. Pochód otwierał przysadzisty Wilbert – brzegi jego brody wykrzywiał wieczny uśmiech. Następny kroczył Stanley, najszczuplejszy w grupie, człowiek mający wybitną skłonność do wpadania w posępny nastrój. Za nim szła Maggie. Jej krótkie włosy i energiczne ruchy sprawiały wrażenie, że stara się być lepszym żołnierzem niż którykolwiek z pozostałej trójki. Ostatni maszerował Thomas, dowódca, człowiek przedkładający działanie nad czcze dyskusje. Wyglądali tak, jakby nie napotkali żadnych kłopotów. Luki wisiały spokojnie na plecach, noże siedziały w pochwach. Niemniej w ich postawie wyczuwało się pewne napięcie, a natychmiastowe reakcje na lada szmer dowodziły ciągłej gotowości do walki. Jason popatrzył na sąsiadów zgromadzonych na polanie. Ze zdziwieniem stwierdził, że są tu wszyscy w komplecie. Todd i Bobby stali blisko Mary Lou, siostry Jasona, która spala na ziemi. W pobliżu fruwała pani Smith, unosząc się kilka cali nad trawą, jak to ostatnio miała w zwyczaju. Nieopodal matka Jasona rozmawiała z panią Blake i panią Jackson, wszystkie skupione głowa przy głowie, jak w czasie wesołej pogawędki przy płotku w Kasztanowym Zaułku. Pani Furlong, matka Bobby’ego, kucała obok pozostałych kobiet, zajęta rysowaniem jakichś figur na ziemi. Jason podejrzewał, że w jej rysunkach można się doszukać niewiele więcej sensu niż w słowach. Odkąd czarodziej Nunn zjadł męża pani Furlong, pomieszało jej się w głowie. Pośrodku grupy pojawił się nagle zaprzyjaźniony z nimi czarodziej Obar – ten dobry, a przynajmniej taką miał Jason nadzieję. Chłopiec zauważył, że tuż obok niego na trawie leżą dwie osoby. Jedna przypominała Nicka. Druga zaś... Na ojca Nicka? Co tu robił pan Blake? Jason nie widział go już chyba z rok. Chyba rzeczywiście powinien zwracać większą uwagę na to, co się tutaj dzieje. Thomas, przywódca Ochotników, zatrzymał się przed zbitymi w gromadkę sąsiadami. – Nikogo tam nie ma. Ani śladu Nunna czy innych wrogich stworzeń. – Ten spokój nie wróży niczego dobrego – rzekła Maggie. Podrapała się w zamyśleniu po swej krótko i nierówno ostrzyżonej głowie. – Nunn coś planuje. – Podobnie jak jutro zaświta nowy ranek – odparował Wilbert ze śmiechem. – Są rzeczy, na które zawsze można liczyć. Stanley przypatrywał się ojcu Nicka z pochmurną miną, jakby ten stanowił element szatańskich zamysłów Nunna. – A to kto? – zapytał. – Mój były mąż – odpowiedziała pośpiesznie Joan Blake. – A więc po rozwodzie? – mruknęła Maggie bardziej do siebie niż do matki Nicka. – I nie ostała się już w was ani krzta miłości, co? Stanley spojrzał na swą towarzyszkę z jadowitym uśmiechem. – Już ty wiesz o tym najwięcej. Maggie utopiła w nim wściekłe spojrzenie. Pani Blake potoczyła wokoło niepewnym wzrokiem. Zerknęła gniewnie na ojca Nicka, jakby od bardzo dawna żyli w niezgodzie. – To wasz sąsiad, jak rozumiem? – zapytał Thomas, kiwając głową w stronę George’a Blake’a. – Kiedyś nim był, to prawda – odpowiedziała pani Smith. – Ale już z górą rok się u nas nie pokazywał. Obar wystąpił naprzód przy tych słowach, gapiąc się na nowo przybyłego, jak gdyby ten był stworem z gatunku zupełnie nie znanego czarodziejowi. – Doprawdy, ciekawe. A zatem nie mieszkał w sąsiedztwie? – Zamieszkałem tam z powrotem, kiedy wszyscy się wyprowadzili – odezwał się pan Blake na swą obronę. – To znaczy... zniknęli. Pomyślałem, że może... – Wykrzywił usta w słabym uśmiechu...że może zdołam was jakoś odnaleźć. – Wszystko jasne. – Obar szarpał w zadumie rękaw swej białej poplamionej szaty. – Smok jeszcze z nami nie skończył, nie może być inaczej. To dopiero początek. Pani Blake potrząsnęła silnie głową. – Jak to? Smok miałby się fatygować, żeby tu sprowadzić George’a, jakby nie miał nic innego do roboty? – Co? Co? – otrząsnął się z zamyślenia Obar, jakby zdziwiony, że ktoś zadaje pytania. – George jest tu potrzebny, to proste. – Potrzebny? – prychnęła pani Blake. Jej były mąż pojednawczo wzruszył ramionami. – Wiem jeszcze mniej niż wy. Nick pojawił się jak spod ziemi, a potem... – Zamilkł, po czym zaśmiał się nerwowo, jakby sam nie wierzył w to, co miał zamiar powiedzieć. – A potem zobaczyliście smoka – dokończył za niego Obar. – Coś tam faktycznie widzieliśmy – przyznał Blake. – A skąd pan wie? Obar kiwnął lekko głową. – Jesteśmy tu po to, aby odegrać role w pewnym dramacie wymyślonym przez smoka. Jaki jest jego prawdziwy cel, nawet nie będę zgadywał. Miejmy tylko nadzieję, że zdołamy ocaleć. W ciszy, która zapadła na dłuższą chwilę, Jason przebiegł wzrokiem po twarzach ludzi. Nick miał bardzo zakłopotaną minę; klęczał na ziemi ze wzrokiem utkwionym w rodziców i ze ściśniętymi wargami, jakby zamierzał milczeć do końca życia. Na rękojeści miecza zaciskał pobielałe palce. – Tylko jak tego dokonać? – zapytała pani Smith. – Jest tylko jeden sposób – rzekł Obar. – Trzeba znaleźć pozostałe oczy smoka. Pani Smith patrzyła na czarodzieja z rosnącą irytacją. – Przecież od wielu lat są schowane i nikt nie może ich odnaleźć. – Owszem – odparł Obar, uśmiechając się pobłażliwie – ale wątpię, żeby się dłużej kryły. Z tyłu dobiegł czyjś jęk. Mary Lou, siostra Jasona, nadal spała po przeprawie z karłami, które usiłowały złożyć ją smokowi w ofierze. Odwróciła się gwałtownie na drugi bok, nie otwierając oczu, jakby daremnie próbowała się wyrwać ze snu. Obar podszedł natychmiast do dziewczyny. – No tak, nie zwiodło mnie przeczucie. – Położył delikatnie dłoń na czole Mary Lou. – Wierzę, że za moment otrzymamy odpowiedź. Mary Lou otworzyła oczy i wrzasnęła. ROZDZIAŁ TRZECI To przypominało naukę chodzenia. Uświadomił sobie nagle fakt posiadania mięśni, na które przez całe życie nie zwracał uwagi. Czuł, jak ścięgna suwają się na kościach, gdy poruszał nogą, ręką lub po prostu brał oddech. Tak wiele wrażeń naraz. Kolory zdawały się przejaskrawione, dźwięki zbyt głośne. W jednej chwili narząd równowagi spisywał się poprawnie, by znienacka zaszwankować. Usiadł ostrożnie, opierając się o pień jednego z potężnych drzew, które rosły wokoło. A może należałoby powiedzieć: usiedli? Doznawał dziwnego uczucia... ogólnie rzecz ujmując. Wciąż był Evanem Millsem, wicedyrektorem szkoły średniej, człowiekiem z czterdziestką na karku, który zaczynał już łysieć na czubku głowy, cieszył się raczej dobrym zdrowiem, a mimo upływu lat jeszcze nie był żonaty. Ale to nie wszystko. Był też istotą powołaną do życia przez Nunna, dzikim stworem składającym się głównie ze światła, dzieciakiem na zmianę to radosnym, to znów złośliwym i zadziornym. Był wreszcie czarodziejem, bytem pozbawionym cielesnej powłoki od tak dawna, że zapomniał już, jak przybrać z powrotem ludzką postać; jawił się teraz jako wielki pierzasty obłok na nieskazitelnie czystym niebie. Wszystkie trzy istoty przebywały w jednym ciele, które wyglądało jak Evan Mills. Cała trójka uciekła z wnętrza Nunna. Nunn gromadził w sobie istnienia, pochłaniając ich energię życiową, by potem przekazywać ją Zachsowi, który spełniał jego polecenia. Nunn więził setki innych istot, nie zawsze ludzi, łącznie z Leo Furlongiem, dawnym sąsiadem Millsa. Evan żałował, że nie zdołali wyprowadzić Leo, który jednak nigdy nie grzeszył odwagą. Nie chciał podjąć ryzyka związanego z opuszczeniem ciemności, cokolwiek więc z niego zostało, wciąż przebywało wewnątrz czarnoksiężnika. – Wolność! – wykrzyknęła ta jego cząstka, która była Zachsem; stworzenie oddychało płucami Evana Millsa, a nawet mówiło jego ustami. – Nunn już nas nie dostanie! Zachs może robić, co zechce i kiedy zechce! Wolność, wolność, swoboda! – Może kiedyś będziemy wolni. – Z krtani Millsa wydobywał się głos czarodzieja Roxa. – Najpierw musimy się dowiedzieć, czym teraz jesteśmy, a potem zobaczymy. – Zachs jest potężny! – Mills poczuł swędzenie w dłoniach. Z koniuszków palców posypały się iskry. – Nikt mu nie będzie rozkazywał! – Zaczekajcie chwilę – wykrztusił z trudem Evan Mills. – To dla każdego z nas nowość. Myślę, że powinniśmy współpracować, przynajmniej na razie. – Choć z jednej strony pragnął, aby pozostali dwaj go opuścili, to jednak odczuwał niepokój, że Evan Mills tak naprawdę już nie istnieje, że jest już martwy, z czego zda sobie sprawę dopiero wtedy, gdy trzy części pójdą swoimi drogami. Podczas ucieczki od Nunna, ogarnięci paniką, wszyscy trzej wspierali się nawzajem. Teraz jednak, gdy jego mięśnie zachowywały się w nieprzewidywalny sposób, kierowane odrębnymi umysłami, Evan czuł się do pewnego stopnia niczym niedorozwinięte dziecko. Może powinien się trzymać tego wyobrażenia? Dziecko nie symbolizowało schyłku życia, tylko nowy początek; uosabiało niewinność, nie rozkład. „Nadal jesteśmy zbyt słabi, niezorganizowani – oznajmił czarodziej, tym razem po cichu, nie używając gardła Evana. – Potrzebujemy sprzymierzeńców”. – Nie tylko sprzymierzeńców! – rzekł Mills z ironicznym uśmiechem. – Muszę się nauczyć... Musimy się nauczyć posługiwać moimi mięśniami. „Zachs nie potrzebuje mięśni! – Głos świetlistej istoty rozbrzmiał donośnie w jego głowie. – Zachs zje mięśnie, zje ciało, a potem odfrunie!” „Tak byłoby kiedyś – odpowiedział czarodziej. – Teraz wszystko się zmieniło. Jesteśmy inni”. – Do tego stopnia, że nie umiemy się nawet poruszać – rzekł Mills. – Co się z nami stało? „Z początku, kiedy uciekaliśmy z królestwa Nunna, ty byłeś najsilniejszy – odparł czarodziej. – My nadal integrowaliśmy się z nową formą. Masz tu swoją historię, twoje doświadczenie i instynkt pomogły nam się wymknąć”. Siłą woli Mills podniósł prawą rękę. – Jeśli mamy w ogóle dokądś dojść, musicie pozwolić, aby moje doświadczenie przejęło nad wszystkim kontrolę. „Na razie, nie ma sprawy”. Na razie? – zdziwił się Mills. Co to miało znaczyć? „Później popróbujemy innych metod podróżowania. Zachs potrafi latać, o czym powiadomił nas z takim animuszem. A ja znam sposoby na jeszcze szybsze pokonywanie przestrzeni”. Millsa nie ucieszyły te nowiny. – Co się dzieje z moim umysłem, kiedy kontrolujecie moją fizyczną formę? – zapytał bez ogródek. „Nie wiem, Evanie Millsie. Możemy tylko obserwować, co się stanie. Mówię szczerze”. – Mówisz szczerze? – Evan Mills przypomniał sobie obiegowe opinie na temat wiarygodności czarodziejów. A raczej braku tej wiarygodności. I oto miał jednego w środku. „Tak naprawdę wiem jeszcze coś – podjął czarodziej. – Tylko jeśli odnajdziemy pozostałe oczy smoka, uda nam się przeżyć. Wobec tego musimy odnaleźć pozostałych”. – Pozostałych? „Twoich sąsiadów. Jeżeli znajdą się jeszcze śmiałkowie, to oni zechcą dotrzeć do nich pierwsi. Już smok się o to postara”. Constance Smith odsunęła się na bok, kiedy matka Mary Lou gnała w stronę córki. – Mary Lou! – zawołała. – Najdroższa! Co tobie? Mary Lou potrząsnęła głową. – Ledwo to wytrzymałam, ale już wszystko w porządku – powiedziała z uśmiechem. – Widzę je! Pani Smith wydało się wtedy, że i ona coś dostrzega; dwie lub trzy migawkowe sceny przemknęły gdzieś na skraju jej świadomości. – Pierwszy czeka w jakimś ruchliwym miejscu – zaczęła Mary Lou. – Ukryty przed oczami setek ludzi, którzy tam przychodzą. Zaledwie nastolatka wypowiedziała ostatnie słowo, pani Smith ujrzała opisywane miejsce. Był to widny, pełen słońca plac, z rzędami straganów i maleńkimi zatłoczonymi sklepikami – gmatwanina ludzi, towarów i jaskrawych proporczyków. – Bazar – stwierdziła pani Smith. – Tak, to brzmi prawdopodobnie – zgodziła się Mary Lou. Wizja targowiska zniknęła Constance sprzed oczu. – Drugie miejsce jest o wiele jaśniejsze – oznajmiła spokojnie dziewczyna. Pani Smith aż się cofnęła o krok, gdy oślepiające światło wypełniło jej wizję – jakby uchyliła od dawna nie otwieraną okiennicę i spojrzała wprost w słońce. – Wśród tego blasku widać ciemny punkcik. Kolory przestały razić w oczy, jakby ktoś chwycił pilota od telewizora i zmniejszył kontrast. Widziała teraz białą płaszczyznę pod błękitnozielonym niebem. A więc to miejsce znajdowało się na tym świecie. Na tle wielkiej białej płaszczyzny odcinała się wyraźna czarna smuga. Odpowiedź Mary Lou rozwiała wątpliwości. – Białe piaski. I wielki monolit z obsydianu. Pani Smith przyglądała się ogromnemu kamiennemu blokowi, który wybijał się ponad piasek pustyni. Wyglądał jak góra rzucająca wyzwanie słońcu i wiatrom, które wszystko naokoło zamieniały w piasek. – Tam jest ukryte drugie oko – podsumowała Mary Lou. – A co z trzecim? – zapytał Obar niecierpliwie. – Z trzecim? Czeka na nas gdzieś tutaj, w okolicy. Nie słyszycie, jak woła? Zmarszczki poorały czoło czarodzieja. – Tak, coś słychać. Ale nie całkiem... wyczuwam... skąd... Potrząsnął głową sfrustrowany. Pani Smith czuła się podobnie, jakaś myśl brzęczała jej natrętnie. – Może oko chce, żeby je znalazła Mary Lou? – zasugerowała. – Ależ... ależ ona nigdy się nie nauczy nim posługiwać! – obruszył się Obar. – Toczymy bój z potężnymi siłami, nie tylko z moim bratem Nunnem, ale też z wolą smoka. Nie będzie czasu na szkolenie. Tylko ja spośród was mam doświadczenie w korzystaniu z takiej mocy... – Przepraszam, czy ktoś mi wreszcie wyjaśni, o czym rozmawiacie? Pani Smith zerknęła z ukosa na ojca Nicka. Tylko on, jako nowicjusz, mógł zadać podobne pytanie. Oprócz niego wszyscy się orientowali w temacie dyskusji. – O czymś takim. – Pani Smith uniosła rękę z zielonym klejnotem. – Obar uwielbia podobne błyskotki. – I pani je z czasem polubi – odciął się Obar z nutą goryczy w głosie. – Moc zniewala człowieka, lecz jeśli chcemy przetrwać, musimy się nią posługiwać. – W takim razie do dzieła – zawołał Thomas stojący w cieniu drzew. – Jest nas dosyć. Wystarczy opracować dobry plan, a nie widzę powodu, żeby nam się miało nie udać, bez względu na to, kto przeciw nam wystąpi. – Jak to? – zapytała Joan Blake. – To znaczy, że nie tylko z Nunnem trzeba się będzie rozprawić? Thomas wskazał ręką na jej byłego męża. – Do gry ciągle włączają się nowi gracze. Kto wie, z kim przyjdzie nam się potykać? – Kruk jest gotowy! – zakrzyknęło z gałęzi czarne ptaszysko. Nic więcej nie potrzeba! Co wzbudziło w niej tak głębokie przekonanie, że Kruk jednak nie ma racji? – rozmyślała pani Smith, czując ciepło bijące od smoczego oka. Mary Lou wstała o własnych siłach, choć matka podawała jej pomocną dłoń. Mamrocząc coś o potrzebie odetchnięcia świeżym powietrzem, przepchnęła się między otaczającymi ją ludźmi. Oddaliła się o kilka kroków od grupy, by na skraju polany oprzeć się o pień potężnego drzewa. – Nie ma czasu na próżne gadanie! – oświadczył Obar. Machnął ręką przed twarzą Constance Smith. – Musimy ruszać w drogę nalegał – i to zaraz! Constance popatrzyła chmurnie na czarodzieja. Zwykle powściągliwy w zachowaniu, Obar wydawał się nagle pełen wigoru; mimo że wypowiadał się z ferworem, to jednak na jego twarzy malował się strach. Zastanawiała się, jak poważna musi być sytuacja, skoro nawet on stał się taki otwarty. – Może to i racja – odparła ostrożnie. Z tego, co się dowiedziała, wnosiła, że ich życiu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Większe niż dotychczas. Czasami zachodziła w głowę, jak to się stało, że wciąż wszyscy żyją. Jednakże Joan nie miała ochoty zdawać się na przewodnictwo Obara. Spoglądała na tych, którzy już posiadali klejnoty. – To znaczy, że jeśli znajdziemy następne kamienie, będziemy bezpieczniejsi? – Rzeczą ważniejszą jest – rzekł Obar, ruszając wąsem – uniemożliwić Nunnowi odnalezienie ich. Joan zmarszczyła brwi. – A więc Nunn nas zabije, kiedy zdobędzie klejnoty? Obar przetarł czoło. – Niestety, to nie takie proste. Sądzę, że jeśli Nunn zatriumfuje, będzie z nami gorzej, niż gdybyśmy umarli. Nunn stał wśród ruin wszystkiego, co zbudował: swego zamku, twierdzy, życia. Złość jednak minęła. Nie miał powodów się złościć, nagle bowiem przejrzał. Trzy pozostałe klejnoty były w jego zasięgu. Dwa znajdowały się na innych wyspach, w miarę dostępne, choć ich zdobycie wymagało odrobiny wysiłku. Wyraźna wizja pozwoliła mu zlokalizować je z dość dużą dokładnością. Ostatni był nęcąco blisko, na tej samej wyspie. Nie wiedzieć czemu, w nawiedzającej go wizji Nunn nie dostrzegał jednak otoczenia, w jakim przebywało oko. Może czekało gdzieś na wyciągnięcie ręki i moc owej bliskości przyćmiewała widzenie? Czarodziej wyczuł klejnot własnymi oczami, zarówno tymi osadzonymi pod skórą dłoni, jak i tamtym, po którym pozostał bolący krater w czole. W każdym razie, ów najbliższy kamień spoczywał tuż-tuż. Nunnem wstrząsnął dreszcz emocji. Nabrał głęboko powietrza w płuca. Niemal czuł, jak moc klejnotu, który wnet zdobędzie, rozpływa się w jego żyłach. O tak, zdobędzie całą trójkę chwilowo nie odnalezionych oczu, a potem odbierze kamienie Obarowi i pani Smith. Musi być wszakże przebiegły. Miał co prawda największą władzę i najbogatsze doświadczenie, lecz wrogowie, mimo że nie mieli jeszcze okazji się wykazać, przewyższali go liczebnie. Poza tym smok snuł własne plany, których nikt nie mógł zgłębić. „Nunn”. Czarodziej nie tyle usłyszał, ile wyczul to słowo. Chłodny dreszcz przeszedł mu po plecach. Przybył pierwszy z wezwanych. Nunn pośpiesznie odwrócił głowę, dostrzegłszy kątem oka jaskrawe migotanie. Zamknął stosownie oczy. Nawet czarodziej powinien się wystrzegać bezpośredniego patrzenia na tym podobne istoty. Uprzedzając nadejście smoka, zawezwał sprzymierzeńców. Będzie potrzebował najwymyślniejszych zaklęć, aby wyprowadzić nieprzyjaciół na manowce, oraz szpiegów, żeby ich śledzili. Jeśli jednak wrogo – wie nie dadzą się zwieść, powstrzyma ich przy pomocy takich bytów jak te, które właśnie krążyły wokół niego. „Nunn!” Uczucie było teraz nieporównanie wyraźniejsze. Czarodziej złożył pewne obietnice. Dzieci mroku oczekiwały swej należności. Uniósł dłoń, pozwalając gościom wejść. Będzie musiał oddać im cząstkę swej potęgi, tak jak zakładała umowa. Gdy go wówczas dotknęli, odniósł wrażenie, jakby włożył palce do śniegu; mróz ścinał mu lodem krew w żyłach, a ciało tężało z zimna. Miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć z bólu, lecz zachował milczenie. Nie zamierzał nikomu okazywać słabości. Kiedy ziąb przenikał go do szpiku kości, wydawało się, że dziwny głos, będący właściwie odczuciem, pomrukuje z zadowoleniem, spijając z czarodzieja siły żywotne. Cała ręka od dłoni po bark sprawiała wrażenie skamieniałej, na zawsze straconej. – Dosyć! – oświadczył czarodziej. Ciemne moce wycofały się niechętnie. Zawierając przymierze, Nunn zademonstrował, co się stanie, jeśli nie będą posłuszne. Kiedy istoty ustąpiły, ramię Nunna opadło wzdłuż ciała. Choć opuściła je niemoc, wiedział, że przez pewien czas nie będzie mógł swobodnie poruszać ręką. Gdyby pofolgował dzieciom mroku bodaj chwilkę dłużej, to samo mogło się stać z jego sercem. Owa niedogodność była oczywiście rzeczą nader błahą w porównaniu z przedśmiertnymi mękami, jakie stworzenia ciemności sprowadzą na jego wrogów. On sam posiadał siłę czarodzieja, siły witalne przywracała mu magia. Ciemne moce zabijały słabsze byty już pierwszym muśnięciem. „Nunn?!” Tym razem pytanie zadane stanowczym głosem. – Niebawem – odparł Nunn. Należało jeszcze poczekać na innych, skorygować pewne ostatnie założenia. Wybuchnął śmiechem, gdy mury zamku odbudowywały się z wolna. Nikt już mu nie odmówi. Odkąd zaistniał na nowo, odkąd smok sprowadził go tu przed wielu laty, obmyślał plany na przyszłość. Nieprzypadkowo smok pozwolił mu przetrwać ostatni atak wichru i ognia. Teraz wreszcie udowodni, że w pełni zasługuje na spuściznę po smoku. A spuścizna ta oznaczała, że wszyscy jego wrogowie powinni zginąć, przynajmniej w płomieniach. Miał nadzieję, że niektórzy dostarczą mu świetnej zabawy. ROZDZIAŁ CZWARTY Evan Mills nie znał dotąd takiego bólu. Przed momentem doświadczył wizji. A w tej wizji ujrzał dwa klejnoty i wyczuł obecność trzeciego. „Z nikim się nie spotkamy! Musimy ruszać bez zwłoki!” Mills zesztywniał, słysząc tę wypowiedź, która zabrzmiała w jego mózgu niczym wrzask. „Zachs nie musi się już bać Nunna! Zachs zdobędzie smocze oko!” Mills uświadomił sobie, że trzyma się za głowę. Pewnie by eksplodowała, gdyby jej nie objął. Każde słowo umiejscowionych w nim stworzeń naciskało od wewnątrz na oczy i uszy, jakby tylko wypchnięcie gałek ocznych i bębenków mogło obniżyć ciśnienie. „Owszem, zdobędziemy smocze oko, lecz posługiwać się nim będzie ktoś, kto zna tę sztukę!” – zakrzyknął Rox. „Chcesz je sobie przywłaszczyć? Nie sądzisz, że nasz nosiciel ma w tej sprawie coś do powiedzenia?” Ból na chwilę zelżał i jednocześnie przycichł głos, jakby stworzenie po raz pierwszy zastanawiało się nad sytuacją. „Nikt tu nie ma nic do gadania! – ryknął czarodziej. – Zdobędziemy te oczy i basta!” „W takim razie Zachs...” „Zachs zginie, jeśli się nie uspokoi!” – Przestańcie – bąknął Mills. Osunął się na kolana. – Zgoda – z ust Millsa wydostał się głos czarodzieja. – Wywieramy niepotrzebną presję na naszego łaskawego nosiciela. – Owa głośna wypowiedź była równie spokojna, jak ta natarczywa wewnątrz głowy. – Musicie wiedzieć, że dzięki kamieniowi znów moglibyśmy być trzema oddzielnymi istotami. Trzema? Evan Mills odsunął ręce od swej obolałej głowy. A więc była nadzieja, że jakoś to przeżyje? „Zachs musi mieć kamień!” – rozległ się okrzyk w jego głowie. Evan jęknął, gdy nieznośny ból przeszył czoło. „Wobec tego – odparł Rox racjonalnym tonem – będziemy musieli zdobyć wszystkie, mam rację?” „Dla każdego po jednym? – ucieszył się Zachs. – Świetna myśl!” – Hola! – ostrzegł Mills. Jego głowa stopniowo przywykała do panującego w niej zamętu. – Cokolwiek zechcemy zrobić, musimy trzymać się razem. – To jedyne rozsądne wyjście w takich okolicznościach – rzekł czarodziej, posługując się znów ustami Evana. – Ale myślę, że ten, kto zna naturę klejnotów, powinien objąć przewodnictwo. Raptem przed oczami Millsa przesunęła się wizja targowiska, brudnego i tętniącego życiem, gdzie tysiąc głosów domagało się jego uwagi, a tysiąc szalów, rzeźbionych figurek, złotych bransolet i połci mięsa kusiło świetną ofertą. Dziwnym sposobem – choć przecież wiedział, że nadal przebywa w lesie – Mills odbierał zapachy, widoki i dźwięki bazaru, jakby znajdował się tam ciałem i duszą. „Straszny ścisk – oświadczył nagle Rox. Wizja rozmyła się natychmiast, w tchnienie korzennych aromatów wdarła się słodka woń wielkich drzew i zeschłych liści. – Zbyt duże ryzyko napotkania wroga. Spróbujmy na pustyni. Tam najłatwiej zacząć”. „Zachs błyśnie na pustyni!” „Podobnie jak my wszyscy – odrzekł Rox. – Jeśli dopisze nam szczęście”. „I Zachs posiądzie kamień”. „Ale nie ten pierwszy”. Głosy ponownie wzmagały się w głowie Millsa. Dał się słyszeć bezgłośny, ironiczny chichot Zachsa. ,Jeszcze zobaczymy, kto będzie szybszy. I sprytniejszy. Dobrze mówię?” Czarodziej udzielił spokojnej, wyważonej odpowiedzi. „Obawiam się, że masz rację”. „Zachs przestaje cię lubić. A czego Zachs nie lubi, to pożera!” „Cóż, będziesz musiał trochę z tym poczekać”. Mills skrzywił się na myśl, że przecież nie zaprowadzi ich na pustynię, skoro nie potrafi nawet przejść przez polanę. Czyż mogą cokolwiek zrobić, do momentu gdy odzyska choćby część zdolności motorycznych? „Zdaj się na mnie” – rzekł czarodziej. Drzewa straciły kontrast, rozmazały się jakby obserwowane przez źle ustawiony obiektyw. Gdy wreszcie krawędzie się wyostrzyły, wciąż otaczały ich drzewa. Nagły dreszcz wstrząsnął Millsem. „Trochę wyszedłem z wprawy. – Tym razem w głosie Roxa pobrzmiewało zmęczenie, znikła poprzednia irytacja. – Poza tym tam, dokąd zmierzamy, brakuje wody”. Las znów się rozmazał, kolory mieszały się z sobą, aż wszystkie przeszły w biel. Mills usłyszał cichy szmer płynącego strumienia. Dźwięk narastał, w miarę jak z bieli wyłaniały się nowe kolory, nieruchomiejąc w wizerunkach drzew, kamieni i bulgoczącej rzeczki. – No, teraz lepiej – stwierdził głośno czarodziej. Evan Mills nie odpowiedział. Każda upływająca chwila jasno mu uświadamiała, jak niewielką kontr