12834

Szczegóły
Tytuł 12834
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12834 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12834 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12834 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wally Lamb Niepamiętnik Dolores Price (She’s Come Undone) Przełożył Tomasz Lem Nasz dzień nadejdzie, jeśli tylko chwilę poczekamy... Ruby and the Romantics Przed świtem razem z tobą przeszliśmy godzinę rozpaczy, potężną siłę twej agonii, nieziemski okrzyk niezgody, gdy zwróciłeś ku nam ślepą głowę, by z wysiłkiem otworzyć przekrwione, błyszczące oko, w którym pływaliśmy, pełni grozy i wdzięczności. Fragment z Wieloryba z Wellfleet Stanleya Kunitza Część pierwsza Smutna Pani Rozdział 1 Jedno z najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa: stoimy z matką na werandzie przed domem, który wynajmowaliśmy przy Carter Avenue, i przyglądamy się dwóm mężczyznom wnoszącym po schodach nowy telewizor. Jestem podekscytowana, bo wiem już, co to jest telewizja, ale jeszcze nigdy jej nie widziałam. Mężczyźni mają na sobie robocze ubrania, równie szare jak dźwigane przez nich pudło. Schodzą bokiem po cementowych schodach, niczym kraby w Rybackiej Zatoce. A teraz dowód na niedoskonałość wspomnień: moja pamięć wzrokowa uparcie obstaje przy tym, że są to prezydent Eisenhower i wiceprezydent Nixon. Sześcian o jednym szklanym boku zostaje w domu wyjęty z pudła i ustawiony na postumencie. – Ostrożnie – mówi mama wbrew sobie, bo nie należy do osób, które lubią wtrącać się do cudzych spraw, zwłaszcza mężczyzn. Przyglądamy się, jak instalują telewizor. W pewnej chwili prezydent Eisenhower zwraca się do mnie: – A teraz, dziewczynko, przekręć tutaj. Matka przyzwalająco kiwa głową, a ja podchodzę do aparatu. – Tak – pokazuje, a ja czuję na swojej ręce bezceremonialny dotyk dłoni przekręcającej plastikowe pokrętło, przypominające pionek od warcabów ojca. (Czasami, kiedy ojciec rozmawiając z matką, zbytnio podnosił głos, wychodziłam do salonu, wkładałam do ust taki pionek i ssałam go, wodząc językiem po naciętej krawędzi). Urządzenie włącza się, czemu towarzyszy wydobywający się z wnętrza syk. – Dolores, popatrz! – mówi matka. Na środku zielonej szklanej powierzchni pokazuje się gwiazda. Rośnie, aż przekształca się w dwie kobiety za kuchennym stołem, które coś do siebie mówią. Zaczynam płakać. Kto je tak pomniejszył? Czy one żyją? Czy istnieją naprawdę? Jest rok 1956, mam cztery lata. Nie tego się spodziewałam. Mężczyźni i matka uśmiechają się, widząc moje przerażenie, sprawia im to radość. A może ich uśmiechy są wyrazem współczucia, pocieszenia? Moja pamięć tamtych dni jest niczym sama telewizja: ostra i wyrazista, ale mało wiarygodna. Nie kupiliśmy tego telewizora. Aparat był prezentem od pani Masicotte, zamożnej wdowy, u której pracował ojciec. Związki ojca z panią Masicotte zaczęły się ubiegłej wiosny, kiedy zatrudniła go do wymalowania szeregu domów, które wynajmowała, a potem namówiła do przemalowania jego furgonetki na jej ulubiony brzoskwiniowy kolor i wypisania na drzwiach: „Nieruchomości Masicotte, Główny Zarządca”. Prezent w postaci telewizora był gestem dla uczczenia decyzji ojca. Kiedy sięgam pamięcią daleko wstecz, widzę ojca, jak trzymając w dłoni pistolet do malowania, schodzi z drabiny i macha do nas na powitanie – właśnie przywiozłyśmy mu lunch naszym turkusowo-białym samochodem. Tatuś staje na ziemi i zdejmuje z twarzy maskę. W gardle i nogach czuję wibracje wywołane zadyszką pomarańczowego kompresora. Tatuś naciska wyłącznik i wokół rozlewa się cudowna, niespodziewana cisza. Jego włosy, uszy i brwi są przybrudzone farbą, ale maska ochroniła pozostałe części twarzy. Kiedy jego czyste usta zaczynają mówić, odwracam wzrok. Lunch zjadamy na trawniku. Ojciec pochłania pachnące kanapki, których mama i ja nie lubimy: z kiełbasą, marynowaną papryką i serem limburskim. Pije gorącą kawę wprost z termosu, a kiedy przełyka, jego jabłko Adama porusza się w górę i w dół. Mówi w sposób, który nie do końca rozumiem. Trudno powiedzieć, czy mówiąc „ona”, ma na myśli należącą do pani Masicotte białą willę, czy też starą kobietę we własnej osobie. Starą... Mam prawie czterdzieści lat, prawdopodobnie tak samo mi już blisko do ówczesnego wieku pani Masicotte, jak i do wieku moich rodziców, kiedy to siadywali na trawniku, śmiali się i zdmuchiwali w moją stronę mlecze, palili pall maile i sądzili, że przyszłość zapewni im właśnie pani Masicotte i że podarunek w postaci czarnobiałego telewizora jest prezentem pozbawionym wszelkich zobowiązań, które mogłyby skomplikować sytuację naszej rodziny. Zaczęłam spędzać całe dnie przy telewizji. – Wyjdź na dwór i pobaw się, Dolores. To urządzenie się zagotuje – ostrzegała matka, przechodząc przez salon. Jednak drewniane pudło było wprawdzie ciepłe w dotyku, ale nie gorące. Było w nim coś kojącego, co nie kojarzyło się z niebezpieczeństwem – takim jak chłopiec z naprzeciwka, który rzucał kamieniami. Niekiedy przekręcałam warcabowe pokrętło do oporu i przyglądałam się, jak ryczący głośnik wprawia w drżenie moją dłoń. Mama zawsze przerywała prace domowe na nasz ulubiony program Królowa dnia. Siadałyśmy obok siebie na sofie, obejmowałam mamę nogami i słuchałyśmy kobiet, których dzieci były sparaliżowane po chorobie Heine-Medina, w których domy uderzył piorun, a życie doświadczyło je śmiercią i rozwodem. Ta, której życie było najsmutniejsze, której opowieść przyjmowana była najgłośniejszymi brawami, mogła wymienić swe troski na aksamitną pelerynę, róże i nowoczesne urządzenia gospodarstwa domowego. Biłam brawo razem z publicznością w studio – najgłośniej kobietom, które załamywały się w trakcie opowieści i zaczynały szlochać. Od tego klaskania aż mnie potem piekły dłonie. Obowiązki ojca jako zarządcy firmy pani Masicotte, oprócz malowania z zewnątrz i wewnątrz należących do niej domów, polegały na wysłuchiwaniu skarg lokatorów i pobieraniu miesięcznego czynszu. Tę ostatnią czynność ojciec wykonywał w każdą pierwszą sobotę miesiąca, jeżdżąc od domu do domu brzoskwiniowym cadillakiem pani Masicotte. Kiedy poszłam do pierwszej klasy, uznano, że jestem już na tyle duża, że mogę mu towarzyszyć. Moim zadaniem było naciskanie dzwonków najemców. Żaden z nich nie cieszył się zbytnio na widok mojego ojca, a większość zupełnie ignorowała moją obecność, kiedy usiłowałam zajrzeć w głąb ich nie oświetlonych pokojów, zaciągałam się zapachami dochodzącymi z kuchni i wyłapywałam strzępki słów z telewizora. Pani Masicotte lubiła piwo, była wesoła i uwielbiała tańce. Wyprawa do sklepu stanowiła jeden ze stałych sobotnich obowiązków. – Poproszę skrzynkę rheingolda – ojciec zwracał się do starszego sprzedawcy pana Cookie, którego nazwisko mnie śmieszyło. Cookie zawsze częstował mnie zawiniętymi w celofan karmelkami, a dzięki poleceniu pani Masicotte mogłam także zagłosować na Miss Rheingold, wrzucając tekturkę do pudła stojącego tuż przy kasie. (Zawsze głosowałam na dziewczynę, której ciemnobrązowe włosy i uśmiech karminowych warg przypominały moją mamę i Giselę MacKenzie z Twojej listy przebojów. Z tej trójki mama prezentowała się najlepiej). Ojciec dbał o swój wygląd i świadomość, że jest przystojny, dawała mu satysfakcję. Pamiętam, że czekając, aż wyjdzie zza różowych drzwi łazienki w domu przy Carter Avenue, zdarzało mi się podskakiwać, żeby się nie posiusiać. Kiedy się stamtąd wynurzał, stawałam na krześle i poprzez parę przesączoną zapachem old spice’a w lustrze szafki z lekarstwami przyglądałam się swojej twarzy, na której osiadły kropelki wody. Tatuś ćwiczył hantlami w piwnicy. Robił to zawsze boso, w podkoszulku i żółtych kąpielowych spodenkach. Czasami dumnie przechadzał się potem po kuchni, naprężając przed mamą mięśnie albo podnosząc toster i całując swoje odbicie. – Nie jesteś zarozumiały, tylko po prostu wiesz, że dobrze wyglądasz – żartowała mama. – Ale ty też wiesz – odpowiadał, rzucając się za nią w pogoń po kuchni, strzelając ścierką do naczyń w pośladki mamy i moje. Mama i ja protestowałyśmy i piszczały, zachwycone taką zabawą. Kiedy w domu pojawił się telewizor, tatuś przeniósł hantle na górę i ćwiczył, oglądając ulubione programy. Najbardziej lubił quizy, takie jak Pytanie za 64 tysiące, Tic Tac Dough i Zwycięzca bierze wszystko. Sapiąc z wysiłku, podpowiadał niekiedy uczestnikom właściwe odpowiedzi, a gdy przegrywali, zdarzało się, że ich przeklinał. – Spójrz – mówił do mojej matki – oto przegrał kolejny dureń i tak jak my nadal będzie musiał zasuwać do pracy. Nie lubił powracających zwycięzców i życzył im przegranej. Najwyraźniej istniał jakiś związek pomiędzy żywioną do nich pogardą a umiejętnością podnoszenia ciężarów. Zdaniem ojca to my powinniśmy być bogaci. Tatuś uważał, że pieniądze po prostu nam się należą i byłyby nasze, gdyby jego rodzice, prości ludzie, nie sprzedali trzydziestu akrów w Rybackiej Zatoce za trzy tysiące dolarów niejakiemu panu Weissowi na miesiąc przed jego utonięciem podczas huraganu w 1938 roku. W czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy dorastał mój ojciec, Rybacka Zatoka była po prostu podmokłą łąką, na której rosły jagody i stały chaty z drewnianymi wychodkami. Jednak kiedy zaczynał pracować dla pani Masicotte, miejsce to przekształciło się już w osiedle przytulnych rezydencji milionerów. Zaliczał się do nich także syn pana Weissa, który mieszkał o dwa domy dalej od pani Masicotte i całymi dniami grywał w golfa. Ojciec był skłonny wybaczyć bogactwo pani Masicotte, ponieważ była hojna i „dzieliła się nim”, jak to określał. Telewizor był tylko jednym z szeregu prezentów, jakie wówczas otrzymaliśmy, takich jak huśtawka dla mnie, wyposażenie kuchni dla mamy (komplet brunatnych szklanek, czarny pojemnik na lód na mosiężnych nóżkach). W dużym domu nad zatoczką ojciec także otrzymywał różne rzeczy: sportową kurtkę, skórzane rękawiczki z prawdziwym króliczym futrem oraz ulubiony przeze mnie zegarek ze specjalną bransoletą Twist-O-Flex, którą można było wyginać, ale która nigdy nie pękała. – Tylko tak dalej, Żydku, odłożysz sobie kolejne parę tysięcy – krzyczał ojciec któregoś wieczora przed telewizorem, nie przestając ćwiczyć. Oglądał program Pytanie za 64 tysiące. Zwycięzca w okrągłych okularach, o świecących policzkach, właśnie wyszedł z dźwiękoszczelnej kabiny. – Tony, nie mów tak – zaprotestowała matka. Tatuś odwrócił wzrok od ekranu i spojrzał na nią. Hantle zawisły nad jego głową. – Jak mam nie mówić? Mama spojrzała na mnie. – Nie chcę, żeby ona słyszała takie rzeczy. – Jak mam nie mówić? – powtórzył. – W porządku, nie mówmy już o tym – powiedziała mama i wyszła z pokoju. Hantle upadły na ziemię tak głośno, że serce podeszło mi do gardła. Ojciec wyszedł za nią do sypialni. Przed kilkoma dniami przyniósł od pani Masicotte gruby blok rysunkowy i piętrowe pudełko z używanymi kredkami woskowymi. Otworzyłam blok na jednej ze środkowych stron i narysowałam twarz pięknej kobiety. Miała długie rzęsy, usta pomalowane czerwoną szminką, włosy w kolorze palonej sieny i koronę. – Witaj – przemówiła do mnie – nazywam się Peggy. Mój ulubiony kolor to karmazyn. – Nigdy w życiu nie waż się mówić, co mam, a czego nie mam prawa mówić we własnym domu! – słyszałam krzyki ojca dochodzące zza drzwi. Mama płakała i przepraszała. Później, kiedy wyszedł ciężkim krokiem, wsiadł do samochodu i odjechał, mama weszła do wanny. Było późno, już od dawna powinnam spać. Mama leżała w wannie tak długo, że szczegółami z życia Peggy zdołałam zapełnić połowę zeszytu. Zazwyczaj przeganiała mnie, kiedy zastawałam ją nago, ale gniew tatusia sprawił, że tym razem jej to nie przeszkadzało. Popielniczka z niedopałkami pall maili stała na skraju wanny. Łazienkę wypełniał dym, który poruszał się przy najdrobniejszym geście. – Chcesz zobaczyć moją damę? – spytałam. Chciałam pokazać jej rysunki, żeby ją pocieszyć, ale ona powiedziała, że dama jest „bardzo ładna”, nawet na nią nie spojrzawszy. – Czy tatuś jest niedobry? – spytałam. Znalezienie odpowiedzi zajęło jej tyle czasu, że myślałam już, iż nie dosłyszała pytania. – Czasami – powiedziała wreszcie. Jej piersi na przemian pojawiały się i znikały pod powierzchnią wody, którą pokrywała piana. Nigdy przedtem nie miałam okazji im się przyjrzeć. Brodawki mamy przypominały miniaturowe bułeczki. – Złości się, kiedy czuje się nieszczęśliwy. – Dlaczego czuje się nieszczęśliwy? – spytałam. – O... – odparła. – Jesteś za mała, żeby to zrozumieć. Nagle obróciła się w moją stronę i złapała mnie na tym, że wpatruję się w jej lśniące, mokre piersi. Rozchlapując wodę, zasłoniła je ramionami i znowu stała się moją prawdziwą mamą. – Zmykaj, ale już – powiedziała. – Tatuś jest dobry. O czym ty w ogóle mówisz? Lokatorzy pani Masicotte płacili czynsz w gotówce, przeliczając dwudziestodolarowe banknoty i kładąc je na wyciągniętej dłoni mego ojca. Kiedy w soboty skórzana, zapinana na zamek błyskawiczny torba pani Masicotte była już pełna pieniędzy, tatuś zaczynał zwracać na mnie uwagę. Lubił patrzeć na moje występy, bo siedzenie przed telewizorem uczyniło ze mnie niezłego imitatora. Ja – Banan Chiquita – powiedzieć chcę wam, Że jak mam dojrzewać, najlepiej wiem sam. Przez bezkres USA chevroletem jedź, Tylko w Ameryce możesz raj swój mieć! Bezustannie śpiewałam takie piosenki. Niekiedy na krętych drogach prowadzących do Rybackiej Zatoki bawiliśmy się w „szaleńczą jazdę”. Siadałam na tylnym siedzeniu, niczym młodsze wcielenie pani Masicotte, i nakazywałam ojcu jechać jak najszybciej. – Wszystko w porządku, proszę pani? Jest pani gotowa? No to jazda! – mówił, a ja oburącz chwytałam się aksamitnego brzoskwiniowego sznura umieszczonego za oparciem przedniego siedzenia, podczas gdy tatuś mknął ciasną, krętą drogą, która pięła się w górę, a potem niespodziewanie spadała w dół. – Czujesz, jakie rewelacyjne amortyzatory, Dolores? Całkiem jakby człowiek siedział w salonie. Raz powiedział: – Ten samochód jest nasz! Odkupiłem tę gablotę od starszej pani. Wszędzie czułam zapach perfum pani Masicotte i wiedziałam, że to nie może być prawda, mimo że wówczas skłonna byłam uwierzyć niemal we wszystko. Kłótnie rodziców były według mnie świadectwem tego, że się wzajemnie kochają, jak Lucy i Ricky Ricardo – tylko dosyć głośno. Sobotnie obowiązki kończyły się zawsze na szczycie długiego podjazdu przy Jefferson Drive, gdzie stał – niczym biały weselny tort – dom pani Masicotte, z widokiem na cieśninę Long Island. Wchodziliśmy przez ciemny betonowy garaż, w którym panował chłód, a drzwi cadillaca zamykały się głośniej niż zwykle. Ruszaliśmy na górę po schodach i otwieraliśmy drzwi bez pukania. Widok brzoskwiniowej kuchni pani Masicotte sprawiał, że musiałam zmrużyć oczy. – A teraz bądź grzeczna – zawsze ostrzegał mnie tatuś – i nie zapomnij powiedzieć „dziękuję”. To właśnie w kuchni czekałam, aż tatuś i pani Masicotte, zamknięci o dwa pokoje dalej, załatwią między sobą wszystkie sprawy. Choć pani Masicotte zachowywała się wobec mnie równie obojętnie jak jej lokatorzy, zawsze czekały na mnie różne atrakcje: talerze z herbatnikami, kolorowe książki z obrazkami, papierowe lalki-wycinanki z ubrankami. Kiedy czekałam, towarzystwa dotrzymywała mi Zahra, gruby, jasnobrązowy spaniel, który siedział u moich stóp i nie mrugnąwszy okiem, wpatrywał się w herbatniki, bezlitośnie znikające w moich ustach. Podczas tych spotkań pani Masicotte i tatuś często się śmiali, głośno rozmawiali, a niekiedy włączali radio. (Radio w naszym domu było plastikowym pudłem, natomiast aparat pani Masicotte przypominał piękny mebel). – Pójdziemy już? – pytałam ojca za każdym razem, kiedy wchodził do kuchni, żeby sprawdzić, co robię, lub wziąć jeszcze dwie butelki rheingolda. – Za kilka minut – odpowiadał niezmiennie, bez względu na to, jak długo jeszcze miałam czekać. Chciałam, żeby w sobotnie popołudnia ojciec był w domu i śmiał się z matką, a nie z panią Masicotte, która miała żółtawo-siwe włosy i była mała i gruba niczym Zahra. Ojciec zwracał się do niej po imieniu. Mówił: „LuAnn”. Mama mówiła o niej po prostu „ona”. „To ona”, mówiła tatusiowi, kiedy telefon przerywał nam obiad. Czasami, kiedy spotkania trwały bardzo długo albo kiedy śmiali się bardzo głośno, najpierw rozmyślałam o różnych brzydkich rzeczach, które mogłabym zrobić – a potem wcielałam swoje myśli w czyn. Za którymś razem porysowałam kredkami wszystkie twarze w książkach z obrazkami. W inną sobotę zmoczyłam gąbkę wodą i rzuciłam nią w pysk Zahry. Regularnie dręczyłam ją też herbatnikami, które układałam tak, żeby nie mogła ich dosięgnąć. Moje postępowanie zawsze złościło ojca, a ja znajdywałam w tym jakąś dziwną przyjemność. W drugiej klasie miałam długie włosy. Przed szkolą mama zawsze czesała mnie w kucyk i dawała pół łyżeczki maaloksu, żeby uspokoić mój żołądek. Pani Nelkin okropnie na nas krzyczała. Przez cały rok szkolny starałam się przede wszystkim być posłuszna – wypełniać właściwe rubryki właściwymi słowami, w milczeniu układać na dębowych tabliczkach tekturowe litery w słowa, z nikim nie rozmawiać. – Nie przejmuj się tą babą – pocieszała mnie matka. – Pomyśl lepiej o dzidziusiu. Mój braciszek (lub siostrzyczka) miał się urodzić w lutym 1958 roku. Kiedy pytałam rodziców, jak dziecko znalazło się w brzuszku mamy, obydwoje wybuchali śmiechem. Potem tatuś powiedział mi, że zrobili to „swoimi ciałami”. Wyobraziłam ich sobie, jak w ubraniach pocierają się o siebie, niczym dwa patyki, z których pocierania powstaje ogień. Przez całą jesień i zimę starałam się nakłonić moją lalkę do picia z butelki i w umywalce w łazience przemywałam jej gumową skórę letnią wodą. Chciałam, żeby to była dziewczynka, a tatuś – żeby chłopiec. Mamie było wszystko jedno, byle tylko dziecko było zdrowe. – A jak wydostanie się na zewnątrz? – spytałam ją któregoś dnia, kiedy zbliżał się termin porodu. – Ach, to nieistotne – powiedziała. Wyobraziłam sobie, jak leży na szpitalnym łóżku, spokojna i uśmiechnięta, a jej wielki brzuch otwiera się w połowie jak zamek od spodni. Podczas śniadania w dniu, kiedy w szkole miała odbyć się zabawa walentynkowa, mamusia postanowiła poprzekładać w szafie stołowe srebra – co doprowadziło ją do płaczu. Walentynkowa zabawa okazała się piętnastominutowym rozczarowaniem po całodziennej nauce. Kiedy ruszyliśmy do szatni po buty, płaszcze i czapki, podeszła do mnie pani Nelkin i poleciła mi po ostatnim dzwonku pozostać w szkole. Ojciec zatelefonował do szkoły i oświadczył, że mnie odbierze. Siedziałam w pustej klasie, w absolutnej ciszy, z płaszczem, czapką i kartkami walentynkowymi na kolanach. Kiedy zniknęły inne dzieci, zapadła taka cisza, że słyszałam szmer przesuwających się wskazówek zegara. Woźny, pan Horvak, mrucząc coś pod nosem, sprzątał z podłogi okruszki po naszej zabawie, natomiast pani Nelkin, nie podnosząc wzroku, poprawiała zeszyty. Osobą, która po mnie w końcu przyszła, okazała się babcia Holland z Rhode Island, matka mojej mamy. Przez chwilę szeptała coś do pani Nelkin, i zaczęłam się już nawet zastanawiać, czy skądś się znają. Potem pani Nelkin, głosem słodszym niż zazwyczaj, powiedziała, że mogę wracać do domu. Do domu jednak nie wróciłam. Babcia sprowadziła mnie po schodach do taksówki, która zawiozła nas do katedry Świętego Pawła. Po drodze wytłumaczyła mi, że z powodu „kobiecych dolegliwości” mamusia trafiła do szpitala w Hartford. Ojciec pojechał razem z nią. Mamusia miała wrócić dopiero za dwa tygodnie, dlatego babcia tymczasowo będzie sprawować nade mną opiekę. Dziecka nie będzie, i tyle. Na kolację zjadłyśmy pieczeń wołową na zimno. Święci na kościelnych witrażach mieli ten sam udręczony wyraz twarzy co kobiety w Królowej dnia. Babcia wzięła do ręki różaniec o fasolkowych paciorkach i zaczęła się modlić przy kolejnych stacjach Drogi Krzyżowej, a ja chodziłam za nią. Z kieszeni od czasu do czasu wypadały mi kartki walentynkowe. Niekiedy niechcący zawadzałam butem o drewniane ławy, co odbijało się po kościele głośnym echem. Świece tkwiły w brunatnych lichtarzach, przypominających szklanki od pani Masicotte. Nie wolno mi było ich zapalać. Moim zadaniem było wrzucanie monet do metalowej skrzynki – dwóch dziesięciocentówek za dwie świeczki, brzdęk, brzdęk. Wieczorem tatuś wrócił do domu, przyszedł do mnie, kiedy leżałam już w łóżku, i przeczytał moje życzenia walentynkowe. Kiedy mówił o mamie, patrzył w sufit. W jej brzuchu oprócz dziecka powstał jakiś sznur. (Wyobraziłam sobie sznur z tylnego siedzenia cadillaca pani Masicotte). I właśnie kiedy dziecko miało przyjść na świat, sznur owinął się wokół jego szyi i udusił je. Udusił go. To był chłopiec, Anthony junior. Kiedy tatuś o tym opowiadał, po twarzy spływały mu łzy niczym wosk ze świecy. Ten widok mną wstrząsnął. Aż do tamtej chwili byłam przekonana, że mężczyźni nie są zdolni do płaczu, tak jak nie mogą mieć dzieci. Nie podobało mi się, że zamieszkała z nami babcia. Spała na polowym łóżku w moim pokoju i gotowała nam posiłki. Mówiła, że tatuś postępuje niehigienicznie, pijąc wodę wprost z butelki, a potem odstawiając ją do lodówki. To doprawdy wstyd, że jej Wnuczka ma już siedem lat i nie potrafi zmówić pacierza. Nie może już się doczekać, kiedy mamusia wróci do domu. Tak bardzo się starała... Babcia szydełkowała, oglądając telewizję i, krzywiąc się, spoglądała na przemian to na ekran, to na robótkę na kolanach. Lubiła inne programy niż my. W jej ulubionym Na skraju nocy pewna bogaczka potajemnie zabiła mężczyznę, wbijając mu w kark szpikulec do lodu – tymczasem o zbrodnię oskarżono piękną ubogą dziewczynę. – No i popatrzcie na Piękną i Wspaniałą – mówiła babcia, mrużąc oczy i wpatrując się w siedzącą na sali sądowej morderczynię. – Przecież na pierwszy rzut oka widać, że jest winna! Mój talent do naśladownictwa okazał się bardzo przydatny. Nauczyłam się na pamięć dziesięciu przykazań i antyfony „Salve Regina”, o nieszczęśnikach w jakimś strasznym miejscu, zwanym „padołem łez”. Babcia obiecała, że dopilnuje, abym poszła do pierwszej komunii w wianku i pięknej białej sukience i przyjęła Ciało Chrystusa. Każdego ranka zbywała moje obawy, utrzymując, że małe dziewczynki nie muszą zażywać maaloksu, po czym bez żadnej ochrony wysyłała mnie do pani Nelkin. W przededniu powrotu mamy ze szpitala tatuś pozwolił mi opuścić szkołę. Razem załadowaliśmy zabawki, łóżeczko i kołyskę Anthony’ego juniora do skrzyni ładunkowej brzoskwiniowej furgonetki i pojechaliśmy na wysypisko śmieci. Po drodze tatuś mówił, że naszym zadaniem będzie teraz pocieszanie mamy i że pod żadnym pozorem nie można wspominać o dziecku. To wydawało mi się logiczne. Nie było winą mamy, że dziecko nie żyje. Wszystkiemu winien był głupi Anthony junior. Tatuś wyrzucił nowe miętowozielone mebelki na stertę starych materacy i pustych puszek po farbie. Wrócił do samochodu, ciężko sapiąc, i szybko ruszył wyboistą drogą. Podskakiwałam na siedzeniu, obijając się o oparcie i drzwi. Z drogi ulatywały mewy. Ludzie grzebiący w śmieciach podnosili głowy i przyglądali się nam. Obejrzałam się, żeby jeszcze raz spojrzeć na szybko oddalające się nie używane rzeczy Anthony’ego juniora, i po raz pierwszy dotarło do mnie, jaką stratą była jego śmierć. Ojciec skierował samochód w stronę Rybackiej Zatoki. – Ile to potrwa tym razem? – jęknęłam. Ale tatuś nie skręcił w Jefferson Avenue, pojechaliśmy dalej inną drogą. Zatrzymaliśmy się na przystani i stanęliśmy obok siebie na chybotliwym molo. Wiosenna zimna bryza targała nylonową kurtką tatusia. – Widzisz? – spytał, wskazując na pomarszczoną, ciemnoszarą wodę przesmyku Long Island. – Kiedy byłem w twoim wieku, w pobliżu tej boi widziałem wieloryba. Płynął na południe i zgubił drogę. Utknął na płyciźnie. – I co? – Wszystko dobrze się skończyło. Pływał tutaj przez parę godzin, wszyscy mu się przyglądali. A potem, kiedy rozpoczął się przypływ, kilka większych łodzi podpłynęło do niego i zepchnęło w stronę oceanu. Smutny i przygnębiony, usiadł na jednym z drewnianych filarów. Wiedziałam, że myśli o mamie i dziecku. Chciałam go jakoś pocieszyć, ale śpiewanie piosenek z reklam nie wydawało się dobrym pomysłem. – Tatusiu, posłuchaj – powiedziałam. – Jam jest Pan Bóg twój... Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną... Z niepokojem patrzył na mnie, kiedy recytowałam dziesięć przykazań babci, wypowiadanych równie wielkimi słowami i równie pustych jak ślubowanie, które codziennie wypowiadaliśmy na komendę pani Nelkin. – Nie będziesz pożądał żony bliźniego swego. Ani żadnej rzeczy, która jego jest. Czekał, aż skończę. A potem powiedział, że jest zimno i powinniśmy wracać do tego cholernego samochodu. Mama wróciła do domu z wklęsłym brzuchem pod ciążową sukienką i zapuchniętymi oczami. Cały dom wypełniły goździki od pani Masicotte. Mama powiedziała, że ze wszystkiego na świecie najbardziej pragnie, żeby zostawiono ją w spokoju. Chodziła w piżamie przez całą wiosnę, z roztargnieniem słuchając moich opowieści i oglądając moje przedstawienia kukiełkowe, wysłuchując telewizyjnych piosenek i żalów. – Zostaw ją w spokoju – mówiła babcia – przestań ją tak prześladować. Nic jednak nie wskazywało, żeby babcia sama zamierzała się spakować. Któregoś dnia w szkole Howard Hancin, z którym siedziałam w jednej ławce, podniósł rękę. Aż do tamtej chwili miałam do niego stosunek neutralny, toteż byłam zupełnie nie przygotowana, kiedy – zapytany przez panią Nelkin, o co chodzi – wyjaśnił: – Dolores Price żuje tekturki z literami. Robi to codziennie. Wszyscy spojrzeli na mnie. Już miałam zaprzeczyć, kiedy zorientowałam się, że była to prawda: leżące przede mną tekturowe literki były pogięte, a niektóre z nich aż mokre od śliny. Jedna z nich tkwiła nawet w moich ustach, i to w chwili, gdy już zbliżała się do mnie pani Nelkin. Poczułam się strasznie winna. Nawet nie krzyczała. Właściwie nawet nie podniosła głosu, kiedy zwróciła się do Howarda i innych, w tym zapewne i do mnie: – Ona najwyraźniej uważa, że to znakomity pomysł. Myśli pewnie, że pomoce szkolne rosną na drzewach i wystarczy, że tylko sięgnę ręką i zaraz dam jej nowe pudełko. Ale nie zrobię tego, prawda, Howardzie? Aż do końca roku będzie musiała używać zniszczonych tekturek. Nieprawdaż? Howard nie odpowiedział. Pani Nelkin ruszyła z powrotem, obcasy stukały po wywoskowanej drewnianej podłodze. Wzięła do ręki kredę. Kiedy pisała, skóra zwisająca pod jej ramieniem kiwała się to w jedną, to w drugą stronę. Wstrzymywałam oddech, dopóki nie upewniłam się, że nie pisze nic o mnie. Po powrocie do domu usłyszałam dochodzące z sypialni rodziców krzyki ojca. Schroniłam się w salonie. Ojciec miał już dość tych bezustannych szlochów. Na miłość boską, to przecież było także jego dziecko! Dosyć już tego! Usłyszałam trzask frontowych drzwi i kroki babci, która ruszyła z kuchni do pokoju rodziców. Mama płakała i szlochała, babcia przemawiała do niej cicho. W telewizorze jakiś mężczyzna w garniturze opowiadał o drugiej wojnie światowej. Rozsiadłam się na sofie, zbyt zmęczona, żeby zmienić program. Z podbrzusza samolotu wylatywały bomby, maszerowali żołnierze, a potem coś mnie wystraszyło – bardziej niż tatuś, kiedy tamtego dnia rzucił na podłogę hantle. Na ekranie ludzie- szkielety w pieluchach wdrapywali się na wzgórze. Ich zapadnięte oczy wpatrzone były we mnie. Obserwowały mnie i dawały znaki z babcinego padołu łez. Chciałam wyłączyć telewizor, ale bałam się do niego zbliżyć. Czekałam na reklamy, a potem zamknęłam drzwi łazienki i sączyłam z butelki maaloks. Tamtej nocy obudziłam się z krzykiem. Śniło mi się, że pani Nelkin zabrała mnie na piknik, a potem rzeczowym, spokojnym tonem poinformowała, że kanapki, które jedliśmy, zrobiono z mojego zmarłego braciszka. Tatuś jako pierwszy wpadł do mojego pokoju – z rozczochranymi włosami, potykając się. Babcia pojawiła się zaraz po nim i zastała go w samych tylko slipach. A potem weszła mama. Nagle poczułam jakiś przypływ mocy i podniecenia. I krzyczałam dalej. Mama przytuliła mnie i zaczęłyśmy się kołysać. – Już dobrze, dobrze. Powiedz tylko, co się stało. – To ona – powiedziałam. – Nienawidzę jej. – Kogo nienawidzisz, kochanie? – spytał tatuś. – Kogo? Przykucnął, żeby lepiej słyszeć moje słowa. Chciałam powiedzieć, że pani Nelkin, ale otwierając usta, rozmyśliłam się. Wskazałam na stojącą za nim babcię, w brązowym sztruksowym szlafroku, której twarz stężała: – Jej! – powiedziałam. – Chcę, żeby wróciła do domu! Następnego dnia była sobota. Oglądałam właśnie poranne kreskówki w salonie, kiedy z sypialni wyszła mama, już ubrana, i spytała, co chciałabym na śniadanie. – Naleśniki – odparłam takim tonem, jakbym od kilka miesięcy niczego innego nie jadała. – Gdzie tatuś? – Odwozi babcię na Rhode Island. – Wyjechała? Mama skinęła głową. – Wyjechała, kiedy jeszcze spałaś. Prosiła, żeby powiedzieć ci „do widzenia”. Moc, którą w sobie odkryłam, mogła skazać babcię Holland na banicję – ale nie panią Masicotte. W każdą sobotę nadal odwiedzałam ją w domu, słodko dziękowałam za prezenty i miałam się na baczności. Któregoś popołudnia pani Masicotte dała mi nożyczki, książkę z papierowymi ubrankami- wycinankami dla papierowej Betsy McCall i herbatniki. Zjadłam kilka, podręczyłam nimi Zahrę, a potem zabrałam się do wycinania sylwetki Betsy. Wycięłam najładniejszą sukienkę i założyłam na nią. – Zahra, spójrz! – zwróciłam się do spaniela. Podeszłam z Betsy do kuchenki, włączyłam gaz i przytrzymałam ją nad niebieskim płomieniem. Coś w środku podpowiadało mi, że ze wszystkich psot, jakich dopuszczałam się w domu pani Masicotte, ta była najpoważniejsza. Że tatuś rozgniewa się na mnie tak bardzo, jak potrafił złościć się na mamę. – Pomóż mi – błagała Betsy. Jej papierowa sukienka zapaliła się, zbrązowiała i wygięła. – Zahra, pomóż mi, pomóż! Chciałam zaszokować, a przynajmniej rozbawić tłustego psa, ale kiedy się obejrzałam, suka wpatrywała się w ciastka z takim natężeniem, że na sekundę zapomniałam o płomieniu i sparzyłam się w palec. Moja historia opowiada o pragnieniu: zawodna pamięć mówi o namiętnościach i kłopotach, które rozpoczęły się, kiedy w 1956 roku dostarczono nam podarowany telewizor. Każdego tygodnia wspomnienia znów czynią ze mnie dziecko. Byłam nim na przykład wczoraj wieczorem – w kuchni pani Masicotte odwracałam się od płonącej papierowej lalki, aby od tłustej Zahry pobrać pierwszą lekcję pożądania i siły namiętności. – Zahra, umieram! – jęknęłam. – Pomóż mi, proszę! Ale suka, nawet nie mrugnąwszy okiem, niczym posąg wpatrywała się w lukrowane herbatniki. Rozdział 2 Kiedy miałam dziesięć i pół roku, nasza rodzina przeprowadziła się do Treetop Acres, osiedla położonego na równinie. Uliczki i chodniki zostały niedawno wybrukowane i świetnie nadawały się do jazdy na rowerze. Nasz żółty domek, stylem przypominający rancho, stał przy Bobolink Drive pod numerem 26, miał garaż i łazienkę z prysznicem ze szklanymi przesuwnymi drzwiami. Za oknem mojej sypialni rosła wierzba płacząca. Podczas wietrznych nocy gałęzie stukały w gont dachu. Nie wynajmowaliśmy tego domu – był naszą własnością. Pani Masicotte była współwłaścicielką Treetop Acres i nie całkiem uczciwym sposobem załatwiła nam parcelę podwójnej wielkości. Wówczas była już posiadaczką srebrnego cadillaca i ofiarowała ojcu starego, brzoskwiniowego – oraz zestaw kijów, do golfa i członkostwo w należącym do niej klubie. Do obowiązków ojca należała teraz także gra w golfa z panią Masicotte. Kiedy tatuś nie przebywał ze starszą panią, pracował nad naszym trawnikiem – podsypywał ziemię, siał trawę i gwizdał, wożąc taczkami ziemię z jednego krańca ogrodu na drugi. Był dumny z tego, że ma dwukrotnie większy ogród niż sąsiedzi. Pracował aż do zmierzchu i najpierw stawał się mroczną sylwetką, potem widać było tylko biel koszuli, która poruszała się jakby z własnej woli, a potem zostawało już tylko samo pogwizdywanie. Mamusia prasowała, wieszała zasłony, na tyłach domu zasadziła nieduży klomb różowych dalii – jednak kwiaty tylko na krótko poprawiły jej humor. Twierdziła, że nowy dom wywołuje u niej alergię. Kilka razy dziennie musiała używać kropli do nosa. Denerwowały ją maluchy, które bez opieki bawiły się na naszej spokojnej uliczce. Mówiła, że aby ukoić stargane nerwy, któregoś dnia wsiądzie do cadillaca, wyjedzie na ulicę i przejedzie czyjeś małe dziecko. Jeanette Nord, moja nowa przyjaciółka, mieszkała przy Skylark Place pod numerem 10, w domu oddalonym od naszego o niecałe półtora kilometra – tak przynajmniej wskazywał licznik mojego różowego schwinna. Poznałam Jeanette, kiedy wybrałam się na rekonesans nowej okolicy. Zauważyłam dziewczynkę w moim wieku, która na patio bawiła się hula-hoop, i postanowiłam zaimponować jej umiejętnością jazdy na rowerze. Jednak najechałam na krawężnik i bardzo zawstydzona, wylądowałam pod wciąż obracającymi się kołami. – Wiesz co? – powiedziała Jeanette, zbliżając się do mnie, kręcąc hula-hoop, nieświadoma, że z mojego kolana sączy się krew. – Jedna z moich syjamskich kotek będzie miała młode. Tak wiele nas łączyło: obie urodziłyśmy się w październiku (w odstępie roku). Obydwie byłyśmy leworęcznymi jedynaczkami, a nasze imiona i nazwiska miały łącznie po dwanaście liter. Wolałyśmy doktora Kildare’a od Bena Caseya. Naszym ulubionym deserem było whip-and- chill, a ukochaną płytą – Johnny Angel. Różniłyśmy się zasadniczo tylko w dwóch kwestiach: Jeanette miała już za sobą pierwszą miesiączkę i wolno jej było golić nogi. Tymczasem ja nadal czekałam na jedno i drugie. Tamtej wiosny i latem oglądałyśmy z Jeanette opery mydlane, wymieniałyśmy się singlami i postanowiłyśmy nigdy w życiu się nie rozstawać. Po szkole średniej miałyśmy zamieszkać w Nowym Jorku i albo zostać sekretarkami, albo przystąpić do grupy Rockettes. Jeanette zamierzała wyjść za mąż za weterynarza o imieniu Ross, natomiast ja postanowiłam poślubić aktora, który miałby na imię albo Scott, albo Todd. Każda z nas miałaby piątkę dzieci, które żyłyby ze sobą w wielkiej przyjaźni. Mieszkałybyśmy w sąsiadujących ze sobą ekskluzywnych willach i byłoby nas stać na klimatyzację i kolorowy telewizor. Nordowie mieli dwa syjamskie koty: Samsona i Dalilę. Pan Nord, łysy i nudny, sprzedawał specjalistyczny sprzęt dla szpitali i często wyjeżdżał na niespodziewane delegacje. Pani Nord miała kolorowe cienie na powiekach, a we włosach opaskę – kolorem zawsze dopasowaną do bluzek i bermudów. Na lunch przygotowywała nam potrawy, o których wyczytała w pismach kobiecych: pieczone panierowane hot dogi, angielskie pizze, napój Telstar, na którego powierzchni unosiła się przekłuta wykałaczką wisienka maraskino (coś w rodzaju jadalnego satelity, który podczas picia delikatnie kłuł wargi). Pani Nord znała teksty naszych ulubionych piosenek i najpierw sama opanowała twista, a potem nauczyła nas. („To proste! Wystarczy wystawić do przodu nogę i udawać, że gasi się papierosa, ale z bioder. I tyle!”) Jeśli, patrząc na nią, zmrużyło się oczy, można było przysiąc, że to Jackie Kennedy. Tymczasem moja mama całymi dniami wysiadywała na ganku przy Bobolink Drive, przemawiała do swojej długoogoniastej papugi, Peteya, i użalała się nad zmarłymi dziećmi. Przeprowadzka na Bobolink Drive zbiegła się z tym, że przestałam całować mamę w usta. Od śmierci dziecka minęły cztery lata. Tatuś robił wszystko, żeby ją z tego wyciągnąć: zafundował lekcje cza-czy, psychiatrów, wyprawę w góry Pocono i Peteya. Jednak życie, a także śmierć Anthony’ego juniora dokonały w mamie jakiejś nieodwracalnej przemiany. Przytyła, dotyczyło to szczególnie pośladków, od czasu do czasu niespodziewanie na jej twarzy pojawiał się grymas. Kiedy robiłyśmy zakupy, wybiegałam naprzód pomiędzy regały, żeby nie widziano mnie obok niej. A gdy w szkole rozdawano zaproszenia na wywiadówki, składałam je tak długo, aż przekształcały się w małe grube kartoniki, które bez trudu można było schować pod siedzeniem w szkolnym autobusie. – Mamusia pracuje – wyjaśniłam Jeanette, kiedy któregoś dnia zaproponowała, że pójdziemy do mnie, a nie do niej. – A kiedy nie ma jej w domu, nie lubi, jak przyprowadzam gości. Ale mama zawsze była w domu i oddawała się dziwacznym rytuałom. Na przykład, zanim podniosła słuchawkę telefonu, musiała odczekać trzy i pół dzwonka. Czasomierz wbudowany w piekarnik był bezustannie zmuszany do odliczania sekund. (Za każdym razem, kiedy dzwonił, mama ponownie nastawiała go na sześćdziesiąt minut, a potem uśmiechała się do siebie tajemniczo, jakby z poczuciem ulgi). Ale zdawało się, że wszystkie potrzeby matki zaspokajała papuga. Tatuś kupił jej malutką żółtozieloną papugę, idąc za radą doktora, który leczył mamy nerwy. Doktor stwierdził, że taka odmiana może dobrze jej zrobić. Początkowo nie lubiła Peteya i skarżyła się na bałagan, który robił w domu. Ale potem go polubiła, a nawet bezgranicznie pokochała. Śpiewała i mówiła do niego, a kiedy tatusia nie było w domu, otwierała klatkę, żeby ptak mógł latać po całym domu. Petey najbardziej uszczęśliwiał mamę, siadając na jej ramieniu. Siedząc przy kuchennym stole i jedząc lunch albo rysując, patrzyłam, jak mama wykręca głowę w prawo lub w lewo, głaszcząc Peteya czubkiem brody. Najgorzej było wieczorem, kiedy po kolacji zasiadaliśmy wszyscy w salonie przed telewizorem, a Petey zamykany był w przykrytej ręcznikiem klatce, która stała na kuchennym stole. – Chryste, czy nie potrafisz usiedzieć spokojnie? – pytał ojciec, kiedy mama po raz setny wstawała, żeby sprawdzić, czy papużka dobrze się czuje. Wówczas mama, z wyrazem roztargnienia na twarzy, jeszcze głębiej rozsiadała się na poduszkach, a w jej oczach stawały łzy. Nienawidziłam Peteya; wyobrażałam sobie, że któregoś dnia znika za oknem albo wlatuje wprost w wentylator – myślałam tak, żeby zdjąć urok, który rzucił na mamę. Odstąpienie od całowania mamy było w pełni świadomą decyzją, podjętą pewnego wieczora, żeby sprawić jej przykrość. – Jesteś dzisiaj bardzo kwaśna – powiedziała, kiedy chciała mnie pocałować, a ja odwróciłam głowę. – Nie będę cię już więcej całowała i kropka – oświadczyłam. – Przez cały dzień całujesz tego ptaka w jego obrzydliwy dziób. – Nic podobnego. – Owszem, robisz to. Może tobie zależy na zarażeniu się jakąś ptasią chorobą, ale mnie nie. – Dzióbek Peteya jest prawdopodobnie czyściejszy niż moje usta i twoje razem wzięte, Dolores – odpowiedziała. – Akurat. – Taka jest prawda. Wyczytałam to w książce o ptakach. – Następnym razem będziecie się całować z języczkiem. – Gdzie słyszałaś o czymś takim? Powinnaś uważać na to, co mówisz, młoda damo. – Właśnie uważam – powiedziałam, zasłoniłam usta dłonią i ukryłam twarz w poduszce. To Jeanette wytłumaczyła mi, na czym polega całowanie z języczkiem, zgłaszając się na ochotnika do pełnienia roli mojego instruktora tego dnia, kiedy w salonie państwa Nordów przyglądałyśmy się, jak należący do niej kot Samson liże swój nabrzmiały członek. W telewizji szedł właśnie program Miłość życia. Pani Nord była na górze i szyła na maszynie. Jeanette weszła do pokoju, wnosząc na tacy dwie szklanki telstaru. – O Boże – powiedziałam. – Co? – Jeanette wręczyła mi szklankę. – Czy chłopcy nie są obrzydliwi? – roześmiała się. Obydwie przez chwilę przyglądałyśmy się temu lizaniu. – Może powinnaś zadzwonić do weterynarza? – spytałam. – Po co? On po prostu chce, żeby jego fiutek miał erekcję. – Co proszę? Znowu się roześmiała i napiła się telstaru. – Mogę ci zadać pytanie osobiste? – spytała. – Tak? – Ile wiesz? – Wystarczająco dużo – odparłam. Nie byłam pewna, o czym mówimy, ale w pewnym sensie się domyślałam. – Nie pytam, ile wiesz w ogóle. Pytam, ile wiesz o seksie. – Piszesz książkę? – spytałam. – Ten rozdział możesz opuścić. Niech pozostanie słodką tajemnicą. – W porządku – powiedziała. – Przepraszam, że żyję. Znowu zaczęłyśmy oglądać Miłość życia. Vanessa Sterling kłóciła się ze swoją pasierbicą Barbarą, która potajemnie zaszła w ciążę z Tonym Vento. Zerknęłam na Samsona, który nadal robił to samo. – Tak sobie pomyślałam – odezwała się Jeanette, nie odrywając wzroku od ekranu – że jeśli miałabyś jakieś pytania, prawdopodobnie mogłabym na nie odpowiedzieć. – Ale nie mam. – W porządku. Po reklamie Barbara i Tony siedzieli w parku. Dekoracje wyglądały bardzo sztucznie. Żadne z nich nie wiedziało, co począć z dzieckiem, jednak małżeństwo nie wchodziło w grę. Tony był tylko mechanikiem. Jego matka była służącą w rodzinie Barbary. – Nie uważasz, że Tony jest słodki? – spytała Jeanette. – Chyba tak. A ty? – Z łóżka bym go nie wyrzuciła. Sięgnęłam po szklankę i wyłowiłam wisienkę, postanawiając nie zdradzić swoich emocji. – Potrafisz sobie wyobrazić, jak oni to naprawdę robią? – spytała Jeanette. Samson wstał, przeciągnął się i wyszedł z pokoju. – Kto? – Oni. Barbara i Tony. Może w życiu też to robią. Po nagraniu. Może to nie tylko gra. Do głowy uderzyła mi fala gorąca. Czułam na sobie jej spojrzenie. – Nie wiesz, jak kobiety zachodzą w ciążę, prawda? – Wiem. Na ekranie Barbara zakryła dłońmi twarz i rozpłakała się. Tony uderzył pięścią w korę jednego ze sztucznych drzew. Na moją wiedzę o seksie składała się mozaika podsłuchanych słów i domysłów. W trzeciej klasie usłyszałam o „spaniu ze sobą” i przez jakiś czas obawiałam się, że zmęczenie, które nachodzi nas od czasu do czasu, może stać się powodem niechcianej ciąży – że mężczyzna i kobieta, którzy zdrzemną się obok siebie w nocnym pociągu, mogą po ocknięciu z drzemki okazać się rodzicami. Przez jakiś czas myślałam także, że kobiety zachodzą w ciążę od pocierania klatek piersiowych. Mężczyźni używają no-wiecie-czego tylko wtedy, kiedy idą do łazienki, natomiast brodawki piersiowe nie mają przypisanej żadnej innej funkcji – rozumowałam. (Tamtego roku moja nauczycielka, pani Hatheway, była w ciąży. Kiedy mówiła, wyobrażałam sobie ją i jej pozbawionego twarzy męża, jak ocierają się o siebie brodawkami). Teraz znałam już podstawowe fakty dotyczące miesiączki i dziewictwa. Ale lizanie się Samsona zarówno mnie, jak i Jeanette, uświadomiło luki w wiedzy. – Dzisiejszy program jest nudny – powiedziała. – Chodźmy na przejażdżkę. Koła naszych rowerów aż furkotały, kiedy przemierzałyśmy Treetop Acres, a Jeanette opowiadała mi, jak wyglądała jej pierwsza miesiączka. Najpierw pani Nord zabrała Jeanette na zakupy i kupiła jej sukienkę i okrągłą spinkę. A potem poszły do restauracji, zamówiły kanapki, a pani Nord powiedziała: – Coś podobnego... Oto dwie kobiety, które poszły razem na lunch. A potem zaczęła tłumaczyć: kiedy mężczyzna i kobieta się rozbiorą i całują z języczkiem, sama-wiesz-co mężczyzny twardnieje. I wtedy on wkłada to do sama-wiesz-czego kobiety i wydostaje się z tego coś, i to wcale nie jest siusiu. To przypomina raczej szampon Biały Deszcz. I właśnie tak pani Nord zaszła w ciążę. W restauracji nie było dużo gości – mówiła Jeanette – a one usiadły w tylnej części sali. Jej matka przerywała swą opowieść za każdym razem, kiedy do stolika zbliżała się kelnerka. Kiedy znalazłyśmy się w sypialni, Jeanette wciąż mówiła o seksie. – Prawda czy nieprawda? – pytała. – Kobieta może zajść w ciążę nawet wówczas, jeśli ona pozostanie w majtkach, a mężczyzna w slipach. – Nieprawda. – A właśnie, że prawda! Coś takiego przydarzyło się dziewczynie, która pisała do Dear Abby. Jeanette skrzyżowała ramiona na piersi i obróciła się do mnie tyłem. Rękami przejeżdżała po włosach, głaskała ramiona obłapiała się. – Spróbuj – zachichotała. – Mój mąż i ja całujemy się z języczkiem. Och, Ross, przy tobie staję się taka namiętna. – Jesteś świnią – powiedziałam. – Nigdy nie pozwolę, żeby ktoś robił ze mną coś takiego. – Nawet doktor Kildare? – Nikomu nie pozwolę. – Więc jak chcesz spłodzić z mężem pięcioro dzieci? Przez chwilę myślałam intensywnie. – Zaadoptujemy je. Będziemy adoptować kalekie dzieci. Sięgnęła po magiczną kulę. Potrząsnęła nią mocno, dłonią zakrywając karteczkę z przepowiednią. – Czy Dolores Price pozwoliłaby Richardowi Chamberlainowi włożyć sobie sama-wiesz-co? – To takie śmieszne, że aż zapomniałam się roześmiać – Warknęłam. Podniosła dłoń i z triumfalnym uśmiechem przeczytała przepowiednię. – No i? Co tam jest napisane? – Zdecydowanie tak. * * * Któregoś lipcowego wieczora tatuś spojrzał na mnie uważnie przy kolacji i spytał, czy chciałabym, żebyśmy mieli za domem basen. – Naprawdę? – spytałam. – A czemu nie? Mamy na to dostatecznie duży ogród. – Kiedy? – Koparkę zamówiłem na pierwsze dni sierpnia. Najpierw trzeba wylać zaprawę cementową, napełnianie zajmie trochę czasu. Ale w połowie miesiąca będziesz już pływać. Podskoczyłam z radości i objęłam go. – A gdzie go wykopiemy? Czy trzeba będzie wyciąć starą wierzbę? – Nie. Zrobimy go z drugiej strony. Tam, gdzie rosną kwiatki. Obydwoje spojrzeliśmy na mamę. Zauważyłam, że nerwy znowu dawały jej się we znaki. Uśmiech tatusia znikł. – Co oznacza ta mina? – spytał. – Nic – odpowiedziała mama. – Ale szkoda, że wcześniej nie poinformowałeś mnie o swoich planach. – Nie przejmuj się nią – powiedziałam. Mama wstała i podeszła do zlewu. Tatuś głośno west