Wally Lamb Niepamiętnik Dolores Price (She’s Come Undone) Przełożył Tomasz Lem Nasz dzień nadejdzie, jeśli tylko chwilę poczekamy... Ruby and the Romantics Przed świtem razem z tobą przeszliśmy godzinę rozpaczy, potężną siłę twej agonii, nieziemski okrzyk niezgody, gdy zwróciłeś ku nam ślepą głowę, by z wysiłkiem otworzyć przekrwione, błyszczące oko, w którym pływaliśmy, pełni grozy i wdzięczności. Fragment z Wieloryba z Wellfleet Stanleya Kunitza Część pierwsza Smutna Pani Rozdział 1 Jedno z najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa: stoimy z matką na werandzie przed domem, który wynajmowaliśmy przy Carter Avenue, i przyglądamy się dwóm mężczyznom wnoszącym po schodach nowy telewizor. Jestem podekscytowana, bo wiem już, co to jest telewizja, ale jeszcze nigdy jej nie widziałam. Mężczyźni mają na sobie robocze ubrania, równie szare jak dźwigane przez nich pudło. Schodzą bokiem po cementowych schodach, niczym kraby w Rybackiej Zatoce. A teraz dowód na niedoskonałość wspomnień: moja pamięć wzrokowa uparcie obstaje przy tym, że są to prezydent Eisenhower i wiceprezydent Nixon. Sześcian o jednym szklanym boku zostaje w domu wyjęty z pudła i ustawiony na postumencie. – Ostrożnie – mówi mama wbrew sobie, bo nie należy do osób, które lubią wtrącać się do cudzych spraw, zwłaszcza mężczyzn. Przyglądamy się, jak instalują telewizor. W pewnej chwili prezydent Eisenhower zwraca się do mnie: – A teraz, dziewczynko, przekręć tutaj. Matka przyzwalająco kiwa głową, a ja podchodzę do aparatu. – Tak – pokazuje, a ja czuję na swojej ręce bezceremonialny dotyk dłoni przekręcającej plastikowe pokrętło, przypominające pionek od warcabów ojca. (Czasami, kiedy ojciec rozmawiając z matką, zbytnio podnosił głos, wychodziłam do salonu, wkładałam do ust taki pionek i ssałam go, wodząc językiem po naciętej krawędzi). Urządzenie włącza się, czemu towarzyszy wydobywający się z wnętrza syk. – Dolores, popatrz! – mówi matka. Na środku zielonej szklanej powierzchni pokazuje się gwiazda. Rośnie, aż przekształca się w dwie kobiety za kuchennym stołem, które coś do siebie mówią. Zaczynam płakać. Kto je tak pomniejszył? Czy one żyją? Czy istnieją naprawdę? Jest rok 1956, mam cztery lata. Nie tego się spodziewałam. Mężczyźni i matka uśmiechają się, widząc moje przerażenie, sprawia im to radość. A może ich uśmiechy są wyrazem współczucia, pocieszenia? Moja pamięć tamtych dni jest niczym sama telewizja: ostra i wyrazista, ale mało wiarygodna. Nie kupiliśmy tego telewizora. Aparat był prezentem od pani Masicotte, zamożnej wdowy, u której pracował ojciec. Związki ojca z panią Masicotte zaczęły się ubiegłej wiosny, kiedy zatrudniła go do wymalowania szeregu domów, które wynajmowała, a potem namówiła do przemalowania jego furgonetki na jej ulubiony brzoskwiniowy kolor i wypisania na drzwiach: „Nieruchomości Masicotte, Główny Zarządca”. Prezent w postaci telewizora był gestem dla uczczenia decyzji ojca. Kiedy sięgam pamięcią daleko wstecz, widzę ojca, jak trzymając w dłoni pistolet do malowania, schodzi z drabiny i macha do nas na powitanie – właśnie przywiozłyśmy mu lunch naszym turkusowo-białym samochodem. Tatuś staje na ziemi i zdejmuje z twarzy maskę. W gardle i nogach czuję wibracje wywołane zadyszką pomarańczowego kompresora. Tatuś naciska wyłącznik i wokół rozlewa się cudowna, niespodziewana cisza. Jego włosy, uszy i brwi są przybrudzone farbą, ale maska ochroniła pozostałe części twarzy. Kiedy jego czyste usta zaczynają mówić, odwracam wzrok. Lunch zjadamy na trawniku. Ojciec pochłania pachnące kanapki, których mama i ja nie lubimy: z kiełbasą, marynowaną papryką i serem limburskim. Pije gorącą kawę wprost z termosu, a kiedy przełyka, jego jabłko Adama porusza się w górę i w dół. Mówi w sposób, który nie do końca rozumiem. Trudno powiedzieć, czy mówiąc „ona”, ma na myśli należącą do pani Masicotte białą willę, czy też starą kobietę we własnej osobie. Starą... Mam prawie czterdzieści lat, prawdopodobnie tak samo mi już blisko do ówczesnego wieku pani Masicotte, jak i do wieku moich rodziców, kiedy to siadywali na trawniku, śmiali się i zdmuchiwali w moją stronę mlecze, palili pall maile i sądzili, że przyszłość zapewni im właśnie pani Masicotte i że podarunek w postaci czarnobiałego telewizora jest prezentem pozbawionym wszelkich zobowiązań, które mogłyby skomplikować sytuację naszej rodziny. Zaczęłam spędzać całe dnie przy telewizji. – Wyjdź na dwór i pobaw się, Dolores. To urządzenie się zagotuje – ostrzegała matka, przechodząc przez salon. Jednak drewniane pudło było wprawdzie ciepłe w dotyku, ale nie gorące. Było w nim coś kojącego, co nie kojarzyło się z niebezpieczeństwem – takim jak chłopiec z naprzeciwka, który rzucał kamieniami. Niekiedy przekręcałam warcabowe pokrętło do oporu i przyglądałam się, jak ryczący głośnik wprawia w drżenie moją dłoń. Mama zawsze przerywała prace domowe na nasz ulubiony program Królowa dnia. Siadałyśmy obok siebie na sofie, obejmowałam mamę nogami i słuchałyśmy kobiet, których dzieci były sparaliżowane po chorobie Heine-Medina, w których domy uderzył piorun, a życie doświadczyło je śmiercią i rozwodem. Ta, której życie było najsmutniejsze, której opowieść przyjmowana była najgłośniejszymi brawami, mogła wymienić swe troski na aksamitną pelerynę, róże i nowoczesne urządzenia gospodarstwa domowego. Biłam brawo razem z publicznością w studio – najgłośniej kobietom, które załamywały się w trakcie opowieści i zaczynały szlochać. Od tego klaskania aż mnie potem piekły dłonie. Obowiązki ojca jako zarządcy firmy pani Masicotte, oprócz malowania z zewnątrz i wewnątrz należących do niej domów, polegały na wysłuchiwaniu skarg lokatorów i pobieraniu miesięcznego czynszu. Tę ostatnią czynność ojciec wykonywał w każdą pierwszą sobotę miesiąca, jeżdżąc od domu do domu brzoskwiniowym cadillakiem pani Masicotte. Kiedy poszłam do pierwszej klasy, uznano, że jestem już na tyle duża, że mogę mu towarzyszyć. Moim zadaniem było naciskanie dzwonków najemców. Żaden z nich nie cieszył się zbytnio na widok mojego ojca, a większość zupełnie ignorowała moją obecność, kiedy usiłowałam zajrzeć w głąb ich nie oświetlonych pokojów, zaciągałam się zapachami dochodzącymi z kuchni i wyłapywałam strzępki słów z telewizora. Pani Masicotte lubiła piwo, była wesoła i uwielbiała tańce. Wyprawa do sklepu stanowiła jeden ze stałych sobotnich obowiązków. – Poproszę skrzynkę rheingolda – ojciec zwracał się do starszego sprzedawcy pana Cookie, którego nazwisko mnie śmieszyło. Cookie zawsze częstował mnie zawiniętymi w celofan karmelkami, a dzięki poleceniu pani Masicotte mogłam także zagłosować na Miss Rheingold, wrzucając tekturkę do pudła stojącego tuż przy kasie. (Zawsze głosowałam na dziewczynę, której ciemnobrązowe włosy i uśmiech karminowych warg przypominały moją mamę i Giselę MacKenzie z Twojej listy przebojów. Z tej trójki mama prezentowała się najlepiej). Ojciec dbał o swój wygląd i świadomość, że jest przystojny, dawała mu satysfakcję. Pamiętam, że czekając, aż wyjdzie zza różowych drzwi łazienki w domu przy Carter Avenue, zdarzało mi się podskakiwać, żeby się nie posiusiać. Kiedy się stamtąd wynurzał, stawałam na krześle i poprzez parę przesączoną zapachem old spice’a w lustrze szafki z lekarstwami przyglądałam się swojej twarzy, na której osiadły kropelki wody. Tatuś ćwiczył hantlami w piwnicy. Robił to zawsze boso, w podkoszulku i żółtych kąpielowych spodenkach. Czasami dumnie przechadzał się potem po kuchni, naprężając przed mamą mięśnie albo podnosząc toster i całując swoje odbicie. – Nie jesteś zarozumiały, tylko po prostu wiesz, że dobrze wyglądasz – żartowała mama. – Ale ty też wiesz – odpowiadał, rzucając się za nią w pogoń po kuchni, strzelając ścierką do naczyń w pośladki mamy i moje. Mama i ja protestowałyśmy i piszczały, zachwycone taką zabawą. Kiedy w domu pojawił się telewizor, tatuś przeniósł hantle na górę i ćwiczył, oglądając ulubione programy. Najbardziej lubił quizy, takie jak Pytanie za 64 tysiące, Tic Tac Dough i Zwycięzca bierze wszystko. Sapiąc z wysiłku, podpowiadał niekiedy uczestnikom właściwe odpowiedzi, a gdy przegrywali, zdarzało się, że ich przeklinał. – Spójrz – mówił do mojej matki – oto przegrał kolejny dureń i tak jak my nadal będzie musiał zasuwać do pracy. Nie lubił powracających zwycięzców i życzył im przegranej. Najwyraźniej istniał jakiś związek pomiędzy żywioną do nich pogardą a umiejętnością podnoszenia ciężarów. Zdaniem ojca to my powinniśmy być bogaci. Tatuś uważał, że pieniądze po prostu nam się należą i byłyby nasze, gdyby jego rodzice, prości ludzie, nie sprzedali trzydziestu akrów w Rybackiej Zatoce za trzy tysiące dolarów niejakiemu panu Weissowi na miesiąc przed jego utonięciem podczas huraganu w 1938 roku. W czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy dorastał mój ojciec, Rybacka Zatoka była po prostu podmokłą łąką, na której rosły jagody i stały chaty z drewnianymi wychodkami. Jednak kiedy zaczynał pracować dla pani Masicotte, miejsce to przekształciło się już w osiedle przytulnych rezydencji milionerów. Zaliczał się do nich także syn pana Weissa, który mieszkał o dwa domy dalej od pani Masicotte i całymi dniami grywał w golfa. Ojciec był skłonny wybaczyć bogactwo pani Masicotte, ponieważ była hojna i „dzieliła się nim”, jak to określał. Telewizor był tylko jednym z szeregu prezentów, jakie wówczas otrzymaliśmy, takich jak huśtawka dla mnie, wyposażenie kuchni dla mamy (komplet brunatnych szklanek, czarny pojemnik na lód na mosiężnych nóżkach). W dużym domu nad zatoczką ojciec także otrzymywał różne rzeczy: sportową kurtkę, skórzane rękawiczki z prawdziwym króliczym futrem oraz ulubiony przeze mnie zegarek ze specjalną bransoletą Twist-O-Flex, którą można było wyginać, ale która nigdy nie pękała. – Tylko tak dalej, Żydku, odłożysz sobie kolejne parę tysięcy – krzyczał ojciec któregoś wieczora przed telewizorem, nie przestając ćwiczyć. Oglądał program Pytanie za 64 tysiące. Zwycięzca w okrągłych okularach, o świecących policzkach, właśnie wyszedł z dźwiękoszczelnej kabiny. – Tony, nie mów tak – zaprotestowała matka. Tatuś odwrócił wzrok od ekranu i spojrzał na nią. Hantle zawisły nad jego głową. – Jak mam nie mówić? Mama spojrzała na mnie. – Nie chcę, żeby ona słyszała takie rzeczy. – Jak mam nie mówić? – powtórzył. – W porządku, nie mówmy już o tym – powiedziała mama i wyszła z pokoju. Hantle upadły na ziemię tak głośno, że serce podeszło mi do gardła. Ojciec wyszedł za nią do sypialni. Przed kilkoma dniami przyniósł od pani Masicotte gruby blok rysunkowy i piętrowe pudełko z używanymi kredkami woskowymi. Otworzyłam blok na jednej ze środkowych stron i narysowałam twarz pięknej kobiety. Miała długie rzęsy, usta pomalowane czerwoną szminką, włosy w kolorze palonej sieny i koronę. – Witaj – przemówiła do mnie – nazywam się Peggy. Mój ulubiony kolor to karmazyn. – Nigdy w życiu nie waż się mówić, co mam, a czego nie mam prawa mówić we własnym domu! – słyszałam krzyki ojca dochodzące zza drzwi. Mama płakała i przepraszała. Później, kiedy wyszedł ciężkim krokiem, wsiadł do samochodu i odjechał, mama weszła do wanny. Było późno, już od dawna powinnam spać. Mama leżała w wannie tak długo, że szczegółami z życia Peggy zdołałam zapełnić połowę zeszytu. Zazwyczaj przeganiała mnie, kiedy zastawałam ją nago, ale gniew tatusia sprawił, że tym razem jej to nie przeszkadzało. Popielniczka z niedopałkami pall maili stała na skraju wanny. Łazienkę wypełniał dym, który poruszał się przy najdrobniejszym geście. – Chcesz zobaczyć moją damę? – spytałam. Chciałam pokazać jej rysunki, żeby ją pocieszyć, ale ona powiedziała, że dama jest „bardzo ładna”, nawet na nią nie spojrzawszy. – Czy tatuś jest niedobry? – spytałam. Znalezienie odpowiedzi zajęło jej tyle czasu, że myślałam już, iż nie dosłyszała pytania. – Czasami – powiedziała wreszcie. Jej piersi na przemian pojawiały się i znikały pod powierzchnią wody, którą pokrywała piana. Nigdy przedtem nie miałam okazji im się przyjrzeć. Brodawki mamy przypominały miniaturowe bułeczki. – Złości się, kiedy czuje się nieszczęśliwy. – Dlaczego czuje się nieszczęśliwy? – spytałam. – O... – odparła. – Jesteś za mała, żeby to zrozumieć. Nagle obróciła się w moją stronę i złapała mnie na tym, że wpatruję się w jej lśniące, mokre piersi. Rozchlapując wodę, zasłoniła je ramionami i znowu stała się moją prawdziwą mamą. – Zmykaj, ale już – powiedziała. – Tatuś jest dobry. O czym ty w ogóle mówisz? Lokatorzy pani Masicotte płacili czynsz w gotówce, przeliczając dwudziestodolarowe banknoty i kładąc je na wyciągniętej dłoni mego ojca. Kiedy w soboty skórzana, zapinana na zamek błyskawiczny torba pani Masicotte była już pełna pieniędzy, tatuś zaczynał zwracać na mnie uwagę. Lubił patrzeć na moje występy, bo siedzenie przed telewizorem uczyniło ze mnie niezłego imitatora. Ja – Banan Chiquita – powiedzieć chcę wam, Że jak mam dojrzewać, najlepiej wiem sam. Przez bezkres USA chevroletem jedź, Tylko w Ameryce możesz raj swój mieć! Bezustannie śpiewałam takie piosenki. Niekiedy na krętych drogach prowadzących do Rybackiej Zatoki bawiliśmy się w „szaleńczą jazdę”. Siadałam na tylnym siedzeniu, niczym młodsze wcielenie pani Masicotte, i nakazywałam ojcu jechać jak najszybciej. – Wszystko w porządku, proszę pani? Jest pani gotowa? No to jazda! – mówił, a ja oburącz chwytałam się aksamitnego brzoskwiniowego sznura umieszczonego za oparciem przedniego siedzenia, podczas gdy tatuś mknął ciasną, krętą drogą, która pięła się w górę, a potem niespodziewanie spadała w dół. – Czujesz, jakie rewelacyjne amortyzatory, Dolores? Całkiem jakby człowiek siedział w salonie. Raz powiedział: – Ten samochód jest nasz! Odkupiłem tę gablotę od starszej pani. Wszędzie czułam zapach perfum pani Masicotte i wiedziałam, że to nie może być prawda, mimo że wówczas skłonna byłam uwierzyć niemal we wszystko. Kłótnie rodziców były według mnie świadectwem tego, że się wzajemnie kochają, jak Lucy i Ricky Ricardo – tylko dosyć głośno. Sobotnie obowiązki kończyły się zawsze na szczycie długiego podjazdu przy Jefferson Drive, gdzie stał – niczym biały weselny tort – dom pani Masicotte, z widokiem na cieśninę Long Island. Wchodziliśmy przez ciemny betonowy garaż, w którym panował chłód, a drzwi cadillaca zamykały się głośniej niż zwykle. Ruszaliśmy na górę po schodach i otwieraliśmy drzwi bez pukania. Widok brzoskwiniowej kuchni pani Masicotte sprawiał, że musiałam zmrużyć oczy. – A teraz bądź grzeczna – zawsze ostrzegał mnie tatuś – i nie zapomnij powiedzieć „dziękuję”. To właśnie w kuchni czekałam, aż tatuś i pani Masicotte, zamknięci o dwa pokoje dalej, załatwią między sobą wszystkie sprawy. Choć pani Masicotte zachowywała się wobec mnie równie obojętnie jak jej lokatorzy, zawsze czekały na mnie różne atrakcje: talerze z herbatnikami, kolorowe książki z obrazkami, papierowe lalki-wycinanki z ubrankami. Kiedy czekałam, towarzystwa dotrzymywała mi Zahra, gruby, jasnobrązowy spaniel, który siedział u moich stóp i nie mrugnąwszy okiem, wpatrywał się w herbatniki, bezlitośnie znikające w moich ustach. Podczas tych spotkań pani Masicotte i tatuś często się śmiali, głośno rozmawiali, a niekiedy włączali radio. (Radio w naszym domu było plastikowym pudłem, natomiast aparat pani Masicotte przypominał piękny mebel). – Pójdziemy już? – pytałam ojca za każdym razem, kiedy wchodził do kuchni, żeby sprawdzić, co robię, lub wziąć jeszcze dwie butelki rheingolda. – Za kilka minut – odpowiadał niezmiennie, bez względu na to, jak długo jeszcze miałam czekać. Chciałam, żeby w sobotnie popołudnia ojciec był w domu i śmiał się z matką, a nie z panią Masicotte, która miała żółtawo-siwe włosy i była mała i gruba niczym Zahra. Ojciec zwracał się do niej po imieniu. Mówił: „LuAnn”. Mama mówiła o niej po prostu „ona”. „To ona”, mówiła tatusiowi, kiedy telefon przerywał nam obiad. Czasami, kiedy spotkania trwały bardzo długo albo kiedy śmiali się bardzo głośno, najpierw rozmyślałam o różnych brzydkich rzeczach, które mogłabym zrobić – a potem wcielałam swoje myśli w czyn. Za którymś razem porysowałam kredkami wszystkie twarze w książkach z obrazkami. W inną sobotę zmoczyłam gąbkę wodą i rzuciłam nią w pysk Zahry. Regularnie dręczyłam ją też herbatnikami, które układałam tak, żeby nie mogła ich dosięgnąć. Moje postępowanie zawsze złościło ojca, a ja znajdywałam w tym jakąś dziwną przyjemność. W drugiej klasie miałam długie włosy. Przed szkolą mama zawsze czesała mnie w kucyk i dawała pół łyżeczki maaloksu, żeby uspokoić mój żołądek. Pani Nelkin okropnie na nas krzyczała. Przez cały rok szkolny starałam się przede wszystkim być posłuszna – wypełniać właściwe rubryki właściwymi słowami, w milczeniu układać na dębowych tabliczkach tekturowe litery w słowa, z nikim nie rozmawiać. – Nie przejmuj się tą babą – pocieszała mnie matka. – Pomyśl lepiej o dzidziusiu. Mój braciszek (lub siostrzyczka) miał się urodzić w lutym 1958 roku. Kiedy pytałam rodziców, jak dziecko znalazło się w brzuszku mamy, obydwoje wybuchali śmiechem. Potem tatuś powiedział mi, że zrobili to „swoimi ciałami”. Wyobraziłam ich sobie, jak w ubraniach pocierają się o siebie, niczym dwa patyki, z których pocierania powstaje ogień. Przez całą jesień i zimę starałam się nakłonić moją lalkę do picia z butelki i w umywalce w łazience przemywałam jej gumową skórę letnią wodą. Chciałam, żeby to była dziewczynka, a tatuś – żeby chłopiec. Mamie było wszystko jedno, byle tylko dziecko było zdrowe. – A jak wydostanie się na zewnątrz? – spytałam ją któregoś dnia, kiedy zbliżał się termin porodu. – Ach, to nieistotne – powiedziała. Wyobraziłam sobie, jak leży na szpitalnym łóżku, spokojna i uśmiechnięta, a jej wielki brzuch otwiera się w połowie jak zamek od spodni. Podczas śniadania w dniu, kiedy w szkole miała odbyć się zabawa walentynkowa, mamusia postanowiła poprzekładać w szafie stołowe srebra – co doprowadziło ją do płaczu. Walentynkowa zabawa okazała się piętnastominutowym rozczarowaniem po całodziennej nauce. Kiedy ruszyliśmy do szatni po buty, płaszcze i czapki, podeszła do mnie pani Nelkin i poleciła mi po ostatnim dzwonku pozostać w szkole. Ojciec zatelefonował do szkoły i oświadczył, że mnie odbierze. Siedziałam w pustej klasie, w absolutnej ciszy, z płaszczem, czapką i kartkami walentynkowymi na kolanach. Kiedy zniknęły inne dzieci, zapadła taka cisza, że słyszałam szmer przesuwających się wskazówek zegara. Woźny, pan Horvak, mrucząc coś pod nosem, sprzątał z podłogi okruszki po naszej zabawie, natomiast pani Nelkin, nie podnosząc wzroku, poprawiała zeszyty. Osobą, która po mnie w końcu przyszła, okazała się babcia Holland z Rhode Island, matka mojej mamy. Przez chwilę szeptała coś do pani Nelkin, i zaczęłam się już nawet zastanawiać, czy skądś się znają. Potem pani Nelkin, głosem słodszym niż zazwyczaj, powiedziała, że mogę wracać do domu. Do domu jednak nie wróciłam. Babcia sprowadziła mnie po schodach do taksówki, która zawiozła nas do katedry Świętego Pawła. Po drodze wytłumaczyła mi, że z powodu „kobiecych dolegliwości” mamusia trafiła do szpitala w Hartford. Ojciec pojechał razem z nią. Mamusia miała wrócić dopiero za dwa tygodnie, dlatego babcia tymczasowo będzie sprawować nade mną opiekę. Dziecka nie będzie, i tyle. Na kolację zjadłyśmy pieczeń wołową na zimno. Święci na kościelnych witrażach mieli ten sam udręczony wyraz twarzy co kobiety w Królowej dnia. Babcia wzięła do ręki różaniec o fasolkowych paciorkach i zaczęła się modlić przy kolejnych stacjach Drogi Krzyżowej, a ja chodziłam za nią. Z kieszeni od czasu do czasu wypadały mi kartki walentynkowe. Niekiedy niechcący zawadzałam butem o drewniane ławy, co odbijało się po kościele głośnym echem. Świece tkwiły w brunatnych lichtarzach, przypominających szklanki od pani Masicotte. Nie wolno mi było ich zapalać. Moim zadaniem było wrzucanie monet do metalowej skrzynki – dwóch dziesięciocentówek za dwie świeczki, brzdęk, brzdęk. Wieczorem tatuś wrócił do domu, przyszedł do mnie, kiedy leżałam już w łóżku, i przeczytał moje życzenia walentynkowe. Kiedy mówił o mamie, patrzył w sufit. W jej brzuchu oprócz dziecka powstał jakiś sznur. (Wyobraziłam sobie sznur z tylnego siedzenia cadillaca pani Masicotte). I właśnie kiedy dziecko miało przyjść na świat, sznur owinął się wokół jego szyi i udusił je. Udusił go. To był chłopiec, Anthony junior. Kiedy tatuś o tym opowiadał, po twarzy spływały mu łzy niczym wosk ze świecy. Ten widok mną wstrząsnął. Aż do tamtej chwili byłam przekonana, że mężczyźni nie są zdolni do płaczu, tak jak nie mogą mieć dzieci. Nie podobało mi się, że zamieszkała z nami babcia. Spała na polowym łóżku w moim pokoju i gotowała nam posiłki. Mówiła, że tatuś postępuje niehigienicznie, pijąc wodę wprost z butelki, a potem odstawiając ją do lodówki. To doprawdy wstyd, że jej Wnuczka ma już siedem lat i nie potrafi zmówić pacierza. Nie może już się doczekać, kiedy mamusia wróci do domu. Tak bardzo się starała... Babcia szydełkowała, oglądając telewizję i, krzywiąc się, spoglądała na przemian to na ekran, to na robótkę na kolanach. Lubiła inne programy niż my. W jej ulubionym Na skraju nocy pewna bogaczka potajemnie zabiła mężczyznę, wbijając mu w kark szpikulec do lodu – tymczasem o zbrodnię oskarżono piękną ubogą dziewczynę. – No i popatrzcie na Piękną i Wspaniałą – mówiła babcia, mrużąc oczy i wpatrując się w siedzącą na sali sądowej morderczynię. – Przecież na pierwszy rzut oka widać, że jest winna! Mój talent do naśladownictwa okazał się bardzo przydatny. Nauczyłam się na pamięć dziesięciu przykazań i antyfony „Salve Regina”, o nieszczęśnikach w jakimś strasznym miejscu, zwanym „padołem łez”. Babcia obiecała, że dopilnuje, abym poszła do pierwszej komunii w wianku i pięknej białej sukience i przyjęła Ciało Chrystusa. Każdego ranka zbywała moje obawy, utrzymując, że małe dziewczynki nie muszą zażywać maaloksu, po czym bez żadnej ochrony wysyłała mnie do pani Nelkin. W przededniu powrotu mamy ze szpitala tatuś pozwolił mi opuścić szkołę. Razem załadowaliśmy zabawki, łóżeczko i kołyskę Anthony’ego juniora do skrzyni ładunkowej brzoskwiniowej furgonetki i pojechaliśmy na wysypisko śmieci. Po drodze tatuś mówił, że naszym zadaniem będzie teraz pocieszanie mamy i że pod żadnym pozorem nie można wspominać o dziecku. To wydawało mi się logiczne. Nie było winą mamy, że dziecko nie żyje. Wszystkiemu winien był głupi Anthony junior. Tatuś wyrzucił nowe miętowozielone mebelki na stertę starych materacy i pustych puszek po farbie. Wrócił do samochodu, ciężko sapiąc, i szybko ruszył wyboistą drogą. Podskakiwałam na siedzeniu, obijając się o oparcie i drzwi. Z drogi ulatywały mewy. Ludzie grzebiący w śmieciach podnosili głowy i przyglądali się nam. Obejrzałam się, żeby jeszcze raz spojrzeć na szybko oddalające się nie używane rzeczy Anthony’ego juniora, i po raz pierwszy dotarło do mnie, jaką stratą była jego śmierć. Ojciec skierował samochód w stronę Rybackiej Zatoki. – Ile to potrwa tym razem? – jęknęłam. Ale tatuś nie skręcił w Jefferson Avenue, pojechaliśmy dalej inną drogą. Zatrzymaliśmy się na przystani i stanęliśmy obok siebie na chybotliwym molo. Wiosenna zimna bryza targała nylonową kurtką tatusia. – Widzisz? – spytał, wskazując na pomarszczoną, ciemnoszarą wodę przesmyku Long Island. – Kiedy byłem w twoim wieku, w pobliżu tej boi widziałem wieloryba. Płynął na południe i zgubił drogę. Utknął na płyciźnie. – I co? – Wszystko dobrze się skończyło. Pływał tutaj przez parę godzin, wszyscy mu się przyglądali. A potem, kiedy rozpoczął się przypływ, kilka większych łodzi podpłynęło do niego i zepchnęło w stronę oceanu. Smutny i przygnębiony, usiadł na jednym z drewnianych filarów. Wiedziałam, że myśli o mamie i dziecku. Chciałam go jakoś pocieszyć, ale śpiewanie piosenek z reklam nie wydawało się dobrym pomysłem. – Tatusiu, posłuchaj – powiedziałam. – Jam jest Pan Bóg twój... Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną... Z niepokojem patrzył na mnie, kiedy recytowałam dziesięć przykazań babci, wypowiadanych równie wielkimi słowami i równie pustych jak ślubowanie, które codziennie wypowiadaliśmy na komendę pani Nelkin. – Nie będziesz pożądał żony bliźniego swego. Ani żadnej rzeczy, która jego jest. Czekał, aż skończę. A potem powiedział, że jest zimno i powinniśmy wracać do tego cholernego samochodu. Mama wróciła do domu z wklęsłym brzuchem pod ciążową sukienką i zapuchniętymi oczami. Cały dom wypełniły goździki od pani Masicotte. Mama powiedziała, że ze wszystkiego na świecie najbardziej pragnie, żeby zostawiono ją w spokoju. Chodziła w piżamie przez całą wiosnę, z roztargnieniem słuchając moich opowieści i oglądając moje przedstawienia kukiełkowe, wysłuchując telewizyjnych piosenek i żalów. – Zostaw ją w spokoju – mówiła babcia – przestań ją tak prześladować. Nic jednak nie wskazywało, żeby babcia sama zamierzała się spakować. Któregoś dnia w szkole Howard Hancin, z którym siedziałam w jednej ławce, podniósł rękę. Aż do tamtej chwili miałam do niego stosunek neutralny, toteż byłam zupełnie nie przygotowana, kiedy – zapytany przez panią Nelkin, o co chodzi – wyjaśnił: – Dolores Price żuje tekturki z literami. Robi to codziennie. Wszyscy spojrzeli na mnie. Już miałam zaprzeczyć, kiedy zorientowałam się, że była to prawda: leżące przede mną tekturowe literki były pogięte, a niektóre z nich aż mokre od śliny. Jedna z nich tkwiła nawet w moich ustach, i to w chwili, gdy już zbliżała się do mnie pani Nelkin. Poczułam się strasznie winna. Nawet nie krzyczała. Właściwie nawet nie podniosła głosu, kiedy zwróciła się do Howarda i innych, w tym zapewne i do mnie: – Ona najwyraźniej uważa, że to znakomity pomysł. Myśli pewnie, że pomoce szkolne rosną na drzewach i wystarczy, że tylko sięgnę ręką i zaraz dam jej nowe pudełko. Ale nie zrobię tego, prawda, Howardzie? Aż do końca roku będzie musiała używać zniszczonych tekturek. Nieprawdaż? Howard nie odpowiedział. Pani Nelkin ruszyła z powrotem, obcasy stukały po wywoskowanej drewnianej podłodze. Wzięła do ręki kredę. Kiedy pisała, skóra zwisająca pod jej ramieniem kiwała się to w jedną, to w drugą stronę. Wstrzymywałam oddech, dopóki nie upewniłam się, że nie pisze nic o mnie. Po powrocie do domu usłyszałam dochodzące z sypialni rodziców krzyki ojca. Schroniłam się w salonie. Ojciec miał już dość tych bezustannych szlochów. Na miłość boską, to przecież było także jego dziecko! Dosyć już tego! Usłyszałam trzask frontowych drzwi i kroki babci, która ruszyła z kuchni do pokoju rodziców. Mama płakała i szlochała, babcia przemawiała do niej cicho. W telewizorze jakiś mężczyzna w garniturze opowiadał o drugiej wojnie światowej. Rozsiadłam się na sofie, zbyt zmęczona, żeby zmienić program. Z podbrzusza samolotu wylatywały bomby, maszerowali żołnierze, a potem coś mnie wystraszyło – bardziej niż tatuś, kiedy tamtego dnia rzucił na podłogę hantle. Na ekranie ludzie- szkielety w pieluchach wdrapywali się na wzgórze. Ich zapadnięte oczy wpatrzone były we mnie. Obserwowały mnie i dawały znaki z babcinego padołu łez. Chciałam wyłączyć telewizor, ale bałam się do niego zbliżyć. Czekałam na reklamy, a potem zamknęłam drzwi łazienki i sączyłam z butelki maaloks. Tamtej nocy obudziłam się z krzykiem. Śniło mi się, że pani Nelkin zabrała mnie na piknik, a potem rzeczowym, spokojnym tonem poinformowała, że kanapki, które jedliśmy, zrobiono z mojego zmarłego braciszka. Tatuś jako pierwszy wpadł do mojego pokoju – z rozczochranymi włosami, potykając się. Babcia pojawiła się zaraz po nim i zastała go w samych tylko slipach. A potem weszła mama. Nagle poczułam jakiś przypływ mocy i podniecenia. I krzyczałam dalej. Mama przytuliła mnie i zaczęłyśmy się kołysać. – Już dobrze, dobrze. Powiedz tylko, co się stało. – To ona – powiedziałam. – Nienawidzę jej. – Kogo nienawidzisz, kochanie? – spytał tatuś. – Kogo? Przykucnął, żeby lepiej słyszeć moje słowa. Chciałam powiedzieć, że pani Nelkin, ale otwierając usta, rozmyśliłam się. Wskazałam na stojącą za nim babcię, w brązowym sztruksowym szlafroku, której twarz stężała: – Jej! – powiedziałam. – Chcę, żeby wróciła do domu! Następnego dnia była sobota. Oglądałam właśnie poranne kreskówki w salonie, kiedy z sypialni wyszła mama, już ubrana, i spytała, co chciałabym na śniadanie. – Naleśniki – odparłam takim tonem, jakbym od kilka miesięcy niczego innego nie jadała. – Gdzie tatuś? – Odwozi babcię na Rhode Island. – Wyjechała? Mama skinęła głową. – Wyjechała, kiedy jeszcze spałaś. Prosiła, żeby powiedzieć ci „do widzenia”. Moc, którą w sobie odkryłam, mogła skazać babcię Holland na banicję – ale nie panią Masicotte. W każdą sobotę nadal odwiedzałam ją w domu, słodko dziękowałam za prezenty i miałam się na baczności. Któregoś popołudnia pani Masicotte dała mi nożyczki, książkę z papierowymi ubrankami- wycinankami dla papierowej Betsy McCall i herbatniki. Zjadłam kilka, podręczyłam nimi Zahrę, a potem zabrałam się do wycinania sylwetki Betsy. Wycięłam najładniejszą sukienkę i założyłam na nią. – Zahra, spójrz! – zwróciłam się do spaniela. Podeszłam z Betsy do kuchenki, włączyłam gaz i przytrzymałam ją nad niebieskim płomieniem. Coś w środku podpowiadało mi, że ze wszystkich psot, jakich dopuszczałam się w domu pani Masicotte, ta była najpoważniejsza. Że tatuś rozgniewa się na mnie tak bardzo, jak potrafił złościć się na mamę. – Pomóż mi – błagała Betsy. Jej papierowa sukienka zapaliła się, zbrązowiała i wygięła. – Zahra, pomóż mi, pomóż! Chciałam zaszokować, a przynajmniej rozbawić tłustego psa, ale kiedy się obejrzałam, suka wpatrywała się w ciastka z takim natężeniem, że na sekundę zapomniałam o płomieniu i sparzyłam się w palec. Moja historia opowiada o pragnieniu: zawodna pamięć mówi o namiętnościach i kłopotach, które rozpoczęły się, kiedy w 1956 roku dostarczono nam podarowany telewizor. Każdego tygodnia wspomnienia znów czynią ze mnie dziecko. Byłam nim na przykład wczoraj wieczorem – w kuchni pani Masicotte odwracałam się od płonącej papierowej lalki, aby od tłustej Zahry pobrać pierwszą lekcję pożądania i siły namiętności. – Zahra, umieram! – jęknęłam. – Pomóż mi, proszę! Ale suka, nawet nie mrugnąwszy okiem, niczym posąg wpatrywała się w lukrowane herbatniki. Rozdział 2 Kiedy miałam dziesięć i pół roku, nasza rodzina przeprowadziła się do Treetop Acres, osiedla położonego na równinie. Uliczki i chodniki zostały niedawno wybrukowane i świetnie nadawały się do jazdy na rowerze. Nasz żółty domek, stylem przypominający rancho, stał przy Bobolink Drive pod numerem 26, miał garaż i łazienkę z prysznicem ze szklanymi przesuwnymi drzwiami. Za oknem mojej sypialni rosła wierzba płacząca. Podczas wietrznych nocy gałęzie stukały w gont dachu. Nie wynajmowaliśmy tego domu – był naszą własnością. Pani Masicotte była współwłaścicielką Treetop Acres i nie całkiem uczciwym sposobem załatwiła nam parcelę podwójnej wielkości. Wówczas była już posiadaczką srebrnego cadillaca i ofiarowała ojcu starego, brzoskwiniowego – oraz zestaw kijów, do golfa i członkostwo w należącym do niej klubie. Do obowiązków ojca należała teraz także gra w golfa z panią Masicotte. Kiedy tatuś nie przebywał ze starszą panią, pracował nad naszym trawnikiem – podsypywał ziemię, siał trawę i gwizdał, wożąc taczkami ziemię z jednego krańca ogrodu na drugi. Był dumny z tego, że ma dwukrotnie większy ogród niż sąsiedzi. Pracował aż do zmierzchu i najpierw stawał się mroczną sylwetką, potem widać było tylko biel koszuli, która poruszała się jakby z własnej woli, a potem zostawało już tylko samo pogwizdywanie. Mamusia prasowała, wieszała zasłony, na tyłach domu zasadziła nieduży klomb różowych dalii – jednak kwiaty tylko na krótko poprawiły jej humor. Twierdziła, że nowy dom wywołuje u niej alergię. Kilka razy dziennie musiała używać kropli do nosa. Denerwowały ją maluchy, które bez opieki bawiły się na naszej spokojnej uliczce. Mówiła, że aby ukoić stargane nerwy, któregoś dnia wsiądzie do cadillaca, wyjedzie na ulicę i przejedzie czyjeś małe dziecko. Jeanette Nord, moja nowa przyjaciółka, mieszkała przy Skylark Place pod numerem 10, w domu oddalonym od naszego o niecałe półtora kilometra – tak przynajmniej wskazywał licznik mojego różowego schwinna. Poznałam Jeanette, kiedy wybrałam się na rekonesans nowej okolicy. Zauważyłam dziewczynkę w moim wieku, która na patio bawiła się hula-hoop, i postanowiłam zaimponować jej umiejętnością jazdy na rowerze. Jednak najechałam na krawężnik i bardzo zawstydzona, wylądowałam pod wciąż obracającymi się kołami. – Wiesz co? – powiedziała Jeanette, zbliżając się do mnie, kręcąc hula-hoop, nieświadoma, że z mojego kolana sączy się krew. – Jedna z moich syjamskich kotek będzie miała młode. Tak wiele nas łączyło: obie urodziłyśmy się w październiku (w odstępie roku). Obydwie byłyśmy leworęcznymi jedynaczkami, a nasze imiona i nazwiska miały łącznie po dwanaście liter. Wolałyśmy doktora Kildare’a od Bena Caseya. Naszym ulubionym deserem było whip-and- chill, a ukochaną płytą – Johnny Angel. Różniłyśmy się zasadniczo tylko w dwóch kwestiach: Jeanette miała już za sobą pierwszą miesiączkę i wolno jej było golić nogi. Tymczasem ja nadal czekałam na jedno i drugie. Tamtej wiosny i latem oglądałyśmy z Jeanette opery mydlane, wymieniałyśmy się singlami i postanowiłyśmy nigdy w życiu się nie rozstawać. Po szkole średniej miałyśmy zamieszkać w Nowym Jorku i albo zostać sekretarkami, albo przystąpić do grupy Rockettes. Jeanette zamierzała wyjść za mąż za weterynarza o imieniu Ross, natomiast ja postanowiłam poślubić aktora, który miałby na imię albo Scott, albo Todd. Każda z nas miałaby piątkę dzieci, które żyłyby ze sobą w wielkiej przyjaźni. Mieszkałybyśmy w sąsiadujących ze sobą ekskluzywnych willach i byłoby nas stać na klimatyzację i kolorowy telewizor. Nordowie mieli dwa syjamskie koty: Samsona i Dalilę. Pan Nord, łysy i nudny, sprzedawał specjalistyczny sprzęt dla szpitali i często wyjeżdżał na niespodziewane delegacje. Pani Nord miała kolorowe cienie na powiekach, a we włosach opaskę – kolorem zawsze dopasowaną do bluzek i bermudów. Na lunch przygotowywała nam potrawy, o których wyczytała w pismach kobiecych: pieczone panierowane hot dogi, angielskie pizze, napój Telstar, na którego powierzchni unosiła się przekłuta wykałaczką wisienka maraskino (coś w rodzaju jadalnego satelity, który podczas picia delikatnie kłuł wargi). Pani Nord znała teksty naszych ulubionych piosenek i najpierw sama opanowała twista, a potem nauczyła nas. („To proste! Wystarczy wystawić do przodu nogę i udawać, że gasi się papierosa, ale z bioder. I tyle!”) Jeśli, patrząc na nią, zmrużyło się oczy, można było przysiąc, że to Jackie Kennedy. Tymczasem moja mama całymi dniami wysiadywała na ganku przy Bobolink Drive, przemawiała do swojej długoogoniastej papugi, Peteya, i użalała się nad zmarłymi dziećmi. Przeprowadzka na Bobolink Drive zbiegła się z tym, że przestałam całować mamę w usta. Od śmierci dziecka minęły cztery lata. Tatuś robił wszystko, żeby ją z tego wyciągnąć: zafundował lekcje cza-czy, psychiatrów, wyprawę w góry Pocono i Peteya. Jednak życie, a także śmierć Anthony’ego juniora dokonały w mamie jakiejś nieodwracalnej przemiany. Przytyła, dotyczyło to szczególnie pośladków, od czasu do czasu niespodziewanie na jej twarzy pojawiał się grymas. Kiedy robiłyśmy zakupy, wybiegałam naprzód pomiędzy regały, żeby nie widziano mnie obok niej. A gdy w szkole rozdawano zaproszenia na wywiadówki, składałam je tak długo, aż przekształcały się w małe grube kartoniki, które bez trudu można było schować pod siedzeniem w szkolnym autobusie. – Mamusia pracuje – wyjaśniłam Jeanette, kiedy któregoś dnia zaproponowała, że pójdziemy do mnie, a nie do niej. – A kiedy nie ma jej w domu, nie lubi, jak przyprowadzam gości. Ale mama zawsze była w domu i oddawała się dziwacznym rytuałom. Na przykład, zanim podniosła słuchawkę telefonu, musiała odczekać trzy i pół dzwonka. Czasomierz wbudowany w piekarnik był bezustannie zmuszany do odliczania sekund. (Za każdym razem, kiedy dzwonił, mama ponownie nastawiała go na sześćdziesiąt minut, a potem uśmiechała się do siebie tajemniczo, jakby z poczuciem ulgi). Ale zdawało się, że wszystkie potrzeby matki zaspokajała papuga. Tatuś kupił jej malutką żółtozieloną papugę, idąc za radą doktora, który leczył mamy nerwy. Doktor stwierdził, że taka odmiana może dobrze jej zrobić. Początkowo nie lubiła Peteya i skarżyła się na bałagan, który robił w domu. Ale potem go polubiła, a nawet bezgranicznie pokochała. Śpiewała i mówiła do niego, a kiedy tatusia nie było w domu, otwierała klatkę, żeby ptak mógł latać po całym domu. Petey najbardziej uszczęśliwiał mamę, siadając na jej ramieniu. Siedząc przy kuchennym stole i jedząc lunch albo rysując, patrzyłam, jak mama wykręca głowę w prawo lub w lewo, głaszcząc Peteya czubkiem brody. Najgorzej było wieczorem, kiedy po kolacji zasiadaliśmy wszyscy w salonie przed telewizorem, a Petey zamykany był w przykrytej ręcznikiem klatce, która stała na kuchennym stole. – Chryste, czy nie potrafisz usiedzieć spokojnie? – pytał ojciec, kiedy mama po raz setny wstawała, żeby sprawdzić, czy papużka dobrze się czuje. Wówczas mama, z wyrazem roztargnienia na twarzy, jeszcze głębiej rozsiadała się na poduszkach, a w jej oczach stawały łzy. Nienawidziłam Peteya; wyobrażałam sobie, że któregoś dnia znika za oknem albo wlatuje wprost w wentylator – myślałam tak, żeby zdjąć urok, który rzucił na mamę. Odstąpienie od całowania mamy było w pełni świadomą decyzją, podjętą pewnego wieczora, żeby sprawić jej przykrość. – Jesteś dzisiaj bardzo kwaśna – powiedziała, kiedy chciała mnie pocałować, a ja odwróciłam głowę. – Nie będę cię już więcej całowała i kropka – oświadczyłam. – Przez cały dzień całujesz tego ptaka w jego obrzydliwy dziób. – Nic podobnego. – Owszem, robisz to. Może tobie zależy na zarażeniu się jakąś ptasią chorobą, ale mnie nie. – Dzióbek Peteya jest prawdopodobnie czyściejszy niż moje usta i twoje razem wzięte, Dolores – odpowiedziała. – Akurat. – Taka jest prawda. Wyczytałam to w książce o ptakach. – Następnym razem będziecie się całować z języczkiem. – Gdzie słyszałaś o czymś takim? Powinnaś uważać na to, co mówisz, młoda damo. – Właśnie uważam – powiedziałam, zasłoniłam usta dłonią i ukryłam twarz w poduszce. To Jeanette wytłumaczyła mi, na czym polega całowanie z języczkiem, zgłaszając się na ochotnika do pełnienia roli mojego instruktora tego dnia, kiedy w salonie państwa Nordów przyglądałyśmy się, jak należący do niej kot Samson liże swój nabrzmiały członek. W telewizji szedł właśnie program Miłość życia. Pani Nord była na górze i szyła na maszynie. Jeanette weszła do pokoju, wnosząc na tacy dwie szklanki telstaru. – O Boże – powiedziałam. – Co? – Jeanette wręczyła mi szklankę. – Czy chłopcy nie są obrzydliwi? – roześmiała się. Obydwie przez chwilę przyglądałyśmy się temu lizaniu. – Może powinnaś zadzwonić do weterynarza? – spytałam. – Po co? On po prostu chce, żeby jego fiutek miał erekcję. – Co proszę? Znowu się roześmiała i napiła się telstaru. – Mogę ci zadać pytanie osobiste? – spytała. – Tak? – Ile wiesz? – Wystarczająco dużo – odparłam. Nie byłam pewna, o czym mówimy, ale w pewnym sensie się domyślałam. – Nie pytam, ile wiesz w ogóle. Pytam, ile wiesz o seksie. – Piszesz książkę? – spytałam. – Ten rozdział możesz opuścić. Niech pozostanie słodką tajemnicą. – W porządku – powiedziała. – Przepraszam, że żyję. Znowu zaczęłyśmy oglądać Miłość życia. Vanessa Sterling kłóciła się ze swoją pasierbicą Barbarą, która potajemnie zaszła w ciążę z Tonym Vento. Zerknęłam na Samsona, który nadal robił to samo. – Tak sobie pomyślałam – odezwała się Jeanette, nie odrywając wzroku od ekranu – że jeśli miałabyś jakieś pytania, prawdopodobnie mogłabym na nie odpowiedzieć. – Ale nie mam. – W porządku. Po reklamie Barbara i Tony siedzieli w parku. Dekoracje wyglądały bardzo sztucznie. Żadne z nich nie wiedziało, co począć z dzieckiem, jednak małżeństwo nie wchodziło w grę. Tony był tylko mechanikiem. Jego matka była służącą w rodzinie Barbary. – Nie uważasz, że Tony jest słodki? – spytała Jeanette. – Chyba tak. A ty? – Z łóżka bym go nie wyrzuciła. Sięgnęłam po szklankę i wyłowiłam wisienkę, postanawiając nie zdradzić swoich emocji. – Potrafisz sobie wyobrazić, jak oni to naprawdę robią? – spytała Jeanette. Samson wstał, przeciągnął się i wyszedł z pokoju. – Kto? – Oni. Barbara i Tony. Może w życiu też to robią. Po nagraniu. Może to nie tylko gra. Do głowy uderzyła mi fala gorąca. Czułam na sobie jej spojrzenie. – Nie wiesz, jak kobiety zachodzą w ciążę, prawda? – Wiem. Na ekranie Barbara zakryła dłońmi twarz i rozpłakała się. Tony uderzył pięścią w korę jednego ze sztucznych drzew. Na moją wiedzę o seksie składała się mozaika podsłuchanych słów i domysłów. W trzeciej klasie usłyszałam o „spaniu ze sobą” i przez jakiś czas obawiałam się, że zmęczenie, które nachodzi nas od czasu do czasu, może stać się powodem niechcianej ciąży – że mężczyzna i kobieta, którzy zdrzemną się obok siebie w nocnym pociągu, mogą po ocknięciu z drzemki okazać się rodzicami. Przez jakiś czas myślałam także, że kobiety zachodzą w ciążę od pocierania klatek piersiowych. Mężczyźni używają no-wiecie-czego tylko wtedy, kiedy idą do łazienki, natomiast brodawki piersiowe nie mają przypisanej żadnej innej funkcji – rozumowałam. (Tamtego roku moja nauczycielka, pani Hatheway, była w ciąży. Kiedy mówiła, wyobrażałam sobie ją i jej pozbawionego twarzy męża, jak ocierają się o siebie brodawkami). Teraz znałam już podstawowe fakty dotyczące miesiączki i dziewictwa. Ale lizanie się Samsona zarówno mnie, jak i Jeanette, uświadomiło luki w wiedzy. – Dzisiejszy program jest nudny – powiedziała. – Chodźmy na przejażdżkę. Koła naszych rowerów aż furkotały, kiedy przemierzałyśmy Treetop Acres, a Jeanette opowiadała mi, jak wyglądała jej pierwsza miesiączka. Najpierw pani Nord zabrała Jeanette na zakupy i kupiła jej sukienkę i okrągłą spinkę. A potem poszły do restauracji, zamówiły kanapki, a pani Nord powiedziała: – Coś podobnego... Oto dwie kobiety, które poszły razem na lunch. A potem zaczęła tłumaczyć: kiedy mężczyzna i kobieta się rozbiorą i całują z języczkiem, sama-wiesz-co mężczyzny twardnieje. I wtedy on wkłada to do sama-wiesz-czego kobiety i wydostaje się z tego coś, i to wcale nie jest siusiu. To przypomina raczej szampon Biały Deszcz. I właśnie tak pani Nord zaszła w ciążę. W restauracji nie było dużo gości – mówiła Jeanette – a one usiadły w tylnej części sali. Jej matka przerywała swą opowieść za każdym razem, kiedy do stolika zbliżała się kelnerka. Kiedy znalazłyśmy się w sypialni, Jeanette wciąż mówiła o seksie. – Prawda czy nieprawda? – pytała. – Kobieta może zajść w ciążę nawet wówczas, jeśli ona pozostanie w majtkach, a mężczyzna w slipach. – Nieprawda. – A właśnie, że prawda! Coś takiego przydarzyło się dziewczynie, która pisała do Dear Abby. Jeanette skrzyżowała ramiona na piersi i obróciła się do mnie tyłem. Rękami przejeżdżała po włosach, głaskała ramiona obłapiała się. – Spróbuj – zachichotała. – Mój mąż i ja całujemy się z języczkiem. Och, Ross, przy tobie staję się taka namiętna. – Jesteś świnią – powiedziałam. – Nigdy nie pozwolę, żeby ktoś robił ze mną coś takiego. – Nawet doktor Kildare? – Nikomu nie pozwolę. – Więc jak chcesz spłodzić z mężem pięcioro dzieci? Przez chwilę myślałam intensywnie. – Zaadoptujemy je. Będziemy adoptować kalekie dzieci. Sięgnęła po magiczną kulę. Potrząsnęła nią mocno, dłonią zakrywając karteczkę z przepowiednią. – Czy Dolores Price pozwoliłaby Richardowi Chamberlainowi włożyć sobie sama-wiesz-co? – To takie śmieszne, że aż zapomniałam się roześmiać – Warknęłam. Podniosła dłoń i z triumfalnym uśmiechem przeczytała przepowiednię. – No i? Co tam jest napisane? – Zdecydowanie tak. * * * Któregoś lipcowego wieczora tatuś spojrzał na mnie uważnie przy kolacji i spytał, czy chciałabym, żebyśmy mieli za domem basen. – Naprawdę? – spytałam. – A czemu nie? Mamy na to dostatecznie duży ogród. – Kiedy? – Koparkę zamówiłem na pierwsze dni sierpnia. Najpierw trzeba wylać zaprawę cementową, napełnianie zajmie trochę czasu. Ale w połowie miesiąca będziesz już pływać. Podskoczyłam z radości i objęłam go. – A gdzie go wykopiemy? Czy trzeba będzie wyciąć starą wierzbę? – Nie. Zrobimy go z drugiej strony. Tam, gdzie rosną kwiatki. Obydwoje spojrzeliśmy na mamę. Zauważyłam, że nerwy znowu dawały jej się we znaki. Uśmiech tatusia znikł. – Co oznacza ta mina? – spytał. – Nic – odpowiedziała mama. – Ale szkoda, że wcześniej nie poinformowałeś mnie o swoich planach. – Nie przejmuj się nią – powiedziałam. Mama wstała i podeszła do zlewu. Tatuś głośno westchnął. – Jeżeli chodzi ci o pieniądze, to wiedz, że od starszej pani dostałem w zeszłym tygodniu premię. Długo czekaliśmy na jej reakcję. – Za co? – spytała wreszcie. – Za grę w golfa w niedzielę z facetem, do którego należą Baseny Cabana. Przyjaźnią się z LuAnn od lat. My też się zaprzyjaźniliśmy. Obiecał, że odstąpi nam basen po kosztach własnych. – Nie chodzi mi o pieniądze. – Więc o co? O te cholerne różowe dalie? Nie możesz ścierpieć myśli, że ktoś mógłby się dobrze bawić? Obróciła się i spojrzała na nas, a potem drżącym palcem wskazała na okno nad zlewem. – Tony, ostatnią rzeczą, jakiej chcę za tym oknem, jest widok jakiegoś dwulatka pływającego twarzą w dół w twoim basenie. Tatuś roześmiał się wyniośle. Odpowiedział takim tonem, jakby to mama miała dwa lata: – Basen będzie ogrodzony. Ogrodzony metalową siatką. – Dzieci mogą wspiąć się na coś takiego. – Dwuletnie dziecko pokona ogrodzenie wysokie na sześć stóp? Mama energicznie zmywała talerze, z brzękiem odstawiając je na suszarkę. – Chyba domyślam się, za co dostałeś tę premię. Tatuś pospiesznie zerknął na mnie, a potem napił się mrożonej kawy. – Co masz na myśli? – Nic – odpowiedziała. – Nie mów „nic”. Powiedz. Obróciła się gwałtownie i spojrzała mu w twarz, mydliny rozprysły się dookoła. Na podłodze rozbił się talerz. – To, czego się domyślasz – że jesteś dla niej jak kurwa. Tatuś powiedział, żebym wyszła z domu się pobawić. – Jest za gorąco – zaprotestowałam. – A poza tym gryzą komary. – Idź. Wyszłam z kuchni na miękkich nogach. W garażu wsadziłam palec w jedno z miejsc, w których rdzewiał nasz cadillac. Tatuś mówił, że to rak. Nasi sąsiedzi, państwo Douville, siedzieli na werandzie na ogrodowych krzesłach. Na stoliku stojącym pomiędzy nimi paliła się zapachowa świeca. Usłyszałam, że tatuś spoliczkował mamę, w kuchni przewróciły się krzesła. – Może to poprawi ci humor – warknął. – Albo to. A może to? Nie waż się... Douville’owie zgasili świecę i weszli do domu. – Możesz ją winić za wszystko, co tylko chcesz... Ale to jej zawdzięczamy, że jest co włożyć do garnka... Mam już dość tych twoich wiecznych humorów! Drzwi do ogrodu otworzyły się z hukiem. Ojciec szedł zamaszystym krokiem, trzymając coś w dłoniach. Mama biegła za nim. – Tony, nie rób tego! – błagała, chwytając go za ręce. – Przepraszam cię! Proszę! Nie rób tego! Ojciec uniósł dłonie i rozwarł je, wypuszczając Peteya, który przez chwilę zawisł w powietrzu nad mamą, a potem schronił się w gałęziach wierzby płaczącej. – Ty świnio! – krzyczała matka. – Żebyś poszedł do piekła! Jej krzyki słychać było w całej okolicy. Wsiadłam na rower i ruszyłam przed siebie, szybko i nieostrożnie. Duszące, parne powietrze owiewało moją twarz. Jeśli na drodze znalazłoby się dziecko, zabiłabym je. Minęłam uliczkę Jeanette, znak „Treetop Acres” i wjechałam na drogę numer 118. Żeby przestać drżeć, mocno ściskałam kierownicę. Nienawidziłam ich obojga. Im szybciej pedałowałam – i im bardziej brawurowo jechałam – tym lepiej się czułam. Wróciłam dopiero po zmierzchu. Kiedy zbliżyłam się do drzwi wychodzących do ogrodu, przestraszył mnie ojciec, który odezwał się z ciemności: – Już chciałem cię szukać. – Wszystko w porządku? – zapragnął wiedzieć głos mamy. – Tak. Wytężając wzrok, dostrzegłam ich oboje. Siedzieli na progu i razem palili papierosa. – Musiałaś tak zniknąć? – spytała mama. – Bardzo się martwiłam. W ciemnościach rozżarzył się papieros. Usłyszałam, jak mama wydmuchuje dym. – Po prostu sobie jeździłam – powiedziałam. – Musiałam stąd uciec. – Byłaś u Jeanette? – spytał ojciec. – Nie. – To, co dzieje się w naszym domu, zostaje w naszym domu. Nikomu nic do tego. – Wiem. Wstał i przeciągnął się. – Idę do łóżka – powiedział. Usiadłam obok mamy i zasłuchałyśmy się w cykanie świerszczy. – Chodźmy do środka – powiedziała wreszcie mama. – Zrobisz mi herbatę. Wchodząc do jasno oświetlonej kuchni, musiałyśmy zmrużyć oczy. Górna warga mamy była czerwona i nabrzmiała. Kiedy herbata była już gotowa, podałam jej filiżankę. – Usiądź – powiedziała, wskazując na sąsiednie krzesło. Ale ja obeszłam stół i usiadłam na kuchennym blacie. – Co to jest kurwa? – spytałam. Mama powiedziała, że w tej chwili nie chce o tym mówić. – Jedyne, o czym mogę teraz myśleć, to jakiś kocur, który skrada się w stronę Peteya. Jutro zamierzam... Urwała, wpatrując się w moje różowe szorty. – Co? – spytałam. Wciąż wpatrywała się w moje szorty. W jednej chwili poczułam i zobaczyłam ciemną, mokrą plamę krwi. – Cudownie, Dolores... – powiedziała mama, schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się. – Tego właśnie było mi teraz trzeba. Koparkę słychać było na całej ulicy. Mniej więcej w połowie kopania i mieszania cementu Dalila, kotka Jeanette, schroniła się w bieliźniarce państwa Nordów i urodziła sześcioro kociąt. Przez cały ranek razem z Jeanette przyglądałyśmy się, jak rodziła jedno po drugim. A potem przez całe popołudnie siedziałyśmy nad ślepymi, bezgłośnie płaczącymi maleństwami, które tratując się wzajemnie i kłębiąc, starały się znaleźć jak najbliżej matki. W ostatniej chwili, zanim poszłam do domu, zadałam Jeanette pytanie, z którym czekałam przez cały dzień: – Wiesz, co to jest kurwa? – Prostytutka – odparła i, widząc brak mojej reakcji, dodała: – Kobieta, która z mężczyznami uprawia seks za pieniądze. Mamusia mówi, że tutaj nie ma takich kobiet. Są tylko w dużych miastach. Możesz poznać prostytutkę po... – Czy to zawsze musi być kobieta? Jeanette urwała i zamyśliła się. – Tak mi się wydaje. A bo co? Panowie od basenu przeklinali, śmiali się i wciąż chcieli korzystać z naszej łazienki. Nerwy mamusi były w tak złym stanie, że postanowiła wybrać się autobusem do babci na Rhode Island. – Możesz albo pojechać ze mną, albo zostać z tatusiem – powiedziała. – Zostanę z tatusiem. Przez cały tydzień jeździłam na rowerze do Jeanette i przytulałam ciepłe kociaki do piersi, zawsze po dwa. W domu natomiast patrzyłam, jak basen wypełnia się wodą. Podczas weekendu tatuś nie poszedł grać w golfa z panią Masicotte, tylko został ze mną. Taplaliśmy się w wodzie i leżeliśmy na słońcu. Tatuś co chwila biegł do domu, bo dzwonił telefon. Rozmawiał bardzo cicho, motorek filtra w basenie zagłuszał jego słowa. W poniedziałek rano obudziłam się późno i usłyszałam, że pływa. Z okna sypialni patrzyłam, jak nabiera powietrza i głęboko się zanurza, po czym wynurza się na powierzchnię w zupełnie innym miejscu. – Dlaczego jesteś w domu? – spytałam. – Dlaczego nie poszedłeś do pracy? – Czy mężczyzna nie ma prawa do wakacji z córką? – odparł. – Włóż kostium i chodź do mnie! Około jedenastej leżeliśmy na ręcznikach obok basenu, pracując nad opalenizną. – A właśnie – rzekł, opierając się na łokciu i uśmiechając się. – Chciałem cię o coś zapytać. – No to pytaj. – Co to jest? Patrzył na mój kostium kąpielowy w taki sposób, że się zarumieniłam. – Co? – spytałam. Delikatnie uszczypnął mnie w pierś, a potem dotknął mojej brody: – Chowasz tam włoskie orzechy, czy co? – Zamknij się – powiedziałam. Zerwałam się z miejsca i przepłynęłam całą długość basenu, skrywając uśmiech pod wodą. Po prostu był flirciarzem. Co w tym złego? Jeśli pani Masicotte była na tyle głupia, żeby kupić nam basen tylko dlatego, że troszkę z nią poflirtował, to była jej sprawa, a nie nasza. Przez cały wtorek padał deszcz. Dzień upłynął nam na załatwianiu różnych spraw, ale to były nasze sprawy, a nie starszej pani. Tatuś wyjął z kieszeni spodni plik banknotów i kupował krzesła ogrodowe, materace, a dla mnie nowy, dwuczęściowy kostium. Byliśmy właśnie w sklepie z towarami żelaznymi, kiedy przyszło mu do głowy, że dziewczynka w moim wieku powinna mieć własny klucz do domu. – Proszę poczekać – powiedział do sprzedawcy, który realizował nasze zamówienie – o czymś zapomnieliśmy. Lunch zjedliśmy w chińskiej restauracji: naleśniki, lo mein i oczywiście ciasteczka z wróżbami. – Co tam jest napisane? – spytał tatuś, kiedy otworzyłam swoje ciasteczko i wyjęłam pasek papieru. – „Uśmiech, który dajesz innym, powraca do ciebie”. A u ciebie? – „Próżnowanie i łatwe przyjemności tworzą ułudę trwałego szczęścia”. – Tatuś zmiął karteczkę i wrzucił ją do popielniczki. – Cokolwiek miałoby to znaczyć. Przez cały tydzień bawiliśmy się i pływali, ani razu nie wspominając o Peteyu, awanturze i mamie. Zaczęłam lepiej rozumieć przyczyny jego gniewu, pojmować, jak ktoś taki jak matka może wyprowadzić człowieka z równowagi: zrzędziła przez cały dzień, wszystkim się przejmowała, bezustannie zakrapiała nos. Powoli, to unosząc się, to opadając na materacu, spojrzałam na tatusia, potem na fale w basenie i pomyślałam, że gdyby życie było sprawiedliwe, powinien był ożenić się z panią Nord, a nie z nią. Żyliby teraz szczęśliwie, mieliby basen i dwie córki: Jeanette i mnie. Pod koniec tygodnia tatuś już przepływał basen ze sto razy, a ja zbliżałam się do sześćdziesięciu. Siadywaliśmy na skraju basenu, machali opalonymi nogami, i mieliśmy czerwone, piekące od chloru oczy. – Pamiętasz czasy, kiedy zajmowałem się malowaniem? – spytał tatuś. – Zanim zacząłem pracować dla LuAnn? – Miałeś wtedy zieloną furgonetkę – powiedziałam. – A mama i ja przynosiłyśmy ci lunch. – Zgadza się – uśmiechnął się. – Dlaczego pytasz? – Nie wiem – odparł. – Po prostu o tym myślałem. Nie chciałam, żeby wspólnie spędzane chwile dobiegły końca. Nie chciałam, żeby nasza rozmowa zeszła na smutne tematy. – W takim razie, co myślisz o tym? – powiedziałam i ochlapałam go zimną wodą. Ryknął niczym lew i zaczął mnie gonić wokół basenu. W sobotę tatuś zatelefonował do mamy. Kiedy odłożył słuchawkę, powiedział, że mama chce, żeby zawiózł mnie na Rhode Island, bym mogła spędzić kilka dni u babci. – Po co? – zaprotestowałam. – Bo nie widziałaś jej od Bożego Narodzenia. – Wielka strata. A nie mogę zostać tutaj z tobą? Odwrócił wzrok. – Co zjemy na kolację? – spytał. – Może zamówimy pizzę? Siniak na wardze mamy zbladł i stał się żółtozielony. – Tęskniłam za tobą, kochanie – powiedziała. Obydwie czekały na moją odpowiedź, której jednak nie było. – Co nowego? – spytała. Wzruszyłam ramionami. – Nic takiego. – W ciągu tygodnia nie wydarzyło się nic ciekawego? – Jeanette będzie miała „imprezę z nocowaniem” z okazji rozpoczęcia roku szkolnego w przyszłym tygodniu. Ja, ona i jeszcze sześć dziewczyn. – A jak minął wam tydzień? I czy rozmawiałaś z tatusiem? – Dużo rozmawialiśmy. Świetnie się bawiliśmy. Nie zmarnowaliśmy ani sekundy. – Nic ci nie powiedział? – O czym? – Mniejsza z tym. Dom babci, w którym wszędzie rozchodził się zapach kamfory, zagracały najróżniejsze dewocjonalia. Cały parter wytapetowany był paskudnymi różowymi flamingami. Na klatce schodowej wisiało mnóstwo rodzinnych zdjęć, na każdy stopień przypadała jedna fotografia w ramce. Na jednej widać było mamę z koleżanką, Genevą Sweet. Były ubrane na biało, obejmowały się w pasie, miały fryzury z lat czterdziestych. Było tam też maturalne zdjęcie Eddiego, młodszego brata mamy, który utonął jako dziewiętnastolatek. Patrząc na ślubne zdjęcie babci można było poczuć litość: stała w pięknej sukni i nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że najpierw umrze jej mąż, potem syn, a na końcu wnuk Anthony junior. – Stare zdjęcia są fascynujące, prawda? – powiedziała mama, kiedy spostrzegła, że się im przyglądam. – Niezupełnie – wzruszyłam ramionami. Podczas wizyty u babci zajęta byłam głównie tępym gapieniem się w telewizor, odpowiadaniem na pytania monosylabami i grymaszeniem na jej gotowanie. Kiedy wracałyśmy do domu autobusem, mama zaczęła bez ładu i składu opowiadać o tym, jak była dziewczynką – i że jeśli mogłaby coś w sobie zmienić, to chciałaby mieć więcej śmiałości. Babcia miała dobre intencje, ale... „Toteż kiedy pojawił się Tony, wciąż do mnie telefonował, okazał mi tyle zainteresowania, po prostu nie mogłam...” – Czy to, co mówisz, w ogóle ma jakiś sens? – westchnęłam. – Miał ci powiedzieć. Właśnie po to był ten tydzień. Twój ojciec chce się rozwieść. Opuszcza nas. Autobus warczał i mknął autostradą. W głowie miałam pustkę, nie potrafiłam zebrać myśli. – To głupie – powiedziałam wreszcie. – Po co budował basen, skoro chce odejść? Mama wzięła mnie za rękę. – Czy to my musimy się wyprowadzić? – Nie. To on się wyprowadza. Już to zrobił. – Dokąd? – Do New Jersey. – A praca? Czy pani Masicotte też się przeprowadza? – Pani Masicotte? Zwolniła go z pracy. Miał romans z jedną z jej lokatorek, a ona ich nakryła. Była wściekła. Nie odzywałyśmy się do siebie przez dobre pięć minut. Patrzyłam przed siebie, w oczach stanęły mi łzy. Tapicerka na siedzeniu przede mną stawała się coraz bardziej zamazana. – To właściwie śmieszne – powiedziała mama. – Nie przeszkadzało jej, że miał żonę i córkę. Po prostu nie mógł mieć innej dziewczyny... Masz jakieś pytania? – Kto dostanie cadillaca? – My. Ty i ja. Czy to nie zabawne? – Czy pomimo wszystko mogę pójść na imprezę do Jeanette? – spytałam. Przez cały tydzień pływałam, wsłuchując się w każdy dźwięk. Za każdym razem, kiedy telefonowała Jeanette, miałam nadzieję, że to tatuś. W piątek mama, owinięta płaszczem kąpielowym, nieśmiało podeszła do basenu. W rękach niosła swój sprzęt: filiżankę herbaty, papierosy, krople do nosa. Przez chwilę mocowała się z bramką, podeszła do wody i zanurzyła w niej palec. – Zimna – powiedziała, a potem zdjęła płaszcz kąpielowy i sztywno usiadła na obłym krześle. – Tutaj jest bardzo przyjemnie – oświadczyła. – Wyjdź z wody i porozmawiaj ze mną. Usiadłam na skraju basenu, ociekając wodą, zniecierpliwiona. – Właśnie zamierzałam popływać – powiedziałam. – Czego chcesz? – Ach nic, po prostu towarzystwa. Mogę o coś spytać? – Tak? – To głupie, ale jestem ciekawa... Jeśli w ogóle byś mnie nie znała, gdybym była obcą kobietą, spotkaną na ulicy – pomyślałabyś, że jestem ładna czy brzydka? Miała na sobie ten sam banalny strój kąpielowy, który nosiła, odkąd przytyła: górna część w kwiaty, dolna biała, a pomiędzy nimi wałek tłuszczu w biało-niebieskiej tkaninie. – Sama nie wiem – powiedziałam. – Chyba wyglądasz nieźle. Wpatrywała się w moją twarz, jakby chciała sprawdzić, czy mówię prawdę. A prawda, tak ją widziałam, była taka, że tatuś by jej nie zostawił, gdyby przez cały czas nie była mroczną i ponurą damą. – Nieźle? – spytała. – Naprawdę? – Tak. Nieźle... brzydko. Jej dolna warga zadrżała. Sięgnęła po spray do nosa. – Boże, przecież żartowałam – powiedziałam. – Nie znasz się na żartach? List od tatusia został nadany w New Jersey. Na niedużej, wyrwanej z notesu kartce tatuś deklarował swoją miłość i obiecywał, że będzie regularnie łożył na moje utrzymanie, jednak nie wyjaśniał, dlaczego przez tydzień pływał ze mną w basenie, nie powiedziawszy mi prawdy: tak bardzo pragnął innej kobiety, że postanowił nas zostawić. W przeszłości nigdy nie zwróciłam uwagi na jego charakter pisma: subtelny, niepewny, zupełnie inny niż sam tatuś. „Donna bardzo chciałaby cię poznać – pisał – kiedy tylko nadejdzie ku temu właściwa chwila”. Na imprezie u Jeanette powiedziałam Kitty Coffey, że śmierdzi jak kosz z odpadkami, i byłam zachwycona, kiedy się rozpłakała. Dużo jadłam, tańczyłam do siódmych potów i śmiałam się tak głośno, że pani Nord pofatygowała się, żeby wziąć mnie na stronę: – Troszkę ciszej, kochanie, dobrze? Słychać cię w całym domu. Zamknij się, kurwo, chciałam odpowiedzieć, ale tylko się skrzywiłam. Zaproponowałam dziewczynom, żeby próbowały tak długo nie spać jak ja. Kiedy ostatnią z nich zmorzył sen, zaczęłam dygotać i nie mogłam przestać. Może odszedł dlatego, że byłam niedobra? Może dlatego, że chciałam, żeby się ożenił z panią Nord, a nie z mamą? A może dlatego, że powiedziałam mamie, że jest brzydka? O świcie oczy szczypały mnie z niewyspania. Wyszłam na palcach, omijając poprzykrywane kocami dziewczyny, śpiące na podłodze w pokoju Jeanette. Wyobrażałam sobie, że wszystkie zginęły w jakiejś straszliwej eksplozji. Bo skoro nie spałam – widocznie jako jedyna przeżyłam katastrofę. W ogrodzie Nordów ćwierkały ptaki. Ubrałam się i zeszłam na dół i na rowerze, boso, pojechałam na Bobolink Drive. Za domem szumiał filtr w basenie. Woda była srebrzysta i gładka. Na płocie siedział Petey. Kląskając językiem i przemawiając pieszczotliwie, ruszyłam w jego stronę. A potem szybko wysunęłam dłoń i już go miałam. Delikatnie dziobnął mnie w rękę. Czułam jego drobne kosteczki. Otworzyłam frontowe drzwi moim nowym, lśniącym kluczem. Mama była w sypialni, zupełnie naga. Nie spała. Stała przed dużym lustrem i dotykała swoich piersi – delikatnie i czule, tak jak Jeanette i ja tuliłyśmy kocięta. No tak, pomyślałam: oto my, dwie kobiety. – Spójrz! – powiedziałam. Obróciła się gwałtownie, przestraszona. Wypuściłam papużkę z rąk. Petey pofrunął i zataczał koła między nami. Rozdział 3 Siedziałam na brązowej sofie w kratę, oglądałam telewizję i taśmą samoprzylepną przymocowywałam do czoła kosmyki włosów – bo Jeanette zapewniła mnie, że tym sposobem nie poskręcają się, kiedy będą schły. W drugiej części pokoju mama przeżywała załamanie nerwowe. Siedziała przygarbiona w fotelu nad jedną z rozkładanych telewizyjnych tacek, pilnie pracując nad układanką o tematyce religijnej, nie czyniła jednak żadnych postępów. Miała na sobie podkolanówki i różowy płaszcz kąpielowy, pomimo że zaczynało się już gorące lato. Nie jadła nic prócz karmelków Krafta. Przez dwa tygodnie codziennie nastawiałam telewizor coraz głośniej, żeby nie słyszeć jej przekleństw, starając się nie dostrzegać papierków po karmelkach, które utworzyły półkolisty wzgórek wokół jej fotela. Nie chcę przez to powiedzieć, że mama nie podjęła żadnej walki. Pod nieobecność tatusia przemalowała hol na dole, ćwiczyła przed telewizorem, stosując się do instrukcji Jacka LaLanne i, płacząc, dotąd ciągnęła za sznur od kosiarki (co jakiś czas ją kopiąc), aż silnik wreszcie zaskoczył. Próby życia bez męża skłoniły ją do uczestnictwa w niedzielnych mszach, kilkakrotnie znajdowała też pracę: jako kucharka w sanatorium, w bankowym okienku, w dziale z pasmanterią w sklepie z tanimi towarami. A kiedy zimowy mróz rozerwał jedną z rur, mama tak długo wydzwaniała po hydraulikach, aż znalazła takiego, który zwlókł się z łóżka i naprawił instalację. Jednak jesienią nie zrobiłyśmy nic, żeby osłonić basen. Liście, które przez jakiś czas pływały po jego powierzchni, utonęły i zgniły. Na wiosnę woda przypominała brązową zupę. Któregoś majowego poranka mama zeszła ze schodów i znalazła w klatce martwego Peteya. – Dlaczego? Dlaczego zawsze ja? – szlochała, kiedy wróciłam ze szkoły. Nazajutrz nie poszła do pracy, następnego dnia także. Pod koniec tygodnia zadzwonili ze sklepu z informacją, że została zwolniona. To wtedy jedynym strojem akceptowanym przez mamę był płaszcz kąpielowy. Właściwie dopiero stan włosów matki skłonił mnie do działania. W szkole ssałam tabletki odświeżające oddech i nosiłam przy sobie niewielki dezodorant Tussy, którego używałam za każdym razem, kiedy pozwalano mi wyjść do toalety. Nie myte włosy mamy, zmatowiałe i dziwaczne, zaalarmowały mnie do tego stopnia, że postanowiłam zawiesić stan zimnej wojny z ojcem i zadzwoniłam na informację w Tenafly w New Jersey. Ojciec niemal przed rokiem przeprowadził się do Tenafly, gdzie ze swoją dziewczyną Donną otworzyli kwiaciarnię. – Dzień dobry, Ogród Edenu – usłyszałam głos Donny. Dotychczas rozmawiałam z nią tylko raz, po ostatniej rozprawie rozwodowej rodziców, po to, żeby nazwać ją kurwą. Dwie rzeczy nie dawały mi spokoju: jak Donna wyglądała i dlaczego tatuś wolał ją od nas. – Mogę mówić z Tonym? – spytałam lodowato. – Mówi jego córka, panna Dolores Price. Kiedy ojciec podszedł do telefonu i udało mi się przedrzeć przez jego nerwową paplaninę, powiedziałam: – Chodzi o mamę. Zachowuje się dziwnie. Ojciec kaszlnął, zawahał się i znowu kaszlnął. – To znaczy jak? – spytał. – No wiesz. Po prostu dziwnie. Ani Donna, ani ja nie chciałyśmy zamieszkać pod jednym dachem, a Nordowie i mój ojciec nie dali się przekonać, abyśmy z Jeanette całe lato spędziły w naszym domu, a pani Nord przywoziłaby nam posiłki i robiła pranie. Ustalono, że przeprowadzę się do domu babci przy Pierce Street w Easterly na Rhode Island do czasu, kiedy mama odzyska równowagę psychiczną. Podczas godzinnej podróży do babci Holland kurczowo ściskałam w dłoni notes z adresami koleżanek, na których wymogłam obietnicę, że będą regularnie do mnie pisywać. Tatuś niespokojnie zerkał we wsteczne lusterko i bacznie mi się przyglądał. Przyczepa za nami podskakiwała i przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. Z niecierpliwością oczekiwałam na tragiczny wypadek, który wprawdzie uczyni ze mnie kalekę do końca życia, ale zarazem otrzeźwi moich rodziców. Wyobraziłam sobie naszą trójkę w domu przy Bobolink Drive: tatusia uroczyście popychającego mój wózek inwalidzki, żywiącego dozgonną wdzięczność za moje przebaczenie. W drzwiach stałaby mama, uśmiechając się ze smutkiem, a jej włosy byłyby tak czyste i schludne jak dziewczyn z telewizyjnej reklamy szamponu Breck. Tatuś nie miał babci wiele do powiedzenia. W holu postawił mój rower, walizki i kartony, pocałował mnie w czoło i odjechał. Babcia i ja byłyśmy wobec siebie grzeczne i zachowywałyśmy rezerwę. – Czuj się jak u siebie w domu, Dolores – powiedziała z wahaniem, otwierając drzwi niegdysiejszej sypialni mojej matki. Powietrze w pokoju było suche i pełne kurzu, a okna szczelnie zamknięte i zaryglowane. Wzdłuż parapetu leżał rządek martwych owadów. Usiadłam na twardym materacu i usłyszałam głośny trzask. Próbowałam wyobrazić sobie matkę w tym pokoju, kiedy też miała dwanaście lat, ale widziałam tylko Annę Frank na okładce jej dziennika w miękkiej oprawie. Schodząc po schodach, za każdym razem patrzyłam na portret Eddiego, mego nieżyjącego wuja. Jego jasne włosy przycięte były bardzo krótko. Kiedy przechodziłam obok, jego oczy, spoglądające spod krzaczastych brwi, patrzyły na mnie z niesamowitą wesołością. Był to niemalże uśmieszek wyższości, jakby Eddie zamierzał sięgnąć dłonią poza ramy zdjęcia i szturchnąć mnie między żebra. Na kolację zjadłyśmy pieczeń rzymską ze szpinakiem. Siedziałyśmy w niczym nie zmąconej ciszy, od czasu do czasu przerywanej jedynie brzękiem widelca czy chrząknięciem babci. Kiedy wstała, żeby zrobić herbatę, zwróciła się do kuchenki: – Ona nie sfiksowała – rzekła. – To on ma na sumieniu śmiertelny grzech, a nie Bernice. Tamtego wieczora przytwierdziłam do ściany swój kolaż z doktorem Kildare’em i rozpakowałam ubrania. W szufladach komody babcia rozłożyła małe torebeczki. Otwierając kolejne szuflady, poczułam zapach starszych kobiet z kościoła o upudrowanych, pomarszczonych szyjach i drżących, śpiewnych głosach. W dolnej szufladzie biurka odkryłam wiadomość, napisaną niedużymi literami, czerwonym atramentem: „Kocham Bernice Holland. Z poważaniem, Alan Ladd”. W nocy dwukrotnie wstawałam i zapalałam światło, żeby się upewnić, czy na pewno jeszcze tam jest. Babcia bardzo głośno nastawiała telewizor i wciąż skarżyła się, że mamroczę. W telewizji nadal najbardziej lubiła oglądać Na krawędzi nocy. Czasami przynosiłam sobie z lodówki colę, ciężko siadałam obok niej na kanapie i pijąc, naumyślnie głośno siorbałam. – Mam nadzieję, że w szkole nie siadasz w ten sposób – mówiła. – Damy się tak nie zachowują. Kartkując magazyn z programem telewizyjnym, przypominałam jej, że jestem na wakacjach. – Kiedy byłam w twoim wieku i chodziłam do Bishop School, dostałam nagrodę za dobre zachowanie. Lucinda Cote myślała, że to jej przypadnie wyróżnienie. Ona zawsze była bardzo zarozumiała i pewna siebie. Ale nagrodę dostałam ja. A tymczasem moja wnuczka nie potrafi nawet poprawnie usiąść na otomanie. – Co to jest otomana? – spytałam, popijając colę. – Kanapa! – odparła doprowadzona do rozpaczy babcia. W niemym przerażeniu przyglądała się, jak zakrywam otwór w puszce i potrząsam nią, a potem wlewam sobie pianę do ust. – Mogę ściszyć telewizor? – spytałam. – Nie jestem głucha. Wieczorem, po umyciu naczyń, babcia kuśtykała po domu z postrzępionym modlitewnikiem spiętym gumkami. Zasiadała przed telewizorem i oglądała ulubione westerny: Bonanzę i Rawhide, podczas gdy ja przy kuchennym stole wypisywałam banalne kartki z pozdrowieniami dla mamy i całe strony narzekań do Jeanette. W pierwszym tygodniu pobytu dowiedziałam się, że marnowanie gorącej wody, papieru toaletowego i wolnego czasu jest grzechem. Babcia oświadczyła, że nigdy jeszcze nie słyszała o dziewczynce, która w moim wieku nie umiałaby szydełkować. Zemściłam się, starając sieją zaszokować, najlepiej jak mogłam. Podczas śniadania utopiłam jajecznicę w keczupie. Wieczorami puszczałam single i oddawałam się dzikim, samotnym tańcom, podczas kiedy ona przyglądała mi się przez uchylone drzwi. Głównie ze względu na babcię składałam śpiewne deklaracje w rodzaju: „miłość ma niczym powiew gorąca!” albo „na mojej imprezie wolno mi płakać!” Któregoś dnia babcia zastanawiała się głośno, dlaczego nie puszczam piosenek, w których można by się dosłuchać jakiejś melodii. – Na przykład czyich? – spytałam. – Perry’ego Como. – Tego dinozaura? – prychnęłam. – A co powiesz na siostry Lennon? Nie są chyba wiele starsze od ciebie? Okłamałam babcię, że jedna z jej ukochanych sióstr Lennon – Diane, ta starsza, którą babcia uwielbiała – ma nieślubne dziecko. – Ech – powiedziała babcia i machnęła ręką. Ale jej dolna warga zadrżała i, wychodząc z mojego pokoju, przeżegnała się. Na Pierce Street wszędzie rozchodziła się woń samochodowych spalin i smażonego oleju. Brzęczało tłuczone szkło, ludzie krzyczeli, dzieci rzucały kamieniami. – Chryste Panie – jęczała pod nosem babcia, kiedy samochody z piskiem opon pędziły ulicą. Opowiadała, że po wojnie przekonywała męża (czyli mojego dziadka), że podobnie jak lekarze, prawnicy i nauczyciele oni także powinni wyprowadzić się z tej okolicy. Ale dziadek zwlekał z podjęciem decyzji, a w 1948 roku umarł, pozostawiając ją samą z nastoletnimi dziećmi i dwurodzinnym domem, w którym przeciekał dach. – Ten dom jest krzyżem, który musiałam dźwigać – powtarzała wciąż. Zaczęła postrzegać swój pobyt wśród „hołoty” jako wolę Boga, który umieścił ją tu, by wiodła cnotliwy żywot dobrej katoliczki i dawała dobry przykład innym. Nie musiała kontaktować się z sąsiadami – dobry przykład powinien im wystarczyć. Każdego wieczora pani Tingley, wynajmująca od babci pokój na trzecim piętrze, schodziła, tupiąc, na dół ze swym psem. Wyłupiastooki chihuahua wabił się Placek. – Placek, do mnie, chodź, kochanie – mówiła zawsze, Podczas gdy pies szarpał się na smyczy. Przez te wszystkie lata, kiedy państwo Tingley wynajmowali mieszkanie, babcia milcząco zakładała, że to pije on, a nie ona. Tymczasem po śmierci pana Tingleya samochód ze sklepu z alkoholem tak jak dawniej zatrzymywał się przed domem. Sufit mojej sypialni był podłogą pokoju pani Tingley. Jedynym dźwiękiem dochodzącym stamtąd było skrobanie psich pazurków o drewnianą podłogę. Wyobrażałam sobie, że pani Tingley leży w łóżku i powoli sączy alkohol. Naprzeciwko domu babci był sklep, podzielony na dwie części, kryty blachą. Chudy fryzjer o wydatnych szczękach w oczekiwaniu na klientów niemal przez cały dzień smętnie patrzył przez okno i przeglądał kolorowe magazyny. Drugą połowę zajmował Salon Tatuażu „Paw”. Prowadziła go chuda, starsza kobieta, która farbowała włosy na czarno i nosiła czerwone spodnie torreadora. Drugiego dnia pobytu u babci, kiedy na werandzie czekałam na listonosza, zaczęła dawać mi znaki. Powiedziała, że ma na imię Roberta, i spytała, czy nie kupiłabym jej w sklepie paczki newportów. Kiedy wróciłam, nie przyjęła reszty, natomiast zaczęła opowiadać zawiłą historię swego barwnego, pełnego egzotyki życia. Była niegdyś żoną połykacza noży (obecnie przebywał w więzieniu – czyli miejscu dla niego najodpowiedniejszym). Drugi mąż Roberty, francuskojęzyczny Kanadyjczyk, zwany przez nią Canuckiem, Panie, świeć nad jego duszą, już nie żył. Roberta była z nim na Alasce i na Hawajach, jednak Alaska bardziej przypadła jej do gustu. Zabójstwo prezydenta Kennedy’ego przyśniło jej się na tydzień przed tym, kiedy się wydarzyło. Od 1959 roku była wegetarianką, bo otworzyła puszkę z wołowiną i ujrzała w niej małego, zdechłego szczura. Któregoś dnia babcia wyszła z domu, żeby pozamiatać werandę. Dostrzegła mnie za szybą u Roberty i gestem nakazała natychmiastowy powrót do domu. Kiedy przyszłam, uderzyła mnie po głowie zwiniętą gazetą. – Nie waż się zamienić choćby słowa z tą szmatą! – krzyczała czerwona ze złości. – I nie waż się słuchać jej paplaniny! – Mam prawo zaprzyjaźniać się z kim zechcę! – odcięłam się. – Ale nie z takimi jak ona! Miejscem przy Pierce Street, w którym działo się najwięcej, był nieduży sklepik Connie, mieszczący się na parterze kamienicy krytej azbestowym gontem. Connie była grubą kobietą o rudych włosach Lucille Bali z telewizyjnego programu komediowego. Siedziała za ladą na wygodnym, szerokim fotelu, a odpowiednio ustawiony wentylator dmuchał w jej stronę. Przykładała wielką wagę do tego, żeby wystukując niechętnie na kasie ceny, nie złamać żadnego z dwucalowych paznokci. Jej bratanek Big Boy był rzeźnikiem. Gwizdał przez zęby, nosił barwne bawełniane koszule, a jego fartuch był poplamiony krwią. Wyglądał jak Doug McClure z serialu The Virginian. Babcia robiła zakupy w sklepie Connie, bo nie nauczyła się prowadzić samochodu. Jednak żywiła urazę do Big Boya, który któregoś dnia w sklepie pełnym klientów spytał: „A co dla ciebie, kochanie?” Kiedy się wprowadziłam, z wielką ochotą zleciła mi robienie zakupów. Codziennie wkładała mi do ręki pieniądze i posyłała po tabletki na nadkwasotę, mąkę kukurydzianą lub kompot z suszonych śliwek. Nigdy nie omieszkała mi przypomnieć, żebym trzymała się z daleka od Big Boya i regałów z nieprzyzwoitymi pismami. Pysykowie mieszkali bezpośrednio nad sklepem Connie. Bliźniaczki Rosalie i Stacia były jedynymi dziewczynami w moim wieku na Pierce Street. Zazwyczaj wystawały na werandzie na pierwszym piętrze. Tańczyły, chichotały i odpowiadały obscenicznymi gestami na wulgarne zaczepki chłopców. Miały przenośny gramofon (z pudłem pomalowanym w groszki) i zdartą płytę z piosenką Duże dziewczyny nie płaczą!, której bezustannie słuchały na cały regulator. Ubierały się w szorty i bluzki z falbankami z wciętą talią – były bardzo szczupłe, pomimo że zawsze coś jadły lub popijały. Ich plan dnia przypominał jedną wielką imprezę. Zżerała mnie zazdrość, a jednocześnie strach. Babcia wylała na nie kiedyś dzbanek wody i nazwała je brudnymi imigrantkami. Było to wtedy, gdy najpierw dzwoniły do naszego domu, a potem uciekały i chowały się za drzewami. Siostry Pysyk od razu mnie znielubiły, a moje codzienne wyprawy do sklepu przemieniły się w koszmar. – Hej, mała! – zawołała do mnie Rosalie podczas mej pierwszej wyprawy do sklepu Connie. Jej siostra, przewieszona przez barierkę, uśmiechała się z wyższością i zajadała ziemniaczane chipsy z torebki. – Zatkało cię czy co? Masz w dupie miotłę? Zza nich rozlegało się przeraźliwe skrzeczenie płyty z Czterema porami roku. – Cześć – zadarłam do góry głowę i nieszczerze się uśmiechnęłam. – Macie fajną płytę. Bardzo mi się podoba. Już sobie wyobrażałam, jak wracamy razem ze szkoły, a ja pożyczam im swoje single. – Macie fajną płytę. Bardzo mi się podoba – przedrzeźniła mnie Rosalie. Obydwie ryknęły śmiechem niczym osły. – Jak ci na imię? – zawołała Stacia. – Dolores – odpowiedziałam cicho. Zabrzmiało to jak prośba. – Tak? – zdziwiła się. – Myślałam, że Pojebana Gęba. Jej siostra zwijała się ze śmiechu, rozrywając zębami papierki z cukierków i plując nimi we mnie. Takie sytuacje powtarzały się codziennie. – Witaj, zarzygana głowo – witały mnie, kiedy zbliżałam się do sklepu. – Pozdrów od nas wszystkie staruchy – krzyczała druga, kiedy po kilku minutach wychodziłam z zakupami. Moje serce waliło jak młotem. Reszta kurczowo ściskana w dłoni była mokra od potu. Przybierałam dzielny uśmiech Anny Frank i pilnowałam się, żeby nie uciec. Po powrocie do domu przyjrzałam się sobie dokładnie w łazienkowym lustrze, żeby przekonać się, dlaczego mnie nienawidzą. Byłam skłonna przyjąć każde ich przeprosiny, jakie układałam sobie w myślach. Którejś nocy, drżąc ze strachu, obudziłam się z koszmaru, w którym bliźniaczki zwabiły mnie na swoją werandę, „żeby się zaprzyjaźnić”, a potem usiłowały mnie przerzucić przez barierkę głową w dół. – Co to są imigranci? – któregoś wieczora spytałam babcię. Stała przy kuchennym stole i odmawiała różaniec, podczas gdy ja wycierałam naczynia. – Imigranci? Ludzie, którzy po wojnie przyjechali z Europy. A ty myślałaś może, że wyrażają nam wdzięczność? Rozumiałam, dlaczego tego nie robili. W pewnym sensie sama byłam imigrantką, o wiele mniej wdzięczną babci za jej litość, niż zniesmaczoną jej plamami wątrobowymi, bekaniem, tym że od czasu do czasu wyjmowała górną szczękę, czemu towarzyszyło mlaśnięcie. Choć miałam tak wiele wspólnego z imigrantami, siostry nie chciały spotkać się ze mną na wspólnej płaszczyźnie. Listy od Jeanette przychodziły nieregularnie, będąc bolesnym dowodem na to, że jej życie toczyło się dalej – już bez mojego udziału. Dwie przyjaciółki w ogóle nie odpisały na moje listy. W każdą sobotę odbierałam list ze stanowego szpitala, od matki. Trudno było podążać za biegiem jej myśli. W jednym zdaniu opowiadała o miłych towarzyszach, uczęszczających na kurs malarstwa. W następnym martwiła się o żelazko, które z pewnością pozostawiła włączone, opuszczając dom. – Woń dymu czuję aż tutaj – tłumaczyła – i zanim ktoś się zorientuje, dom spłonie doszczętnie. W któreś deszczowe popołudnie babci skończyły się jajka. Niechętnie zgodziłam się pójść do sklepu, wychodząc z założenia, że nawet bezwzględne siostry Pysyk nie powinny moknąć na deszczu. Odczułam ulgę, widząc, że weranda jest pusta, a jedyny ślad życia w ich domu to żółtawy blask żarówki zza szyby. Jednak kiedy znalazłam się w sklepie, ku memu przerażeniu natknęłam się na bliźniaczki tuż obok zamrażarki z lodami. Z moim żołądkiem stało się coś, co zazwyczaj dzieje się, kiedy jedzie się windą. Po raz pierwszy ujrzałam je z bliska i obserwowałam z niepokojem. Rosalie wyjadała z puszki panierowaną cebulę. Stacia przeglądała magazyn filmowy. Miały niemal białe brwi i mnóstwo pieprzyków. Ucho Stacii było zdeformowane. Z lewej strony głowy wystawały jedynie dwie malutkie klapki – zupełnie jakby ucho zostało wessane w głąb czaszki przez jakiś potężny odkurzacz. – Cześć, Dolores – Rosalie uśmiechnęła się z wyższością. – Mokra wyglądasz jeszcze brzydziej. Ruszyłam do kasy. – Uważaj, Connie – zawołała za mną Stacia. – Obsłuż ją szybko. Ma robaki. Big Boy czyścił skrzynkę na mięso, w drugiej ręce trzymając sznur frankfurterek. Na chwilę zamarł i po raz pierwszy tamtego lata dostrzegł moją obecność. Connie podejrzliwie zmrużyła oczy. Jej pulchne palce szybko stukały po klawiszach. Zrobiłam się czerwona i wiedziałam, że zaraz się rozpłaczę. – Nie mam robaków – wychrypiałam. – One po prostu mnie nienawidzą. Connie spojrzała na mnie, a potem w stronę bliźniaczek. – Nie dotykajcie magazynów, jeśli macie tłuste palce – powiedziała. Stacia i Rosalie podeszły do kasy, chichocząc i intensywnie się drapiąc. Stacia trzymała w ręce wielkie opakowanie środka owadobójczego Raid. – Na pomoc! – roześmiała się. – Wyrzućcie ją stąd! – Zamknij się, brudna imigrantko – powiedziałam. – Ty płetwiasty uchaczu. Potem było jakieś drapanie, ciągnięcie za włosy, na półkach zabrzęczały puszki z warzywami. Nie pamiętam, która z bliźniaczek mnie przewróciła. Nad nami stali Big Boy i Connie, i starali się nas rozdzielić. – Cholera jasna! Złamały mi paznokieć! – grzmiała Connie. – Wynoście się ze sklepu! Wszystkie! W wersji, którą opowiedziałam babci, pozostałam bierna i nie wdałam się w bójkę. Doszłam do wniosku, że jeśli nie będę się pilnować, trafię do New Jersey i będę musiała być uprzejma wobec tej kurwy Donny. Następnego dnia, po południu, kiedy w telewizji oglądałyśmy z babcią Przyjęcie Aria Linklettera, ze szpitala przyszła dla mnie paczka. Rozerwałam pakowy papier i razem z babcią, oniemiałe, oglądałyśmy jej zawartość. Był to jeden z obrazów namalowanych przez mamę w trakcie terapii. Na jasnoniebieskim niebie, pośród równo porozrzucanych chmurek, wisiała w powietrzu kobieca noga – w czerwonym bucie na wysokim obcasie. Z uda wyrastały papuziozielone skrzydła – mocne i tak duże, że nawet anioł utrzymałby się dzięki nim w powietrzu. Jako pierwsza ocknęła się babcia. Rozsiadła się w wielkim fotelu w salonie, założyła ręce, w zmarszczkach wokół jej oczu pojawiły się łzy. – Naprawdę bardzo podoba mi się tutaj, w Easterly – powiedziałam. Była to jedyna rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Babcia pogłaskała mnie po ramieniu. – Nie przejmuj się tymi głupimi imigrantkami – powiedziała. – Po prostu zostawaj w domu w towarzystwie porządnych ludzi, takich jak my. Skinęła w stronę telewizora, dając do zrozumienia, że zalicza się do nich także Art Linkletter. W moim pokoju rozłożyłam na łóżku wszystkie listy od mamy, starając się znaleźć w nich jakiś ślad rozsądku. A potem wepchnęłam obraz za komodę. W sierpniu babcia zapisała mnie do siódmej klasy w szkole Świętego Antoniego – niegdyś chodziła do niej moja matka. O szkołach parafialnych słyszałam okropne historie. Na przykład według kuzynki Jeanette Nord jakaś dziewczynka często była bita po głowie książką do arytmetyki i na skutek tego – wedle słów Jeanette – nie dość, że doznała uszkodzenia mózgu, to jeszcze wyłysiała. Pomimo to cieszyłam się na myśl, że poznam rówieśników. Babcia mówiła, że niegrzeczne dziewczyny, takie jak Pysykówny, uczęszczają do szkół publicznych. Ale ostatecznie przekonała mnie Ingrid Bergman. Jej tragiczna śmierć w Dzwonach Świętej Marii w niedzielnym kinie telewizyjnym ugodziła mnie prosto w serce. I następnego dnia zostałam zapisana do szkoły. Pierwszego dnia babcia bezustannie poprawiała i obciągała mój szkolny mundurek w kratę. Wręczyła mi termos z napojem winogronowym i kanapkę z jajkiem, wyrażając przy tym nadzieję, że jajko nie zepsuje się do południa. Idąc przez Pierce Street, przeglądałam się w oknach wystawowych. – Oto ładna, skromna dziewczyna – myślałam. – Z pewnością wiele w życiu wycierpiała. Na szkolnym dziedzińcu oparłam się o chłodną ceglaną ścianę. Na moich ustach gościł nieszczery uśmieszek, który miał pokazać, jak bardzo jestem szczęśliwa, że nie muszę z nikim rozmawiać. Kiedy coś uderzyło mnie w plecy, mylnie zinterpretowałam to jako jowialne powitanie i zaproszenie do przyjaźni. Jednak z błędu wyprowadzili mnie dwaj chłopcy, sięgający mi zaledwie do ramion, niecierpliwie wołający „oddawaj, mała!” Podnosząc piłkę, którą we mnie trafili, dostrzegłam coś, co sprawiło, że zamarłam. Oparte o płot, rozmawiając z innymi dziewczynkami, stały Stacia i Rosalie Pysyk, w wełnianych kraciastych mundurkach, takich samych jak mój. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rozległ się dzwonek, zakonnice, klaszcząc w dłonie, zaczęły wydawać polecenia. Żadna z sióstr Pysyk mnie nie zauważyła. Ruszyłam do budynku, zachowując bezpieczny dystans. W korytarzach unosił się zapach świeżej farby, podłoga skrzypiała. Na ciemnozielonych ścianach wisiały w ramach grupowe fotografie przedstawiające absolwentów sprzed lat. Pomimo przerażenia usiłowałam odnaleźć zdjęcie z mamą. Idąca przede mną Stacia, tuż za zakonnicą uczącą szóstą klasę, skręciła w inny korytarz. Jednak bystrzejsza Rosalie powoli szła wraz z grupą dzieci z siódmej klasy krokiem pumy, która z wyrachowaniem zbliża się do swej ofiary. Nasza klasa znajdowała się na pierwszym piętrze. Przed drzwiami, na szarym piedestale stał gipsowy posąg Matki Boskiej z rozwartymi ramionami. Weszłam do środka wraz z innymi, na samym końcu, pospiesznie odmawiając pacierz w nadziei, że posąg podsunie mi myśl, jak uniknąć spotkania z Rosalie Pysyk przez najbliższe 180 dni nauki. Na szczęście posadzono mnie w ostatniej ławce przy oknie, za którym znajdowały się już tylko schody pożarowe. Na wypadek, gdyby najgorsze miało się ziścić, pomyślałam. Panna Lilly, nasza nauczycielka, znalazła się w szkole po raz pierwszy, podobnie jak ja. Była wysoką, wątłą kobietą. Suche włosy, z przodu bardziej zadbane, z tyłu pozostawione własnemu losowi, wyglądały, jakby były nieco przykurzone. Rankami dużo czasu poświęcała na otwieranie szuflad i zatrzaskiwanie ich z poirytowaniem, które skrywała pod nikłym, nieszczerym uśmiechem. Intensywnie wpatrywałam się w pannę Lilly, widząc w niej osobę, która uchroni mnie przed Rosalie. Schody pożarowe sprawiały wrażenie chwiejnych i przerdzewiałych. Oczami wyobraźni widziałam, jak pod moim ciężarem odrywają się od budynku, a Rosalie śmieje się w oknie, widząc, jak spadam łukiem na wyasfaltowane podwórko. Około jedenastej każda z nas była już posiadaczką stosu woniejących pleśnią podręczników, takich jak: Przygody w świecie historii, Arytmetyka dla nowoczesnej młodzieży, Nauka i zdrowie dla katolickich dzieci w wieku szkolnym oraz podręcznik do religii, ilustrowany czarno-białymi fotografiami, przedstawiającymi chłopca i dziewczynkę oddających się różnym pobożnym zajęciom. W zależności od okoliczności byli weseli albo poważni i obydwoje prezentowali się śmiesznie i staroświecko. Pomyślałam, że byłoby doprawdy zabawnie, gdyby okazało się, że dostałam tę samą książkę, z której uczyła się mama. Od razu znielubiłam kilka zdjęć – wesołe, zdrowe, świętoszkowate postacie, w jakich gustowała babcia. To przecież właśnie starucha wplątała mnie w tę historię. W czasie lunchu ruszyłam za innymi dziećmi do sutereny i zaczęłam się przedzierać przez labirynt stołów i składanych metalowych krzeseł. Siostry Pysyk, znowu razem, jadły lunch z wielkiej celofanowej torby po prażonej kukurydzy. Ich przyjaciółki zaczęły wytykać mnie palcami, a w pełnej gwaru stołówce raz po raz wybuchały salwy śmiechu wymierzonego przeciwko mnie. – Która to? – zawołał ktoś, podnosząc się z krzesła, żeby lepiej widzieć. – Tamta? Przy moim stole siedziały dwie młodsze ode mnie dziewczyny i rozmawiały o koniach. Najpierw zerkały na mnie ukradkiem, potem umilkły. – Jestem nowa – powiedziałam, otwierając termos. – Chodzę do siódmej klasy. Dziewczyny uważnie przyglądały się swoim kanapkom i skupiły się na jedzeniu, przełykając z pewnym wysiłkiem. Jakiś chłopiec trącił mnie w ramię i mówiąc: „ona cię woła”, wskazał na jedną z pań ze stołówki. Usłyszałam, żebym sobie poszła, jeśli nie zamierzam kupować jedzenia. Kiedy wróciłam na swoje miejsce, mój termos leżał przewrócony, a winogronowy napój ściekał na podłogę. Mokre kanapki zrobiły się purpurowe. Kątem oka dostrzegłam, że siostry Pysyk i ich przyjaciele zaśmiewają się. Stacia parskała śmiechem, przytulając twarz do stołu. Dziewczyny przy moim stoliku patrzyły na to wszystko z szeroko otwartymi oczami. – Co się gapisz, gruba? – warknęłam zaczepnie do jednej z nich. Po lunchu wokół panny Lilly unosiła się woń papierosów. Wymówiłam magiczne słowa (bóle menstruacyjne) i dostałam Przepustkę na korytarz. Na chwilę zatrzymałam się przed posągiem Matki Boskiej, zamierzając podzielić się z nią tym, co uczyniła mi Rosalie. „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...” zaczęłam, ale urwałam. Miała ułamany nos, a niebieskie jak niebo oczy tępo patrzyły w przestrzeń. Nie zdawała sobie sprawy z obecności węża zwiniętego u jej stóp. Idąc korytarzem, zatrzymałam się przed długim rzędem oprawionych fotografii, przedstawiających wychowanków Św. Antoniego z ostatnich czterdziestu lat. W dolnym rzędzie, na pożółkłym zdjęciu absolwentów z 1944 roku, odnalazłam mamę. Jej ciemne, kręcone włosy upięte były spinkami. Nie patrzyła bezpośrednio w aparat, na jej twarzy malował się wyraz spokoju i powagi. Zdumiało mnie, że bardziej przypominała mnie w staromodnym wcieleniu niż moją mamę. W chłodnym korytarzu było zupełnie cicho. – Cześć – powiedziałam. Brzmienie własnego głosu sprawiło, że serce zaczęło mi walić jak młotem. Mówiłam jednak dalej: – Jesteś rozwiedziona. Masz córkę. To ja. Jako zadanie domowe panna Lilly poleciła nam przeczytać rozdziały o religii i Mezopotamii. W mojej sypialni było gorąco, dlatego przyniosłam z kuchni wentylator i skierowałam strumień powietrza na twarz. Drogi Tatusiu – zaczęłam pisać na czystej kartce papieru – wiem na pewno, że mamusia nadal bardzo Cię kocha. Obydwie za Tobą tęsknimy tak bardzo, że nawet nie potrafię tego wyrazić. Myślę, że zaczynam chorować na raka żołądka. Po prostu tak mi się wydaje. A potem zasmarowałam napisane słowa grubymi pociągnięciami ołówka, które zrobiły wgłębienia w kartkach znajdujących się pod spodem. Na północ od dzisiejszej Zatoki Perskiej rozkwitła cywilizacja niemal tak zaawansowana jak egipska. Gleba użyźniana przez Eufrat i Tygrys... Zapatrzyłam się w obracający się wentylator, starając się dostrzec kształt łopatek w niebieskoszarym wirze. Wyciągnęłam palec i zbliżałam go do wentylatora, patrząc, jak drży. „Znajdą mnie w kałuży krwi. Tatuś do końca swoich dni nie będzie mógł sobie tego wybaczyć. Rosalie Pysyk dozna załamania nerwowego”. Cywilizacja Sumerów rozkwitła na równinnych, żyznych ziemiach obfitujących w osady obydwu rzek. Przyczynek Sumerów do rozwoju cywilizacji... Skierowałam wentylator w inną stronę i lśniące stronice książki do religii zaczęły się same kartkować. Przyglądałam się świętoszkowatemu chłopcu i dziewczynce na zdjęciach. „Nienawidzę was”, powiedziałam głośno. Nagle książka otworzyła się na stronie 232. Jej były właściciel – bez wątpienia jakiś niedomyty chłopak z brudem za paznokciami – dokonał pewnych zmian na zdjęciu modelowych uczniów. Chłopiec i dziewczyna schodzili właśnie po schodach prowadzących do szkoły przypominającej św. Antoniego i uśmiechali się do siebie promiennie. Jednak ich tułowia zostały zamalowane na biało; w ich miejscu idealna dziewczynka miała odwrócony trójkąt włosów łonowych, a nieco wyżej dwie piersi nierównej wielkości, przypominające pączki, natomiast wiecie-co idealnego chłopca przypominało peryskop. Nad ich głowami pojawiły się też komiksowe dymki: „Co powiesz na seks? Chcesz się pieprzyć?” – pytała promiennie uśmiechnięta dziewczynka. „Mmmm... Jasne!!!!” – odpowiadał chłopiec, a miarą jego entuzjazmu była liczba wykrzykników. Cywilizacja Sumerów rozkwitła na równinnych, żyznych ziemiach obfitujących w osady obydwu rzek. Przyczynek Sumerów do rozwoju... W ciągu następnej godziny wypiłam dwie duże szklanki wody z lodem, wielokrotnie czytałam ten sam akapit z podręcznika historii, przysunęłam twarz do wentylatora tak blisko, że znalazła się w odległości paru centymetrów, a potem zapisałam jedną i drugą stronę kartki słowami „Richard Chamberlain” (wraz z datą urodzin), dużymi, ozdobnymi literami. Ale nic nie pomogło. Za każdym razem, kiedy otwierałam książkę na stronie 232, Sądząc, że wszystko mi się przywidziało, oni wciąż tam byli. Następnego dnia w szkole panna Lilly miała na sobie sukienkę do kostek i obcisły golf, który pozwalał dokładnie przyjrzeć się jej biustonoszowi. Włosy upięła z tyłu w nieduży kok wielkości hamburgera. Wyglądała zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia. Zastanawiałam się, czy ona też cierpi na rozdwojenie jaźni, tak jak Margo z serialu W poszukiwaniu jutra – a może w ogóle zwariowała jak moja matka, o ile to cały świat nie był szalony. Przez cały ranek wbrew rozsądkowi zerkałam na stronę 232, pragnąc po raz kolejny upewnić się, że rzeczywiście istnieje. W środowy ranek panna Lilly uśmiechnęła się do nas tajemniczo i powiedziała, że ma dla nas niespodziankę. – Lizaki! – wykrzyknął ktoś. Ale ona zignorowała tę uwagę i zwinęła dwie mapy zasłaniające tablicę. Naszym oczom ukazało się równe, piękne pismo panny Lilly, która wyjaśniła, że specjalnie przyszła do szkoły pół godziny wcześniej, żeby przepisać dla nas Odę do greckiej urny. Powiedziała, że w pewnym sensie jest ekspertem od tego poematu, ponieważ w college’u napisała na jego temat pracę liczącą aż dwadzieścia trzy strony. – A teraz, jeśli będziecie siedzieli spokojnie i skoncentrujecie się, myślę, że docenicie jego kadencję, kiedy będę go czytać. Potem omówimy piękne przesłanie tego poematu. Zaczęła mówić cichym, monotonnym głosem i niemal natychmiast wpadła w trans. W dłoni trzymała kredę, którą wymachiwała niczym Mitch Miller. Rosalie Pysyk rozejrzała się po klasie i wskazała na siebie. Od razu wiedziałam, że panna Lilly będzie miała kłopoty. Rosalie przyłożyła przedramię do ust, nadęła policzki i dmuchnęła. Dźwięk, który wydobyła tym sposobem, zdumiewająco przypominał pierdnięcie – z gatunku tych, których nie słyszałam, odkąd ojciec wyprowadził się do Tenafly. Klasa zaniosła się nerwowym rechotem. Panna Lilly urwała, jakby ktoś oblał ją zimną wodą. Kiedy podeszła do tablicy i zaczęła ścierać z niej Odę do greckiej urny, jej twarz wykrzywił grymas, a każdy gest zdradzał porażkę. Tak długo wycierała to samo miejsce, aż pojęłam, że płacze. Rosalie siedziała bokiem na krześle i trzęsła się ze śmiechu, który usiłowała zdusić. Wyobraziłam sobie, że wyjmuję pistolet, celuję i zabijam ją z zimną krwią. Moje wypracowanie o Mezopotamii okazało się wielką porażką. Panna Lilly westchnęła i zaproponowała, żebym przerwę na lunch wykorzystała na jego przepisanie, nie zdając sobie nawet sprawy, jak wielką czyni mi przysługę. – Kiedy skończysz, połóż wypracowanie na moim biurku i przyjdź do kościoła na spowiedź siódmej klasy. Nie zapomniałaś mantylki? Wsłuchałam się w stukot jej sandałów na korytarzu. Jedna z jarzeniówek zaczęła zabawnie buczeć, a dźwięk ten był potęgowany przez panującą w klasie ciszę. Wstałam i podeszłam na palcach do biurka panny Lilly. Nie planowałam tego. Spojrzałam na rzędy pustych ławek i poczułam przypływ sympatii do mojej nowej nauczycielki. Na biurku stał srebrny termos i leżało kilka karteczek od siostry Margaret Frances, dyrektorki szkoły. Zniszczona książka sama otworzyła się na Odzie do greckiej urny. Każda linijka była podkreślona, niektóre słowa zaznaczono kółkiem, cała strona roiła się od strzałek i notatek z wykrzyknikami. Słomkowa torebka stała za biurkiem. Wzięłam ją do ręki i zajrzałam do środka. Zerkając na drzwi, wyjęłam klucze do samochodu, paczkę winstonów, brązową plastikową fiolkę z pigułkami, na której napis głosił „Sandra Lilly. Jedna pigułka wieczorem w razie potrzeby. Recepta jednorazowa”. W portmonetce znalazłam pięciodolarowy banknot, trzy dwudziestopięciocentówki i kilka siedmiocentowych znaczków. Za celofanowe okienka portmonetki zatknięte były zdjęcia: blondynka w koku, starsza para stojąca obok olbrzymiego tortu, czarno-białe przedstawiające pannę Lilly i jakiegoś mężczyznę na plaży. Włosy panny Lilly były mokre, poskręcane w strąki, a ramiączka kostiumu zsunięte. Mężczyzna miał okulary przeciwsłoneczne i sflaczałą talię. Zamiast niego wyobraziłam sobie Big Boya ze sklepu. Siedzieli tak na piasku, Big Boy i panna Lilly, i całowali się, całowali – Wokół nie było nikogo. Pocierali się o siebie. A potem, nagle, stali się zupełnie nadzy. Podniosłam wzrok i dostrzegłam czerwony winylowy notes Rosalie. Mój plan objawił mi się nagle kompletny, niczym dar Boży. Schowałam rzeczy panny Lilly z powrotem do torebki. Podeszłam do ławki Rosalie, wzięłam do ręki jej podręcznik do religii i zamieniłam go na swój. Panna Lilly uśmiechnęła się do mnie, kiedy wśliznęłam się do ławki dla dziewcząt. Odwzajemniłam uśmiech, czując zdumiewający przypływ pewności siebie. Czekałam, aż ojciec Duptulski otworzy w konfesjonale okienko. – Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam... Od ostatniej spowiedzi upłynęły trzy tygodnie... Oto moje grzechy... Powiedziałam, że byłam krnąbrna wobec babci i jedenastokrotnie użyłam brzydkiego słowa. A potem najbardziej pokornym tonem, jaki potrafiłam z siebie wydobyć, wyznałam, że popełniłam rzecz haniebną, a mianowicie patrzyłam, jak moja serdeczna przyjaciółka Rosalie Pysyk bezcześci swój podręcznik do religii wstrętnymi, nieprzyzwoitymi obrazkami. Knując tę zdradziecką intrygę, z pewnym zainteresowaniem wsłuchiwałam się w ton swojego głosu. – Ona jest dobrą dziewczynką, ojcze duchowny. Jestem pewna, że nie chciała zrobić nic złego... Za wszystkie grzechy bardzo żałuję... Jako pokutę ojciec Duptulski polecił mi dziesięć razy zmówić Zdrowaś Mario, co wydawało mi się rozsądną karą dla wspólniczki tej, która faktycznie popełniła zbrodnię. Uklękłam i modliłam się – nie o przebaczenie, ale o to, żeby sprawdziło się moje założenie: świętość konfesjonału jest bardziej odpowiednia dla morderców niż dla dzieci. Panna Lilly właśnie tłumaczyła nam, czym są apostrofy, kiedy do klasy niespodziewanie weszła siostra Margaret Frances. – Panno Lilly? – powiedziała słodkim głosem. – Dokonamy oględzin podręczników uczniów siódmej klasy. Panna Lilly sprawiała wrażenie skonsternowanej. – Jeszcze w tym tygodniu? – Nawet dzisiaj. Teraz. Po szkole Stacia niespokojnie kręciła się tu i tam i do wszystkich zwracała się z pytaniem: – Nie widzieliście Rosalie? W czwartek Rosalie Pysyk nie było w szkole, ale wieść o tym, co zrobiła, szybko się rozeszła. Podobnie jak informacje o tym, jaka spotkała ją kara, która pod względem surowości przekroczyła wszystkie szkolne rekordy: każdego popołudnia aż do Święta Dziękczynienia siostra Margaret Frances rysowała na tablicy krzyżyk, a Rosalie przez całą godzinę stała przy tablicy, nosem dotykając miejsca, w którym kreski się przecinały. Tamtego dnia wracałam do domu tak lekka, beztroska i uskrzydlona, że myślałam, iż zaraz uniosę się w powietrze. Ta siła sprawiła, że poczułam straszliwy głód, toteż zanim Connie skończyła wystukiwać na kasie moje zakupy, już wyjadałam z torebki chipsy ziemniaczane. Babcia przyglądała mi się, kiedy najpierw z zakamarków torebki wydłubywałam okruszki i sól, a potem na kolację zjadłam dwa puddingi z tapioki. – Boże drogi, ależ ta szkoła wpływa na twój apetyt! – zauważyła. – Żyjemy w wolnym kraju – powiedziałam – nieświadoma babuniu. Tamtego wieczora wyjęłam zza komody „latającą nogę” mamy i po raz pierwszy dotarło do mnie, że jest piękna. Powiesiłam ją nad łóżkiem. Rozdział 4 W styczniu szpital podarował nam nowe wcielenie mamusi: uśmiechniętą, nerwową kobietę o wyskubanych brwiach. Paliła teraz mentolowe papierosy i znowu była chuda – chudsza niż kiedykolwiek. Skóra i kości. Opowiadała, że połowę czasu w zakładzie spędziła, chodząc z krokomierzem przymocowanym do nogi, myśląc o różnych sprawach i spalając „tyłek jak wiadro”. Pokonała w tym czasie trzy czwarte drogi do Kalifornii. Podczas pierwszego weekendu z nią w domu siedziałyśmy razem na sofie i oglądałyśmy występ Beatlesów w programie Eda Sullivana. Mamusia w rytm muzyki stukała stopą o moją nogę. Cicho piszczałam wpatrzona w Paula McCartneya. Babcia, siedząca z kwaśną miną w drugiej części pokoju, kręciła głową z dezaprobatą. – O co ci chodzi? – powiedziałam zaczepnie, kiedy kamera ukazała szalejącą w studiu publiczność. Moja nienawiść do babci w tamtej chwili była równie wielka, jak miłość do Paula McCartneya. Chodziło jej o to – jak wyjaśniła – że nie potrafi dokonać rozróżnienia pomiędzy tymi, którzy śpiewają na scenie, a dziewczętami, które piszczą i wyją w studiu. Jeśli ludzie sądzą, że coś takiego jest dobre, ona ma dość. – W porządku – powiedziałam. – No to miej dość. Proszę bardzo. Mamusia zaczęła mnie wypytywać, który Beatles jest który. – To jest George. Taki spokojny. A to Paul McCartney... ten słodki... – Słodki? – zaśmiała się babcia. – Tego nieokrzesanego bitnika określasz mianem „słodkiego”? W pewnej chwili cały ekran wypełniła twarz Ringo Starra. – O, to jest Ringo – powiedziałam. – Wiesz, babciu, to właśnie on. – Kto? – Ten, który zrobił dziecko Diane Lennon. Na twarzy babci przez moment pojawił się grymas świadczący o zaniepokojeniu, jednak szybko zniknął. – Jesteś szalona – powiedziała, a potem wstała z fotela i oznajmiła, że jest rozczarowana mną, moją matką, a nawet programem Eda Sullivana – całą naszą trójką – i że z tego zniesmaczenia zamierza położyć się do łóżka. – Proszę bardzo – powiedziałam. – Jak chcesz, idź na drzewo. Kiedy babcia wyszła, spojrzałam matce w oczy. – Nie cierpię jej – powiedziałam. – Jest psychiczna! Na twarzy mamy dostrzegłam grymas, odwróciłam wzrok, spojrzałam na dywan, moje nogi i jej stopy. – Bez urazy – wymamrotałam. Każdego ranka po śniadaniu mama siadywała przy kuchennym stole, paliła papierosa za papierosem i przeglądała oferty pracy w gazetach wydawanych w Easterly i Providence. Mówiła, że przeraża ją perspektywa poszukiwania pracy, ale nie zamierzała unikać tego ryzyka. – Na tym właśnie polega życie, Dolores – powiedziała. – Trzeba się wspiąć na skrzydło samolotu i skoczyć. Te poszukiwania pracy irytowały babcię, która już znalazła dla niej posadę gosposi w probostwie św. Antoniego. – Widzisz – mama tłumaczyła babci – jedna z rzeczy, których mnie tam nauczyli, to to, że uleganie samoograniczeniom źle się kończy. – Co chcesz przez to powiedzieć? Przed udzieleniem odpowiedzi mama zapaliła kolejnego salema. – To, że nie muszę czyścić wychodków i prasować męskiej bielizny, jeśli nie mam na to ochoty. Takie życie prowadziłam przez trzynaście lat i spójrz, dokąd zaszłam. Zaalarmowana babcia obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem zniżyła głos: – W tym pokoju przebywa uczennica szkoły parafialnej. Wspominam o tym na wypadek, gdybyś zapomniała – powiedziała. – Uważam, że bielizna księży nie jest tematem, który należy poruszać w obecności młodych dam. Matka westchnęła i wypuściła dym nosem. – Pierce Street 262 – mruknęła. – Dom ucisku i represji. Babcia wzięła ścierkę i machnęła nią poprzez obłok dymu z papierosa. – Nienawidzę tej woni. Jest tandetna. W całym domu śmierdzi tandetą. – To klasyczne trucie, mamo. To, że kobieta pali, nie oznacza wcale... – Widzę, że nauczyłaś się także kląć, księżniczko. – „Trucie” to nie przekleństwo. Spytaj ojca Duptulskiego. – Za moich czasów kobiety znały swoje miejsce. Mama przewróciła oczami, kierując ten gest do Boga (a może do sufitu), i zwróciła się do mnie: – Jeśli jesteś kobietą, Dolores, masz do wyboru dwie role. Betty Crocker albo panna puszczalska. Zawsze pamiętaj o „swoim miejscu” – nawet jeśli miałoby cię to zabić. – Ciekawam, co też zrobiło z ciebie taki wielki autorytet – powiedziała wzburzona babcia. – Mamo, a jak myślisz: gdzie byłam przez ostatnie siedem miesięcy? W Disneylandzie? Babcia odwróciła wzrok. – Weźmy na przykład biedną Marilyn Monroe... – ciągnęła mama. Źrenice babci rozszerzyły się gniewnie. – To ty ją sobie weź! – powiedziała. – Ja z pewnością jej nie chcę. Ani „na przykład”, ani w ogóle. Śmierć Marilyn Monroe – oraz to, że padła ofiarą własnej niegodziwości – należała do ulubionych tematów babci. Jej zdaniem Marilyn Monroe przynależała do tego samego bagna, w którym taplała się Roberta z naprzeciwka. – Ależ mamo, czy naprawdę tego nie widzisz? To biedactwo wpadło w pułapkę. Wszyscy tak wiele od niej oczekiwali. W szpitalnej bibliotece znalazłam o niej książkę. Tak naprawdę była po prostu małą, wystraszoną dziewczynką. Babcia zacisnęła wargi tak mocno, aż zbielały. Wstała powoli, podeszła do plastikowej tacki z lekarstwami, wzięła pigułkę na nadciśnienie i zwróciła się do piecyka: – Ona mówi coś takiego o seksbombie, która dała sobie zrobić trzy zdjęcia potępione przez Legię na rzecz Przyzwoitości. O kobiecie, która nawet nie miała dość przyzwoitości, żeby popełnić samobójstwo w płaszczu kąpielowym. Przez następnych kilka dni mama i babcia w ogóle ze sobą nie rozmawiały. Naburmuszona babcia całymi dniami oglądała w telewizji opery mydlane, westerny albo biegała za matką z odświeżaczem powietrza w sprayu. Za którymś razem, kiedy w telewizji była reklama salemów, babcia pokazała telewizorowi język. Jeśli chciała coś zakomunikować mamie, robiła to za moim pośrednictwem. Wyglądało to tak: – Dolores, powiedz kominowi fabrycznemu, że moja kuzynka Florence znowu ma problemy z woreczkiem żółciowym. Albo: – Dolores, powiedz najserdeczniejszej przyjaciółce Marilyn Monroe, że lekarz stwierdził u mnie potworne nadciśnienie. Żadna z instytucji, w których mama złożyła podanie o pracę, nie odezwała się. Co wieczór po kolacji wkładała kurtkę, otulała szyję szalikiem w paski, zakładała nauszniki i przytwierdzała krokomierz do buta. Pójdziesz ze mną? – pytała. Nigdy nie chciałam. Byłam detektywem zbierającym dowody, nawet pozornie nieistotne szczegóły, świadczące o dziwactwach: herbatę parzyła z dwóch torebek, a nie z jednej. Mówiła „dobrze” nawet wówczas, kiedy nikt ją o nic nie prosił. Zazwyczaj po godzinie wracała – rumiana, z mokrym od zimna nosem. Odgłos otwieranych drzwi od ogrodu i tupanie butów w spiżarni zawsze mnie zaskakiwały. Za każdym razem, kiedy wychodziła, po powrocie zbierałam siły na wysłuchanie wykładu o tym, że babcia ją zniszczyła albo że „dopadło ją bezrobocie” – i że wybrała się aż w okolice szpitala, żeby znowu zwariować. Nie mogłam z nią chodzić. Po prostu nie mogłam. W trakcie roku szkolnego rozeszła się wieść, że moi rodzice nie żyją. Nie zależało mi specjalnie na prostowaniu tej opinii. Stan mojej matki i kochanki ojca należały do sfery spraw prywatnych, które nikogo poza mną nie powinny interesować. W szkole św. Antoniego byłam trzecią uczennicą, tuż za Liam Phipps i Kathy Mahoney. (Panna Lilly wystawiła oceny naszej trzydziestojednoosobowej klasie, zapisane następnie na tablicy z ostrzeżeniem „nie zmazywać”. Jednak za każdym razem, kiedy panna Lilly zadawała prace zespołowe, osobami dobieranymi na samym końcu były niezmiennie: Rosalie Pysyk, pryszczaty Walter Knupp i ja. Taką cenę płaciło się za odrobinę intymności). Któregoś wieczora do mojej sypialni zastukała mama z popielniczką w dłoni. – Jesteś zajęta? – spytała. – Wkuwam słówka. Panna Lilly w piątki robi nam nie zapowiedziane kartkówki. – Dobrze – powiedziała. – Podeszła do mojego kolażu z doktorem Kildare’em i przyjrzała mu się uważnie. – To był mój pokój, kiedy byłam w twoim wieku. – Babcia już mi to mówiła – powiedziałam. W pierwszej chwili chciałam otworzyć dolną szufladę i pokazać jej czerwony napis Alana Ladda, ale pomyślałam, że lepiej tego nie robić. – Możesz mnie przepytać ze słówek, jeśli chcesz. Wzięła listę do ręki. W jej oczach stanęły łzy. – To miejsce fatalnie wpływa na moje nerwy – powiedziała. – Babcia ma dobre intencje, ale... – Nie pytaj w kolejności. Lepiej na wyrywki. – W porządku. Beztroski. – Wesoły i pogodny. – Szubrawiec. – Łajdak. – Dobrze. Panaceum. – Lek na wszystko. Odłożyła notes. – Musimy sobie znaleźć jakieś własne mieszkanie, Dolores – powiedziała. – Kiedy tylko będę mogła sobie na to pozwolić. Obiecuję. – Lek na wszystko – powtórzyłam. – Lek na wszystko... dobrze... Wiesz, to zabawne... Spędziłam tam ponad pół roku – starając się jakoś dojść do siebie, próbując sobie wytłumaczyć, dlaczego moje małżeństwo stanowiło jeden ciąg przeprosin. I dokąd mnie to zaprowadziło? Jestem w tym samym miejscu, gdzie zaczynałam. To zupełnie jak jeżdżenie tym cholernym cadillakiem starej Masicotte. Rzecz w tym, że... – Będziesz mnie pytać ze słówek czy nie? – Przepraszam. Paradoks. – Paradoks? – Paradoks. – To opuśćmy – powiedziałam. – Później do tego wrócę. – Jestem już przecież dojrzałą kobietą. Chyba mogę zapalić papierosa, jeśli mam na to ochotę? Nie mogłam ścierpieć, że pracuje dla tej bogatej suki. Ale bałam się poskarżyć. Znałam swoje miejsce... Wstała i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem, potem zatrzymała się i uśmiechnęła na widok swojego obrazu z latającą nogą. – Podoba ci się? – Jest w porządku – powiedziałam. – Nawet fajny. Koniuszkami palców musnęła płótno. – Inny mój obraz zawisł w szpitalnej jadalni. Martwa natura. Ale ja uważam, że ten jest lepszy. To mój ulubiony. – Co to jest represja? – spytałam. – Co? – spytała, przeglądając listę słówek. – Mówiłaś, że to dom ucisku i represji. Co to jest represja? Opadła na łóżko. – Tłumienie wszystkiego, poczucie winy wobec wszystkiego. Doktor Markey – ten, z którym pracowałam – powiedział, że połowa moich problemów bierze się stąd, że zostałam wychowana w niezdrowym środowisku. Że to mnie emocjonalnie zahamowało. I dlatego Tony i ja... W każdym razie on tak to wyraził. – Nie mów babci – powiedziałam. – Wpadnie w szał. Grzbietem dłoni pogłaskała mnie po policzku. Miała zimną rękę. – Wiesz, czego się najbardziej bałam, kiedy byłam w szpitalu? Że jak wyjdę, ty się zmienisz. Ale nie zmieniłaś się. Jesteś zupełnie taka sama. Podczas jej nieobecności rozbroiłam siostry Pysyk i w zamykanym na kluczyk pamiętniku zaczęłam pisywać miłosne wiersze. Kiedy nie mogłam już wytrzymać z babcią, wymykałam się do salonu tatuażu Roberty, gdzie paliłam papierosy, przeklinałam życie i swój los. Mama nie wiedziała, nie mogła wiedzieć, że się zmieniłam. – Tylko nigdy nie pozwól, Dolores, żeby coś podobnego przydarzyło się tobie. – Żeby co mi się nie przydarzyło? – Żebyś pozwalała na to, żeby ludzie na ciebie srali. Nie możesz stać się osobistą toaletą jakiegoś mężczyzny, tak jak ja... Wszystkie te kwiaty, które przysyłała po tym, jak straciłam dziecko... Miała tupet, trzeba jej to przyznać. – Kto? – Stara Masicotte. „Nie napiszesz do niej bileciku z podziękowaniem?” mówił. Ja nie wiedziałam, jak przeżyć następną godzinę, gdy w tym czasie oni... Mama wyszła z pokoju, wysmarkała nos i wróciła na łóżko. – Ale to stare dzieje, prawda? Na czym skończyłyśmy? Aha, co to jest paradoks? – Sytuacja... Sytuacja, w której... zachodzi pozorna sprzeczność, ale pomimo to jest to prawda. Coś w tym rodzaju. W milczeniu przez chwilę patrzyłyśmy na siebie. Postanowiłam zaryzykować. Wyjęłam z jej pudełka papierosa. Patrzyła, jak głęboko się zaciągam, wydmuchując dym przez ramię. – Są takie dwie dziewczyny – powiedziałam – nazywają się Rosalie i Stacia Pysyk... Któregoś wczesnowiosennego popołudnia w głośnikach szkolnego radiowęzła rozległ się głos siostry Margaret Frances, która oznajmiła, że skonfiskowano zeszyt zawierający „księgę szczerości”. Takie „złe i niechrześcijańskie” zeszyty – jak wyraziła się siostra – są absolutnie zakazane w szkole św. Antoniego. Uczniowie, którzy będą je rozprowadzać, gorzko tego pożałują. W ciągu następnych kilku dni obserwowałam, jak czerwony notatnik przechodzi z rąk do rąk – jedynie wtedy, kiedy panna Lilly patrzyła w inną stronę. W czasie przerwy i po lunchu dziewczyny stawały ramię w ramię przy kaplicy św. Antoniego, co chwila przekazywały sobie zeszyt i wciąż odwracały się, żeby sprawdzić, gdzie znajduje się pilnująca ich siostra. Nie byłam pewna, co stanowi zawartość „księgi szczerości”, ale domyślałam się, że ma to coś wspólnego albo z seksem, albo z popularnością. – Dolores, zechcesz mi zrobić prawdziwą przysługę? – spytała Kathy Mahoney pod koniec piątkowych zajęć. Spłonęłam rumieńcem – po raz pierwszy zwróciła się do mnie po imieniu. Na końcu korytarza ukazała się siostra Margaret. – Bardzo cię proszę. Jako przyjaciółkę. Przez cały weekend kartkowałam zeszyt, który Kathy udało się wetknąć do mojej teczki. W górnej części każdej stronicy znajdowało się imię i nazwisko danej osoby, wypisane grubym mazakiem. Poniżej były wpisy – anonimowe opinie o danej osobie. Stronę Kathy, pierwszą w zeszycie, wypełniały same peany na jej cześć: „Zbyt cudowna, żeby można ją było zapomnieć”. „Kocham cię!” „Przyjaźń na całe życie”. „Chciałabym w ogrodzie mieć taką huśtawkę”. Strona poświęcona Dolores Price była dopisana zwykłym atramentem na wewnętrznej, tylnej stronie okładki. „Nie znam jej”, brzmiał pierwszy wpis, potem podobne „NZJ”, a poniżej „brzydka to mało powiedziane” – charakterem pisma Rosalie Pysyk. Dziwnie się czułam, trzymając długopis w drugiej ręce. „Cicha, ale słodka”, dopisałam chwiejnym pismem do komentarzy na mój temat. „Warto ją bliżej poznać”. W marcu mama postanowiła pójść na rozmowę kwalifikacyjną. Zamierzała ubiegać się o posadę sekretarki w firmie zajmującej się zwalczaniem szkodników. Siedziałam na łóżku i patrzyłam, jak przed lustrem marszczy brwi, przygotowując się do rozmowy. – Nieźle – powiedziała. – Nienawidzę rozmawiać przez telefon, nie pisałam na maszynie, odkąd skończyłam szkołę średnią, boję się robaków i wyglądam mysio. – Ładniej ci z długimi włosami, takimi jak teraz – powiedziałam. – Dostaniesz tę pracę. Mama nie wróciła na kolację. Uciekła, pomyślałam. Porzuciła mnie tutaj, w domu represji. Kolację zjadłyśmy z babcią w niemal absolutnej ciszy. – Może dostała pracę i od razu była im potrzebna? – powiedziałam. Babcia wyraziła szczerą nadzieję, że mama nie dostanie tej pracy. Przecież trudno z góry przewidzieć, jakiego rodzaju zarazę przywlecze do domu prędzej czy później. Po umyciu naczyń naszła mnie myśl, że mama mogła popełnić samobójstwo. Wyobraziłam ją sobie, jak w zimną noc wspina się na skrzydło samolotu i skacze w otchłań. Odwróciłam się do babci, zawijającej kanapki mamy w papier śniadaniowy. Wcale nie miałam takiego zamiaru, ale nagle wzięłam do ręki żaroodporne naczynie do zapiekania i z całej siły uderzyłam nim w blat, przełamując je na pół. – Nie trzeba jej było tak dokuczać! – krzyknęłam. – Jeśli znowu zwariowała, to będzie twoja wina! Babcia odwróciła się. – Uważaj, co mówisz, Dolores Elizabeth – powiedziała groźnie. – Nie waż się na mnie krzyczeć! Drżenie jej głosu zdradzało, że też jest zaniepokojona. Ale za kwadrans dziewiąta przed domem zatrzymał się cadillac i po chwili przez drzwi od ogrodu wpadła mama. – Przepraszam za spóźnienie. Wiecie co?! – powiedziała od progu. – Kupiłam samochód! Miała na sobie nowy pomarańczowy płaszcz i naręcze wypchanych toreb i pakunków. – To buick skylark rocznik 62! Odbiorę go we wtorek. Biały kabriolet. A najlepsze jest to, że w rozliczeniu mogę oddać tego cholernego cadillaca. Krzyż na drogę! Będzie do odebrania w następny wtorek. A może już to mówiłam? Zmusiłam ich do obniżenia ceny o sto siedemdziesiąt pięć dolarów. Sama się targowałam. – Dostałaś pracę? – spytałam. – Nie poszłam na rozmowę. Kto chciałby pracować dla tych, którzy zabijają robaki? Ale miałam fajny dzień. Popatrzcie! Zdjęła z głowy robioną na drutach czapeczkę. Była teraz platynową blondynką. – I jak? – spytała, kręcąc głową na boki. – Czy to peruka? – Nie. To moje włosy. W progu stanęła babcia. – No i jak? – spytała mama i zaśmiała się nerwowo. – Powiedzcie coś wreszcie. Babcia pokręciła głową i zamiast do mamy, zwróciła się do mnie: – Następnym razem pójdzie do tej drugiej naprzeciwko i zrobi sobie tatuaż. W poczekalni Salonu Tatuażu „Paw” były stare kuchenne krzesła, popielniczki stojące na nóżce i brudne magazyny. Tatuaż można było sobie wybrać z grubego zeszytu w plastikowej okładce, o luźnych kartkach. – One obydwie są szalone – zwierzałam się Robercie, zerkając na zewnątrz przez witrynę, czy aby babcia mnie nie zauważyła. – I mama, i babcia. Po prostu każda jest szalona trochę inaczej. Pomiędzy nami wisiała zasłonka, za którą Roberta robiła klientowi tatuaż. – Musisz do tego przywyknąć, kochanie – odpowiedziała. – Cały świat jest szalony. Prawda, Leonie? – Masz rację, Roby – odparł mężczyzna. Ciężko westchnęłam, zapaliłam papierosa i zabijałam czas, przeglądając zniszczone magazyny o zagiętych rogach. W jednym ze starych „Coronetów” córka Lany Turner dawała z więzienia wywiad, dlaczego śmiertelnie pchnęła nożem narzeczonego Lany. Obok artykułu zamieszczono zdjęcia ofiary, Johnny’ego Stompanato, oraz rezydencji Lany ze strzałką wskazującą na okno sypialni, w której dokonała się zbrodnia. Było także zbliżenie twarzy córki Lany, w szarym więziennym ubraniu. Jej niesamowita, dziwaczna twarz przypomniała mi nasze zabawy z Jeanette, kiedy to wciągałyśmy na głowy nylonowe pończochy jej mamy. Może szaleństwo jest dziedziczne, tak jak brązowe oczy czy kręcone włosy, pomyślałam. A może po prostu można zwariować, kiedy matka się rozwodzi i znajduje sobie nowego narzeczonego. Roberta odsunęła zasłonę i przypomniała Leonowi o odkażeniu wytatuowanego miejsca spirytusem salicylowym. W poprzednim tygodniu przyglądałam się, jak tatuuje mu na ramieniu trzmiela. (Jeśli klient nie miał nic przeciwko temu, Roberta pozwalała mi obserwować powstawanie tatuaży powyżej pasa. Mogłam patrzeć, kiedy igła była już pod skórą, natomiast odwracałam wzrok, kiedy ją wkłuwała). Leon zapłaci! Robercie, podał jej rękę na pożegnanie i poszedł. – Co to było tym razem? Roberta pokazała mi stronę z wzorem kobry. – Gdzie? Poklepała się po pośladku. – Tutaj, po lewej. W przyszłym tygodniu przyjdzie, żeby wytatuować coś na prawym. Chciałby mangustę gotującą się do ataku. Powiedziałam mu, że jeśli nie ma rysunku w katalogu, nie daję żadnych gwarancji. Kiedy rysuje się od ręki, rezultaty mogą być bardzo różne. Czasami się udaje, czasami nie. Ale on mówi, że ma do mnie zaufanie. A poza tym mówi: „kto to będzie oglądał?” Bo widzisz, on jest kawalerem. Ten dzisiejszy, to jego dwudziesty drugi tatuaż. Mówiłam ci już – cały świat jest szalony. – Czasami myślę, że babcia jest w gorszym stanie niż mama. Roberta roześmiała się i usiadła obok mnie. Zapaliła papierosa od mojego. – Thelma to twarda sztuka, podobnie jak ja. To nawet dość zabawne: zamieszkałyśmy tutaj mniej więcej w tym samym czasie – w 1940 roku, jeszcze przed wojną – ale ona zawsze mnie ignorowała. Jej syn Eddie utonął w tym samym roku, kiedy ja straciłam męża. Kiedy Canuck umarł, przysłała mi taki żółty placek w czekoladowej polewie. Na dnie formy nakleiła karteczkę ze swoim nazwiskiem. Pewnie po to, żebym jej nie zatrzymała. Mieszkamy naprzeciwko siebie od dwudziestu pięciu lat, ale zamieniłyśmy ze sobą nie więcej niż dwadzieścia pięć słów. – Ona cię nienawidzi – powiedziałam. – Bez urazy. – Myślę, że Thelma troszkę się mnie boi. Widzisz, ona nie poznała tego świata, w którym ja żyłam. Razem z pierwszym mężem, kiedy jeździliśmy z wesołym miasteczkiem, bywaliśmy wszędzie, poznawaliśmy najróżniejszych ludzi. Podobnie było ze mną i Canuckiem. Kiedy pojechałam z Canuckiem na Hawaje, nawet wspięliśmy się po stoku wulkanu – takiego wygasłego oczywiście. Widzisz, Thelma nigdy nie robiła czegoś podobnego. Ona ma w sobie coś z małej, przestraszonej dziewczynki. Zrobiło mi się jakoś lekko – od papierosa i dziwnych zbiegów okoliczności. Roberta opisała babcię tak, jak mama mówiła o Marilyn Monroe. To jest właśnie paradoks, pomyślałam: sytuacja lub stwierdzenie, które wydaje się sprzeczne, a jednak jest prawdą. Na kartkówce ze słówek źle opisałam to słowo, ale teraz dotarło do mnie jego znaczenie. Zgasiłam niedopałek. – Jaki był mój wujek? – spytałam. – Eddie? Był z niego przystojny dzieciak... zadziorny łobuz. Stawał na werandzie i rzucał kulami ze śniegu. Kilka razy parkował tutaj krążownikiem. Ale miał dobre serce. Za darmo odśnieżał mi chodnik. To było straszne, kiedy utonął – prawdziwa tragedia. A potem roześmiała się i opowiedziała mi, jak pewnego razu Eddie cichaczem wyszedł z domu z pięciodolarowym banknotem w dłoni. – Poprosił, żebym mu coś wytatuowała. Różę, o ile dobrze pamiętam. I to pod pachą, żeby Thelma nie zobaczyła. No i za którymś razem nie miał na sobie koszuli, zapomniał o róży i przeciągnął się. Przyszła do mnie z awanturą, grożąc, że zadzwoni po policję i zaraz zamkną mi ten interes. Powiedziała, że i beze mnie ma dość kłopotów z wychowaniem tego łobuza. – Ile miał wtedy lat? – Myślę, że około piętnastu. Był bardzo niespokojny, często tutaj przychodził i skarżył się, zupełnie jak ty. Mnie i Canuckowi opowiadał, że nie może się doczekać, kiedy opuści dom i wstąpi do marynarki. Chciałam, żeby dalej opowiadała o wuju Eddiem, ale ona wstała i oświadczyła, że już zamyka. – No właśnie – powiedziała. – Ja i Canuck. Jednego dnia kochał mnie do szaleństwa, następnego rzucał mną o ścianę. – Uśmiechnęła się ze smutkiem i pokręciła głową. – A ja mu na to pozwalałam. I czy to też nie jest szalone? Wkrótce po tym, jak sprawiłyśmy sobie nowy samochód, mamusia znalazła pracę w budce na moście Newport Bridge, w której pobiera się opłaty za przejazd, o trzydzieści minut drogi z Easterly. W przepisowym stroju w kolorze khaki jej włosy wydawały się jeszcze jaśniejsze. Do pracy zawsze jeździła ze zdjętym dachem. Już po pierwszym tygodniu umówiła się na randkę. Widziałam, jak drżała jej powieka, kiedy oznajmiała nam to przy śniadaniu. – Jest słodki – powiedziała. – Co rano oprócz pieniędzy dostaję od niego małą czekoladkę. Pomyślałam sobie: trzeba spróbować. – Jak wygląda? – spytałam. – Jest raczej przystojny. W każdym razie, kiedy siedzi w samochodzie. Babcia odłożyła widelec. Powiedziała, że ma już powyżej uszu tych dziewczęcych idiotyzmów w przypadku osoby, która ma trzydzieści dwa lata. Przypomniała mojej mamie, że wobec Kościoła katolickiego nadal pozostaje w związku małżeńskim, i wyraziła nadzieję, że mamie nie zależy specjalnie na zagwarantowaniu sobie wiecznego potępienia za szaleństwo jednej nocy. Nigdy nie postrzegałam mamy jak osoby, która miałaby ochotę na szaleństwa przez całą noc, i z pewną trwogą wyobrażałam sobie, jak tańczy wydekoltowana w nocnym klubie, wtulona w Johnny’ego Stompanato. Kiedy nadszedł ten wielki dzień, mama przygotowując się, w podnieceniu biegała po domu tam i z powrotem. Spryskała się perfumami „Tabu”, które na Boże Narodzenie przysłałam jej do szpitala, umalowała się i nuciła pod nosem piosenkę Wszystkiemu winna bossa nova. Zwierzyła mi się, że mężczyzna, z którym umówiła się na randkę, ma sklepik przy Edson Street – z gazetami, tytoniem i różnymi gatunkami orzechów. Odetchnęłam z ulgą, dowiedziawszy się, że wybierają się tylko do kina. Oficjalne stanowisko babci brzmiało: nie będę się w to mieszać. Pomimo to tamtego wieczora wysłała mnie do pokoju mamy na przeszpiegi, żebym zadała szereg podchwytliwych pytań: jakiej jest narodowości? wyznania? jak się nazywa? Nazywał się Zito. Mario Zito. – Ale wszyscy koledzy mówią do mnie Iggy, pani Holland – wyjaśnił babci, która oburącz chwyciła się fotela i ani razu nie spojrzała mu w oczy. Niewysoki Iggy Zito w niczym nie przypominał pięknego Johnny’ego Stompanato. Miał przerzedzone rude włosy, piegi, nosił sztruksowy garnitur. Był w połowie drogi pomiędzy mężczyzną, którego Jeannette i ja ignorowałybyśmy, a takim, z którego byśmy się naśmiewały. – A oto moja córka Dolores – powiedziała mama. Zerknęłam na niego, po czym całą uwagę skupiłam na dywanie leżącym na podłodze w salonie. – Twoja matka mówiła, że ma małą córeczkę. To dla ciebie, malutka. Taki mały upominek, cha, cha. Iggy wręczył mi pogniecioną papierową torbę z plamami tłuszczu. To okropne, jeśli w czyimś śmiechu dosłownie słyszy się ślinę. Mama pochyliła się nad babcią i pocałowała ją. Babcia siedziała sztywno i nieruchomo i nawet nie drgnęła. – Nie czekaj na mnie – roześmiała się mama. – Niczym się nie przejmuj – odpowiedziała babcia, wpatrując się w telewizor. Z pokoju, w którym nie paliło się światło, obydwie patrzyłyśmy, jak wsiadają do kombi należącego do Iggy’ego. Doznałam ulgi, widząc, że mama nie usiadła tuż obok niego jak nastolatka, lecz zajęła miejsce bliżej prawych drzwi. – Zito. To włoskie nazwisko – powiedziała babcia, kiedy przyglądałyśmy się im w półmroku. W drugim pokoju przyjrzałam się torbie, którą mi wręczył. Były tam dwa komiksy Mała Lotta, pudełko czekoladek i sporo orzeszków pistacjowych. Babcia kazała mi wyrzucić orzechy, bo nie były opakowane, a kto wie, kto ich przedtem dotykał i gdzie leżały? Wieczór spędziłyśmy, grając w karty i oglądając telewizję. O mężczyźnie, z którym mama poszła na randkę, babcia nie mówiła inaczej niż Mario Pepperoni. – Oczywiście, że przed laty z takim Włochem człowiek nawet nie zagrałby w karty. Tatuś mówił, że oni są brudni. To tylko jeden szczebel wyżej niż kolorowi. Na początku letnich wakacji Jeanette Nord przysłała list, w którym zapraszała mnie do siebie na tydzień. W kopercie znajdowało się także zdjęcie przedstawiające ją i jej koty, teraz już zupełnie dorosłe. Mama powiedziała, że nie rozumie, dlaczego nie chcę przyjąć zaproszenia Nordów. Ja sama tego nie rozumiałam, po prostu nie chciałam tam jechać. Wolałam spędzić wakacje, oglądając telewizję, czytając na werandzie magazyny filmowe i grube romansidła, rozpiąwszy dla wygody guzik w szortach. Do moich codziennych popołudniowych rytuałów należała teraz przechadzka do Connie o czwartej, na kanapki i lody. Właśnie oblizywałam roztapiające się brzegi loda na patyku, kiedy na alejkę wjechał nasz skylark, dwie godziny wcześniej niż zwykle. Za kierownicą siedziała mama. Wyglądała na załamaną. Tym razem samochód miał rozłożony brezentowy dach. Blond włosy mamy były jakby zwiędnięte. – Co się stało? – zawołałam. – Nic. Zwolniłam się wcześniej. Źle się czuję. Wysiadła z samochodu i usiadła obok mnie na jednym ze stopni werandy. – Duży dzisiaj ruch? – Jak zwykle. Uważnie przyjrzała się swoim stopom i zaczęła wodzić dłońmi po nogach. – Nie wiem, czy powinnam ci to mówić – powiedziała. – Zgadnij, kogo dzisiaj widziałam? – Nie wiem. Jeanette? – Twojego ojca. Te dwa słowa były jak wrażliwy ząb, o którego istnieniu zapomniałam. Teraz nagryzłam go z całej siły. – Co tutaj robi? Nie mieszka w New Jersey? – Wrócił w te strony przed miesiącem. Z tego, co mówił, wynikało, że z jego romansu nic nie wyszło. – Znowu pracuje dla Masicotte? Mama pokręciła głową. – Pracuje przy remontach w Newport. Należy do jakiejś ekipy. Powiedziałam mu: „Nadal masz córkę, która mogłaby chcieć się z tobą zobaczyć. Z nią nie brałeś rozwodu”. – Ale ja nie chcę go widzieć! Chcę, żeby zostawił mnie w spokoju. – Przestał przysyłać pieniądze... Nie żeby to była twoja sprawa, Dolores... A co nowego u ciebie? – Właściwie nic. – Nic? Przez cały dzień? Gdybym zaczęła mówić, rozpłakałabym się. Dlaczego miałby utrzymywać kogoś, o czyim istnieniu zapomniał? – Julie z serialu Guiding Light poroniła – powiedziałam wreszcie. Mama westchnęła i zachichotała. – Był tak zdumiony, kiedy mnie zobaczył, że upuścił na ziemię resztę i musiał wysiąść z samochodu, żeby pozbierać drobne. – Jaki ma samochód? – Nie wiem. Szary jakiś. – Stary czy nowy? – Stary. A żebyś słyszała, jak mnie przepraszał. I co o tym myślisz? Przez tyle lat zachowywał się jak skurwiel, a teraz przeprasza mnie za upuszczenie kilku ćwierćdolarówek. Następnego wieczora, podczas programu Hollywood Palące, zadzwonił tatuś. Mama i Iggy poszli na kolejną randkę. Głos w słuchawce dochodził jakby z bardzo daleka. Wyobrażałam sobie, że jest płaski i mały, ale żywy, niczym gadający znaczek pocztowy. – Jestem zajęta – powiedziałam, starając się ukryć drżenie głosu. – Czego chcesz? – Dzwonię, żeby się dowiedzieć, jak ci leci, kochanie – powiedział. – Czy facet nie ma prawa zatelefonować do własnej córki? Jak ci się mieszka w Easterly? – Ujdzie. – Tęsknisz za mną, czy jak? Zaczęłam się trząść. Ale zanim zdołałam coś wykrztusić, ciągnął dalej: – Nie zauważyłaś nawet, że zniknąłem, co? Wielkie dzięki. Jego śmiech był sztuczny. – Więc twoja mama pracuje teraz na tym moście, tak? Mówiła ci, że widzieliśmy się przed kilkoma dniami? Boże, myślałem, że zemdleję, kiedy tam podjechałem. Podoba jej się ta praca? – Trudno powiedzieć – odparłam. – Musisz ją spytać. Znowu się roześmiał, jakbym powiedziała coś uprzejmego. A potem zakaszlał i odchrząknął. – Odnoszę wrażenie, że jesteś na mnie wkurzona, Dolores. Mogę to zrozumieć. Tylko że zawsze istnieją dwie strony medalu. Warto o tym pamiętać. Pomyślałam o kolorze jego skóry, kiedy pływaliśmy razem w basenie. Była białoniebieska. Trupia. – Mam teraz ładne mieszkanie w South Kingstown. Kompleks nazywa się Garden Boulevard, Może odwiedziłabyś mnie w któryś weekend? Moglibyśmy przywieźć sobie jedzenie z chińskiej restauracji, co ty na to? W oczach stanęły mi łzy. – A może w któryś piątek przyjechałbym po ciebie? Albo wybralibyśmy się gdzieś na cały weekend? – Raczej nie – powiedziałam. Zmiana tonu jego głosu świadczyła, że zaczął tracić cierpliwość. – Moje życie też nie było usłane różami, jeśli chcesz wiedzieć – powiedział. – Pomiędzy Donną a mną wszystko skończone, jeśli to cię gryzie. Nie rób jakiegoś potwora ze swego starego, dobrze? – Tatusiu... – Rozumiem, dlaczego nie możesz stanąć po mojej stronie w tej sprawie, nie żeby były tutaj jakieś strony. Rozumiem, że wynika to z twojej lojalności wobec matki, zwłaszcza po tej historii ze szpitalem. Ale spróbuj żyć pod jednym dachem z osobą, która... – Tatusiu, naprawdę muszę już kończyć. – Nie będę o niej mówił tak źle, jak o mnie z pewnością mówiło się przez ostatnie dwa lata. – Tatusiu, naprawdę... – Potrzebujesz czegoś? Bo jeśli tak, po prostu powiedz. Może podam ci swój numer telefonu, dobrze? Jeśli chciałabyś mnie odwiedzić, po prostu zadzwonisz. Dobrze? – Dobrze. – Masz coś do pisania? – Tak. Tatuś podał jakiś numer, którego nawet dobrze nie usłyszałam. A potem u mojego boku stanęła babcia i wzięła mnie za nadgarstek. – Chcesz, żebym ja to zrobiła? – spytała. – Chcesz, żebym z nim porozmawiała? – Twoja matka dostaje pieniądze, które jej przesyłam, prawda? Wiesz, że co miesiąc zawsze coś ci posyłam? Kiedy już odłożyłam słuchawkę, babcia powiedziała, żebym się nie przejmowała – że jeśli następnym razem zadzwoni, ona powie, że nie ma mnie w domu. Spytała, czy chcę jeszcze pograć z nią w karty. – A możesz mnie po prostu przytulić? – spytałam. To żądanie najwyraźniej ją zdumiało, ale spełniła moją prośbę. Była nienaturalnie sztywna. Jedną dłoń położyła mi na plecach, bardzo starając się, aby wypadło to jak należy, potem położyła drugą. Oparłam głowę na jej ramieniu. – Nie płacz – powiedziała. – Bądź dobrą dziewczynką. Przestań płakać. Szlochałam, moim ciałem wstrząsały dreszcze. Ale ona nadal była sztywna. Mama i Iggy Zito jeszcze dwukrotnie wybrali się na randkę, zanim mama określiła go mianem staroświeckiego i z nim zerwała. Kiedy dzwonili inni mężczyźni, mama rzucała się do telefonu. – Halooooo? – mruczała, przeciągając głoski zaspanym głosem, niższym niż zazwyczaj. Panowie albo trąbili klaksonem przed domem, albo umawiali się z nią w różnych lokalach. Tatuś zadzwonił jeszcze raz. Zgodnie z obietnicą babcia oświadczyła, że „jestem u koleżanki”. W połowie lipca pani Tingley umarła na wylew i pies Placek został odwieziony do azylu. Babcia trapiła się, że mieszkanie trzeba będzie wynająć bitnikom albo wariatom, i żałowała, że Betsy nie stać na utrzymanie bez dodatkowego wsparcia z wynajmu mieszkania. Mieszkanie na drugim piętrze zostało na nowo wymalowane, uporano się także z wonią, jaka pozostała po psie, a potem babcia zamieściła w gazecie ogłoszenie. Jako pierwsi zgłosili się Jack i Rita Speight, olśniewająca młoda para. Obydwoje mieli po dwadzieścia kilka lat. Dzięki nim babcia przypomniała sobie, „jak wspaniali ludzie niegdyś zamieszkiwali Pierce Street”. Jack i Rita wprowadzili się pierwszego sierpnia. Wszystkie trzy – babcia, mama i ja – natychmiast zakochałyśmy się w nich do szaleństwa. Rozdział 5 Rita Speight używała perfum „Windsong” i malowała oczy na niebiesko. Była tak malutka, że żeby widzieć cokolwiek zza kierownicy swego zielonego studebakera, musiała siadać na poduszce. Każdego ranka jechała do Szpitala dla Kobiet i Noworodków w Providence, gdzie pracowała przy maluchach jako pielęgniarka. „Jak porcelanowa laleczka”, z podziwem mruczała pod nosem babcia, kiedy Rita odjeżdżała. Pani Mumphy, przyjaciółka babci z kościoła, znała ciotkę Rity. – Poroniła, kiedy mieszkali w Pensylwanii – wyznała mi babcia szeptem. – Naturalnie musi to pozostać między nami. Wysoki blondyn Jack Speight był dyskdżokejem w stacji radiowej W-EAS. Jego program nazywał się „Potpourri”. Jack opowiadał niezbyt mądre dowcipy i puszczał taką muzykę, jakiej mama lubiła słuchać w samochodzie. Jeździł bordowym sportowym MG, na tablicy rejestracyjnej widniał napis JK SP-8. Miał dwadzieścia pięć lat, był o trzy lata młodszy od Rity. Kiedy się wprowadzali i wnosili swój dobytek po schodach, właśnie nadeszła fala upałów. Miałam punkt obserwacyjny na werandzie przed domem. W ciemnych okularach zasiadłam z książką i w pamięci odnotowywałam wszystkie wnoszone egzotyczne dla mnie przedmioty: szafka ze sprzętem stereo, hawajskie lampy tiki, siedziska wypełnione gąbkowymi kuleczkami, sofa dla dwojga, pokryta pomarańczowym futrem. W połowie przeprowadzki Jack zdjął koszulkę z krótkim rękawem. Jemu też się przyjrzałam. Babcia przyglądała się zza firanki dobytkowi Speightów. Ani sportowy samochód, ani „owłosione meble” nie wzbudziły jej zaufania, jednak w tydzień po wprowadzeniu się nowych lokatorów Jack podbił jej serce, wspinając się na szczyt pożyczonej aluminiowej drabiny i odpowiednio ustawiając antenę, dzięki czemu na ekranie przestał pojawiać się śnieg. Babcia, mama i ja stałyśmy na dole i przysłaniając oczy ręką, patrzyłyśmy na niego. Kiedy Jack schodził z drabiny, babcia wręczyła mamie dziesięciodolarowy banknot. – Zrób coś, żeby wziął, Bernice – szepnęła. Kiedy znalazł się na ziemi, mama podała mu pieniądze. – Proszę to przyjąć – powiedziała. – Bardzo nam na tym zależy. – Nie, nie trzeba. Cieszę się, że mogłem paniom pomóc – odparł. Potem nastąpiło coś w rodzaju tańca, pełnego śmiechów, który zakończył się tym, że mama złapała Jacka za biodra i wsadziła mu banknot do kieszeni spodni. Babcia i ja przyglądałyśmy się temu uważnie i uśmiechałyśmy się szeroko. Sufit nad moją głową, pozbawiony izolacji akustycznej, stał się istnym teatrem dźwięków, a ja z wielkim zainteresowaniem zaczęłam zaznajamiać się z obyczajami Speightów. Kolację jadali co wieczór o pół do siódmej. Zmywając naczynia, rozmawiali, a potem oglądali telewizję. Ich sypialnia znajdowała się bezpośrednio nad moim pokojem i codziennie rano wraz z nimi budziłam się o szóstej – na taką godzinę nastawiali budzik. Za piętnaście siódma Rita pospiesznie zbiegała po schodach w białym pielęgniarskim kitlu i po chwili spod domu odjeżdżał z turkotem jej studebaker. Jack pozostawał w łóżku do za dziesięć ósma. Słyszałam jego gwizdanie, kiedy się ubierał. Babcia zamieniła sześć zeszytów z kuponami z supermarketu na przenośne radio, które stanęło na lodówce. Obydwie zarzuciłyśmy popołudniowe opery mydlane na rzecz „Potpourri”. We wtorki mama miała wolne i również słuchała tych audycji. – On tak ładnie dobiera muzykę – powiedziała podczas któregoś lunchu, kiedy przygotowując dla nas kanapki z serem, nuciła pod nosem piosenkę wraz z siostrami McGuire. – Mamy dokładnie takie same muzyczne gusta. – Akurat – powiedziałam. – On nie ma innego wyjścia. Tak naprawdę lubi rock and rolla. Babcia prychnęła z niedowierzaniem. – Naprawdę. Wczoraj, kiedy wrócił z pracy, słuchał albumu Rolling Stonesów. I nawet tańczył. I to sam! Mój pokój cały skakał. Mama powiedziała, że prawdopodobnie się gimnastykował, natomiast, zdaniem babci, jeśli nawet tańczył, to na pewno z żoną. – W porządku – powiedziałam – nie wierzycie mi. Za bardzo go kochacie, żeby poznać prawdę. Speightowie chodzili na tę samą niedzielną mszę co my. Po dwóch tygodniach prałat pozwolił Jackowi zbierać na tacę. Jack, mijając mnie, mrugnął i podrzucił tackę, aż zabrzęczały monety. Kiedy chodził wzdłuż kościelnych ławek, moje serce waliło tak głośno, że chyba było je słychać. Za którymś razem dostrzegłam, że mama też wodzi za nim wzrokiem i wcale się nie modli: jej usta mechanicznie układały się w słowa pacierza. Kiedy zauważyła moje spojrzenie, znowu zapatrzyła się w książeczkę do nabożeństwa, odchrząknęła i zaczęła modlić się głośniej. Na parkingu po nabożeństwie pojawiła się Rita i ślubną obrączką zapukała w szybę skylarka. Mama ostro zahamowała, babcia niemalże zsunęła się z fotela. – Witajcie – powiedziała Rita. – Jack i ja chcielibyśmy spytać, czy nie przyszłybyście panie do nas dziś wieczorem na kolację. Nic wyszukanego: tacos i moje słynne chili con carne... Wyobraziłam sobie babcię, która aż wzdraga się na myśl o takim jedzeniu. Jednak najwyraźniej nawet najostrzej przyprawione potrawy nie były w stanie jej zniechęcić do Speightów. – Oczywiście – odparła – to brzmi uroczo. Przyjdziemy wszystkie, prawda dziewczyny? Dziewczyny? zachichotałam. Jakbyśmy były Marvellettes... Zanim wybrałyśmy się do Speightów, mama wymogła na babci obietnicę, że będzie milczeć, nawet jeśli zobaczy coś, co się jej nie spodoba. – Ty uczysz mnie dobrych manier? – oburzyła się babcia. – Na twoim miejscu zapięłabym drugi guzik bluzki i martwiłabym się raczej o siebie. Ruszyłyśmy po schodach na górę. Mama trzymała w dłoni butelkę wina, babcia była uzbrojona w pudełko tabletek na nadkwasotę. Drzwi otworzyła Rita w czerwonym aksamitnym sombrero na głowie, z pomponami. – Ole! – powiedziała radośnie. Mama roześmiała się głośniej, niż było to konieczne, i wręczyła jej wino. Wystrój mieszkania był urzekający. Na regałach z desek i pustaków stały dziesiątki romansideł w miękkiej oprawie. Dolna półka aż uginała się pod ciężarem co najmniej setki płyt. Rozsiadłam się na jednym z foteli i mój wzrok zatrzymał się na najsmutniejszym obrazie, jaki w życiu widziałam: przedstawiał małą Murzynkę na czarnym aksamicie. Dziewczynka do piersi kurczowo przyciskała szmacianą lalkę. Na jej policzku zastygła łza, tak duża i mokra, jakby była prawdziwa. Mimo zaproszenia Jacka babcia nie zechciała „spocząć” na futrzanej sofie. Zażądała krzesła kuchennego z prostym oparciem i usiadła sztywno, z dłońmi na kolanach. Zauważyłam, że ją także zainteresował obraz. Przez chwilę mu się przyglądała. – Ten obraz to doprawdy coś – powiedziała. – Chociaż nie jestem przesadnie przychylnie usposobiona wobec kolorowych. Speightowie przypochlebiali się babci w sposób, który najbardziej lubiła. Rita spytała ją o ciśnienie i dokładnie wiedziała, jaką pigułkę na nie bierze. Kiedy znaleźliśmy się w kuchni, Rita włożyła rękawicę w kropki i wyjęła z pieca kurczaka. – Doszłam do wniosku, że bardziej przypadnie pani do gustu coś łagodniejszego, pani Holland – powiedziała. W skórce widelcem zrobione były dziurki układające się w inicjały babci. – Jesteś wspaniała – zagruchała babcia, gładząc Ritę po ręce. – To takie śliczne, że aż szkoda jeść. Mama rozsiadła się pomiędzy Speightami. Ja utknęłam tuż obok babci. Jack wciąż na nowo napełniał kieliszek mamy przyniesionym przez nas winem. Po każdym łyku coraz bardziej upodabniała się do Marilyn Monroe. Kolacja wywarła na babci tak wielkie wrażenie, że niemal przestała zwracać uwagę na zachowanie mamy i sama, choć z pewnym wahaniem, zgodziła się napić wina. Posunęła się nawet do tego, że jej wargi musnęły brzeg kieliszka. Częstując nas sałatką, Jack nagle zwrócił się do mnie: – A co właściwie Dolores del Rio robi przez całe lato? – Kto? – spytałam. – Nie znasz Dolores del Rio? Latynoskiej piękności ze Srebrnego ekranu? – Zaraz opowiem, co robi przez cały dzień – wtrąciła babcia. – Przesiaduje w kuchni i słucha jakiejś radiostacji. Masz w niej prawdziwego fana. Miałam ochotę ją kopnąć. – We mnie? – przerwałam jej. – Powinnaś mówić za siebie! – Imię nadałam jej właśnie na cześć Dolores del Rio – uśmiechnęła się mama. – Kiedy byłam nastolatką, widziałam Journey into Fear chyba z pięćdziesiąt razy. – Wiesz, co znaczy „Dolores”? – spytał Jack. Wzruszyłam ramionami. – Po łacinie to smutek. Smutna Pani, jak Mater Dolorosa. Dlaczego jesteś taka przygnębiona? Cała czwórka patrzyła teraz na mnie. Wbiłam wzrok w stół i w pokoju zaległa cisza. Nagle poczułam, że rzeczywiście jestem smutna – poczułam przygnębienie. – Ja mam być smutna? – spytałam. Mama zaczęła opowiadać jakiś długi dowcip, który usłyszała w pracy. Nagle urwała, odrzuciła głowę tak, że zobaczyłam plomby w jej zębach, po czym powiedziała: – Ojej, zapomniałam pointy! Jack zaczął z niej kpić, a mama go szturchnęła. Jack odwzajemnił szturchnięcie. Rita roześmiała się i nałożyła wszystkim dokładkę. Meksykańska potrawa była ognista i wspaniała. Wytarłam pot z górnej wargi i patrzyłam, jak Jack pije wino. – Wiesz co – powiedziałam – wino ma taki sam kolor jak twój samochód. Powiedziałam to spontanicznie i od razu poczułam, że palnęłam głupstwo. Jack uśmiechnął się do mnie. – Pani Holland – rzekł – pani wnuczka jest genialna. Gdyby jeszcze tylko przestała wykradać pieniądze z kościelnej skarbonki... Babcia nie była dość czujna i w pierwszej chwili wyglądała na zaskoczoną – zanim dotarło do niej, że to tylko żarty. A potem jej oczy za okularami w złotej oprawie zaskrzyły się, wyciągnęła rękę i dała Jackowi delikatnego klapsa w ramię. – Jeśli będziesz bujać, dostaniesz ode mnie cięgi – zachichotała. Jack pochwycił sombrero i włożył je babci na głowę, na bakier. Sombrero opadło, wyginając jej ucho. Wstrzymałam oddech, czekając, aż babcia zepsuje nam przyjemny wieczór. To zdumiewające, ale nic podobnego nie nastąpiło. Tak się śmiała, że aż pompony zaczęły podskakiwać. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam, że nie obawia się śmieszności. Gdy tamtego wieczora leżałam w łóżku, przed moimi oczami tańczyły obrazy. Czułam przypływ energii, jakby przepływał przeze mnie prąd elektryczny. Nie zasnę, pomyślałam, ale potem się zdrzemnęłam, ukołysana do snu odpowiedziami na pytanie, dlaczego jestem taka smutna. Budziłam się stopniowo, zaintrygowana nieznanym skrzypieniem. W półśnie wyobraziłam sobie kociaki Jeanette Nord, baraszkujące po pokoju. A potem zdałam sobie sprawę – nagle to do mnie dotarło – że było to skrzypienie sprężyn materaca w pokoju nad moją głową. Po chwili słyszałam stłumione głosy, ale nie takie, jak przy zmywaniu naczyń. „Proszę” – powiedziała Rita. To było jedyne, co zdołałam zrozumieć. Wiedziałam, że nie mam żadnego interesu w podsłuchiwaniu – że powinnam myśleć o Jezusie umierającym na krzyżu, o kulach rozrywających głowę prezydenta Kennedy’ego, igłach, które Roberta wbijała w swych klientów. Ale mięśnie moich ud naprężały się, a umysł z rozkoszą oddawał się temu, co siostra Margaret Frances nazywała „nieczystymi myślami”. Wyobrażałam ich sobie na górze półnagich, rozpalonych – niczym kochanków z okładek romansów. Powoli przyciągnęłam do siebie poduszkę, najpierw delikatnie ją całując zamkniętymi ustami, potem otwartymi. Czubkiem języka dotknęłam sztywnego materiału. Proszę, szeptałam, proszę. Następnego ranka przespałam ich przygotowania do wyjścia do pracy. Wstałam o pół do jedenastej. Zeszłam na dół, zjadłam dwie miseczki kakaowych kulek i zaczęłam przeglądać Historię zakonnicy – poprzedniego wieczora pożyczyła mi ją Rita. – Ubrania, które wczoraj zamierzałaś zdjąć ze sznura, nadal tam wiszą – powiedziała babcia, mijając mnie w drodze do kuchni. Otworzyłam książkę w środku i zaczęłam czytać. Babcia paplała o domowych obowiązkach, dziewczętach „za jej czasów”, i „jak to dobrze, że szkoła zaczyna się już za dwa tygodnie”. Po lunchu wysłuchałam programu Jacka w radiu. Po cichu liczyłam na to, że będzie tam piosenka dedykowana Dolores del Rio albo jakaś wzmianka o naszej meksykańskiej kolacji, ale Jack zbliżył się do tego tematu jedynie na tyle, że puścił płytę Herba Alperta i Tijuana Brass. Później babcia stanęła pomiędzy mną a serialem 45 the World Turns, który akurat pokazywali w telewizji, i wzięła się pod boki. Siedziałam rozparta w jednym z foteli w salonie i bez przekonania dmuchałam w stronę puszystego kłaczka, chcąc utrzymać go w powietrzu. – Ubrania czekają, moja panno – powiedziała. – A nie umyte talerze po twoim śniadaniu nadal leżą w zlewozmywaku. Za moich czasów leniwe dziewczęta dostawały lanie za coś takiego. – W porządku – powiedziałam. – Możesz mnie zlać. Podeszła i uderzyła mnie w ramię – mocniej niż się tego spodziewałam, tak że nawet trochę zabolało. – I miały szacunek wobec starszych! – Za co to? – spytałam. O czwartej usłyszałam samochód Jacka, a potem jego kroki. Najpierw wszedł po schodach na górę, a potem zszedł na dół. Zadudniły rury z wodą i domyśliłam się, że myje samochód. Kiedy na schodach mijałam portret wuja Eddiego, z wyższością uśmiechnął się do mnie zza szyby. Z punktu obserwacyjnego za zasłonami w łazience widziałam, jak na przemian pojawia się i znika za pościelą i ręcznikami dyndającymi na sznurze od bielizny. Wisiały tam też rzeczy mamy i moje: dwa czarne staniki mamy i kilka par moich siermiężnych majtek, łącznie z tymi wystrzępionymi na brzegach. Jack miał na sobie szorty i wyblakłą koszulę z obciętymi rękawami. Nie włożył ani butów, ani skarpetek. Pogwizdując, mył samochód. Pomyślałam, jak brzydko zawija się górna warga Rity, kiedy się śmieje. Była miła, ale nie była ładna. Powinna zrobić coś z tymi krótkimi włosami, którym brakowało puszystości. Teraz po prostu na niego nie zasługiwała. Jack przykucnął i szorował szprychy kół. Miał muskularne nogi, bardziej owłosione, niż myślałam. Poprzedniego wieczora mama zachowywała się tak, że... to słowo, które dzieciaki wpisały w „księdze szczerości”. Kiedy pochylała się i szturchała go w bok, była... Napalona! – to było właśnie to słowo. Mama, jej wygłupy, czarne biustonosze... Pomiędzy jego nogami dyndał zielony ogrodowy wąż, a on polewał i polerował chrom. Mijając sznur na bieliznę, zerknął na moje majtki. A potem wszedł do środka. Audrey Hepburn z okładki Historii zakonnicy patrzyła na mnie, leżącą na nie pościelonym łóżku. Jej włosy skrywał śnieżnobiały barbet, w wielkich oczach czaił się strach. – Na co się gapisz? – powiedziałam. – Odpierdol się. Po raz pierwszy wypowiedziałam to słowo. Przez chwilę czułam przypływ mocy. A potem usiadłam na łóżku i rozpłakałam się. Smutna Pani Dolores Price. Kiedy mama wróciła z pracy, podsłuchiwałam pod drzwiami narzekań babci. – Gdybyś nie pozwalała jej na to... Dopóki mieszka pod moim dachem... – Porozmawiam z nią – powiedziała mama. – I zbiorę pranie ze sznura. Kiedy zapukała do moich drzwi, miałam już gotową linię obrony: – Może przestałabyś się zachowywać jak nastolatka – zamierzałam powiedzieć. – Dorośnij i przestań wprawiać nas w zakłopotanie swoim postępowaniem. Ale zamiast krytykować, mama usiadła obok i objęła mnie. – Chodźmy jutro razem do kina – powiedziała. – Albo na zakupy. Skylark miał postawiony brezentowy dach, popołudniowe niebo było deszczowe. Mama i ja wracałyśmy do domu po dniu spędzonym w Providence. Wyjechałyśmy rano. Najpierw zjadłyśmy śniadanie, potem kupiłyśmy dwa nowe szkolne mundurki dla mnie i po moherowym swetrze dla każdej z nas. Pół godziny czekałyśmy w kolejce, żeby zobaczyć A Hard Day’s Night. Dziewczyny stojące przed nami na widok plakatów piszczały i krzyczały, a ponieważ mama zapomniała zażyć lekarstwo, doszła do wniosku, że jej nerwy tego nie wytrzymają. Boczyłam się na nią trochę, a potem zdecydowałyśmy się na Mary Poppins. – Jaki, twoim zdaniem, powinien być fajny facet? – spytałam mamę. – Nie wiem – powiedziała. – Wysoki, ciemnowłosy i nadziany. Na przykład Vic Damone. Czy jest do wzięcia? – Ale poważnie. Czy uważasz, że ktoś taki jak Jack jest przystojny? Mama przyhamowała bez widocznego powodu. A potem się roześmiała. – Jack Frost? Jack Benny? – Nasz Jack. Ten, który mieszka nad nami. – Sama nie wiem – odparła. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. On i Rita są miłą parą, prawda? Ona wygląda jak żywa laleczka. Mama włączyła radio. – Ma brzydkie usta. – Czasami bywasz zbyt krytyczna. Uważam, że ona jest miła. – A nie uważasz, że Jack troszkę przypomina twojego brata? Na zdjęciu wiszącym na klatce schodowej jest jakby podobny do Jacka. – Eddie? Chyba nie... A skoro już o tym mowa: Eddie był ciemniejszy niż Jack. I niższy. Mama wyłączyła radio. Wycieraczki cicho piszczały. – Szkoda, że to już prawie wrzesień – powiedziałam. – Nienawidzę szkoły. Nie mam żadnych przyjaciół. – Ten rok będzie inny – powiedziała mama. – Boże, ósma klasa... Nie mogę w to uwierzyć. – Czy jeśli nadal nie będzie mi się podobało, będę mogła się przenieść do innej szkoły? – Będzie ci się podobało – odparła. – Na takie pytanie w ogóle nie odpowiadam. Zapal mi, proszę, papierosa. Zapaliłam zapałkę, papierosa, zaciągnęłam się i podałam go mamie. Potem zapaliłam drugiego dla siebie. Paliłyśmy w milczeniu, opony skylarka na mokrej jezdni wydawały syczący dźwięk. – Dlaczego ty i babcia nigdy nie chcecie rozmawiać o wujku Eddiem? – spytałam. – Kto powiedział, że nigdy nie chcę o nim rozmawiać? Co chciałabyś wiedzieć? – Sama nie wiem... Płakałaś, kiedy się dowiedziałaś, że utonął? – Oczywiście, że płakałam. – A czy zdążył mnie poznać, zanim zginął? – Oczywiście, widywał cię wiele razy. Miałaś wtedy roczek. Droczył się ze mną, wypominając, że nie jesteś chłopcem. Kiedy trzymał cię na rękach, mówił do ciebie „Fred”... Boże, ten pogrzeb... To było straszne. Zawsze był taki pełen życia. – A babcia płakała? Mama wyłączyła wycieraczki. – Nie wiem. Może tak. Nie w mojej obecności. – Nie płakała z powodu utraty własnego dziecka? – Była bardzo zła... Strzelała drzwiami, o ile dobrze to zapamiętałam. Tłukła się pokrywkami, szafkami w kuchni. Eddie był impulsywny. I lubił wyzwania. – Ryzyko – powiedziałam. Nienawidziłam babci, zimnej suki. – Julie Andrews dobrze grała w dzisiejszym filmie, prawda? – odezwała się mama. – Jest taka miła. – W życiu prywatnym pewnie ma przewrócone w głowie i zadziera nosa. – Włączyłam radio i przekręciłam gałkę, aż znalazłam stację W-EAS. Kiedy skończyła się piosenka, usłyszałyśmy głos Jacka. Nastawiłam radio jeszcze głośniej. Jego głos wypełnił cały samochód. – Może brwi – powiedziała mama. – Co? – On i Eddie mają podobne brwi. I te niebieskie oczy, w których widać, że zaraz będą kłopoty. Po powrocie do domu zabrałam radio do swojego pokoju, nie chciałam widzieć się z babcią. Przymierzyłam jeden z nowych szkolnych mundurków. Nawet ten większy dobrze leżał. Jack opowiedział jakiś niemądry dowcip. Potem organy zagrały początek Our Day Will Come. Dałam tego singla Jeanette na urodziny. Kiedy jeździłyśmy na tylnym siedzeniu samochodu Nordów, często śpiewałyśmy tę piosenkę. Jeanette nie odpisywała mi już od kilku miesięcy. Wstałam i zamknęłam drzwi sypialni na klucz. Za mikrofon posłużyła mi szczotka do włosów. Śpiewałam do lustra, patrząc w figlarne oczy Jacka. Nasz dzień nadejdzie, jeśli tylko chwilę poczekamy... Poruszałam wargami i poczułam się bardzo sexy – i smutna zarazem. Wolną rękę włożyłam pod mundurek. No to co – pomyślałam. Jeśli Rita – babcina laleczka z porcelany – może to robić... Zamknęłam oczy, szczotka wypadła mi z ręki. Moje dłonie błądziły po udach, tam i z powrotem, po wilgotnych majteczkach. Dłonie Eddiego. Jacka. Rozdział 6 Kiedy pierwszego dnia szkoły rano wchodziłam do kuchni w drapiącym, wełnianym mundurku, było już strasznie gorąco. – Hurra! – powiedziała mama. Spojrzałam na nią spode łba. Zorientowałam się, że Jack i ja o tej samej porze co rano będziemy wychodzili z domu oraz że Jack codziennie będzie przejeżdżał pod szkołą św. Antoniego. Zaczęłam marzyć: pomiędzy autobusy, z których wysiadają dzieci, zajeżdża czerwony sportowy MG, prowadzony przez uśmiechniętego Jacka. Otworzy mi to wrota szkolnej popularności. Moje włosy staną się tak lśniące i proste jak Marianny Faithfull. Nim minie lunch, zostanę przewodniczącą klasy. Ale tamtego parnego ranka Jack wyszedł wcześniej do pracy. Babcia postawiła przede mną miseczkę z płatkami i włączyła wentylator. Matka oświadczyła, że kategorycznie zakazuje mi postrzegania końca letnich wakacji jako wydarzenia tragicznego, a potem trajkotała o grze w kręgle i kobiecej drużynie „Puszki do Pudru”, do której się właśnie zapisała. Kiedy wychodziłam, obydwie żegnały mnie w drzwiach. Mama uścisnęła moją dłoń i powiedziała, że jestem ładna. Kiedy, powłócząc nogami, pokonałam pół kilometra do szkoły, moje włosy skręciły się w loki, a spocone dłonie poplamiły okładkę nowego niebieskiego notatnika. U św. Antoniego siostrę Prezentę zachowywano specjalnie dla ósmoklasistów. Nieduża, korpulentna kobieta, na którą upał i parne powietrze najwyraźniej nie miały wpływu, zaczęła rok szkolny od przypomnienia zasad zachowania się w szkole, zakrzywioną wskazówką pokazując wypisany na tablicy regulamin. Zobowiązała nas, uczniów ósmej klasy, abyśmy byli wzorem dla młodszych, oraz dała do zrozumienia, jakie potworności czekają uczniów nieroztropnych (mówiąc to, patrzyła wprost na Rosalie Pysyk, która jednak nie potraktowała tych ostrzeżeń z przesadną powagą). Przez całe przedpołudnie wypełniałyśmy formularze i przepisywałyśmy z tablicy szkolny regulamin. Lunch zjadłam, siedząc jak zwykle, samotnie wśród pustych, składanych krzeseł. Po południu uczyliśmy się „demokracji w działaniu”, wybierając na przewodniczącą klasy Kathy Mahoney – już po raz trzeci z rzędu. Przez cały dzień odezwały się do mnie tylko dwie koleżanki. Przy kolacji mama powtórzyła bezbarwnym głosem tę samą kwestię: trzeba tylko trochę czasu. Tamtego wieczora postanowiły zostawić mnie samą: babcia zamierzała grać w bingo, natomiast mama w kręgle ze swoimi „Puszkami do Pudru”. Siostra kazała nam przeczytać teksty o nauce i religii. Łącznie było tego chyba kilka tysięcy stron. Patrzyłam w lustro, obserwując, jak odbicie mamy ociera z ust nadmiar szminki chusteczką włożoną między zaciśnięte wargi. Przygotowania do gry w kręgle były równie skomplikowane jak do randki. – Nie przestrasz się, proszę – powiedziałam – ale zdaje się, że będę miała raka żołądka. – Ach, Dolores, to tylko nerwy... Babcia mówi, że Rita w tym tygodniu zaczęła pracować na drugą zmianę. Biedactwo. Bardzo jej to nie odpowiada. – Przestań zmieniać temat. Powinnaś zabrać mnie jutro do lekarza. Mam wrażenie, że gdzieś tutaj na dole rośnie mi guz. Mama zwiesiła głowę i zaczęła szczotkować swoje blond włosy. – Ale nie jesteś w ciąży, co? – spytała. Poprzez dekolt bluzki widać było czarny stanik i podskakujące piersi. – A ty może jesteś? To przecież ty masz tych wszystkich chłopaków. Mama wyprostowała się i wycelowała we mnie szczotkę. – Nie bądź bezczelna – powiedziała. W drzwiach stanęła babcia, z torebką w dłoni i kwaśną miną. – Umówiłam się z Judy Mumphy za kwadrans siódma, Bernice. Ostatnim razem, kiedy nas tam zawiozłaś, utknęłyśmy pod wentylatorami, przy których był straszny przeciąg. Marzłyśmy przez cały wieczór. Biedna Judy nie słyszała nawet padających z głośników liczb. – Wsiadaj do samochodu, mamo. Zaraz przyjdę. Mama pochyliła się i pocałowała mnie. – To tylko kwestia czasu, kochanie. Muszę już iść. A bóle żołądka to po prostu nerwy albo tłuste jedzenie. Uwierz mi na słowo, Chrupko Ziemniaczana. – Następnym razem, gdy zwariujesz, powiem ci, że to tłuste jedzenie. Ciekawe, jak ci się to spodoba. Twarz mamy stężała. Wyszła z pokoju i ruszyła na dół po schodach, trzaskając frontowymi drzwiami. Wyjęłam z jej toaletki chusteczkę i przyjrzałam się trzem nakładającym się na siebie koralowym „O”, które odbiły jej uszminkowane usta. Pomyślałam o chińskiej układance z pierścieniami, którą bardzo dawno temu dostałam od ojca. Całymi dniami siedziałam przy stole ogrodowym – było to w czasach, kiedy mieszkaliśmy przy Carter Avenue – i usiłowałam rozplatać pierścienie. Tatuś po raz ostatni zadzwonił na początku lata. Kiedy spytałam mamę, czy przesyła pieniądze na moje utrzymanie, odparła, że z naszymi finansami nie jest źle – a jeśli czegoś potrzebuję, powinnam zwrócić się z tym do niej. Babcia udzieliła bardziej jednoznacznej odpowiedzi: nie, nie przesyła. W Salonie Tatuażu naprzeciwko było ciemno, ale w pokoju Roberty paliło się światło. Przed bocznym wejściem stał motocykl, ten sam, który widziałam tam od tygodnia. W wieczornej ciszy usłyszałam śmiech Roberty. Uliczne lampy przy Pierce Street zapaliły się. Usiadłam w holu przy stoliku, na którym stał telefon, i postanowiłam zadzwonić do Jeanette Nord, ale wykręcając numer, odłożyłam słuchawkę. Co najmniej minutę zajęło mi przypomnienie sobie naszego starego numeru z Bobolink Drive. Wyjęłam zeszyty i zaczęłam odrabiać lekcje przy kuchennym stole. – Ha! Przysłaniał dłońmi oczy. Jego sylwetkę rozmywały przeszklone drzwi. – Co tam, del Rio? Przestraszyłem cię? – roześmiał się. – Właściwie nie – odpowiedziałam. – Uczę się. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale zepsuł się nam wentylator, a nie mogę znaleźć śrubokręta gwiazdkowego. Może twoja babcia ma coś takiego? – Możesz poszukać – powiedziałam. – Wejdź. Miał na sobie tylko szorty. Odwróciłam wzrok. – Ale gorąco, prawda? Na linoleum w kuchni można by smażyć steki. Otworzyłam szafkę, w której babcia trzymała narzędzia. – Jest? – spytałam. Szperał wśród narzędzi, miał ich już całą garść. Patrząc na niego, wkładałam i zrzucałam sandały. – Wszystko z wyjątkiem tego, czego szukam – odparł. – Przykro mi. – Nic nie szkodzi. I tak przypuszczam, że to silnik. Po prostu pomyślałem, że rozbiorę wentylator, bo i tak nie mam nic lepszego do roboty. – Mama mówiła, że Rita pracuje na drugą zmianę. – Tak. A właśnie, powiedz: czy nie chciałabyś, żebym podwiózł cię kiedyś do szkoły? Minąłem cię dziś rano. Jeżdżę tą samą trasą. – Naprawdę? Dzisiaj? Dziękuję za propozycję. Drzwi zamknęły się, usłyszałam skrzypienie schodów. Znowu zaczęłam czytać podręcznik historii. Jack stał na werandzie. Słyszałam jego gwizdanie. Umyłam twarz nad kuchennym zlewem, poszłam do siebie i przebrałam się w różową bluzkę z kory. Wróciwszy na dół, tak mocno pociągnęłam za przewód od wentylatora, że w pierwszej chwili pomyślałam, że go urwałam. Owinęłam go wokół nadgarstka, włożyłam sandały i ruszyłam do niego. Siedział na werandzie, machając nogami. Widziałam właściwie tylko czubek żarzącego się papierosa. – Możesz pożyczyć mój – powiedziałam, podając mu wentylator. – Nie używam go. – Dziękuję... Jesteś pewna, że nie jest ci potrzebny? – Weź, proszę. Obok niego leżała cała piramida puszek po piwie. Położył papierosa na krawędzi werandy i sięgnął po wentylator. – Jesteś kochana – powiedział. – Napijesz się coli? A może masz ochotę na lody? – Nie, dziękuję. – Na pewno nie? – No cóż... – roześmiałam się. – Na lody dam się skusić. Wstał i wszedł do środka. Obróciłam się i patrzyłam na jego nagi tors, kiedy krzątał się po kuchni. – Jak tam w szkole? – zawołał. – Mam tylko waniliowe. – Mogą być – odkrzyknęłam. Zwiesiłam nogi z werandy i zrzuciłam sandały. Bezdźwięcznie spadły na trawnik. Światło w oknach Roberty zgasło. Wzięłam do ręki papierosa Jacka. Odpadło z niego nieco popiołu. Wrócił, niosąc moje lody w jednej ręce, a wentylator babci w drugiej. Pod pachą trzymał kolejną puszkę piwa. Podłączył wentylator do przedłużacza, który niknął gdzieś w ciemnościach. Przesunęłam się i zrobiłam mu miejsce. Siadłam po turecku, przede mną leżały puszki po piwie. – Po czym poznasz, że w twojej lodówce ukrywa się słoń? – spytał. Usiadł obok mnie i pociągnął piwo z puszki. Jego owłosiona noga musnęła moją. Wzruszyłam ramionami. – Zostawia ślady w maśle. Mój śmiech nie był naturalny. – Zawsze mnie rozbawisz – powiedziałam. – Uwielbiam twój program. Uśmiechnął się do mnie szeroko, ale nic nie powiedział. Znowu napił się piwa. Wentylator pracował bardzo głośno. – Cieszę się, że komuś się to podoba – rzekł wreszcie. – Szef stacji mówi, że moje poczucie humoru jest... jak on to powiedział?... zbyt dziwaczne. Mówi, że powinienem lepiej poznać przeciętnych radiosłuchaczy Nowej Anglii. Wypił kilka dużych łyków, a potem pustą puszkę odstawił na stojącą przede mną piramidę. – Jeśli nie przedłuży mi kontraktu, będę miał przejebane. Na dźwięk tego słowa wzdrygnęłam się. – Powinieneś pracować dla radiostacji, która prezentuje porządną muzykę – powiedziałam. – Jesteś za dobry dla tych starych zgredów. – Co powiedziałaby twoja babcia, gdyby to usłyszała? – No tak, skoro mówimy już o starych zgredach... Roześmiał się. – Nie mów tak. To sympatyczna starsza pani. – To ty tak myślisz. Moja matka miała brata, który zginął jako dziewiętnastolatek. Uwierzysz, że babcia nawet po nim nie płakała? Po własnym synu? – Może płakała w samotności. Ludzie wiele rzeczy robią w samotności. Jak zginął? – Utonął. To właściwie dziwna historia, bo moi dziadkowie – matka mojego ojca i ojciec – także utonęli. W czasie huraganu. To było dawno, jeszcze przed moim urodzeniem. Więc po obydwu stronach rodziny mam krewnych, którzy utonęli. – Ale wesołą rozmowę prowadzimy, prawda? – roześmiał się Jack. Poczułam, że robię się czerwona. Zamilkłam i skupiłam się na jedzeniu lodów. Pierce Street wyglądała stąd nieco inaczej: była mniejsza, bardziej schludna. – No cóż – powiedziałam – chyba wrócę do odrabiania lekcji. Ale z nas dwojga tylko Jack się podniósł. – Nie idź jeszcze – powiedział. – Jesteś fajnym kompanem. Zaraz wrócę. W łazience zapaliło się światło. Słyszałam, jak sika. Wrócił z kolejną puszką piwa. – W Portsmouth w New Hampshire jest stacja, która transmituje ogólnokrajową listę przebojów – powiedział. – Byliby nawet mną zainteresowani, ale Rita nie chce się przeprowadzić. – Ja też tego nie chcę. Zanim zamieszkaliście w tym domu, było okropnie nudno – powiedziałam. – Kobieta, która wynajmowała to mieszkanie przed wami, była alkoholiczką. A poza tym miała takiego niedorozwiniętego pieska. Uśmiechał się do mnie, wodząc palcami po owłosionej klatce piersiowej. – Tak? – spytał. – Tak. Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu. – Potrafisz dochować tajemnicy? – spytał. Wentylator dmuchający w moje plecy sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Łyżeczka brzęknęła o naczynie z lodami. – Oczywiście – powiedziałam. – Nie chce się przeprowadzić, bo jest w ciąży. – Rita? Naprawdę? Podciągnął jedno kolano pod brodę i napił się piwa. – Życie jest do dupy – powiedział. – Może to ten twój utopiony wujek miał szczęście... Widzisz, ona już dwa razy poroniła... – Dwa razy? – I dlatego zrezygnowałem z pracy w Newark. Miałem szansę na poranny program – pięćdziesiąt tysięcy słuchaczy, idealny start do Nowego Jorku... Nudzę cię? Powiedz tylko... – Nie nudzisz mnie. – Ona by oszalała, gdyby się dowiedziała, że ci to wszystko mówię. „Tym razem wszystko się uda, Jackie, obiecuję”. Tak mówi. „A nawet jak coś się przytrafi i tak wszystko dobrze się skończy”. Może zauważyłaś, że nie bardzo jest nam ze sobą po drodze? Ona mówi, że będzie miała dziecko, a równocześnie mój szef Randolph, mówi, że jestem... zbyt dziwaczny. Mówi, że czeka, czy coś się zmieni, a jeśli nie, to się rozstaniemy. Zobaczysz, co będzie, jak ona się o tym dowie: od razu wysra to dziecko. Poczułam, że robi mi się niedobrze. – Chyba już pójdę – powiedziałam. Ale nie ruszyłam się z miejsca. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. – Dolores del Rio – powiedział. – Ty i ja przeciwko wszystkim złoczyńcom, tak? Nie odpowiedziałam. Wyciągnął rękę i dotknął mojej nagiej stopy. – Tak? – Tak. – Co ci jest? – spytał. – Masz łaskotki? Słowo „łaskotki” sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz. Roześmiałam się nerwowo. – Masz łaskotki, prawda? Tak myślałem... Mocniej pochwycił moją kostkę. Jego palce zatańczyły na mojej pięcie. – Przestań – powiedziałam. – Mogę przecież spaść z... Już był nade mną, jego kolana wgniatały się w moje boki, palce skakały z miejsca na miejsce: – A tutaj masz łaskotki? A tutaj? Uderzałam głową o podłogę werandy, nie mogąc się poruszyć, nie mogąc oddychać. Nie mogłam przestać się śmiać. Na twarzy co chwila czułam muśnięcia jego włosów, kiedy dotykał mnie, łaskocząc i szturchając. – Przestań – zapiszczałam. – Naprawdę! – Ale on nie przestawał. Moja głowa kiwała się tam i z powrotem. W pewnej chwili dostrzegłam, że jestem już bardzo blisko wentylatora. Wyprostowałam nogi, piramida puszek po piwie z głośnym brzękiem spadła z werandy na alejkę pod domem. Jack znieruchomiał. Śmiał się, ciężko dysząc. Jego cierpki, urywany oddech cuchnął piwem. – Mógłbyś wstać? – spytałam. – Zmiażdżysz mnie na śmierć. – Tylko na drugi raz nie mów, że nie masz łaskotek – roześmiał się, uwalniając mnie. – Ale dostałaś nauczkę. Zaczęłam kaszleć, a potem płakać – i nie mogłam przestać. – Co jest? – spytał wesoło. – Przestań. Co się stało? Kiedy mogłam już mówić, stwierdziłam, że jest mi przykro. – Z jakiego powodu? – Że zachowuję się tak głupio. Wyciągnął do mnie rękę, ale odsunęłam się. – Przestraszyłem cię, czy co? Po prostu chciałem nam obojgu poprawić trochę humor. Tyle było gadania o śmierci, szefach i tak dalej. A ty myślałaś, że co robię? – Nic. Jestem idiotką. Wstałam i ruszyłam na dół po schodach, ocierając łzy. – Nadal nie rozumiem – powiedział, oparty o balustradę. – Najpierw śmiałaś się do rozpuku, a potem... Czy z tobą jest coś nie tak? Zamknęłam się w sypialni. Słyszałam jego pukanie, wołanie. Potem zaczął dzwonić telefon. Dzwonił i dzwonił, dźwięk dochodzący z holu babci odbijał się echem na klatce schodowej. Chciał nas po prostu rozbawić, myślałam. Nic dziwnego, że nikt w szkole nie chce ze mną rozmawiać. Zachowuję się jak niedorozwinięta. Mama i babcia były w domu. Położyłam się na łóżku z książką na kolanach. Do pokoju weszła babcia, zrzędząc o chuliganach i puszkach na chodniku. Za nią weszła mama. Usiadła na łóżku i odsunęła mi włosy z czoła. – Choć raz zaliczyłam wszystkie, dostałam nawet dwie dodatkowe kule – powiedziała. – Jak się czujesz? – Jestem zmęczona – wzruszyłam ramionami, nie odrywając wzroku od książki. – Wybacz, ale muszę to jeszcze przeczytać. – Dobrze, kochanie. Dobranoc. Kocham cię. Odczekała kilka sekund, aż powiem, że też ją kocham. Chciałam to powiedzieć. Ale nie mogłam. Później, w ciemnościach, skrzyżowałam ręce na piersiach i myślałam o wuju Eddiem. Tam, na werandzie, nie mogłam oddychać, złapać tchu – takie właśnie musiało być jego umieranie. Bolał mnie prawy bok. Na ramieniu miałam długie zadrapanie. Kiedy Rita wróciła z pracy, jeszcze nie spałam. Słyszałam ich ściszone głosy. Moja noga wciąż drżała. Nie mogłam przestać myśleć... To musiało być coś jeszcze, tam na górze, kiedy leżał na mnie i łaskotał. Kolano, łokieć, coś jeszcze... On i Rita byli małżeństwem i spodziewali się przecież dziecka! Byłam świnią i żałosną idiotką. – Potrafisz dochować tajemnicy? – wciąż słyszałam jego słowa. – Słodzisz czy sama jesteś dostatecznie słodka? – usłyszałam z ust babci następnego ranka, kiedy zeszłam ze schodów. Słowa wypowiedziane zostały najweselszym z możliwych tonów. Nocna burza odegnała gdzieś wilgotne, parne powietrze. Przyjemny chłodny wiaterek poruszał roletami w salonie. W kuchni patrzyłam to na Jacka w czerwonej koszuli w paski, to na uśmiech babci, to na stojące na stole brązowe tekturowe pudełko z piekarni. Jack siedział na miejscu mamy, a mama na moim i właśnie jadła pączek. – A oto i ona! – oznajmiła babcia z nieszczerym entuzjazmem. Przysunęła mi kuchenny stołek i położyła rękę na siedzisku. – Siadaj, Dolores. Poczęstuj się wybornymi ciastkami, które przyniósł nam pan Speight. Jack podniósł do ust filiżankę z kawą i uśmiechnął się. W kuchni rozchodził się zapach wody po goleniu. Koszula Jacka w biało-czerwone pasy wyglądała tak czysto i świeżo, że przez sekundę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wymyśliłam sobie wczorajszego wieczora. – Dolores – zwróciła się do mnie matka – po czym poznasz, że w twojej lodówce buszował słoń? Jej bluzka khaki była przyprószona cukrem pudrem. Uśmiech Jacka jeszcze nigdy tak bardzo nie przypominał uśmiechu wuja Eddiego. – Nie wiem. – Zostawia ślady w maśle – powiedziała. Obie uśmiechnęły się wyczekująco. – Ach tak – powiedziałam. – Dobry dowcip. W pudełku były pączki, aż ciężkie od bitej śmietany i dżemu. Namówiona przez mamę wyjęłam jeden i położyłam na swoim talerzu. – Czy mała Rita przyzwyczaiła się już do nowych godzin pracy? – spytała babcia. – Kiedy wczoraj wróciła, sprawiała wrażenie, jakby skądś mnie już znała, ale natychmiast zniknęła pod kołdrą. Zresztą nadal tam chrapie. Mama zaczęła opowiadać o tym, że zaraz po ślubie mój ojciec też pracował głównie w nocy. Nacisnęłam pączek widelcem i włożyłam nieco ciasta do ust. Bita śmietana była ciepła i żółtawa. Kątem oka dostrzegłam, że Jack mi się przypatruje. – No cóż – powiedziała babcia, dolewając mu kawy – proszę powiedzieć Ricie, żeby zamykała drzwi samochodu, kiedy nocą wraca z pracy. Ci wszyscy szaleńcy i bitnicy... Na przykład wczoraj jakieś dzikusy rozrzucały puszki po piwie. Chyba cieszą się na myśl, że teraz porządni ludzie będą musieli po nich posprzątać. Wentylator stał na blacie, kabel był dokładnie owinięty wokół jego podstawy. – Słyszałyście panie tę wczorajszą burzę? – spytał Jack. – To było dopiero coś, prawda? - Wszystko przespałam. – Dziś rano jesteś chyba wykończona, mamo? – zakpiła moja matka, zwracając się do babci. – Bo widzi pan – ciągnęła, patrząc na Jacka – ona robi znak krzyża za każdym razem, kiedy rozlega się grzmot. Babcia skrzywiła się. – W każdym razie ten dom jeszcze nigdy nie został trafiony, przemądrzała panno. Odsunęłam talerz. – Nie jestem głodna – powiedziałam. – Dolores, Jack mówił, że dzisiaj chętnie podwiezie cię do szkoły – oznajmiła mama. – Nie trzeba. Lubię chodzić. – To żaden problem – rzekł Jack. – Naprawdę. W drzwiach babcia musnęła rękaw mojego mundurka i złapała mnie za nadgarstki. – Jeśli te wredne siostry imigrantki znowu będą robiły ci przykrości, po prostu opowiedz o wszystkim nauczycielkom. A najlepiej przyślij je do pana Speighta i do mnie. Śmiałość, której niedawno nabrała, działała na korzyść Jacka. A kiedy o nim ze mną rozmawiała, nazywała go „panem Speightem”. Śmiechu warte: która z nas wiedziała, że Rita jest w ciąży? Ja czy ona? Której z nas Jack gotów był powierzyć swoje tajemnice? – Zapomniałem wczoraj postawić dach – powiedział. Na fotelach jego MG rozłożone były ręczniki. Usiadłam na mokrej tkaninie, zamknęłam drzwi, zablokowałam je, a potem odblokowałam. Odwróciłam od niego wzrok. Kiedy sięgnął po dźwignię zmiany biegów, ścisnęłam razem kolana. – Dlaczego kupiłeś pączki? – Nie wiem... Chyba żeby pogadać z kimś przy śniadaniu. Nie zapominaj, że resztę dnia spędzam, gadając do mikrofonu i sprzętu elektronicznego. Zaczęłam dygotać. Potem przestałam. I znowu zaczęłam. W desce rozdzielczej, tam gdzie powinno być radio, ział otwór. Kiedy mknęliśmy po Pierce Street, Jack uśmiechnął się do mnie. – Wredne siostry imigrantki? – spytał. – Rosalie i Stacia Pysyk – powiedziałam. – To one dręczyły mnie w zeszłym roku. O, tam idą! Niczym „pomoce audiowizualne” na Division Street naszym oczom ukazały się siostry Pysyk. Szły, powłócząc nogami. Jack zatrąbił i pomachał do nich. Zdumione zadarły głowy, a ja spojrzałam w ich stronę. – Dlaczego ci dokuczały? – Kto wie? Po prostu dokuczały. – Są zazdrosne, bo jesteś ładna – powiedział. Zacisnęłam usta. – Jasne – powiedziałam. – Mówię poważnie. Kiedy porówna się ciebie, Dolores del Rio, z tymi straszydłami, to jak postawić miss świata obok schroniska dla psów. Przyjrzyj się sobie! Przekręcił wsteczne lusterko. Moje włosy powiewały na wietrze. Wyglądałam beztrosko, w siedemdziesięciu pięciu procentach nawet ładnie. Ustawiłam lusterko w poprzedniej pozycji. – Akurat – powiedziałam. Patrzył na drogę przed nami, ale jednocześnie wciąż na mnie zerkał. – A właśnie, byłbym zapomniał. Wczoraj naprawdę nie miałem zamiaru cię wystraszyć. Wiesz, to piwo, upał i w ogóle. Tak się czasami dzieje. Ale nadal jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Moje palce tak mocno zacisnęły się na zeszycie, że aż zbielały. – Jasne. – Dzwoniłem, kiedy wyszłaś ode mnie. Wiem, że byłaś na mnie zła. – Widocznie nie słyszałam telefonu. Kąpałam się. – Nic się nie stało. Zapomnijmy o tym po prostu, dobrze? – Dobrze. Postukał palcami po kierownicy. Nie przestawał się uśmiechać. – Nie chciałbym w kółko mówić o tym samym, ale czy napomknęłaś im coś o tym? – O tym, że Rita spodziewa się dziecka? – A, o tym też. I w ogóle. Pokręciłam głową. – Po co? – spytałam. – Właśnie. Masz rację. Jack zatrzymał się przed samą szkołą. – Miłego dnia. I nie pozwól, żeby te straszydła ci dokuczały. Bo jesteś kimś wyjątkowym. Patrząc przed siebie, wyciągnął dłoń i delikatnie uścisnął moją rękę. Przytrzymał ją przez kilka sekund. Pozwoliłam mu na to. Dwóch chłopców w mundurkach i krawatach podbiegło do krawężnika w chwili, gdy Jack zaczął ruszać. – Popatrz – powiedział jeden z nich. – Ile wyciąga wrotka twojego tatusia? – drugi zwrócił się do mnie. Uśmiechnął się głupkowato, ukazując zęby niczym deski surfingowe. – To nie jest mój ojciec – odparłam. – Tylko bliski przyjaciel. – Panno Price? – zwróciła się do mnie przed południem siostra Prezenta. Poczułam ukłucie w karku. Wiedziałam, że mnie złapała. – Tak? – Czy może nam panienka wymienić pozostałe sakramenty? Wszyscy zaczęli wykręcać szyje. – Chrzest, sakrament pokuty... – pomogła mi siostra. Kilkanaście rąk uniosło się w górę. Pytanie było banalnie proste, jeśli uważało się na lekcji. – Kapłaństwo? – powiedziałam. – Erie wymienił już kapłaństwo. Z twarzy siostry znikła wszelka nadzieja. Spojrzała na mnie krytycznie: – Odrobiłaś wczoraj lekcje? – Częściowo. – „Częściowo” jest nie do przyjęcia. Dziewczynka, która w nowym roku szkolnym od samego początku nie odrabia lekcji, w moim zeszycie otrzymuje zły stopień. Czy wiesz, jakie zasady obowiązują w szkole, jeśli nie odrobiło się wszystkich lekcji? – Nie jestem pewna – odparłam. – W takim razie wyjmij zeszyt i sprawdź. A my na ciebie poczekamy. W panice zaczęłam przeglądać zapisane strony, ale niczego nie mogłam odnaleźć. – Punkt czternasty – powiedziała siostra z niecierpliwością w głosie. – Proszę go głośno przeczytać. – „Uczeń, który danego dnia nie odrobił wszystkich prac domowych, automatycznie zostaje w szkole po lekcjach”. – Zgadza się – powiedziała siostra. – A dziewczynka, która często nie odrabia prac domowych, może w czerwcu w ogóle nie ukończyć szkoły. Czy to prawda? Wszyscy zgodnie skinęli głowami. W południe nie poszłam ze wszystkimi do jadalni na lunch, tylko na szkolne podwórko. Dzieci rozmawiały i krzyczały, skakały przez skakankę. Trzecioklasiści głośno rozprawiali o grze w „Czerwone światło”. Nienawidziłam tej szkoły – wolałabym utonąć, niż dalej się tutaj uczyć. Na skraju podwórka, za huśtawkami, wznosił się gipsowy posąg świętego Antoniego, otoczony półkolem żółtych chryzantem. Moją uwagę przyciągnęła dziewczyna, która najwyraźniej się modliła. Przyjrzałam się jej od tyłu. Miała długie, patykowate nogi, jak modliszka. Mundurek w kilku miejscach poniżej paska wyraźnie się wybrzuszał. Podeszłam do niej cicho. – Cześć – powiedziałam. Obróciła się gwałtownie, przykładając dłoń do płaskiej klatki piersiowej i z trudem łapiąc powietrze. – Jezus Maria, Józefie święty! – powiedziała. – Chcesz, żebym umarła na zawał? Była z siódmej klasy. Tamtego ranka podczas apelu obserwowałam, jak dłubie w nosie. – Przepraszam – powiedziałam i ruszyłam z powrotem. – Jesteś tutaj nowa? – spytała. – Właściwie nie. Jestem tu od zeszłego roku. Przyjechałam z Connecticut. – Znam Connecticut. Tam jest idiotycznie. Dlaczego chodzisz do tej kretyńskiej szkoły? Jej czarne oczy były głęboko osadzone i od góry obramowane krzaczastymi brwiami. Spomiędzy palców złożonej dłoni wydostawał się dym i w pierwszej chwili pomyślałam, że dziewczyna płonie, zanim zdałam sobie sprawę, że to papieros – rzecz absolutnie zakazana przez szkolny regulamin. Starałam się rozluźnić mięśnie twarzy, aby nie okazać zdziwienia. – A może należałoby powiedzieć raczej: więzienia? – ciągnęła. – Szkoła, która nie pozwala nosić nylonów... – Gniewnie zaciągnęła się dymem. Uczyniła to ukradkiem, ale gest wypadł buntowniczo. – Zadania, klasówki... nie jestem niewolnicą. Kenny i ja mamy ciekawsze rzeczy do roboty. Masz chłopaka? – Nie – odparłam. – Właściwie nie. – Kenny i ja chodzimy ze sobą już przez siedem i pół miesiąca. Odkąd byłam w szóstej klasie. – Ale numer – powiedziałam. – To ktoś z twojej klasy? Dziewczyna prychnęła. – Nie żartuj, bo ze śmiechu zacznę lać po nogach. Nie zajmuję się małymi dziećmi. On jest w szkole średniej. Tylko że może stamtąd wylecieć w przyszłym roku, kiedy ukończy szesnaście lat. Uwzięli się na niego wszyscy nauczyciele. Poza tym któregoś dnia spostrzegł, że na ciężarówce dowożącej jedzenie do szkolnej stołówki widnieje napis „żywność dla psów”. Kenny mówi, że nie będzie jadł psiego żarcia, a oni mogą sobie zatrzymać jego pieprzone świadectwo ukończenia szkoły. Całowałaś się kiedyś z języczkiem? Odwróciłam wzrok, po chwili znowu na nią spojrzałam. – Chyba nie. – Tak się nazywam. – Co proszę? – Bo z języczkiem, to inaczej całowanie się „po francusku”. A ja akurat nazywam się French. Chociaż Francuzką nie jestem. – Proszę? – Nazywam się Norma French. W jednej czwartej jestem Indianką z plemienia Czerokezów. Ktoś mi mówił, że całowanie się z języczkiem to grzech śmiertelny, ale ja myślę, że to bzdury. Kto o tym zadecydował – papież? Jestem pewna, że ta chuda świnka morska nigdy tego nie próbowała. – Wyciągnęła do mnie swojego papierosa. – Chcesz? Zerknęłam w stronę okien pokoju siostry Prezenty. – Nie, dziękuję – powiedziałam. – Kenny wygląda jak Elvis. Kogo wolisz: Elvisa czy Beatlesów? Wiedziałam, że jest beznadziejna. Wiedziałam, co za jej plecami mówiłybyśmy o niej z Jeanette Nord. Ale nagle poczułam strach, że może przestać do mnie mówić. – Oczywiście, że Elvisa – powiedziałam. – Właśnie. – Zaciągnęła się dymem. – To król rock and rolla i nie waż się o tym zapominać. – Ale Beatlesów też lubię – dodałam. Kiedy się roześmiała, wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki. Jeden z przednich zębów miała zepsuty. – Tych pajaców? Nie żartuj! Oświadczyła, że od razu widać, że to i owo należy mi wyjaśnić. Wszyscy Beatlesi to przecież pedały. Wystarczy na nich spojrzeć. Dziewczynom piszczącym na koncertach w studiu najwyraźniej brakuje forsy. Kiedy Norma miała dwa lata, połknęła gwóźdź i do dzisiejszego dnia pamięta jazdę karetką. W 1963 roku na wyścigach samochodowych podała dłoń Miss Ameryki, która z bliska była bardzo brzydka, a makijaż miała grubszy niż książka telefoniczna. – Mój przyjaciel jest dyskdżokejem – zaryzykowałam. – Tak? Ja nazywam ich dyskdurniami. Powinni się zamknąć, nie gadać tyle i puszczać dobrą muzykę. A teraz patrz! Włożyła zapalonego papierosa do ust i zamknęła je. Kiedy znowu je otworzyła, tlący się papieros znajdował się pod jej językiem. – O Boże – powiedziałam. – Kenny mnie tego nauczył. Może zaręczymy się w tym roku. Mówił, że zastanowi się nad tym. Szkolny dzwonek zadzwonił trzy razy. – Cholera – mruknęła Norma. – Masz – powiedziała, wkładając mi w dłoń mokry niedopałek papierosa, i ruszyła w stronę szkoły. Przez chwilę stałam jak sparaliżowana, z niedopałkiem w dłoni, tępo patrząc przed siebie. A potem rzuciłam go na ziemię i przydeptałam. Szkolne obowiązki zakończyły się pierwszą środową spowiedzią. Ósmoklasiści zazwyczaj pilnowali porządku w ławkach i spowiadali się jako ostatni. Ja jednak znalazłam się pośród sześciu osób z naszej klasy, które nie zostały wybrane do pilnowania młodszych uczniów. Nade mną znajdował się witraż przedstawiający Matkę Boską. Zawisł nad nią spoglądający ku niebu anioł o blond włosach, takich jakie miała Marilyn Monroe (lub moja mama). Jego stopy skrywał dym, a ja pomyślałam o oglądanych w telewizji startujących rakietach, które tak ekscytowały tatusia. „Kiedyś wybierzemy się na Florydę i zobaczymy taki start na własne oczy” – obiecywał. Zawsze dużo obiecywał. Zrujnował mi życie. Zza zasłony dochodziły mnie strzępy spowiedzi uczniów. – Tak, ojcze duchowny, ale to on zaczął, przecież już mówiłem... – powtarzał jeden z chłopców. Stacia Pysyk, siedząca pośród siódmoklasistów, wciąż zerkała na swą siostrę Rosalie i robiła głupie miny. Norma French trzymała się na uboczu i najwyraźniej zapomniała o nakryciu głowy. Pośród mantylek, kwiecistych kapeluszy i przetykanych jedwabiem opasek siedziała z czerwonym swetrem na głowie, z kołnierzykiem zapiętym pod brodą i zwisającymi po bokach rękawami przypominającymi uszy psów gończych. Znajomość z Normą była moim jedynym osiągnięciem w szkole św. Antoniego i robiłam sobie wyrzuty za brak postępu w tej dziedzinie. W konfesjonale wyliczyłam ojcu Duptulskiemu moje grzechy: pychę, przeklinanie, brak szacunku dla mamy. Opuściłam nieczyste myśli i zabrałam się za wyrażanie żalu za grzechy. Po lekcjach zostałam godzinę za karę. Kiedy wracałam, na Division Street zauważyłam czerwony samochód Jacka. Jechał za mną, ale udawałam, że go nie widzę. Było to coś w rodzaju gry: przegrałabym, gdybym się obejrzała. – Hej! – zawołał w końcu – podwieźć cię? – A, witaj! – udałam zdziwienie. – Jasne. Samochód znowu był bez dachu. Jack ruszył z piskiem opon. W popielniczce tlił się papieros. Nie pytając o pozwolenie, sięgnęłam po niego i zaciągnęłam się dymem. Pokręcił głową i uśmiechnął się do mnie. – Nieładnie, nieładnie – powiedział. – Powinieneś kupić radio do samochodu – powiedziałam. Uśmiechnął się. – Tak? I kto to mówi? – Ja to mówię. Dolores del Rio. Rozdział 7 Jack zaczął przyjeżdżać pod szkołę dwa, trzy razy w tygodniu. W zeszycie notowałam dni, kiedy się pojawiał, ale nie dopatrzyłam się żadnej regularności. Zawsze czekał na parkingu przy kościele, po stronie Chestnut Avenue. Każdego popołudnia wychodząc zza probostwa, wstrzymywałam oddech. Miewał zmienne nastroje. W niektóre dni kupował nam lody i żartował, nazywając mnie „pięknością” czy sięgając, by pogładzić mnie po włosach. Następnym razem dąsał się i narzekał na Ritę i pracę. Twierdził, że najbardziej nie podoba mu się formuła programu – i tego właśnie nie potrafi zrozumieć menedżer stacji. Marnuje najlepsze lata, trwoni swój talent – w zasadzie niemal cieszyłby się z nieprzedłużenia kontraktu. A przecież mógłby być teraz w Nowym Jorku i zarabiać dwa (a nawet trzy!) razy więcej niż obecnie. Oczywiście, gdyby nie ona i to cholerne dziecko. Życie z Ritą przypomina stąpanie po jajkach. Właściwie mówił bardziej do siebie niż do mnie, śmiał się sarkastycznie, czasami pięścią uderzał w deskę rozdzielczą. Zawsze, kiedy się tak zachowywał, stawałam się niespokojna i nie wiedziałam, jak się zachować. Kiedyś powiedziałam mu, że moim zdaniem, nie powinien przejmować się tym wszystkim aż tak bardzo. „Za kogo ty się uważasz, ślicznotko? – rzekł ostro, gwałtownie wciągając powietrze przez nos. – Zamknij się, do cholery”. W niektóre dni jechaliśmy do domu inną drogą. Jack nazywał to „tajemniczymi objazdami”. Kiedyś przejechaliśmy obok jego radiostacji. Innym razem staliśmy bezczynnie na parkingu za opuszczoną szkołą podstawową – ceglanym budynkiem z oknami ze sklejki, wokół którego były wysokie, wyrastające z asfaltu chwasty. Prawdopodobnie większość nauczycieli z tej jego szkoły już nie żyła. Jack, mówiąc o nich, dodawał: krzyżyk na drogę! Opowiedział, jak podczas rozgrywek koszykówki trafił kiedyś na ławkę rezerwowych tylko dlatego, że na boisku musiało się znaleźć miejsce dla czyjegoś-tam syna. – Oni nas jeszcze dopadną, dziecinko – mówił, biorąc mnie za rękę i przyglądając się jej. – Musimy oboje bardzo uważać. Powiedziałam babci, że przystąpiłam do kółka i będę przygotowywać szkolną gazetkę ścienną: zostaję po lekcjach z koleżankami i opiekuję się dekoracjami w klasach i gablotach. Jack zawsze wysadzał mnie przed sklepem Connie, nigdy przed domem babci. Connie obserwowała te przyjazdy zza lady z beznamiętnym wyrazem twarzy, z rękami założonymi pod wielkimi piersiami. Czasami któraś z sióstr Pysyk patrzyła z werandy i przyglądała się nam, zastanawiając się, co to wszystko znaczy. Jednak przejażdżki z Jackiem sprawiały, że ich gapienie się przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. – Zrób zdjęcie – zawołałam kiedyś do Stacii. – Zostaje na dłużej! Kiedy wracałam do babci – zazwyczaj w połowie programu Na krawędzi nocy – zawsze byłam głodna. Wkładałam pospiesznie do ust wszystko: ciastka, chipsy ziemniaczane i przejrzałe banany – nawet nie zauważając ich smaku. Babcia siedziała nieruchomo przy zaciągniętych zasłonach, zahipnotyzowana telewizją, nieświadoma moich dzikich, ryzykownych przejażdżek. Któregoś popołudnia, kiedy Jack się nie pojawił, poszłam do miasta z Normą French. Spotkałyśmy się z jej chłopakiem w knajpce „U Lou”. Zwracał się do mnie „Dolly” zamiast „Dolores” i dmuchał Normie słomkami w twarz. Siedziałam z miną pokerzysty, starając się jakoś znieść jego gardłowy śmiech. Na przetłuszczonym czole widać było dziesiątki wągrów. – Chcesz coś zobaczyć? – zwrócił się do mnie w pewnej chwili. Podwinął swój żółty podkoszulek i pokazał dwie malinki na brzuchu, które zrobiła mu Norma. Wstałam i wyszłam. Nie chciałam patrzeć, jak się całują. Siostra Prezenta kazała nam w tydzień po Halloween oddać określone prace. Z odbitej na powielaczu listy wybrałam „Cud narodzin człowieka”. Przez ponad miesiąc to, co powiedział mi Jack, utrzymywałam w tajemnicy, cierpliwie czekając, aż on i Rita ogłoszą to światu. Za każdym razem, kiedy widziałam Ritę, przyglądałam się jej twarzy, brzuchowi, a nawet wsłuchiwałam w śmiech, dopatrując się oznak ciąży. Ale niczego nie dostrzegłam. Potrafiła dochować tajemnicy równie dobrze jak ja. Widziałam się w roli jedynej opiekunki dziecka Speightów i wybrałam już dla niego imię: Christopher Scott dla chłopca i Lisa Dolores dla dziewczynki. W powracającej wizji umierająca Rita siedziała na łożu z baldachimem i podawała mi niemowlę: – Szkoda, że musisz zrezygnować ze szkoły – szeptała niemal niedosłyszalnie. – Opiekuj się i dzieckiem, i nim. Potrzebują cię bardziej, niż potrafię to wyrazić. – Kawy? – spytał Jack. Zjechaliśmy z naszej codziennej trasy na sam dół Chestnut Avenue i niespodziewanie zatrzymaliśmy się przed cukiernią. – Dobrze – powiedziałam. Obserwowałam go przez okno. Miał na sobie sprane dżinsy i brązowy sweter w kratę. Kelnerka poprawiła fryzurę i w odpowiedzi na jego słowa roześmiała się. Patrzyła za nim, kiedy wychodził. Kawa była gorąca. Zaczęłam na nią dmuchać, obserwując ruch oleistej substancji na powierzchni. – Zgadnij, o czym piszę wypracowanie – powiedziałam. – O czym? – O niemowlętach. O tym, jak przed urodzeniem rosną w brzuchu mamy. – Ach tak? – rzekł. Ostrożnie napił się kawy i spojrzał w przestrzeń. – Moje gratulacje. – Kiedy zaczniecie mówić ludziom, że Rita spodziewa się dziecka? – A bo co? – spojrzał na mnie. – Mówiłaś coś komuś? – Nie, po prostu się nad tym zastanawiałam. – Ach tak. No cóż, już ci mówiłem, że ona jest bardzo ostrożna po tym, co się stało. Nie ma pośpiechu. – Babcia zrobi mu pewnie całą garderobę na szydełku. Kiedy ma się urodzić? – W kwietniu. W połowie kwietnia. – Naprawdę? Mam tutaj magazyn „Life” ze szkolnej biblioteki, na podstawie którego piszę wypracowanie. Tam są zdjęcia poszczególnych faz rozwoju płodu. To bardzo ciekawe. Chcesz zobaczyć? – Widzisz tę kelnerkę? Ona też ma na imię Dolores. – Jack uruchomił silnik i wyjechaliśmy na ulicę. – Tak ma napisane na identyfikatorze. Tuż nad tłustym cyckiem. Udawałam, że nie słyszę. – Chcesz zobaczyć te zdjęcia? – Nie lubię oglądać takich rzeczy. W podręcznikach medycyny Rity jest tego mnóstwo. – A nie mogłabym powiedzieć o dziecku mamie? Ona nie powtórzy babci. A przynajmniej, czy Rita mogłaby wiedzieć, że ja wiem? Ze sposobu, w jaki Jack zmieniał biegi, domyśliłam się, że jest wściekły. – Albo mogę ci zaufać – warknął – albo nie. – Możesz – powiedziałam. – Pytałam tylko. Wzięłam duży łyk kawy i zakrztusiłam się gorącym, gorzkim płynem. Nie mogłam przestać kaszleć. Rozlałam kawę na kolana i podłogę. Jack zjechał na pobocze i zatrzymał się. Sięgnął po chusteczki i wytarł podłogę. – Przepraszam – powiedział. – Po prostu ostatnio jestem bardzo zestresowany. – Nic nie szkodzi. Nie powinnam cię wkurzać. To ja przepraszam. Jego dłoń dotknęła mojej kostki. Włożył palce do skarpetki i poruszał nimi w górę i w dół. Przycisnęłam stopę do podłogi, żeby nie podskoczyła. Nie chciałam, żeby mnie łaskotał. Nie chciałam, żeby był wściekły. – Ty i ja – powiedział. – Jesteśmy wyjątkowi. A potem wyprostował się, wrzucił bieg i zawiózł mnie na Pierce Street. Tamtego wieczora, leżąc na łóżku na brzuchu, zaczęłam pisać wypracowanie, zapisując istotne fakty na karteczkach – tak jak kazała siostra. Od piętnastego kwietnia liczyłam wstecz, potem znowu do przodu. Rita musiała być w ciąży co najmniej od dwóch miesięcy. „Kończyny są już wyraźnie zarysowane, a zalążek serca bije bardzo szybko, czytałam. Embrion jest wielkości łupiny od orzecha”. Jack chodził po pokoju nade mną. Denerwował się. Wszyscy przyszli ojcowie tak robią. W serialu Moi trzej synowie Robbie Douglas pojechał do szpitala i dopiero tam zdał sobie sprawę, że zapomniał zabrać żonę. Jack i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pomogę mu przetrwać trudny okres. Zdjęcia płodu zajmowały kilka stron. Niektóre z nich przypominały słonaczki, których reklamę zobaczyłam kiedyś w komiksie, i od razu zamówiłam. Przez kilka tygodni czekałam na przesyłkę. „Włóż do naczynia wypełnionego wodą z kranu i obserwuj, jak ożywają!” – napisane było w instrukcji. Jednak stawonogi pozostały kruche i bez życia, przez kilka dni pływały po powierzchni, aż matka kazała mi je wylać do ubikacji. Następnego dnia Kathy Mahoney na szkolnym biurku położyła nieduże pudełko z zaproszeniami. Przez cały ranek wciąż podchodziła do temperówki, podrzucając na ławki zaproszenia, kiedy tylko siostra Prezenta odwracała wzrok. Tuż przed lunchem wyruszyła na ostatnią wyprawę, a potem wyrzuciła puste pudełko do kosza. Pod koniec dnia podbiegła do mnie Norma, wołając mnie tak głośno, że dostrzegłam wokół uśmiechy rozbawienia. – Ogłuchłaś, czy co? Idziemy razem do Lou? – Przestań się mnie czepiać, dobrze? – powiedziałam na tyle głośno, żeby moje słowa usłyszała Kathy i inni. Wyglądała bardziej na zaciekawioną niż urażoną. – Po prostu nie chcę się dłużej z tobą przyjaźnić. Rzygać mi się chce na widok twojego chłopaka. Norma cmoknęła. – Ktoś tu jest zazdrosny – powiedziała. – Akurat! – odparłam z taką pogardą, jaką tylko udało mi się zawrzeć w głosie. – Może gdyby najpierw użył beczki clearasilu, mogłabym na niego spojrzeć i nie robiłoby mi się niedobrze. Jej dolna warga nieco opadła. Pięść trafiła mnie prosto w żołądek. – Dziewczyny się biją! – zawołał ktoś. Wokół nas zebrało się sporo dzieciaków. Poczułam w ustach gorzki smak wymiocin i połknęłam je z powrotem. Zalana łzami wrzasnęłam do Kathy Mahoney i pozostałych: – Nie zrobię wam darmowego przedstawienia! A potem przebiegłam obok probostwa i wybiegłam na Chestnut Avenue, słysząc ich śmiech. – Jedź szybko – poleciłam Jackowi. – I zabierz mnie z tej pieprzonej szkoły. Tamtego wieczora zadzwonił mój ojciec. Doprowadzona do rozpaczy, mama podała mi słuchawkę. – W takim razie sama mu powiedz, że nie chcesz się z nim widzieć – szepnęła. – Mam już dość tych bezustannych oskarżeń. Wyrwałam jej słuchawkę. – Co? – powiedziałam. Wysłuchałam kolejnych obietnic: minigolf, jedzenie w restauracji, kino. – Zrobisz coś dla mnie? – spytałam. – Po prostu wyobraź sobie, że umarłam. Słyszałam, że westchnął. A potem zaczął mówić, że ma już dosyć pomiatania nim, że czas już przestać zachowywać się arogancko i powinnam uświadomić sobie, że... W trakcie tego przemówienia odłożyłam słuchawkę. Następnego dnia pod szkołą czekał na mnie Jack. – No, no, jeśli to nie jest królowa Saba... – powiedział, kiedy wsiadałam. – Właśnie zamierzałem ulżyć jej królewskiej mości i już dłużej na nią nie czekać. – To co mam zrobić? – warknęłam. – Wstać w czasie lekcji i wyjść wcześniej? Jack włączył bieg i ruszył. Pomiędzy jego nogami dostrzegłam niedużą butelkę z alkoholem. – Wszystko skończone – powiedział. – Spuszczają po mnie wodę. Jeszcze miesiąc i wylatuję z roboty. – Z pracy? O Boże... Co zamierzasz zrobić? – Teraz ty i ja pojedziemy na spotkanie przygody – powiedział i ukradkiem pociągnął z butelki. – Dokąd? Muszę odrobić lekcje. Jeszcze nie skończyłam wypracowania. Nie lubiłam, kiedy pił. I nie chciałam, żeby dotykał moich stóp. – W porządku. Zapomnijmy o tym. Jego śmiech był bardzo gorzki. – Dostaniesz pracę w lepszej stacji, Jack – powiedziałam. – Może w W-PRO albo jeszcze lepszej. Każda stacja będzie się cieszyć, jeśli będziesz u nich pracować. Pokręcił głową i uśmiechnął się krzywo. – Chyba nie mam nic przeciwko przejażdżce. Jeśli nie potrwa to zbyt długo. – Zapomnijmy o tym. Nie chcę od ciebie żadnych cholernych przysług. – Proszę. Naprawdę tego chcę. Dokąd pojedziemy? Spojrzał na mnie i uśmiechnął się: – Gdybym ci powiedział, to nie byłaby przygoda. Jechaliśmy drogą numer 6, aż sklepy przemieniły się w domy, a potem w lasy. Jesienne powietrze przepojone było zapachem jabłek i palonego drewna. Nic nie wyglądało znajomo. Wystawiłam rękę przez okno i rozluźniłam mięśnie. Od czasu do czasu ciepły prąd powietrza unosił ją nieco do góry. Kanadyjskie gęsi utworzyły na niebie klucz. – Moja mama ma bzika na punkcie latania – powiedziałam. – W pokoju mam jej obraz przedstawiający latającą nogę. W starym domu miała papugę, która... – Nie chcę rozmawiać o twojej matce. Po prostu się zamknij. Nie mam dziś humoru. – Dostaniesz lepszą pracę. Wszystko będzie dobrze. Zachichotał i pociągnął z butelki. – Chcesz trochę? Zszokowana tą propozycją, pokręciłam głową. – Dobry mały kociak – mruknął. – Nie uważam, że należy... – CO nie należy? – Nic – powiedziałam. – Zapomnijmy o tym. Wciąż jechaliśmy przed siebie. Kiedy znaleźliśmy się w miejscu niczym szczególnym się nie wyróżniającym, Jack włączył kierunkowskaz. Na tablicy ktoś napisał odręcznie „Schronisko dla zwierząt miasta Westwick”. A potem zjechaliśmy na wyboistą drogę, wzdłuż której rosły sosny. – Nie rozumiem – powiedziałam. – Dawno tutaj nie byłem. To droga do zbiornika wodnego. Gdzieś w okolicy jest nawet wodospad. Trzeba się wsłuchać w szum wody. Droga to pięła się w górę, to opadała w dół, a Jack omijał wyboje i kałuże. Pomyślałam o dzikich jazdach z ojcem samochodem pani Masicotte. – A dlaczego nas tutaj przywiozłeś? – spytałam. – Przyszło mi to do głowy podczas dzisiejszej audycji. O tobie też myślałem. Zdziwiłabyś się, ile razy w ciągu dnia o tobie myślę. Chcę ci coś pokazać. To ci złamie serce. – Co? – Nie bądź taka niecierpliwa – uśmiechnął się kpiąco. – Czy Rita była tutaj kiedyś? Zamiast odpowiedzieć, znowu pociągnął z butelki. – Jesteś pijany, czy co? – Mówiłem ci już chyba, żebyś się zamknęła, prawda? – W porządku. Tylko nie zapominaj, że muszę odrobić lekcje. W ciszy starałam się uchwycić szum wodospadu, ale zamiast tego wśród drzew dało się słyszeć szczekające psy. Szczekanie stało się głośniejsze, przed nami wyrósł betonowy budynek. Jack zwolnił, skręcił na wysypaną żwirem dróżkę i wyłączył silnik. – To tutaj – powiedział. Psy znajdowały się w klatkach z drucianej siatki, stojących wzdłuż budynku. Powietrze aż drżało od gniewnego ujadania. Duży biały pies szczekał wprost na nas i rzucał się do przodu, za każdym razem nieco bardziej wyginając pręty klatki. Jack wysiadł z samochodu. Pociągnął za klamkę drzwi budynku, wołał „hop! hop!”, pukał w metalowe drzwi. – Znam faceta, który pilnuje tych psów, ale chyba gdzieś pojechał – zwrócił się do mnie, usiłując przekrzyczeć psi jazgot. – Chodź zobaczyć szczeniaki. Ruszyłam za nim niepewnie. Jeden miał mętne oko. Inny zadrapaną tylną łapę. Biały odsłonił różowoszare dziąsła i zębami wpił się w metalowe kraty. – Dlaczego one są tutaj? – spytałam. – Bo takich pieprzonych psów nikt nie chce. Trzymają je tutaj przez kilka tygodni. A potem zagazowują. Położył mi dłoń na krzyżu i przyciągnął bliżej siebie. – Mają smutne oczy, prawda? Człowiek ma ochotę usiąść i płakać. Wcale nie widziałam tego w ten sposób. Psy były rozdrażnione, wyglądały niebezpiecznie i nie odczuwałam ani cienia współczucia dla nich. Ich długie pazury stukały po zabrudzonej kałem betonowej podłodze, kiedy podchodziły do brudnych misek z wodą. Jack zaczął masować mi plecy. Psy powoli się uspokajały. – Świat to bardzo samotne miejsce – powiedział. – Spójrz tylko na nie. – Możliwe. Gdzie jest wodospad? – Jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Mogę cię prosić o przysługę? – spytał. – Nie wiem. A jaką? – Obiecasz, że nie zrozumiesz mnie źle? – Obiecuję. – Czy mogę cię pocałować? Tak po przyjacielsku? Żołądek podszedł mi do gardła, w głowie zaczęła pulsować krew. – Nie wydaje mi się. – Przecież jesteśmy przyjaciółmi... A potem pochylił się i pocałował mnie, pomimo wszystko – delikatnie, w usta. Jego słodki oddech był przepojony alkoholem. Ręka znów znalazła się na moich plecach. Psy zaczęły szczekać. – To było bardzo przyjemne – powiedział. – Najsłodszy pocałunek w moim życiu. Nie bój się. Spróbował jeszcze raz, ale cofnęłam się i stanęłam bliżej samochodu. – Mówiłeś, że jest tutaj zbiornik wodny – powiedziałam. Mój głos drżał. Roześmiał się i wsiadł do samochodu, kręcąc głową. Wsiadłam także. Odgłos zamykanych drzwi odbił się echem po lesie. Jack sięgnął do kluczyka, ale jego ręka zawahała się. – Mogę cię o coś spytać? – Tak? – Czy dużo myślisz o seksie? – Nie – odpowiedziałam. – Możemy już wracać? – Bo uważam, że jesteś bardzo sexy... jakbyś zresztą o tym nie wiedziała. Czasami, kiedy ona i ja... Chciałam być już z powrotem u babci, w łazience, za zamkniętymi drzwiami, żeby móc o tym wszystkim spokojnie pomyśleć. – Może po prostu pojedziemy? – zaproponowałam. Jack pochylił się i otworzył schowek na rękawiczki. Zdziwiłam się, widząc, że jego dłoń nieco drży. Wyjął stamtąd zwinięty magazyn. – Popatrz na to – rzekł. Minęła sekunda, zanim pojęłam, na co patrzę: kobieta na okładce trzymała w ustach męski penis. Odrzuciłam magazyn w jego stronę. – Masz – powiedziałam. – Nie chcesz nawet obejrzeć? Nie jesteś ciekawa? Rozpłakałam się. – Nie. – Na pewno? – Zamknij się. Zachichotał. – W tej twojej szkole naprawdę robią dobrą robotę. Będziesz świetną zakonnicą. Milczałam. – Przestań się trząść. To tylko „świerszczyk”. Jack starał się, żeby jego głos brzmiał spokojnie i opanowanie, ale mówił szybciej niż zwykle, a oddech miał szybki i nierówny. Wiedziałam, że zaraz straci cierpliwość. – Czasami zapominam, jakim jesteś dzieciakiem – ciągnął. – Jakim dzieckiem... Schowałam dłonie pod uda. – Nie jestem dzieckiem. Po prostu nie mam ochoty oglądać nieprzyzwoitych zdjęć – odparłam. – Możesz mnie zastrzelić. – Może to zrobię – roześmiał się. – Rzecz w tym, że... Widzisz, ja patrzę na to w taki sposób, że miłość nie jest nieprzyzwoita. Ani zdjęcia, które ją przedstawiają. Po prostu niektórzy ludzie mają nieprzyzwoite myśli. – Co to ma znaczyć? – Poza tym to nawet nie należy do mnie. Pożyczyłem od kogoś dla kawału. Ale widocznie popełniłem błąd... Albo zostałem wprowadzony w błąd przez małą dupeczkę, która pewnie zaraz pobiegnie do mamusi i wszystko jej opowie. – Nie opowiadam takich rzeczy, jasne? I nie jestem tym, co powiedziałeś. – Czyli kim? – Uważasz mnie za dziecko. A ja nie jestem dzieckiem. – Dobrze, już dobrze. – Wyciągnął dłoń i zaczął bawić się moimi włosami. – Bo jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, a nie chciałbym, żeby okazało się, że nie mogę ci ufać. – Możesz mi zaufać. A teraz pojedziemy do domu, dobrze? Zwinął magazyn i zaczął wodzić jego krawędzią po mojej nodze, aż do stopy, tam i z powrotem. – Pewnie będę miał to przez jakiś czas. Zanim oddam koledze. Powiedz, jeśli chciałabyś kiedyś obejrzeć. Zrobimy to razem. – Nie, dziękuję – powiedziałam. – Nie, dziękuję – przedrzeźnił mnie i wsunął magazyn pod siedzenie. Niektóre psy się położyły. Jeden przechadzał się w klatce od ściany do ściany. – Dolores – szepnął – popatrz. Trzymał dłoń między nogami i pocierał krocze. Obserwował moją reakcję. Odwróciłam wzrok. Czułam, jak po policzkach spływają mi łzy. – Przestań, proszę – powiedziałam. Zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle, jakby był innym człowiekiem. Nagła straszna myśl przyszła mi do głowy: a jeśli nie wrócę do domu? – Co mam przestać? – spytał, nie przestając. – To! – powiedziałam, wskazując palcem. A potem otworzyłam drzwi samochodu, wysiadłam i ruszyłam biegiem pomiędzy klatkami. Zwierzęta szczekały i rzucały się w moją stronę. Wszystko to wydawało się takie nierealne. Złapał mnie za budynkiem. Straciłam równowagę, a on upadł wprost na mnie. Wykręcił mi ręce. – Nie łaskocz mnie! – krzyknęłam. – To nie jest śmieszne. Co robisz? Wydawało mi się, że mnie nie słyszy. – Niewinna panienka... – wyrzucał z siebie słowa. – Mam dosyć twojego pieprzenia. Dam ci, czego chciałaś. Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, dziwko! Jego kolano wbijało się w moją nogę, przygniatając ją boleśnie. Spojrzałam na niego. – A teraz powiedz: Jack, pieprz mnie! Powiedz, żebym cię pieprzył. Kiedy machnęłam ręką, pochwycił mój nadgarstek i przygwoździł do ziemi. Jeszcze bardziej wykręcił mi rękę. To nie jest Jack, pomyślałam. Ktoś – tatuś, albo tamten Jack – przyjdzie tutaj, żeby mnie uratować. Wolną ręką zadarł mi spódnicę. Usłyszałam trzask dartego materiału. – Jeśli porwiesz mundurek, będziesz musiał zapłacić! – krzyknęłam. – Słowo honoru! – Zamknij się – szepnął. A potem powiedział cicho, jakby prosił: – Posłuchaj... Będzie o wiele przyjemniej, jeśli nie będziesz się bronić... Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Nie zepsuj tego. Nie potrafię się... To nie będzie bolało, jeśli nie będziesz ze mną walczyć... Obiecuję... Wciąż mnie dotykał i obmacywał. Usiłowałam podnieść głowę, żeby go opluć, uderzyć, ale moje pięści były unieruchomione. Po brodzie pociekła mi ślina. Jego łokieć wbił się w moją szyję, dusząc mnie. Dotykał brutalnie i nieprzyjemnie. Zsunął spodnie. – Nienawidzę cię! – krzyknęłam. – Ty świnio! Przestałam walczyć, zniewolona bólem towarzyszącym temu, co robił. Odgłos psiego szczekania jakby przycichł, słyszałam teraz wyraźniej jego przekleństwa i chrząkanie, w rytm każdego pchnięcia. On mnie przecina, pomyślałam. Przepołowi mnie, a wtedy umrę. Odwróciłam głowę. Moje palce wbijały się w ziemię. Dłoń na przemian otwierała się i zamykała. Nie miałam nad tym kontroli. – Wyobraź sobie, że umarłam – powiedziałam ojcu. Wiedziałam, że nikt nie przyjdzie, żeby mnie uratować. Byłam zupełnie sama. Złość Jacka wstrząsnęła nim i mną. A potem nagle wszystko się urwało, poczułam na sobie jego bezwładny ciężar. Syczał, łapiąc oddech. Kiedy wstał, kopnął mnie mocno w nogę i odszedł w stronę budynku. Cicho przemawiał do psów, uspokajając je. W drodze powrotnej mówił i szlochał. Nie mógł przestać gadać. – Jesteśmy strasznymi ludźmi, ty i ja. Nie myśl, że to tylko moja wina. Zrobiliśmy to razem. W głowie miałam pustkę. Wnętrzności paliły się we mnie. Wydawało mi się, że jedziemy bardzo powoli. Mówił o jakimś pistolecie. – Pewnie myślisz, że bym go nie użył. Ale zrobiłbym to. Po co miałaby żyć, gdyby dowiedziała się, co właśnie zrobiliśmy? Jeśli chcesz wszystko powiedzieć, zrób to... Zostawię list. Ale pomyśl o pytaniach, które będą zadawali – tobie. Kiedy podjechaliśmy pod sklep Connie, otrzepał mój mundurek z pożółkłej trawy. Bałam się zaprotestować. – Czuję, że jesteśmy sobie teraz znacznie bliżsi – powiedział. – Razem się w to wpakowaliśmy. Jeśli komuś o tym powiesz, zrobię to. Pewnie usłyszysz strzał. Ona i ja będziemy leżeli tam na górze, z dziurami od kul w głowach. Dwie ofiary... a wszystko przez ciebie. Trzy, pomyślałam. Było przecież jeszcze dziecko. Wysiadłam z samochodu. Idąc do domu, patrzyłam tylko na buty – to na jeden, to na drugi. Stół nakryty był do kolacji. Na blacie leżały listy do mamy. Na piecu w garnku gotowały się obrane ziemniaki. W salonie ryczał telewizor. Minęłam babcię i ruszyłam po schodach na górę. Moja bluza miała smugę błota na rękawie. Majtki i nogi były brudne od krwi i od niego. Przejrzałam się w lustrze szafki z lekarstwami. To, co się stało, na zawsze pozostanie na mnie, we mnie – tak trwale jak tatuaże Roberty. – Dolores – powiedziałam do siebie. Powtarzałam swoje imię tak długo, aż zaczęło brzmieć obco i nierealnie. Nigdy już nie będę sobą. Nalałam wody do wanny. Gorętszej niż mogłam wytrzymać. Przez przejrzystą, parującą wodę obserwowałam, jak moja skóra czerwienieje, przyglądałam się opuchliźnie na nodze w miejscu, gdzie mnie kopnął. Obok kolana w wodzie pojawiła się cienka strużka krwi. Rozwarłam obolałe nogi, pozwoliłam gorącej wodzie wszędzie się wedrzeć. Bałam się pozostać sama, słyszałam, jak chodzi w pokoju nade mną. Babcia odwróciła wzrok od telewizora i spojrzała na mnie. – Co tam w szkole? – spytała. – W porządku. – Codziennie mówisz to samo. Nigdy nie zdarza ci się dobry dzień? – Nie. Potrzebowałam mamy – chciałam widzieć jej twarz, słyszeć jej głos. Chciałam, żeby była w domu ze mną, a nie tam. Ale kiedy wróciła do domu, zrozumiałam, że to za mało. Jej usta mówiły coś o kierowniku, bolących stopach, wynikach gry w kręgle. To, co się stało, bolało w środku, ale było niewidoczne. Rita poroniła w niedzielne listopadowe popołudnie, w tydzień po tym, jak, siedząc w naszej kuchni, wyznała, że spodziewa się dziecka. Babcia stojąca pod oknem jadalni przywołała mnie do siebie i opowiedziała o wszystkim na ucho. Patrzyłyśmy, jak Jack prowadzi ją do samochodu, pomaga zająć miejsce, a potem odwozi. Kiedy kładłam się spać, jeszcze nie wrócili. Obudziłam się w ciemnościach. Dręczyły mnie koszmary o goniących mnie psach, które, dopadłszy mnie, lizały moje stopy. Usiadłam na łóżku i pomyślałam, że należy się do tego przyznać: Jack i ja zabiliśmy to dziecko. Zniszczyliśmy je plugawym czynem, którego się dopuściliśmy. Nie byłam Panną Niewinnością. Czyż nie wsiadałam do jego samochodu w te wszystkie popołudnia? Nie dotykałam się, myśląc o nim? Dzieciobójczyni Dolores. Na dole było szaro i cicho. Z kaloryferów uchodziła para. Klamka drzwi wejściowych była zimna. Zimny chodnik pod bosymi stopami sprawiał, że musiałam iść dalej. W pokoju Roberty paliło się światło. – Dolores? – zdziwiła się. Była w piżamie, miała na głowie wałki. Moje pukanie przestraszyło ją. – Co się stało, kochanie? Wtuliłam się w jej ramię i zaczęłam szlochać. I powiedziałam jej. Przytuliła mnie, kołysząc się tam i z powrotem, a potem zaparzyła herbatę. Taka pociecha i ciepły napój były od wielu tygodni pierwszą rzeczą, jaką poczułam. O świcie poszłyśmy na drugą stronę ulicy, żeby obudzić mamę. Część druga Wieloryby Rozdział 8 Pan Pucci, mój wychowawca w szkole średniej w Easterly, był drobnym mężczyzną o małych dłoniach, noszącym nie rzucający się w oczy tupecik. W trakcie godnych pożałowania trzech i pół lat mojej nauki w szkole był moim jedynym przyjacielem. „Witaj, druhu” – mawiał do mnie, kiedy stawałam w drzwiach jego gabinetu wpatrzona w linoleum na podłodze, czekając, aż zaprosi mnie do środka. Jego malutki, ciemny pokoik znałam niemal równie dobrze jak swoją sypialnię: postrzępione rolety, nie kwitnące pelargonie stłoczone na parapecie, plakat „w szkole jestem na haju” – którego rogi odstawały od żółtych ścian z pustaków. Na schludnym biurku stała szklana kostka ze zdjęciami jego bratanków. Wiedziałam nawet, że dzieci nazywały go „wujkiem Fabio”. Wobec pana Pucciego byłam zarazem opiekuńcza i zaborcza; w myślach przeklinałam chłopców, którzy idąc korytarzem i mijając jego pokoik, przedrzeźniali jego seplenienie. Nienawidziłam też innych podopiecznych pana Pucciego, którzy zajmowali mu czas trywialnymi sprawami, podczas gdy ja, dręczona kolejnym poważnym kryzysem, wierciłam się, nie mogąc się doczekać na swoją kolej. Pan Pucci wiele ze mną przeżył: ośmiokrotnie zawieszano mnie w prawach ucznia za palenie papierosów, nie zwróciłam bibliotece książek za 230 dolarów, w czwartej klasie opuściłam 67 dni, przez cztery lata użerałam się z głupimi nauczycielami. Pan Pucci przekonał nauczyciela wychowania fizycznego, żeby nie kazał mi brać prysznica razem z pozostałymi dziewczętami. Osobiście zatelefonował do wszystkich rodziców chłopców z drużyny futbolowej, którzy – dla żartu – prowadzili kampanię na rzecz ogłoszenia mnie „Królową Sportu”. Kiedy se?orita O’Brien, nauczycielka hiszpańskiego, postrzegała mnie jako nazwisko w dzienniku z ocenami, a nie człowieka dręczonego problemami natury osobistej, pan Pucci wystarał się dla mnie o zwolnienie z obowiązku nauki obcego języka. Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Przeklinałam przy nim, powierzałam mu swoje tajemnice i wypłakiwałam się za każdym razem, gdy ktoś mnie zranił. A potem, w kwietniu, kiedy byłam w czwartej klasie, wezwał mnie z czytelni i zatopił nóż w samym sercu. Gabinet wypełniały perfumy „Tabu” mojej mamy. Miała na sobie kostium z pracy, siedziała na nie znanym mi metalowym rozkładanym krześle, specjalnie przyniesionym na tę okazję. Pan Pucci rozłożył na biurku moje szkolne dokumenty. – Siadaj, Dolores – rzekł, wskazując krzesło. Wyraz jego twarzy był inny niż zwykle. – Poprosiłem twoją matkę, żeby dzisiaj do nas przyszła. Chcemy porozmawiać o twojej przyszłości. To była zasadzka, wszystko zostało ukartowane. – Moglibyśmy to przełożyć na inny dzień? – spytałam. – Mam dzisiaj kartkówkę, do której muszę się przygotować. A poza tym chyba właśnie dostaję migreny. Mama na przemian zamykała i otwierała zatrzask portfela. – Specjalnie zwolniłam się dzisiaj z pracy, Dolores. Myślę, że powinnyśmy wysłuchać tego, co ma nam do powiedzenia pan Pucci. Nagle zdałam sobie sprawę z potajemnych rozmów, jakie musieli odbywać przez telefon. Zrobiło mi się miękko w kolanach, musiałam usiąść. – Droga pani Price, po dokonaniu wnikliwej oceny zdolności i umiejętności Dolores uważam, że powinna studiować w college’u. I to pomimo tego, co tutaj przed sobą widzimy. Rzecz polegała na tym, wyjaśnił mamie, że moją prawdziwą pasję stanowiło czytanie; liczył się także potencjał, który dostrzegli we mnie niektórzy nauczyciele. Nauczyciele! Są ich dwa rodzaje: ci, którzy traktują cię jak szmatę, oraz ci, którzy stoją nad tobą z geigerowskimi licznikami nadziei. Przybrałam beznamiętny wyraz twarzy, wyuczony dzięki serialowi The Mod Squad. Kolanami na przemian otwierałam i zamykałam rozkładaną część biurka. Kochałam pana Pucciego za jego delikatność, uwielbiałam nasze rytuały. Podczas wspólnych rozmów milion razy wyobrażałam sobie, jak obejmuję jego cienką talię, czując, jak moje palce spotykają się na jego plecach. – Wierzę w przyszłość Dolores, pani Price – powiedział. Jego wątłą, pełną niepokoju twarz obramowywały liście pelargonii. – A jeśli ona nie zechce studiować w college’u, obydwie będziecie tego żałowały do końca życia. Tym słowem trafił w samo sedno: żal, żałować. To właśnie żal stanowił najsilniejszą motywację mojej matki, odkąd tamtego dnia Roberta przyprowadziła mnie do domu. Mama nalegała, aby natychmiast zabrano mnie na pogotowie, chociaż po dwóch tygodniach nie było się już po co spieszyć. W samochodzie szczękała zębami, ja natomiast siedziałam z kamiennym wyrazem twarzy. Nie widziała we mnie osoby, którą byłam – wspólniczki w morderstwie popełnionym na dziecku, ale ofiarę Jacka. Żądaniami mogłam zmusić ją do padnięcia przede mną na kolana – i robiłam to. Na moją prośbę mama ukryła naszą straszną tajemnicę przed tatą i postanowiła nie wnosić oskarżenia, a kiedy w następnym tygodniu odwiedzałyśmy kuzynów babci w Pawtucket, pozwoliła Jackowi uciec tylnymi schodami z rzeczami jego i Rity. – Proszę mi wierzyć, nic nie sprawiłoby mi większej satysfakcji niż zaprowadzenie tego plugawego drania za kratki – oświadczyła policyjnemu detektywowi podczas rozmowy w naszym salonie. – Ale ta dziewczynka ma dopiero trzynaście lat. Ona musi zapomnieć, że coś takiego w ogóle się wydarzyło. Z żalu mama zapłaciła za korepetycje w domu aż do końca roku szkolnego, jednocześnie przysięgając na Biblię, że nikt u Świętego Antoniego o niczym się nie dowie. Pan McRae, mój pierwszy korepetytor, dziwnie na mnie patrzył. Drugim była kobieta, pani Dunkel, emerytowana nauczycielka. Pudrowała sobie szyję i nosiła wypalane bransoletki, które stukały o kuchenny stół. Kiedy czytałam, zazwyczaj ucinała sobie drzemkę. Była słodka i czułam się przy niej bezpiecznie. W przeciwieństwie do doktora Hancocka – psychiatry, do którego musiałam chodzić na wizyty. Mama z żalem wyjaśniła doktorowi Hancockowi, że nie będzie już musiał podejmować prób wydobycia ze mnie czegokolwiek na temat Jacka Speighta. Tłumaczyła doktorowi, że czyni to na moją prośbę, a w zasadzie na moje żądanie, ponieważ zagroziłam, iż dalsza terapia doprowadzi do tego, że pójdę na strych babci z łyżką i puszką płynu do czyszczenia rur i popełnię samobójstwo. Miasto Easterly uznało mnie za osobę dostatecznie normalną, abym w następnym roku mogła uczęszczać do szkoły średniej. W usprawiedliwieniach pisanych przez mamę zawsze pojawiał się żal. „Z żalem informuję, że Dolores była nieobecna, ponieważ bolało ją gardło... żołądek... zaziębiła się...” pisała, kiedy byłam zbyt przygnębiona, żeby pójść do szkoły. Nigdy nie odmawiała i wypisywała usprawiedliwienia, choć nie lubiła kłamać. Było to widać po krótszych niż zazwyczaj i bardziej zamaszyście stawianych literach. Wówczas jednak żal mamy zrytualizował się pod postacią regularnych zakupów w sklepie spożywczym, które miały ukoić i pocieszyć ofiarę. Co tydzień wracała z torbami wypełnionymi produktami przeznaczonymi wyłącznie dla mnie. Były tam paczki herbatników, hektolitry pepsi (wolałam ciepłą), papierosy, magazyny, grube powieści w miękkiej oprawie. Swoje smakołyki trzymałam w opisanych torbach po zakupach, stojących na dwudziestojednocalowym telewizorze marki Motorola, który z okazji piętnastych urodzin mama wstawiła do mojej sypialni. „Jeśli ona nie zechce studiować w college’u, obydwie będziecie tego żałowały do końca życia” – powiedział Pucci. Proponując college, dawał jej szansę uniknięcia dożywotniego żalu. Mama chwyciła przynętę. I to bardzo mocno. Następne kilka tygodni zeszło mi na łkaniu, jękach i dąsaniu się. Jak mogła być wobec mnie tak okrutna po tym wszystkim, co przeszłam? Szkoły nie mogłam znieść już teraz! Dlaczego miałabym się skazywać na kolejne cztery lata tortur? Do domu zaczęły przychodzić prospekty i katalogi różnych college’ów. Na naklejkach ze zwrotnym adresem rozpoznałam pismo mamy. W prospektach były przerażające zdjęcia: studenci i profesorowie siedzieli razem na trawnikach i miło sobie gawędzili; młodzi chemicy w ochronnych okularach dzierżyli w dłoniach palniki Bunsena; sznur uśmiechniętych dziewcząt mył zęby przed rzędem umywalek. Darłam je tak szybko, jak szybko przychodziły. Przez wiele dni odmawiałam wyjścia z pokoju – czy to do szkoły, czy na kolację – zamykając się tam z prowiantem, który mama wciąż lojalnie dostarczała. Kiedy akurat nie byłam obrażona na babcię, błagałam ją, żeby się za mną wstawiła. W college’ach są przecież narkotyki! Dziewczyny zachodzą w ciążę! Mówiąc o przedawkowaniu i nerwowych załamaniach, zaczynałam szlochać. Kiedy wiedziałam, że mama mnie usłyszy, pędziłam do łazienki, wkładałam palec do gardła i dramatycznie się krztusiłam. „Nic już nie mogę jeść, wszystko zwracam” – skarżyłam się, mijając w korytarzu zaniepokojoną mamę. A potem, zamknięta w swoim pokoju, zjadałam czekoladę, chipsy i batoniki, starając się jak najciszej rozwijać celofan. Szare kręgi pod oczami mamy nabrzmiały, a jej dłonie, wypełniające kolejne podania, drżały pod moim nienawistnym spojrzeniem. Ale nie chciała ustąpić. Postanowiła, że nie będzie żałować do końca życia: miałam studiować w college’u. Pod koniec maja moje podania odrzuciło osiem instytucji. Ostatnią nadzieją mamy był Merton College w Wayland w Pensylwanii, ale była to dosyć śliska sprawa. College wymagał napisania eseju „o osobie, którą najbardziej na świecie chciałabym poznać”. Mama przez tydzień zastanawiała się, jak ugryźć ten problem, aż w końcu wypożyczyła maszynę do pisania. Zadzwoniła do pracy, żeby powiedzieć, że zachorowała, i któregoś wieczora zabrała się do roboty. Następnego ranka stanęłam przy kuchennym stole, żeby zjeść śniadanie – pączki z czekoladą popijane pepsi. Mama spała z policzkiem przytulonym do emaliowanego stołu. Poprzez zaciśnięte wargi wydobywało się nieregularne chrapanie. Wokół niej leżało mnóstwo papierowych kulek – starczyłoby ich na dekorację futbolowej parady Rose Bowl. Sięgnęłam nad jej głową i wyjęłam z maszyny gotowe dzieło. Gdybym mogła poznać dowolną osobę z całego świata, byłaby nią Tricia Nixon, córka prezydenta. Jest bardzo miła, a jej blond włosy wyglądają ślicznie. Jest także schludna i dobrze wychowana. Odnoszę wrażenie, że jeśli pojechałabym do Waszyngtonu, mogłabym zatelefonować do niej i zaproponować wspólną wyprawę na zakupy, zwiedzanie miasta albo po prostu wybranie się na wodę sodową. Tricia jest przyjaciółką każdej dziewczynki w naszym pięknym kraju – nawet takiego starego dziecka jak ja. Z powarzaniem, Dolores Price Mama obudziła się i zmrużyła oczy. Uważnie obserwowała, jak odkładam kartkę między okruszki z ciastek. – No i co? – spytała. – „Poważanie” pisze się przez „ż”. – A poza tym? Co o tym sądzisz? – Mam powiedzieć prawdę? Skinęła głową. Wypchałam sobie usta ciastkami i przełknęłam. – Coś takiego – powiedziałam z pewną siebie miną – nie pozwoliłoby mi dostać się nawet do szkoły dla upośledzonych umysłowo. Usta mamy wygięły się w podkówkę. Z satysfakcją pomyślałam, że zaraz się rozpłacze. Tymczasem ona nagle z całej siły pchnęła maszynę, która upadła na ziemię tuż obok moich bosych stóp. Mówiąc, wskazywała na maszynę, ale patrzyła wprost na mnie: – Nawet jeśli się zepsuła, trudno. Nie jestem... psim gównem! Merton College „pragnął mnie poinformować”, że zostałam przyjęta. Wystarczyło, abym przesłała opłatę za studia oraz poprosiła lekarza o wypełnienie medycznego kwestionariusza w załączonej kopercie. Podczas tamtego weekendu doszło do eskalacji konfliktu między mną i matką. – Są na świecie dwie rzeczy, których nigdy nie zrobię – krzyczałam do matki stojącej na dole klatki schodowej, u końca batalii, na którą składały się między innymi trzy rozbite talerze oraz kilka klapsów. – Po pierwsze nie jadę do żadnego college’u. Po drugie nie włożę nóg w strzemiona i nie pozwolę, żeby jakakolwiek świnia w lekarskim kitlu podchodziła do mnie, strzelając tymi pieprzonymi gumowymi rękawiczkami. Kiedy zaczęła się kłótnia, babcia oglądała w salonie Mannixa. Wyobraziłam sobie, jak sztywnieje i automatycznie zwiera nogi w kolanach na dźwięk słowa „pieprzony”. Przez ostatnie cztery lata babcia się zmieniła, stała się bardziej przykurczona, skulona. Umiała radzić sobie z zuchwałym zachowaniem – ale nie z gwałtem. Odkąd tamtego wieczora wróciłam z pogotowia, babcia traktowała mnie jak obcego – istotę egzotyczną i przez to niebezpieczną. Raz tylko wspomniała „o tej sprawie z nim”, kładąc mi na nocnym stoliku różaniec ze słowami „na wypadek, gdybyś tego potrzebowała”. Czasami dostrzegałam w jej spojrzeniu strach. Ona także spełniała moje zachcianki – nie jako ofiary, ale kogoś, kogo lepiej mieć po swojej stronie. Nigdy nie wspominała o mojej nadwadze, o nieregularnym pojawianiu się w szkole i na niedzielnych mszach, ani o stroju, który sobie upodobałam: szarej koszulce z krótkim rękawem, mundurowej kurtce i dzwonach. Kiedy w trzeciej licealnej zaczęłam otwarcie palić w domu, babcia postawiła na mojej komodzie odświeżacz powietrza, ale nie skomentowała zachowania. Miała prawo się mnie bać – sama się siebie bałam. Pośrednio zabiłam przecież dziecko Rity – a właściwie uczynił to Bóg, dlatego że zrobiłam to, co zrobiłam. Bo pozwoliłam, żeby to ze mną zrobiono. Mama nie zdawała sobie z tego sprawy. Jestem jednak przekonana, że babcia – tak. Jednak wzmianka o strzemionach i gumowych rękawicach okazała się błędem taktycznym. Siedziałam właśnie na łóżku, pocieszając się zapasami „Pecan Sandies”, oglądając ten sam odcinek Mannixa, który babcia oglądała na dole, kiedy do pokoju bez pukania weszła mama, z czerwonymi oczami, i zbliżyła się do mojego telewizora. – Wynoś się z mojego pokoju! – wrzasnęłam. – I z mojego życia! Stanęła do mnie tyłem. Odsunęła torby z zakupami i pochyliła się nad telewizorem. – Nie waż się dotykać moich... Głosy dochodzące z telewizora urwały się w połowie zdania. Mama obróciła się do mnie. W jednej ręce trzymała nóż do steków, w drugiej odciętą wtyczkę z kawałkiem drutu. W jej oczach były łzy. – Każę to naprawić – powiedziała – ale dopiero wtedy, kiedy poddasz się badaniu i podpiszesz formularz. Bo tak się składa, że wierzę w twoją przyszłość. Kazałam babci odnaleźć doktora Phinny’ego, lekarza ogólnego w podeszłym wieku, który – jak zapewniły babcię przyjaciółki z kościoła – ograniczał badanie do przyłożenia stetoskopu tu i tam, i puknięcia gumowym młotkiem w kolano, a potem podpisywał, co tylko się chciało. – Nie będzie niczego z „tych spraw” – powiedziała, odwracając wzrok. W przeddzień badania zasugerowała delikatnie, że mogłabym udać się do lekarza w bluzce i spódnicy, jednak powstrzymała się od komentarzy, kiedy rankiem zeszłam na dół ubrana jak zwykle w koszulkę i dzwony, uzbrojona w paczkę papierosów i olbrzymi pojemnik z pepsi. Kiedy jechałyśmy przez Providence, szukając budynku, w którym mieścił się gabinet doktora Phinny’ego, mama na przemian dodawała gazu i hamowała. Śpiewała piosenki, które puszczali w radiu, i starała się zachowywać tak jak zwykle. – „Chmar ułudę wspominam, choć chmar żadnych nie widać...” – Chmur ułudę – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Proszę? – O ile dobrze pamiętam, słowa piosenki brzmią: „Chmur ułudę”. Jeśli chcesz śpiewać, śpiewaj jak należy. – Przepraszam – powiedziała. Skręciła i gwałtownie hamując, zatrzymała się przy krawężniku. Szarpnęło nami do przodu, na moje dżinsy wylała się pepsi. – Jeszcze raz przepraszam – powiedziała. – Przepraszam, przepraszam i przepraszam. To tutaj. Tykanie kierunkowskazu stawało się coraz głośniejsze. Obydwie czekałyśmy na to, co teraz zrobię. Rozważałam różne opcje, między innymi pieszą ucieczkę i niekontaktowanie się z matką, dopóki nie ukończę czterdziestki, kiedy ona będzie leżała na łożu śmierci. Ale już i tak opuściłam bardzo istotne morderstwo w serialu Guiding Light, nie wspominając o ślubie Betty Jo z Petticoat Junction. Od trzech tygodni nie kupiła mi nowej powieści. To było jak umieranie z głodu. – Może wysiądziesz, a ja tymczasem poszukam miejsca, żeby zaparkować – zaproponowała. Wysiadłam z samochodu, strzelając drzwiami z siłą zgromadzoną przez dwadzieścia jeden dni abstynencji. Budynek, w którym mieścił się gabinet doktora Phinny’ego, był wysoki, bogato zdobiony mosiądzem, z czasem zaśniedziałym. Tuż obok co chwila słychać było stukające sztućce i urywki rozmów, kiedy klienci na przemian wchodzili i wychodzili z niedużej restauracyjki. Mijając mnie, rzucali ukradkowe spojrzenia. Jakaś kobieta minęła mnie, wlokąc za sobą dziecko: – Popatrz, czerwony samochód! – powiedziała, popychając chłopca przed sobą. – O, a tutaj jest skrzynka na listy! Nieco dalej mieściła się nieczynna samoobsługowa pralnia, w której stały wyłączone z gniazdek pralki. Przeglądałam się w szklanej tafli. Bez wątpienia włosy stanowiły mój najsilniejszy atut. Co rano je „prasowałam”, bez względu na to, czy szłam akurat do szkoły, czy nie, wychodząc z założenia, że rozdwojone końce były doprawdy niewielką ceną. Zwieszałam głowę do przodu, a potem do tyłu i patrzyłam, jak fruwają, a okrągłe kolczyki kołyszą się. Byłam trochę podobna do Julie z The Mod Squad, w pewnym sensie. Podobał mi się jej styl oraz to, że wszystkim wydawała się znudzona. Aktorka występowała w programie Merva Griffina na tydzień przed tym, jak mama obcięła wtyczkę. – To nie gra – powiedziała Mervowi. – Ja po prostu... taka jestem. W lutym tamtego roku przekłułam uszy. Było to wtedy, kiedy na tydzień zostałam zawieszona w prawach ucznia za palenie w pomieszczeniu gospodarczym (miałam wówczas chodzić na gimnastykę). – Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż walenie paletką w piłeczkę pingpongową – powiedziałam wicedyrektorowi i panu Pucciemu. – Bo jaki to ma sens? A potem poszłam do domu i dokonałam operacji zapasową igłą do maszyny babci, ćwicząc się w stylu Julie. Starałam się nie zwracać uwagi na to, że serce waliło mi jak młotem. Później, kiedy nabawiłam się infekcji ucha, o wszystko obwiniłam mamę: – Jak możesz spodziewać się, że można mieszkać w domu, w którym nie ma nawet głupiej wody utlenionej? – powiedziałam. Naprzeciwko pralni był sklep z książkami pornograficznymi. „Seksacyjne czytanie!” – głosił napis w oknie. „Mamy żel miłości”. Nie było doktora, dla którego zdjęłabym bieliznę, nawet gdyby był ślepy i miał sto trzy lata. W każdym razie postanowiłam (jeśli zaszłaby taka potrzeba) poszukać sobie pracy i kupić telewizor. Zza rogu wyszła mama z wymuszonym uśmiechem, pełnym nadziei. – To nie będzie nic strasznego, kochanie – powiedziała, ściskając moją rękę. – Ach tak? – cofnęłam dłoń. – Teraz potrafisz już nawet przewidywać przyszłość? Chybotliwa winda cuchnęła moczem. Choć byłyśmy jedynymi pasażerami, zatrzymywała się na każdym piętrze, drzwi otwierały się zupełnie niepotrzebnie, podczas gdy my czekałyśmy, stojąc sztywno obok siebie. Kiedy dojechałyśmy na piętro, na którym mieścił się gabinet, odwróciłam się do mamy: – Musisz mnie bardzo nienawidzić – powiedziałam. Jej dłoń, w której trzymała przysłany przez college formularz, drżała. – Nie nienawidzę cię. – Ale gdzieś w głębi musisz. W przeciwnym razie nie robiłabyś mi tego. – Kocham cię – powiedziała tak cicho, że ledwo usłyszałam. – Gówno prawda. Byłyśmy pierwszymi pacjentkami tego dnia. Był to jeden z moich warunków. Tapicerowane krzesła w poczekalni ktoś usiłował naprawić taśmą izolacyjną. Nie było rejestratorki. Poprzez szybę z niebieskawego matowego szkła widziałam, jak spaceruje tam i z powrotem po swoim gabinecie: wyglądał niczym człowiek pływający pod wodą. Pojawił się w dziesięć minut po naszym przybyciu. Był stary i zmęczony, jak obiecywała babcia. Zerknął na mnie, zmrużył oczy i wręczył mi zwinięty papierowy kitel. – Może pójść do pokoju po lewej i się rozebrać – zwrócił się do mojej matki. – Potem włoży to i usiądzie na stole. Wstałam z wahaniem i czekałam, aż mama zrobi to samo. – Nie pójdziesz ze mną? – syknęłam. Pokręciła głową i zwinęła w dłoniach magazyn (przedtem udawała, że go czyta). – Poczekam tutaj. Poradzisz sobie. Ściany gabinetu miały kolor musztardowy. Nad cieknącym kranem wisiał kalendarz z drogerii, przedstawiający dwa spaniele w wiklinowym koszyku. Po lewej stronie stołu stał pusty kosz na śmieci, jeśli nie liczyć jednej poplamionej krwią gazy. Zdjęłam sandały, dżinsy i koszulkę. Nadal miałam na sobie biustonosz i majtki, w których zamierzałam pozostać, choćby nie wiem co. Stary zboczeniec mógł przyglądać się innym pacjentkom, jeśli były takie głupie, żeby do niego przychodzić. Nie zmuszą mnie do pójścia do college’u. Nie zaciągną mnie tam. Chcę tylko z powrotem oglądać moje seriale w telewizji. Kitel szeleścił, kiedy szamotałam się z papierowymi troczkami na karku. Usiłowałam go nakłonić do przyjęcia mojej sylwetki, on jednak uparcie rozjeżdżał się na boki niczym gigantyczny śliniak. Za drzwiami doktor i mama rozmawiali przyciszonymi głosami. Usiadłam na stole i sięgnęłam po papierosa, żeby ukoić nerwy. Paliłam bardzo szybko, patrząc, jak popiół zsuwa się na ziemię po fałdach sztywnego kitla. Do gabinetu wszedł z formularzem w dłoni, przeglądając go. Zatrzymał się przede mną. – Niczego więcej nie zdejmę – powiedziałam, zwracając się do spanieli. Kiedy znowu spojrzałam na doktora, patrzył wprost na mnie. – Jesteś cholernie gruba – powiedział. Po raz ostatni zaciągnęłam się papierosem i postanowiłam, że się nie rozpłaczę. Od jego słów zakręciło mi się w głowie. Przez ostatnie cztery lata mama i babcia stosowały żelazną zasadę: nigdy nie wspominać o mojej wadze. A teraz dżinsy i koszulka leżały bezradnie obok, a moje fałdy tłuszczu dzieliła od tego obrzydliwego starca tylko cienka warstwa papieru. Strach, nikotyna i pepsi zmuszały serce do szybkiego bicia. – Jakieś kłopoty z miesiączką? – spytał. – Nie. – Proszę? – Żadnych kłopotów – zdołałam powiedzieć głośniej. Skinął w stronę wagi. Kiedy podnosiłam się ze stołu, moje nogi, odrywając się od plastikowego obicia, wydały odgłos przypominający mlaskanie. Doktor ustawił metalową miarkę nad moją głową i przez chwilę majstrował przy metalowym cylindrze tuż przy mojej twarzy. – Metr sześćdziesiąt pięć – powiedział. – ...sto szesnaście kilogramów. Łzy spływające po mojej twarzy poplamiły papierowy kitel. Kiedy zadawał pytania, energicznie kiwałam głową albo nią kręciłam, na żądanie kaszlałam, kiedy osłuchiwali mnie stetoskopem, wzięłam wszystkie broszurki o dietach, paleniu i szmerach serca. Doktor wypełnił formularz i podpisał go. W drzwiach, z dłonią na klamce, zaczekał, aż spojrzę mu w oczy. – Powiem ci coś – rzekł. – Moja żona umarła przed czterema tygodniami. Miała raka jelita grubego. Przeżyliśmy razem czterdzieści jeden lat. A teraz przestań użalać się nad sobą i spal trochę tej słoniny. Ładne dziewczyny, takie jak ty, nie powinny sobie tego robić. – Spadaj – powiedziałam. Zawahał się. Potem otworzył drzwi poczekalni i matce oraz następnemu pacjentowi oznajmił, że prowadząc taki tryb życia, umrę przed czterdziestką. – Ona jest za gruba i pali – zdążyłam jeszcze usłyszeć, zanim w korytarzu rozległ się huk drzwi od jego gabinetu, którymi strzeliłam z całej siły. Kiedy dotarłam na parter, głośno rzęziłam. W drodze do domu mama powiedziała: – Wiesz co, ja też mogłabym trochę schudnąć. Nic by mi to nie przeszkadzało. Może razem przejdziemy na dietę? Sprzedają jeszcze ten preparat, który nazywa się metrecal? – Zostałam już tak upokorzona, że starczy mi na pieprzone dziesięć lat – powiedziałam. – Powiedz jeszcze jedno słowo, a wyskoczę z samochodu i rozkwaszę sobie łeb pod czyimiś kołami. Kiedy podjeżdżałyśmy pod dom, stała tam furgonetka firmy Eli, zajmującej się naprawą telewizorów. Postanowiłam zaczekać w samochodzie, obserwując głowę poruszającą się w oknie mojej sypialni. Kiedy wreszcie majster odjechał, gwiżdżąc, wyminęłam babcię, wbiegłam na górę po schodach i zamknęłam drzwi na klucz. Wcisnęłam włącznik i wstrzymałam oddech. Nagle na dużym ekranie pojawił się program Zabawa nowożeńców. – Mąż całuje cię z otwartymi czy zamkniętymi oczami? – Bob Eubanks pytał jedną z młodych żon. Nadal nie mogąc się rozluźnić, przetrząsałam zawartość swoich różnych toreb i paczuszek. Zaczęłam od ciastek oblewanych czekoladą, wpychając je do ust w całości. W uszach wciąż rozbrzmiewał starczy głos, który w kółko powtarzał: „Jesteś cholernie gruba”. – Powie, że z zamkniętymi, ale tak naprawdę są otwarte – odparł mąż. – Otwarte? – spytała zaniepokojona żona. – Spadaj – powiedziałam, a on nawet nie mrugnął. Wypiłam łapczywie kubek pepsi, żeby się uspokoić. Przed tygodniem mama kupiła dla mnie do wypróbowania nowy produkt: ser do wyciskania. Skrzywiłam się, kiedy mi to pokazała, teraz jednak dekorowałam wstążkami sera krakersy i chipsy. Znalazłam pewną ilość niezbyt świeżych herbatników waniliowych i zjadłam je z tym serem. Potem wyciskałam go na każdy paznokieć, niczym lakier do paznokci, a następnie zlizywałam – tak długo, aż w pojemniku zasyczało powietrze. Już nieco spokojniejsza otworzyłam torebkę cukierków M&M. Teraz już mogłam jeść je w normalnej kolejności: czerwone, zielone, żółte, żółte, brązowe. Plan przerwania impasu dotyczącego mojej przyszłości był genialnie prosty, zdumiewałam się, że wcześniej na to nie wpadłam. Nie będzie dyplomu szkoły średniej, nie pójdę do college’u – po prostu obleję wszystkie końcowe egzaminy! W tygodniu, w którym wypadały egzaminy, na korytarzu aż wrzało. Moi koledzy i koleżanki mieli zapewnioną przyszłość, poumawiali się na bal maturalny, zaczęli już pracować nad opalenizną. Tymczasem ja, pośród ogólnej radości i podniecenia, chodziłam między nimi niewidzialna, niczym krótki cień. Na historii zapełniłam stronice testu ciekawymi wzorami, przypominającymi dzieło tkaczki. Wypisałam cały, zupełnie nowy długopis Bic. „Do jakiego stopnia los Hamleta odzwierciedla dylematy współczesnych ludzi?” – pragnęła dowiedzieć się moja nauczycielka angielskiego. Dzieciaki siedzące przede mną kaszlały i wzdychały, przerywając jedynie po to, aby potrząsnąć zmęczoną pisaniem dłonią. Wiedziałam, czego chciała: żebyśmy mówili o alienacji – o tym, jak to jest, kiedy człowiek zostaje zupełnie sam. Pragnęła, żebym siedząc w ostatniej ławce, współczuła Hamletowi (ławka była specjalna, ponieważ w zwyczajnej z powodu tuszy nie byłam w stanie się pomieścić). Przez cały rok jej wzrok prześlizgiwał się po mnie, jakbym w ogóle nie istniała. Niewidzialny wybryk natury. No cóż, nie współczułam durnemu Hamletowi i jego głupiemu niezdecydowaniu. Współczułam staremu królowi, duchowi, który otruty umiera, a wszyscy żyją dalej. „Nie wiem – nie czytałam” – nagryzmoliłam w poprzek strony. Na egzaminie z fizjologii wzięłam od pana Frechette’a laminowaną przepustkę do toalety i wróciłam do domu na czas, żeby zdążyć na drugą połowę W poszukiwaniu jutra. – Jest do ciebie poczta, Dolores – powiedziała babcia, kiedy tamtego popołudnia zeszłam na dół. – Od twojego ojca – szepnęła. Na kopercie widniał wizerunek szympansa w birecie absolwenta. Kiedy ją otworzyłam, na podłogę sfrunął studolarowy banknot oraz kartka ze słowami: „Szkoda, że nie ma mnie tam w Twoim wielkim dniu. To na bagaż. Kochający Tata”. Wyobraziłam sobie kartkę, jaką mu napiszę: „Drogi Tatusiu, dziękuję Ci, że zrujnowałeś mi życie. Czy wiesz, że jestem teraz grubym słoniem, a dzisiejszy dzień nie jest «wielki», ponieważ właśnie oblałam wszystkie egzaminy? Zwracam pieniądze. Przyklej do cegły i wsadź sobie w tyłek, najlepiej bokiem. Kochająca Dolores”. Przepłakałam całą torbę z popcornem i puszkę karmelków Metrecal należącą do mamy. Kiedy jadłam, w szkole pan Pucci, który nadal chciał być moim przyjacielem, przekonywał nauczycieli, aby inaczej spojrzeli na mój wybryk. Następnego dnia przyjechał do nas, żeby zakomunikować dobrą nowinę i przynieść mój biret i togę, które miałam mieć na sobie podczas uroczystości wręczenia świadectw. Nie miałam zamiaru ich przymierzać. – Dolores, proszę cię! – mówiła babcia, stojąc nad moim łóżkiem, z policzkami zaróżowionymi od złości. Na jej ramieniu wisiała moja toga. – Ten biedak przyjechał tu specjalnie po to, żeby ci to przekazać. Czeka na ciebie na dole. Co mam jeszcze powiedzieć? Wpatrywałam się w ekran telewizora w udawanym transie. – Powiedz temu pedałowi, żeby nie wtrącał się do cudzych spraw. Pan Pucci odczekał kolejny kwadrans, licząc, że zmienię zdanie. Z okna widziałam, jak jego żółty volkswagen odjeżdża. Wyjęłam z ust mokrą, zakurzoną zasłonę, niezupełnie zdając sobie sprawę, że ją żułam. Włożyłam biret i przez chwilę chodziłam tam i z powrotem przed lustrem, patrząc, jak głupio wygląda na mojej głowie, jak uwydatnia tłuste policzki i beznadziejne galaretowate koncentryczne podbródki. W dwa dni później stała nade mną mama w sukience w kwiaty i sztywnym uczesaniu wprost od fryzjera. – Nie idę – oświadczyłam. – To farsa. Już ci mówiłam. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego młoda dziewczyna celowo nie chce wziąć udziału w uroczystości ukończenia szkoły – powiedziała babcia. – Ależ kochanie – kusiła matka – myślałam, że potem pójdziemy sobie do Chińskiego Raju, żeby to uczcić. – Nie ma nic do uczczenia. – Albo w jakieś inne miejsce. Nawet drogie i snobistyczne. A niech tam. Klapnęłam na łóżko i zacisnęłam powieki. – Mówię po raz ostatni – powiedziałam. – Będę teraz oglądać Śmiechu warte. A potem biorę kąpiel. Nie zamierzam wkładać czapeczki dla upośledzonych i maszerować po scenie wraz z tymi hipokrytami. – Pan Pucci z pewnością będzie rozczarowany twoją postawą – mama spróbowała z innej beczki. – A właśnie, kiedy już mówimy o hipokrytach! – powiedziałam. Mama szeroko otworzyła oczy. Babcia oparła dłonie na biodrach. – No i co teraz, Bernice? – rzekła. – Specjalistka od psucia zabawy może tutaj zostać. Poradzimy sobie bez niej. Jestem nawet gotowa spróbować jedzenia od tego Chińczyka. Nie potrzebujemy jej, żeby się dobrze bawić. – Świetny blef, babciu – powiedziałam. – Znakomity. I nadzwyczaj przekonujący. Kiedy po pewnym czasie odjechały, byłam oburzona. – Zdrajczynie! – powiedziałam głośno. W akcie zemsty chwyciłam studolarowy banknot od ojca i wyszłam z domu, trzaskając frontowymi drzwiami. W supermarkecie Connie nie byłam od trzech lat. Pędząc bez tchu, napełniłam wózek gotowymi deserami, krojonymi ziemniakami w puszce i wszystkim, co tylko znalazło się na mojej drodze. Kiedy mknęłam wzdłuż lady z wędlinami, w oko wpadł mi wielki kawał pieczonej wołowiny. – Wezmę to – powiedziałam. Big Boy, nie wykazując nadmiernego zainteresowania, ssał cygaro. – Dziesięć deko? Piętnaście? – Wezmę to całe. Oczy zrobiły mu się jak spodki. – Ależ proszę pani, ten kawałek waży co najmniej kilo. To będzie kosztowało około czterdziestu dolarów. Dla Big Boya byłam tylko jakąś grubą, ekscentryczną paniusią. Nowa tożsamość dodała mi skrzydeł. – To już moja sprawa, prawda? – odcięłam się. Wzruszył ramionami. – Pokroić czy w całości? – W całości. Przy kasie podałam Connie studolarowy banknot, nie zwracając uwagi, jak uważnie ogląda go z obu stron. Moje zakupy były warte 79 dolarów i 79 centów. Connie odliczała miękkie, wytarte pięcio– i jednodolarowe banknoty, kładąc je na moją wyciągniętą rękę, a mnie od razu zrobiło się żal, że sprzeniewierzyłam stówę. Po powrocie do domu, posługując się najbardziej morderczym nożem babci, pocięłam wołowinę na grube kawałki różnej wielkości. Im głębiej cięłam, tym bardziej czerwone stawało się mięso. Dławiąc się i krztusząc, połykałam olbrzymie, zimne, gumowate kawałki, których nie byłam w stanie rozgryźć. Kiedy rozbolały mnie szczęki, pozostałe kawały mięsa zawinęłam w rzeźnicki papier i schowałam na dnie pojemnika na śmieci przed domem. Mama prawdopodobnie musiała napisać do taty, żeby wydusić z niego tę kartkę. „Bagaż” do college’u prawdopodobnie także był jej pomysłem. Nie mogła się doczekać, kiedy się mnie pozbędzie – z tym, że nic takiego nie miało nastąpić. W szafce nocnej babci stało wino Mogen David. „Wiesz-co”, mówiła o nim. Piła je, kiedy nie mogła zasnąć. Korek mlasnął, kiedy go wyjmowałam. Kwaśny, syropowaty płyn ściekał mi po brodzie, kiedy piłam. Gdy już znalazłam się w swoim pokoju, wypchałam usta chrupkami ziemniaczanymi i ciastkami, aż moje policzki wypełniła słodko-słona breja. Toaleta chwiała się przede mną niczym wahadło. Nie mogłam jej zatrzymać. A potem zaczęłam wymiotować litrami purpurowej brei. Do wanny nalałam wody tak gorącej, jak tylko się dało – tak jak po tym, co mi zrobił – i weszłam do niej. Co nie oznacza, że to podziałało i pomogło. I kiedykolwiek dałoby się zmyć. Siedziałam naga na brzegu łóżka, na gorąco prostując włosy i wsłuchując się w ich skwierczenie. Obserwowałam swoje palce znikające pod wielkim brzuchem. Muskały wewnętrzną powierzchnię ud, kępkę włosów, których nie widziałam. – Tylko troszkę – powiedziałam sobie. – Co mi jeszcze pozostało? Czemu nie? Moje ręce stały się drobnymi dłońmi pana Pucciego, poruszającymi się delikatnie tam i z powrotem małymi, pełnymi zrozumienia półkolami. On wiedział. Wiedział... Przed oczami na krótko stanęła mi twarz Jacka Speighta, jak zwykle stanowiąca zagrożenie, że wszystko zostanie zepsute, jednak dotyk dodał mi sił i Jack zniknął. A potem leżałam na łóżku, z ciałem lekkim i wolnym od tkanki tłuszczowej, a moje palce śmiało i wiernie odtwarzały ten rytm. Wciągnęłam brzuch, mój kręgosłup wygiął się, rozkosz trwała i trwała. Łóżko poruszyło się. Klamka w drzwiach też. – Witaj, kochanie – zza drzwi odezwał się głos mamy. – Mogę wejść? – Nie! – zawołałam, mocując się z majtkami. – Śpię. – Uroczystość była bardzo ładna. Trochę długo trwała. Pan Pucci dał mi twój dyplom. Chcesz go zobaczyć? – Nie. – Pomimo wszystko poszłyśmy z babcią do Chińskiego Raju. Towarzyszył nam pan Pucci. Przywiozłam ci potrawę numer 16, krewetki lo mein i żeberka. Jesteś głodna? – Jestem śpiąca. Włóż to do lodówki – zawołałam, wciągając koszulkę i rozrzucając pościel. Z głębokiego snu obudziłam się późno i gwałtownie. Świtało, padał deszcz. Pomyślałam o tym, co uczyniło mi moje ciało, na co pozwoliłam, żeby mi uczyniło. Ale sen wykradł mi siłę i twarz Jacka poplątana była teraz z bólem głowy. – Ty świnio – powiedział. – Ty suko. Dziwko. W telewizji pokazywali albo programy religijne, albo obraz kontrolny. Przypomniałam sobie o lo mein i na palcach zeszłam ze schodów, ostrożnie unikając trzeszczącego stopnia na samym dole. Jeśli któraś z nich wstanie i zacznie ze mną rozmawiać – to mnie zabije. Ich zwinięte programy uroczystości leżały na kuchennym blacie. Odnalazłam swoje nazwisko, a potem obydwa podarłam i wyrzuciłam do kosza na śmieci. Kiedy wróciłam do siebie, w telewizji rozpoczynała się właśnie powtórka czarno-białej wersji Mojej małej Margie. Oglądając sam obraz, bez dźwięku, wkładałam do ust żyłki poklejonego makaronu i gryzłam zimne, lepkie krewetki, zwinięte w pozycji płodowej. Kiedy wyjrzałam przez okno, niebo przybrało perłowoszary odcień. Koroną katalpy poruszał lekki wiatr. Rozdział 9 Na początku lipca dostałam siedmiostronicowy list od jakiejś dziewczyny z Edison w New Jersey, która mylnie sądziła, że w college’u będę mieszkała z nią w jednym pokoju. List napisany był różowym atramentem, a w literach „i” i wykrzyknikach były kółeczka zamiast kropek. Nazywała się Katherine Strednicki, ale wszyscy mówili na nią Kippy. Lubiła Cowsills, Sly and the Family Stone. Jej chłopak Dante zabrał ją do Nowego Jorku na przedstawienie Hair, ale podczas rozbieranych scen kazał jej odwracać wzrok. Traktowali swój związek poważnie, ale bez przesady. Kippy pragnęła dowiedzieć się, do jakich klubów należałam w szkole średniej i czy podzielimy się kosztami zakupu zasłon i kap mających te same indiańskie wzory. Jej mama chętnie uszyje zasłony, mogę im oddać pieniądze dopiero we wrześniu – nie ma pośpiechu. Kippy zamierzała zostać farmaceutką; nie aprobowała stosowania używek dla czystej przyjemności. Wolała, żeby to życie sprawiało, że jest „na haju”, i miała nadzieję, że ze mną jest podobnie. Mama była w swoim pokoju i właśnie przebierała się w robocze spodnie w kolorze khaki. – Pomimo wszystko zdecydowałam się na trzecią zmianę – powiedziała. – Ludzie jeżdżący nocą bardziej cię potrzebują niż za dnia. Te wszystkie papierowe kubki z kawą na desce rozdzielczej... Zdziwiłabyś się, jak wielu z nich zatrzymuje się na chwilę, żeby pogadać. Wręczyłam jej list. – Mamo – powiedziałam – nie mogę tego zrobić. Jestem za gruba. Za bardzo się boję. Usiadła na łóżku. Obie patrzyłyśmy na jej odbicie w lustrze nad komodą. – Czego? Czego się boisz? – Ludzi takich jak ona. Normalnych ludzi. – Ty jesteś normalna! – Łatwo ci tak powiedzieć – mruknęłam. – Jak cholera! Jak cholera! Westchnęła, opadła na łóżko, jej głowa odbiła się od materaca. Kiedy się odezwała, głos miała przytłumiony przez poduszkę. Oczy zaszkliły się. – Ja też się boję – powiedziała. – Boję się, że jeśli dalej będziesz szła tą drogą, skończysz tak jak ja. Zbiła mnie z tropu. To przecież była moja tragedia. Dlaczego mówiła o sobie? – Gdybym tam pojechała, ludzie gapiliby się na mnie! – powiedziałam. – Spójrz na mnie! – A ty spójrz na mnie! – odparowała. Oskarżycielsko wskazała na swoje odbicie w lustrze. Jej włosy wyglądały jak zwiędnięte. Dolna warga zwisała. – Mam trzydzieści osiem lat i nadal mieszkam z matką. Przez całe życie chciałam uciec od tej kobiety. I jest pół do jedenastej wieczorem. Jestem zmęczona, Dolores. Chciałabym położyć się do łóżka i zasnąć, a tymczasem idę do pracy, ubrana jak... jedna z tych cholernych sióstr Andrews. Nasze lustrzane odbicia uśmiechnęły się do siebie. Chciałam jej dotknąć, wymasować plecy, powiedzieć, że ją kocham. Otworzyłam usta, ale powiedziałam coś innego: – A co będzie, jeśli popadnę tam w taką depresję, że podetnę sobie żyły? Zatelefonują tutaj i powiedzą, że znaleźli mnie w kałuży krwi. – Dolores, na miłość boską! – Szczotka do włosów przeleciała nade mną i wylądowała na ścianie. Mama z hukiem zamknęła za sobą drzwi do łazienki. Drzwi szafki z lekarstwami strzeliły najpierw raz, potem drugi, a potem trzeci. Z kranu przez kilka minut płynęła woda. Kiedy wróciła, miała czerwone oczy. Pochyliła się, podniosła szczotkę i zaczęła zdejmować z niej włosy. – Nie chcesz iść do college’u? Nie idź. Dłużej tego nie zniosę. Myślałam, że tak, ale okazuje się, że nie. – Znajdę pracę – oświadczyłam. – I może przejdę na dietę. Przepraszam. – Tobie jest przykro, mnie jest przykro, wszystkim jest przykro – westchnęła. – Napisz do tej dziewczyny list. Żeby nie została na lodzie z tymi narzutami. Zatrzymałam ją, kiedy ruszyła w stronę schodów. – Mamo? Odwróciła się i zobaczyłam ten sam wyraz oczu, który przed laty widziałam u niej bezpośrednio po powrocie ze szpitala dla umysłowo chorych. – Cholera, Dolores – powiedziała – tak strasznie mnie zmęczyłaś... A potem zeszła ze schodów i wyszła przez frontowe drzwi. Tamtego wieczora, wygrawszy wojnę, nie wiedziałam, co ze sobą począć. Nie byłam głodna. W telewizji nie pokazywali moich ulubionych programów, tylko na wszystkich kanałach leciała idiotyczna transmisja z lotu na Księżyc. Babcia siedziała w swoim wielkim fotelu, trapiąc się, że chodzenie po Księżycu może niekorzystnie wpłynąć na pogodę, która przecież już teraz i tak jest okropna. Zdrzemnęłam się i we śnie widziałam psy ze schroniska. Czarny doberman, szczekając, rzucił się w moim kierunku, ale nagle przemówił: – Zjadamy tajemnice – powiedział i zaczął lizać moje stopy... Babcia szturchnęła mnie obłym końcem druta i obudziłam się. – Połóż się do łóżka – powiedziała. – Gadasz przez sen tak głośno, że opuszczam oczka. Obudziłam się w bezładnie rozrzuconej pościeli. W pierwszej chwili wydawało mi się, że słyszę w salonie głos Jacka Speighta. „To tylko sen...”, pomyślałam i wcisnęłam głowę w poduszkę. A potem znowu usłyszałam ten głos. A potem drugi. A potem głos babci. Z alejki przed domem dochodziło trzeszczenie radia. Katalpa mrugała na niebiesko. Zegar wskazywał kwadrans po trzeciej nad ranem. Dlaczego przed domem stał policyjny radiowóz? Podeszłam do schodów. Stało się coś złego, byłam tego pewna. Babcia, załamana i skurczona, siedziała na sofie, pocierając ramię. Naprzeciwko siedzieli policjanci, pochyleni w jej stronę. Złapałam się poręczy i czekałam. – ...spoza naszego stanu... Z Charlotte w Północnej Karolinie. Zasnął za kierownicą. Mówi, że obudził się w chwili, kiedy to się stało. Kto się obudził? Tatuś? Babcia zakaszlała i zaczęła się krztusić. A potem przestała. Wszyscy na nią czekali. – Dlaczego wyszła z budki? – spytała. – Tego nie są pewni, proszę pani. Miała wtedy przerwę w pracy... Prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Chyba niczego nie poczuła. – Zgadza się – rzekł drugi. – Prawdopodobnie tak właśnie było. Poczułam dziwne mrowienie, głowy policjantów stały się jakby większe. Usłyszałam przeraźliwy pisk hamulców i głos mamy: „tak strasznie mnie zmęczyłaś”... Zobaczyłam i poczułam jasny blask. Salon zakołysał się, żołądek znalazł się między moimi nogami... Z zamkniętymi oczami pomyślałam: co robią pode mną te bezwładne ręce? Pulsowało mi w głowie. Przez półprzymknięte powieki zobaczyłam, że leżę na podłodze w holu. Wyłamana poręcz opierała się jednym końcem o ścianę, połamane tralki przypominały zęby rekina. Nade mną pochylała się czerwona twarz policjanta, na jego czole uwydatniła się niebieska żyłka. – Jezu, Al, musimy wezwać pomoc – jęknął. – Nie mogę jej nawet ruszyć z miejsca. Rozległ się jęk – tym razem mój. Sięgnęłam dłonią do czoła. Z łuku brwiowego sączyła się krew. – Zaczekaj – powiedział ten drugi. – Odzyskuje przytomność. Następnego dnia po tym, jak zginęła moja mama, Neil Armstrong chodził po Księżycu. Babcia, drobna i krucha, siedziała w holu przy stoliku, na którym stał telefon, z notesem z metalową klapką na sprężynce, i dzwoniła do wszystkich krewnych mieszkających poza stanem, powtarzając im te same informacje o dacie pogrzebu. Dawała mi herbatę i swoje proszki na uspokojenie – małe żółte gorzkie pastylki, które rozpuszczały się na języku niczym Komunia Święta. Skomlałam z zamętem w głowie, przed oczami wciąż ukazywały się kolejne obrazy: moja spuchnięta, zszyta twarz w lustrze z motylim opatrunkiem na łuku brwiowym w miejscu, gdzie założono szwy; Roberta stojąca w drzwiach, poruszająca ustami i wypowiadająca słowa, których nie mogłam dosłyszeć; ubrania mamy wciąż wiszące na sznurze przed domem; astronauci skaczący w księżycowym pyle niczym beztroskie roboty. Ktoś w telewizji twierdził, że ten spacer po Księżycu to jedna wielka bujda, zaaranżowana przez rząd dla poprawy swego wizerunku. To było dziwne: jak to możliwe, aby zawinięte ciało matki wciąż na nowo wkładano do karawanu w wiadomościach na kanale dziesiątym? Czy mama naprawdę nie żyła, skoro nadal przychodziła do niej poczta? Skoro jej bluzki nadal trzepotały na sznurze? Pan Pucci pojawił się przed frontowymi drzwiami z różowym afrykańskim fiołkiem, który wyglądał tak dorodnie, że sprawiał wrażenie jadalnego. Usiadł obok mnie na sofie, ściskając moją rękę, kiedy mówił. Jego palce były chłodne i gładkie jak kamyki na plaży. Jeśli śmierć oznaczała, że mama jest gdzieś indziej – jeśli istniało niebo – w tej chwili była tam razem ze swoim dzieckiem, Anthonym juniorem. Wreszcie czekała ją nagroda za te wszystkie troski. Miała ode mnie spokój... „Tak strasznie mnie zmęczyłaś” – powiedziała. – „Przez całe życie chciałam uciec od tej kobiety”. Może zrobiła to celowo, może wbiegła pod tę ciężarówkę? Żeby trochę odpocząć. Żeby uciec od babci i ode mnie. O to chciałam spytać pana Pucciego – czy sądził, że mama zrobiła to celowo, czy wierzył w istnienie jakiegoś raju. Ale nie zrobiłam tego. Oglądaliśmy telewizję i paliliśmy papierosy. Prezydent Nixon przez telefon rozmawiał z kosmosem. Kiedy pan Pucci zapalał zapałki, drżały mu ręce. – Prawdopodobnie to jeszcze do ciebie nie dotarło – powiedział. – Czy to wydaje ci się realne? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Obserwowałam, jak wypełniliśmy pokój dymem, jak nasze najmniejsze nawet poruszenie powodowało jego ruch. Myślami znowu znalazłam się w starym domu przy Carter Avenue, tamtej nocy, kiedy tatuś rzucił na ziemię hantlami, a mama, paląc papierosa, zanurzyła się w wannie, a jej brązowe brodawki były w połowie nad, a w połowie pod wodą. Babcia wybrała złotą trumnę. – Szampańska mgła – rzekł przedsiębiorca pogrzebowy hipnotycznym głosem. Zaproponował trumnę zamkniętą, uśmiechając się dziwnym, mrocznym, przylepionym do twarzy uśmiechem, niczym morświn. Gdybym zgodziła się pójść do college’u, mama nadal by żyła – pomyślałam. Wszystko biegłoby normalnym torem. „Jesteś normalna!” – powiedziała. Może umierając, poznała prawdę: zabijałam dzieci, matki... Zasłużyłam sobie na ten ból i nieszczęście. Pani Mumphy, przyjaciółka babci, poprosiła córkę, żeby zawiozła nas do domu pogrzebowego. Siedziałyśmy z babcią na tylnym siedzeniu rozklekotanego kombi, a ja przyglądałam się kierowcom mijanych samochodów i przechodniom na chodniku, dla których było to zwykłe poniedziałkowe popołudnie. A kiedy skręcałyśmy z drogi pod dom pogrzebowy, nagle uświadomiłam sobie, że może tam być tatuś. – Nie dzwoniłaś do niego, prawda? – spytałam babcię. Wręczyła mi zawiniętą w papierową chusteczkę kolejną żółtą pigułkę na uspokojenie. – Dolores, proszę cię, nie dręcz mnie – powiedziała. Podłogę domu pogrzebowego wyścielał gruby dywan o fakturze mrozu na szybie samochodu. W foyer na podświetlonym stojaku znajdowała się księga, do której wpisywali się goście, oraz niewielki stos pamiątkowych obrazków z Jezusem, którego Przenajświętsze Serce wyeksponowano niczym w podręczniku biologii. Na trumnie wyryto ozdobnymi literami imię i nazwisko mamy: Bernice Marie Price. Pytałam ją kiedyś, czy mogłybyśmy pójść do sądu i wystąpić o zmianę nazwiska. Moja propozycja ją rozbawiła. – Jak ci się zdaje, kim my jesteśmy? Gwiazdami filmowymi? W pomieszczeniu rozchodził się zapach goździków i wosku z płonących świec. Babcia uklękła przed trumną, jej wargi poruszały się w bezgłośnej modlitwie. W telewizyjnych operach mydlanych zmarli ożywali. Ludzie znikali w katastrofach lotniczych, nie było ich przez wiele lat, a potem walczyli z amnezją i wracali. – Nie ma jej tam w środku – powtarzałam sobie. – Więc nie jest aż tak smutno. I dlatego nie płaczę. Na trumnie leżały białe i żółte róże, z tekturką przyczepioną do atłasowej wstążki przez jakąś kwiaciarkę i z napisem „ukochanej matce”. Kwiaty te miały być ode mnie (chociaż nie były). Nigdy nie używałam słowa „ukochany”. Było sztuczne, podobnie jak cała ta terminologia związana z pogrzebem. Z wyjątkiem kwiatów wszystko było nieprawdziwe. Ale na swój sposób one też były sztuczne. Byłam dla mamy zgryzotą, nie dawałam jej kwiatów, a teraz sama tej zgryzoty zaznałam. – Wynoś się z mojego życia! – krzyknęłam do niej tego wieczora, kiedy odcięła wtyczkę mojego telewizora. Przedsiębiorca pogrzebowy posadził babcię w fotelu z zielonego aksamitu, a mnie na wyszukanej ławce obitej materiałem wyszywanym we wzory podobne do haftowanych kiedyś przez babcię. Przez ostatnie miesiące życia mamy zajmowałam się głównie sprawianiem jej przykrości; używałam okropnych słów, miotałam przekleństwa. Ławka pomimo obicia była twarda. Próbowałam zawrzeć z Bogiem taki pakt: jeszcze jeden dzień spędzony z nią, a możesz mnie oślepić, pozbawić nogi, przejechać moje życie ciężarówką. Siedziałyśmy pod kątem prostym w stosunku do trumny, sztywno, czekając na żałobników. Babcia powiedziała, że klimatyzacja zbytnio wychłodziła pomieszczenie i zapięła swój sweter po samą szyję. Wzięła mnie za rękę i ścisnęła mocno zimnymi, szorstkimi palcami. To ona powinna leżeć w trumnie, a mama – siedzieć obok mnie. Przedsiębiorca pogrzebowy otworzył drzwi. Wyobrażałam sobie tylko obcych – ludzi z innych budek, wiernych z parafii św. Antoniego, ale pierwsza osoba była znajoma: była nią pani Bronstein, która w szkole średniej w Easterly w trzeciej klasie uczyła mnie angielskiego. Miała na sobie purpurowy kostium; pamiętałam go jeszcze z czasów, gdy chodziłam na jej lekcje. Kiedy uklękła przed trumną, spod krótkiej spódnicy wyłonił się skrawek halki. Przypomniałam sobie dziwne rzeczy z jej lekcji: zakrwawione dłonie lady Makbet, osę, która wleciała do klasy i przerwała odpowiedź jakiegoś chłopca. „Nie mogę powiedzieć, żeby łatwo można się z nią porozumieć, ale w środku to mądra, inteligentna dziewczyna” – powiedziała kiedyś panu Pucciemu w mojej obecności. Z pewnością chciała powiedzieć: skrywa się w swojej tkance tłuszczowej. Przed tygodniem w programie Carol Burnett Carol i Harvey Korman chodzili w wypchanych kostiumach i grali parę z nadwagą: obgryzali kości, potykali się i wpadali na ściany. Po reklamie Carol zdjęła „tkankę tłuszczową” i ukazała się wszystkim smukła, w długiej sukni, ciągnąc się za ucho, żeby powiedzieć radośnie, że wszystko jest w porządku. Oto czuwam przy zwłokach matki – pomyślałam z przerażeniem – i oddaję się rozmyślaniom o Carol Burnett. Roberta podeszła do mnie i pocałowała mnie w czoło, tuż nad szwami. Pokochałabym cię, pomyślałam, poddając się jej ciepłemu uściskowi. Szlochając, wtuliłam się w nią. Kołysałyśmy się, nie chciałam, żeby wypuściła mnie ze swych objęć. Pomieszczenie powoli wypełniało się starszymi ludźmi, przyjaciółkami babci i ich mężami. Babcia i ja byłyśmy jak członkowie rodziny królewskiej – królowymi jednego dnia. Obcy ludzie podawali mi sflaczałe dłonie i karteczki z informacją, kiedy odprawione zostaną nabożeństwa za duszę mamy, a potem siadali i szeptali, wciąż się nam przyglądając. Zatrzymała się przy mnie rudowłosa kobieta w takim stroju, w jakim mama chodziła do pracy: – Tak bardzo nam przykro – powiedziała. Aprobująco skinęłam głową. To powinnaś być ty, pomyślałam. Twoje dzieci powinny tutaj siedzieć, a nie ja. Starszy mężczyzna pocałował mnie w policzek i wcisnął mi coś do ręki: dwudziestodolarowy banknot zwinięty w mały kwadracik. Potem zrobiłam sobie przerwę na papierosa, swoją obecnością uciszając prowadzone półgłosem męskie rozmowy – zadziałało to na podobnej zasadzie jak w szkole – i niewielkie pomieszczenie wyłożone boazerią opustoszało. Musnęłam dłonią rząd pustych wieszaków, które zaczęły tańczyć. W popielniczce w popiele wypisałam swoje inicjały i pogrzebałam tam zwinięty dwudziestodolarowy banknot. Kiedy wróciłam, przy trumnie stała Jeanette Nord i jej rodzice. Jeanette ufarbowała włosy. Jej biodra uwydatniły się, przez co stała się jeszcze bardziej podobna do matki. Jej ojciec ubrany był w tę samą sportową marynarkę, którą pamiętałam z czasów, kiedy zostawałam u Jeanette na noc z soboty na niedzielę, a następnego ranka szłam z jej rodzicami do kościoła metodystów. Jack Speight zgwałcił mnie, mama nie żyła, a pan Nord wciąż chodził w tej samej marynarce. Chciałam oprzeć głowę na jej klapie, ale pani Nord wciąż opowiadała o życiu Jeanette. Jeanette uśmiechnęła się sztucznie. Kilkakrotnie próbowała na mnie spojrzeć. – Tak bardzo ci współczuję – powiedziała. A potem jej usta wykrzywił grymas i zaczęła się śmiać. – Naprawdę ci współczuję. W tym nie ma nic śmiesznego – dodała spanikowana, ale śmiech nie ustawał. – Nie wiem, co powiedzieć. Co właściwie powinnam powiedzieć? A potem obróciła się i zaczęła przedzierać się pomiędzy rozkładanymi krzesłami. – To ona chciała przyjechać – powiedziała pani Nord. – To był przecież jej pomysł. Drugiego dnia czuwania przed trumną ukląkł ojciec Duptulski i wraz z zebranymi głośno odmawiał różaniec. Jego obecność zmobilizowała babcię. – Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego... – powtarzała za ojcem, a jej głos był najdonośniejszy ze wszystkich. Tatuś też tam był! Stał we foyer, czekając, aż skończy się różaniec. Nosił teraz szerokie wąsy i bokobrody. Patrzył przed siebie w pustkę, jego dłonie wciąż zaciskały się w pięści i rozwierały. Pomyślałam, jak trzymał w tych dłoniach Peteya, papugę mamy, a potem wypuścił ją, podczas gdy mama płakała i błagała, żeby tego nie robił. Zabiłeś nas obie, draniu, pomyślałam. Modlitwa babci stała się cichsza i domyśliłam się, że ona także go zauważyła. Jeśli jej Bóg istniał naprawdę, to dlaczego nie zginął tatuś? Z wahaniem podszedł do mnie, na mój widok oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki. A czego się spodziewałeś? – pomyślałam. Mój gniew był tak ogromny jak ja. Przykucnął obok mnie. – Witaj – szepnął. – Nie chcę z tobą rozmawiać. Babcia wzięła mnie za rękę. – Tylko spokojnie, Dolores... – zaczęła. – Babciu, nie chcę, żeby on tutaj był. Ale chciałam. Chciałam, żeby mnie utulił, pływał ze mną – żeby wtedy nie odszedł... Żałobnicy stali się rzędem duchów. – Kochanie, wszystko będzie dobrze – rzekł tatuś. – Jakoś pomogę ci to przetrwać... – Nie mów do mnie – przerwałam mu. – Odpierdol się. Stara Masicotte jeszcze żyje? Możesz ją sobie wyjebać. To nie byłam ja. To była ta grubaska. Krew odpłynęła mu z twarzy. Babcia cofnęła rękę. – Proszę cię... – powiedziała. U mojego boku znalazł się ojciec Duptulski. Pociągnął mnie za rękaw sukienki. – Wyjdźmy trochę na zewnątrz – rzekł. – Dlaczego mam z ojcem iść na spacer? Ojciec nie wie nawet, jak mam na imię. Proszę powiedzieć mojemu tak zwanemu eks-ojcu, żeby sobie poszedł! – Posłuchaj – rzekł tatuś. Uśmiech na jego twarzy raz po raz pojawiał się i gasł. – Bądź sprawiedliwa, dobrze? To tragedia dla wszystkich i... – Wynoś się! – wrzasnęłam. Babcia też zbladła jak kreda. Palce ojca Duptulskiego wbiły się w moją tłustą rękę: – Chodźmy – rzekł. Tatuś nie chciał wyjść. Jego oddech pachniał alkoholem. – Rozumiem, przez co przechodzisz – szeptał mi prosto w twarz. – To nie jest czas ani miejsce... Nie znasz całej... – Zamknij się! Zamknij się! Zamknij! Dopiero na chodniku przestałam zatykać uszy i krzyczeć. Ojciec Duptulski klepał mnie po ramieniu. Do kościoła przybył nowy żałobnik, nie zdający sobie sprawy z tego, co się tutaj działo. – Co sądzi ojciec o drużynie Metsów? Modli się ojciec za nich? Duptulski tylko machnął ręką. Z parkingu szybko wyjechał jakiś samochód. Za jego kierownicą siedział tatuś. Minął nas, zahamował, cofnął. Płakał. – Nie jestem świętym – rzekł do Duptulskiego – ale nie zasłużyłem sobie na coś takiego... – Spojrzał na mnie. – Potrzebujesz pomocy! – wrzasnął na mnie. – zrób coś ze sobą, bo inaczej ja się o to wystaram! – Odpierdol się ode mnie! – odkrzyknęłam. Samochód szybko ruszył i zniknął. Następnego dnia na godzinę przed pogrzebem postanowiłam, że nie wezmę w nim udziału. Babcia, przerażona moim zachowaniem wobec ojca, nie nalegała. Ludzie to hipokryci – pomyślałam. Z okna salonu patrzyłam, jak babcia wsiada do limuzyny. Postanowiłam oddać matce cześć czymś, co jest istotne. Lodówkę wypełniały nieznane rondle i formy od przyjaciółek babci z kościoła. Klopsiki, gotowana fasola, indyk, kremowe ciasteczka. Roberta przyniosła garnek z gołąbkami. Wzięłam łyżkę do zupy, kawałek przyniesionego przez kogoś cytrynowo-bezowego ciasta i poszłam do swego pokoju. Na schodach przystanęłam przed ulubionym zdjęciem mamy. Miała siedemnaście lat, stała na werandzie domu babci ze swoją przyjaciółką Genevą. Obydwie miały chłopięce fryzury i wyglądały jak paziowie – w białych sukienkach z bufiastymi rękawami, wystrojone na jakąś szkolną uroczystość. Trzymając się za ramiona, uśmiechały się do aparatu. Pytałam kiedyś mamę, kto zrobił to zdjęcie, ale nie mogła sobie przypomnieć. Może zrobiła je śmierć? Może śmiała się z mamy, wiedząc, co się stanie, podczas gdy mama uśmiechała się, nieświadoma tego, co nastąpi? Z jej młodej twarzy nie dało się wyczytać, że Anthony junior udusi się w jej brzuchu. Ani że opuści ją mąż. Ani że jej córka będzie mną. Odkąd pamiętam, do mamy przychodziły listy od Genevy nadawane w Kalifornii. Geneva Sweet, 1515 Bayview Drive, La Jolla, California. Kartki przysyłane na święta świadczyły o tym, że jest bogata: duże zafoliowane Madonny, a wewnątrz ich imiona i nazwisko, wyrastające ze strony wielkimi wypukłymi literami. Irving, mąż Genevy, importował dywany i traktował ją jak księżniczkę – tak powiedziała kiedyś mama. „Ale on jest niższy niż Geneva – to nieduży, prosty człowiek. Nie tak przystojny jak tatuś”. Poprzedniego ranka babcia zatelefonowała do Genevy, żeby powiadomić ją o śmierci mamy. Geneva chciała ze mną rozmawiać. – Bernice i ja przez całe życie pisywałyśmy do siebie – powiedziała. – To tak, jakby ziemia usunęła mi się spod stóp. Jeśli jest cokolwiek, co mogłabym... cokolwiek... Na zdjęciu mama była ładniejsza i bardziej się uśmiechała. Na jej tle Geneva wypadła dość blado i pospolicie. Dlaczego ona stała się z kopciuszka królewną, a moja mama zginęła? Patrząc na zdjęcie, wciąż zadawałam sobie to pytanie. Poprzedniego wieczora wyprasowałam żałobną sukienkę i zawiesiłam wieszak na karniszu, bo jeszcze nie wiedziałam, że nie pójdę na pogrzeb. Teraz, stanąwszy w drzwiach sypialni, zarys sukienki wzięłam za sylwetkę człowieka i przestraszyłam się. Żelazko leżało na desce do prasowania. Włączyłam je i wcisnęłam guzik, czując, jak moje palce z zimnych stają się coraz bardziej gorące. Ból dawał ukojenie i wydawał się na miejscu. Kobieta w sklepie z ubraniami dla pań z nadwagą, gdzie w pośpiechu kupowałyśmy sukienkę, kręciła nosem na to, że nic na mnie nie pasuje. Usiadłam na łóżku, jadłam olbrzymie kawały cytrynowego placka i dziwiłam się swojemu zmęczeniu. Obudził mnie trzask drzwi samochodu. Pustą tackę po placku wepchnęłam pod łóżko i sprawdziłam, czy drzwi są zamknięte na zamek. Z holu dochodziły jakieś głosy, najpierw ciche, potem głośniejsze. Tamtego ranka pomogłam babci zanieść złamaną balustradę do ogrodu. Schodziłam ze schodów tyłem i byłam przekonana, że zaraz spadnę. Talerze szczękały. Jakaś kobieta w butach na wysokich obcasach szła po schodach do łazienki. Zapomniałam wyłączyć żelazko. Powietrze wokół niego falowało. Pod drzwi podeszła córka pani Mumphy i spytała, czy nie zechciałabym zejść na dół. Nie miałam nic przeciwko temu, że ktoś do mnie przyszedł. Sen sprawił, że stałam się dziwnie cierpliwa. – Przygotować ci coś do jedzenia? – spytała. Uśmiechnęłam się. – Nie, dziękuję – powiedziałam. Brałam udział w przedstawieniu – jak przystało na matkobójczynię. Polizałam dłoń i przyłożyłam do gorącego żelazka. – Ceremonia była piękna – usłyszałam głos córki pani Mumphy. Skóra zaskwierczała. Ciepło przenikające do wewnątrz sprawiło, że moja dłoń zadrżała. Przytrzymałam ją dłużej. Pierścionek na palcu stał się okręgiem jeszcze większego bólu. – Bardzo piękna. Po wiadomościach o pół do siódmej ostatni zasiedziali goście pozmywali naczynia i wyszli. Babcia przebrała się w podomkę i zasnęła na fotelu w salonie. Astronauci, już bezpieczni, podskakiwali unoszeni falami oceanu i w drodze do kwarantanny machali do kamer. Obserwowałam opadłą dolną szczękę babci i jej ruszającą się głowę. Przez sen wydawała dziwne dźwięki – coś pomiędzy bulgotaniem a mową. – Wycofaj się z tego – szepnęłam do babcinego Jezusa z Przenajświętszym Sercem. – Chcę, żeby to była ona, a nie mama. Poszłam na górę do pokoju mamy – po raz pierwszy od jej śmierci. Ubrania, które miała na sobie przed tygodniem, wyprane, wyprasowane i złożone leżały teraz na koszu z macicy perłowej. Za oknem deszcz dzwonił o kubły ze śmieciami. Babcia zdjęła z łóżka pościel. Usiadłam za biurkiem mamy, nie wiedząc, co chcę napisać. List samobójczyni? Do kogóż miałabym go napisać, jeśli nie do mamy? Na bolących dłoniach miałam pęcherze od żelazka, pióro boleśnie uwierało w palce. Droga Kippy, nie mogę się doczekać, kiedy się z tobą zobaczę. Do college’n zawiozą mnie albo rodzice, albo mój chłopak. Pomysł z narzutą jest świetny. Ile będę ci winna? Odnoszę wrażenie, że mamy ze sobą wiele wspólnego!! Tego chciała dla mnie matka: życia Tricii Nixon. Stworzę, wykreuję takie życie, specjalnie dla niej. Może schudnę. A może Kippy też jest gruba? Wyobraziłam nas sobie – dwie wesołe grubaski, śmiejące się z jakiegoś dowcipu. Ukryję śmierć matki. Wiedziałam, że nie wytrzymam nerwowo, jeśli z wysłaniem listu przyjdzie mi zaczekać aż do rana. Wyjęłam z szafy trencz mamy i narzuciłam go na ramiona. Czułam jej zapach. Drżałam z miłości. Kiedy dotarłam do skrzynki na listy przy Terrace Avenue, zabrakło mi tchu. Tak długiego spaceru nie odbyłam od wielu miesięcy. Kierowcy oglądali się za mną. Samochód, którym jechali roześmiani chłopcy, zwolnił: – Hej, malutka, jestem kaszalotem, przelecieć cię? – zawołał jeden z nich. Byłam na to uodporniona, myśli w głowie układały się tak jasno i wyraziście jak ból, były jak gorące żelazko. - Kocham cię, mamo, to dla ciebie, mamo. Kocham cię – powtarzałam w kółko, jak Zdrowaś Mario. Wrzuciłam list, usłyszałam, jak miękko opadł na sam spód skrzynki. Tamtej nocy spałam na materacu mamy, bez pościeli, przykryta jej trenczem, i obudziłam się, uśmiechając się do snu, którego na jawie nie mogłam sobie przypomnieć. Rozdział 10 W sierpniu babcia wróciła do formy. Odnalazłszy nowy sens istnienia, przerzucała teraz ogłoszenia firm w książce telefonicznej. Pojawił się stolarz, żeby zrobić nową balustradę, i przy okazji wymienił zbutwiały stopień werandy. Dwie kobiety w średnim wieku zmaterializowały się po to, żeby na mokro wyczyścić dywany – w różowych uniformach ze sztucznego jedwabiu wyglądały jak siostry bliźniaczki. Chichotały i wciąż przekrzykiwały huczącą maszynerię. Można było odnieść wrażenie, że sprzątaniem i szorowaniem babcia chce wymazać z pamięci ból. Jakby potrafiła zmyć i wypastować żal, wynająć obcych ludzi, żeby wszystko wyssali odkurzaczem. W tym wielkim sprzątaniu babcia pozwoliła sobie na luksus zapomnienia o mnie. Wciąż ją zaskakiwałam, wystarczyło, że wchodziłam do jednego ze świeżo zdezynfekowanych pokoi, w którym akurat była. Kiedy jej powiedziałam, siedziała akurat przy kuchennym stole i czyściła srebrne sztućce. – Pomimo wszystko postanowiłam pojechać do tego college’u. Tak jak tego chciała. Babcia podniosła wzrok i spojrzała na mnie z wyrzutem, myśląc, że żartuję. A potem wyszła. Przez cały dzień trzaskała drzwiami i niemiłosiernie się wszystkim tłukła. Odezwała się dopiero przy kolacji: – Jeśli chcesz tam pojechać, to po co było to całe przedstawienie? Dlaczego tak ją tym dręczyłaś? Wyglądała bardziej na zdezorientowaną niż złą. Moje oświadczenie wprawiło ją w prawdziwe zakłopotanie. Po raz pierwszy od śmierci mamy współczułam jej równie silnie jak sobie. Ale kiedy chciałam odpowiedzieć, coś stanęło mi w gardle. – To sprawa między nią a mną – zdołałam wykrztusić. – Bardzo osobista. Twarz babci stężała. – To jest obłąkane – powiedziała. Wstała i wyszła z kuchni. Siedziałam jak sparaliżowana, wpatrując się w drzwi, w których zniknęła. Znowu usłyszałam ten straszny huk spadającej na podłogę wypożyczonej maszyny do pisania, zobaczyłam czerwoną twarz mamy, kiedy odcięła wtyczkę od telewizora. Oparłam twarz na zimnym blacie. Zasłużyłam na ten ból – nawet na większy niż teraz. To ja zasługiwałam na śmierć, a nie mama. Następnego ranka babcia wręczyła mi książeczkę, na której mama odkładała pieniądze na mój college. Z obydwu stron wystawały pięćdziesięciodolarowe banknoty, których nie zdążyła zdeponować. Pierwszej wpłaty w wysokości 12 dolarów dokonała we wrześniu 1962 roku, w miesiąc po tym, jak odszedł od nas tatuś. Ostatnie sumy były wyższe: 75, nawet 100 dolarów – i wpłacane co czternaście dni, przy każdej wypłacie, aż do piekła, przez które musiała przeze mnie przejść. Napisałam do Kippy długi list, zmyślając całe moje życie: pracowałam na pół etatu w McDonaldzie, w ostatniej klasie szkoły średniej byłam skarbnikiem. Mama w szpitalu prowadziła sklep z upominkami, ojciec był pediatrą, którego gabinet przylegał do naszego domu (jak Marcusa Welby’ego z telewizji). W trzecim liście miałam już chłopaka, który miał na imię Derek. Ze względów praktycznych zrobiłam z niego Brytyjczyka. Gdyby okazało się to konieczne, można go było szybko wysłać do Anglii, zwłaszcza że Kippy zaczęła pisać coś o „fantastycznych randkach dla dwóch par” i „boskich weekendach” w college’u. Listy pisałam, siedząc na schodach, z notesem rozłożonym ukośnie na moim wielkim brzuchu. Zapach świeżego drewna, z którego była zrobiona nowa balustrada, z nie wyjaśnionych powodów był krzepiący. „Surowe drewno” – tak właśnie powiedział stolarz. Ale babcia nosiła się z zamiarem zabejcowania go na mahoniowo. Zależało jej na wyborze odpowiedniego odcienia. Oświadczyła także, że nadszedł już najwyższy czas na nowe tapety i zdjęła z klatki schodowej zdjęcia, nawet te przedstawiające mamę. Szczególnie te. Zawinęła je w gazety i włożyła do tekturowego pudła, pozostawiając na ścianie prostokąty z flamingami w żywych kolorach, otoczone flamingami szarymi i wyblakłymi. Babcia nie mogła sobie przypomnieć, jak stare były obecne tapety, ale ponieważ przyklejał je dziadek, musiały znaleźć się na ścianach przed 1948 rokiem. Dlaczego o to pytam? – Właściwie bez żadnego powodu – wzruszyłam ramionami, licząc w głowie lata. Wyszło mi, że mama, pozując w białej sukience do zdjęcia z Genevą, była w czwartej klasie szkoły średniej. Tamtego popołudnia wyjęłam zdjęcie z szafy na górze, przyniosłam do pokoju i powiesiłam obok namalowanej przez mamę latającej nogi. Przerażała mnie dzieląca je odległość – przepaść pomiędzy niewinnym czarno-białym uśmiechem mamy a oddzieloną od ciała skrzydlatą nogą, którą namalowała w okresie szaleństwa. Coś takiego każdemu mogło się przytrafić: każdy mógł skończyć równie daleko od obranego celu. I to właśnie tak bardzo przerażało mnie w związku z college’em... ale mój strach się nie liczył. Musnęłam wargami zimne, płaskie szkło przykrywające twarz mamy, wodziłam palcami po wypukłościach i wklęsłościach stwardniałej farby. Powiedziałam jej, że ją kocham, że za nią tęsknię i że pójdę do college’u, żeby była szczęśliwa. Listy od Kippy, pisane na papierze listowym przedstawiającym Snoopy’ego, z czasem przeobraziły się w wyznania. Czasami nie mogła znieść swoich rodziców, zwłaszcza matki. W zasadzie nadal była dziewicą, chociaż Dante, jej chłopak, „wywierał na nią presję”. Derek to samo czynił ze mną, odpisałam, jednak ostatnią rzeczą, na której by mi zależało, było zajście w ciążę, zamieszkanie w Anglii i chodzenie w staromodnych kapeluszach, tak jak królowa Elżbieta – cha, cha. W listach byłam osobą, która spodobałaby się mamie, dziewczyną, o której powiedziałaby, że „ma wzięcie”. Może uda mi się jakoś wśliznąć w życie tej dziewczyny? A może Kippy będzie mnie kochać za listy, a resztę wybaczy? Co rano, kiedy się budziłam, dokładnie wiedziałam, ile dni dzieli mnie jeszcze od zapoznawczego tygodnia dla studentów pierwszego roku. Kiedy tylko przechodziłam obok ściennego kalendarza w kuchni, robiło mi się niedobrze. Po wysłaniu listów wracałam do domu i wymiotowałam w toalecie, po cichu, spuszczając równocześnie wodę, żeby babcia nie słyszała. Na miesiąc przed śmiercią mamy babcia wraz ze swymi przyjaciółkami z koła podróżniczek św. Antoniego wpłaciła dwudziestopięciodolarową zaliczkę na czterodniową autobusową wycieczkę do kraju amiszów. I teraz pani Mumphy codziennie dzwoniła do babci, żeby pomimo wszystko namówić ją na wyjazd. – Judy, naprawdę nie obchodzi mnie, czy ojciec Duptulski uważa ten wyjazd za dobry pomysł – mówiła babcia. – W tym tygodniu przychodzi tapeciarz. A co będzie, jeśli będą nas karmić ostro przyprawionymi potrawami? A poza tym... – jej głos stał się oschły i gardłowy – jest jeszcze dziewczyna. Rozmawiając z przyjaciółkami, zawsze nazywała mnie „dziewczyną”. Słowo to wymawiała nieco niższym tonem, jakbym była jakimś monstrum, które trzeba trzymać w ukryciu – jak zwariowana żona pana Rochestera z Jane Eyre. W jednym z wypracowań u pani Bronstein napisałam, że bardziej mi się podoba obłąkana żona niż nudna Jane. Kiedy pani Bronstein oddała mi tekst, zdanie to było zakreślone i opatrzone licznymi znakami zapytania. – Babciu, jedź! – namawiałam ją. Ekscytowała mnie perspektywa trzech dni samotności w domu na Pierce Street. Wyzwolona od babci, starającej się usunąć wszelki ślad po mojej matce, mogłabym wyjąć wszystkie świadectwa jej życia, przedzierać się przez stojące na strychu kartonowe pudła, szafy i komody, aż dowiedziałabym się, kim tak naprawdę była, a przynajmniej dowiedziałabym się jak najwięcej – aż zrekonstruowałabym drogę, którą przeszła od babcinej werandy aż po autostradę, gdzie zakończyło się jej życie. – Weź trochę ranigastu na zapas i nie martw się o mnie ani przez chwilę! – oświadczyłam. Babcia przygryzła dolną wargę. – Nie wpuścisz tapeciarza – skrzywiła się. – Będziesz udawała, że nikogo nie ma w domu. I kiedy wrócę, nic nie będzie zrobione. A ja przecież już się zdecydowałam, żeby to zmienić. Skinęła głową w stronę opakowanych w celofan rolek stojących koło stolika z telefonem. Wybrała wzór w różowe małże na tle koloru kawy z mlekiem. – A poza tym nie powinnam tego robić. Ludzie krzywo patrzyliby na mnie, widząc, że podróżuję dla przyjemności wkrótce po tym, co się stało. Albo będą przesadnie mili i uprzejmi. Nie będę mogła spać, tylko będę musiała siedzieć i myśleć. – Babciu, jeśli nie pojedziesz, to tak, jakbyś wyrzuciła do śmieci dwadzieścia pięć dolarów. Skrzywiła się. – Judy Mumphy uważa, że nierozsądnie byłoby nie jechać. Ale co będzie, jeśli tapeciarz okaże się niesolidny? Kiedy rozmawiałam z nim przez telefon, był jakiś senny. – Pewnie jest przepracowany. Zmęczony, bo jest taki dobry. Ze wszystkim sobie poradzę. Aby to udowodnić, chwyciłam odkurzacz i zaczęłam sprzątać schody. Kiedy dotarłam na górę, byłam spocona i sapałam – tak bardzo nie mogłam się doczekać, kiedy wyjedzie. Z dołu babcia przyglądała mi się nieufnie, z rękami na biodrach, zastanawiając się, co się za tym kryje. Później, odkurzając salon, zatopiona w myślach babcia zatrzymywała się przy różnych przedmiotach. – Co się dzieje? – spytałam. – Masz zawroty głowy? – Zawroty głowy? Oczywiście że nie. Usiadła w swoim wielkim fotelu, jej kościste ręce oplotły miękkie poręcze. – Myślałam o Bernice – powiedziała po dłuższej chwili. – O tym, jak zawsze lubiła podróżować. Ona i Eddie, ale zwłaszcza Bernice. Kiedy była małą dziewczynką, w niedzielne południa jadaliśmy uroczyste obiady. A potem ich ojciec brał nas samochodem na przejażdżkę. Bernice zamykała oczy i wystawiała głowę przez okno, żeby poczuć powiew wiatru. Kiedy przyjeżdżaliśmy na miejsce, na głowie miała mnóstwo zapętlonych loczków. Wstrzymałam oddech. Gdyby spojrzała na mnie, przestałaby mówić – a kiedy mówiła o mamie, było to jak balsam na rany. Babcia uśmiechała się do odległych chwil. – Kiedy Eddie był mały, chodziła za mną krok w krok i błagała, żebym znalazła dla niej jakąś pracę. Oczywiście później stała się bardziej kapryśna. Mówiło się jej, żeby coś zrobiła, a ona miała taką minę, jakby poczuła się obrażona... – Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – To niezwykłe, prawda? To, że przeżyłam ich oboje – tego chłopca i tę małą dziewczynkę. Przez krótką chwilę widziałam babcię tak, jak ona sama siebie postrzegała: była porządną kobietą, którą Bóg z niezgłębionych powodów postanowił ukarać. Niemal pokochałam ją za to zagubienie. O mało co jej nie pogłaskałam. – Mówię poważnie, babciu – powiedziałam. – Zasługujesz na odrobinę przyjemności. – Ci amisze nie pozwalają się nawet fotografować – powiedziała. – Trzeba się chować z aparatem, żeby ich przechytrzyć. To dziwne istoty. – Jej oczy znów stały się węższe. – Powiem ci jedno – ciągnęła. – Nie będę korzystała z toalety w autobusie. Po prostu będą musieli się zatrzymać: czy będzie im się to podobało, czy nie. W czwartek o ósmej rano babcia czekała przed frontowymi drzwiami uzbrojona w staromodną brązową walizkę. Wypisała czek dla tapeciarza i włożyła go do pojemnika na chleb, pomiędzy mleczne krakersy. – Jeśli będzie sprawiał wrażenie chytrusa, nie wpuszczaj go do środka – poradziła mi. – A niech go cholera. Skinęła głową, zadowolona, że przeklęła. A potem znajomy dźwięk klaksonu kombi, którym jeździła córka pani Mumphy, sprawił, że babcia pokuśtykała w stronę ulicy. Nagle zostałam zupełnie sama. Zamierzałam natychmiast zacząć swoje śledztwo, od razu wyjść na strych i zająć się przeglądaniem rzeczy mamy, ale zamiast tego zaciągnęłam zasłony, położyłam się na kanapie i włączyłam „Poranne kino”. Pokazywali czarno-biały film Cud Marcelino. Wargi aktorów mówiły coś innego niż podłożone głosy i zazwyczaj kończyły swoje kwestie wcześniej. Na pustyni znaleziono jakiegoś sierotę, który wychowywał się w klasztorze. Po kilku wydarzeniach, które najprawdopodobniej były cudami, chłopca ukąsił skorpion. Potem z niebios przemówił do niego Bóg i zabrał go do siebie. Marcelino poprzez sufit klasztornej celi na jaskrawym świetlnym promieniu wzniósł się do nieba. – Gówno prawda – powiedziałam, zmieniając program, podczas gdy dubbingowany głos Boży wyjaśniał oniemiałym mnichom, dlaczego chłopiec musiał umrzeć. Po wyjeździe babci mogłam w dowolnej porze jadać lunch. W kuchni nastawiłam piec na 220 stopni i przeczytałam instrukcję na jednym z „Telewizyjnych obiadów dla głodomorów”, który sobie kupiłam. Jeśli kurczak miał mieć chrupiącą skórkę, należało pamiętać, żeby na piętnaście minut przed zakończeniem pieczenia odwinąć folię. Nic nie było takie proste, jak to się pokazuje w reklamach. Mike’owi Douglasowi towarzyszyło niemodne już Trio Kingston. Miałam cały dzień, żeby przejrzeć rzeczy mamy. Nie było żadnego pośpiechu. Potem przyszła poczta: reklamowe ulotki, list od Kippy oraz duża szara koperta zaadresowana „Panna(?) Price”. Kippy pisała, że Dante chciał się z nią kochać, żeby przypieczętować ich związek i żeby mieć pewność, że zostaną razem. Pomyślałam o moich nogach pokrytych lepkim śluzem Jacka tamtego dnia. – Czy powinnam to zrobić? – pytała Kippy. Bez poczucia większej ulgi zjadłam całą tubę krakersów Ritza, wyobrażając sobie jednocześnie, jak Kippy i jej chłopak z zapałem oddają się pettingowi – jego dłonie wszędzie jej dotykają i bawią się zamkiem jej spodni. – Igranie z ogniem – tak nazywało się to w DearAbby. Na górze ją spotkałem, Nożem życie odebrałem... – śpiewały chłopięce głosy Tria Kingston i nagle zdałam sobie sprawę, że tapeciarzem może okazać się Jack Speight – tylko pod zmienionym nazwiskiem. Albo ktoś taki jak on. Jakiś równie zły mężczyzna. Niebezpiecznych noży, szpikulców do lodu i ostro zakończonych termometrów do mięsa starczyło na każdy pokój w domu. Rozłożenie tego wszystkiego zajęło mi pół godziny. Tapeciarz miał przyjść nazajutrz o ósmej rano. Gdyby mnie dotknął, najpierw bym zaatakowała, a potem zadawała pytania. Ciekawe, jak daleko zajechała babcia... Może przejechała już granicę stanową? Jako ostatnią otworzyłam kopertę „Panna(?) Price” zaadresowaną starannie, dużymi literami. Wewnątrz znajdowała się przednia część pudełka po płatkach zbożowych. Na odwrocie do szarej tektury ktoś przykleił taśmą czek na 500 dolarów oraz zdjęcie przedstawiające rodzinę, którą widziałam po raz pierwszy w życiu. „Wypłacić gotówką: Pannie(?) Price” głosił napis. Kiedy potrząsnęłam kopertą, wypadła z niej luźna kartka papieru. Charakter pisma był taki sam jak na kopercie: ...sprzedał część gruntów swego ojca przy Hickory Lake... to drobiazg, żeby nieco dopomóc pani w kłopotach... a jeśli potrafiłby napisać PRZEPRASZAM na wszystkich ziarnkach piasku w oceanie, nie oddałoby to jednej dziesiątej jego cierpienia... odkąd to się stało, nie śpi po nocach... wysyłam Pani zdjęcie, żeby pokazać, że to CHRZEŚCIJANIN I PORZĄDNY CZŁOWIEK, nie jakiś szalony alkoholik. Z poważaniem, żona Arthura Musie. Był to jeden z tych portretów z taniego sklepu, ze sztucznym kominkiem w tle, na których wszyscy nienaturalnie przytulają się do siebie. Długopisem dopisała imiona: „Earlene (ja)”, mówił napis na turkusowej bluzce bez rękawów. Chłopcy mieli duże głowy, krótko przystrzyżone włosy i wyglądali jak dzieci bite przez rodziców. Na niego spojrzałam na samym końcu. Nosił okulary z grubymi szkłami, białą koszulę, miał przetłuszczające się elvisowe włosy. Był tak chudy, że spodnie marszczyły się pod klamrą paska od spodni. Chciałam wierzyć, że mamę zabił jakiś kierowca bez twarzy, a nie ktoś, kto wiem, jak wygląda, kto ma rodzinę. Zanim podniosłam się i weszłam do kuchni, folia na obiedzie z telewizyjnej reklamy zrobiła się czarna. W pomieszczeniu było bardzo gorąco, jedzenie spaliło się doszczętnie. Włożyłam czek do kieszeni spodni i podeszłam do pieca. Zdjęcie rodzinne zbrązowiało i zwinęło się na rogach, a potem na dobre zajęło się od ognia gazowego palnika – niczym papierowa lalka w kuchni pani Masicotte. Pani Masicotte też nas spłacała: prezentami, basenem... Żółty płomień liznął i zmarszczył poważną twarz Arthura Musica, ale kiedy patrzyłam, jak znika, wiedziałam, że to nic nie da, że jego twarz na zawsze zapadła mi w pamięć, niczym śmierć mamy. I na zawsze będę musiała dźwigać to brzemię. Twarz zabójcy mojej mamy. Twarz Jacka. Mojego wspólnika w zbrodni. Wszystkie zasuwy, zasłony i ukryte noże tego świata nie ustrzegą cziowieka przed prawdą. Kiedy tak siedziałam z zamkniętym oczyma, znowu poczułam Jacka wdzierającego się we mnie – czułam tępy, nie kończący się ból, raz za razem. Tamtego popołudnia, kiedy zabiliśmy dziecko Rity... Kiedy człowiek sobie na to zasłużył, nawet list może go zgwałcić. Rozdział 11 – Zgadnij, kto to? – rzekł tapeciarz, unosząc trzymany w dłoni kosz z zachlapanymi farbą pędzlami i narzędziami. Miał kręcone włosy do ramion i roboczy kombinezon, pod którym nie zauważyłam koszuli. Jego jedna powieka opadała. Uśmiech odsłaniał szczerby między zębami – wyglądał wtedy jak naćpany. Wciąż wchodził i wychodził przez frontowe drzwi, chodził schodami w górę i w dół, pogwizdując pod nosem piosenkę Lady Madonna. Babcia prawdopodobnie była teraz w przydrożnym motelu, skubała kukurydzianą babeczkę i miała złe przeczucia. – Hej tam! – zawołał z góry. – Macie jakieś radio, którego można by posłuchać? Lepiej mi się pracuje przy muzyce. – W salonie – powiedziałam. Stało tam wielkie radio babci. – Ale staroć! – usłyszałam. – Włączamy! – Trzeba je włączyć do gniazdka. I musi się najpierw rozgrzać. Rozległy się trzaski i głośny jazgot towarzyszący wyszukiwaniu stacji. Tapeciarz wybrał rozwrzeszczaną piosenkę, której nie rozpoznałam. Pomyślałam, że to dziwne, że babcine radio w ogóle potrafi odtwarzać taką muzykę. – Hej tam! – zawołał, przekrzykując charczący głośnik. – Zaczynam ustawiać podest, a nie chcę cię uwięzić tam na górze. Gdybyś spróbował, czeka tu na ciebie rzeźnicki nóż – miałam ochotę odkrzyknąć. Rękawy jego kombinezonu były postrzępione, na tyłku zauważyłam haft przedstawiający grzyby. Stojąc w korytarzu, przyglądałam się, jak smaruje starą tapetę z flamingami mokrą gąbką, plamiąc je zamaszystymi pociągnięciami i od czasu do czasu rozdzierając otwieraczem do konserw. W korytarzu zapachniało octem. Czy za taki wandalizm miałam mu jeszcze zapłacić? – Wiesz, dlaczego flamingi są różowe? – spytał, kiedy przechodziłam obok niego na palcach. Oderwał długi pas papieru, niczym spalony słońcem naskórek. – Bo jedzą krewetki. I dlatego z czasem różowieją. Uśmiechnął się do mnie szeroko. Opadająca powieka sprawiła, że jego twarz stała się jeszcze bardziej asymetryczna i dziwaczna. Jeśli to, co powiedział o flamingach, było żartem, nie zrozumiałam go. W kuchni paliłam jednego papierosa za drugim, wypełniając kratkę ściekową niedopałkami – czego babcia tak nienawidziła. Czekałam, aż nikotyna ożywi moją krew. Mieszkałam w tym domu od pięciu lat i jeszcze nigdy tak nie kurzyłam. – Pucci, F. – przeczytałam w książce telefonicznej. – 102B Marion Court. Powiedział kiedyś, że może ze mną porozmawiać, kiedy tylko będę chciała. Z satysfakcją pomyślałam, że babcię wprawiłby w przerażenie fakt, że zostawiam otwarty dom z tym hipisem w środku. Śpiewał wraz z radiem wszystkie piosenki. Żeby móc coś powiedzieć, musiałam zaczekać na reklamy. – Przepraszam, wie pan może, gdzie jest Marion Court? – Marion Court? Marion Court? A, tak... To te murowane budynki przy jednej z przecznic Penny Avenue. Za Burger Chefem i salonem chevroleta Schiavone’a. – Czy to daleko? – Pięć, może sześć mil. – Ach tak – powiedziałam. – Jestem tam z kimś umówiona. Nie chciałam jechać autobusem – musiałabym przeciskać się przez wąskie przejście pomiędzy siedzeniami, a pasażerowie mieliby niezłe widowisko. W książce telefonicznej znalazłam numer teletaxi i wpatrywałam się w niego tak długo, aż oczy zaszły mi mgłą. Wyobrażałam sobie, że wsiadam do środka i dopiero po chwili orientuję się, że za kierownicą siedzi Arthur Musie, który przyjechał tutaj specjalnie z Karoliny Północnej, żeby błagać mnie o przebaczenie. Albo mnie zabić. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak przy stu kilometrach na godzinę otwieram drzwi i wychylam się, jestem coraz bliżej pędzącego chodnika, widząc we wstecznym lusterku, jak on się tłumaczy. – Przepraszam – powiedział. Podskoczyłam ze strachu. – Przepraszam. Muszę przywieźć jeszcze trochę kleju z Fountain Street. Podwieźć cię do Marion Court? O której masz tam być? – Czekają tam na mnie – odparłam. – Bez względu na to, o której się pojawię. Na drzwiczkach po stronie pasażera ktoś napisał sprayem „Que pasa?”. Zamiast kropki pod znakiem zapytania była pacyfka. Weszłam do środka i umościłam się w zagraconym samochodzie. Pod moimi stopami turlały się papierowe kubki po kawie. Zastanawiałam się, czy zatrzymał się kiedyś przy budce, w której mama pobierała opłaty za przejazd. Byłam tak ciężka, że samochód się przechylił, toteż jazda przez Easterly odbywała się jakby bokiem. Na szczęście tapeciarz nastawił radio tak głośno, że nie musiałam obawiać się rozmowy. Cuchnąca benzyną furgonetka podskakiwała i skrzypiała. – Tutaj jest Burger Chef – powiedziałam. – Dalej pójdę piechotą. – Nie ma problemu. Podwiozę cię. – Nie, dziękuję. Chcę zaczerpnąć świeżego powietrza. – Proszę bardzo – wzruszył ramionami. – Trzeba najpierw przejść całą Penny Avenue. Marion to pierwsza czy druga przecznica w lewo. To była czwarta przecznica – co najmniej o półtora kilometra dalej. – Co za idiota z niego! Obie z babcią będziemy miały szczęście, jeśli ten hipis nie powiesi tapet do góry nogami. Bolały mnie nogi, brakowało tchu. Drzwi zapewne otworzy pan Pucci, a ja stanę w progu i dostanę zawału. Ale to właśnie on rozpoczął tę całą aferę z college’em i jeśli umrę, to będzie przecież jego wina. W oknie dostrzegłam skrzynkę z kwiatami. Rosły w niej nagietki. „Jestem jedynym uczniem ze szkoły, który je widział” – pomyślałam. Dzwonek przypominał miniaturową pierś. Wcisnęłam brodawkę i czekałam. Drzwi otworzył mężczyzna równie drobny jak pan Pucci. Miał na sobie dżinsy z obciętymi nogawkami i koszulę w biało-niebieskie paski. W dłoni trzymał drewnianą łyżkę. Przyjrzał mi się. – Tak? – spytały jego małe usta. – Czy pan Pucci jest w domu? – spytałam. Zauważył, że bardzo się spociłam. Miał loki Juliusza Cezara. – Nie, nie ma go. – Kiedy wróci? Przygładził włosy, machając łyżką nad głową. – Hm, nie jestem pewien. Poszedł na zakupy. – Dotarcie tutaj kosztowało mnie sporo wysiłku. Czy będzie panu przeszkadzało, jeśli poczekam na niego na schodach? I czy mogłabym dostać szklankę wody? – Oczywiście... Zapraszam do środka. W mieszkaniu była malutka kuchnia z wahadłowymi drzwiami. Weszłam do salonu wypełnionego roślinami. Na ścianie wisiał oprawiony plakat przedstawiający zastygłego w powietrzu Rudolfa Nuriejewa, którego ciało wyginało się niczym nawias. Usiadłam na białej sofie. I wtedy dostrzegłam szafę grającą. Rozświetlała pokój na purpurowo i różowo. Nad nią znajdował się plakat przedstawiający niebieskawe skarpetki do kostek i czerwone buty Dorotki z Czarnoksiężnika z krainy Oz. – Podoba mi się szafa grająca pana Pucciego – powiedziałam. Mężczyzna wyjmował ciastka z formy do pieczenia. – Wybierz sobie jakąś piosenkę – powiedział. – Może napijesz się wina? Fresca lub coś podobnego? Jesteś Ingrid, tak? – Nie! – odparłam tonem bardziej wzburzonym, niż zamierzałam. – Ach, myślałem, że jesteś jego przyjaciółką ze szkoły. – Jestem. Dotarło do mnie, z kim mnie pomylił: z panną Culp, nauczycielką historii w średnim wieku, mieszkającą w Easterly, która była równie gruba jak ja. Duża Dupa, tak przezywały ją dzieci. Czasami w stołówce jadała lunch z panem Puccim. Uczniowie często doprowadzali ją do płaczu. – Pan Pucci był moim wychowawcą. Mam na imię Dolores. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie. – Oczywiście – rzekł, wnosząc do salonu tacę z mrożoną herbatą i czterema ciastkami na talerzu. Postawił ją na stoliku do kawy. – Buddy mówił o tobie. Mam na imię Gary. Bardzo mi przykro z powodu twojej matki. – Tak – wzruszyłam ramionami. – Czy Buddy to pan Pucci? – spytałam. Nigdy nie zaproponował mi, żebym się tak do niego zwracała. Nasza zażyłość zaczęła rozpływać się w powietrzu. Gary wyszedł do kuchni, pozostawiając za sobą zapach wody kolońskiej. Na czubku głowy zauważyłam początki łysiny. – Jest pan jego krewnym? – spytałam. Roześmiał się nerwowo. – Nie, tylko mieszkamy razem – odparł. – Bardzo mi się podoba szafa grająca. Ale chyba już to mówiłam. – Wybierz sobie jakąś piosenkę. Nie trzeba pieniędzy, zapchaliśmy ten otwór. Muszę zdjąć ciastka, póki są gorące, bo inaczej się przylepią. O czwartej po południu idziemy na piknik. – Pan i Buddy? Nacisnęłam przycisk D, a potem 1. Ramię ruszyło wzdłuż rzędu krążków. Zza szyby przyglądała mi się kobieta o twarzy w kształcie pączka i trzech podbródkach. Nie uśmiechała się. Mrugała wtedy, kiedy i ja mrugałam. Nie wiem, czemu ogarnia mnie smutek, tęsknię za tym, czego nie zaznałam... Kiedy zza materiału osłaniającego głośnik rozśpiewał się cienki, dziewczęcy głos, przycisnęłam do niego kolana, żeby nie tylko słyszeć, ale i czuć muzykę. Głos był odległy i piękny, równie smutny jak mama. Podniosłam wzrok i spojrzałam pytająco na przyjaciela pana Pucciego. – Billie Holiday – powiedział. – Potrafi oddać ból, prawda? Czyż nie jest świetna? I wtedy zrozumiałam: byli homoseksualistami. Te wszystkie złośliwe uwagi o panu Puccim wypowiadane szeptem przez uczniów w szkole... Wyobraziłam sobie, jak się całują, a potem kazałam sobie przestać. Jesteś zboczoną świnią, powiedziałam do grubaski za szybą szafy grającej. W drzwiach stanął pan Pucci z zakupami w dwóch torbach. Na mój widok nieco zesztywniał. Jedna z toreb wysunęła mu się z dłoni, ale zdążył ją złapać. – Dolores – rzekł. – Witaj. Jak się masz? – Dobrze – powiedziałam. – Dobrze – powtórzył. Zerknął na Gary’ego. – Dobrze. Świetnie. Odwiózł mnie do domu samochodem Gary’ego, pomijając drażliwy fakt, że nie zmieściłabym się do jego volkswagena. W przeciwieństwie do hipisowskiej furgonetki, w samochodzie Gary’ego panowała sterylna czystość i porządek. Na uchwycie zapalniczki wisiała torebka na odpadki, płaska i pusta. – Tak się cieszę, że zdecydowałaś się na college – rzekł pan Pucci. Uspokoił się i miał znowu normalny głos. Tylko kiedy byłam u niego w domu, stawał się bardziej nerwowy. – Twoja mama... byłaby bardzo szczęśliwa. – Od jak dawna Gary z tobą mieszka? Pucci przyhamował bez żadnego widocznego powodu. – Och, nie pamiętam. Od pewnego czasu. – Jest nauczycielem? – Pracuje w biurze podróży. – Ach tak. Wyobrażałam sobie – zamiast studiów w college’u – mieszkanie pod jednym dachem z tymi dwoma chudymi mężczyznami, dającymi poczucie bezpieczeństwa. Wykonywałabym za nich prace domowe, włączałabym szafę grającą. – Czy będziesz miał mi za złe, jeśli coś powiem? – spytałam. – To zależy – powiedział. Jego śmiech brzmiał zupełnie inaczej niż zwykle. – Co chcesz powiedzieć? – Chciałam powiedzieć, że jeśli ty i Gary jesteście homoseksualistami, mnie to nie przeszkadza. W żadnym stopniu. Jego dłonie zacisnęły się na kierownicy, uszy spurpurowiały. – Boże, jak ty się do mnie odzywasz! Czasami przeciągasz strunę. – Przepraszam. Przyjaciółmi, nie homoseksualistami. Nie chciałam... – Po prostu mieszkamy razem. – Mniejsza z tym. To nie moja sprawa, prawda? – Cóż za myśl! – Przepraszam. Jesteś na mnie zły? Druhu? – Nie, nie jestem zły... Jezus Maria, Dolores! W milczeniu przejechaliśmy dwie przecznice. – Przepraszam, że przyszłam do ciebie... Po prostu... nie mogę pojechać do college’u. Wiem, że bym ją tym uszczęśliwiła, ale za bardzo się boję. – Spójrz na mnie – powiedział. – Za miesiąc od dziś napiszesz do mnie list o tym, jak bardzo jesteś szczęśliwa, jak bardzo się cieszysz, że zdecydowałaś się na wyjazd. Że poznałaś nowych przyjaciół. Jestem gotów się założyć o duże pieniądze. – Z nikim się nie zaprzyjaźnię – powiedziałam. – Jeśli się jest grubym, ludzie cię nienawidzą. – Nieprawda. To tylko wymówka. Nie bądź hipokrytką. – Skoro już o tym mowa, uważam, że to ty jesteś hipokrytą, Buddy! – Przestań – warknął. – Przestań natychmiast! Siedziałam na wejściowych schodach, tam gdzie mnie zostawił, i układałam list z przeprosinami. Postanowiłam napisać dwa listy: jeden do niego, a drugi do Gary’ego: w osobnych kopertach, z dwoma znaczkami. Przecież może naprawdę tylko mieszkali pod jednym dachem? Co mnie to obchodziło? Przypominałam mu, że jesteśmy przyjaciółmi, i prosiłam o wybaczenie, tłumacząc, że nie mogę się pozbierać po śmierci mamy. Chciałam zwierzyć się także z tego, że Arthur Musie przysłał mi czek i fotografię swojej rodziny jak z pisemka „Strażnica”, ale Pucci wysadził mnie przed domem i szybko odjechał. Przez cały czas mamił mnie słowem „przyjaciele”. Ładna mi przyjaźń! Jego białe mieszkanie – i smutne piosenki – wydały mi się nagle bardzo odległe. Kolejna rzecz, którą utraciłam. W domu ściany przedpokoju zrobiły się białe i puste, przerywane jedynie siatką rys, przypominających żyły. Schody i przedpokój zaśmiecały skrawki starej tapety, szeleszczącej pod moimi stopami jak martwe liście. Radio było wyłączone. – Halo, proszę pana! – zawołałam. Sięgnęłam do stolika, na którym stał telefon. Wyjęłam schowany tam korkociąg i ruszyłam do kuchni. Gdyby się rzucił na mnie znienacka, wykłułabym mu oczy. Siedział za domem, w słońcu, ze skrzyżowanymi nogami niczym Budda. Miał zamknięte oczy i powoli poruszał ustami. Gdyby się okazało, że podczas pracy wziął narkotyki, postanowiłam, że podrę czek babci i zadzwonię po policję. Nie spuszczając go z oka, weszłam na palcach do kuchni, zrobiłam sobie kanapkę z grubymi na palec plastrami salami, uzasadniając to wszystkim, co mi się przytrafiło: hipokryzją pana Pucciego, listem od Arthura Musica, szaleńcem w ogrodzie. Tapeciarz wszedł do domu, kiedy jadłam drugą kanapkę, zagryzając ją chrupkami. Miał zaczerwienione oczy i nawet nie raczył zapukać. – Cześć – powiedział. Nie patrzył na mnie, tylko na kanapkę. – Masz może masło orzechowe i jeszcze kilka takich kromek? – spytał. – Medytuję od kwadransa i słyszę, jak burczy mi z głodu w brzuchu. – Dlaczego przestał pan pracować? – powiedziałam ostro. – Nie płacimy panu za medytacje. – Płacicie mi za wykonaną pracę, a nie za godziny – odparł z uśmiechem. – Poza tym najpierw musi wyschnąć gips. Wręczyłam mu słoik z masłem orzechowym. Zjadł swoją kanapkę w salonie, skacząc po kanałach babcinego telewizora. Potem wrócił do kuchni i spytał, czy może dostać jeszcze jedną. Smarując kromkę – śpiewał. – Nazywam się Larry Rosenfarb, na wypadek gdyby cię to interesowało. Wraz z pierwszym kęsem zniknęła jedna czwarta kromki. Przeżuł, uśmiechnął się i przełknął. Jego dłoń zanurzyła w torebce z Cheetos. – Powiedz, jak masz na imię, a przestanę wołać „Hej tam”. Milczałam tak długo, że pewnie poczuł się nieswojo. – Dolores – powiedziałam w końcu. Przestał przeżuwać. – Tak jak płyn do płukania ust? – Do-LO-res. – Ach tak. Myślałem, że powiedziałaś Lavoris. Roześmiał się i stuknął się w głowę, jakby to był zepsuty telewizor. Był irytująco dziwaczny, ale nie był wariatem, to już zauważyłam. Zauważyłam także, że niepotrzebnie zadałam sobie tyle trudu z nożami. Południowe wiadomości poświęcone były festiwalowi w Woodstock. Muzyka rockowa przyczyniła się do zamknięcia stanowej autostrady. Z helikoptera widać było morze ludzkich głów, poruszających się i falujących niczym molekuły na filmach popularnonaukowych. – Ale jaja! – wrzasnął Larry i klapnął na wielki fotel babci, aż z poduszek uniósł się tuman kurzu. Pochylił się do przodu, w stronę telewizora, żeby lepiej widzieć. – Stara i ja chcieliśmy tam pojechać, tylko dzieciak przed dwoma dniami dostał zapalenia ucha i nie mogliśmy się wybrać. Mam gówniane hamulce w furgonetce, gdyby nie to, pojechałbym sam. Wyobraziłem sobie, jak rozjeżdżam pół populacji Ameryki, i wszyscy ludzie przed trzydziestką chodzą w gipsowych kołnierzach. Dziennikarz powiedział, że Woodstock ogłoszono obszarem klęski żywiołowej – i że nic podobnego w przeszłości nigdy się nie wydarzyło. – A ty i ja siedzimy sobie tutaj w salonie na Rhode Island – rzekł Larry. – Dupa zbita. „Ty i ja” – powiedział to tak, jakbyśmy byli parą. Kiedy rano otwierałam przed nim drzwi, moja otyłość wcale go nie zszokowała. – Masz synka czy córeczkę? – spytałam. – Córeczkę. Ma na imię Tia. Tia Groźna. – Ile ma lat? – Rok i cztery miesiące. Właśnie nauczyła się chodzić. Wczoraj udało jej się wedrzeć do moich taśm i wyciągnęła co najmniej dziewięć metrów z Disraeli Gears. Gówniara ma szczęście, że jest taka słodka. Wygląda zupełnie jak Ruthie – moja żona. Wyobraziłam sobie jego żonę jako Yoko Ono: w opadającym na czoło kapeluszu, z włosami na oczach, leżącą w łóżku i agitującą na rzecz pokoju. – Chciałem nazwać ją Free! Z wykrzyknikiem. Żeby stanowił część jej imienia, rozumiesz? F-R-E-E i wykrzyknik. Ale Ruthie się to nie podobało. Powiedziała, że kojarzy jej się to z free sample*.[ bezpłatna próbka] A przecież nie to miałem na myśli. Chciałem, żeby oznaczało to... no wiesz, wolność, brak ograniczeń. Tylko że kiedy Ruthie to powiedziała, mnie też zaczęło się kojarzyć z bezpłatnymi próbkami. Wyszedł na korytarz, żeby sprawdzić, czy ściana już wyschła. – Jeszcze nie – rzekł, usiadł przed telewizorem i zaczął zmieniać programy. – Możemy obejrzeć teleturniej Va Bangue? – spytał i przełączył na inny kanał, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Siedział na dywanie i wykrzykiwał poprawne odpowiedzi. Jego rozwichrzone włosy zasłaniały część ekranu. – Niezły jesteś – powiedziałam w czasie reklamy. – A ty myślałaś, że potrafię tylko przyklejać tapety? – roześmiał się. – Po prostu trafiłaś na jeden z moich gorszych okresów. To taki mój „kompostowy rok”. W najbliższym czasie spodziewam się kreatywnego kroku do przodu. Larry zwrócił się do telewizora: – Co to jest łabędziątko, dupku? – wrzasnął na plączącego się zawodnika. – Co to jest łabędziątko – powtórzył Art Fleming. – Mogę skorzystać z telefonu? Obserwowałam go przez otwarte drzwi. Chodził tam i z powrotem, naciągając kabel do granic możliwości. – Cześć – powiedział. – Jak tam pchły? Babcia przez telefon szeptała, jakby mówiła same sekrety, natomiast Larry – krzyczał. – Uspokój się i zadzwoń po weterynarza. Kupimy ten pieprzony płyn, wykąpiemy go, spryskamy cały dom i rozbijemy się w Burlingame... Do jutrzejszego południa powinienem skończyć. Pojedziemy pomimo gównianych hamulców, a niech tam! I zobaczymy, jak to wygląda! – Zaopiekowaliśmy się Chuckiem – rzekł do mnie, wróciwszy z przedpokoju. – Takim szkaradnym kundlem naszych przyjaciół, którzy wyjechali na wakacje. I nagle przed dwoma dniami zauważyliśmy, że mamy w mieszkaniu mnóstwo pcheł. A mówiąc mnóstwo, mam na myśli miliony – całe miasto pod stopami. Ruthie się przeraziła – jeśli zastosujemy spray, zamiast wnuków będziemy mieli mutanty. Powinnaś zobaczyć, jaki okropny jest ten pies. Chuck. Stary, pieprzony Chuck. – Moglibyście zostać tutaj – powiedziałam. – Cała wasza trójka. – Moglibyście przenocować. Chciałam zobaczyć tę małą dziewczynkę. – Tak? – rzekł. – Chyba nie... – Nie będzie mi to przeszkadzało. Będzie fajnie. – Jesteś pewna? – Ugotuję coś na kolację. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się: – Wszyscy ugotujemy kolację – rzekł. – Urządzimy sobie imprezę. Kiedy o czwartej wyruszył po żonę, zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle wróci. Minęła godzina. A potem jeszcze pół. Pewnie za późno dostrzegł moją tuszę, pomyślałam. Zaczęłam chrupać chipsy. Zobaczyłam ich w alejce, jak trajkotali, trzaskając drzwiami samochodu. Loki Larry’ego zwisały jak mokre strąki. Przebrał się w dzwony i barwną koszulę; podobną nosił Linc w serialu The Mod Squad. – Zostań tutaj, zapchleńcu – zawołał przez uchylone drzwi furgonetki. Jego żona była niska i przysadzista, miała brązowe włosy, zaplecione w gruby warkocz, a w uszach kolczyki przypominające obręcze. Larry miał w rękach kuchenne łapki i trzymał garnek z zupą, jego żona niosła torby, paczuszki i dziecko na biodrze, a na nadgarstku wisiało jej jeszcze składane wysokie krzesło, którego nogi stukały o ziemię. – Spraw sobie kiedyś dzieciaka, a przekonasz się, że już nigdy nigdzie nie wyjedziesz – powiedziała, wchodząc do środka. Miała niski, łagodny głos. Słów wypowiadanych takim głosem nie podaje się w wątpliwość. Położyła wszystko na środku salonu, a potem bibeloty i inne kruche przedmioty zaczęła przestawiać na wyższe półki. – To bardzo miło z twojej strony, że nas zaprosiłaś – powiedziała. – Przez cały dzień łapałam pchły i płakałam. Jestem normalna, pomyślałam. Normalna dziewczyna, która poznaje nowych przyjaciół. – Mam na imię Ruth – powiedziała, podając mi rękę. Tia miała paznokcie polakierowane na czerwono i przekłute uszy. Za pieluchę służyła jej kuchenna ścierka z kalendarzem. W kuchni otwierały się szafki, szczękały talerze. – Cholera – powiedział Larry. – Co się stało? – Zapomniałem o kolendrze. – Jest w torbie z pieluchami – powiedziała Ruth. Miała szerokie, świecące czoło i wydatne pośladki, rysujące się pod sukienką. Tia uderzyła Ruth w nogę i rozpłakała się. – Jak się poznaliście? – spytałam. – Larry i ja? Obydwoje byliśmy w programie VISTA, przydzielono nas sobie jako partnerów. Coś trzasnęło i nagle ukazało się ramię Ruth, a potem jej pełna pierś. Odwróciłam wzrok, potem znowu na nią spojrzałam. – To było Blackroot, w Zachodniej Wirginii – ciągnęła. – Nie pytaj, co ojczyzna może dla ciebie zrobić, pytaj, co ty możesz... i tak dalej. Pierś Ruth z wyraźnie zarysowanymi żyłkami aż kapała od mleka. Jej ciężar widać było zwłaszcza w chwili, kiedy ją nieco uniosła, a Tia otworzyła buzię i przyssała się do purpurowej brodawki. Ruth zacisnęła usta z bólu, a potem rozluźniła się, uśmiechnęła i pocałowała Tię w główkę. W trakcie nocnych audycji zawsze pokazywano reklamy VISTY: blondynów i blondynki w szortach w kolorze khaki, żartujących z wdzięcznymi Indianami Navajo. Żadna postać z reklam nie przypominała Ruth i Larry’ego. – Podobało ci się tam? – spytałam. – W Blackroot? Przez jakiś czas nawet bardzo. Przygotowywaliśmy zajęcia dla przyszłych uczniów podstawówek. Wiesz, to takie wyrównywanie szans, żeby dzieciaki miały lepszy start. Miejscowi uważali, że to głupie, ale byli wobec nas bardzo uprzejmi. Byliśmy dla nich czymś nowym. Kobiety nawet polubiły Larry’ego. A mężczyznom podobały się moje cycki. Zrobiliby dla mnie wszystko – oprócz odwrócenia od nich wzroku. Przesunęła palcami po lokach dziewczynki, szukając pcheł. Nasze spojrzenia spotkały się. – Masz przepiękne włosy – powiedziała. Starałam się nie uśmiechnąć. – Nieprawda. Jak długo byliście w Wirginii? – Jedenaście miesięcy. Potem rozpętało się piekło. – Macie nożyk do obierania warzyw? – zawołał Larry z kuchni. – W metalowej szafce, w środkowej szufladzie – odkrzyknęłam. – Co to znaczy, że rozpętało się piekło? – Najpierw zaszłam w ciążę, a potem jacyś miejscowi spili się i pobili Larry’ego. – Dlaczego? – Po pierwsze popełnił błąd, mówiąc, że jest przeciwny polowaniom. Więc uznali go za pedała. Wyobraziłam sobie pana Pucciego i Gary’ego, jak siedzą razem na białej sofie. – A potem zauważyli, jak wielką frajdę sprawia mu zabawa z czterolatkami z naszego programu przygotowawczego. Tarzał się z nimi po podłodze, naprawdę dobrze się bawił. Więc komuś przyszło do głowy, że na pewno molestuje te dzieciaki. Że je „nabiera”, tak to nazywali. W tamtej bójce o mały włos nie stracił lewego oka. Nie wspominając o idealizmie. To było straszne. Wzięliśmy ślub w szpitalu w Baltimore. Muzyka kazoo, lizaki z wody z sokiem owocowym. Larry miał obandażowane oko i żółtą piżamę. Pielęgniarz zaśpiewał nam Chapel of Love. Moi rodzice byli tym wszystkim przerażeni. – Bo byłaś w ciąży? – Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że jestem w ciąży. Po prostu przeraziła ich ta ceremonia. To nie było coś, na co zaprosiłoby się Lenoxów z Oh, Promise Me. Tia, przestań na chwilę – powiedziała Ruth, zmieniając pierś. – Myślisz, że kim jestem? Krówką Elsie? Działo się zbyt dużo naraz. Chciałam jej dalej słuchać, a jednocześnie przyglądać się, jak Larry gotuje. – Poza tym rok wcześniej porzuciłam studia prawnicze. Mama i tatuś od początku nie ufali VIŚCIE. Powinnaś ich widzieć w dniu, kiedy braliśmy ślub. Te spojrzenia „a nie mówiłem” były jak dźgnięcia włócznią. Biedna matka. – Za trzy tygodnie jadę do college’u – powiedziałam. – Może. – Dlaczego „może”? Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem. Pewnie mi się tam nie spodoba. – Pojedź. Widzisz, ja zazwyczaj więcej się uczę, kiedy mi się coś nie podoba, niż wtedy, kiedy jestem zadowolona. Pojawił się Larry z butelką wina i trzema porcelanowymi filiżankami babci. Wino miało kwaśny, ale ciekawy smak. – Mówię wam – rzekł Larry – spędziłem tutaj tylko jeden dzień, ale flamingów widziałem tyle, że wystarczy mi na dziesięć lat. Jak wam się udało tak długo wytrzymać z tymi tapetami? – To nie ja. To dom mojej babci – odparłam, popijając wino. – To okropna suka. Kiedy to powiedziałam, zaczerwieniłam się, ale żadne z nich chyba tego nie zauważyło. Larry stroił miny do Tii, zmuszając ją do chichotu. – Myślę, że przejdę się do schowka na rękawiczki – rzekł. Ruth przewróciła oczami: – A nie uważasz, że najpierw należałoby zapytać? Larry spojrzał na mnie. – Co ty na to, Dolores? Chcesz oddać się przedkolacyjnemu szaleństwu? Podwoić przyjemność, bawić się dwa razy lepiej? – Co? – Zapalić i odlecieć? Nie mogłam przypomnieć sobie twarzy babci. – W porządku – powiedziałam. – Nie mam nic przeciwko temu. Larry skręcił jointy z małych kwadratowych bibułek, potem zapalił jednego i kilkakrotnie pospiesznie się zaciągnął. Wyglądało to bardzo śmiesznie. Skręt żarzył się i dymił, jedna iskierka spadła na dywan. Wszyscy czworo patrzyliśmy, jak gaśnie pod dużym palcem Ruth. Wyjął skręta z ust i przyjrzał mu się z bliska, robiąc przy tym zeza. – Kosmiczny towar – rzekł. – Dolores? Potrząsnęłam głową. – Może później – powiedziałam. – A Ruth? – Ja nie mogę. Karmię. Więc dlaczego twoja babcia jest suką? Napiłam się wina. – Po prostu jest. I miała zasrane życie. Głowa Tii opadła bezwładnie, jej ciałko rozluźniło się i wtuliło w Ruth. Marzyłam o mamie, zastanawiając się, czy kiedykolwiek karmiła mnie piersią. – Mieszkacie tutaj tylko we dwie? – spytała Ruth. – Tak. – Sięgnęłam po skręta, sama zdziwiona tym, co robię. – Może jednak spróbuję... – Moja babcia jest fajna – powiedziała Ruth. Uśmiechnęła się do Tii, wodząc opuszkiem palca po jej brwiach. – Pomimo osiemdziesięciu trzech lat nadal prowadzi własną farmę, robi przetwory, zajmuje się wszystkim. Postąpiłam z jointem tak jak Larry, tylko zbyt szybko wydmuchałam słodki dym. – Trzymaj, trzymaj! – namawiał Larry. – Ruth, mamy tutaj nowicjuszkę. – Kiedy mi się udało, uśmiechnął się i wskazał na Ruth. – Jej babcia jest jak kapłanka zen. A suką jest jej matka. – Nieprawda – Ruth zmarszczyła brwi. – Te wszystkie słodkie karteczki, które dostajemy na święta. I wypchane zwierzątka od Neimana Marcusa. Ale to nie szkodzi. Wybaczam ci. Pochylił się i pocałował ją. Całowali się tak długo, że przestałam odwracać wzrok. Zaciągnęłam się jeszcze raz. Wstrzymałam oddech. Wypuściłam powietrze. – Ja też czasami zachowuję się jak suka – powiedziałam cicho, ale nie usłyszeli mnie. Wciąż się całowali. – Jesteś na haju? – spytał Larry, mieszając zupę. – Nie – powiedziałam. A potem piec rozjechał mi się przed oczami. Pomyślałam, że świecące czoło Ruth jest bardzo zabawne. – Może trochę. Nie jestem pewna. Ruth zmarszczyła brwi. – Larry, to chyba nie jest towar-zombie od Steve’a? Nie ufam mu. – Daj spokój, Ruthie – uśmiechnął się Larry. – To weekend Woodstocku. Sięgnął pod koszulę i podrapał się. Drobinka popiołu odkleiła się od jego brody i wpadła do zupy. Ruth pokręciła głową i westchnęła. Kolacja była prawdziwą ucztą, na którą składał się melon, melasowy chleb Ruth, pogrzebowe klopsiki z zamrażalnika i gulasz z bakłażanów, ugotowany przez Larry’ego. Jadłam powoli, pozwalając nieznanym smakom rozwijać się w ustach. Mniej więcej w połowie posiłku Larry wstał od stołu i zaczął tak zabawnie udawać flaminga, że ze śmiechu zabrakło mi tchu. To wszystko dzieje się naprawdę! – pomyślałam i zanurzyłam w gulaszu kolejną kromkę melasowego chleba. – Spójrz na ten cholerny uśmieszek – rzekł Larry. Rozejrzałam się i zorientowałam, że obydwoje patrzą na mnie, uśmiechając się z aprobatą. – Czyj? Mój? – spytałam zachwycona. A potem ktoś włączył radio, staliśmy przy zlewie, zmywając naczynia, a wielki tyłek Ruth poruszał się w rytm muzyki. Jestem mężczyzną, o tak I nic nie poradzę, że tak bardzo cię kocham... Larry pochwycił fiolki z lekarstwami babci i zaczął nimi potrząsać jak kastanietami. Poruszał biodrami w rytm muzyki w taki sposób, że nie mogłam oderwać od niego wzroku. – Wiesz co? – powiedziałam. – Co? – Jesteś seksowny – powiedziałam, zaczerwieniłam się i zakryłam twarz ścierką do naczyń. Ruth zamknęła w tańcu oczy i poruszała się w swoim własnym, seksownym rytmie. A potem nawet ja zaczęłam tańczyć! Namawiali mnie do tego. Najpierw nieśmiało, zaryzykowałam tylko kilka niepewnych kroczków i parę ruchów ramionami. Larry pochwycił mnie za nadgarstki, prowadząc, a potem muzyka nagle znalazła się wewnątrz mnie, zmuszając moje ciało do tańca. Poczułam się wolna, niczym astronauta w stanie nieważkości, Carol Burnett bez kostiumu grubaski. Moje długie, przepiękne włosy kołysały się z boku na bok. Larry wyszedł na chwilę, żeby kupić lody. Pies, który tymczasem jakimś sposobem wdarł się do domu, spijał z kuchennej podłogi rozlane wino. Przypomniały mi się psy z azylu w dniu, kiedy Jack mnie zgwałcił. Poczułam jego pchnięcia. Poczułam uderzenie ciężarówki, która zabiła mamę. – Przed miesiącem zginęła moja mama – powiedziałam. Ruth podniosła wzrok i czekała, zmieszana. – W wypadku. To była ciężarówka. Zaprowadziła mnie w stronę kanapy. Usiadłyśmy. Najpierw mówiłam ja, potem ona. Ważne były jej gesty, nie słowa. Jej noga dotykająca mojej, dłoń na mojej głowie, przyciągająca mnie bliżej. Druga ręka obejmowała moje ramię, ściskając je w najtragiczniejszych miejscach opowiadanej przeze mnie historii. Kiedy Larry wrócił, ukląkł przede mną i otarł mi policzek, a Ruth opowiedziała mu o mamie. – Już dobrze, już dobrze – powtarzał, a jego dotyk był równie kojący. Ciepłe szorstkie kostki ocierały z łez moją tłustą twarz. Obudziłam się zesztywniała w środku nocy, na podłodze salonu. Szumiało mi w głowie. Zostawili mnie, pomyślałam. Z drugiej strony pokoju, spod okna, usłyszałam czyjeś westchnienie. Mleczny kształt poruszał się w górę, w dół, otwierając się i zamykając, niczym kwiat w filmie przyrodniczym. Odzyskując przytomność, patrzyłam na ich małżeństwo, jedność. Przez moment zobaczyłam moich rodziców – to, co mama i tatuś musieli robić, jedność, jaka musiała ich łączyć. A potem tę jedność utracili. I to właśnie jej utrata sprawiła, że mama zwariowała. – Chcę cię, chcę... – szeptała Ruth. A potem Larry’emu zaparło dech w piersiach, zaskomleli i opadli na siebie, a kołyszące się ciała zlały się w jedno. Leżałam, drżąc, wpatrując się w ciemność i zastanawiając się, jak trucizna Jacka Speighta, która wdarła się we mnie, mogła być tym, co Larry dawał Ruth – i czego Ruth tak bardzo pragnęła. Kiedy znowu się obudziłam, był późny ranek. Larry zdążył już przykleić dwie rolki tapety z muszelkami. Miał na sobie spodnie z obciętymi nogawkami, barwną koszulę i czarne skarpetki. Przeliczał pod nosem wymiary i fachowo poruszał się po rusztowaniu. – Hej! – powiedział. Odwróciłam wzrok. – Gdzie Ruth? – spytałam. – Poszła do sklepu po sok pomarańczowy. Dziś rano zniknął cały twój zapas. Właściwie to nie my, tylko Tia. Chciała zobaczyć, jak wygląda dno kartonu. – Nic nie szkodzi. Boże, jak szybko pracujesz! – Owszem. Zależy mi na tym, żeby skończyć dzisiaj po południu. Spróbujemy tam pojechać. Na festiwal. Wiedziałam, że nie mam szans, że nie zabiorą mnie z sobą. Trzasnęły drzwi. – Dzień dobry – powiedziała Ruth. – Jak się masz? – W porządku. – Wiesz, że w waszym ogródku rośnie mięta? – Tak? Podsunęła mi pod nos liściasty bukiet. – Zebrałaś to tutaj? – Tak. Chyba zrobię z tego szampon dla Tii, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Tobie też zrobić? Wzięła garnek i napełniła go wodą, a kiedy się zagotowała, zaczęła wrzucać do środka łodygi, jedną po drugiej. Powietrze w kuchni zrobiło się wilgotne i ostre. Babcinym nożykiem rozdrabniała mydło i wrzucała płatki do garnka. – To fantastyczne – powiedziałam, kiedy Ruth wmasowała mi w głowę słodkie mydliny. Tia bosymi stopkami chodziła po moich nogach. – Gdzie się nauczyłaś robić taki szampon? – W Appalachach. Nauczyła mnie tego pewna staruszka, u której mieszkałam. Ida Brock. Trzeba ją było widzieć: dwa sczerniałe zęby, rozdęty brzuch, co dzień ta sama sukienka w szachownicę. Ale miała takie błyszczące czarne oczy, które mówiły prawdę. I długie, kręcone, siwe włosy. Na dzień upinała je w kucyk, ale rano były długie i opadały jej na ramiona, tak jak twoje. Też miała piękne włosy. – Dlaczego przestałaś studiować prawo? Wyrzucili cię? – Boże, nic podobnego. Dobrze mi szło, wkuwałam ile wlezie, po prostu wiedziałam, czego się trzymać. Wykładowcy mnie uwielbiali. Zwłaszcza mój promotor. Ale nieopatrznie się z nim przespałam. – Mamy dla ciebie wielkie zadania, Ruth – szeptał. Nigdy nie miałam odwagi spytać, co oznacza to „my”. I wciąż miałam piątki, bo wiedziałam, że zależy mu na tym. Jemu i moim rodzicom. Dobra, mała, posłuszna Ruth. Piana była chłodna i pachnąca. Jej palce cudownie masowały moją głowę. – Któregoś dnia byliśmy w łóżku, u niego w domu, bo jego żona wyjechała. W pewnej chwili podszedł do szafy i wyjął z niej walizkę. Leżał w niej magazyn z pornograficznymi dowcipami – zbliżenia genitaliów, męskich i kobiecych, które wszystkie przypominały ludzkie twarze. Włosy łonowe jako fryzury afro, nosy z penisów, usta z pochwy. I tak strona za stroną. „Popatrz na to” – powtarzał wciąż. Na miłość boską, on przecież publikował w „Yale Law Review”. I tak zaczęłam mieć dość tego wszystkiego. Byłam zła. Siedział nagi na łóżku, a ja wyciągnęłam dłoń i wzięłam do ręki jego sflaczały członek. „A teraz ty popatrz na tego małego ogrodowego ślimaczka – powiedziałam. – To najlepszy żart ze wszystkich”. I następnego dnia odeszłam z uczelni... To znaczy, oczywiście, było więcej powodów, ale to najbardziej zapadło mi w pamięć: on, onanizujący się i oglądający zdjęcia genitaliów upózowanych na dziwaczne ludzkie twarze. – Wszyscy mężczyźni to świnie – powiedziałam. Jej dłonie przestały masować. – Nieprawda. Larry nie jest taki. Pomyślałam o tym, co robili w nocy. – Zresztą mniejsza z tym. Prawdopodobnie i tak nie pojadę do college’u. To mojej matce zależało na tym, a nie mnie. – Pojedź koniecznie – powiedziała Ruth. – Musisz przynajmniej spróbować. Pomyśl sobie, że to taka przygoda. Wypłukała moje włosy i wytarła do sucha ręcznikiem, a potem zrobiła mi turban na głowie. – A jeśli nie lubię przygód? – spytałam. Ruth przyciągnęła sobie kuchenne krzesło i usiadła na nim, twarzą do mnie. – W takim razie postaraj się je polubić. Spróbuj, zaryzykuj. Tylko tak się rozwiniesz. – Spójrz na mnie – powiedziałam. – Patrzę. I co? – Na moje wymiary. – Tak? – Dalsze rozwijanie się nie jest akurat tym, czego mi najbardziej potrzeba. Nie roześmiała się, nie odwróciła wzroku. – Gdybym nie wstąpiła do VISTY – powiedziała – nigdy nie poznałabym Larry’ego. Nie byłoby Tii. Tia otworzyła szafkę i właśnie wczołgiwała się do niej pomiędzy garnki i patelnie. Z klatki schodowej dochodziło śpiewanie Larry’ego. Zadrżałam pod spojrzeniem Ruth. A potem o podłogę zadzwoniły patelnie i Ruth zerwała się z miejsca, żeby położyć kres dalszym szkodom. Kiedy byli już gotowi do drogi, podałam Larry’emu czek. – Proszę – powiedziałam. – Bawcie się dobrze w Woodstock. I jedźcie ostrożnie. – A ty baw się dobrze w college’u – powiedziała Ruth. Pies szczekał. Wszyscy obejmowaliśmy się i dziękowaliśmy sobie nawzajem. W oknie furgonetki Ruth podniosła rączkę Tii i pomagała jej przesyłać całusy. Larry trąbił przez całą Pierce Street. Mogłam ich sobie wymyślić, gdyby nie dowody ich bytności, które zostawili po sobie: nowe tapety, pchła na mojej nodze oraz zaschnięty sok pomarańczowy, do którego przykleiły się podeszwy moich butów, kiedy weszłam do kuchni. Babcia wróciła do domu późnym popołudniem, w kilka godzin po tym, jak wróciłam z banku, gdzie zamieniłam czek Arthura Musica na gruby plik dwudziestodolarówek. – Nowe tapety są bardzo ładne – powiedziała. Stanęła w drzwiach, a moskitiera utworzyła wokół jej głowy coś w rodzaju welonu. – Co robisz przy kuble na śmieci? – Nic – odparłam. Nad trawą latały pszczoły, popołudniowe słońce ogrzewało moją twarz i ramiona. Właśnie znalazłam miętę. Rozdział 12 Na odwrocie obwoluty katalogu przysłanego przez Merton College widniała fotografia akademika Hooten Hall, przed którym na parkingu stały samochody z otwartymi bagażnikami. Było tam też mnóstwo uśmiechniętych pierwszoroczniaków. Auta stały też na trawnikach, tatusiowie dźwigali kufry. Teraz ja stałam na tym samym parkingu, nade mną krzyżowały się gałęzie tych samych brzóz – tylko że wszędzie panowała absolutna cisza i pustka. Postawiłam na progu walizki i zawinięty w papier obraz mamy i znowu pociągnęłam za klamkę. Drogą przejechał samochód, a że był tylko jeden, dźwięk motoru wydał mi się nienaturalnie głośny Podchodziłam do kolejnych okien, wsłuchując się w stukot moich zdrowotnych sandałów doktora Scholla. No i dobrze. Odkąd znalazłam się na nowojorskim dworcu autobusowym Port Authority, sprawy zaczęły się komplikować. Jakiś stary garbus najpierw kuśtykał po całym autobusie, a potem z westchnieniem ulgi usiadł tuż obok mnie. Przez całą drogę z Nowego Jorku do Filadelfii owijałam się trenczem mamy, podczas gdy on smarkał nos i z zatłuszczonej papierowej torby wydłubywał jedzenie. Spędziłam trzy godziny nad jednym rozdziałem Doliny lalek, martwiąc się, że trencz może przesiąknąć wonią czosnkowego oddechu, a Kippy poczuje ten zapach i pomyśli, że to ja. Wydarzyła się jedna z dwóch rzeczy: albo Merton College zamknął podwoje tego lata i poskąpił na znaczek pocztowy, żeby mnie o tym powiadomić, albo dziewczyny, widząc, jak męczę się na długich schodach z walizką, zaryglowały drzwi. Wyobraziłam sobie, jak chowają się pod parapetami, chichocząc niczym złośliwe karzełki. Tak czy owak, myślałam, dałam temu college’owi szansę i mogłam z powrotem powlec się na stację, kupić jeszcze jedną serpentynę różowych biletów, dzięki którym – spełniwszy obowiązek wobec mamy – dotrę z powrotem do Easterly. A jeśli nie lubię przygód? W takim razie postaraj się je polubić. Spróbuj, zaryzykuj. Tylko tak się rozwiniesz. Ruth łatwo było tak powiedzieć. Nie musiała tutaj stać i wpatrywać się w swoje odbicie w szklanych drzwiach zamkniętych na klucz. To nie ją bolały ręce od dźwigania, to nie na jej nogach zrobiły się siniaki od obijających się o nie walizek. Najwyraźniej nie musiała nawet odbierać cholernego telefonu, chociaż w tamten weekend dzwoniłam do nich co najmniej milion razy. Za każdym razem czekałam od piętnastu do dwudziestu minut. Przerywany sygnał w słuchawce wprawiał mnie w coś w rodzaju transu, stał się moim towarzyszem. Toteż za którymś razem wydawało mi się, że telefonuję do mamy, i wystraszyłam się, że to naprawdę ona odbierze. Wyjęłam z kieszeni ćwierćdolarówkę i zastukałam nią w szybę. – Hop, hop! – zawołałam niezbyt głośno. – Jest tam kto? Ku memu przerażeniu, za szybą pojawiła się jakaś gruba kobieta. Zatrzymała się, wyjrzała na zewnątrz, a potem ruszyła do mnie z pękiem kluczy. Wstrzymałam oddech. Zamek zachrobotał, drzwi otworzyły się. Wiedziałam, że to może się źle skończyć. – Co jest? – spytała. – Jestem tutaj nowa – powiedziałam. – Jestem na pierwszym roku. – I? Miała bladoniebieskie oczy i ciemne włosy przystrzyżone na pazia. – Dolores Price. To mój akademik. Jest pani jego opiekunką czy kimś takim? Prychnęła. – Raczej „kimś takim”. Przyjechałaś trochę za wcześnie, co? – W liście, który dostałam, napisane było, żeby przyjechać pomiędzy dziesiątą a czwartą. Jest dziesięć po czwartej... – Pomiędzy dziesiątą a czwartą w przyszłym tygodniu. – Jestem pewna, że to właściwa data – powiedziałam. Nie na darmo przecież siódmego września dostałam torsji. Tej daty byłam pewna bardziej niż czegokolwiek. – Możesz wejść i zostawić na chwilę swoje rzeczy, ale pokój zajmiesz dopiero w przyszłym tygodniu. Muszę się trzymać przepisów. Nie ma prześcieradeł ani w ogóle niczego. Zarząd budynków nawet nie przysłał jeszcze nowych materacy. – Ale to właściwa data. Mogę to udowodnić. – Proszę bardzo – powiedziała. – Tylko szybko. Mam sporo pracy. Kiedy człowiek wyjeżdża z Easterly, wkrótce się przekonuje, że świat jest pełen tych ludzi: sprzedawców biletów, pracowników barów. Uważają, że są od ciebie lepsi tylko dlatego, że mają wprawę w tym, co robią, i uważają się za fachowców. Zaprowadziła mnie do podłej świetlicy, w której rozchodziła się woń niedopałków i czegoś jeszcze – mdląco słodkiego – podobnego do gnijących owoców albo rozlanych napojów. Włączyła stojącą lampę i cztery rubinowe reflektory rozświetliły nasze twarze na bladoczerwono. Podczas długiej podróży autobusem odwracałam się tyłem do gapiących się na mnie, starając się zachować resztki godności. A teraz, spocona, z sercem walącym jak młot, musiałam pokazać całą zawartość swoich walizek i udowodnić, że to ja miałam rację, a oni się mylili. Na wytartej sofie ułożyłam stos majtek. Zaglądała mi przez ramię. Myślałam, że uśmiecha się z wyższością, ale kiedy się odezwała, jej uwaga najwyraźniej skupiona była na czymś innym. – Spójrz na to – powiedziała, wskazując na okrągłą brązową plamę na stoliku. – Gorący automat do popkornu na lakierowanej sośnie... Wy, dziewczyny z college’ów, jesteście właśnie takie mądre. – Jestem pewna, że mam ten list – odparłam. Z dłoni zwisała mi garść staników. Druki z Merton College znajdowały się w bocznej kieszeni, owinięte wokół puszki ze słodowo-mlecznymi kulkami i przyklejone do niej taśmą. Chociaż patrzyłam przez łzy i data na kartce skakała mi przed oczami, wiedziałam już, że miała rację. Przez półtora miesiąca planowałam wszystkie bóle brzucha na niewłaściwą datę – określającą ostatni termin wpłaty czesnego. Teraz powinnam była przebywać w domu w Easterly i czuć się tam jeszcze bezpiecznie. – Świetnie – powiedziałam, patrząc w sufit. Po policzkach spływały mi łzy. – Jestem skończoną idiotką. Co mam teraz zrobić? – Wracaj do domu. Wrócisz za tydzień. – Jak pani myśli, gdzie ja mieszkam. Za rogiem? Stojąca lampa zamrugała. – Za dużo cię to kosztowało. Trzymała w dłoni puszkę z napojem Tang. – W tym tygodniu w Big Bunny sprzedają w ramach promocji duże po siedemdziesiąt dziewięć. Nasze spojrzenia spotkały się. Nie patrzyła już na mnie z wyższością. – W takiej sytuacji powinnam zadzwonić po ochroniarza. Ale w tym tygodniu ma jeszcze wolne. Pojechał z żoną w Góry Czarne, na ryby. Ktoś mógłby włamać się tutaj w nocy i ukraść wszystkie meble. Ale niech to pozostanie pomiędzy tobą, mną a tą lampą. – Wzrokiem wskazała na lampę. – Świetnie – powiedziałam. – Ostatnie dziesięć godzin spędziłam w autobusie, a teraz mam wracać. Jeśli będę miała szczęście. Jeśli wieczorem w ogóle jakiś autobus jedzie na Rhode Island. – Jesteś z Rhode Island? Taka grubaska jak ty w takim małym stanie? – Odpieprz się! – powiedziałam. Zmieszczenie się na siedzeniu w autobusie nie przyszłoby jej łatwiej niż mnie. Puszka z Tangiem wpadła do mojej walizki. – Już mówiłam, że muszę pracować. Zamykam o pół do szóstej. Ruszyła korytarzem, ciężko stąpając i patrząc w podłogę. Przez pół godziny siedziałam w świetlicy, nie mogąc się zdecydować, jak w Wayland w stanie Pensylwania popełnić samobójstwo. Trudno było zadzwonić do obcego domu i poprosić o klucze od garażu i do samochodu. Myślałam, żeby wykorzystać swoje szmery w sercu – wyjść na zewnątrz i biegać wokół akademika tak długo, aż moje serce tego nie wytrzyma. Ale długa podróż autobusem całkiem mnie wyczerpała. Nie mogłam nawet podnieść się z sofy. Kiedy wróciła, miała na sobie białą nylonową wiatrówkę z wyszytym na kieszeni imieniem „Dahlia”. W dłoni trzymała latarkę. – Tak sobie pomyślałam – powiedziała – że na razie, na dzisiejszą noc, ponieważ robi się późno, a tamten jest gdzieś w górach, pozwolę ci tutaj zostać. Tylko nie zapalaj świateł. Masz to – wręczyła mi latarkę. – Sprawdziłam cię. Masz na imię Dolores, tak? Mieszkasz w dwieście czternastce. Jest tam materac, ale nie ma pościeli. Jeśli gliny z miasteczka zobaczą światło, zajrzą tutaj. A ja nie chcę żadnych kłopotów. Nie byłam zachwycona, ale ten pomysł wydawał mi się mniej kłopotliwy niż samobójstwo. Wystarczyło tylko siedzieć w ciemnościach i oddychać. – Jest tutaj jakiś telewizor? – Żadnej telewizji! Zjawiliby się w ciągu dwóch sekund. – W porządku – powiedziałam. – Chyba zrobię tak jak mówisz. Dziękuję. Wyobraziłam sobie rządek pięknych dalii mamy, które dość krótko rosły za naszym domem przy Bobolink Drive. Na tydzień przed pojawieniem się robotników od basenu mama przesadziła je w zacienione miejsce pod domem. Zwiesiły głowy i uschły – nie przeżyły tej przeprowadzki. – Pozwoliłabym ci przenocować u mnie – ciągnęła – ale na weekend przyjechał mój cholerny brat. Masz – na moim liście z Merton napisała numer telefonu. – Automat jest obok toalety. Jeśli będziesz miała kłopoty, możesz zadzwonić. Dziś wieczorem będę w domu. – Dahlia? – spytałam. Wyglądała na zdziwioną, a potem przyłożyła palec do wyhaftowanego imienia. – To nie moje – powiedziała. – Zostawiła to dziewczyna, która kiedyś tutaj mieszkała. Zostawiła połowę rzeczy. Jej strata, mój zysk. Jestem Dottie. Będę w domu, jak chcesz, to zadzwoń. Po prostu zadzwoń. W porządku? – W porządku. – W takim razie do jutra. W soboty nie muszę tutaj przychodzić, ale przyjdę. Zamknęła drzwi od wewnątrz, wyszła, sprawdziła zamek. A potem zaczęła ciężko schodzić ze schodów, nie oglądając się za siebie. Patrzyłam na jej wielki tyłek trzęsący się jak galareta. Już po trzeciej przechadzce po budynku labirynt korytarzy zaczął wydawać się logiczny. Pokoje były pootwierane, anonimowe, jeśli nie liczyć znamion wandalizmu: w sto siódemce brakowało kawałka sufitu, na drzwiach dwieście dwójki ktoś namalował pacyfę. Mój pokój znajdował się na końcu korytarza, na pierwszym piętrze. Początkowo łóżko Kippy wydawało mi się takie samo jak moje. Wspaniałomyślnie wybrałam tę stronę pokoju, gdzie materac był poplamiony, a biurko miało odrapany blat. – Kippy, wreszcie się spotkałyśmy! – powiedziałam do lustra. – Kippy, to ja! Moja broda wspierała się na kilku grubych podbródkach. Oczy były małe jak u świnki. – Przepraszam, że tak wyglądam, Kippy. Miałam trudne życie i... Zamieniłam biurka, podniosłam walizki i przerzuciłam je na drugą stronę pokoju. Opadłam na nie poplamiony materac. Czy ona nigdy nikogo nie okłamała? Co czyniło ją tak idealną? Tuż za drzwiami pokoju stała sfatygowana metalowa szafka ze starymi testami i pracami semestralnymi. „Odrodzenie symbolizmu w najważniejszych dramatach Szekspira... Określ dziedzictwo rooseveltowskiego Nowego Ładu od jego początków aż po dzień dzisiejszy... Jeśli dziadkowie i babcie Toma byli brązowoocy, o ciemnych włosach (z wyjątkiem jednego niebieskookiego dziadka blondyna), to czy jeśli Tom poślubiłby ciemnooką blondynkę Barbarę, której dziadkowie...” Z impetem zamknęłam szufladę. Po korytarzu jeszcze przez chwilę niósł się pogłos metalowego trzasku, i zaczęłam się zastanawiać, czy mogłam tym wzbudzić zainteresowanie policji. Wróciwszy do pokoju odwinęłam papier pakowy, w który zawinięty był obraz mamy. – Jesteś teraz szczęśliwa, co? – krzyknęłam. – Przecież jestem tutaj! O zmierzchu wzięłam latarkę i zabrałam się za zwiedzanie sutereny. Była tam pralnia z pralkami i suszarkami, deska do prasowania i automat z napojami. W sąsiednim pomieszczeniu na emaliowanym kuchennym stoliku stał obudowany telewizor. Wokół niego w półkolu stały składane krzesła. Przypominało to ołtarz. Wokół nóg stolika opleciony był gruby łańcuch, przytwierdzony do grubego, żelaznego uchwytu na ścianie. Mocno kilkakrotnie nim szarpnęłam, a potem pochwyciłam i przechyliłam się, wisząc na nim całym ciężarem. Kippy mogła się mnie wyprzeć, mogła nastać powódź lub spaść bomba – a uchwyt nadal tkwiłby na swoim miejscu. Zjadłam kolację w świetlicy. Dwie puszki sprite’a z automatu i olbrzymią puszkę orzeszków. Na deser pożarłam mleczne kulki słodowe i opakowanie oreos. Jadłam je tak jak w Easterly: najpierw zlizywałam cukier, a potem przegryzałam przednimi zębami. Następnie wypełniałam usta sprite’em i czułam, jak ciasteczko się zapada. Rytuał ten jednocześnie uspokoił mnie i rozczarował. Zawsze jest się tą samą osobą, niezależnie od tego, gdzie się człowiek znajdzie. Był piątkowy wieczór. Wyobraziłam sobie babcię siedzącą samotnie w salonie, oglądającą Ironside na tle nowych tapet z muszlami, z twarzą oświetloną srebrzyście przez ekran telewizyjny. Babcia nawet telewizję oglądała „na baczność”, z zachmurzoną miną, przygotowana na najgorsze. Z Pensylwanii wydawała się bardziej krucha. Śmiertelna. Zastanawiałam się, czy za mną tęskni, czy martwi się, siedząc w fotelu. Ujrzałam jej strapioną twarz, niczym cioci Emmy, w kryształowej kuli czarownicy. Biedna babcia. Jej córka leżała w ziemi, w trumnie, a nie w niebie, bez względu na to, ile różańców odmówiła. Pomyślałam, że powinnam do niej zadzwonić i powiedzieć, że wszystko w porządku. Tylko że... nie było w porządku... Ciocia Emma, dziękując Bogu, wzięłaby na siebie koszt połączenia. Co do babci – nie byłam tego tak całkiem pewna. Oblizałam palec i włożyłam go do pustej puszki, starając się dosięgnąć dna, na którym została jeszcze odrobina soli. Tak więc college nie wydawał się całkiem kiepski, jeśli człowiek zaczął się zastanawiać. Może dzięki fantastycznemu zbiegowi okoliczności wszystkie dziewczyny z Hooten Hall zupełnie niezależnie od siebie postanowią, że się wyprowadzą, dzięki czemu będzie to mój – i tylko mój – akademik? Zaczęłam się zastanawiać, gdzie mógł się podziać ten śmierdzący garbus z autobusu i jak wyglądało jego życie przed wspólną podróżą, naznaczoną bekaniem w ostatnim rzędzie autobusu. Zagraniczna gazeta, którą czytał, wyglądała na żydowską. Może był ojcem Anny Frank – jedynym krewnym, który przeżył – a ja, z powodu jego przesączonego czosnkiem oddechu, straciłam niepowtarzalną okazję do rozmowy? W życiu nie ma za grosz logiki – tyle już wiedziałam. Anna Frank miała kochającego, opiekuńczego ojca, a i tak zginęła. Ja zaś miałam ojca, którego tak naprawdę nie miałam. Kiedy zrobiło się już ciemno, świecąc sobie latarką, ruszyłam do mojego pokoju. Wydawało mi się, że słyszę jakieś szmery. Szczury? Jack Speight? Drzwi zamknęły się z głośnym, budzącym zaufanie trzaskiem. Materac był miękki jak ciasto. Ściany z pustaków błyszczały w świetle księżyca. Nigdy nie zasnę – pomyślałam. A potem znienacka zaczęłam śnić o plaży, na której wdałam się w rozmowę z płaszczką. W tym celu przyszła na brzeg i szukała mnie. Podrygując, przeskakiwała innych opalających się, aż dotarła do mojego koca. Łuski pokrywał piasek. Przypominała panierowany kotlet, ale oczy miała przejrzyste i mądre. – Pójdź za mną – powiedziała. Wskoczyłam do wody, która okazała się basenem za domem przy Bobolink Drive. Płynęłam za rybą, zanurzając się, dopiero teraz poznając niezmierzoną głębię naszego basenu. To, że mogę utonąć, było nieważne. Dzwoniły dzwony i wiedziałam już, że mama woła mnie, spod wody. Usiadłam. Znów byłam w pustym pokoju w akademiku w Pensylwanii. Na korytarzu dzwonił telefon. Przez chwilę mocowałam się z zamkiem. Przede mną podrygiwał snop światła latarki. Zbyt wolno, zbyt wolno! Może Larry i Ruth dowiedzieli się skądś, jaki mam numer? Może nie odłożą słuchawki i... – Cześć, to ja – powiedział kobiecy głos. Należący do kogoś, kogo nie mogłam sobie przypomnieć. – Ruth? – Jaka Ruth? Kogo tam wpuściłaś? – Nikogo. Spałam. – Mówi Dottie. Dzwonię, żeby sprawdzić, co się dzieje. I powiedzieć ci, że przyjdę jutro o ósmej rano. Lubisz ciastka z kremem? – Ciastka z kremem? A która godzina? – Teraz? Za kwadrans jedenasta. Przy Hazel Street jest piekarnia. Sprzedają tam wczorajsze wypieki z trzydziestoprocentowym upustem. Przyniosę ci trochę na jutrzejsze śniadanie. O ósmej. Nie pal papierosów przy materacu. Nie chciałabym się potem tłumaczyć. W porządku? – W porządku. – Miałaś szczęście, że na dziś wieczór niczego sobie nie zaplanowałam. W przeciwnym razie nie mogłabym teraz do ciebie zadzwonić. Robię ci wielką przysługę. Zgodnie z prawem należało cię odesłać do domu. Odłożyłam słuchawkę i założyłam ręce, żeby przestać się trząść. W pokoju odszukałam Dolinę lalek i zaczęłam czytać. Zostało mi jeszcze dwieście stron. Nie wiedziałam, co zrobię, kiedy skończę. W środku nocy zeszłam do sutereny i usiadłam na podłodze. Od chłodnego linoleum zdrętwiały mi pośladki, ale szum automatu z napojami działał uspokajająco. Czytałam, korzystając z rzucanej przez niego czerwonawej poświaty – w jednej ręce miałam książkę, drugą trzymałam się żelaznego uchwytu. Kiedy podniosłam wzrok, był już ranek – zobaczyłam pierwsze różowe promyki światła. – Widzisz, większość ludzi nie chce jeść wczorajszych ciastek, za bardzo się cenią, jakby trzydziestoprocentowy upust był jakąś jałmużną. Świat jest pełen snobów. Snobów i niechlujów Powinnam napisać o tym książkę. W pokoju rozchodziła się woń jej potu. Wszystko w niej było odpychające. Uśmiechnęłam się słodko i dokończyłam drugi kawałek ciasta. – Jeśli ludzie chcą być snobami, trzeba im na to pozwalać. Ich strata, mój zysk. Dzieliło nas nie więcej niż dziesięć kilo, ale nigdy w życiu nie założyłabym takich szortów. – To bardzo miło z twojej strony – powiedziałam. – Co? – To, że w dniu wolnym od pracy przyniosłaś mi śniadanie. Machnęła ręką. – Zjedz jeszcze kawałek. Po to tutaj jest. Sięgnęłam po ukrojony przez nią kawałek, podkładając pod niego drugą rękę, żeby złapać okruszki. – I tak to jest, widzisz? – Co widzę? – Gruby niechluj to, gruby niechluj tamto. Wciąż się to słyszy. Jesteś taka jak ja: czysta i zadbana grubaska. Od razu to zauważyłam. Jak myślisz, dlaczego pozwoliłam ci zostać?... Wciąż to widzę. Najbardziej brudne, nieprzyzwoite i niechlujne są chude dziewczyny. Każdego roku jest tak samo. Kto będzie świnią, można określić na pierwszy rzut oka. Na przykład ta Jackie Kennedy, czy jak ona się teraz nazywa. Założę się o każde pieniądze, że jest bardzo niechlujna. Wyglądała na zadowoloną, że może mnie o tym wszystkim poinformować. Popijałyśmy colę, którą kupiłam w automacie na dole. Dottie położyła się na materacu Kippy i wskazała na mnie swoją puszką. – Powiem ci coś. Gdybyś przyjechała wczoraj z tymi wszystkimi tobołami, a byłabyś jakimś, pożal się Boże, chudzielcem, od razu odesłałabym cię z powrotem. Ale jesteś grubaską... Wiedziałam, że mogę ci zaufać. To było coś nowego. Przez cztery lata byłam nienawidzona lub ignorowana z powodu mojej tuszy. Ale dla Dottie nadwaga działała na moją korzyść. Wyciągnęła stopę w kierunku stołka i przysunęła go ku sobie, a potem ciężko położyła na nim nogi. Poprzecinane krętymi niebieskimi żyłkami, wyglądały jak wielki ser pleśniowy. – A co to ma być? – spytała, marszcząc czoło. Podążyłam za jej spojrzeniem ku obrazowi mamy, przedstawiającemu latającą nogę, który stał pod ścianą. – Po prostu obraz – odparłam, czerwieniąc się. – Noga ze skrzydłami? Co to ma znaczyć? Nie chciałam, żeby ta idiotka oglądała obraz mamy. – Nie jestem pewna – wzruszyłam ramionami. – Opowiedz mi o Hooten. Może odeślę obraz do babci? – pomyślałam. Kiedy się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że Kippy także nie powinna go zobaczyć. – ... A Rochelle jest w tym roku opiekunką akademika. Innych omamiła, ale jestem przekonana, że od razu ją przejrzysz. Panna Mała Cipka. Przez cały dzień leży na trawniku i opala się, żeby wszyscy mogli się jej dobrze przyjrzeć. Kiedyś przyłapałam ją na tym, jak wypluwa flegmę wprost do automatu z wodą. „Wybacz, że ci przeszkadzam – powiedziałam jej wówczas – ale niewykluczone, że inne dziewczyny chciałyby się z tego napić wody”. „Nie wiem, o czym pani mówi” – ona na to. A tam w środku pływała jej flegma. Zarozumiała dziwka... W zeszłym roku wraz z drugą dziewczyną napisały petycję, żeby mnie zwolniono. Bo podglądam je pod prysznicem, ha! Jak mam nie podglądać, kiedy bezustannie po nich sprzątam? Najpierw wyleguje się w kostiumie kąpielowym, a potem oskarża mnie, że ją podglądam. – Miała łzy w oczach, dłonie zacisnęły jej się w pięści. – Rób swoje, powiedział mi kierownik. Jesteś dobrym pracownikiem. Tylko nie wtykaj nosa w cudze sprawy... Dottie mnie przerażała. Ale z drugiej strony określiła mnie mianem swego sojusznika, byłam dla niej „czystą grubaską”. W tuzinie jej kluczy była władza. Poza tym pozwoliła mi zostać, przyniosła mi jedzenie, jak mama. Była tutaj. Była kimś. – Chcesz papierosa? – spytałam. Kiedy podałam jej ogień, zauważyłam w jej włosach siwe kosmyki. – Ile masz lat? – spytałam. – Dwadzieścia dziewięć. Wiesz co? Mam w mieszkaniu trzy akwaria. Jedno w kuchni, drugie w salonie, a trzecie w sypialni. Trzymam w nich piranie. Karmi się je krewetkami z puszki, a one rzucają się na pokarm i atakują. Skalary mam w sypialni. To moje ulubione ryby. Może kiedyś ci je pokażę. Te moje ryby. Mogłabyś przyjść na kolację. Sięgnęła po ostatni kawałek ciasta z kremem. – Podzielmy to – powiedziała, wręczając mi połowę. – Otwórz usta. Miała dwadzieścia dziewięć lat. Za dużo, żeby być moją przyjaciółką, za mało, żeby być matką. – Opowiedz mi o sobie – poprosiła. – O mnie? – roześmiałam się. Zamiast tego opowiedziałam jej Dolinę lalek, bez ładu i składu mówiąc o tym, jak nietrafne wybory zrujnowały życie bohaterom. Patrzyła na mnie i uśmiechała się, nie słuchając. – Co? – powiedziałam. – O co chodzi? Pochyliła się w moją stronę. Palcem zdjęła mi z brody odrobinę kremu i włożyła sobie do ust. A potem zerknęła za moje ramię. – Noga ze skrzydłami – powiedziała, patrząc na obraz mamy i kręcąc głową. – Ale zwariowane! Rozdział 13 Państwu Strednickim dopiero za trzecim razem udało się otworzyć zamek. Wsłuchiwałam się w szczęk metalu o metal i myślałam: jak to dobrze, że rolety są opuszczone, wdzięczna za każdą sekundę, w której Kippy mnie jeszcze nie zobaczy. Weszła jako pierwsza. Widziałam, jak po omacku szuka kontaktu. – Coś tu śmierdzi – powiedziała. A potem zobaczyła mnie. Jej rodzice gapili się na mnie, lekko oszołomieni. Wszyscy milczeli. Już wcześniej byłam przygotowana na to spotkanie. Przez całe rano zbierałam siły, nasłuchując odgłosów dochodzących z korytarza i innych pokoi. Nie zjadłam ani śniadania, ani lunchu, mając nadzieję, że będę wyglądała choć odrobinę lepiej. Ale o trzeciej miałam już dosyć i zabrałam się do przecenionego tortu urodzinowego, który Dottie przyniosła poprzedniego dnia. „Wszystkiego najlepszego, droga...” Imienia nie było, tortu nikt nie chciał, nie licząc Dottie i mnie. – Cześć – powiedziałam. – Ile jestem ci winna za narzuty? Kippy miała na głowie upstrzoną podpisami marynarską czapeczkę. – Chwileczkę – zaczęła – powiedziano mi na dole, że dwieście czternaście to pokój należący do mnie i dziewczyny, z którą będę mieszkać. – To właśnie ja. Jakąś cząstkę tego „ja” cieszył widok paniki, która zapanowała nad mimiką Kippy. Rodzice, chłopiec, beztroskie życie: od dawna należał jej się ktoś taki jak ja. – Nie zapomnijcie doliczyć podatku do tych zasłon i narzut – doradziłam całej trójce. – Nie chciałabym, żebyście byli na tym stratni. Wszystko było winą Dottie. Przez cały weekend pracowałyśmy – szorowałyśmy prysznice, polerowały podłogi, rozkładały w pokojach nową pościel. W połowie tygodnia Dottie przyniosła gramofon i zrobiłyśmy czystkę w jej płytach soulowych. Najbardziej podobały się nam duety: Sam i Dave, Marvin i Tammi, Ike i Tina. Naszym ulubionym utworem był Mockingbird. Z miejsc, które akurat sprzątałyśmy, wykrzykiwałyśmy do siebie słowa piosenek, odbijające się echem po ścianach z pustaków: MockYeah! – ingYeah! – birdl Yeah! Yeah! Yeah! Popołudniami, spocone i zmęczone pracą, brałyśmy prysznic na oddzielnych piętrach, a potem spotykałyśmy się w świetlicy na obiedzie, oglądałyśmy telewizję i grały w remika (ulubioną grę Dottie). Szybko się jej nauczyłam. Po kilku pierwszych partiach szłyśmy łeb w łeb. Przez cały tydzień Dottie urządzała dla nas prawdziwe uczty: wczorajsze torty, pieczone kurczaki, desery lodowe (na pół roztopione po drodze z miasta). Dottie nie chciała przyjmować ode mnie pieniędzy. – Nic nie jesteś mi winna – mówiła. – To był mój pomysł. Co wieczór wychodziła o zmierzchu. Wracała do domu, „do rybek” – jak mówiła. Wówczas kładłam się na materacu w tym dziwnym, z każdą chwilą bardziej mrocznym pokoju w akademiku, i śpiewałam najpierw jedną, a potem drugą linię melodyczną z tych duetów, niekiedy przypominając sobie, kim naprawdę jestem: grubą Dolores, matkobójczynią, dziewczyną, która nie zasługuje na lepszy los. Wczorajsza impreza w przeddzień przyjazdu studentów także była pomysłem Dottie. Chciała, jak powiedziała, uczcić fakt, że dzięki mnie ukończyła pracę o jeden dzień wcześniej, i świętować to, że się zaprzyjaźniłyśmy. Oprócz tortu kupiła butelkę wódki i cztery funty orzeszków pistacjowych, zapakowanych jak prezent, w tekturowe pudełko. Z boku widniał napis „Dwie wspórki, wielkość D”. Zaczęłyśmy w południe, chrupiąc orzeszki i pijąc Tang z wódką, chichocząc i starając się odgadnąć, co to są „wspórki”. Słuchałyśmy płyt Dottie, śpiewałyśmy i tańczyły, a po południu byłyśmy już tak pijane, że zostałyśmy piosenkarkami: wirującymi, swingującymi artystami z Temptations czy usychającymi z miłości Shirelles. Dottie opadła na kolana jak Little Anthony, potem znowu wstała i kroczyła dumnie jako James Brown. Kiedy nastawiła płytę Supremes, oświadczyła stanowczo, że jesteśmy Flo i Mary (czyli tymi ładnymi). Dottie zrobiła z kubła i mopa kościstą Dianę Ross, a potem tańczyłyśmy wokół niej, strzelając palcami i głośno śpiewając. – Od razu widać, że ta szpanerka Diana to prywatnie kawał jędzy – oświadczyła Dottie pomiędzy jednym utworem a drugim. – A poza tym niechluja. Nie zastanawiając się zbytnio, szarpnęłam igłą gramofonu i przygarbiłam się, przeobrażając się w Eda Sullivana. – Diana Ross została zwolniona z naszego programu! – ogłosiłam. – Zamiast niej wystąpi najnowsza sensacja amerykańskiej piosenki, Dolores Price! Podniosłam nogę i kopnęłam wiadro z mopem, które z łoskotem potoczyło się po podłodze. A potem puściłam płytę z Respect Arethy Franklin i zaczęłam swój występ. Tańczyłam całym ciałem, wkładając w to swój gniew, oburzenie i całą siłę stu trzynastu kilogramów. Dottie siedziała na łóżku, zdumiona tym, co wyprawiam. Już po chwili wszystkie refreny odśpiewywała razem ze mną. SZ-A-C-U-N-E-K Przekonaj się, czym dla mnie jest! Puszczałyśmy tę piosenkę bez końca, aż ochrypłyśmy, i odczuwałyśmy taką satysfakcję, jakbyśmy kogoś pomściły. A teraz wzrok matki Kippy raz po raz przenosił się z moich nie zapiętych spodni na nóż, który pod kątem wbiłam w resztkę urodzinowego tortu. Ojciec miał na sobie sięgające kostek dzwony i pomarańczowe skarpetki. Kippy miała błyszczące pucołowate policzki jak u pręgowca amerykańskiego. Kto dał im prawo, żeby mnie oceniać? Ojciec Kippy postawił na podłodze dwie walizki i starając się przerwać niezręczną sytuację, podał mi rękę. – Jestem Joe Strednicki... che, che... Jestem elektrykiem. Jego twarda ręka przypominała papier ścierny. Trzymałam ją dłużej, niż należało. – Wybrałam tę stronę pokoju, jeśli nie masz nic przeciwko temu – powiedziałam. – Ale jeśli chcesz, możemy się zamienić. To nie ma znaczenia. Naprawdę. Z jakiegoś powodu adresowałam swoje słowa do matki Kippy. – Chwileczkę – powiedziała Kippy, kręcąc głową. – Tutaj musiała zajść jakaś pomyłka. Na pewno doszło do pomyłki, bo... – Przyszła do ciebie poczta – przerwałam jej. – Jest tam list od twojego chłopaka Dantego. Zaraz ci go dam. Kippy odruchowo wzięła list, nie zauważając czerwonych odcisków palców na kopercie. „Otwórz go! Szybciej!” – prowokowała mnie Dotty podczas naszej wczorajszej imprezy, wymachując mi przed oczami kopertą. Rdzawych plam z orzeszków pistacjowych nie udało się usunąć. W koszu na śmieci leżało, licząc od dna, pięć cali łupinek, które zamierzałam wyrzucić. Przez cały dzień walczyłam z pierwszym w życiu kacem i puszczałam bąki. Nie sądziłam, że mogą być aż tak cuchnące. Kippy usiadła sztywno na brzegu materaca, który dla niej wybrałam. Uśmiech jej matki na przemian pojawiał się i gasł, jakby miał zwarcie – niewykluczone, że pan Strednicki mógłby go naprawić. Przymknęłam wieczko kartonowego pudełka z resztką tortu, wbijając nóż jeszcze głębiej, i wstałam z łóżka. – Zostawię cię w spokoju, żebyś mogła się rozpakować – powiedziałam. – Zaraz wrócę. Miło cię poznać. – Czy miałaś urodziny? – spytała niepewnie pani Strednicki. Kiedy człowiek się nad tym zastanowił, ona właściwie także przypominała pręgowca. – Niezupełnie – odparłam. – Tylko w pewnym sensie. Stredniccy uśmiechnęli się i z aprobatą skinęli głowami, jakby to, co powiedziałam, było logiczne i w pełni zrozumiałe. Z łazienki przylegającej do naszego pokoju podsłuchiwałam ich rodzinną kłótnię. Nie tylko słyszałam, ale i czułam, bo ściany z pustaków przenosiły także wibracje. – ...Ciężko zarobione pieniądze! – mówił jej ojciec. – ...ale nie z tym hipopotamem! – piszczała Kippy. Pomyślałam, że to dobrze, że wzięłam ze sobą tort. Urwałam niebieską różę z cukru, włożyłam sobie do ust, położyłam na języku, a potem pchnęłam w górę, rozgniatając ją o podniebienie. Była tak słodka, że aż paliła w gardło. O piątej po południu Rochelle, znienawidzona przez Dottie opiekunka akademika, zaprowadziła naszą ósemkę pierwszorocznych na dół, do świetlicy, gdzie rozdała styropianowe kubki i każdy dostał odrobinę bezalkoholowego jabłecznika. Obserwowaliśmy, jak zapala cygaretkę, i sącząc wino, niespiesznie grzebie w dokumentach. Z opowiadań Dottie wynikało, że jest ładniejsza, niż była w rzeczywistości. Okazała się szczupła i ruda, o opadających powiekach. Jednym słowem, ta dziwka wyglądała jak skrzyżowanie Roberta Mitchuma z seterem irlandzkim. Rochelle miała nam powiedzieć o ważnych sprawach, o których nie wspomniano w broszurce Merton College. Na przykład o tym, którzy profesorowie są draniami, od których męskich akademików lepiej trzymać się z daleka i jak przechytrzyć inspektorów przeciwpożarowych rekwirujących kuchenki turystyczne. Żadna z pierwszorocznych studentek nie usiadła obok mnie. Popijając wino, zdałam sobie sprawę, że w stosunkach z tymi dziewczynami będę równie bezsilna jak w szkole średniej i w ogóle nie będę się liczyć. – A teraz może każda z was opowiedziałaby coś o sobie? – zaproponowała w pewnej chwili Rochelle. Pierwsze mówiły dziewczyny z drugiego końca pokoju. Bambi, Kippy, Tammy: każda z nich miała do zaprezentowania słodką i słoneczną osobowość, dopasowaną do imion, rodem z disneyowskich kreskówek. Wszystkie sprawiały wrażenie zachwyconych, że trafiły do zafajdanego Merton. Dziewczyny siedzące bliżej mnie były bardziej zwyczajne, bliższe klasycznym czupiradłom. Niejaka Veronica miała wyraźny tik nerwowy. Oświadczyła, że ma bardzo dobre oceny i poważnie podchodzi do nauki. Naomi, krucha i nerwowa niczym mała papużka, wyznała, że latem była w Woodstock i to doświadczenie ją odmieniło. A potem gadała o Wietnamie, prawach obywatelskich i rtęci zawartej w organizmach mieczników. Kippy i Bambi wymieniły niespokojne spojrzenia. Rochelle przewróciła oczami i przerwała jej: – A ostatnia z was? Obgryzałam brzeg kubka, bojąc się chwili, kiedy przyjdzie moja kolej. Skrzyp styropianu w moich zębach był najgłośniejszym dźwiękiem w pokoju. Wszyscy na mnie czekali. – Ja? – powiedziałam wreszcie. – Mam na imię Dolores. – I? Co miałam im powiedzieć? Że byłam na tyle głupia, żeby przyjechać o tydzień wcześniej niż wszyscy? Ze zgwałcono mnie, kiedy miałam trzynaście lat? – Strasznie się cieszę, że tutaj jestem – wymamrotałam, zwracając się do stolika na kawę. Kiedy Rochelle odczytywała regulamin, zauważyłam, że dużo więcej można było się dowiedzieć z tego, co dziewczyny robiły ze swoimi styropianowymi kubkami, niż z tego, co mówiły. Kippy przestała notować i końcem ołówka robiła w kubku dziurki. Naomi rozebrała swój kubek na drobne kawałki. Ja swój obgryzłam, przekształcając go w jedną długą spiralę. – I jeszcze jedna rada – ciągnęła Rochelle. – Trzymajcie się z daleka od chłopców z gastronomii. Żeby się tam pchać, trzeba być napalonym palantem. To jest jedyny warunek, który stawia gastronomia. Kippy i Tammy spojrzały na siebie zdumione, po czym zachichotały. – Wszyscy chłopcy z tego akademika odbywają próbny semestr. Zobaczycie ich dzisiaj wieczorem podczas kolacji, przygotowują dla nas potrawy z grilla. Tylko potem nie mówcie, że was nie ostrzegałam. No i jest jeszcze dziesięciotonowa Dottie... Wstrzymałam oddech. Kiedy wspomniała o tuszy, kilka dziewczyn odruchowo spojrzało na mnie. Potem natychmiast odwróciły wzrok. – Dottie – ciągnęła Rochelle – to nasza słynna lesba, do jej obowiązków należy sprzątanie. – Słynna co? – spytała Kippy. – Lesba – powtórzyła Rochelle. – Lesbijka. Dziewczyna kochająca inaczej. – O rany – sapnęła Kippy. – Bo rozsypię ciasteczka! Wczorajsza pijana noc wracała, hucząc w głowie. W atmosferze przepojonej wódką, zabawą i śpiewami – zaraz po moim występie z utworem Respecl – Dottie wstała, podeszła do mnie i pocałowała mnie w usta. Po tym jednym pocałunku roześmiała się. Wówczas pomyślałam, że to głupie, i nie zawracałam sobie tym głowy. Teraz mnie to przeraziło – nie tyle sam pocałunek, ile to, jaki użytek mogłyby z tego zrobić takie dziewczyny jak Rochelle czy Kippy. W brzuchu czułam wzbierające gazy po pistacjowych orzeszkach, co połączyło się ze strachem przed wszystkimi w tym pomieszczeniu. – Źle się czuję – powiedziałam – czy mogę wyjść? – Chwileczkę – powiedziała Rochelle. – Są jakieś pytania? – Mam jedno – powiedziała Kippy. – Tak? – Zresztą mniejsza z tym. Spytam po zebraniu. – Zebranie właśnie się skończyło – powiedziała Rochelle. Zanim matka Kippy odjechała, zdążyła jeszcze powiesić zasłony w indiańskie wzory. Poruszały się teraz przy lekkim wietrze, zbliżając się ku mnie niczym morska piana. Przez cały tydzień nie przyszło mi do głowy, żeby otworzyć okno. Na łóżku Kippy leżał jej szkolny album. Na zdjęciu miała dłuższe włosy i cieplejszy uśmiech. Młodsza ochotniczka Czerwonego Krzyża I, II; perkusistka w szkolnej orkiestrze II, III, IV; Przewodnicząca klasy III... Ulubione zajęcie: rozmowy w czasie przeznaczonym na naukę. Słabość: guma do żucia Juicy Fruit. Ulubiony cytat: „Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty twego życia”. Wcześniej wyjęła oprawione w ramkę zdjęcie ciemnowłosego chłopca i postawiła je na biurku. To samo zdjęcie znalazłam w albumie. Byłam pewna, że to Dante. „Święty Dante”. Ulubione zajęcia: mleko i ciasteczka, modlitwa za grzeszników. Ulubiony cytat: „Płakałem, bo nie miałem butów. A potem spotkałem człowieka, który nie miał stóp”. Wstałam z łóżka i podeszłam do biurka Kippy, żeby się lepiej przyjrzeć Dantemu. Krzaczaste brwi zaginały się ku górze, nadając twarzy smutny, sympatyczny wyraz. W jego oczach widać było wewnętrzną walkę. Kiedy Kippy wróciła do naszego pokoju, zatrzasnęła walizki i wsunęła je pod łóżko. Domyśliłam się, że Rochelle sprzeciwiła się jej ucieczce. – Twoi rodzice są bardzo mili – powiedziałam. – Jesteś bardzo podobna do matki. Z trzaskiem rozkładała kosmetyki i buteleczki z perfumami na półce nad łóżkiem. Palce nerwowo szarpały węzeł przewodu łączącego głośniki z wieżą stereo. Co chwila zabierała się za co innego, niczego nie kończąc. Miałam ochotę jej przypomnieć, że w listach mnie kochała i zwierzała się z różnych tajemnic i sekretów. Teraz znienawidziła mnie dlatego, że jestem gruba. Podeszłam do jej biurka i wzięłam do ręki portret jej chłopca. – Dante jest słodki – powiedziałam. – Jeśli wolno spytać: czy doszło do czegoś między wami? I dopiero wtedy na mnie spojrzała. – Pisałaś, że wywierał na ciebie presję, pamiętasz? Po prostu zastanawiałam się, czy... Nie żeby to była moja sprawa... Podeszła do mnie, wyjęła mi ramkę z ręki i z trzaskiem, zdjęciem do spodu, położyła na biurku. – Niczego ci nie pisałam! – powiedziała. Z korytarza dochodziły odgłosy radosnych powitań dziewczyn, które spotykały się po wakacjach. – Nigdy do ciebie nie pisałam, zrozumiano? Pisałam do kogoś innego. Do dziewczyny, za którą się podawałaś. Rozumiesz? Drżącą ręką zapaliłam salema. W moim brzuchu bulgotały gazy po pistacjowych orzeszkach. – To naprawdę nie moja wina, że mam kłopoty z gruczołami – powiedziałam. – Taka już się urodziłam. Jak chcesz, możesz mnie zastrzelić. To ona pierwsza odwróciła wzrok. Podczas kolacji na świeżym powietrzu na dużym białym, ciężkim talerzu poukładałam niewielkie ilości różnych sałatek, co przypominało małe wysepki. Był to akt dobrej woli wobec Kippy: schudnę i będę normalna – dla niej. Ale ona tego nie zauważyła. Razem z Bambi starały się trzymać ode mnie jak najdalej. Śledziłam je od akademika aż do kolejki do grilla. Za grill służyła stara beczka po oleju przecięta na pół, na której położono metalowe pręty. Polane sosem kawałki kurczaka skwierczały pomiędzy nami, dziewczynami z Hooten, a chłopcami z gastronomii. Chłopak stojący przy grillu był przystojny jak bohater opery mydlanej, miał równe białe zęby i nieco oklapłą kucharską czapkę. Na szyi zawiązał czerwoną hinduską chustkę i uśmiechał się zza welonu niebieskawego dymu. – Ten kawałek pragnie ciebie! – zwrócił się do Kippy, nabijając na widelec ociekającą tłuszczem kurzą pierś i spychając ją z widelca na talerz. Jeśli można było wierzyć identyfikatorowi, miał na imię Erie. – Skąd jesteście? – spytał. Nad talerzem Bambi zawisła tłusta kurza nóżka. – Z Edison w New Jersey. – Ze Stoughton w Massachusetts. Erie oblizał lśniący od tłuszczu palec. – Tak? A gdzie to jest? – W pobliżu Bostonu – wyjaśniła Bambi. – Bostonu? Podobno mieszkają tam tylko dupki, które wszystkiego zakazują. Kippy śmiała się tak, jakby ktoś ją łaskotał. – Nie tylko – powiedziała Bambi. – Ale mądrala – Erie zwrócił się do Kippy. Cała trójka się roześmiała. A potem spojrzał na mnie. – Który? – spytał, fachowo pokazując na grillowane kawałki. Nie mogłam się zdecydować. W tym czasie tamte uciekły. Wskazałam na najbrzydszą, najbardziej wyschniętą nóżkę. Kiedy podniosłam wzrok, żeby je odszukać, Kippy i Bambi siedziały po drugiej stronie trawnika na kamiennej ławie. Pochylały się nad trzymanymi na kolanach talerzami i śmiały się z czegoś lub kogoś. Ze mnie. Nie wiedziałam, co ze sobą począć. Czekałam, licząc na to, że się posuną, ale nie zrobiły tego. Musiałam usiąść na trawie. Pochyliłam się i opadłam na ziemię. Wcale nie chciałam przy tym jęknąć. Noga kurczaka stoczyła się z talerza i upadła na trawę. Czułam na sobie ich wzrok – przerwały jedzenie i przyglądały mi się. Wsłuchiwały się w moje sapanie. Przestały rozmawiać o chłopcach i zaczęły mówić o włosach. Chciałam im opowiedzieć o szamponie Ruth z mięty pieprzowej, wspomnieć, że Ruth powiedziała, że mam piękne włosy. Dlaczego Larry’emu i Ruth nie przeszkadzała moja otyłość? Po deserze chłopcy z gastronomii zdjęli czapki i rozpięli białe fartuchy. Dwaj pluli na siebie pestkami arbuza, zerkając, które dziewczyny im się przypatrują. Nad trawnikiem szybowało frisbee. Niektóre dziewczyny z Hooten dały się wciągnąć chłopcom na ramiona i zaczął się turniej wolnej amerykanki. Dziewczyny śmiały się dość niepewnie, bez entuzjazmu, chwytając się za nadgarstki. Dźwigający je chłopcy wpadali na siebie, traktując rywalizację znacznie poważniej. – Chodź, New Jersey – powiedział ktoś. Erie, chłopak od grilla. Ukląkł obok mnie na trawie, na tyle blisko, że poczułam woń pieczystego. Kippy zachichotała, odmówiła i już po chwili siedziała na jego ramionach. Chwiejnie wstali i popędzili w stronę pozostałych. – Nie mogłem się zdecydować, czy wybrać ciebie, czy tę grubą – zdążyłam jeszcze usłyszeć. Kippy piszczała ze śmiechu. Przypominali centaura: pół skurwiela, pół dziwkę. Takie porównanie z pewnością rozbawiłoby Dottie. Do pracy wracała dopiero za dwa dni. Wiedziałam, co powiedzieć, żeby znienawidziła Kippy. Rochelle mówiła źle o Dottie dlatego, że Dottie była gruba. Musiały czymś uzasadnić swoją nienawiść. Ten głupi pocałunek nic nie znaczył. Zupełnie nic. Kippy objęła Erica za szyję i zupełnie serio zaczęła walczyć z jakąś dziewczyną – ciągnąc ją za włosy i waląc w ucho. Erie pokrzykiwał zachęcająco. Podłożył nogę tamtej parze, przewracając ją na ziemię. Erie i Kippy powoli obracali się wkoło, coraz bardziej oddalając się od ognia walki. Nie zauważyli krzepkiego chłopca, zbliżającego się do nich z boku. Przedtem – o ile dobrze to zapamiętałam – z wdziękiem rozdawał w bufecie galaretkę. Teraz schował głowę w ramiona i zaszarżował niczym byk. Kiedy doszło do zderzenia, Erie zachwiał się, ale nie upadł. Natomiast Kippy poleciała na plecy i z donośnym łomotem uderzyła ramieniem o ziemię. – Boże – krzyknęła – Jezu! Kurwa! Boli! Gromadzący się tłum zasłonił mi widok. Chciałam wstać i podejść do Kippy, ale w żaden sposób nie mogłam się podnieść – zupełnie jakbym była przykuta do ziemi. – O Boże! O Boże! – jęczała z bólu Kippy, co po pewnym czasie zaczęło przypominać skandowanie. Do akcji wkroczyła Rochelle. Posługując się wiedzą fizjoterapeutki, dźgała, szturchała i naciskała, i ostatecznie zadecydowała, że Kippy powinna trafić na pogotowie w Wayland. Kiedy podnosili ją z trawnika i wsadzali na tylne siedzenie czyjegoś kombi, zapadał już zmierzch. Pomyślałam, że powinnam zatelefonować do jej rodziców. Albo do Dantego, do jego luterańskiej uczelni. Ale zamiast tego wypaliłam papierosa. Kiedy wszyscy już sobie poszli, pojawił się mężczyzna z zarządu budynków i terenów zielonych i polał wodą gorące węgle. Złożył stoły bufetowe (jednym bezceremonialnym kopniakiem zadanym każdej z nóg), załadował na furgonetkę i odjechał. Komary gryzły coraz dokuczliwiej. Podparłam się rękami i na czworakach dobrnęłam do kamiennej ławki. Stanęłam za trzecim podejściem, sapiąc, moje serce waliło jak młotem. Ruszyłam przed siebie na odrętwiałych nogach. Znalazłszy się w pokoju, zamknęłam drzwi na klucz. Mamrotałam do siebie, a z czasem przekształciło się to w rozmowę z portretem Dantego. – Uważaj na nią – mówiłam. – Nie darzyłabym jej większym zaufaniem niż odległość, na którą zdołałabym nią cisnąć. Przypominałam sobie, jak wyglądała, kiedy leciała na plecy. Zakręciło mi się w głowie. Chciałam, żeby Dante mi odpowiedział. Z kamienną twarzą przeczytała jego list, a potem schowała go do kolorowego pudełka w szufladzie komody. W drugiej szufladzie. Podeszłam do komody. Zawahałam się. Wyjęłam list z koperty. ...od czasów, kiedy moja matka dowiedziała się o moim ojcu i kazała mi przyrzec, że nigdy nie będę KOBIECIARZEM tak jak on. Ale teraz chciałbym, żebyśmy się kochali, tak jak tego pragnęłaś, Kathy. Może Bóg wcale nie uważa, że to złe? Kto wie? Niczego już nie jestem pewien. Przepraszam, że wtedy przeze mnie płakałaś, kiedy odmówiłem. Bardzo tego chciałem, ale czułem się zagubiony. Kocham cię nad życie. List drżał w moich dłoniach. Od razu go pokochałam – za jego zagubienie, za obietnicę złożoną matce. To Dante się opierał, a Kippy chciała, żeby igrali z ogniem. Sama igrałam z ogniem. A gdybym nie usłyszała jej powrotu? Jak wytłumaczyłabym obecność jego zdjęcia na moim łóżku, a na kolanach – listu? Postanowiłam odłożyć wszystko na swoje miejsce. Ale nie trzeba było się aż tak przejmować. Kiedy wrócili około dziesiątej, słychać ich było już z parkingu. Wielkie fanfary, a w samym środku – Kippy. Leżałam w łóżku, w ciemnościach, z zaciśniętymi powiekami i głową przykrytą kocem. Drzwi otworzyły się z hukiem i zapaliło się światło. Było ich troje albo czworo, dziewczyn i chłopaków, wszyscy coś do siebie szeptali. Głos Rochelle nadal dominował nad wszystkim. – Tak bardzo wam dziękuję – powtarzała Kippy słodkim głosem. Ktoś szepnął coś dowcipnego, czego nie dosłyszałam. Wszyscy się roześmiali. A potem wyszli. To nie było w porządku. Bycie otyłym też jest formą niepełnosprawności, a tymczasem ludzie od człowieka uciekają. Albo z niego żartują. Albo jedno i drugie. A przecież nie musieli wiedzieć, że nie miałam problemu z gruczołami – mogłam się przecież taka urodzić. Tamta dobrowolnie dała się wziąć na barana. Jeśli człowiek igra z ogniem, może się sparzyć. Cisza była tak wielka, jakby żadnej z nas nie było w pokoju. Ktoś mógłby wejść, włączyć światło i przekonać się, że pokój jest zupełnie pusty. Zegar w mieście wybił pierwszą. Kippy zaczęła szlochać. Kiedy odliczyłam dwieście uderzeń swojego serca, odważyłam się odezwać: – Boli cię? – spytałam. Nie odpowiadała. A potem pstryknął włącznik i zapaliła się lampa przy łóżku. Kippy, mrużąc oczy, patrzyła na zegarek. – Pierwszy dzień w college’u – powiedziała. – Cholera. Sięgnęłam po salemy, zanim światło znowu zgasło. – Boli cię? – powtórzyłam pytanie. – Jeśli mogę coś dla ciebie... Znowu zapaliła światło. – Złamałam obojczyk – powiedziała. – W szpitalu dali mi coś przeciwbólowego. Zanim zażyję następną tabletkę, mam odczekać dwie godziny. Poczęstujesz mnie papierosem? Z trudem podniosłam się z łóżka, włożyłam jej papierosa do ust i zapaliłam. – Fuj – powiedziała. – Mentolowe. – W suterenie jest automat. Jutro przyniosę ci normalne. A jeśli chcesz, mogę to zrobić nawet teraz. Siadłam na brzegu łóżka, czekając, aż się zdecyduje. – Złamany obojczyk – powtórzyła. – Te gówniane bandaże muszę nosić aż przez trzy tygodnie. Ostrzegano ją przed idiotami z gastronomii. Czego się spodziewała? – A może od razu zażyjesz następną pigułkę? Gdzie one są? Przyniosę ci wody. – Może tak zrobię – powiedziała. – Są w takiej małej fiolce w mojej torebce. Dziękuję. Takie same tabletki dostałam od babci, kiedy umarła mama. Włożyła dwie do ust i wzięła szklankę. – Wszystko będzie dobrze – powiedziałam. – Naprawdę. Przełknęła z trudem. – No tak. Jakbym akurat miała wierzyć we wszystko, co mówisz! – powiedziała, oddając szklankę. W listach byłaś taka słodka. I miałaś poczucie humoru. Myślałam, że będzie nam ze sobą fajnie. A kiedy przyjechałam, okazało się, że ty... – Jestem taka – powiedziałam. – To ja pisałam te listy. – Gówno prawda. To nie ty. Tylko dlatego, że masz jakieś problemy z gruczołami, nie wolno ci udawać, że jesteś kimś innym. Czy żądanie prawdomówności to zbyt wysokie wymaganie wobec kogoś, z kim ma się mieszkać w jednym pokoju? Cholera, moje ramię! Zgasiłam światło. – Myślałam, że polubisz mnie bardziej, jeśli nie napiszę, jak wyglądam – powiedziałam. Nie odpowiedziała. – I polubiłaś, prawda? Choć w pokoju panowały ciemności, czułam, że na mnie patrzy. – Kippy? – Co? – Nie mam problemu z gruczołami. Po prostu jestem gruba. A poza tym... – Już miałam wyznać, że otworzyłam list od Dantego, ale coś mnie powstrzymało. – Co poza tym? – Tego lata umarła moja mama. W pokoju na chwilę zapadła cisza. – Jak? – W wypadku. – Bardzo mi przykro – powiedziała. – Jeśli to prawda. Leżałam w ciemnościach, bezgłośnie płacząc. Kiedy prawie zasypiałam, znowu się odezwała: – Dolores, wiesz co? Ból zniknął. – Mówiła spokojnym, matowym głosem. – A wracając do tego, o co pytałaś mnie dzisiejszego popołudnia... – Co masz na myśli? – Pytałaś o Dantego, o to, czy wywierał na mnie presję. Otóż kochaliśmy się. Zanim wyjechał na swoją uczelnię. W takim miejscu, które nazywa się Ridge. Milczałam. – Było to tak piękne – powiedziała – że aż nierzeczywiste. Rozdział 14 Dzięki złamanemu obojczykowi mogłam stać się lojalną, oddaną służką Kippy. Przynosiłam jej na tacy kolację, kupowałam podręczniki, robiłam pranie, stukałam do drzwi Rochelle, kiedy tylko Kippy chciała pożyczyć poduszkę elektryczną. A kiedy okazało się, że zapomniała zapakować mydelniczkę – dałam jej swoją. – Zielona jak flegma... Dee? – powiedziała wówczas. (W drugim tygodniu zaczęła zwracać się do mnie Dee, zamiast Dolores). Poszłam do sklepu i kupiłam muszelkoworóżową, taką jaką zostawiła w New Jersey. Po zażyciu lekarstw chciało jej się pić. Nie przyjmowałam drobnych, które usiłowała mi wcisnąć po każdym powrocie z sutereny, gdzie stał automat z napojami (najbardziej lubiła pomarańczowy). „Nie ma o czym mówić – teraz ja stawiam” – mówiłam stanowczo, jednocześnie starając się ukryć zadyszkę, będącą następstwem wspinaczki po schodach. Instynkt podpowiadał mi, że opiekując się nią, powinnam się spieszyć. Gdybym jej dała dość czasu, mogłaby się wyprowadzić. W pierwszym tygodniu częściej chodziłam na wykłady Kippy niż moje własne. Zbierałam dla niej rozkład zajęć semestralnych – i pierwsze wrażenia. Donosiłam o tym, co się dzieje, posługując się tym stylem, który lubiła i znała z moich listów. Jako wzór do tej roli posłużyła mi opiekunka Julii z Romea i Julii: poczciwa, gderliwa starsza kobieta, która zawsze miała własne zdanie, ale jednocześnie znała swoje miejsce. W trzeciej klasie szkoły średniej w Easterly pani Bronstein poleciła nam przeczytać Romea i Julię i dla porównania zobaczyć jej ulubiony film – West Side Story. Paczki Sharków i Jetów, rodziny Montekich i Capulettich. Śmialiśmy się, oglądając sceny śpiewane, ponieważ ludzie przeżywając najcięższe chwile, nagle zaczynali nucić. Kiedy film się skończył, pani Bronstein zapaliła światła. – I co o tym myślicie? – spytała z nadzieją. Czasami kochałam panią Bronstein za jej wysiłki i potrafiłabym udzielić odpowiedzi, jaką pragnęła usłyszeć. Jednak nikt się nie odezwał. Wreszcie Stor my LaTerra podniosła rękę i oświadczyła, że jej zdaniem George Chakiris ma słodki tyłek. Pani Bronstein wyszła z klasy zapłakana, a dzieciak ze sztuk audiowizualnych puścił nam film od tyłu: Maria odskakuje od bezwładnego ciała Tony’ego, Tony powraca do życia, Sharki wyciągają z niego ostrza noży. Może po śmierci można znowu powrócić do życia? Albo stać się kimś innym – odrzucić siebie, niechaj człowiek, którym było się do tej pory, umrze śmiercią naturalną. To dziwne, że nauka w szkole okazywała się przydatna dopiero po jakimś czasie, a nie wtedy, kiedy męczono mnie na lekcjach. Erica z gastronomii obsadziłam w roli Romea Kippy. Kippy spodobało się, kiedy zaczęłam o nim tak mówić. Zaczął pojawiać się przed naszymi drzwiami – najpierw nieregularnie, potem coraz częściej, sącząc piwo Miller High Life. Przechadzał się tam i z powrotem, zwalniając jedynie, kiedy mijał lustro, w które zawsze zerkał. Chcąc pomścić Kippy, ustalił nazwisko napastnika, który przyczynił się do jej upadku i złamał jej obojczyk, po czym przedziurawił mu opony w samochodzie i zapisał go do trzech wysyłkowych klubów płytowych. Erie zawsze lekko pochylał głowę na mój widok, ale nie odzywał się do mnie. Kiedy przychodził, wiedziałam, że powinnam odczekać trzy minuty, a potem wyjść. To czekanie było pomysłem Kippy. – Bo wiesz, my przecież nie jesteśmy zwierzętami – wyjaśniła mi. Brałam salemy, jakiś kolorowy magazyn i zawsze udawałam się w to samo miejsce: do ubikacji sąsiadującej z naszym pokojem. Siadałam tuż przy ścianie. Zazwyczaj zostawał na dwa, trzy piwa. Zza ściany z pustaków czasami dochodziły chichoty i jęki Kippy. Czasami także okrzyk bólu. – Mój bark! Leżysz na moim barku! Do początku października Kippy dostała od Dantego z uczelni luterańskiej siedem listów. Od pojawienia się Erica zdjęcie Dantego zniknęło w szufladzie ze swetrami Kippy, natomiast ona odpisała mu tylko raz. – Wyślesz mi to? – spytała, wzdychając i przyklejając znaczek. Wysłałam, a jakże. Prosto do studzienki burzowej tuż przy Hooten Hall. Nie mogę powiedzieć, żebym jej aż tak nie cierpiała. Po prostu nie zasługiwała na kogoś tak wrażliwego jak Dante. I dlatego zaczęłam wykradać listy od niego, zamiast czekać, aż je sama otworzy i przeczyta. Mijając otwarte skrzynki pocztowe w porze posiłków, a także podczas częstych kursów do automatu po napój pomarańczowy dla Kippy, wyjmowałam znajome beżowe koperty z obrazkiem przedstawiającym kliper i wkładałam je do kieszeni kurtki. Siedząc na twardej desce sedesowej, czytałam je raz za razem, czekając, aż Erie i Kippy przestaną się pieprzyć. Biedny Dante. Luterańskiej uczelni nie wiodło się chyba najlepiej. Podły papier listowy przypominał chusteczki do nosa. „Czasami wydaje mi się, że zwariuję... Lubieżne myśli podczas wtorkowej mszy...” Charakter jego pisma zaczął mnie martwić – słowa nierówno skakały po linijkach, czasami pochylone były do przodu, czasami do tyłu. „...o ofercie kierownika z miejsca, gdzie pracowałem wcześniej... ważne pytanie, które chcę Ci zadać podczas Święta Dziękczynienia... NIGDY nie zrobiłbym żonie tego, co ojciec zrobił mojej matce”. Pismo pochylało się i wstawało niczym trawa w Zatoce Rybackiej, na pagórkach poniżej domu pani Masicotte. Od lat nie myślałam o tamtym miejscu. Nagle dotarło do mnie, gdzie jestem. I gdzie mnie nie ma. Byłam w Wayland, w Pensylwanii – nigdy w życiu nie byłam jeszcze tak daleko od oceanu. Kiedy byłam już pewna, że Erie sobie poszedł, wracałam do pokoju, gderałam jak stara baba i wyrzucałam puste puszki po piwie. Właściwie nie kradnę tych listów – tłumaczyłam sobie. Przetrzymywałam je tylko dla dobra człowieka, którego cierpienie potrafiłam zrozumieć – popełniając przestępstwo federalne tylko w pewnym sensie. „Wszystko jest względne – przypominał mi zawsze pan Pucci. – Miej szerokie spojrzenie”. Kij mopa Dottie spoczywał na jej ramieniu niczym strzelba. Jej dłoń była tak zaciśnięta, że aż zbielała. Znajdowałam się na półpiętrze, niosąc dla Kippy kawałek cytrynowo-bezowego ciasta i szklankę mleka. Przez trzy tygodnie udało mi się unikać Dottie i udawać, że nie słyszę jej wołania z drugiego końca korytarza. Udawałam, że się nie znamy. – Nie wolno wynosić talerzy ze stołówki – powiedziała. – Takie obowiązują zasady. – To dla mojej koleżanki. Złamała obojczyk. Obiecuję, że odniosę je, kiedy będę schodziła na kolację. Na pewno nie zapomnę. – Mam obowiązek donosić o wszystkich osobach wynoszących zastawę ze stołówki – powiedziała, zbliżając się do mnie. Wzdrygnęłam się, kiedy wyciągnęła do mnie rękę i wyjęła z mojej bluzy urwaną nitkę. – Co się stało? – spytała. – Nic się nie stało – odparłam. – Zupełnie nic. Trzy dziewczyny z akademika powiedziały mi tamtego dnia „cześć”. Stanowisko dziewczyny na posyłki u Kippy dawało mi na korytarzach pewną władzę. Robiłam postępy. Natomiast rozmowa z Dottie oznaczałaby samobójstwo. – Jesteś na mnie zła? – Na jej policzkach wykwitły różowe plamy. Zmrużyła oczy, czekając na odpowiedź. – Ja? Nie. Dlaczego miałabym być zła? – Nie wiem. Właśnie usiłuję się tego dowiedzieć. Tamten pocałunek po pijanemu: dziwny, nierzeczywisty. – Chyba lepiej już pójdę do Kippy – powiedziałam. – Nie zjadła śniadania, a kiedy zażywa lekarstwa na pusty żołądek... – Dolores? – No tak, byłam bardzo zajęta. Każdy profesor każe nam tyle czytać, jakby w ogóle nie było innych wykładów. Prawda wyglądała tak, że książki, które kupiłam, były nietknięte i tworzyły na moim biurku spory stosik. A żółte pisaki do wyróżniania tekstu, kupione w pierwszym – dniu zajęć, nadal miały ostre krawędzie. – Jak ci się żyje z tą twoją... Głuppi? – Z Kippy? Jest bardzo miła. Świetnie się rozumiemy. – Zerknęłam na beżowe ciasto i trzęsącą się galaretkę. – Pierwszego dnia złamała obojczyk. I dlatego teraz jej pomagam. – Nienawidzę jej – powiedziała Dottie. Mój wzrok co chwila uciekał w kierunku drzwi przeciwpożarowych. Lada chwila ktoś mógł tu wejść i zobaczyć nas razem. – Nawet jej nie znasz – powiedziałam. – Wiem, że za twoimi plecami śmieje się z ciebie. Talerz z ciastem w mojej dłoni stał się wyraźnie cięższy. – To nieprawda – powiedziałam. – Dlaczego? Co mówiła? – Wpół do trzeciej mam przerwę. Możemy się spotkać na dole, w pomieszczeniu gospodarczym. – Nie mogę, bo... Drzwi przeciwpożarowe otworzyły się. Wyszła zza nich Veronica, minęła nas i ruszyła na górę po schodach. – Usługujesz jej z wywieszonym językiem, a tymczasem ona mówi o tobie takie rzeczy... Rzygać mi się chce. – Może mówiła o kimś innym – powiedziałam. – A może... Dottie pokręciła głową. – Na pewno mówiła o tobie. To cipa. Nie byłam dziesięciotonową lesbą, jeśli to właśnie powiedziała Kippy. Nie byłam niczym. Grube dziewczyny nie muszą niczym być. Wróciwszy do pokoju, podałam Kippy ciasto i mleko. Z uśmiechem wyciągnęła do mnie ćwierćdolarówkę. – Dee, nie mam ochoty na mleko. Czy mogłabyś mi kupić napój pomarańczowy? – Jestem zajęta – powiedziałam. – Sama sobie kup. Nie było moim zamiarem opuszczanie zajęć z historii o ósmej rano. Nie żywiłam urazy do doktor Lu, podobnie jak nie było jej winą, że kulała. Ale zanim wzięłam prysznic, musiałam odczekać, aż opustoszeje cały akademik – aż jedynym dźwiękiem, jaki dochodził moich uszu, będzie buczenie jarzeniówek w korytarzu. Druga nad ranem. Trzecia. Pół do czwartej. Nikt nie będzie mnie oskarżał, że się na niego gapię. Ani nie zobaczy mnie nago. Nie byłam wybrykiem natury do oglądania! W środku nocy akademik znowu był mój, tak jak w pierwszym tygodniu. Zdejmowałam płaszcz kąpielowy i wchodziłam w kłęby pary, do wrzącej wody. Wyobrażałam sobie, jak mnie oczyszcza i rozpuszcza tkankę tłuszczową, która znika w kratce ściekowej. O czwartej nad ranem życie było znośne. Należał mi się ten relaks i był tak przyjemny, że nie miałam siły zmuszać się do wczesnego wstawania i przestałam nastawiać budzik na poranne wykłady. Budziłam się oszołomiona, kiedy w kuchni już nie wydawano śniadań, i dziękowałam Bogu za croissanty do odgrzewania. Większość dziewczyn była na wykładach. W telewizji, w świetlicy na dole, Hattie, jakaś kobieta z Rhode Island, została zwyciężczynią teleturnieju Va Banque. (Z jakiegoś powodu, oglądając telewizję, lubiłam trzymać w dłoni wystający ze ściany żelazny hak). Obiecałam sobie, że zacznę chodzić na wykłady z biologii o pół do pierwszej, kiedy tylko Hattie przegra. Ona jednak wciąż wygrywała i dzięki podwójnym premiom wstawała z martwych. Początkowo i tak zamierzałam zrezygnować z „Wprowadzenia do biologii”. Nie sądziłam, aby euglena i pantofelek mogły odmienić moje życie. A gdzie, jeśli nie w głupim Merton College, mogli zatrudnić wykładowcę historii sztuki, który śmiał się jak Jethro z The Beverly Hillbillies? Co trzeci slajd ukazywał się na ekranie do góry nogami albo w lustrzanym odbiciu, a wykładowca zaśmiewał się z tego powodu. Od jego rechotu robiło mi się niedobrze. Jak można robić notatki z takiego wykładu? Toteż opuszczanie takich wykładów nie było wyłącznie moją winą. Kippy bez pytania zaczęła pożyczać moje żółte pisaki do podkreślania tekstu. Dlaczego od razu nie zasmarowała wszystkich stron na żółto? Przez całe popołudnie pisak przeraźliwie skrzypiał, podczas gdy ja przygryzałam policzek, usiłując się zdrzemnąć. Złamany obojczyk, jasna cholera. Była taką hipokrytką. „Drogi Dante – miałam ochotę napisać. – Nie znasz mnie, ale jako przyjaciółka chcę ci powiedzieć...” W połowie października pod moją nieobecność przyszły dwa wezwania od pani dziekan. Miałam do niej zatelefonować, żeby wyjaśnić „kwestię nieobecności”. Zwinęłam je w kulki i wrzuciłam do kosza na śmieci z obrazkiem Snoopy’ego, który należał do Kippy. Czy pani dziekan jakaś-tam musi czekać do trzeciej nad ranem, żeby wziąć prysznic? Poruszać się po akademiku, mając w pamięci rozkład zajęć sprzątaczki? Któregoś popołudnia siedziałam nad torebką suszonych moreli, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. – Kippy jest na wykładach – wrzasnęłam. – Nie chodzi mi o nią. Chcę się zobaczyć z tobą, Dolores. To nie była Dottie. Schowałam morele pod poduszkę i zsunęłam się z materaca. Za drzwiami stała Marcia, okrągła studentka ostatniego roku, i uśmiechała się do mnie. Któregoś dnia wstała ze swego miejsca w jadalni, żeby poinformować nas, że jest dystrybutorką firmy Avon i chętnie przyjmie od nas wszelkie zamówienia. – Cześć – powiedziała. – Czy mogę ci zająć chwilkę? Miała szerokie, świecące czoło. Wepchnęła się do środka, zanim zdążyłam odpowiedzieć. – Dolores – zaczęła – jako sekretarz Hooten Hall i szef Słonecznego Komitetu... – Nie zapominajmy, że jesteś także przedstawicielką Avonu – wtrąciłam. Jej śmiech był sztuczny. – Owszem, ale to akurat nie jest powodem mojej dzisiejszej wizyty. Jak ci leci? – Świetnie. Znakomicie. – Znakomicie – powtórzyła. – Jednym z moich obowiązków jako sekretarza jest zapisywanie obecności na studenckich zebraniach. Dotychczas mieliśmy cztery takie zebrania, a ty nie pojawiłaś się na żadnym z nich. Jeszcze bardziej wykrzywiła twarz w nieszczerym uśmiechu. – Może zamówię jakieś perfumy – powiedziałam. – Zapisz mnie, proszę, na wszystko-jedno- co za dziesięć dolarów. Nie jestem wybredna. Mamy własną Avonową Damę. Coś takiego! – Czy jest jakiś powód? – spytała. – Po prostu zazwyczaj mam trudności z dokonaniem wyboru. A ty jakich używasz? Poproszę o flakonik tego samego. – Chodzi mi o to, czy jest jakiś powód, dla którego nie pojawiasz się na zebraniach? – No cóż... Ostatnio wciąż miewam migreny... – Uszczypnęłam się pomiędzy brwiami i zrobiłam taką minę, jak kobieta z reklam anacinu. – A jak wyglądają twoje stosunki z... – urwała i zerknęła do swoich notatek. – Z Katherine? Czy masz z nią problemy? Potrząsnęłam głową. – Tęsknisz za domem? Na jej czole można by wyświetlić panoramiczny film, pomyślałam. – Kippy i ja jesteśmy w dobrych stosunkach – odparłam. – A co? Skarżyła się? – Ojej, nic podobnego! Po prostu tak się zastanawiałyśmy. Ja i członkinie komitetu. Jeśli masz jakieś kłopoty, to chciałybyśmy się o nich dowiedzieć. Na przykład ja w pierwszym semestrze tak bardzo tęskniłam za domem, że wymiotowałam przed wykładami. Tylko raz zadzwoniłam do babci z automatu telefonicznego. Właśnie wybierała się grać w bingo. Natomiast Ruth i Larry nigdy nie odbierali telefonu. – Wszystko jest świetnie – powiedziałam i uśmiechnęłam się tak, że kątem oka zobaczyłam własne policzki. – Po prostu fantastycznie! – To znakomicie! W takim razie zobaczymy się na dzisiejszym spotkaniu, dziś po kolacji. To ważne, żebyś przyszła, bo będziemy rozmawiać o wielkiej imprezie z okazji Halloween. Mogę wpisać cię na członka komitetu? – No cóż – odparłam – pod warunkiem, że migreny dadzą mi spokój. – Zacisnęłam dłoń w pięść i puknęłam się w głowę, żeby moje słowa wypadły dobitniej. Migreny były skuteczne w przypadku pana Pucciego, ale Marcia zachowywała się tak, jakby nigdy o nich nie słyszała. – Bajecznie! – powiedziała. – W takim razie zobaczymy się wieczorem. Postaram się też od razu zamówić dla ciebie te perfumy. Może chcesz też poduszeczkę zapachową? – Wydaje mi się, że mam wszystko, czego mi trzeba – powiedziałam. – Dziękuję. – Nie ma za co. Nachalna suka. Tamtego wieczora nie poszłam na kolację, tylko zjadłam resztę moreli i paczkę mallomarów. Ale właśnie kiedy w ciszy zasypiałam na pustym piętrze, z głośnika dobiegł donośny głos: – Dolores Price! Dolores Price! Z twojego powodu odwlekamy rozpoczęcie zebrania! Potrzebujemy cię tutaj na dole, żeby frekwencja wynosiła sto procent! Otworzyłam drzwi i odezwałam się do mikrofonu: – Głowa mi pęka – powiedziałam drżącym głosem. – Obawiam się, że nie mogę przyjść. – Nie słyszę cię, ale muszę kończyć – powiedział głos. Z jego tonu zniknęła wesołość: – Chodź tutaj, i to szybko! Kiedy usiadłam w kącie, przy pianinie, spotkanie już się rozpoczęło. Odczytująca coś z kartki Marcia mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Prawda wyglądała tak, że siadłam równie daleko od innych, jak zazwyczaj oni ode mnie. Najbliżej znalazła się mała Naomi, ta, która była w Woodstock i pierwszego dnia wygłosiła coś w rodzaju przemówienia. Obserwowałam, jak kostkami dłoni stuka w kolana. Miała bladą, łuszczącą się skórę. Obgryzione paznokcie okalały półksiężyce zaschniętej krwi. Zgodnie z tym, co zapowiedziała Marcia, Rochelle mówiła głównie o zbliżającej się imprezie z okazji Halloween. Wyjaśniła, że jest przeciwna „tematowi przewodniemu” w przebieraniu się. Czyż hawajskie stroje w ostatnim semestrze nie sprawiły, że ich akademik stał się na kampusie pośmiewiskiem? Miała dość niewybrednych dowcipów, jakie chłopcy z Delta Chi opowiadali o Hooten. Po krótkiej dyskusji głos zabrała Marcia. Oświadczyła, że jej zdaniem impreza z okazji Halloween powinna być kostiumowa, chociaż oczywiście dostosuje się do ostatecznego wyniku demokratycznego głosowania. W „duchu kooperacji” przegłosowałyśmy bal kostiumowy (Marcia promieniała, Rochelle przewracała oczami, ale wstrzymała się od głosu), piwo w beczkach, poncz z wódką i po dwa dolary pięćdziesiąt za wstęp od dziewczyn z innych akademików. Rochelle zachęcała do „oddolnych inicjatyw”. – Właśnie! – zawołała w pewnej chwili Naomi tak głośno, aż podskoczyłam. Po czym ruszyła na środek. – Mam na imię Naomi. To dla tych, którzy mnie jeszcze nie znają. Uważam, że to bardzo ważne, żeby nasz akademik zajął stanowisko w sprawie Kambodży. Nerwowo skakała z jednej strony pokoju na drugą. Zawartość ogrodniczek nie mogła ważyć więcej niż czterdzieści kilogramów. – Mam już szkic petycji – mówiła, machając trzymanym w dłoni brulionem – i jeśli wszystkie to podpiszemy, będzie to dobry początek. Musimy się zorganizować! Jeśli setki tysięcy młodzieży z college’ów z całego kraju zjednoczą się, wówczas nawet taki skurczybyk jak Nixon będzie musiał nas wysłuchać. – Wybacz – zwróciła się do niej Marcia, przybierając jeden ze swych avonowych uśmiechów – oczywiście, masz prawo wyrażać swoje zdanie, jednak nie sądzę, abyś przy tym musiała prezydenta Stanów Zjednoczonych nazywać... nazywać... – Nixon sam w sobie jest nieprzyzwoity – odcięła się Naomi. – Ale nie o to chodzi. Przede wszystkim chodzi o wioskę My Lai. Nie pozostawałam obojętna na to, co mówiła. Na widok zdjęć w magazynie „Life” zrobiło mi się niedobrze. Tymczasem to przecież esej mojej mamy o Tricii Nixon sprawił, że trafiłam do tego koszmarnego college’u. Naomi mówiła, a jej petycja krążyła po sali. Z tym, że nikt jej nie podpisywał. Kippy nawet nie wzięła jej do ręki. Tymczasem Naomi przeskakiwała z tematu na temat, od jednego światowego problemu do drugiego. Dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą. – No cóż – przerwała jej w pewnej chwili Rochelle – przykro mi, że Merton College nie okazał się dla ciebie dostatecznie radykalny. Niektóre z nas muszą się teraz zabrać do nauki. – W porządku – Naomi skinęła głową. – Chciałabym powiedzieć jeszcze tylko jedną rzecz, dobrze? Tego lata byłam w Woodstock. To tam rozgrywa się rzeczywistość! Jesteśmy to winni naszemu pokoleniu, żebyśmy się upolitycznili! Rochelle stuknęła młotkiem i oświadczyła, że zebranie skończone. Ktoś oddał Naomi brulion. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby podać go mnie. – Chwileczkę, chwileczkę! – zaprotestowała Naomi. Kolejno podbiegała do wychodzących dziewczyn: – Dlaczego nikt się nie podpisał? Niewinne kobiety i dzieci, pomyślcie o tym! Obudźcie się, do cholery! Tylko my dwie pozostałyśmy w pomieszczeniu, siedziałyśmy na jego przeciwległych końcach. – Pokaż mi to – powiedziałam. Mój podpis był czwarty, wliczając podpis Naomi. – Rozumiesz to? – spytała. – Bo ja nie rozumiem. W jej rozbieganych oczach stanęły łzy. Mogłam tylko wzruszyć ramionami. Tamtego wieczora Kippy z przyjaciółmi grała w naszym pokoju w remika. Leżałam w łóżku na boku i patrzyłam w ścianę. Do pokoju bez pukania weszła Bambi, z twarzą bladą jak kreda. Ściskała w dłoni okładkę płyty. – Stało się coś strasznego – powiedziała. – Coś potwornego. Paul McCartney nie żyje! – Nie gadaj – rzekła Kippy. – Właśnie mówili o tym przez radio. Nie żyje już od wielu miesięcy. – Rzuciła w naszym kierunku album Abbey Road. – Spójrzcie! Ma zamknięte oczy i jest boso. To wszystko jest symboliczne! Grabarzem jest George. A John Lennon bogiem. Przez drzwi zaczęły wchodzić inne dziewczyny z Hooten, pytając, czy już wiemy. Nasz pokój stał się czymś w rodzaju kwatery głównej. Czy było to zabójstwo? Nie, ktoś twierdził, że choroba. Tropikalna choroba, na którą Paul chorował od ponad roku. Pozostali Beatlesi byli w żałobie i nie udzielali wywiadów. Marcia stwierdziła, że najprawdopodobniej zaraził się w Indiach, kiedy uczył się u tego tłustego maharishi. Wyczytała gdzieś, że w Indiach ludzie po prostu przykucają i załatwiają się – na środku ulicy. Dziewczyny siedziały na łóżkach, na podłodze. Któraś z nich, słuchająca innej radiostacji, powiedziała, że jeśli puści się White Album od tyłu, wyraźnie można usłyszeć słowa „podnieć mnie, martwy człowieku”. Kippy nastawiła płytę i palcem zaczęła ją obracać w drugą stronę. Wszyscy podeszli bliżej, żeby wsłuchać się w osobliwy bełkot. Śmierć najwyraźniej stanowiła dla nich jakąś zabawę. Chciałam, żeby to ich matki nie żyły! – To wszystko gówno prawda – powiedziałam. Wszystkie na mnie spojrzały. – Ktoś w radiu po prostu zrobił głupi dowcip. Nie widzicie tego? Prawdziwa śmierć nie jest zabawna, to bardzo bolesne. Naomi miała rację, kiedy mówiła dziś o Wietnamie. O biednych kobietach i dzieciach. Gramofonowa płyta obracała się w absolutnej ciszy. Nikt nic nie powiedział. Drzwi znowu się otworzyły, z korytarza wpadł przez nie snop światła. – Telefon – powiedziała Yeronica. Kippy westchnęła. – Czy to Erie? Powiedz mu, że jestem zbyt zdenerwowana, żeby rozmawiać. – To do niej – powiedziała Veronica, wskazując na mnie. Wyszłam na jasny korytarz. Musiałam zmrużyć oczy. Jeżeli to ta ciekawska pani dziekan, rzucę słuchawkę w pół zdania. – Tak sobie pomyślałam – mówiła Dottie – czy w następną sobotę nie przyszłabyś do mnie na kolację? Poza tym będziesz miała okazję zobaczyć moje rybki. – W następną sobotę? Nie mogę. – Zrobię wieprzowinę. I zapiekankę z fasolki szparagowej. To się podaje z zupą-kremem z pieczarek i panierowaną cebulą. Cebulę kładzie się na wierzchu. Jak skórkę. Nie jestem jeszcze pewna, co przygotuję na deser. – Nie mogę przyjść – powtórzyłam. – Przez cały weekend muszę się uczyć. – Myślałam, że one wtedy urządzają imprezę z okazji Halloween. Nie będziesz w stanie się uczyć, kiedy one będą się bawić. Tutaj będzie znacznie ciszej. – Dziękuję za zaproszenie, ale... – Proszę cię. Brata nie będzie, w weekend służy w Gwardii Narodowej. Jeśli nie lubisz wieprzowiny, możemy zjeść coś innego. Minęła mnie Rochelle. Gdyby się któraś z nich dowiedziała, z kim rozmawiam... – Może innym razem – szepnęłam. – Muszę już kończyć. Do zobaczenia. – Kiedy? – Co kiedy? – Powiedziałaś „innym razem”. W takim razie: kiedy? – Nie jestem pewna. Trudno powiedzieć. – Nie będzie go przez cały weekend. Niektóre produkty już kupiłam. Wiesz chyba, że nie można zamrażać wieprzowiny. Wtedy rozwijają się w niej jakieś zarazki. – Nie mogę. Naprawdę. Muszę kończyć. – Wiesz, co o tobie mówiła? Ściskałam słuchawkę tak mocno, że rozbolała mnie ręka. – Co? – Zamierzałam ci to powiedzieć w sobotę. Czegoś takiego nie mówi się przez telefon. Uwierz mi, ona nie jest twoją przyjaciółką. Nagle rozpłakałam się. Dlatego, że opuszczałam wykłady. Dlatego, że przed chwilą powiedziałam im to, co powiedziałam. Dlatego, że śmierć mojej mamy nie była ich winą... One nigdy nie zaprosiły mnie do gry w karty. To, że byłam w college’u, było jednym wielkim nieporozumieniem. – Kiedy ci powiem, nie będziesz chciała sypiać z nią w jednym pokoju. To naprawdę obrzydliwe. – Nie mogę. – W pierwszym tygodniu twojego pobytu było naprawdę fajnie. Mogłabym przyjechać po ciebie samochodem brata. Zawsze zostawia go tutaj, kiedy wyjeżdża do pracy. A jeśli wolisz, możemy pójść do restauracji. Nie mów ani tak, ani nie. Powiedz: może. Czekałam. – Dolores – powiedziała. – Kocham cię. Przeraziłam się. Pomyślałam o Jacku Speighcie łaskoczącym mnie na werandzie. – Tak bardzo cię kocham. – Muszę już iść. Do jutra. Tylko że jutro jej nie zobaczę. Przez cały dzień będę siedziała w pokoju, zamknięta na klucz. Gdyby chciała tutaj wejść, złożę na nią donos. – Dlaczego mi to robisz? Tamten tydzień był najwspanialszy w moim życiu. Naprawdę brakuje mi tego, że razem nie tańczymy. – Słyszałaś, co się stało? Paul McCartney nie żyje. – Boże, Dolores, uwierz mi. Wciąż o tobie myślę. Usłyszałam jakiś dziwny odgłos. Dottie płakała. – Chciałam powiedzieć, że kocham cię jako przyjaciółka. I tylko tyle. Żebyś sobie czegoś przypadkiem nie pomyślała. Jesteśmy tak do siebie podobne. Kogo obchodzą dwie grubaski? Odłożyłam słuchawkę. Łazienka była pusta. Zamknęłam się w niej. Drżałam tak, że deska pode mną stukała. Kiedy wróciłam do pokoju, tamtych już nie było. Kippy w ciemnościach bawiła się migoczącym płomieniem świecy. Myślałam, że będzie zła, ale kiedy opadłam na materac, podeszła do mnie i usiadła obok. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie zrobiła. – Myślałaś przedtem o swojej mamie, prawda? To dlatego byłaś taka zdenerwowana... Obraz mamy przedstawiający latającą nogę trzymałam w szafie. Nie ufałam Kippy, nie chciałam rozmawiać z nią o mamie. – Mówiłaś, że zginęła w wypadku. Opowiedz mi o tym. – W wypadku samochodowym... To była ciężarówka. Nie chcę o tym... – To musi być bardzo trudne – westchnęła Kippy. Objęła mnie ramieniem. – Dzisiaj czuję, że jesteśmy sobie jakieś bliższe, Dee. Dottie kłamała. Byłam przekonana, że Kippy nie powiedziała niczego brzydkiego na mój temat. – Nie jestem złym człowiekiem – powiedziałam. Myślałam o listach, które jej wykradłam. Mogłabym pozaklejać koperty i oddać jej. A winą obarczyć pocztę. – Wiem, że nie jesteś – odparła. – Mogę cię o coś poprosić? – Tak? – Możesz jutro wyprać w pralce nasze ciemne ciuchy? Następnego dnia przyszedł kolejny list od Dantego. Grubszy niż zwykle i w większej kopercie z napisem „Ostrożnie! Nie zginać!”. Włożyłam go do kosza z brudną bielizną (Kippy i moją) i ruszyłam do sutereny. (W suterenie w południe było całkiem bezpiecznie; wówczas Dottie zawsze sprzątała na drugim piętrze). Art Fleming pochylił się ku kamerze i oznajmił ostatnią kategorię Va Banque: anatomia. – Niewielki rowek pomiędzy nosem a górną wargą – rzekł. Czempionka zmarszczyła brwi. Od razu było widać, że postawiła wszystko, a nie zna odpowiedzi – że za chwilę przy wtórze braw odeślą ją z zestawem encyklopedii Groliera. Podeszłam do telewizora i zmieniłam kanał. W wiadomościach uśmiechnięty Paul McCartney trzymał w dłoni dzisiejszą gazetę. Potem uszczypnął się i oświadczył dziennikarzom, że bolało, a zatem najprawdopodobniej nadal żyje. Wyłączyłam telewizor. Kippy obiecała mi drobne na pralkę, ale wydała wszystkie ćwierćdolarówki na napoje. Nasze pranie trzeba było rozłożyć na dwie raty. Do pierwszej pralki włożyłam ciemne ubrania, wsypałam trochę proszku i włączyłam ją. Koperta od Dantego leżała w koszu z białymi rzeczami. Sięgnęłam po nią i jak najostrożniej otworzyłam. Zdjęcia zrobione polaroidem znajdowały się w osobnej, mniejszej kopercie, przymocowanej spinaczem do listu – pięć fotografii przedstawiających go w różnych pozach: siedzącego i stojącego – a wszystkie nago. Zaskoczyła mnie ich surowość. Na jednym jego dłonie spoczywały na biodrach. Na innym dotykał karku, tak że zgięte w łokciach ramiona tworzyły coś w rodzaju skrzydeł. Włosy łonowe i pod pachami były czarne i kontrastowały z białością jego ciała – żarzącą się białością, jakby źródło światła znajdowało się wewnątrz niego. Dante opisywał w liście, że kiedy kolega, z którym mieszkał, wyszedł na wykłady, zamknął drzwi na klucz i ustawił aparat na stercie książek. „To, że się z tobą nie kochałem tamtej nocy, było największym błędem mego życia. Tylko o tym myślę. Mam nadzieję, że te zdjęcia pogłębią nasze wzajemne zaangażowanie. NAPRAWDĘ, NAPRAWDĘ cię kocham”. Pomyślałam o nieprzyzwoitym obrazku z książki do religii w siódmej klasie u Świętego Antoniego: zszokował mnie, ale i czegoś nauczył. Tymczasem w polaroidach Dantego nie było nic pornograficznego. W jego twarzy, odciętej na wysokości czoła na niektórych fotografiach, była ta sama wewnętrzna walka co na portrecie z uroczystego wręczania świadectw – sprawiał wrażenie niemal świętego. Ze sposobu, w jaki pozował, było widać, że ofiarowywał swoje ciało, prosił – a nie żądał i szarpał, jak ta świnia Jack Speight. „Wszyscy mężczyźni to świnie” – powiedziałam tamtego ranka do Ruth. Na co ona odparła: „Nie wszyscy”. Na jednym ze zdjęć Dante siedział na łóżku, trzymając się tam na dole, ofiarowując to – jakoś tak grzecznie. Ten wyraz twarzy świadczy o wewnętrznej walce i wątpliwościach – pomyślałam o innym zdjęciu, wiszącym w salonie babci. Smutne oczy Jezusa, wpatrzone w nasze, z ukazanym Przenajświętszym Sercem. Błagamy cię – to słowa z modlitwy, które zapadły mi w pamięć. I twarz Dantego miała właśnie taki błagalny wyraz. – Nie musisz oddawać wielkiemu biznesowi ciężko zarobionych pieniędzy – usłyszałam nagle. Zatoczyłam się. Wsadziłam zdjęcia do kieszeni kurtki. Pomiędzy ścianą a włączoną suszarką stała mała Naomi. Z kieszeni ogrodniczek wyjęła zapałki. – Pokażę ci. Oderwała kawałek tekturki, włożyła do otworu na monety w pralce i delikatnie stuknęła palcem. Rozległ się cichy szczęk, a potem szum. Pralka zaczęła nabierać wody. – Dziękuję – powiedziałam. Z miejsca, w którym stała, nie mogła widzieć zdjęć, pomyślałam. – Nie musimy stawać się ofiarą General Electric i elektrowni. Usiadła i powróciła do lektury. Chciałam pomyśleć. Jeszcze raz je obejrzeć. Ale jednocześnie chciałam rozmawiać. – Byłaś tego lata w Woodstock? – spytałam. Odłożyła książkę. – Tak. Było zajebiście. Niewiarygodnie fajnie. – A może przypadkiem spotkałaś taką parę? Mają dwuletnią córeczkę. Dziewczynka ma kręcone włosy jak Shirley Temple. Facet jest chudy i wysoki. Naomi roześmiała się. – Właśnie na tym polegało Woodstock: nie myślało się o poszczególnych ludziach. Byliśmy wszyscy taką... jedną wielką jednostką. – Ach tak – powiedziałam. Musiała zauważyć moje rozczarowanie. – Ale stałam o dwie osoby za Joni Mitchell w kolejce do przenośnej ubikacji. – Joni Mitchell korzystała z publicznej ubikacji? – Tak. Właśnie na tym to polegało, że stanowiliśmy jedność. Ty, ja, Joni i twój chudy przyjaciel: równi sobie ludzie, mieszkający razem na jednej, małej planecie. To było genialne – i bardzo polityczne. – Jasne. Spojrzała na mnie dziwnie, a potem uśmiechnęła się. – Będziesz tutaj jeszcze przez chwilę? Muszę na moment pójść do pokoju. Tylko nigdzie nie odchodź. Wybiegła przez drzwi i zniknęła na klatce schodowej. Znowu wyjęłam zdjęcia Dantego. Byłam mu teraz bliższa niż Kippy, choć żadne z nich o tym nie wiedziało. Fotografie jakoś nas ze sobą połączyły, wprowadziły nową jakość. Znajdowałam się na skraju tajemnicy, którą skrywałam od czasu spotkania z Jackiem: jak kobieta może odwzajemnić miłość mężczyzny, jak może kochać jego ciało. Tamtej nocy, którą spędziłam na podłodze z Larrym i Ruth, Ruth jęczała z rozkoszy. Pomyślałam o mamie, stojącej nago przed lustrem po tym, jak opuścił ją tatuś – dotykała piersi i marzyła o nim. Myślałam o tym, jak głupio zachowywała się na randkach... Naomi wróciła ze skrętem w kolorze lawendy. – Masz ochotę? – spytała. To wszystko działo się za szybko. Czyżby była potencjalną przyjaciółką? A w mojej kieszeni – nagi Dante! Naomi machała mi przed nosem skrętem, jakby był samochodową wycieraczką. – Wydawało mi się, że facet od biologii mówił coś o odwołaniu dzisiejszego wykładu – powiedziałam. – W takim razie chodźmy. Dzień jest zbyt ładny, żeby siedzieć tutaj i przyglądać się suszarkom. Nigdy jeszcze nie byłam za akademikiem. Minęłyśmy śmietnik i kucharzy, palących na parkingu papierosy, i zaczęłyśmy się wspinać na wysokie wzgórze. Pod naszymi stopami szeleściła miedziana, zwiędła od przymrozków trawa. W południowym słońcu klony świeciły bordowo i żółto. Joint Naomi był lepiej skręcony niż Larry’ego. Naśladując ją, zaciągałam się krótko i gwałtownie. Ogarnęła mnie taka lekkość, że pomyślałam, iż przy najmniejszym podmuchu wiatru poszybuję nad zwiędłą trawą. Naomi położyła się na ziemi, wiatr targał nogawkami jej spodni. – Paul McCartney powstał z martwych. Pokazywali go przed chwilą w telewizji. To był głupi dowcip. – Wiesz, na czym polega problem z Beatlesami? Kapitalizm wgryzł się w ich serca. Oni już nie żyją, cała czwórka. Żart obrócił się przeciwko nim. – No cóż... – W każdym razie to oryginalna rzecz – Naomi spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Śmierć? – Zmartwychwstanie. Milczałyśmy przez chwilę. A potem zaczęła mówić o socjalizmie. Nie słuchałam. Jeśli zmartwychwstanie było możliwe, Bóg także. Bóg mógł być istotą nieprzewidywalną. Może Dantem, może Johnem Lennonem, z jego dziwacznymi pomysłami. A może nawet kimś o przeciętnej twarzy, którą łatwo zapomnieć: kobietą z trwałą w supermarkecie, cuchnącym czosnkiem starcem napotkanym w autobusie do Merton. Bóg mógł być chłopcem ze szkoły średniej w Easterly, obsługującym projektor – mógł przestawić przełącznik i życie potoczyłoby się wspak. Wyobraziłam sobie, że pocałunek z Dottie nigdy się nie wydarzył. Puściłam tę taśmę od tyłu. Tyłem podróżowałam autostradą w starym autobusie Greyhounda... Mama bezpiecznie schroniła się w budce, w której pobierała opłaty. Ciężarówka Arthura Musica oddalała się od nas na wstecznym biegu. Sięgnęłam do kieszeni i dotknęłam polaroidów – odpowiedzi na tę małą przerażającą zagadkę: jak kobiety mogą kochać mężczyzn, jak mężczyźni mogą nie być tyranami. Zmartwychwstanie: to słowo brzmiało pięknie. Naomi trąciła mnie w ramię. – Hej – powiedziała – a teraz popatrz! Położyła się na ziemi, przycisnęła ręce do tułowia i zaczęła staczać się z pagórka w dół. Najpierw powoli, potem szybciej, potem naprawdę szybko. Na samym dole wstała, zataczając się jak pijana, śmiejąc się i wołając, żebym zrobiła to samo. – Nie mogę – powiedziałam. – Gówno prawda. Możesz. – Nie, naprawdę. – Spróbuj! I nagle to zrobiłam. Toczyłam się krzywo, zaśmiewając się, ze światem rozmazanym przed oczami. Naomi biła brawo. Zamknęłam oczy, zdziwiona i przerażona pędem, którego nabrałam. Potem siedziałyśmy u podnóża pagórka, w promieniach słońca, i chichotałyśmy odurzone trawką. – Potłukłaś się? – spytała Naomi. – Prawdopodobnie – odparłam z uśmiechem. – Kto wie? Rozdział 15 Minął nas kosmita z folii aluminiowej i dwóch Nixonów o gumowych twarzach. Howdy Doody tańczył z Marilyn Monroe. – Nikt tak nie rozbawi ludzi, żeby tańczyli i skakali jak kolorowi, jak Four Tops – westchnęła Marcia. Twardą ręką zmusiła Veronicę i mnie do pracy przy napojach i przekąskach. Stałyśmy w blasku fluorescencyjnych świateł i nierdzewnej stali, przygotowując drinki i sos do panierowanej cebuli. Marcia przydzieliła Veronice znienawidzone jaja. Veronica stała przy zlewie i obierała jajko za jajkiem, nad każdym pochylając się z wielką uwagą, jakby był to egzamin semestralny. Była tam też Naomi. Siedziała na blacie i przyglądała się, jak pracujemy. – Marcia, co ty mówisz? Kolorowi w mlecznobiałym Merton College? – zdumiała się. Marcia przepłoszyła ją ścierką. – Nie zaczynaj znowu o uprzedzeniach rasowych, Naomi Slosberg. Do kogo należą trzy albumy Dionne Warwick – do ciebie czy do mnie? Weekend, podczas którego ogłoszono moratorium, Naomi zamierzała spędzić na uniwersytecie Pensylwanii z „prawdziwymi ludźmi”, teraz jednak zeszła na dół, żeby – zanim po nią przyjadą – pośmiać się z naszej imprezy. Na żądanie Kippy miałam przenieść się na weekend do pustego pokoju Naomi. Erie kupił torebeczkę marihuany i od jakiegoś kolegi z akademika pożyczył specjalny sprzęt. Po imprezie zamierzali z Kippy kochać się na haju przy świetle stroboskopu. – Czarni, kolorowi. Dlaczego ludzie tak się o to oburzają? – ciągnęła Marcia. Kiedy pojawiłam się w kuchni bez kostiumu, powiedziała, że psuję całą zabawę. Ona sama przebrała się za Anię Obdartuskę. Kupiła gotowy kostium, który należało jeszcze zszyć. Przez cały tydzień ślęczała nad maszyną do szycia w świetlicy, żeby wyglądać uroczo. Erie miał kostium Wesołego Zielonego Giganta, natomiast Kippy była przebrana za gracza drużyny bejsbolowej New York Met. O stroboskopie powiedziała mi w tajemnicy po południu, kiedy z zielonego filcu wycinała liście i przymocowywała je zszywaczem do slipów Erica: po kolacji miałam wyjść z pokoju, ponieważ Kippy zamierzała pomalować całe ciało Erica na zielono. – Widzisz, Naomi, ta wolna miłość i te twoje pacyfistyczne idee prawdopodobnie są tylko jednym z etapów twojego rozwoju. Naomi pstryknęła palcami i niedopałek papierosa wylądował w zlewie. – W pierwszej klasie szkoły średniej byłam perkusistką w szkolnej orkiestrze – roześmiała się. – Zakręcałam włosy jak Marlo Thomas, nosiłam spódnice w kratę, z frędzlami, i olbrzymie spinki. Miałam ich całą szafę. – Gdybyś była mądra – powiedziała Marcia – oddałabyś te spódnice do pralni chemicznej i schowała. Moda często wraca. – Zostawiłam spinki – odparła Naomi. – Nadal ich używam. – Dość już tego – zganiła ją Marcia. – Może wreszcie przestaniesz siedzieć na blacie i pomożesz nam rozlewać sos do miseczek? – Marcia – westchnęła Naomi – w całym kraju ludzie usiłują powstrzymać piękną Amerykę przed wysadzeniem Trzeciego Świata w powietrze. A co robią matołki w tym college’u? Jedzą cebulę z sosem i tańczą pieprzone shing-a-ling. – Dość – rzekła Marcia. – Moje dziewicze uszy nie mogą tego słuchać. – A czy ty w ogóle wiesz, gdzie jest Kambodża? Ile masz albumów Billie Holiday? – Ani jednego. Nie słyszałam o takim panu, Naomi. I przez to jestem złym człowiekiem, prawda? – Billie Holiday? – powtórzyłam. Przed oczami stanęła mi twarz przyjaciela pana Pucciego. Usłyszałam przepojony smutkiem, kojący kobiecy głos z szafy grającej. – A poza tym nie nauczę się tańczyć shing-a-ling – ciągnęła Marcia. Skrapiała wódką lód, na którym leżały zamarznięte wiśnie. – Audrey i Rochelle usiiowaiy mnie nauczyć, ale oświadczyły, że jestem beznadziejnym przypadkiem. Mięśnie, które są potrzebne do tańca, są u mnie opóźnione w rozwoju. Sądziłam, że zwraca się do nas wszystkich, ale kiedy podniosłam wzrok, okazało się, że patrzy na mnie. Uśmiechała się szeroko, zęby na tle biało upudrowanej twarzy Ani Obdartuski wydawały się żółte. To było doprawdy przygnębiające, że pomimo wysiłków wcale nie wyglądała „uroczo”. – Do ponczu wlewam tylko połowę wódki – wyznała mi w tajemnicy, jakbyśmy były matkami robiącymi coś za plecami naszych dzieci. – Ostatnie, na co mam ochotę, to zdrapywanie przez cały jutrzejszy dzień wymiocin z dywanu za pomocą kuchennego noża. Podniosła wazę z ponczem i ruszyła ostrożnie do drzwi. – Naomi i Dolores, idźcie przodem. Nie chcę, żeby ktoś na mnie wpadł i wszystko rozlał. Jeśli będzie trzeba wycierać podłogę na mokro, wszyscy będą tańczyć shing-a-ling czy tego chcą, czy nie! Pary wolno tańczyły Cherish. – Boże, naprawdę muszę tam iść? Od tej piosenki robi mi się niedobrze – jęczała Naomi; zrobiła jednak, co jej kazała Marcia. W tańcu minęli nas Kippy i Erie, krocze w krocze. Kippy miała na głowie bejsbolówkę założoną daszkiem do tyłu, jej policzek wtulał się w zieloną klatkę piersiową Erica. Marcia poprosiła do tańca jakiegoś chłopca, ale ten odmówił. Znalazłszy się z powrotem w kuchni, Naomi pokręciła głową: – Piją i tańczą, jakby prezydentem nie był Nixon. To hipokryzja. Przecież nie ma czego świętować. Marcia oparła dłonie na szerokich biodrach. W wesołym kostiumie wyglądała na nieco zwiędniętą. – A Woodstock? Na tym twoim cudownym Woodstock chyba było sporo tańczenia, prawda? Naomi zamrugała oczami. – To było coś innego. To było polityczne. A ta pieprzona impreza jest po prostu żenująca. – Uważaj, jak się wyrażasz. Nie żartuję – upomniała ją Marcia. – Właśnie, te twoje dziewicze uszy – roześmiała się Naomi. – To pewnie właśnie twój problem. Dziewictwo. Przez twarz Marcii przeszedł grymas. – Widzisz, Naomi, w każdej dziewczynie w tym akademiku staram się znaleźć coś, co potrafię polubić. Ale ciebie naprawdę mogłoby tutaj nie być! – Dzyń dzyń – odcięła się Naomi. – Dzwoni Avon. – Jeśli ta uwaga ma sugerować, że z produktami Avonu jest coś nie tak, w takim razie... W kuchennych drzwiach pojawiło się trzech rozczochranych obcych chłopców w pofarbowanych krawatach i na twarz Marcii wrócił uśmiech. – Czym mogę wam służyć? – Zach! – zawołała Naomi – mój słodki! – Podbiegła do najwyższego chłopca i pocałowała go w usta. A potem sięgnęła po worek marynarski i ruszyła z nimi poprzez tańczących. – Adios! – zawołała do nas. Marcia potarła dłonią biodro i poprawiła marynarską czapeczkę. – Nienawidzę, kiedy trafiają tutaj dziewczyny nie pasujące do Hooten – mruknęła. Nagle zdałam sobie sprawę, że Naomi zapomniała dać mi klucz do swojego pokoju. – Zaczekaj! – wrzasnęłam. Wybiegłam za nimi do świetlicy. Muzyka była ogłuszająca. Naomi i jej przyjaciele przedzierali się do wyjścia. Ktoś chwycił mnie za nadgarstek. Erie. – Puść! – powiedziałam. – Muszę ją dogonić. Przez jego ramię dostrzegłam, że Naomi i jej przyjaciele właśnie wychodzą. – Mam na ciebie ochotę, ślicznotko. Zatańczymy sobie. Przekrzykiwał muzykę, żeby inni mieli zabawę. Ktoś parsknął śmiechem. – Zamknij się – powiedziałam. – Jesteś pijany. Puść mnie! Krąg gapiów zacieśniał się wokół nas. Erie chwycił mnie mocniej i zaczął tańczyć wokół mnie. Wzrokiem szukałam Kippy, mając nadzieję, że mi pomoże, ale ona szeptała coś Bambi do ucha. Roześmiały się i kiwały głowami. Mam to, czego pragniesz, kochanie, Właśnie to, czego potrzebujesz, Proszę tylko o odrobinę szacunku – Na moim ramieniu, w miejscu gdzie mnie szarpał, pojawiła się zielona pręga. – Przestań! – krzyknęłam. – Odpieprz się! Kibice pokrzykiwali zachęcająco, Erie roześmiał mi się w twarz, zionąc piwem, i zbliżył się jeszcze bardziej. – Uwielbiam, kiedy gra taką nieprzystępną! – krzyknął. – Jest napalony, a ona dostanie to, na co zasługuje! – odkrzyknął ktoś. Erie tańczył tuż przede mną. Wszyscy się śmiali i wrzeszczeli. Byłam ich ofiarą, celem. – Więcej mięska do podskoków! – Śmietankowy serek! SZ-A-C-U-N-E-K Przekonaj się, czym dla mnie jest! Otoczyli nas i skandowali. Kiedy byłyśmy same, z Dottie, to była moja piosenka. Nie miał prawa! Erie puścił moje nadgarstki i pochwycił mnie za biodra, zanim zdążyłam się cofnąć. Objął moją nogę swoimi i zaczął się kiwać w górę i w dół. Wszyscy szczekali jak psy. – Pieprzy na sucho! – Czas na jebanko! – Niech ma, czego chce! Daj mi go, daj z całych sił! – Ty świnio! – krzyknęłam i gwałtownie podniosłam kolano. Zdumienie i ból zatrzymały go. Zatrzymały wszystkich. Muzyka urwała się. Zrobiłam to jeszcze raz. Erie jęknął i upadł na podłogę. Jego ciało skurczyło się. Wił się i jęczał. Ruszyłam przed siebie, torując sobie drogę łokciami i wrzeszcząc jak szalona. Biegłam. – Zaczekaj, aż zobaczysz moje rybki – powiedziała Dottie. – Wczoraj kupiłam trochę nowych neonek. Co wiesz o tropikalnych rybach? – Właściwie nic. Samochód należący do brata Dottie wpadł w dziurę w jezdni. Drżenie ogarnęło moje nogi, a potem gardło. Zatelefonowałam do niej z automatu ustawionego w całodobowej czytelni. Powiedziała, że jeszcze zanim podniosła słuchawkę, wiedziała, że to ja. Na gałce od radia kołysał się tekturowy odświeżacz powietrza, przedstawiający kobietę w stroju topless pieszczącą swoje piersi. Po tym, jak kopnęłam Erica, schowałam się na skraju parkingu, za śmietnikami. Musiałam tam siedzieć co najmniej godzinę na zimnej ziemi – dygocząc, uspokajając się i znowu dygocząc. Obok mnie świeciła plama oleju, mokra i jasna, odbijał się w niej księżyc. I dziesięciocentówka. Obracałam nią pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, zastanawiając się, co zrobić. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to zadzwonić do niej. – Moe, Larry i Curly – to moje trzy piranie. Jednego z moich skalarów nazwałam na twoją cześć. Ta srebrna nazywa się Dolores. To prawdziwa piękność... Boże, byłam taka szczęśliwa, kiedy zadzwoniłaś. I od razu wiedziałam, że to ty. To takie wspaniałe. Mój cholerny braciszek służy w Gwardii Narodowej do niedzieli. Tam, gdzie kupimy jedzenie na kolację, mają najlepsze smażone małże. Na imprezie, kiedy muzyka znowu zaczęła grać, Marcia wyszła na zewnątrz i stanęła na skraju trawnika. Wołała mnie, wymawiając „Dolores” jak pytanie. – Wolisz całe w muszelkach czy pokrojone? – spytała Dottie. – Mają takie i takie. – Co? – Małże. Spojrzałam na nią. Dym z papierosów, które wypaliłyśmy, zakręcił się wokół jej głowy. – Właściwie jest mi wszystko jedno – powiedziałam. Okna restauracji były tłuste i zaparowane. Usiadła przy kontuarze tyłem do mnie, jej tyłek zwisał po obu stronach stołka. Dwaj mężczyźni siedzący przy oknie obserwowali ją i uśmiechali się. W świetle rzucanym przez lampy, pręgi na nadgarstkach, pamiątka po Ericu, nie były zielone, lecz szare. „Wyrównam rachunki z tą cipą” – powiedział, kiedy koledzy wzięli go pod ramiona i wynosili z imprezy. Zatrzymali się zaledwie o kilka samochodów ode mnie. „Już ja ją urządzę” – deklarował Erie. Kaszlnął, splunął i pozwolił się zaprowadzić z powrotem. Czekałam i czekałam, wpatrując się w zaciągniętą roletę naszego okna. A potem zaryzykowałam i ruszyłam do tylnego wejścia. Szłam po schodach akademika, mijając do polowy opróżnione kubki po piwie i porzucone elementy kostiumów. Moje serce łomotało jak gitara basowa z muzyki dochodzącej z dołu. Gdzieś daleko ludzie śmiali się i krzyczeli. Nasze piętro było puste. Szłam długim korytarzem, spodziewając się, że rzuci się na mnie zza drzwi. Ale musiałam podjąć to ryzyko. Chciałam zabrać stamtąd rzeczy, przenieść w jakieś inne miejsce. Drzwi naszego pokoju były otwarte. Na środku na podłodze leżał stos moich rzeczy, które Erie wyjął z szafy i zniszczył. Podarte ubrania, skopane walizki, stronice wyrwane z książek. Na samym wierzchu leżał zwariowany obraz mamy przedstawiający latającą nogę – drewniana rama była pęknięta, płótno rozerwane w środku. Pomyślałam, że jeśli zacznę płakać, nie przestanę. Nie tknął mojego biurka. Sięgnęłam po chlebak, w którym trzymałam wykradzione zdjęcia i listy od Dantego. Dorzuciłam do nich bieliznę, szczoteczkę do zębów i pieniądze, które Arthur Musie przysłał za zabicie mojej mamy – dwadzieścia pięć nietkniętych dwudziestodolarowych banknotów, nadal spoczywających w bankowej kopercie. Jeszcze raz spojrzałam na zniszczony obraz. – Mamo! – zawołałam głośno. Ten okrzyk bólu przeraził mnie. Jeśli zdradzę się z tym, że tutaj jestem, może wrócić. Mógł znienawidzić mnie na tyle, żeby zrobić to, co zrobił Jack. Sięgnęłam po nożyczki. Drżącymi rękami wycięłam z obrazu mamy kwadratowy kawałek: zielony czubek skrzydła na tle spokojnego, niebieskiego nieba. Wepchnęłam go do chlebaka i puściłam się biegiem korytarzem, w dół po schodach, jak najdalej. Potem na przemian szłam i biegłam, kierując się do skrzynki na listy na skraju kampusu, gdzie Dottie miała na mnie czekać. Czekała. Silnik w samochodzie pracował, migacz raz po raz oświetlał skrzynkę na listy. Drzwi otworzyły się przede mną. – Chodź – powiedziała. – Wsiadaj. Samochód wypełniał dający otuchę zapach tłuszczu. Kolana ogrzewały mi ciepłe brązowe torby z małżami. – Przepraszam, że trwało to tak długo – rzekła Dottie. – Nawaliła im jedna z frytownic. Dostałam je w muszlach. Przednia szyba zaparowała. Dottie wcisnęła guzik i powietrze wydobywające się z dmuchawy zaczęło poruszać jej krótkimi włosami. Skręciła w główną ulicę Wayland, zwolniła i zaparkowała tuż za dworcem autobusowym, gdzie zjawiłam się pierwszego dnia. – Dlaczego zatrzymałaś się tutaj? – spytałam. – Tutaj mieszkam. Po drugiej stronie ulicy. – Głową wskazała na pralnię chemiczną. – Tam, na górze. Na dworcu siedziały trzy osoby o ciemnej karnacji – kobieta i dwóch mężczyzn. Trzask drzwi naszego samochodu zwrócił ich uwagę. Podnieśli głowy. Dottie pomachała do nich. Oni do niej także. – To DeAndradesowie – wyjaśniła. – Są Portugalczykami. Z jakiejś wyspy. W ich sklepie panuje nieskazitelna czystość. – Facet w pomarańczowej koszuli jest tym taksówkarzem, który pierwszego dnia przywiózł mnie do Merton – powiedziałam. Mój głos był drętwy i brzmiał jakoś słabo. Nie wspomniałam Dottie o tym, co zrobił Erie. – A, Domingos. To szwagier DeAndradesa. Zeszłej zimy odbierał poród w swojej taksówce. W gazecie było nawet jego zdjęcie. Przeszłyśmy przez ulicę i znalazłyśmy się przed bocznymi drzwiami. Na szczycie klatki schodowej przekręciła zamek w jeszcze jednych drzwiach. Ruszyłam za nią i zanim cokolwiek zobaczyłam, usłyszałam bulgotanie. Po chwili Dottie stała na środku kuchni, nadal trzymając sznurek od lampy w ręce. – Jest fantastycznie – powiedziała. – Chcesz piwo? Pokręciłam głową. – A oto moje piranie. – Akwarium stało na blacie obok niedużego telewizora. – Popatrz. Otworzyła puszkę i wrzuciła do środka niedużą krewetkę. Piranie wypłynęły na powierzchnię i pożarły ją szybkimi, gniewnymi szarpnięciami. – Włóż tam palec – zażartowała Dottie. – Nie, lepiej nie rób tego. Chodź, zjemy małże, zanim wystygną. Na drinki mam rolling rock, wodę sodową, mleko i jeżynową brandy. – Poproszę wodę sodową. – Lepiej napij się piwa. Ja też się napiję. – Dobrze. – Jesteśmy takie do siebie podobne, prawda Moe? Przez chwilę sądziłam, że mówi do brata, dopiero po chwili dotarło do mnie, że przemawia do akwarium. Zjadłyśmy małże i frytki palcami, wprost z tekturowego opakowania. W milczeniu przesuwałyśmy do siebie pudło. Dottie wyjęła kilka wczepionych w siebie małży, odchyliła głowę w tył i włożyła je do ust. Palce miałam wysmarowane tłuszczem i keczupem. Jadłam coraz szybciej. Wypiłyśmy po dwa piwa. Głośno beknęła i roześmiała się. – Na deser mamy karmelowe lody – oświadczyła. – Chcesz teraz czy później? – Pokaż mi pozostałe rybki. W salonie stał większy telewizor i ciężkie, zielone meble. – Oto moje neonki – powiedziała. – Czyż nie są słodkie? Pływały tam i z powrotem, nerwowe kolorowe kropeczki. Nad nimi wisiała przedstawiająca żaglowce malowanka – obrazek, który kupuje się w sklepie i samemu maluje oznaczone numerem pola na poszczególne kolory. W plastikowej ramce tkwiło zdjęcie dziecka w kamizelce z kokardą pod szyją i z mongoidalnym uśmiechem. Dottie dostrzegła moje spojrzenie. – Która z rybek najbardziej ci się podoba? – spytała. – Wybierz którąś. Zajrzałam do środka, zastanawiając się. – Nie wiem. Chyba ta – powiedziałam. Kiedy znowu podniosłam wzrok, zdjęcie zniknęło. – Aż trudno mi uwierzyć, że przyszłaś tutaj do mnie – powiedziała Dottie. Nałożyła lody do drewnianych miseczek i polała jeżynową brandy. Karton został na stole, toteż dokładkę wygrzebałyśmy naszymi łyżeczkami. – Dottie – spytałam – co mówiła Kippy? Te brzydkie rzeczy, które słyszałaś? Obiecałaś, że mi powiesz. Milczała. A potem powiedziała, żebym o tym zapomniała. – Czy ona nic nie mówiła? Wymyśliłaś to? – Powiedziała, że gdyby kiedykolwiek się do ciebie upodobniła, wzięłaby pistolet i zastrzeliła się. W oczach stanęły mi łzy. – Komu to powiedziała? – Nie myśl o niej. Myśl o nas. Wstała i włączyła telewizor, a potem podeszła do piranii i nakarmiła je krewetkami. – Chcesz jeszcze jedno piwo? – spytała, kładąc dłoń na drzwiach lodówki. – Mam jeszcze sporo. Kippy stała tam i patrzyła, jak Erie tańczy taniec gwałciciela. Czyżby była z nim w pokoju, kiedy niszczył moje rzeczy? – Bo ja wypiję jeszcze jedno. Proszę. Wzięłam od niej piwo. W telewizji zaczęły się wiadomości. Nixon, wojna, Księżyc. – Kim był ten mały chłopczyk na zdjęciu? – spytałam. – Na jakim zdjęciu? Nikt, kogo znasz... – Czy to krewny, czy coś w tym rodzaju? – Można by tak powiedzieć. – Bratanek? – Moje dziecko. – Masz... o Boże! Gdzie ono jest? – Nigdzie. Umarło. Wstała i zmieniła program. Unikała mojego wzroku. – Chcesz jeszcze coś? Może posłuchamy radia? W soboty w telewizji nigdy nie ma nic ciekawego. – Miałaś męża? Spojrzała na mnie. – Nie psuj wszystkiego, dobrze? Mogłoby być tak wspaniale. – Co? – To, że tutaj jesteś. Że do mnie zadzwoniłaś. – A na co umarło? Nie odpowiedziała. Patrzyła w telewizor. Jakiś dziennikarz stał na plaży Cape Cod, za nim leżały dwa martwe wieloryby. Popełniają samobójstwo bez żadnego powodu, a może z jakiegoś powodu, którego naukowcy nie potrafią wyjaśnić. – Dobrze, że umarł. Kiedy go urodziłam, miałam piętnaście lat – powiedziała. – Miał wszystkie choroby, których nazw nawet nie potrafiłam wymówić. Państwo go zabrało. – Jak miał na imię? – Michael. Ale mówiłam na niego Buster. Wyłączyła telewizor. Za oknem trzasnęły drzwiczki samochodu. W mieszkaniu ze wszystkich akwariów dochodziło bulgotanie. – Od razu wiedziałam, że coś z nim nie tak. Przez całą ciążę. Nie wiedziałam dużo, ale tego akurat byłam pewna. Zapaliłam papierosa i podałam jej. Rysy jej twarzy wyostrzyły się. – Ale i tak żył dłużej, niż mówili. Przechytrzył ich. Mówili, że dożyje sześciu miesięcy, a tymczasem miał ponad rok. Czternaście miesięcy. Czasami jeździłam autobusem, żeby go zobaczyć. Pozwalali mi go wziąć na ręce. Podeszłam do zlewu i zaczęłam zmywać miseczki, z których jadłyśmy lody. Myślałam o Anthonym juniorze – o tym, jak jego śmierć odmieniła mamę i całą naszą trójkę. Obraz stanowił ostatnią realną cząstkę mamy, jaką miałam. Dottie podeszła do mnie i położyła mi dłonie na biodrach, opierając brodę na moim karku i ramieniu. – Hej – powiedziała. Poczułam na karku jej oddech. Odstawiłam miseczki na suszarkę. – Smakowała ci kolacja? – Tak. Dziękuję. Zwrócę ci połowę, dobrze? – Ja stawiam. – Zaczęła wodzić palcami po moim brzuchu. Przez moje ręce przeszedł dreszcz, woda w zlewie zaiskrzyła się. – Kocham cię, Dolores – powiedziała. Roześmiałam się. – Nieprawda. – Prawda. Przełknęłam ślinę. Starałam się skoncentrować na rzędzie butelek stojących na parapecie: pinesol, clorox, all, joy. Potarła brzuchem moje pośladki, miękko i pytająco. W niczym nie przypominało to tańca Erica. Ani Jacka. Zaczęła mnie głaskać po udach. – Nie chcę, żebyś... – Owszem, chcesz. – Nie, nie chcę. – Czemu nie? – spytała. Nie przestawała mnie głaskać. – Dwie grubaski... Właściwie co to za różnica?... Jesteśmy tak do siebie podobne. Sprawię, że będzie ci cudownie – wiem, jak cię dotykać. I gdzie. – Nie. Nie mogę, bo... Obróciła mnie, nasze wargi zbliżyły się. Jej włosy przesiąkły zapachem frytek i papierosowym dymem. Pocałunek był tak delikatny, że na niego pozwoliłam. – To wszystko jedno – powiedziała. – Dwie grube mamusie. Nikogo to nic nie obchodzi. Miała rację. Nikogo nic nie obchodziłyśmy. Ludzie i tak nas nienawidzili. Odwzajemniłam pocałunek. Pocałowałam jej samotność i swój własny strach. Pocałowałam tę jej cząstkę, która przyszła na świat jako niepełnosprawny chłopiec. – Chodź – powiedziała – nikogo tutaj nie ma. Nikogo to nie obchodzi. Będzie dobrze. Sypialnia była schludna i skromna. Na stoliku naprzeciwko łóżka stało akwarium: skalary ślizgały się w sześcianie wody. Patrzyłam na nie nad jej ramieniem, kiedy nas rozbierała – najpierw mnie, potem siebie. Położyła mi dłonie na ramionach i usiadłam na łóżku. Siadła tuż obok. Łóżko zaskrzypiało pod naszym ciężarem. – Ty zacznij – powiedziała. Sięgnęła po moją rękę i wodziła po swoim udzie. Rozłożyła nogi. Po chwili robiłam to sama. Leżała na łóżku i zamknęła oczy. To wszystko jedno. To był tylko taki ruch, raz za razem. Ciężko oddychała przez nos, zacisnęła wargi. – Nie przestawaj! – szepnęła, kiedy się zawahałam. Toteż nie przestałam, a ona cicho zaklęła i wygięła się w łuk. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, obie podskoczyłyśmy na łóżku. Rozluźniła się, a potem przyszedł kolejny dreszcz. Cofnęłam rękę. Była odrętwiała, jakby większa, niczym łapa jakiegoś zwierzęcia. Pochyliła się i pocałowała mnie w ramię, muskając palcami włosy. A potem wstała z łóżka i uklękła przede mną, jakby chciała się modlić. – Będzie dobrze – powiedziała – delikatnie... To było złe i nieprzyzwoite – to, co robiły tam na dole jej usta i dłonie. Ale było też delikatne, tak jak obiecywała, trochę śmieszne i głupie. I nikogo to nic nie obchodziło. Moja głowa poleciała do tyłu, poza brzeg łóżka, a ja poddałam się temu uczuciu. Jej rybki pływały tam i z powrotem. Jedna była żółta, druga srebrzysta. Dolores. Uspokoiły mnie, przepływając obok siebie w jakimś wodnym tańcu... Nikogo nic nie obchodziłyśmy. Dlaczego to miało być złe? Dlaczego nie miałyśmy odczuwać tego, co czułyśmy?... Łóżko i Dottie gdzieś zniknęły. Jej dotyk stał się dotykiem Larry’ego. Dantego. Byłam spokojna, unosiłam się na powierzchni, w stanie nieważkości. Byłam Ruth, rozkwitającą rozkoszą Larry’ego. To uczucie we mnie narastało, było go coraz więcej, szereg słodkich wybuchów, którym nie było końca. Nie chciałam, żeby ustały... Dottie opadła na materac i wytarła usta w pościel. Z pewnym trudem położyła się na plecach, tak że obie leżałyśmy teraz tuż obok siebie. Milczałyśmy, wpatrując się w sufit. – Dottie? – powiedziałam. – Hmmm? – jej dłoń musnęła moje ramię. – Kim był ojciec dziecka? Kochałaś go? Roześmiała się. – Jednym z chłopaków, z którymi się zadawałam. Pozwalali mi grać ze sobą w piłkę, jeśli czasami się z nimi pieprzyłam. Albo ciągnęłam druta. Ja i dwóch takich albo trzech chodziliśmy razem do lasu. Byli starsi ode mnie. Zawsze chcieli dokończyć sami. Stali wokół i przyglądali się. I w trakcie żartowali sobie ze mnie. Chciałam, żeby przestała mówić. – Ale co mnie to obchodziło? To ja się z nich śmiałam, rozumiesz? Czasami, zanim się na to godziłam, kazałam sobie kupować jakiś napój w puszce albo coś innego. Oparła głowę na moim ramieniu. A potem wyłączyła lampę. Jej ciało najpierw było niespokojne, potem znieruchomiało. Oddech stał się miarowy i przewidywalny. Z każdym jej oddechem unosiłyśmy się i opadałyśmy. – Jesteśmy wielorybami – powiedziałam głośno. Czekałam na jej odpowiedź, ale Dottie spała. W ciemnościach mój umysł był jasny i pobudzony. – Już ja ją urządzę – usłyszałam znowu słowa Erica. Wyobraziłam sobie, jak wszedł do pokoju, wyciągnął obraz mamy z szafy, rozdarł go, kopnął. Kopał raz za razem, nie mogąc przestać. Nie mogłam zasnąć. Leżałam, wsłuchując się w jej chrapanie. Wyciągnęłam rękę, tę, którą jej to robiłam. Wciąż była odrętwiała. Pachniała nią. Wzięła mnie podstępem. Teraz byłam tym, kim ona. W kuchni w szufladzie ze sztućcami znalazłam nóż z piłką. Ból będzie lepszy niż nieodczuwanie niczego, pomyślałam. Ból przyniesie ulgę. Straciłam obraz mamy, nie miałam się gdzie podziać. Gdyby Kippy upodobniła się do mnie, wzięłaby pistolet i... Trzymałam w dłoni nóż tuż nad nadgarstkiem i przesunęłam. Raz, drugi – ale za delikatnie. Za trzecim razem na ręce pojawiło się zadrapanie. Właściwie bardziej je zobaczyłam, niż poczułam. Cienka strużka krwi zdumiała mnie. A potem ujrzałam coś innego, coś wystającego zza tostera. Zdjęcie, które schowała. Jej mały chłopiec, Buster. Uśmiechał się słodko i tajemniczo. Straciłam zimną krew. Zamiast tego, zabiłam jej rybki. Po dwa „bul bul” cloroxu na akwarium. Śmierć była szybka. Zatruta woda przedostała się przez skrzela. Po chwili ułożyły się na boku. Na dole, po przeciwnej stronie ulicy, sączyłam kawę, stukając palcami w blat, podczas gdy rodzina Portugalczyków naradzała się nad moją propozycją. Na stole leżały cztery setki Arthura Musica, niczym karty w pasjansie. Teraz cała trójka znowu do mnie podeszła. Przysięgli ogłoszą wyrok. – Mogłaby pani poczekać do jutra i odjechać autobusem. A potem przesiąść się w Nowym Jorku – rzekł taksówkarz. – Tak byłoby o wiele taniej. – Chcę wyjechać teraz – powiedziałam. – Właśnie o to chodzi. – To zajmie nam trzynaście, czternaście godzin. Na miejscu będziemy dopiero jutro po południu. Skinęłam głową. – I to nie licząc odpoczynków. I snu. Niewykluczone, że będę musiał się zdrzemnąć. Znowu skinęłam głową. Tamci pokręcili głowami. Ale kierowca wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – W porządku – powiedział. – Jedźmy. Patrzył na mnie, nie na pieniądze. Rozdział 16 Siedziałam w ciemnościach na tylnym siedzeniu taksówki, obserwując podwójny naszyjnik autostradowych lamp, ku którym wciąż się zbliżaliśmy. Opony wyły pod nami. Kierowca nie odzywał się. Radio odbierało kolejne stacje. Gospel, rock, kobieta namawiająca do autohipnozy. Gdzieś w pobliżu Harrisburga jakiś pastor rzeczowym i stanowczym głosem, wprawiającym w drganie całe wnętrze taksówki, obiecywał nam zbawienie, aby po chwili szumu powrócić już jako muzyka hiszpańska. Kiedy zatrzymaliśmy się w pobliżu Filadelfii, poprosiłam kierowcę, żeby zostawił włączony silnik, a mnie zamknął w samochodzie z włączonym radiem. Nie chciałam myśleć o tym, gdzie jestem ani dokąd zmierzam. Po prostu chciałam pozostać w ciemności, drzemać i słuchać. O świcie wyjechaliśmy z Pensylwanii. Poranek był szary i blady. Dottie niedługo się obudzi i odkryje, co zrobiłam... Miałam nadzieję, że Erica na tyle bolało, że nie będzie mógł chodzić. Miałam też nadzieję, że mój postępek sprawi, że nie będzie mógł mieć dzieci. – A właściwie po co wybiera się pani aż do Cape Cod? Taksówkarz odezwał się znienacka. Podskoczyłam. Nie wiedziałam dokładnie, dlaczego tam jadę, ale złapałam się na tym, że patrzę na zadraśnięcie na nadgarstku. – To sprawa osobista – odparłam. – Mam się tam spotkać z przyjaciółmi. – A dokąd na Cape jedziemy? – Co ma pan na myśli? Mężczyzna wyłączył radio. – Chodzi mi o to, jak daleko na północ. – Och, po prostu w pobliżu oceanu. Jego śmiech był obelżywy. – Proszę pani, cały półwysep znajduje się w pobliżu oceanu. Cape Cod to są różne miasta. Nigdy pani tam nie była? – Oczywiście, że byłam. – A w którym z nich są pani przyjaciele? – W... Jeszcze nie zdecydowaliśmy, gdzie się zatrzymamy. – W takim razie, jak zamierza się pani z nimi spotkać? – Zapomniałam, jak nazywa się to miejsce. Ale sobie przypomnę. Proszę się tym nie przejmować, dobrze? Uśmiechnął się do mnie, patrząc we wsteczne lusterko. – Dobrze, proszę pani – powiedział. – Może się pani nie spieszyć. Zostało nam jeszcze około dziewięciu godzin jazdy. Powierzchnię autostrady pokrywała mgiełka – lustro, ciągnące się mila za milą. Nie chciałam myśleć. – Przyjaciółka mówiła mi, że w tej taksówce odbierał pan poród. – Owszem – roześmiał się. – Proszę mi tego nie przypominać. Do osłon przeciwsłonecznych przyklejone były święte obrazki. Na desce rozdzielczej przymocowano na magnesie plastikową Matkę Boską, a przy lusterku wisiał dwukrotnie owinięty różaniec. Zmęczony krucyfiks kołysał się tam i z powrotem, musiałam na niego patrzeć. – Wierzy pan w Boga? – spytałam. Przyhamował i spojrzał na mnie podejrzliwie. – Oczywiście, że wierzę w Boga. Za kogo pani mnie ma? A pani? – Jasne. W Boga, różne Trójce i takie tam. Zmarszczył brwi i pogroził mi palcem. – Nie powinna pani mówić w ten sposób. Bóg opiekuje się i panią, i mną. W milczeniu obydwoje zapaliliśmy papierosy. On palił true. Dottie mówiła mi, jak miał na imię, ale nie mogłam sobie przypomnieć. Pomyślałam, że moje życie odpowiada pewnemu schematowi: ryby Dottie, dziecko Rity Speight. Zabijałam to, co ludzie kochali. Być może mama zginęła przeze mnie – lepiej umrzeć, niż mieć w domu córkę potwora. – Pański serdeczny przyjaciel Bóg nie bardzo opiekował się moją matką – powiedziałam. – Zginęła zeszłego lata. Spojrzał na mnie w lusterku, potem odwrócił wzrok. – No cóż – rzekł – Bóg ma swoje powody, których ani pani, ani ja nie rozumiemy. Bardzo mi przykro. Musi pani cierpieć. – A jeśli chodzi o te religijne hocki-klocki, które pan tam rozwiesił, to moja babcia też ma ich mnóstwo. Cały dom wygląda jak relikwiarz. Co wieczór odmawia różaniec – modli się jak najęta. Miała dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. Chłopiec utonął, dziewczynkę przejechała ciężarówka. Bóg zmusił ją, żeby poszła na obydwa pogrzeby. Co pan o tym sądzi? W milczeniu myślałam o babcinej postrzępionej książeczce do nabożeństwa, miękkiej od bezustannego czytania, spiętej gumką. Obracanie stronic przekształciło papier w coś, co przypominało delikatny materiał. – Z jednej strony to smutne – rzekł – ale z drugiej nie. Jej dzieci najprawdopodobniej są teraz w niebie i tam na nią czekają. Otworzyłam okno i wyrzuciłam niedopałek papierosa. Wystawiłam twarz do chłodnego wiatru. – Jasne – powiedziałam. – Polerują swoje aureolki. Ćwiczą grę na harfach. Zamknęłam oczy i zobaczyłam obraz mamy, któremu nie stała się żadna krzywda – emanowała z niego lekkość i siła. Może obraz był niebem mamy. Włożyłam rękę do chlebaka i dotknęłam skrawka płótna, który udało mi się ocalić. Kierowca powiedział coś, czego nie dosłyszałam. – Co? – Powiedziałem: czy mogłaby pani zamknąć okno? Zamarznę na śmierć. Taksówka przez chwilę jechała po linii ciągłej. – Rzecz w tym – mówił kierowca – że żadne z nas tam nigdy nie było, prawda? W takim razie żadne z nas nie wie, czego należy się spodziewać po niebie. A czego się nie spodziewać. Bo wciąż żyjemy. Prawda? Może po to tam jechałam: żeby się zabić. Ocalić świat przed Grubaską Potworem. – Wie pani co? Odmówię pacierz za pani matkę. – Proszę się nie przemęczać – mruknęłam cicho. – Nie przemęczam się. I lepiej będzie, jeśli za panią też się pomodlę. Poprawiłam się na siedzeniu. Bolały mnie nogi, czułam parcie w pęcherzu. W skulonej pozycji przesiedziałam już pięć godzin. – Jeśli chce się pan modlić, proszę pomodlić się o to, żeby wkrótce pojawiła się jakaś stacja benzynowa, dobrze? Muszę skorzystać z toalety. Jechaliśmy dalej, mila za milą. – Byłem tam raz – powiedział taksówkarz. – Gdzie? W raju? – Na Cape Cod. Któregoś lata, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Mieszka tam mój kuzyn, nazywa się Augusto. Nasze matki pochodzą z Wysp Zielonego Przylądka. Dwie młode, nie znające świata dziewczyny – potrafi sobie pani to wyobrazić? Nawet nie znały języka. Wolałabym słuchać jakiejś rozmowy w radiu. Nic nie obchodziło mnie jego drzewo genealogiczne... Gdybym się zabiła, do kogo by zatelefonowali? Do babci? Mojego ojca? Żywa czy umarła, nie chciałam, żeby w pobliżu znalazł się mój tatuś. – Augusto ma łódź rybacką w Provincetown. Mówię pani, to dopiero jest praca, takie łowienie! Byłem tam, kiedy miałem czternaście, piętnaście lat. Wciąganie sieci, wyławianie homarów. W Merton wszyscy mówiliby o mnie. Moja krew splamiłaby ręce Erica. Kippy także. Taksówkarz włączył migacz. – Co pan robi? – Podobno chciała pani pójść do toalety. – Owszem. Gdzie jesteśmy? – W Perth Amboy. – Gdzie to jest? – W New Jersey. Niedługo będziemy na miejscu, proszę pani. Różowy kolor damskiej toalety, zaśmieconej zużytymi papierowymi ręcznikami, nasuwał skojarzenia z gumą do żucia. Skrzywiłam się na widok odbicia mojej twarzy w brudnym lustrze. – Twarz grubego potwora – powiedziałam. – Zabójczyni rybek. Siedząc na sedesie, znów przyjrzałam się zadrapaniom na nadgarstku – bardzo uważnie – a potem dotknęłam się tam na dole, tam, gdzie pozwoliłam, żeby znalazły się jej usta. Trzeba było ukraść tamten nóż, zabrać go ze sobą. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak wykrwawiam się, osuwam na lepką różową podłogę, zasłużenie konając w smrodzie fekaliów i środków dezynfekujących... Ona kochała te rybki. I powiedziała, że mnie kocha. „Ty zacznij” – powiedziała. A potem doznała orgazmu, który wstrząsnął całym łóżkiem. Czy to była miłość? Co to było? W sklepiku przy stacji benzynowej pulchne, lśniące pączki ciągnęły się przez całą ladę. W zasadzie chciałam tylko kupić mapę, ale i tak trafiłam do artykułów cukierniczych. Po wszystkim, co przeszłam, czyż nie zasłużyłam na kilka głupich pączków? – Słucham – powiedziała dziewczyna za ladą. Na widok mojej tuszy jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. – Proszę dużą kawę ze śmietanką bez cukru. I tuzin pączków. – Których? – chwyciła kawałek serwetki i czekała. – Niech się zastanowię... Dziesięć z nadzieniem cytrynowym... i dwa z cynamonowym. Wrzuciła pączki do torby i wystukała na kasie cenę. – Dolar dziewięćdziesiąt pięć. – Chwileczkę. Poproszę o dwie duże kawy. – Sięgnęłam po mapę północno-wschodnich Stanów. – I jeszcze to. Przewróciła oczami, musiała wszystko jeszcze raz wystukać na kasie. Spał, kiedy wróciłam do taksówki. Z otwartymi ustami i odchyloną do tyłu głową. Miałam pełne prawo, żeby go obudzić. Pedro nie za sjestę miał otrzymać czterysta dolarów. Stałam tak, z kawą w dłoni, wpatrując się w jego głowę przypominającą jakąś rzeźbę w muzeum. Wcześniej jakoś nie zauważyłam, że jest przystojny. W ogóle nie zwracałam na takie rzeczy uwagi. Wyobraziłam sobie, że dotykam krawędzi jego długich rzęs, szczeciniastego, nie ogolonego policzka. Postawiłam jego kawę na desce rozdzielczej. Para osiadła na przedniej szybie i spowiła plastikową Matkę Boską. Wróciłam do sklepiku i nie zwracając uwagi, że wszyscy się na mnie gapią po raz drugi, podeszłam do kasy. Kupiłam gazetę, w nadziei, że znajdę w niej coś na temat wielorybów, które widziałam w telewizji. Artykuł był ukryty gdzieś w środku. To były humbaki. Wyrzucało je na plażę w jakimś Wellfleet. Rozłożona mapa zajmowała miejsce przeznaczone dla trzech osób. Ale co mnie to obchodziło? Przecież byłam klientem i zapłaciłam. Półwysep Cod zaczynał się w pobliżu Plymouth w Massachusetts i wcinał się w Atlantyk niczym kościsty palec staruszki. W klasie pani Nelkin, mojej nauczycielki ze szkoły w Connecticut, uczyliśmy się o Plymouth. Zawsze się jej bałam. Robiliśmy z kartonu nakrycia głowy ojców Pielgrzymów i maszerowaliśmy w nich po całej szkole. To Indianie nauczyli Pielgrzymów uprawiać kukurydzę – mówiła nam – aby mogli się wyżywić. Jedna martwa ryba na jedną garść ziaren kukurydzy... Dottie na pewno zrobiła już coś z rybkami. Może wylała je do ustępu? Zakopała za domem? Jej błąd polegał na tym, że pokochała mnie, pokochała potwora. Powinnam była oszczędzić rybki. I sama wypić clorox. Zatoka Buzzards, Barnstable... Czekałam i czekałam tamtego popołudnia, w klasie pani Nelkin, na tatusia, ale osobą, która w końcu po mnie przyszła, była babcia. Anthony junior: uduszony własną pępowiną... Usiłowałam wyobrazić sobie, co powiedziałaby babcia, gdybym się zabiła – co by czuła. Grzech śmiertelny – tak by to nazwała. Do końca życia modliłaby się za mnie, wyobrażając sobie, jak smażę się w piekle, niczym kurczak na rożnie. Z tym, że nie byłabym wtedy w piekle. Leżałabym w ziemi i rozkładała się, jak mama, ponieważ Boga wymyślili ludzie – jest kłamstwem, które sobie wmówili. Zajrzałam do mojej torby. Dwa cytrynowe już zniknęły. W ustach paliła mnie słodycz. Dotknęłam palcem samego krańca półwyspu: Provincetown. Tam mieszkał jego krewny. A potem cofnęłam palec i znalazłam: Wellfleet. Złożyłam mapę. Augusto: znałam imię jego kuzyna, ale nie wiedziałam, jak on miał na imię. W gazecie jakiś naukowiec tłumaczył, co sprawia, że tak się dzieje: uszkodzenie zmysłu orientacji przestrzennej, pasożyty w uszach, pierwotny instynkt nakazujący płynąć do lądu. Albo przyczyna jest inna i nikt jej jeszcze nie odkrył – prawdziwa naukowa zagadka. Były tam też dwa zdjęcia. Jedno przedstawiało eksperta, drugie – trzy martwe wieloryby leżące obok siebie na brzegu. Gazeta donosiła, że dotychczas zabiło się ich jedenaście. Obsługująca mnie przedtem nieuprzejma kobieta wyszła zza lady z ciastkami i pepsi. Usiadła o dwa stołki ode mnie, westchnęła i zapaliła papierosa. Za kasą stanął ktoś inny. Za oknem mój taksówkarz rozmawiał z pracownikiem stacji benzynowej, który nalewał benzynę do baku. Nie podobało mi się, że mówił do mnie „proszę pani”, jakbym była w wieku babci, ale teraz byłoby jakoś głupio się przedstawiać. Podróżowaliśmy razem przez całą noc. W pewnym sensie obecność świętych w samochodzie dodawała otuchy – bez względu na to, w co wierzyłam, a w co nie. Dostrzegłam spojrzenie kelnerki, która mu się przypatrywała. Taksowała wzrokiem. Chuda i udręczona, miała matowe, upięte z tyłu włosy – i pod każdym względem była nieważna, nieistotna. Pomimo to w mojej głowie wykiełkowało kłamstwo. Najważniejsze było teraz, żeby w nie uwierzyła. – Widzę, że mój mąż już się obudził – powiedziałam, patrząc w stronę taksówki. – To on, ten w czerwonej kurtce. To nasz miesiąc miodowy, jedziemy na Cape Cod. Zaraz oszaleje, jeśli nie dam mu wreszcie tych pączków z cynamonem. Spojrzała na moją grubą nogę. A potem znowu wyjrzała przez okno. – Pewnie zastanawia się pani, dlaczego ktoś taki jak on... z kimś takim jak ja? Ale akurat tak się stało. Jest słodki, prawda? Bardzo się kochamy. Siedziała sztywno, zdumiona. Podważyłam wszystko, w co wierzyła. – On woli, żebym była taka – ciągnęłam. – Mówi, że jest mnie więcej do kochania. A jak mnie kocha! O rany! Wytarłam palcem trochę dżemu, który kapnął na blat, i wsadziłam sobie do ust. Wstała ze stołka, zostawiając w popielniczce zapalonego papierosa i nietkniętą pepsi i ciastko. – Miłego dnia – powiedziałam. – Przyjemnie się z panią gawędziło. Powietrze na zewnątrz było chłodne i czyste. Uśmiechnął się na mój widok. – Czy to pani była dobrą wróżką? Dziękuję za kawę. – Tutaj jest śniadanie – powiedziałam, otwierając torbę z pączkami. – Dziękuję, nie trzeba. – Proszę się poczęstować. Nie jestem trędowata. I mam na imię Dolores. – Jest pani bardzo miła, Dolores. – Zerknął do środka i wybrał pączek z cynamonem. – A jak pan ma na imię? – Ja? Domingos. – Roześmiał się. – Czy to hiszpańskie imię? – Portugalskie. Cabo Verde, Wyspy Zielonego Przylądka, pamięta pani? – Oczywiście. – Ciekawe, gdzie leżały te wyspy. W szkole geografia zawsze wydawała mi się zupełnie niepotrzebnym przedmiotem. Kiedy znaleźliśmy się na autostradzie, przyjrzałam się jego karkowi. Był koloru kawy, którą piłam. Zabrałam się do kolejnego pączka. Gdybym dotknęła jego karku, prawdopodobnie spowodowałby wypadek i spadlibyśmy z mostu, przez który właśnie przejeżdżaliśmy. – Mogę o coś spytać? – Jasne – odparł. – Ile pan ma lat? – Ja? Dwadzieścia cztery. – Tak właśnie myślałam. – W połowie mostu samochody zwolniły, a potem stanęły. – Co to za most? – Podpowiem pani: Drewniane zęby. – Drewniane zęby? – Ojciec naszego kraju... Banknot dolarowy. – A ile pańskim zdaniem ja mam lat? – spytałam. – O rany, nie wiem. – Zerknął do wstecznego lusterka. – Dwadzieścia sześć? Dwadzieścia siedem? Trudno powiedzieć. – Dlaczego? Bo jestem taka gruba? Nie roześmiał się. W ogóle nie odpowiedział. – Rzeczywiście mam dwadzieścia siedem lat – skłamałam. – Miał pan rację. – Poddaje się pani? – rzekł. – To most George’a Washingtona*[ George Washington miał sztuczne zęby. Długo krążyła plotka, że były drewniane]. Była pani już tutaj? – Nic mi o tym nie wiadomo – mruknęłam. – Teraz może pani powiedzieć, że pani była. – Jest pan żonaty? Roześmiał się. – Ja? Żonaty? Nie. – A był pan? – O mały włos się nie ożeniłem. – Co się stało? – To długa historia. – Co to znaczy... Rzuciła pana? – Nie. To znaczy, że nie chcę o tym mówić. – W porządku. Przepraszam, że żyję. Skończyłam pączek cytrynowy i spróbowałam cynamonowego. Wyobraziłam sobie, że przelatujemy przez barierę i wpadamy do wody. Przeszedł mnie dreszcz. – Przypomniałam sobie nazwę miasta, do którego jedziemy – powiedziałam. – Wellfleet. Tam właśnie mam się spotkać z przyjaciółmi. – Wiem, gdzie to jest. To dosyć daleko, na północy. Wczoraj mówili o tym miasteczku w wiadomościach NBC! Te zwariowane wieloryby wciąż się tam zabijają na brzegu. Nikt nie wie dlaczego. Z wyjątkiem mnie. Wstrzymałam oddech i czekałam. – No właśnie, bo mnie udało się odkryć tajemnicę wielorybów. Pamięta pani tego faceta, który spacerował po Księżycu? Tego Neila, astronautę? W tamten weekend zginęła mama, a pan Pucci i ja siedzieliśmy odrętwiali przed telewizorem. – „Jeden wielki krok dla ludzkości”. To on wszystko zepsuł, ten Neil. Nawet wielorybom – rzekł. A potem roześmiał się. – W każdym razie takie jest moje zdanie. Jechaliśmy dalej. Czas płynął. „Nowa Anglia i Wschodnie Wybrzeże”. „Witamy w Connecticut”. Robiło mi się niedobrze za każdym razem, kiedy podjeżdżał do rampy i wrzucał opłatę za przejazd – ćwierćdolarówkę. To powinnam być ja, a nie mama. W następnym miesiącu wypadały jej trzydzieste dziewiąte urodziny. „Old Lyme”. „Mystic”. „Następny zjazd: Zatoka Rybacka”. Ciekawe, czy stara pani Masicotte jeszcze żyje, pomyślałam. Czy nadal pije piwo Rheingold i kupuje sobie chłopców. Usiłowałam sobie przypomnieć imię jej suki – grubego cocker-spaniela, który uwielbiał ciasteczka. – Mieszkałam kiedyś w tych stronach – powiedziałam. – Kiedy byłam mała. Jeśli potrafi sobie pan to wyobrazić: mnie, małą. – Może zatrzymamy się na chwilę, żeby rozprostować nogi i zjeść kanapkę? Jest już prawie południe. Chciałaby się pani zatrzymać gdzieś tutaj? – To ostatnie miejsce na świecie, w którym chciałabym się zatrzymać – odparłam. Tak naprawdę to przedostatnie. Od Easterly dzieliła nas jeszcze godzina drogi. – W porządku – rzekł. – Pani jest tutaj szefem. Tymczasem powróciło dobre wspomnienie, w całej pełni: nagroda, którą dostałam w czwartej klasie za przeczytanie większej liczby książek niż ktokolwiek w klasie – szklany przycisk do papieru. Wewnątrz mała dziewczynka w szwajcarskim stroju ludowym – Heidi? – stała przed chatką i machała ręką. Kiedy potrząsnęło się przyciskiem, w środku zaczynał padać śnieg. Przycisk przez wiele tygodni stał na biurku pani Rickenbaker. Wszyscy go chcieli dostać – nawet chłopcy. Kiedy otrzymałam nagrodę, musiałam wejść na podium z niepełnosprawnym panem LaRose, dyrektorem szkoły. Drżąc, spojrzałam w dół na dzieciaki, nauczycieli. Wszyscy bili brawo... Obudził mnie jego podniecony głos: – I wtedy ona powiedziała: szybciej! szybciej! Niech mnie pan tam zawiezie! Nie mogę czekać! Otworzyłam oczy. – Co? Kto? – Ta kobieta, która rodziła. Właśnie o niej myślałem. W połowie drogi do szpitala zaczęła krzyczeć: stój! stój! Myślałem, że krzyczy do mnie, żebym się zatrzymał, ale kiedy było już po wszystkim, powiedziała, że to było do dziecka. A potem taksówka stała na chodniku, odmawiałem Zdrowaś Mario, wszędzie było pełno krwi i wyciągnąłem to dziecko, no wie pani, wprost z niej. Taką śliczną małą dziewczynkę. Wszyscy troje płakaliśmy. Bo było w tym coś przerażającego. Siedziałam oszołomiona i słuchałam. – Ale i coś cudownego zarazem. Ja, ta kobieta, której nigdy przedtem nie widziałem, to dziecko. Ten cud. Pochyliłam się w jego stronę. – Mogę o coś spytać? – Byle nie o noworodki – roześmiał się. To moje jedyne doświadczenie. – Kiedy tamtego lata był pan u krewnych na Cape Cod... Czy widział pan wieloryba? – Wieloryba? Nie. Ale raz widziałem delfina. Czy one nie są jakoś spokrewnione z wielorybami? Jeden nieduży delfin przez wiele mil dotrzymywał nam towarzystwa, płynąc tuż obok łodzi. Miał taką minę, jakby się uśmiechał. Tak długo rzucałem mu za burtę makrele, aż Augusto się wściekł. Powiedział, że puszczę go z torbami... A wracając do tej historii o odbieraniu porodu... Co pani o tym sądzi? Wcześniej pytała mnie pani o to. Poprawiłam się na siedzeniu i znowu zamknęłam oczy, zbyt zmęczona, żeby walczyć z sennością. – Obudził mnie pan – powiedziałam. Leżałam w półśnie, wsłuchując się w dźwięki dochodzące zza okna. – Hop! hop! – zawołał Domingos. – Śpiąca królewno! Oprócz jego głosu słyszałam szum fal. Poczułam zapach oceanu. Powoli usiadłam, otwarłam oczy i zmrużyłam je od ostrego słońca. – Która godzina? – Pół do czwartej. Jego odpowiedź przeraziła mnie. – Myślałam, że zatrzyma się pan po drodze, żeby zjeść kanapkę. – Zrobiłem to. Przed dwiema godzinami. Samochód stał pośród innych aut osobowych i furgonetek, za parkingiem widać było piaszczyste nabrzeże. – Gdzie jesteśmy? Roześmiał się. – Na drodze numer sześć. – Gdzie, do cholery, jest droga numer sześć? – Tylko spokojnie. Nieźle się pani zdrzemnęła, ponad trzy godziny. Droga numer sześć prowadzi na północ Cape. Pamięta pani te martwe wieloryby, o których mówiłem przedtem? W Orleans na stacji benzynowej powiedzieli mi, że jeszcze jeden utknął dzisiaj rano. Właśnie na tej plaży. Chodźmy, zobaczymy, jak to wygląda. Pomogę pani wejść na wydmę. Pokręciłam głową. – Płacę panu, i to dużo, za zawiezienie mnie do... jak to się nazywa? Wellfleet. Nie lubię niespodzianek. – Właśnie usiłuję to pani powiedzieć: jesteśmy w Wellfleet! A teraz proszę wysiąść, zobaczymy tego wieloryba. – Nie chcę go widzieć – powiedziałam. – Czyżbym umarła i to pan został szefem? – W takim razie ja tylko zerknę. Nie po to pokonałem szmat drogi, żeby na własne oczy nie zobaczyć tego, co pokazywali w telewizji. Założyłam ręce na piersi. To ja pierwsza odwróciłam wzrok. – W porządku – mruknęłam. – Proszę bardzo. I tak zrobi pan to, co zechce. Zamknął drzwi. – Tylko zerknę, nic więcej – rzekł. Patrzyłam, jak wspina się na piaszczysty nasyp. Każdy jego krok pozostawiał w piasku głęboki lej. Wąską aleją nadjechał na rowerze jakiś starzec, zsiadł z niego i energicznie ruszył pod górę, jakby spieszył się na ważne spotkanie. Na niebie latał helikopter z napisem CBS NEWS. Nad oceanem obniżył lot, płozy skryły się za wydmą. Na parkingu stała telewizyjna furgonetka. Zapaliłam papierosa, zaciągnęłam się dymem, przetrzymałam go w płucach. Pomyślałam o wypadku mamy podczas tamtego weekendu: w wiadomościach telewizyjnych jej zawinięte w folię ciało ładowano na noszach do karawanu, równo co godzinę, raz za razem. Na wzniesieniu pojawiły się dwie kobiety w średnim wieku i ruszyły w moim kierunku. Zatrzymały się przy pobliskim samochodzie i wysypały piasek z butów. – Po prostu nie potrafię tego zgłębić – mówiła jedna, po czym roześmiała się. – Gra słów nie była zamierzona. Kiedy helikopter odleciał, na parkingu zrobiło się dziwnie cicho. O drzwi samochodu odbijały się porywane przez wiatr ziarnka piasku. Za wydmą ocean wybijał swój rytm. Otworzyłam drzwi. W nos uderzył mnie zapach ryb i soli morskiej. Wystawiłam nogi na zewnątrz i podniosłam się z siedzenia. Nogi miałam zesztywniałe, w jednej stopie mrowienie. Wspinanie się na wydmę przypominało jeden z moich snów: ucieczkę przed Jackiem Speightem. Szło mi przerażająco niezdarnie i powoli. Kiedy dotarłam na szczyt, zabrakło mi tchu. W pierwszej chwili najbardziej uderzył mnie jego ogrom – czarny żywy masyw. Rozłożyłam ręce i upadłam na zimny piasek. Moje serce waliło po wspinaczce jak młotem, ale biło mocno także z jego powodu. Wieloryb poddał się, leżał na brzuchu, z głową zwróconą ku morzu. Niemal cały tułów spoczywał w płytkiej, czerwonawej wodzie, ale olbrzymi czarny ogon znajdował się na plaży. Woda co chwila opływała go i znikała. Większe fale rozbijały mu się na głowie. Po jego grzbiecie spacerowały mewy, unosiły się także na wodzie wokoło. Wielorybowi przyglądała się grupka dwudziestu, trzydziestu osób – głównie z brzegu, ale niektórzy w przemoczonych ubraniach stali w wodzie. Patrzyli, rozmawiali, obchodzili go dookoła. Dwóch mężczyzn dźgało go w bok nadnaturalnej wielkości strzykawką. Długi, gruby kabel wiódł od sprzętu telewizyjnego do jeepa, w którym na przednim fotelu szumiała jakaś maszyna. Na piasku w nieładzie leżały porzucone części garderoby. Domingos zamachał do mnie i zaczął się wspinać na wydmę. Wiatr targał jego włosami i kurtką. Wyglądał na wstrząśniętego. – Dlaczego oni nic nie robią? – spytałam. – Nie próbują go zepchnąć do wody, czy coś? – Jest za duży. – Mogliby przynajmniej spróbować. Zamiast stać i gapić się. Boże... Pokręcił głową. – On nie żyje, Dolores. To się stało mniej więcej przed godziną. Niektórzy z tych ludzi byli z nim przez cały dzień. Ale on żył. Znad wody dochodziły nas różne odgłosy, westchnienia i sapanie – świadczące o rozpaczy. Mewy siedzące na jego grzbiecie poderwały się do lotu. Gapie stojący na brzegu zaczęli podskakiwać i krzyczeć. Fakt, że wieloryb żył, zaskoczył wszystkich. – Dios mio – szepnął do siebie Domingos. Wziął mnie za rękę. – Chodź – powiedział. – Zobaczymy go. Cofnęłam rękę. – Nie chcę. Nie chcę tam iść. Wieloryb głośno chrząkał i wił się, nagle zebrał w sobie siły i zdołał się obrócić na bok. – Oooooo! – zakrzyknęli wszyscy, jakby za chwilę miał nastąpić jakiś cud. Olbrzymi ogon ocierał się o mokry piasek, rysując w nim głęboko swój ślad. Sztywna płetwa mierzyła prosto w niebo. Cud? Gdyby ta płetwa była skrzydłem, które mogłoby go z powrotem wynieść na otwarte wody oceanu... Gdyby druga płetwa nie została zmiażdżona pod jego własnym ciężarem... Znowu opadł na brzuch, z donośnym pluskiem rozbryzgując wodę i białą pianę. Olbrzymi, muskularny ogon łomotał o piasek w górę i w dół, w górę i w dół. Jego rozpacz była tak wielka, że wibracje poczułam aż w gardle. Zatkałam uszy, nie mogąc znieść tego łomotu. – Nie mogę... Zabierz mnie stąd! – krzyknęłam. Domingos znajdował się na brzegu, w połowie drogi pomiędzy mną a wielorybem. Ludzie zaczęli się na nas gapić. Podbiegł do mnie, wziął za ramię i odprowadził do taksówki. Posadził mnie w środku, usiadł obok, szeptał, żebym się uspokoiła, i dłonią ocierał mi łzy. Motel, do którego zjechaliśmy z głównej drogi, miał parking wysypany tłuczonymi muszlami małży i spalony słońcem trawnik, otoczony pomalowanymi na biało kamieniami. Dostałam pokój tuż obok automatu z napojami. Domingos przyniósł mój chlebak, torbę z pączkami i spytał, czy może skorzystać z telefonu w moim pokoju, żeby zadzwonić do kuzyna. Bezustannie przepraszał, że zatrzymał się, żeby zobaczyć wieloryba. Moje zachowanie najwyraźniej go przeraziło. Siedziałam na łóżku i paliłam papierosa, a on tokował po hiszpańsku czy portugalsku wesołym głosem – tonem, którego u niego nie słyszałam przez całą drogę. Miesiąc miodowy. Akurat! – Wszystko w porządku – powiedział. – Żona Augusto już smaży linguica. – Co to jest? – spytałam. – Kiełbaski – wyjaśnił. – Nie jadłem takich od... – Odnoszę wrażenie, że twój kuzyn jest bardzo sympatyczny. Chętnie bym go poznała. Jego twarz stężała. – No cóż, w zasadzie... – Nie teraz. Może kiedyś. Myślałeś, że dzisiaj? Boże, po prostu chciałam być uprzejma. – Ach tak – odparł. – Poza tym przecież spotykasz się z przyjaciółmi. Zgadza się? – Właśnie. O ile w ogóle mnie odnajdą. Roześmiał się zawstydzony i ruszył do drzwi. – No cóż – rzekł – w takim razie chyba czas powiedzieć „do widzenia”. Dobrej zabawy z przyjaciółmi, miło się z tobą rozmawiało. I przepraszam za tego wieloryba. – Nie ma sprawy. Nie patrzyłam na niego, lecz na ścianę. – Dziękuję też za pączki. I kawę. – Nie ma o czym mówić. – Odmówię za ciebie modlitwę. Święta Anno, powiem, miej w opiece tę panią, bo jest bardzo miła. – Dziękuję. – Życzę miłych wakacji. Jeśli to są wakacje... – Uważaj, żebyś wychodząc, nie dostał drzwiami w tyłek. Ściany zdobiły stare, zakurzone metalowe homary i wyblakłe obrazki przedstawiające okręty. W narzucie ktoś papierosem wypalił dziury. W nocnej szafce znalazłam długopis i trzy kartki pocztowe. „Wakacyjne sny zaczynają się w motelu Nadbrzeżne Marzenie” – przeczytałam. Wyszłam z pokoju, żeby w automacie kupić coś do picia. Słońce już zachodziło, niebo było pomarańczoworóżowe. Telewizor odbierał tylko dwie nudne stacje. Obejrzałam koniec jakiegoś starego filmu. Wciąż zmieniałam program, ale były tylko dwa – albo śnieg. Połowę życia spędziłam na oglądaniu telewizji. Znowu pomyślałam o przycisku do papieru. W niecały tydzień po tym, jak go dostałam, potrząsnęłam nim zbyt gwałtownie i wyleciał mi z ręki, upadł na podłogę i rozbił się. Bez wody stał się zupełnie bezużyteczny. Wówczas rozbicie przycisku do papieru było dla mnie wielką tragedią. „Kozy w bezika w nosie grają” – śpiewałyśmy kiedyś z Jeanette – „i jako ropa się wylewają”. Pani Nord była bardzo zła, kiedy to śpiewałyśmy i wciąż nam tego zakazywała. Zapaliłam papierosa, przyłożyłam jego czubek do stęchłej narzuty i wypaliłam jeszcze jedną dziurę. Mogłabym rozbić szklankę i przejechać nią w miejscu, gdzie miałam na nadgarstku bliznę. Albo posłużyć się sznurem od zasłony – udusić się tak jak Anthony junior. Oczyma wyobraźni ujrzałam meble przygotowane dla mego brata, wyrzucone na wysypisko, na które pojechaliśmy z tatusiem. Poczułam, jak kurczy mi się żołądek na wspomnienie tamtej szaleńczej ucieczki z wysypiska, kiedy tatuś, wściekły z rozpaczy, pędził jak wariat poprzez wyboje i koleiny. Oglądałam się za siebie i patrzyłam na malejącą stertę mebli, z których Anthony’emu nigdy nie było dane korzystać. A potem widziałam moje rzeczy, zniszczone przez Erica. Utraciłam obraz. Utraciłam wszystkich. Kciukiem zgasiłam tlącą się narzutę. Obawiałam się śmierci w tym paskudnym motelu. Kiedy sięgnęłam do torby z pączkami, na dnie znalazłam trzysta z czterystu dolarów, którymi zapłaciłam mu za to, że mnie tutaj przywiózł. Rozpłakałam się: przez całe życie zawsze opuszczali mnie najlepsi ludzie – po prostu odjeżdżali. Nie chciałam umierać. Ale i nie chciałam żyć. Kiedy zapadł zmierzch, na parkingu zatrzymał się jakiś samochód. Nie był to Domingos, na co liczyłam, lecz para trzydziestolatków. W poświacie rzucanej przez automat z napojami rozpoznałam mężczyznę: był to naukowiec, który udzielił gazecie wywiadu. Ten, który stworzył te wszystkie teorie o wielorybach. – Chcesz coś? – zawołał do kobiety. – Sama nie wiem. Może fresca? Zostało nam jeszcze trochę wódki, prawda? – Chyba tak. Szklanki stuknęły o siebie. Podał jej puszkę z napojem. – O rany – rzekł – jestem taki zmęczony. Położyła mu dłoń na karku, był to gest tak naturalny, że napełnił mnie bólem. – W ogóle nie spałeś – powiedziała. Po chwili otworzyli drzwi oddalone o trzy pokoje od moich i weszli do środka. Kartki pocztowe, listy samobójców. Położyłam się na łóżku, zastanawiając się, do kogo je wysłać. Do babci? Domingosa?... Osobą, do której naprawdę chciałam napisać, była mama. „Nie zasłużyłaś na to, co się stało. Ja – tak”. Pomyślałam o zdjęciu mamy z jej przyjaciółką Genevą – tym, które wisiało u babci przy schodach. We dwie, szczęśliwe, młode i ładne, stały tam – już na zawsze. Usiadłam, położyłam dwie pocztówki na kolanie i zaczęłam pisać. Kochana babciu, nie mogłam już dłużej wytrzymać. Kiedy będziesz mnie wspominać, myśl o mnie jako o człowieku, a nie o jakimś olbrzymim, grubym grzechu śmiertelnym... Droga Genevo, nigdy się nie poznałyśmy, ale czuję, jakbyśmy... To brzmiało idiotycznie, więc podarłam je i znowu położyłam się na łóżku. Zamknęłam oczy... We śnie Jack Speight, Erie i tatuś wieźli mnie po oceanie w chybotliwej łódeczce. Padał coraz gęstszy śnieg, rozpętała się śnieżyca. Nigdy nie widziałam śniegu nad wodą, chciałam po prostu się temu przyglądać, ale oni wychylali się, dźgali mnie w stopy wiosłami. – Przestańcie – krzyknęłam. – Przestańcie! Wskoczyłam do ciemnej, lekko wzburzonej wody. Po chwili płynęłam obok małego delfinka. Sunęliśmy gładko i szybko. Śnieg przestał padać. Kiedy obejrzałam się za siebie, łódka była już daleko. Głowa delfina wyglądała znajomo. A potem nie był to już delfin, tylko mały chłopiec z delfinim uśmiechem. Nieżyjący chłopiec, dziecko Dottie. Odpłynął. Obudziło mnie pragnienie. Recepcja była nieczynna, a ja zużyłam już wszystkie drobne do automatu. Woda z kranu była ciepła i cuchnąca. Brzydziłam się dotknąć lepkiej szklanki. Droga Babciu, powiedz memu tak zwanemu ojcu, że nie chcę, aby uczestniczył w moim pogrzebie. Nie życzę sobie, aby zbliżał się... Nie chciałam pisać. Chciałam z kimś porozmawiać, z kimś, kogo nie zawiodłam – z kimś, kto gotów byłby mnie wysłuchać. Mogłam wyjść z pokoju i zapukać do tego naukowca: „Przepraszam, że przeszkadzam. Nie zna mnie pan, ale...” Mogłam też po prostu to zrobić. Położyć kres sennym koszmarom. Skończyć z tym. Sięgnęłam po słuchawkę. Telefonistka z Cape Cod porozumiała się z informacją z Kalifornii. Były trzy takie osoby: Brian Sweet, M.J. Sweet i Irving Sweet. – Irving – powiedziałam. – Proszę mnie połączyć. Telefon dzwonił i dzwonił. Jej głos brzmiał, jakby dochodził z bardzo daleka. – Chwileczkę – powiedziała. – Czy może pani powtórzyć? – Jestem córką Bernice – powiedziałam. – Bernice, pani przyjaciółki, która zginęła. Jej córką. Przypomniałam pani Sweet o jej telefonie zaraz po wypadku, kiedy babcia podała mi słuchawkę, a ona powiedziała, że bardzo chciałaby mnie poznać, że kiedy dowiedziała się o wypadku, poczuła się tak, jakby świat się zawalił. Do domu pogrzebowego przysłała kwiaty – białe gardenie – największe, najpiękniejsze. – Przechowuję wszystkie listy, które od niej dostałam – powiedziała mi teraz. – Pisywałyśmy do siebie nieregularnie przez te wszystkie lata. Tej nocy, kiedy się o tym dowiedziałam, wyjęłam je i wszystkie przeczytałam. Wiem jedno: bardzo cię kochała. Pozwoliła mi się wypłakać. Spytała, co u mnie słychać. - Jesteś teraz w college’u, prawda? Odparłam, że z college’em nie wyszło. – Dzwonisz z Rhode Island? Od babci? Powiedziałam, że z Cape Cod. – Cape Cod? – zdziwiła się. – Tam jest zimno o tej porze roku, prawda? Cóż ty tam robisz w listopadzie? – Właściwie nic. – Mówiąc, obserwowałam się w lustrze. Palcami zakręcałam końce włosów, przyglądając się, jak materac ugina się pod moim ciężarem. Po płaczu moje oczy były wąskie jak szparki. – Po prostu staram się myśleć – powiedziałam. – O czym? – O wielu rzeczach... Na przykład o śmierci. Widziałam dzisiaj śmierć wieloryba. Bo jestem właśnie w miejscu, gdzie umierają wieloryby. Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie. – Proszę mi opowiedzieć o mojej mamie – powiedziałam. Opowiadała mi o ślubie mamusi i taty, jak szaleli za sobą, jak mama modliła się, żeby zajść w ciążę. Mówiła bez końca. – Listy, które pisywała do mnie w ostatnich latach, po prostu łamały mi serce. Najpierw rozwód, potem załamanie nerwowe. Za każdym razem, kiedy już prawie stawała na nogi... tak łatwo było ją zranić. Gdybym to zrobiła, pomyślałam, uwolniłabym się od tych wszystkich koszmarów z Jackiem Speightem. – Wciąż ją zapraszałam, żeby do nas przyjechała. Zrobiłaby sobie takie małe wakacje. Pośmiałybyśmy się, odpoczęły trochę. – „Kozy w bezika w nosie grają i jako ropa się wylewają” – zaśpiewałam, bardziej dla siebie niż dla niej. Rozmowa z nią zaczynała mnie nudzić. – Dolores, kochanie?... Czy wszystko w porządku? Dobrze się czujesz, prawda? – Muszę już kończyć. Jest taka gra... w bezika... – roześmiałam się głośno ze swojego żartu. – Kochanie, czy twoja babcia wie, gdzie teraz jesteś? Odłożyłam słuchawkę. Bogata suka. Szłam i szłam wzdłuż nie oświetlonej autostrady, a potem krętą, wąską drogą, unikając świateł samochodów, przeczekując w zaroślach, kiedy słyszałam, że ktoś nadjeżdża. Droga ciągnęła się bez końca, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Czułam przypływ energii, byłam gotowa na wszystko. Gruba dziewczyna na chudej dróżce. Myśl ta wydała mi się zabawna. Znałam tę drogę. Prowadził mnie szum oceanu. Na parkingu stały dwa samochody. Wspięłam się na stromą wydmę, zatrzymując się na szczycie. W świetle księżyca ocean mienił się srebrzyście. Wilgotne powietrze przesycone było przykrą wonią: już zaczął się rozkładać, na słodko. Poniżej stali dwaj mężczyźni. Trzymali się za ręce i patrzyli na wieloryba. Obok szczekał ich pies. Na plaży trzy osoby siedziały przy ognisku, zwrócone twarzami do niego. Usiadłam nad nimi, na szczycie wydmy, na uboczu. Czekałam. Z samochodu wysiadły dwie pary nastolatków. Głośno trzaskali drzwiczkami, śmiali się i pociągali piwo, zbiegając ku niemu z góry. Ich hałaśliwa radość odstraszyła pozostałych. Chłopcy wspięli się na niego, chodzili po grzbiecie, aż po głowę. Schylali się i nożami odkrawali pamiątki dla swoich dziewczyn. Ludzie przychodzili i odchodzili, jak podczas czuwania przy mamie. Czuwałam przy jego zwłokach dłużej niż wszyscy. Przez całą noc. O świcie wstałam i spojrzałam w dół, w stronę plaży, tak daleko, jak sięgał wzrok. Potem w jedną stronę, w drugą, na parking za moimi plecami. Byliśmy sami. Zaczęłam schodzić z wydmy, do niego. Do niej. Choć się nie poruszyła, po porannym przypływie woda wokół niej była głębsza niż poprzedniego dnia. Stojąc na skraju, zdjęłam bluzę i dżinsy. Woda nie była zimniejsza niż wiatr, ale moje sutki stwardniały, kiedy pod stopami poczułam mokry piasek. Moje tłuste cielsko dostało gęsiej skórki i przybrało niebieskawy odcień. Brodziłam w wodzie po kolana. Rozbolały mnie nogi, po chwili zdrętwiały. Weszłam głębiej, po pas. Końce moich włosów zanurzyły się. Unosiłam się w górę i w dół. Płynęłam. Z plaży wyglądała na czarną, ale teraz, kiedy obok niej płynęłam, dostrzegłam, że skóra była cętkowana jaśniejszymi i ciemniejszymi odcieniami szarości. Dotknęłam jej. Pod moimi sinymi drżącymi palcami była twarda i muskularna. Taka sama pod dotknięciem warg. Pocałunek wypadł miękko i szorstko. Słono. Zanurzyłam się tuż przed nią i po chwili wypłynęłam na powierzchnię, unosząc się na wodzie w górę i w dół. Byłam w stanie nieważkości. Jej masywną głowę i pysk pokrywały brzydkie, nieregularnie rozsiane guzki, porośnięte szczeciną, kłujące pod dotykiem. Naznaczony bliznami pysk był otwarty, jakby usiłowała wypić wodę przed sobą, aby dotrzeć do bezpiecznej głębi. Górna szczęka, w połowie znajdująca się nad wodą, a w połowie pod, porośnięta była gęstą szczeciną. Oczy były pod wodą. Nabrałam powietrza w usta i zanurkowałam z otwartymi oczami. Oko patrzyło na mnie, nie widząc. Tęczówka była mętna, pusta, zamglona morską wodą. Oko z kataraktą, oko wypełnione śmiercią. Dotknęłam skóry tuż pod nim, a potem samej kulistej powierzchni. Ja też mogłam tak umrzeć. I też w tym miejscu. Walczyłam z sobą, głowę ciągnęło w dół, poruszające się ramiona parły w górę. Piłam morską wodę dużymi łykami, raz po raz widząc mętne, nieżywe oko. A potem zaczęłam walczyć, ze złością. Gwałtownie wynurzyłam się na powierzchnię, kaszlałam i parskałam, dysząc i z trudem łapiąc oddech, pozwalając powietrzu wedrzeć się do płuc. Opłynęłam ją z boku, od strony złamanej płetwy. Pod stopami poczułam dno. Potykając się, zaczęłam się gramolić na brzeg. Uderzyło mnie przejmujące zimno. Mokre ubrania leżały na stosiku na samym skraju wody. Włożyłam je na siebie. W jakimś sensie dotarłam do końca. Ale i nie dotarłam. Nie wiem, jak długo tak siedziałam, dygocząc z zimna. Zbliżał się od strony plaży. Najpierw był bardzo daleko, potem dało się słyszeć warkot. To był jeep. Przemoczone ubrania i wiatr sprawiały, że nie mogłam przestać dygotać. Mężczyzna w ciemnym mundurze wyłączył motor, i uśmiechając się, podszedł do mnie. Przykucnął tuż obok. – Dzień dobry – powiedział. – Dzień dobry. – Czy nie nazywa się pani przypadkiem Dolores Price? Skinęłam głową. – Ktoś pani szuka. Martwi się o panią. Miał wystające małe żółte zęby, niczym kukurydza. Powiedziałam, że jest mi bardzo przykro. – Mam dla pani koc, wydaje mi się, że jest pani zimno. Mam rację? Znowu skinęłam głową. – W takim razie pójdę po koc. Stanął przy jeepie i rzekł do nadajnika: – Wszystko w porządku. Jest tutaj. Mam ją. Część trzecia Latająca noga Rozdział 17 Okna Sanatorium Gracewood na Rhode Island, prywatnego szpitala psychiatrycznego, w którym spędziłam kolejne siedem lat, z jednej strony ukazywały Bellevue Avenue w Newport, a z drugiej Atlantyk. Z drogi, na której zawsze jest duży ruch, widać tylko granitowy pałac. Tymczasem droga wewnętrzna rozwidla się, prowadząc do dwóch niepozornych budynków z cegły, w których mieszczą się oddziały. Tylną część Gracewood odgradza od świata płot z grubego drutu, wysoki na trzy i pół metra. Za nim rosną dzikie borówki, dalej znajduje się spacerowe nabrzeże Clifford i ocean. Przez pierwsze cztery lata po spotkaniu z wielorybem z Wellfleet przebywałam na oddziale, a przez kolejne trzy – byłam pacjentką ambulatoryjną. Nie pisałam w tamtym okresie pamiętnika, w którym mogłabym zawrzeć tysiące godzin zmarnowanych na środki uspokajające i telewizję, toteż moje wspomnienia są żywe, ale pełno w nich luk. Pamiętam najgorsze noce: mój krzyk, odseparowany od ciała, kiedy przytrzymywali mnie siłą i robili zastrzyki – krótkie dźgnięcia bólu, kiedy igła przeszywała moją skórę, gwałcąc mnie niczym Jack. Niekiedy czyniłam postępy, potem mój stan się znowu pogarszał. (W którąś sobotę załatwiłam się na cały tydzień, przypalając papierosem wewnętrzną powierzchnię ud. A namowy, żeby zaciągnąć mnie do świetlicy, skończyły się tym, że zaczęłam grać w Monopol, a potem tak dotkliwie ugryzłam się w rękę, że trzeba było zakładać szwy). Podobnie jak wieloryb, także i wspomnienia z Gracewood były zwłokami, których ciężar musiałam dźwigać. Podczas długich, spokojnych podróży zajmowały w samochodzie miejsce pasażera. Innym razem leżały ze mną w łóżku, zarówno wtedy, kiedy nie mogłam spać, jak i wówczas, gdy mogłam. Zwłoki mogą być albo dobroduszne, albo niebezpieczne. I potrafią mówić. – Jest pani piękna, Dolores – powiedział mi doktor Shaw, kiedy po raz pierwszy usiadłam naprzeciwko niego zamknięta w tkance tłuszczowej i pałająca nienawiścią do samej siebie. – Jasne. Jestem Miss Świata – odcięłam się. – Wygrałam w stroju kąpielowym. To on był piękny, z lwią grzywą, w białym golfie kontrastującym z opaloną skórą. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie lubi zamkniętych przestrzeni. Na pewno chodził po klifach – oczywiście jeśli akurat nie musiał gadać z wariatami, takimi jak my. Zza uchylonego okna dochodził miarowy huk oceanu. Czasami spuszczałam wzrok z jego zielonych oczu na grube, pozbawione obrączki palce i słomę, której źdźbła nadal tkwiły pomiędzy sznurówkami. Podczas pierwszych sesji terapeutycznych doktor Shaw zawsze pochylał się w moją stronę. Siedzieliśmy tak, fotel w fotel, a on uśmiechał się do mnie. – Gdyby tylko potrafiła pani ujrzeć swoje piękno – powiedział mi pierwszego dnia – ono by się urzeczywistniło. Doktor Shaw był moim trzecim psychoterapeutą w Gracewood. Pierwszy, doktor Netler, nosił przedziałek tuż nad lewym uchem i zaczesywał długie kosmyki, próbując zasłonić pokaźnej wielkości łysinę. Miał nieduży brzuszek i jąkał się tak bardzo, że przez połowę każdej sesji czekałam, aż wypluje z siebie utykające sylaby, które z czasem układały się w pytania dotyczące odejścia mego ojca i śmierci matki – na które odmawiałam odpowiedzi. Podczas kilkumiesięcznej wędrówki donikąd siłę czerpałam z pełnego uporu milczenia. Natomiast doktor Netler swą siłę brał z poleceń wydawanych doprowadzonym do rozpaczy pielęgniarkom i salowym: zabronił mi palenia, zwiększył dawki leków i gdy tracił nade mną kontrolę, polecał zakładać kaftan bezpieczeństwa. Oto kolejne wspomnienie z Gracewood: zapach kaftana i daremne próby wyzwolenia się z niego. Doszli do wniosku, że będę bardziej gotowa do współpracy z kobietą. Była Hinduską, nazywała się doktor Pragnesh, a jej oddech zawsze był przepojony czosnkiem. Jacka nazywała „panem Speightem”, jakby był człowiekiem, któremu należał się szacunek. – Jak pani sądzi, co sprawiło, że czuia pani pociąg do pana Speighta? – spytała z zabawnym akcentem. – Nie mam pojęcia. Dlaczego pani włosy wciąż się tak przetłuszczają? – Czemu służy ta wojownicza postawa, czy to samoobrona? – A do czego służy kropka na pani czole? Czy do ćwiczeń w strzelaniu do celu? Wszystkie rachunki za pobyt w prywatnym szpitalu psychiatrycznym pokrywała Geneva Sweet. Pojechała na wschodnie wybrzeże specjalnie po to, żeby wybrać odpowiednią instytucję. Babcia początkowo opierała się i nie chciała przyjąć tej pomocy – tej postawy dobrej wróżki, która walczyła o to, żebym znowu była normalna – ale Geneva usiadła z babcią w salonie i wyjaśniła, że ona i Irv „nie mają kłopotów”, że Bóg nigdy nie dał jej córki, którą mogłaby się opiekować i na nią łożyć, że mój powrót do zdrowia jest tym, co chciałaby zrobić dla Bernice, niech spoczywa w pokoju. To właśnie dzięki Genevie straż przybrzeżna Cape Cod przybyła na plażę w Wellfleet na spóźniony ratunek. Kiedy zatelefonowałam do niej z motelu i zaśpiewałam o „kozach, co w bezika w nosie grają”, bardzo się strapiła, a potem zatelefonowała do babci, która z kolei zadzwoniła do Hooten Hall i zawiadomiła policję na Rhode Island. – Kiedy powiedziałaś mi przez telefon, że jesteś w mieście, w którym umierają wieloryby, była to dla mnie ważna wskazówka. To było twoje wołanie o pomoc – powiedziała mi Geneva podczas naszego pierwszego spotkania twarzą w twarz. – Tak w każdym razie powiedział mój terapeuta. Miała wszystkie atrybuty zamożnej kobiety: włosy ufarbowane na blond upięte w kok, różową szminkę z błyszczkiem i paznokcie w tym samym kolorze, krem nawilżający na twarzy. Pozwoliłam jej wierzyć, że to ona mnie uratowała. Nie przyznałam się, że spróbowałam śmierci przed pojawieniem się strażnika, że zanurkowałam, żeby spotkać się oko w oko z wielorybem. Gracewood płaszczyło się przed bogatymi gośćmi. Kiedy Geneva przyleciała w okresie Bożego Narodzenia, zawieziono mnie na spotkanie do pałacu. Siedziałyśmy na sofach obitych skórą w stonowanych kolorach, pośród świątecznych dekoracji, Geneva trzymała na kolanach kieliszek z advocatem i zwróciła moją uwagę na „cudny padający śnieg”, „czarujące stare ozdoby na choince” i w ogóle wszystko, za co powinnam być jej wdzięczna. Babcia w każdy wtorek odwiedzała mnie na oddziale, od drugiej do pół do czwartej. Jazda taksówką z Easterly kosztowała jedenaście dolarów. Tłumaczyła mi, że przyjeżdża taksówką, bo w dni powszednie nie chce sprawiać kłopotu córce pani Mumphy. Prawdziwą przyczyną było jednak to, że chciała utrzymać moje szaleństwo w tajemnicy. Biedna babcia: najpierw córka w stanowym szpitalu, potem wnuczka w Gracewood. Podczas wizyt nie zdejmowała płaszcza, ściskała w dłoni pasek od torebki, jej wzrok skakał nerwowo pomiędzy śliniącą się panią Ropiek a dziwaczną staruszką DePolito, która nosiła flanelową piżamę, koszulę nocną ozdobioną futrem i sportowe buty. Ale Gracewood oszczędziło babci najgorszego: salowego, pojawiającego się tylko w weekendy, który dawał bolesne kuksańce, jeśli opieszale wykonywało się jego polecenia, Manny’ego-Onanisty oraz Lillian, która dłubała w nosie, kozy rozsmarowywała na ścianach i z czystej złośliwości robiła pod siebie. – Ale w zasadzie jesteś tutaj szczęśliwa, czy tak? – spytała Geneva, kiedy odwiedziła mnie latem następnego roku, wyrażając tym sposobem zarówno pytanie, jak i odpowiedź, jaką chciała usłyszeć. Tym razem siedziałyśmy w reprezentacyjnym ogrodzie Gracewood na metalowych krzesłach, podczas gdy ogrodnicy uwijali się przy odpowiednio kolorystycznie zakomponowanych rabatkach z petuniami, a za nami szumiał Atlantyk. Moja ręka nadal była zabandażowana, bo właśnie ugryzłam się w nią w zeszłym tygodniu. – Jesteś w zasadzie szczęśliwa? Czujesz, że robisz postępy? Odpowiedziałam jak zwykle: pogardliwym prychnięciem, po czym sięgnęłam po papierosa. Po każdej wizycie Geneva obejmowała mnie na pożegnanie uściskiem manekina, co dowodziło, że nigdy nie była matką. Z doktorem Shaw zaczęliśmy pracować zimą 1971 roku. Muszę to wyznać: kiedy wspominam doktora Shaw, moja pamięć zaczyna płatać figle. Był durniem i magikiem: łatwowiernym idiotą, przed którym zatajałam prawdę, i potężnym czarnoksiężnikiem, odnajdującym tajemnice, które sama przed sobą skrywałam. Zwłoki najczęściej przemawiają właśnie głosem doktora Shaw. – Jak miewa się Dolores Price dzisiejszego pięknego ranka? – spytał mnie na początku pierwszej sesji. – Miewa się dobrze, doktorze Kwa-Kwa – odparłam, wydmuchując dym z papierosa w stronę tabliczki z napisem „dziękujemy za niepalenie”. – Doktorze Kwa-Kwa? Dlaczego jestem doktorem Kwa-Kwa? – Wy wszyscy tacy jesteście. Tacy sami. – Wielu moich kolegów nie zgodziłoby się z panią – rzekł z uśmiechem. – Co pan ma na myśli? – Powiedzmy, że uchodzę tutaj za... indywidualistę. – To mówił Bart czy Brett? – Co proszę? Najwyraźniej był przedstawicielem zdrowego gatunku, który nigdy nie ogląda telewizji. – Mniejsza z tym – powiedziałam. – Zmieńmy temat. Skinął głową, zamknął oczy i uśmiechnął się do mnie – tej pięknej, którą rzekomo dostrzegał. Podczas pierwszych sesji widok doktora Shaw z zamkniętymi oczami przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Ale miał takiego hopla na punkcie wizualizacji – tak usilnie starał się zobaczyć we mnie „tę lepszą Dolores” – że zaciekawiło mnie, jak ona wygląda pod tymi przymkniętymi powiekami. Schudłam właśnie dzięki wizualizacji – nie całkowicie, ale na tyle, że mijający mnie ludzie nie zwracali uwagi na otyłą dziewczynę, przestali oglądać się za dziwolągiem. – Widzę, że schudłaś o kolejne trzy kilo – mówił doktor Shaw, uśmiechając się do mojej karty. – Wiesz, dlaczego chudniesz? – Nie, dlaczego? – Lepiej było pozwolić, żeby on powiedział, co myślałam, niż tracić czas na to, żeby mnie wciąż poprawiał. – Bo zaczynasz wyobrażać sobie tę piękną osobę, którą jesteś. Przeistaczasz się w młodą kobietę, zasługujesz, aby nią być. – Ach tak – odpowiedziałam. Po sześciu miesiącach sesji z doktorem Shaw mogłam swobodnie włożyć obydwie dłonie pomiędzy brzuch a dżinsy i nawet nimi pomachać. Nie chcę powiedzieć, że nie czułam się lepiej. Ale nie widziałam siebie jako kandydatki na królową piękności. Widziałam pleśń. Właśnie tak to zrobiłam. W stołówce prosiłam o kawałek ciasta, makaron, ser oraz ciasto z kremem – wystarczającą ilość jedzenia, żebym musiała dźwigać tacę (a nie nieść). Wszyscy w Gracewood byliśmy sflaczali i bladzi od skrobi i środków uspokajających. Stawiałam tacę na jednym z długich stołów i zamykałam oczy, jak doktor Shaw. Kiedy znowu je otwierałam, wyobrażałam sobie, że wszystko pokrywa pleśń. Potrafiłam pleśnią zaatakować dowolny obiekt, jaki miałam przed oczami: koktajl owocowy w puszce, zupę. Była to umiejętność, w której osiągnęłam mistrzostwo. Pleśń kiełkowała na wszystkim, co znalazło się na brzegu mego talerza, rozrastała się, przekształcając w gruby niebieski dywan pokrywający to, co akurat miałam pogryźć i przełknąć. – Znowu się dławi – skarżyła się pani DePolito. – Jak mamy spokojnie zjeść kolację, skoro ona wciąż się krztusi? Zupełnie jakby jakąś szczególną atrakcją było przyglądanie się, jak ona – bez górnych przednich zębów – zjada jajecznicę. Jakby to było apetyczne. Nigdy nie powiedziałam doktorowi Shaw o pleśni. Pozwoliłam mu zachować wiarę w to, że wyobrażam sobie „piękną Dolores”. A kiedy poznałam go bliżej, tym bardziej nie chciałam pozbawiać go złudzeń. Kroczył niebezpieczną drogą. Kiedy zaczęłam tracić na wadze, jednocześnie częściowo odrzuciłam wrogość, z jaką odnosiłam się do niego, kiedy zamykaliśmy się w jego gabinecie. Naszym pierwszym poważnym przedsięwzięciem terapeutycznym była rozmowa o nocy spędzonej u Dottie. Opowiedziałam mu szczegóły, a potem spytałam wprost: – Czy jestem lesbijką? Doktor Shaw spojrzał na mnie pytająco: – Proszę, opowiedz jeszcze raz, co czułaś podczas tego spotkania. – Czy chodzi o to, co czułam, kiedy patrzyłam na rybki, czy kiedy myślałam o Larrym i Ruth? – O czym myślałaś, kiedy doprowadzała cię do orgazmu? Czułaś się wspaniale i zaczynałaś myśleć o... – O Larrym i Ruth. Myślałam o tej nocy, kiedy się obudziłam, a oni robili to na podłodze w domu babci. Może nawet jęczałam troszkę, tak jak Ruth. To było trochę jakbym... wyobrażała sobie, że jestem Ruth, a ona Larrym... Co chce pan przez to powiedzieć? Nie jestem lesbijką? Doktor Shaw wygłosił przemówienie o homoseksualizmie, który jest orientacją seksualną nie podlegającą wyborowi i że „może powinnam” zastanowić się, czy złość na Dottie i pana Pucciego za to, kim są, jest właściwą reakcją. Doktor Shaw w ogóle był „Panem Może”: było to jedno z jego ulubionych słów. – Nie, Dolores, twoje zachowanie jasno wskazuje, że pociągają cię mężczyźni. Może całe to obżeranie się twoje i Dottie chwilowo przytłumiło twoją złość, wprawiło w odrętwienie. I właśnie przyjąwszy taką bierną postawę...? To też zawsze robił: wypowiadał zdania z pustymi miejscami, w które miałam wstawić właściwe słowa. – Pozwoliłam jej to zrobić, tak? – Właśnie. Po prostu w tamtej chwili pozwoliłaś sobie na to. – Tak, ale... – Ale? – Ja czułam... no wie pan... – Wypowiedz to słowo. Doświadczyłaś... – Nie chcę tego powiedzieć. – Dolores? – Bo nie mam ochoty, zrozumiano? Wciąż powtarza pan, że powinnam uczciwie oceniać swoje uczucia. – No cóż, jestem ciekaw. Bezustannie używasz słowa „pieprzyć”. A jeśli się nad tym zastanowić, jest to słowo przepojone złością. Zazwyczaj wypowiadasz je w gniewie. Zastanawia mnie, dlaczego to „pieprzenie” pada z twoich ust tak łatwo, a najwyraźniej masz trudności z wypowiedzeniem słowa „orgazm”. – Mogę to powiedzieć: orgazm. Proszę bardzo. Jest pan zadowolony? – Jestem. Dziękuję. – Proszę bardzo. O rany... – A wracając do twojego pytania, odpowiadam: nie, twój orgazm tamtej nocy nie uczynił cię lesbijką. Stymulacja sprawia, że nawet chorzy na depresję odczuwają rozkosz. Palec, język. Tarcie i pocieranie nie jest ani „kobiece”, ani „męskie”. Jest po prostu... tarciem. Uśmiechnął się i przesunął dłonią po złotych włosach za uchem. – Ale naturalnie twój orgazm dodał ci sił, był bodźcem, który wyciągnął cię z pasywności. A potem poczułaś się...? – Wypieprzona! – powiedziałam. W milczeniu wsłuchiwałam się w ton, jakim wypowiedziałam to słowo, a doktor Shaw obserwował wyraz mojej twarzy. – Wypieprzona – powtórzył. – Przez kogo? – Chyba przez nią. Ale najbardziej przez niego. – Kogo masz na myśli? – Erica! A kogo innego mogę mieć na myśli? Kto dał mu prawo, żeby ze mnie żartować? Mówiłam mu, żeby przestał, ale on... – Co? Co teraz myślisz? – Czy dlatego zabiłam rybki? Żeby zemścić się na Ericu? – Tak? – Tak. – Oczywiście, że tak. Wstałam i podeszłam do okna. Patrzyłam na odległe grzywiaste fale, mżawkę padającą na budynek B. Po policzkach spływały mi łzy. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. – Czy mógłby pan przestać bezustannie mówić „oczywiście”? To wszystko jest dla mnie nowe. A to „oczywiście” sprawia, że czuję się jeszcze głupsza. – Naturalnie – odparł. – Oczywiście. Kto jeszcze cię wypieprzył, Dolores? W przeszłości. Zróbmy listę. W mojej głowie zapulsowała krew. – Wie pan kto. – Powiedz. – Jack Speight! Poważnie skinął głową. – Ktoś jeszcze? – Niejeden. Dzieciaki w szkole, ojciec, moja... – Co chciałaś powiedzieć? – Nic. – Na pewno? – Tak. To także muszę wyznać: jednym z powodów, dla których przystałam na współpracę z doktorem Shaw, było to, że się w nim zadurzyłam. Leżąc na oddziale, po wygaszeniu świateł, wyobrażałam sobie, jak rozwiązuję mu buty, rozpinam koszulę i spodnie. Leżąc w łóżku, starając się nie zwracać uwagi na gulgotanie i chrapanie DePolito w sąsiedniej sali, oczyma wyobraźni wyczarowywałam jego nagi tors, po którym spacerowały moje palce. W naszych pokojach było nieznośnie gorąco – nie było to wilgotne ciepło, przepojone seksem, lecz zbliżone do warunków panujących w piekarniku – takie, które zatyka nos i przyprawia o ból głowy. Nachodziło mnie od strony karty chorobowej, kiełkowało pomiędzy moim łóżkiem a ścianą, kiedy leżałam tam cicho, a moje palce stawały się doktorem Shaw. „Tarcie jest tarciem – mówiłam sobie. – Kogo to obchodzi?” Czasami domyślałam się, do czego zmierza doktor Shaw, i zaprzeczałam. Towarzyszyło temu przyjemne uczucie: czy mężczyźni, którzy mieli nade mną władzę, kiedykolwiek uczynili lepszym moje życie? – Czy możesz wymienić jedno wydarzenie z Cape Cod, które przyniosło ci ulgę? – spytał pod koniec jednej z jałowych sesji. Całą godzinę poświęciliśmy samobójczej wyprawie. – Cytrynowe pączki – odparłam. – Były naprawdę świetne. Westchnął i spojrzał w sufit. – Myślałem, że tę pracę mamy już za sobą. Skąd wziął się impuls, żeby się przejadać? Jaki był tego mechanizm? Westchnęłam z niecierpliwością, recytując to, co chciał usłyszeć, niczym niegrzeczne dziecko: – Jadłam, bo byłam zła. – W takim razie, czy jedzenie pączków rzeczywiście wprawiło cię w dobry humor? Przewróciłam oczami. – Nie. – W takim razie, czy mogę liczyć na poważną odpowiedź na moje pytanie? Wiedziałam, do czego zmierzał: chciał, żebym podniosła rozkładającego się wieloryba, zajrzała pod spód i znalazła tam mamę. Zawsze szukał mamy. – Jak brzmiało pytanie? – powiedziałam. – Zapomniałam, o co mnie pan spytał. – Poprosiłem, abyś okreśhła tę chwilę na Cape Cod, kiedy coś przyniosło ci ulgę. Wyzwolenie. – Wyzwolenie? – To słowo mnie zainteresowało wbrew mojej woli. Skinął głową. – Wyzwolenie. – To było chyba wtedy, kiedy znalazłam się w wodzie... w oceanie. – Ach tak – rzekł. – Mów dalej. – Co mam mówić? Po prostu dobrze się tam czułam. – A co ci się w tym podobało? – przysunął się bliżej. Poczułam znajomy zapach płynu do płukania ust. – Pływanie – odparłam. – Poczucie nieważkości. I zanurzenie się pod wodę. Godzina już się skończyła. Jeśli to pana interesuje. Sięgnął nad biurkiem i odwrócił zegar tarczą do ściany. Ten gest sprawił, że wpadłam w panikę. – Dlaczego spodobało ci się pod wodą, Dolores? Co było w tym przyjemnego? Kiedy powiedziało się coś, co go ekscytowało, jego włosy zaczynały podskakiwać. – Skąd mam wiedzieć? Było właśnie tak, jak pan powiedział... To mnie wyzwoliło, czy jakoś tak. Doktor Shaw wziął mnie za ręce. – Załóżmy – rzekł – że znajdujemy się teraz w jakimś kluczowym punkcie, w tej chwili, w tej sekundzie. Chciałbym, żebyś to sobie wyobraziła za pomocą wizualizacji. Na przykład niech ma to związek z oceanem. Z pływaniem. Z naszą współpracą. Wyobraź sobie to dla nas, Dolores. Czy wynurzymy się na powierzchnię, ujrzymy słoneczne światło? A może zanurkujemy i zbadamy niezmierzoną głębię? Na co w tej chwili masz większą ochotę? Czekał. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Pomyślałam, że bezpieczniej będzie udzielić odpowiedzi, której nie oczekiwał, ale się przeliczyłam. Myślałam, że chodzi mu o słońce i wynurzanie. – Zanurzamy się – powiedziałam. – Jesteś pewna? – Tak. Nurkujemy. Zamknął oczy i uśmiechnął się. – Czujesz to, co ja? Fakt, że odczuwał przyjemność, sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. – Skąd mam wiedzieć, co pan czuje? – To, że naprawdę zaczynamy pracować razem? – Zaczynamy? A to wszystko do tej pory... To były tylko wprawki? Ale kiedy doktor Shaw wbił sobie coś do głowy, sarkazm nie zdawał się na nic. – Dolores, czy zdajesz sobie sprawę, dlaczego pragniesz nurkować coraz głębiej? Dlaczego właśnie to jako pierwsze przyszło ci do głowy, kiedy spytałem, co sprawia ci przyjemność? – To nie była pierwsza myśl. Najpierw pomyślałam o pączkach. Spojrzał na mnie z dezaprobatą. – Ale tylko technicznie rzecz biorąc... – Woda, nurkowanie... Czy przypadkiem nie próbowałaś odtworzyć... łona? Wzruszyłam ramionami. – Łona? – Łona. Uśmiechnął się i skinął głową. – Być może dążyłaś do powrotu do bezpieczeństwa, jakie dawała ci matka. Do powrotu do ciepła, ochrony osoby, która jeszcze cię nie zawiodła. – Zawiodła? Jak? – Pozostawiając cię samą, kiedy była chora. Umierając. – Łono? – To instynktowne. – Tak? – Pierwotne. Atawistyczne. Wyglądał na bardzo zadowolonego ze mnie. – Nie wciągajmy w to mojej matki, dobrze? Poza tym tam nie było ciepło. Było cholernie zimno. Kiedy wyszłam z wody na brzeg, zsiniałam. Płakałam z zimna! – Właśnie – rzekł, uderzając dłonią o oparcie fotela. – Dlaczego dziecko płacze przy urodzeniu? Wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. – Nie wiem. Bo lekarz daje mu klapsa? – Dziecko płacze z powodu spadku temperatury. Z trzydziestu siedmiu do pokojowej, to jakieś piętnaście stopni różnicy. To dla niego szok. Szok stawania się. Chłód siły dającej życie. Gdybyśmy przyjrzeli się symbolice, moglibyśmy powiedzieć, że w tej wodzie odbierałaś swój własny poród, prawda? Wzruszyłam ramionami, udając obojętność. – To pan jest szefem – powiedziałam. – Nie jestem szefem. To ty jesteś szefem. Dowiedzieliśmy się właśnie rzeczy niezwykłej: twoja kuracja nie rozpoczęła się tutaj, w Gracewood. Zaczęła się tamtego poranka w oceanie – na długo, zanim ja się tutaj pojawiłem. Po prostu zabrałem się z tobą w tę podróż. – Chyba raczej, żeby popływać. Śmiech, którym doktor Shaw rzadko wybuchał, wykrzywiał jego piękną twarz, robiąc z niego mówiącego muła. – Żeby popływać – powtórzył, śmiejąc się głośno. – Tak, masz rację. Popływać! Zakończymy na tym, Dolores. Muszę zatelefonować do kilku znajomych. Na zachodnim wybrzeżu jest lekarz, z którym chciałbym przeprowadzić rozmowę. Myślę, że poruszyliśmy dzisiaj ważne tematy. I znaleźliśmy właściwy kierunek. Nie sądzisz? – Być może – powiedziałam. Nie zrozumiał żartu. Następnego dnia oświadczył, że zamierza „zostać moim rodzicem”: zacząć wszystko od początku, żeby naprawić krzywdy, które nieświadomie wyrządzili mi rodzice. – Razem – mówił, przymykając oczy (wiedziałam, że to wizualizacja) – przewiniemy taśmę aż do twego dzieciństwa i nagramy ją jeszcze raz. Zawsze tak mówi! – jakby moje życie było jakimś elektronicznym urządzeniem. – Mówiłam już: cóż to wszystko ma wspólnego z moją matką? Wolałabym jej w to nie mieszać. Moja matka była świętą! Przechylił lekko głowę. – Świętą? Jedną z rzeczy, które przed nim zataiłam, był obraz mamy przedstawiający latającą nogę. Ten utracony obraz był najbliższy mojemu wyobrażeniu nieba – świata, który jest spokojny i sprawiedliwy. Nie chciałam, żeby majstrował przy mojej mamie. – Ona nie żyje, rozumie pan? – powiedziałam. – Proszę zostawić ją w spokoju. – Moim zdaniem błędem jest bawić się w chowanego, Dolores. To do niczego nie prowadzi. – Ostatnim razem mówił pan, że to ja jestem szefem. Czy to była tylko taka gadanina? Westchnął i skinął głową. – W porządku. Zrobię wszystko, aby uszanować twoje reguły gry, zanim nie będziesz gotowa na kolejny krok. A teraz proszę, abyś wróciła do swojego pokoju i zrelaksowała się. Jutro wyruszamy na przedziwną wyprawę. – Jeśli to znowu jakiś Mystic Seaport, od razu mówię, że nie jadę. Podczas ostatniej wycieczki wynudziłam się jak mops. – Nie, to nie jest port. Ale będzie to jedno z najbardziej mistycznych doświadczeń w twoim życiu. Tyle mogę ci obiecać. Jutro zostanę twoją zastępczą matką. Wrócimy razem do łona... – Może pan sam tam wróci – powiedziałam. – Może mi pan wysłać pocztówkę. Pochylił się nade mną i znalazł się tak blisko, że zetknęły się nasze kolana. – Wiem, że to brzmi niekonwencjonalnie, Dolores, ale niemal całe wczorajsze popołudnie spędziłem na konsultacji telefonicznej z pewnym lekarzem z Kalifornii, który tą metodą osiągnął bardzo dobre rezultaty. A dziś rano walczyłem z freudystami z tej instytucji, żeby uzyskać od nich zgodę... Ale to nie ma nic do rzeczy. Po prostu wierzę, że potrafię ci pomóc. Jeśli jednak masz złe przeczucia – jeśli nie ufasz mi na tyle, abym mógł cię zaprowadzić tam, gdzie uważam, że powinniśmy się udać – w takim razie powstrzymaj mnie teraz. Powiedz mi to, a pójdziemy inną drogą. Czekał. Jego oczy, wyrażające prośbę, wydawały mi się bardzo znajome... Twarz wyglądała, jakby płonęła od gorączki. – W porządku – powiedziałam. – Proszę się tym tak nie przejmować. Jego podniecenie podczas tamtej sesji – woń płynu do płukania ust, pocałunek kolanem, kiedy siedzieliśmy zwróceni do siebie na fotelach – udzieliło się także i mnie. Ale wieczorem, gdy znalazłam się w łóżku, nie myślałam o doktorze Shaw jak o mojej matce. Nagle zdałam sobie sprawę, dlaczego jego wyraz twarzy – zwłaszcza oczu – wydał mi się tak znajomy. Było to błagalne spojrzenie Dantego na zdjęciach zrobionych polaroidem (kolejna z moich tajemnic). Doktor Shaw całe popołudnie poprzedniego dnia i dzisiejszy ranek poświęcił mojemu przypadkowi, czyli mnie. Leżałam rozbudzona, dopasowując jego głowę do ciała Dantego... Przeżywając orgazm, musiałam zajęczeć, bo Evelyn, siostra pełniąca nocny dyżur, zjawiła się z latarką i zaświeciła mi w twarz, zanim jeszcze na dobre skończyłam. – Co się stało? – spytała. – Nic. Miałam sen. O mamie. Uśmiechnęłam się do niej. Pod kocem nadal dokazywałam. Trzeba przyznać, że doktor Shaw rzeczywiście był pełen entuzjazmu. Następnego wieczora, kiedy znaleźliśmy się w basenie w budynku B, o mały włos przeze mnie nie zginął. Przyszedł po mnie na oddział tuż przed wygaszeniem świateł, wyglądało to niemal jak randka (och, jakże bardzo DePolito była wytrącona z równowagi!), i pojechaliśmy na drugi koniec szpitalnego molocha. Kolejno otwierałam wszystkie drzwi sal gimnastycznych kluczami doktora, który taszczył za mną olbrzymi szpulowy magnetofon i kłębowisko przedłużaczy. Nad brzegiem basenu wyłożył mi swój plan. Miałam odrodzić się w zasadzie jako płód, a potem rosnąć ponownie i tym razem właściwie pokierować swoim życiem. To może potrwać sześć miesięcy. A może sześć lat. Ten proces jest nieprzewidywalny, jego rytm w mniejszym lub większym stopniu zależeć będzie ode mnie. Kiedy mówił, zanurzyłam w wodzie palec i na płycie basenu wodą narysowałam swoje inicjały. Robiłam to raz za razem. Kiedy skończył, wszystkie „D” zlały się w jedną dużą plamę. – Jakieś pytania? – spytał doktor Shaw. Wpatrywałam się w migoczącą przed nami wodę, przerażona tym, co może się z niej wydostać. – Nie – powiedziałam. – W takim razie zaczynajmy. Najpierw mnie zahipnotyzował. – Jesteś w windzie. Jedziesz na sam dół, tam gdzie znajduje się podświadomość – mówił. – Będę mówił, na którym jesteśmy piętrze, a kiedy znajdziemy się na samym dole, rozbierzesz się i wskoczysz do wody. Gdzieś w okolicach czwartego piętra kazałam mu się zatrzymać. – Nie mogę tego robić w kostiumie? – spytałam. W Gracewood z nagości nie robiono jakiejś wielkiej sprawy. Człowiek zawsze widział paskudne cielska innych albo vice versa. Pomimo to paradowanie ze zwałami tłuszczu i popękanymi naczyniami krwionośnymi przed doktorem Shaw nie było tym samym, co pokazywanie się DePolito czy pani Ropiek. Doktor Shaw wybrał ze swej kolekcji minę oznaczającą dezaprobatę. – Nie rozumiesz? Po tym wszystkim, czego już dokonaliśmy? Kim jesteś, Dolores? – Jestem płodem. – A co to jest? – wskazał na basen. – Łono. – A kim ja jestem? Byłam zbyt zawstydzona, żeby spojrzeć mu w twarz. – Moją matką – wymamrotałam. – Właśnie. Matka, łono, płód. Ufasz mi? Patrzyłam na spokojną taflę wody. – Ufasz mi? – powtórzył. Skinęłam głową. – A czy płód odczuwa awersję do własnego ciała? Czy w ogóle ma jakieś oczekiwania? Potrząsnęłam głową. – Czy płód ma na sobie ubranie? Znowu potrząsnęłam głową. – Nasza winda znalazła się na samym dole. To bezpieczne środowisko. Proszę, zdejmij ubranie. Z nagim tyłkiem wskoczyłam do płytkiej wody i zaczęłam w niej brodzić. Temperatura wody odpowiadała tonowi głosu doktora Shaw. Po chwili zamknęłam oczy i zaczęłam się unosić na powierzchni. Przez jakiś czas było to skuteczne. To nie był ten sam obskurny basen bez kafelków, w którym w każdy środowy i sobotni ranek zmuszano nas do gimnastyki. Moje uszy znalazły się pod wodą, głos doktora rozmył się i moje uprzedzenia gdzieś się rozwiały. Położyłam się na plecach. Czułam się jak płód. Wszystko popsuł jego entuzjazm. – Moje serce bije szybciej – wołał do mnie. – Moje dziecko najwyraźniej wypróbowuje zawiązki rączek. Wolałabym, żeby siedział cicho. Ważyłam wówczas poniżej dziewięćdziesięciu kilo – ale nie aż tyle poniżej. Moje ramiona nadal były wielkimi szynkami, a nie „zawiązkami rączek”. – Zastanawiam się, o czym w tej chwili myśli moje dziecko – zawołał, gładząc się rękami po brzuchu. Ja tym czasem zastanawiałam się, czy jego przeobrażenie się w moją mamę nie zepsuje mi wieczornego rytuału tarcia. – W więzi matki z dzieckiem jest coś szczególnego – doleciało mnie wołanie doktora Shaw. Ta gadanina o matkach sprawiła, że zaczęłam myśleć o babci. Wyobraziłam sobie, jak wchodzi tutaj i zastaje mnie z doktorem. „Nie jest tak, jak myślisz, babciu – tłumaczyłabym się. – Jestem płodem. A on jest mamusią”. Wiedziałam, jak by zareagowała: opadłaby jej szczęka, przycisnęłaby torebkę do siebie. Perspektywa przyłapania przez babcię sprawiła, że rozchlapałam wokół siebie wodę. – Moje dziecko jest dziś bardzo aktywne – mówił doktor Shaw. – Wciąż się porusza. On też by się poruszał, gdyby to była jego babcia. Znowu byłam sobą: grubą Dolores w chlorowanej wodzie. – A teraz włączę muzykę, żeby ukoić moje dziecko. – W tym momencie do akcji wkroczył magnetofon. Uniosłam głowę i przyglądałam się, jak łączy kolejne przedłużacze, aż dotarł do gniazdka w ścianie. – Może Dworzaka? Albo Mozarta... Mama mówiła na taką muzykę „hocki-klocki”. Sama wolała słuchać Ink Spots i Teresy Brewer. – Muzyka łagodzi najdziksze serca – oświadczył doktor Shaw, a potem przykucnął, żeby zrobić ostatnie połączenie. Usiłowałam zwizualizować sobie dzikie serce, kiedy usłyszałam skwierczenie. Doktor Shaw w drgawkach upadł na kolana. A potem zwinął się i znieruchomiał. Wyszłam z basenu i łukiem obiegłam kałużę, w której trzeszczał przewód zanurzony w wychlapanej przeze mnie wodzie. Jeśli nie żył – to ja go zabiłam. Owinęłam dłonie koszulką i dżinsami i pociągnęłam za kabel, wyrywając wtyczkę z gniazdka. A potem, z twarzą w dłoniach, powoli podeszłam do niego, wciąż ociekając wodą. – Doktorze Shaw? Doktorze Shaw! – Jego nazwisko zamieniłam w krzyk. Stanęłam na czworakach i wymierzyłam mu policzek. Najpierw niepewnie, potem śmielej. A potem jeszcze mocniejszy. A potem tak, żeby bolało, żeby powrócił do życia. Zamrugał. – Wszystko w porządku? – spytałam. Patrzył na mnie, jakby starając się przypomnieć, kim jestem, potem sięgnął po moją rękę. Pomogłam mu wstać i zaprowadziłam do betonowych trybun. Woda w basenie wciąż falowała. Siedzieliśmy tak, trzymając się za ręce, ja wciąż mokra i naga. Dreszcze przechodziły między nami niczym prąd elektryczny. Rozdział 18 Doktor Shaw był pierwszym rodzicem, który mnie nie opuścił. A właściwie pierwszym, który opuścił mnie, a potem powstał z martwych. Jego niedoszła śmierć w wyniku porażenia prądem przełamała pewną barierę i rzeczywiście uczyniła go moją matką. Siedząc na fotelu w jego gabinecie, wprowadzałam go w szczegóły trudnego małżeństwa moich rodziców. Natomiast znad skraju basenu on prowadził mnie – już w stroju kąpielowym, po tej pierwszej sesji – przez stadium prenatalne i niemowlęce. Mówił do mnie „moja mała rybko”, kiedy pływałam, i spoglądał na mnie z dumą. Widywaliśmy się codziennie. Najłatwiej poszły pierwsze fazy dzieciństwa. Po jakimś czasie poprosiłam doktora, żeby wszedł ze mną do wody. Początkowo zdecydowanie odmówił, ale któregoś dnia ustąpił. Widok jego workowatych spodenek kąpielowych w kratę nie zrobił już na mnie takiego wrażenia, jakie wywarłby wcześniej. Rzeczywiście było w nim coś matczynego. Rozmawialiśmy, brodziliśmy albo razem nurkowaliśmy w milczeniu, przemierzając całą długość basenu niczym podwodna mama z córką: foka z małą foczką albo wieloryb z wielorybiątkiem. Byłam szczęśliwa. – Jutro ukończysz dziesięć lat, Dolores – oświadczył któregoś wieczora doktor Shaw, kiedy pływaliśmy obok siebie żabką. – Moja mała dziewczynka szybko rośnie. Co powiedziałabyś na wyprawę do sklepu, jutro, żebyśmy wybrali ci jakiś prezent urodzinowy dla uczczenia twoich postępów? – Zaraz, zaraz – spytałam. – Czy to będzie wyprawa w wyobraźni? Roześmiał się. – Nic podobnego! Prawdziwy sklep! Prawdziwy prezent! – Dobrze, mamo – zgodziłam się. Następnego dnia w dziale z zabawkami sprzedawczyni w średnim wieku, z ponurym wyrazem twarzy i z wielkim uśmiechem na odznace w klapie, podejrzliwie przyglądała mi się zza kasy, kiedy przechadzałam się wzdłuż regałów, wykluczając lalki Barbie i gry planszowe, a także kolonię mrówek, na którą namawiał mnie doktor Shaw. A potem zobaczyłam to, czego chciałam. – Rysowanka Etch-a-Sketch? – roześmiał się. – W porządku. Czemu nie? Sięgnął do portfela i podał mi dziesięciodolarowy banknot. – Komu mam wydać resztę? – spytała kasjerka. – Pani czy pani... towarzyszowi? – To nie jest mój chłopak – powiedziałam. – To moja mama. Dłoń, w której kasjerka trzymała banknot, zwinęła się w pięść. – Dolores... – zaczął doktor Shaw. – Widzi pani, jestem trochę zmęczona... Tak naprawdę to mój psychiatra, bo... Z naszej trójki tylko ja nie byłam zszokowana. – Zresztą mniejsza z tym – powiedziałam. – To długa historia. Poza tym i tak nie wygląda pani na osobę, która by cokolwiek z tego zrozumiała. W drodze powrotnej do Gracewood bawiłam się pokrętłami rysowanki, jeszcze zanim ją rozpakowałam. – Widzisz, Dolores – zaczął doktor Shaw – poza szpitalem powinnaś... – Wiem, wiem – przerwałam mu. Byłam zbyt zajęta rysowaniem schodów, naprzemiennym przekręcaniem gałek. Początkowo doktor Shaw postrzegał rysowankę jako coś cudownie symbolicznego: próbę przeniesienia się w nowy, lepszy świat. Przynosiłam zabawkę na sesje, słuchając jednym uchem i jednocześnie się bawiąc. Udoskonalałam swoje umiejętności. Pod koniec drugiego tygodnia rysowanie prostych kresek i krzywizn przestało już być wyzwaniem, toteż przerzuciłam się na morskie stworzenia: tropikalne ryby, podwodne rośliny, syreny, które wszystkie harmonijnie puszczały bańki. Tymczasem doktor Shaw zaczął tracić cierpliwość. – Wolałbym, żebyś to odłożyła, wówczas moglibyśmy porozmawiać – mówił podczas niektórych sesji. Pewnego dnia, żeby przerwać moje milczenie, wyjął mi zabawkę z rąk i wsunął pod fotel. Kiedy indziej zauważył, że rysowanka jest podejrzanie podobna do ekranu telewizyjnego i głośno zastanawiał się, czy nie jest dla mnie swojego rodzaju surogatem. – Jak pan uważa – odparłam, nie podnosząc wzroku i kręcąc gałkami. Cieszył mnie jego brak aprobaty. Z rysowanką wkraczałam w okres dojrzewania. Latem 1973 roku zostałam przypisana do Programu Otwarte Drzwi, czyli zamieszkałam w przejściowym domu dla „półobłąkanych”. Zamieszkało nas tam sześcioro, nie licząc opiekunów i pielęgniarzy. Anita, Fred Burden i pani Shea pracowali w „szerszym świecie”; pozostała trójka, w tym ja, zajmowała się gotowaniem, zakupami i sprzątaniem domu. Co rano błyskawicznie zmywałam naczynia i sprzątałam odkurzaczem, a potem z rysowanką na kolanach przez całe popołudnie przesiadywałam przed telewizorem. Z doktorem Shaw spotykałam się teraz trzy razy w tygodniu. We wtorkowe poranki była to sesja grupowa, w środy indywidualna, a w czwartki wieczorem – wspólne pływanie. Miałam dwadzieścia jeden lat; w basenie dwanaście – od gwałtu dzielił mnie jeszcze rok. Tamtego lata afera Watergate wyparła wszystkie popołudniowe opery mydlane, a potem sama się w nią przekształciła. Początkowo oburzało mnie, że odmówiono mi codziennej porcji Miłości, która cudowną jest oraz Poszukiwania jutra, jednak stopniowo wciągały mnie te senackie przesłuchania: gra dobrych przeciwko złym, prawda przeciw kłamstwom. Do moich ulubionych postaci należeli czcigodni Sam Ervin i Mo Dean, żona Johna, której farbowany platynowy kok przypominał mi Genevę Sweet. Sesje z doktorem Shaw nie szły dobrze: wciąż chciał rozmawiać o seksie, a ja o aferze Watergate. Niemal każde spotkanie rozpoczynałam od chaotycznych przemówień o Nixonie, Haldemanie i kłamcach jako takich, on natomiast usiłował sprowadzić mnie na temat menstruacji i masturbacji i dowiedzieć się, czy czułam pobudzenie seksualne wówczas, przed dziewięcioma laty, kiedy Jack i Rita wprowadzili się do mieszkania babci na drugim piętrze. Któregoś ranka weszłam do gabinetu doktora Shaw, pomstując na Rosę Mary Woods, sekretarkę Nixona. – Ależ ona ma tupet – tokowałam. – Spodziewa się, że cały kraj przełknie zmyślone przez nią brednie, że taśmy skasowała przez pomyłkę? Czemu ona go kryje? Doktor Shaw złożył ręce i uśmiechnął się do mnie. – O co chodzi? – spytałam. – Powiedziałam coś śmiesznego? – Nie. Ale uważam, że twoje oburzenie jest interesujące. Dostrzegam w tym pewną ironię. – Jaką? Natychmiast pożałowałam tego pytania. – O sekretarce Nixona mówisz z wrogością. Postrzegasz ją jako osobę nieuczciwą. A pomimo to za każdym razem, kiedy zaczynamy mówić o twojej matce, zmieniasz temat. Wymazujesz własną taśmę, jeśli mogę tak powiedzieć. – Nieprawda. – Prawda. Nawet taki postawiłaś warunek przed rozpoczęciem terapii: nie będziemy jej krytykować. Kiedy pojawia się temat Bernice Price, ty przemieniasz się w zwykłą Rose Mary Woods. – Niech się pan odpieprzy! – O, proszę. Znowu to słowo, oznaczające gniew. Dlaczego jesteś zła, Dolores? – Nie jestem zła. Istnieje różnica pomiędzy okłamywaniem narodu a odrobiną szacunku dla zmarłych. – Tak? – zdziwił się. – Możesz mi ją wyjaśnić? – Zapomnijmy o tym. – Nie, powiedz. Wstałam. – I niech pan nie patrzy na mnie tym wszystkowiedzącym spojrzeniem. Nie muszę tego dłużej słuchać. – Oczywiście, że nie musisz. Masz pełne prawo... Jedną z rzeczy, które najbardziej drażniły mnie w doktorze Shaw, były drzwi jego gabinetu z powietrznym amortyzatorem. Nie można było wyjść i solidnie nimi trzasnąć. Co najwyżej udało mi się osiągnąć stłumiony syk powietrza. Następnego dnia wieczorem rozważałam nieprzyjście do niego na basen, ale ostatecznie postanowiłam, że pójdę. On przecież potrafił odpłacić się człowiekowi pięknym za nadobne. – A co sądzicie o Dolores? – pytał na przykład podczas wtorkowej sesji grupowej w domu przejściowym. – Czy ktoś chciałby wypowiedzieć na jej temat jakieś uwagi? Jak zwykle zaczęła DePolito z wytrzeszczem oczu i zarzuciła mnie oskarżeniami. Kiedy przyszłam, był już w wodzie i pływał kraulem. – Witaj – rzekł, podpływając bliżej. – Dobry wieczór – powiedziałam niemal bezgłośnie. – Chcę cię przeprosić za to, że wczoraj cię rozgniewałem. Weszłam do wody i położyłam się na wznak. W ciszy starałam się przypomnieć sobie, czy już kiedykolwiek mnie przeprosił. Przez ostatnie trzy lata zawsze było na odwrót. Unosił się na wodzie równolegle do mnie. – To jest przyjemne, prawda? – spytał. – Aha. – Przyjmujesz moje przeprosiny? – Chyba tak. – To dobrze. Bo nawet kiedy się kłócimy, bardzo cię kocham. Wiesz o tym, Dolores? Kłótnie nie wpływają na miłość matki do córki. Nic nie wpływa. Nic tego nie odmieni. – Wiem – powiedziałam. – Kocham cię, Dolores. – Kocham cię, mamo. Przez chwilę pływaliśmy w milczeniu. A potem zupełnie niespodziewanie, wypływając na powierzchnię po wykonaniu podwodnego salta, rzekł: – To dobrze, że masz już okres, bo mogę cię kochać także jako przyjaciółkę, jak równą sobie. Nie tylko jako małą dziewczynkę, której zawsze musiałam strzec. Możemy teraz rozmawiać bardziej otwarcie. O kobiecych sprawach. Spojrzałam na niego, ale nic nie powiedziałam. Odpłynęłam nieco dalej. Przypomniałam sobie, co przed laty Jeanette Nord opowiedziała mi o swojej pierwszej miesiączce: o tym, jak matka zabrała ją na lunch, żeby to uczcić. A także wieczór, kiedy ja po raz pierwszy ją dostałam – kiedy mama nazwała ojca kurwą, a on ją za to uderzył, wyszedł, trzaskając drzwiami, i wypuścił Peteya. Czasami wydawało mi się, że ona bardziej kochała tego durnego ptaszka niż mnie. Niekiedy w ogóle mnie nie dostrzegała, widziała tylko Peteya. Kiedy tamtego wieczora wróciłam z szaleńczej jazdy na rowerze, chciałam przytulić mamę, pomóc jej – ale to tylko pogorszyło sprawę. Płynęłam pod wodą z zamkniętymi oczami i znowu ujrzałam wyraz jej twarzy, kiedy dostrzegła plamę krwi na moich szortach – zauważyła, że dostałam okres, jeszcze zanim ja się o tym dowiedziałam. I to ją rozzłościło. Zaczęła płakać. Kiedy wypłynęłam na powierzchnię, doktor Shaw już na mnie czekał. – Wiesz, o czym chcę rozmawiać? – spytał. – O czym? – Chcę mówić o Jacku. – Ale ja nie. Zaczęłam płynąć energicznie, byłam już w połowie basenu. – Nie uciekaj. Nie bądź taka staroświecka. Przyznaj, że Jack jest śliczny. Jego ciało jest... – Zamknij się! – Dolores, choć jestem twoją matką, to nie oznacza, że nie mogę patrzeć na mężczyzn i czynić pewnych obserwacji. – Przestań, dobrze? Dlaczego to robisz? – Bo jestem człowiekiem obdarzonym seksualnością. Spojrzałam na nią. – Jesteś kurwą. Oto kim jesteś. – Nie jestem. – Jesteś. – Nie jestem. Dlaczego tak mówisz? – Bo jesteś! Jego nazwałaś kurwą, a potem... – Kogo? Kogo nazwałam... – Nikogo. Nie mówmy o tym – powiedziałam i zanurkowałam głęboko. Jednak problem z nurkowaniem polegał na tym, że kiedyś trzeba było znowu się wynurzyć. – Dlaczego jestem kurwą, Dolores? Czy dlatego, że po wyjściu ze szpitala umawiałam się z innymi mężczyznami? Nie sądzę, aby to czyniło ze mnie... – A kogo obchodzą twoje durne randki? Nie mówmy już o tym. – Nie można nazwać kogoś kurwą, a potem powiedzieć „nie mówmy o tym”. Czy to z powodu Jacka? Bo lubiłam na niego patrzeć? Fantazjowałam na jego temat? Zmusiłam się, żeby nie odpowiedzieć. – Dolores, nie mogłam przecież podejrzewać, że on... Sięgnęła po moją rękę, ale odtrąciłam ją. – Gówno prawda! Jesteś kurwą i kłamiesz, mam tego dość! – Dlaczego kłamię? Nie rozumiem... – Bo cię przejrzałam, dlatego! Bo nie jestem taka głupia, jak myślisz! – Przejrzałaś mnie? – Wiem, co tam robiliście razem, kiedy ona wychodziła do pracy! – Kto? – Rita. – Co robiliśmy? – Nie udawaj niewiniątka. Słyszałam was! – Co robiliśmy? – Tańczyliście. Śpiewaliście. Pieprzyliście się! Nie próbuj zaprzeczać. Słyszałam sprężyny łóżka. Pieprzył cię, kiedy tylko chciał... a potem... – A potem, Dolores? – A potem... moje stopy! On dotykał moich stóp!... A potem wywiózł do lasu i... te psy... Jak miałam... przecież nawet... a to bolało, on robił mi krzywdę. Byłam taka przerażona, a on... i ty! Moje przepełnione gniewem ramiona i pięści nie wytrzymały, wystrzeliły. Biłam ją na oślep, tłukłam prawdą. – To wszystko, co mi kupowałaś do jedzenia, a ja siedziałam w pokoju i jadłam, połykałam prawdę, twoją małą, paskudną tajemnicę. „Jesteś cholernie gruba”, powiedział tamten pieprzony lekarz, a ty tam siedziałaś w poczekalni, jakbyś mówiła: bądź gruba! Gruba! Gruba! – Mój głos przemienił się w jęk. – Chciałaś się mnie pozbyć. Żebym po badaniu wyjechała do college’u, pozbyć się mnie, żebyś mogła... A potem ty umarłaś, i jak ja mogłam... Nienawidzę cię! No to co, że umarłaś? No to co? Nie będę dochowywać twoich pieprzonych tajemnic! Mam dość... On mnie skrzywdził, mamusiu! Krzywdził mnie i krzywdził, nie będę jadła więcej twoich... I wtedy nagle zobaczyłam doktora Shaw. Był mokry, drżał, siedział na brzegu basenu w Gracewood. Z nosa kapała mu krew. Po wodzie ciągnęła się jej strużka. Objął mnie i przytulił. Płakałam mu w kark, a on przytulał mnie, koił moje drgawki. Nie wiem, jak długo tak się kołysaliśmy, ale mój szloch i drżenie powoli zaczęły ustępować miejsca ogromnemu zmęczeniu. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam taka zmęczona. – Jak się czujesz? – szepnął po dłuższym czasie. – Wszystko w porządku? – Kiedy tutaj przyszłam, byłam gruba... A teraz... – A teraz, Dolores? – Teraz jestem pusta. Przytulił mnie, gładząc po głowie. – Jesteś zwycięska – powiedział. Rozdział 19 Po wydobyciu z mojej podświadomości prawdy o Jacku i mamie zajęliśmy się mamą – trwało to mniej więcej rok – i staraliśmy się dociec, kim naprawdę była: kruchą kobietą, pod wieloma względami ofiarą własnej matki oraz męża. A także samej siebie. Źle postępowała ze mną po tym, jak zostałam zgwałcona, starała się zabić własne poczucie winy, była zbyt pobłażliwa i tolerowała samopobłażanie. Zrozumiałam jednak, że to, co uczyniła, zrobiła z niewiedzy i strachu. Nie była ani świętą, ani dziwką, lecz omylną kobietą, obdarzoną popędem płciowym. – Poczyniłaś wielkie postępy – powiedział doktor Shaw któregoś ranka pod koniec sesji. – Jaki masz do tego stosunek? Mój uśmiech – odpowiedź na jego pytanie – nie miał nic wspólnego z zadowoleniem. Następnie zabraliśmy się za tatusia. W czasie sesji, które skoncentrowały się na osobie ojca, zaczęłam zauważać pewien schemat: o tatusiu mówiłam spokojnie – niekiedy cicho szlochając lub szepcząc – a potem nagle zjawiało się wspomnienie Jacka. – Istnieje między nimi jakiś związek, prawda? – spytałam któregoś dnia. Doktor Shaw nachylił się do mnie w fotelu. – Istnieje, prawda? – powtórzyłam. – To nie ja podejmuję decyzje – odparł – lecz ty. Przez kilka kolejnych miesięcy siedział i słuchał, podczas gdy ja snułam opowieść o licznych powiązaniach, niczym supłach w drabince sznurowej, łączących dwóch mężczyzn, których najbardziej się bałam: Jacka Speigtha i Tony’ego Price’a. Opowiedziałam doktorowi Shaw o drabince, a on prowadził mnie ku krawędzi, namawiając do ostrożnego stawiania kroków. – Ile teraz ważysz? – pytał. – Siedemdziesiąt dwa kilo? Siedemdziesiąt pięć? Drabinka cię utrzyma. Idź dalej. Wreszcie dotarłam na drugą stronę przepaści i zrozumiałam, jaka była pomiędzy nimi różnica. Przestałam nienawidzić tatusia: był złym ojcem i mężem – dokonywał wyborów powodowany chucią i pożądaniem, a potem okazywał się zbyt słaby, żeby postąpić konsekwentnie albo zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. Ale nie był gwałcicielem. Wiosną 1975 roku doktor Shaw zaproponował mi podjęcie pracy poza szpitalem. – To firma zajmująca się wywoływaniem filmów przesyłanych przez klientów pocztą – wyjaśnił. – Będziesz wywoływać zdjęcia z całego kraju. Początkowo nie spodobał mi się ten pomysł, bałam się tego, co może nastąpić: końca dzieciństwa, końca jego macierzyństwa. – Będę musiała przejeżdżać przez ten most – tłumaczyłam mu. – Mijać miejsce, w którym zginęła moja matka. Dwa razy dziennie oglądać je z bliska. – Z tym moglibyśmy sobie poradzić za pomocą hipnozy. Myślę, że nadszedł już czas, żebyś zaczęła żyć w otwartym świecie. Nie możesz na zawsze pozostać na tej wyspie. – Wymuszasz na mnie pośpiech – powiedziałam. – A przecież mam dopiero piętnaście lat. Ile dzieci w moim wieku pracuje na pełnym etacie? Z domu przejściowego mikrobus zawiózł nas do laboratorium fotograficznego położonego o dwa miasteczka dalej, oddalonego od oceanu zaledwie o jedną przecznicę. Ku memu zdziwieniu, żeby przejechać przez most Newport, przez pierwszy tydzień wystarczyło zamknąć oczy i zrobić kilka głębokich wdechów. Wywoływanie cudzych zdjęć okazało się mieć wartość terapeutyczną. Klienci darzyli nas zaufaniem i jednocześnie odsłaniali wszystkie swoje czułe punkty. Podawali imiona, nazwiska i adresy, oddawali chwile, na których uwiecznieniu zależało im najbardziej: dzieci przykucające na nocniczkach, dziadków przecinających urodzinowe torty, półnagich kochanków śpiących w łóżku. Podczas trzeciej zmiany można było na przerwie wyjść na zewnątrz i wsłuchać się w rytm fal – zamknąć oczy i nadal widzieć szczęśliwe chwile przeżywane przez tych wszystkich ludzi. W ciągu trzech miesięcy od podjęcia pracy rzuciłam palenie, otworzyłam konto w banku i skutecznie wywalczyłam sobie prawo do nieograniczonych zakupów. Wywoływanie zdjęć jeszcze bardziej ograniczyło moje szaleństwo, które przyczaiło się niczym nowotwór. Zaczęłam dostrzegać, że to kwestia perspektywy. Szalony był cały świat, ja tymczasem schlebiałam sobie, uważając się za półfinalistkę. Na przykład w South Hero w Vermoncie mieszkał mężczyzna, który fotografował swojego cocker-spaniela w wojskowych mundurach i damskiej bieliźnie. Pewna kobieta z Detroit z bliska fotografowała robaki maszerujące po ludzkich twarzach. Byli też uśmiechnięci ludzie z amputowanymi kończynami, z drewnianymi protezami na kolanach, staruszki i starcy stojący na głowach. Oglądanie tego, co ludzie pragnęli fotografować, było fascynujące. Zdjęć pornograficznych w zasadzie nie powinniśmy odsyłać. Zamiast tego do nadawców miały trafiać odbite na kserokopiarce przeprosiny: „Z przykrością informujemy, że prawo federalne zakazuje dystrybucji lubieżnych fotografii za pośrednictwem poczty”. Ale zazwyczaj udawało mi się ominąć ten zakaz. Czułam, że jestem im to winna – ludziom, którzy powierzyli mi swoje tyłki, penisy i rozłożone uda. Kto dawał mi prawo do krytyki? Kim byłam, żeby oceniać innych? Na przykład państwo Fickettowie z Tepid, w stanie Missouri: rolki z ich filmami przychodziły pod koniec miesiąca z drugiego krańca kraju z niezachwianą regularnością. Małoobrazkowy film, trzydzieści sześć zdjęć, czułość 100. Fickettowie lubili fotografować się w trumnach: osiemnaście zdjęć pana Ficketta i osiemnaście zdjęć pani Fickett. Style trumien oraz ubrania Fickettów zmieniały się z miesiąca na miesiąc. W jednym miesiącu leżeli w lakierowanych trumnach koloru kości słoniowej, w strojach wizytowych, aby już w następnym spoczywać w prostych sosnowych skrzyniach, w strojach kąpielowych. Co ciekawe, pan Fickett zawsze miał oczy otwarte, natomiast pani Fickett – zamknięte. Za którymś razem obydwoje byli nadzy, ale położyli dłonie na genitaliach (a zatem w świetle prawa zdjęcia można było wywołać i odesłać). Pan Fickett uznał za stosowne dołączenie do zdjęć następującej notatki: „Zdjęcia te są sztuką eksperymentalną, nie służą zabawie ani rozrywce. Prosimy o zwrot bez wydawania wyroku czy oceny. Z poważaniem JJ.F”. Wówczas już utarło się w laboratorium, że to ja wywołuję zdjęcia Fickettów. Towarzyszyło mi poczucie, że łączy nas jakaś więź, coś pomiędzy znajomością zawodową a przyjaźnią. Prawdę mówiąc, suchy ton tej notatki nieco zbił mnie z tropu. W grudniu tamtego roku niespodziewanie otrzymałam od tatusia kartkę bożonarodzeniową. Wprawiło mnie to w stan lekkiej paniki i odbyłam z doktorem Shaw dyskusję na temat tego, czy powinnam mu odpisać. – A jaki jest teraz twój stosunek do ojca? – spytał doktor Shaw. – Może od tego zaczniemy. – A jaki mam wybór? – Nie postrzegam tego jako wyboru. Twoje uczucia to fakty. Zrozumiałaś, że kochasz matkę, pomimo jej ułomności. Do podobnych wniosków doszłaś w związku z babcią: nie jest ideałem, ale życzy ci jak najlepiej. A co myślisz o ojcu? Kochasz go? – Myślę, że mu... współczuję... – Współczujesz – powtórzył. – W tym słowie jest poczucie mocy. Siły. Co chcesz zrobić z siłą, którą posiadłaś? – Co ma pan na myśli? – Mogłabyś się z nim skontaktować, spróbować odnowić więzi. Albo nawiązać zupełnie inny rodzaj kontaktów. Czy chciałabyś tego? – Nie, chyba nie. Nie mogłabym mu zaufać. – W takim razie, co chciałabyś zrobić? Spróbujmy to sobie wyobrazić. Zamknęłam oczy i ujrzałam zatłoczony dom towarowy. Ojciec, ja i doktor Shaw robimy przedświąteczne zakupy. Nie znamy się, mijamy się, nie rozpoznając się wzajemnie. – Nie chcę mu posyłać pocztówki. Po prostu chcę, żeby zniknął. Mogę tak postąpić? – A jak myślisz? Możesz? – Tak – powiedziałam, unikając jego wzroku. – Jasne. Czemu nie? Przez całe popołudnie zastanawiałam się, dlaczego doktor Shaw był jedną z postaci w domu towarowym. Moje poróżnienie się z doktorem Shaw cztery miesiące później – które doprowadziło do rozstania – w zasadzie było przeżyciem bardziej dramatycznym dla niego niż dla mnie. To on miał łzy w oczach. – Nie masz litości dla butów – mawiała zazwyczaj moja mama, kiedy byłam mała. Dla moich matek też nie miałam litości. – Jak ci się żyje w domu przejściowym? – spytał na początku sesji, która okazała się naszą ostatnią. – Poważnie myślę o wyprowadzeniu się. Ci ludzie są bardziej zwariowani niż ja. DePolito doprowadza mnie do szału. – Wszystko w swoim czasie – rzekł. – Oni cię także wspierają. – Utrzymuję się sama. W laboratorium fotograficznym właśnie awansowali mnie na zastępcę kierownika drugiej zmiany. Dostaję o trzydzieści pięć centów więcej za godzinę. – To dobrze. Przyjmij moje gratulacje. Ale chodziło mi o to, że oni wspierają cię emocjonalnie. – Utrzymuję się sama – powtórzyłam. – Nie przyszłaś na poprzednie spotkanie. Byłaś na mnie zła, bo wcześniej oskarżałem cię o rezerwę. Więc wystawiłaś mnie do wiatru. – Byłam zajęta – odparłam. – Raczej zbuntowana. Typowa nastolatka. – Nie jestem nastolatką. Mam dwadzieścia cztery lata. – Nie mówiłem o wieku chronologicznym. Przecież wiesz. – Mam dość tego wszystkiego – powiedziałam. – Już od czterech lat bawimy się w mamę i córkę. To zaczyna przypominać zboczenie. Jest zawstydzające. Czasami myślę, że wcale tak bardzo nie pomogło. – Dolores, ile teraz ważysz? – Sześćdziesiąt trzy. – Czy to nie sprawia, że jesteś szczęśliwa? – To ja schudłam. Nie ty. – Niczego podobnego nie sugerowałem. Tobie należą się wyrazy uznania za osiągnięcia, które są znaczące. To właśnie usiłuję powiedzieć. Zapaliłam dorala. Zaczęłam znowu palić po pierwszej sesji z wróżką Nadine. To ona sprawiła, że miałam dość doktora Shaw i grzebania w mojej głupiej przeszłości. Chciałam pomyśleć o tym, co przede mną. – Widzę, że wróciłaś do nałogu. – Tylko kiedy jestem zdenerwowana. To takie delikatne, jakbym paliła słomki. Doktor Shaw wyprężył palce. – W każdym razie noszę się z zamiarem skończenia z tym. – To rzeczywiście dobry pomysł. Nikotyna uzależnia. I człowiek wcale się dzięki niej nie uspokaja. Napięcie nawet wzrasta. – Skończenia z tym. Z tobą. Napawałam się jego zdumieniem. – Zawsze sądziłem, że wspólnie dojdziemy do tej decyzji. – Mieszkam poza szpitalem – powiedziałam. – Twoja zgoda nie jest mi potrzebna. – Wiem. Czy rozmawiałaś o tym z panią Sweet? Pisałaś do niej? – Zamierzam to zrobić. – Myślę, że wiele jej zawdzięczasz. Tego wymaga grzeczność. Myślę, że i ja wiele ci zawdzięczam, jeśli chodzi o moją zawodową reputację. A z tym wiążą się jeszcze bardzo ważkie zagadnienia... – Wiesz co? – powiedziałam. – Znalazłam fajną wróżkę. Pytająco przechylił głowę, niczym ptak. – Nóżkę? – Wróżkę. Przez „W”. Jego pytające spojrzenie sprawiło mi przyjemność. – Kobietę? – spytał. – Ma na imię Nadine – powiedziałam. – A bo co? – Dlaczego potrzebowałaś pomocy wróżki? – Chodziło do niej parę osób z laboratorium. Dlaczego ludzie w ogóle chodzą do wróżki? Chciałam poznać swoją przyszłość. – Sami kreujemy naszą przyszłość, Dolores – odparł, a potem dodał jeszcze to samo „bla, bla” co zwykle. Wstałam i podeszłam do okna. – Usiądź, proszę – powiedział. – Chciałbym spojrzeć ci w oczy. – Nie mam ochoty siedzieć. – W takim razie proszę, abyś zaspokoiła moją zachciankę. Powiedział to tonem rodzica, który zaczyna tracić cierpliwość. Opadłam na krzesło, nogi przełożyłam przez poręcz. – Tworzysz swoją przyszłość, Dolores. Myślałem, że już to zrozumiałaś. Budujesz szczęście mądrością i dobrymi nawykami. – Takimi jak czyszczenie zębów pieprzoną nicią dentystyczną? – spytałam. Przesłał mi jedno ze swych westchnień przepojonych cierpliwością. – Chyba już czas, żeby się oczyścić – rzekł. – Zróbmy razem kilka głębokich wdechów. – Nie, dziękuję – odparłam. – Już teraz czuję się dostatecznie czysta. – Znowu słyszę sarkazm, brzydkie słowa. Od dłuższego czasu nie zakładałaś tego ochronnego pancerza. – Wiem, że kreuję własną przyszłość, jasne? Poszłam do Nadine, żeby dowiedzieć się, co teraz wymyślę. Wstał, wyrwał z pudełka chusteczkę i zaczął odkurzać liście figowca. – Co z kontaktem wzrokowym? – spytałam. Wrócił na fotel. Patrzył na mnie w milczeniu. – Kiedy idzie się do niej, nie trzeba podawać nazwiska. Ona w ogóle mnie nie znała. – I co ci powiedziała? – Powiedziała, że w moim dzieciństwie była przemoc. Ze było to dla mnie bardzo bolesne. – To można różnie interpretować – rzekł. – Pokaż mi dzieciństwo, w którym w ogóle nie byłoby przemocy. I bólu. – Powiedziała mi, że w moim organizmie zaszły wielkie zmiany. A o tym skąd mogłaby wiedzieć? Nie zdjęłam przed nią swetra, nie widziała rozstępów na skórze. – A co powiedziała o twojej przyszłości? – Że szczęście mnie szuka, a ja jestem już gotowa na to spotkanie. – O szczęście trzeba zadbać, Dolores, trzeba nad tym pracować. Nie łapie się go jak przelatującej piłki. Jeśli chcesz być samodzielna, sama się utrzymywać, jak mówisz – i nie mam tutaj na myśli trzydziestopięciocentowych podwyżek – będziesz musiała przestać korzystać z rad szarlatanów. – Wiesz, jaką ksywę masz w naszym domu? Szarlatan Heston, doktor, który bawi się w Boga. Zamknął oczy, ale wiedziałam, że to nie była wizualizacja. – Martwisz mnie – rzekł. – To nosi wszelkie znamiona zdrady. – Jeśli chcesz wzbudzić we mnie poczucie winy, nie uda ci się. Nie jesteś moją matką. – Nie? – Nadine powiedziała, że jestem urodzoną artystką. Wzięła mnie za ręce i poczuła talent w moich palcach, wibracje talentu. Nigdy nie prosiłeś, żebym ci pokazała moje prace. – Nigdy nie mówiłaś, że tego potrzebujesz. Zawsze sądziłem, że twoje... rysunki... są czymś zupełnie prywatnym, co chcesz zatrzymać dla siebie. Bardzo chciałbym je zobaczyć. – Mówiłeś, żebym przestała przynosić je na sesje. Żebym zainteresowała się światem zewnętrznym. – Dopiero dzisiaj dowiedziałem się, jak wiele dla ciebie znaczyły, z artystycznego punktu widzenia. Kiedy mogę je obejrzeć? – Mówisz to nieszczerze – oświadczyłam. – Odbieram to jak obelgę. – W takim razie wyjaśnijmy to sobie: wolisz, żebym je zobaczył, czy żebym ich nie oglądał? – Właśnie usiłuję ci to powiedzieć: nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Mam już tego dość, twojego głosu i w ogóle. Bez urazy. Mam dość oglądania starej DePolito i jej łysiny. Chcę żyć w miejscu, gdzie moja sypialnia będzie miała klucz w zamku. Gdzie będę mieć tyle lat, ile mam naprawdę, i nie będę musiała udawać, że jakiś mężczyzna jest moją matką. I wtedy zobaczyłam w jego oczach łzy. – No cóż... – rzekł. – Uczucia to fakty. Ile... zebrałaś tych prac? – Ja ich nie zbieram. Ja je tworzę. Odpowiedź na jego pytanie brzmiała: trzydzieści sześć. Tyle właśnie powstało gotowych rysowanek. Trzymałam je na strychu w przejściowym domu, na stole skleconym z dykty wspartej na dwóch kozłach. Ostatnie prace, jeszcze nie ukończone, leżały pod moim łóżkiem. Osoby na dyżurze, które akurat sprzątały, wiedziały, że do mojego pokoju nie wjeżdża się odkurzaczem. Była to jedna z zasad obowiązujących w domu. Po kilku miesiącach rysowania – gdy okazało się, że jestem w tym o wiele lepsza od innych i nikt nie jest w stanie ze mną konkurować – zaczęłam pracować w parku. Czasami ktoś stawał za moją ławką i w ciszy przyglądał się, jak tworzę. Najpierw byli to obcy, potem stali bywalcy. Podrywali się z ławek, widząc, że nadchodzę. Przynosili mi kawę ze sklepu naprzeciwko, a kiedy pracowałam, zachowywali ciszę i odnosili się do mnie z szacunkiem. Jedna kobieta bezustannie zapewniała mnie, że napisze do telewizyjnego programu Michaela Douglasa, w którym koniecznie powinnam wystąpić. Czasami przyjmowałam zamówienia: Elvis, Jezus, Archie Bunker – ludzie przynosili mi wtedy zdjęcia. Któregoś dnia Al, stały bywalec, przyniósł do parku okładkę płyty – był to Abraxas Santany – i postawił ją na ławce obok mnie. – A teraz spróbuj narysować to – rzekł. Początkowo się opierałam, ale wszyscy mnie prosili. Moje dzieło było tak podobne do oryginału, że aż zaparło mi dech w piersiach. Kiedy skończyłam, Al wręczył mi dwudziestodolarowy banknot, a ja wręczyłam mu reprodukcję. Pozostali bili brawo i wiwatowali. Za tę dwudziestkę kupiłam jeszcze dwie rysowanki. Znalazłam w bibliotece książkę Wielcy artyści i zabrałam się za reprodukcje słynnych dzieł: tancerki Degasa, kobiety Modiglianiego. Większości mieszkańców domu przejściowego najbardziej podobały się moje van Goghi. Odkąd poznaliśmy piosenkę Gwiaździsta noc, wszyscy postrzegaliśmy Vincenta van Gogha jako jednego z nas. Fred Burden nawet kupił ten album i słuchaliśmy go bezustannie. Biedny, poczciwy Fred. Chodził ze mną do parku, kiedy pracowałam, ale jakoś nie potrafiłam zareagować na jego zaloty, oddzielić jego dobrodusznej natury od trądziku – głębokich bruzd i kraterów, którymi naznaczona była jego sinawa twarz. Któregoś dnia Fred przeglądał album Wielcy artyści (co dwa tygodnie odnosiłam książkę do biblioteki i znowu wypożyczałam ją na dwa tygodnie) i zobaczył Gwieździstą noc van Gogha. Zwierzył mi się, że nie zdawał sobie sprawy, że to jednocześnie obraz i piosenka. Narysowałam dla niego „Noc...” i podarowałam mu na Boże Narodzenie. Płakał, kiedy dostał prezent. Postawił go na tacce w świetlicy, odpowiednio wykręciwszy lampę, aby oświetlała moje dzieło. – Teraz wszyscy mieszkańcy będą mogli nacieszyć wzrok – ogłosił. A potem któregoś wieczora pani DePolito, siejąc zniszczenie, wzięła moją „Gwieździstą Noc” i potrząsnęła nią tak mocno, że nic już nie było widać. Fred znowu się rozpłakał, tym razem jednak dzierżąc w dłoni nóż do steków. – Puśćcie mnie do niej – krzyczał, gdy próbowaliśmy go powstrzymać. – Dajcie tę sukę, oberżnę jej te cholerne uszy! Wbiję nóż w sam przełyk! Tamta noc wstrząsnęła mną – w zasadzie wszyscy przeżyliśmy szok. Freda znaliśmy dotychczas jako człowieka spokojnego i poczciwego. Zabrali go na wiele tygodni, a wraz z nim zniknęła także zastawa. Odtąd musieliśmy jadać widelcami i nożami jednorazowego użytku – takimi, które łamały się przy piątym kęsie. A wszystko to zaczęło się od mojej sztuki. Właściwie mojej i van Gogha. Tymczasem doktor Shaw zwalił wszystko na bożonarodzeniową depresję Freda. – Podczas drugiego spotkania Nadine poczuła talent w koniuszkach moich palców – powiedziałam doktorowi Shaw ostatniego dnia. – Ona to wyczuła. – Podczas drugiego spotkania? Ile razy tam byłaś? – Trzy. – A ile kosztuje jedna wizyta? – A ile płaci za mnie Geneva Sweet? – Pani Sweet otrzymuje rachunki od instytucji, w której pracuję. Nie wystawiam ich osobiście, o czym dobrze wiesz. Odnosisz wrażenie, że Nadine jest osobą, która ci pomaga? – Nie odnoszę wrażenia. Ja to wiem. – Bardziej niż ja? Doktor zrobił się czerwony na twarzy. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam. – Tak jak ty. – Podczas trzech spotkań? – Tak. Usiadł głębiej w fotelu i zamknął oczy. – Twe dzieci nie są twoje – rzekł. – To synowie i córki tęsknoty życia za życiem. – Co to ma znaczyć? – Zapaliłam kolejnego dorala. – To z Proroka Kahlila Gibrana. – Jeśli to ma sprawić, że poczuję się lepiej... – To ma sprawić, abym ja poczuł się lepiej – powiedział. Otworzył oczy. – Dolores – rzekł – moim obowiązkiem jako twojego terapeuty jest ostrzec cię, że popełniasz błąd. Mogę powiedzieć, dlaczego? – Proszę bardzo – odparłam. – Wygadaj się. – Bo nie jesteś jeszcze gotowa. Pokonałaś niebywały dystans, ale nadal istnieje kilka kluczowych spraw, którymi musimy się zająć. – Na przykład? – Na przykład twoim ojcem. I relacjami z innymi ludźmi. Papieros zadrżał w mojej dłoni. – Moje relacje z ludźmi są dobre. – Tak, z tym sobie świetnie poradziłaś. Jesteś w domu lubiana, również przez współpracowników. Ale jesteś zdrową, młodą kobietą, Dolores, przypuszczam, że w przyszłości chciałabyś być aktywna seksualnie. A w obecnej chwili bardzo łatwo cię zranić, ponieważ... Ja już chciałam być aktywna seksualnie. Właściwie nawet byłam, w pewnym stopniu – jak mało o mnie wiedział! W pomieszczeniu z odczynnikami w laboratorium fotograficznym całowałam się z języczkiem z Dionem i Małym Chuckiem. Flirtowałam z nimi i zwabiłam ich tam, a potem nie pozwoliłam im na więcej niż to, na co miałam ochotę. Czy można mnie było łatwo zranić? – Czego byś właściwie chciał? Żebym wpadła przez te drzwi i pytała o pozwolenie, jeśli zdecydowałabym, że z jakimś facetem...? – Chcę powiedzieć, że czeka nas jeszcze dużo pracy. – Obchodzimy właśnie dwóchsetlecie, doktorze Shaw. Chcę być niezależna. – Staram się nauczyć cię, jak to zrobić. – Ja już wiem, jak to się robi. Ta gadanina niczego nie zmieni. Podjęłam już decyzję. Wstał i znowu zaczął wycierać z kurzu liście figowca. – Odkurzałeś je przed dwoma sekundami – zauważyłam. Obrócił się i spojrzał mi w twarz. – Ale to moja prerogatywa, rozumiesz? – W porządku. Przepraszam, że żyję – powiedziałam. – Więc kiedy powinniśmy przestać? Usiadł głębiej w fotelu i znowu zamknął oczy. – Widzisz, Dolores, wydaje mi się, że już to zrobiliśmy. – Tak po prostu? Zawsze wyobrażałam sobie coś bardziej oficjalnego: podium, publiczność bijącą brawo na moją cześć. – Najwyraźniej już wydostałaś się z gniazda. Więc leć! Wolałabym, żeby powiedział: „płyń”. Przecież wsadził mnie do basenu, nie siedzieliśmy na drzewie. Wolałabym także, żeby na mnie patrzył. – W porządku. W takim razie: adios. – Adios. Zawsze tak bardzo zależało mu na kontakcie wzrokowym, że można by pomyśleć, iż będzie go choć odrobina przy rozstaniu. Zatrzymałam się. – Doktorze Shaw? – Hmm? Powiedział to takim tonem, jakby zdumiało go, że jeszcze tam jestem. Jakbym była kartką z kalendarza, którą zdążył już zerwać i wyrzucić. – Nie chciałam powiedzieć, że mi nie pomogłeś. Pomogłeś. Czasami naprawdę myślę o tobie jak o swojej matce. W dobrym znaczeniu tego słowa. – Wszystkiego dobrego – powiedział. Otworzyłam drzwi. Odchrząknęłam. Czekałam, aż otworzy oczy. Ale doktor Shaw przemienił się w zwłoki. Wyszłam z jego gabinetu. – Jakim jesteś człowiekiem? – spytała Nadine. – Jak byś się opisała? Poszłam do niej wprost z gabinetu doktora – nie umówiwszy się na spotkanie, chcąc przekonać się, czy szczęście jest piłką, którą człowiek łapie, czy też czymś bardziej skomplikowanym, nad czym należało popracować. – Jakim jestem człowiekiem? – powtórzyłam. – Jestem człowiekiem, który... wszystko sobie wyobraża. Wzrokowcem. Wzrokiem wskazała na rysowankę na moich kolanach. – W takim razie narysuj coś. – Co? – Coś, co mogłoby cię uczynić szczęśliwą. Siedziałyśmy w jej kuchni, nie w pomieszczeniu, w którym zwykle mnie przyjmowała, bo zaskoczyłam ją niespodziewaną wizytą. Po prostu zastukałam w okno. Sądziłam, że w jej domu panować będzie fluorescencyjna atmosfera, żarząca się niczym lawa. Tymczasem były tam laminowane szafki w perłowym kolorze i zazdrostki z pomponami. Przy piecu w kojcu siedziała mała dziewczynka, z wysypką na policzkach i wielkimi brwiami, jak Nadine. Ssała puste opakowanie po cukierkach. Wpatrywałyśmy się z Nadine w szary, pusty ekran rysowanki, czekając, aż zacznę. Zaczęłam poruszać pokrętłami. Najpierw był to wieloryb – mój wieloryb z Wellfleet – tyle że z powrotem w oceanie. Z otwartą paszczą w lewym rogu ekranu. Ale pomyślałam, że popełniam błąd i przerobiłam wieloryba na mężczyznę. Wielkiego mężczyznę. Jednak pozostałam wierna wielorybim proporcjom. Nadine wyglądała na zaskoczoną. – Czy to niedźwiedź? – spytała. Wobec tego narysowałam mu na głowie mnóstwo kręconych włosów i dodałam oczy, brodę, proste okulary – same ramki z drutu. – To mój mąż – powiedziałam. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. – Otwórz oczy, Nadine! Czy to on? Czy uczyni mnie szczęśliwą? Zamrugała i spojrzała na mnie. – Powiedziałam, abyś narysowała coś, co mogłoby cię uczynić szczęśliwą – powiedziała. – Los nie daje gwarancji jak sklepy Sears Roebuck. To będzie trzydzieści pięć dolarów za dzisiaj. Wyszłam od niej, trzymając rysowankę poziomo, niczym religijną ofiarę. Nie chciałam, aby obrazek zniknął, zanim go zapamiętam. Doszłam prawie do samego domu, obraz pozostał niemal nienaruszony. Na werandzie stała DePolito. – Co tam masz, Dolores? – spytała. – Jeszcze jeden? Pokaż! Spojrzałam jeszcze raz, a potem potrząsnęłam z całej siły. Rozdział 20 Być może to właśnie los sprawił, że rolki z filmem Eddie Ann Lilipop wyruszyły z Montpelier w Vermoncie na południe i wylądowały akurat w naszym laboratorium. W każdym razie ich pojawienie się było dla mnie początkiem nowego. Filmy Eddie Ann pojawiły się wiosną 1976 roku. Cztery rolki zdjęć ze szkolnej wycieczki do Nowego Jorku. Nastolatki siedzące razem, chichoczące na hotelowych łóżkach i na schodach muzeów, chłopcy pokazujący obsceniczne gesty przez okno jadącego autobusu. Trudno było powiedzieć, którą z nich była Eddie Ann, jednak już podczas pierwszego wywoływania rozpoznałam jej nauczyciela. Nie mogłam go nie poznać. Listy Dantego i polaroidy z jego aktami, teraz już siedmioletnie, podczas pobytu w przejściowym domu schowałam – wraz ze zniszczonymi resztkami obrazu mamy przedstawiającego latającą nogę – w moim wielkim słowniku Webstera pomiędzy „embolden” (ośmielać) i „en brochette” (opiekany na rożnie). Ukryte w kieszonce chlebaka zdjęcia i fragment obrazu odbyły podróż taksówką z Pensylwanii na Cape Cod, ale kiedy tamtej nocy wybrałam się na spotkanie z moim wielorybem, zostawiłam je w motelowym pokoju. Zwróciła mi je babcia. Były w nie otwartym pudle z moimi rzeczami, odesłanymi przez motel za pośrednictwem firmy UPS na policję w Easterly, która dostarczyła wszystko na Pierce Street policyjnym samochodem. Niekiedy zerkałam na zdjęcia i fragment obrazu, gdy szukałam jakiegoś wyrażenia lub słownikiem blokowałam otwarte okno albo gdy narastała we mnie potrzeba intymnego obcowania z czymś takim. Błagalne spojrzenie Dantego nadal na mnie działało. Te zdjęcia były jedną z niewielu tajemnic, jakie udało mi się zachować przed doktorem Shaw. Eddie Ann upodobała sobie Dantego. Jej aparat śledził go podczas całej wycieczki. Zdjęcia robiła mu z przodu, z tyłu, z boków – kiedy jadł, drzemał. Na jednym, zrobionym w hotelowym holu, miał na sobie podkoszulek i spodnie od piżamy i sprawiał wrażenie, jakby miał wszystkiego dość. Trochę przytył i zgolił baczki. Z tyłu miał dosyć długie proste brązowe włosy. Mrużyłam oczy, ale nie byłam w stanie dostrzec ślubnej obrączki. Eddie Ann zaczęłam postrzegać jako siostrę-konspiratorkę – a z Dantem zamierzałam związać swoją przyszłość. Wszystkie przemowy doktora Shaw na temat samospełnienia i przejęcia kontroli nad własnym losem zaczęły teraz nabierać nowego znaczenia. Dante w żadnej mierze nie przypominał wielkoluda o kręconych włosach, którego narysowałam u Nadine, ale – tak myślałam – na wiele sposobów można było wyjaśnić tę rozbieżność. Może doktor Shaw miał rację, a Nadine rzeczywiście była szarlatanem? A może przepowiadanie przyszłości nie jest dyscypliną tak ściśle naukową, jak sądziłam? Zrobiłam dla siebie dodatkowy zestaw odbitek Eddie Ann i odesłałam jej wszystko z wyjątkiem zdjęcia w spodniach od piżamy, doszedłszy do wniosku (niczym starsza siostra), że zrobienie tego zdjęcia było niestosowne. W maju, czerwcu i lipcu wzięłam nadgodziny, oszczędzając pieniądze na rozpoczęcie nowego życia. Żadna z telefonistek nie zechciała podać mi jego adresu, ale biblioteka publiczna w Pnwidence oddawała do mojej dyspozycji całą ścianę książek telefonicznych z wszystkich zakątków kraju. Wśród setek tysięcy stron, cienkich niczym bibuła, znalazłam jego adres: „Davis, Dante, 177 Bailey St. 229-1951”. W bibliotecznej ciszy najgłośniejszym dźwiękiem był mój własny oddech. Na drugim piętrze stała kserokopiarka. Zamierzałam zrobić tylko odbitkę strony z adresem Dantego, na pamiątkę, ale w ciszy usłyszałam głos doktora Shaw, namawiający mnie do pracowania nad własnym szczęściem. Rozejrzałam się i wydarłam stronę z książki (mówię wam, byłam naprawdę ośmielona!). Do kopiarki i tak wrzuciłam pięciocentówkę, a potem przyłożyłam twarz do szkła i wymacałam guzik. Gorąco i błysk sprawiły, że poczułam się, jakbym dokonała w sobie jakiejś nieodwracalnej zmiany, czegoś, czego się już nie da odmienić – czułam, że to, co zrobiłam, jest równocześnie ryzykowne i słuszne. Siedząc w autobusie w drodze powrotnej do przejściowego domu, wyjęłam moją rosnącą kolekcję, na którą składały się: wykradzione listy i polaroidy, zdjęcia Dantego zrobione przez Eddie Ann, stronica z książki telefonicznej oraz moja twarz odbita na kserokopiarce. Jack Speight i ojciec nie byli mięczakami, doktor Shaw natomiast we właściwy dla siebie sposób sprawował władzę. Tymczasem Dante nadal siedział nagi i zagubiony – spragniony miłości. Na portrecie z kserokopiarki włosy wokół mojej twarzy i rysunek warg były ostre niczym wyryte brzytwą, wyraźniejsze niż wszystkie moje rysowanki. Jednak pozostałe części twarzy były niewyraźne, zamglone, miały w sobie coś religijnego, niczym uśmiechnięta twarz z Całunu Turyńskiego, do której mogłaby modlić się babcia. „Jeśli chcesz, aby twoje modlitwy zostały wysłuchane, wstań z klęczek”. Tak brzmiał napis na plakacie w domu przejściowym. Kiedy będę się wyprowadzać, może ukradkiem zerwę go ze ściany i zabiorę ze sobą. Co sprawiło, że Dante porzucił luterański college i udał się na północ do Vermontu? Jego baryton, głos niższy niż się spodziewałam, nie udzielił mi odpowiedzi. – Halo? Kto mówi? – wciąż pytał. Cierpliwości... – odpowiadałam bezgłośnie. Wymyśliłam kłamstwa o górskim powietrzu i powrocie do natury, aby kolegom z laboratorium wytłumaczyć, dlaczego wybrałam akurat Montpelier. Podczas ostatniej nocy w przejściowym domu pani DePolito zrobiła manicotti i klopsiki, i objęła mnie tak mocno, że zastanawiałam się, czy jej podłość nie była przypadkiem owocem mojej wyobraźni. Były też serpentyny i tańce, a na samym końcu Fred Burden wygłosił na mój temat mowę i podarował mi prezent: dwunastocalowy czarno-biały telewizor, na który złożyli się wszyscy. Objęłam Freda i szepnęłam mu do ucha, że moje rysowanki na strychu są jego. W połowie sierpnia Fred wraz z siostrą Jolene zawieźli mnie na dworzec autobusowy w Providence. Autobus się spóźnił, parne powietrze było nie do zniesienia, a Fred był blady jak kreda. – Czy to nie straszne? – spytał. – Co jest straszne? – To, co robisz. Przeprowadzasz się do miejsca, w którym będziesz zupełnie sama. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że Dante – bez względu na to, czy nosił obrączkę, czy nie – mógł być żonaty. Albo zaręczony. Dopóki Fred nie zadał tego pytania, wyobrażałam sobie Dantego w jakimś luterańskim półśnie, bezwładnego, instynktownie oczekującego na moje przybycie. – Wcale nie – pociągnęłam nosem. Gdy kierowca oznajmił, że wyruszamy, uścisnęłam dłoń Freda i pocałowałam go w usiany kraterami policzek. Kiedy moje wargi zetknęły się z koleinami i wulkanicznymi stożkami, nie było to takie okropne, jak sądziłam. Autobus ruszył. Machałam do płaczącego Freda i zastanawiałam się, czy nie popełniłam wielkiego błędu – oczywistego dla wszystkich z wyjątkiem mnie. Wynajęłam mieszkanie w suterenie przy Bailey Street pod numerem 177 1-B. Właścicielka, pani Wing, mówiła, że dom zbudowano w stylu wiktoriańskim, nie wspomniała jednak o tym, że znajduje się na szczycie wzgórza tak stromego, że aby się tam dostać, w zasadzie należało wyposażyć się w buty do górskiej wspinaczki. Moja walizka i torba na ramieniu z każdym krokiem stawały się cięższe. Druga ręka była obolała od uchwytu przenośnego telewizora. Myślałam o pierwszym dniu w Merton College, kiedy wspinałam się po schodach prowadzących do Hooten Hall. O tym, jak wysiadłam z taksówki i wdrapałam się na szczyt wydmy na Cape Cod. Postawiłam walizkę na chodniku, usiadłam na niej i spojrzałam w stronę miasteczka. Zapadał zmierzch, wszędzie zapalały się światła. „Jesteś teraz innym człowiekiem – powtarzałam sobie w myślach – niezależnym i w ogóle Dante na ciebie czeka. A nie martwy wieloryb”. Klucz i list przymocowane były do drzwi taśmą samoprzylepną. „Witamy, panno Price. Prosimy zajrzeć do nas na górę na koktajl jutro o czwartej po południu. Z poważaniem, M. Wing i C. Massey”. Sprytnie – pomyślałam. – Dobrowolnie zrezygnowałam z zupełnie przyjemnego życia, żeby ze starszymi paniami sączyć sherry. Mieszkanie 1-B składało się z dwóch zawilgoconych, umeblowanych pomieszczeń – kuchni i salonu, który służył także za sypialnię. Obydwa oświetlone były nagimi żarówkami wystającymi z porcelanowych oprawek na suficie. Muszla w łazience była pęknięta, a kabina prysznicowa przypominała wąską metalową szafkę. Podłoga była tak brudna, że z powodzeniem można by na niej hodować zarazki. Jednak szafy okazały się pojemne, a telefon już podłączono. Za owalnym oknem nad kuchennym zlewem, przypominającym półmetrową gałkę oczną, widać było parking dla lokatorów. Rozpakowałam się i zjadłam kolację: papierosa i zmęczony podróżą baton Milky Way, kupiony w automacie przy White River Junction. Na biurku naprzeciw łóżka postawiłam telewizor, podłączając z tyłu wieszakowatą antenę, tak jak nauczył mnie tego Fred. Na ekranie pojawiły się Aniołki Charliego. Farrah Fawcett węszyła po pokoju jakiegoś kanciarza, w samym staniku. „Pół do jedenastej” – powiedziałam na głos. Przebywałam w Vermoncie już od niemal trzech godzin, a jeszcze nie uzyskałam żadnego dowodu na to, że znajduję się w tym samym miejscu, co Dante. Na ekranie telewizora pojawiło się zbliżenie poruszającej się klamki. Farrah w kilku susach doskoczyła do szafy, jej piersi podskakiwały. W kuchni zasłoniłam ręcznikiem okno-gałkę oczną i zagotowałam wodę, żeby zrobić kawę rozpuszczalną. Poprzedni lokator przykleił do szafek nalepki gloryfikujące wielkie ciężarówki i pozostawił w lodówce do połowy opróżniony słoik z kawą Maxwell House, trzy piwa Pabst Blue Ribbon oraz nie napoczęty słój hiszpańskich oliwek. Wnętrze piekarnika pokrywała gruba warstwa tłuszczu. W kredensie stał tylko jeden kubek, zdobny wizerunkiem hawajskiej tancerki hula. W wydrążonej klatce piersiowej znajdował się drucik, na którym kołysały się ceramiczne piersi. „Potrząśnij, ale nie stłucz!” – głosił napis na kubku. „Honolulu – sklep Lulu z nowościami”. Wróciłam do sypialni i opadłam na poplamioną wersalkę. W laboratorium o tej porze właśnie zaczynała pracować trzecia zmiana. Wypisywało się naklejki z adresami, sprawdzało poziom odczynników chemicznych. Sięgnęłam po słuchawkę, żeby tam zadzwonić, ale zreflektowałam się i odłożyłam ją z powrotem. Jeśli człowiekowi jest dobrze i nowe życie się układa, nie wydzwania się do znajomych. Jesteś idiotką, pijąc kawę o jedenastej wieczór, pomyślałam. Teraz przez całą noc nie zmrużysz oka. Wydawało mi się, że usłyszałam trzask otwieranych drzwi – wyobraziłam sobie Dantego, który otwiera je bez pukania i wiedziony intuicją, wchodzi do mojego mieszkania. Czy miałam na to ochotę? Zapadłam w sen, nie mogąc się zdecydować. Następnego ranka wstałam wcześnie, widząc za oknem stopy innych lokatorów: buty pielęgniarki i ortopedyczne klapki. Latem nauczyciele podróżują, przypomniałam sobie. Prawdopodobnie odwiedzał swoją rodzinę albo udał się do jakiegoś religijnego ustronia i modli się tam o dziewczynę, która pokocha go bez pamięci. Wyszłam przed dom i zeszłam ze wzgórza do Montpelier. Dzień był piękny, słoneczny. Czerwone pelargonie rozkwitały w skrzynkach na balkonach, ekspedienci, pogwizdując, sprzątali ulice przed sklepami. – Pojawi się – mówiłam sobie. – To właśnie w tym miejscu „żyli długo i szczęśliwie”. W sklepie Grand Union było niemal pusto. Kasjerki rozmawiały ze sobą, wszystkie w czerwonych kostiumach i fryzurach a la Farrah Fawcett. Torbę na zakupy wypełniłam produktami niskokalorycznymi, programem telewizyjnym i sprayem do wyczyszczenia brudnego piekarnika. W drogerii szarpnęłam się na koszulkę „Mount Peculiar” i gumowe klapki. To mnie zrelaksowało, poczułam, że przynależę do tego miasteczka – byłam po prostu jedną z jego mieszkanek na zakupach. Tuż przed powrotną wspinaczką na wzgórze przy State Street zauważyłam na pierwszym piętrze salon piękności „Chez Jolie House of Elle”. Na szybie widniały dwa napisy: „Wejście do środka – mile widziane!” oraz „Wyglądaj jak Farrah Fawcett!” Siedząc w fryzjerskim fotelu, ujrzałam siebie: bezbarwną Dolores z workami pod oczami i długimi, brunatnoszarymi włosami. Z palety kolorów wybrałam popielaty blond. Fryzjerka pachniała jak orzech kokosowy. Przekrzykując suszarkę i szczęk nożyczek, cały czas monologowała. Głosowała na Forda, a nie na Cartera, ponieważ Ford przynajmniej zdążył już przywyknąć do tej pracy. Jako prezent ślubny dostała sześć kombiwarow, po urodzeniu córki musiała zrezygnować z joggingu, ponieważ wciąż się moczyła. – Jeśli Jimmy Carter tak bardzo pragnie zostać prezydentem – mówiła – powinien sobie zrobić operację plastyczną i zmniejszyć te zbielałe wargi. A przynajmniej je jakoś zafarbować. Kiedy po trzech godzinach wychodziłam od fryzjera, nie wyglądałam wprawdzie jak Farrah Fawcett, ale i nie wyglądałam jak Dolores. Pomyślałam, że to kompromis. Pod wpływem impulsu skręciłam do sklepu z ciuchami i kupiłam łososiowy stanik za dwadzieścia pięć dolarów, ani razu nie spojrzawszy sprzedawczyni w oczy. Wróciłam do drogerii po różową szminkę i suszarkę do włosów. Na szczycie wzgórza tak się zasapałam, że zakręciło mi się w głowie. Przypuszczając, że panie Wing i Massey to wdowy, włożyłam białą bluzkę i perkalową spódnicę. Ale kiedy po południu zapukałam do drzwi na parterze, otworzył mi kościsty staruszek. Miał na sobie niebieski szlafrok, piżamę i klapki, które rano widziałam przez okno. – To pani musi być nową lokatorką! – rzekł. – Zapraszam do środka! Jego wzrok odbił się od mojej fryzury Farrah i spoczął na biuście. – Jestem Chadley Massey – przedstawił się moim piersiom. Pucołowata, malutka pani Wing siedziała pośród haftowanych poduszek i chińskich antyków, w kimonie w kolorach żółtka i krwi. Nosiła czarną perukę w stylu pazia. – Jak cudownie poznać cię osobiście – powiedziała z uśmiechem. Miała przypudrowaną na biało twarz i żółte zęby. Pani Wing zaprosiła mnie na sofę, której poręczami były rzeźbione smoki. Podglądacz usiadł tuż obok mnie. Pomyślałam, że moje drżące usta się uspokoją, jeśli zacznę mówić. – Bardzo tutaj ładnie – powiedziałam. – Nabieram ochoty na sajgonki już od samego przebywania w tej atmosferze. Pani Wing najwyraźniej nie zrozumiała żartu. Spytała, czy wracam do Montpelier, czy też okolice te są dla mnie zupełnie nowe. – Nowe – powiedziałam, a pani Wing skinęła głową. Nie musiałam patrzeć, żeby wiedzieć, że podglądacz prześwietla mnie swoim spojrzeniem. – Jesteście państwo rodzeństwem? – spytałam. Oboje się roześmieli. – Pan Massey i ja blisko się przyjaźnimy – wyjaśniła pani Wing. – I mieszkamy razem – dodał podglądacz. – Różni ludzie, różne style – powiedziałam. – Różni ludzie, różne style! – powtórzyła zachwycona pani Wing, klaszcząc w dłonie. – Miodku, musimy to zapisać w naszej księdze. Miodek położył mi rękę na nadgarstku. – Marguerite i ja mamy książkę, w której zapisujemy interesujące kolokwializmy – wyjaśnił. – Nie wymyśliłam tego. To z piosenki. Sly and the Family Stone. Pani Wing wstała. – Zapomnę, jeśli od razu tego nie zapiszę. Chadley położył dłoń pomiędzy naszymi nogami. – Lubi pani chińskie antyki? – zawołałam do pani Wing, stojącej na drugim końcu pokoju. – Owszem. Poznaliśmy się właśnie przez wspólne zamiłowanie do Orientu. Jak to było?... „Różni ludzie, różne style”. – Marguerite i ja jesteśmy do siebie dopasowani pod każdym względem – mówił Chadley. Jego kostki musnęły moje udo. – Na przykład co noc odbywamy stosunek płciowy. Mój uśmiech wykrzywił się. – Coś takiego! – powiedziałam. Pani Wing usiadła tam, gdzie przedtem, dłoń Chadleya wróciła na kolana. – Jak pani myśli, ile mamy lat? – spytał. – Proszę zgadnąć. Oboje mieli skórę jak pomięte papierowe torby, ale pomyślałam, że w moim interesie będzie się pomylić. – Sześćdziesiąt trzy, cztery? – Ha! Wcale nie! Ja mam siedemdziesiąt siedem, a ona osiemdziesiąt jeden! – Ojej – zdziwiłam się. – Na czym polega państwa sekret? – Chyba już o tym wspominałem – mrugnął do mnie. Potem w sąsiednim pomieszczeniu w piekarniku zadzwonił budzik, a on wyszedł, żeby przynieść nam drinka i przekąskę. – Co sprowadza panią do Vermontu, moja droga? – zapragnęła wiedzieć pani Wing. – Z listów wynikało, że to coś pilnego. Zaserwowałam jej starą śpiewkę o świeżym powietrzu i powrocie do natury. – W takim razie powinna pani koniecznie poznać naszych innych lokatorów. – Naprawdę? Kogo? – Panią LaGattutę. To cudowna kobieta. Jest pielęgniarką. Działa aktywnie w Towarzystwie Przyrodniczym. – Ach tak – powiedziałam. – Ptaki. – Jest także, rzecz jasna, pan Davis, który mieszka naprzeciwko pani pokoju. Jest to uroczy młody człowiek, nauczyciel miejscowej szkoły. Także lubi zieleń. Opiekuje się ogródkiem, w którym rosną... – Jest nauczycielem? A ma żonę albo dziewczynę? Jaki jest jej zawód? – Iln est pas attache – powiedziała z uśmiechem. – Proszę? – Nie jest z nikim związany. – Ale prowadzi tryb życia kocura! – zawołał z kuchni Chadley. – Mam nadzieję, że faszerowane grzybki będą smakowały, młoda damo! – To specjalność Chadleya – wyjaśniła pani Wing. – Smaży kraby z puszki. Następnie wałkiem do ciasta rozkrusza krakersy Ritza i... – Hej-Ho, Marguerite! Krakersy Hej-Ho! Hej-ho, do pracy by się szło! Zamknij się, kurduplu, miałam ochotę krzyknąć. – A zatem ten nauczyciel lubi zajmować się ogrodem? – spytałam. – O, tak. Przez całe lato tonęliśmy w warzywach i ziołach. Ma na to dużo czasu, bo, jak zapewne pani wie, latem ma długie wakacje. – Znajduje też czas, żeby zaopiekować się jedną czy drugą panienką – dodai Chadley. – Głównie w nocy. Zbliżał się do nas, w szklankach z dżinem i tonikiem dzwonił lód. Kiedy był w kuchni, chciałam nonszalancko przesiąść się na krzesło, ale informacja o Dantem zbiła mnie z tropu, toteż znowu znalazł się tuż obok. – No tak – powiedziała pani Wing – ja i Chadley nie mamy nic przeciwko temu. Uważamy, że młodzi ludzie mają rację z tą rewolucją seksualną. Przez czterdzieści trzy lata byłam żoną pana Winga, niech Bóg ma go w swej opiece, a nigdy nie osiągnęłam orgazmu. Aż do siedemdziesiątki nie wiedziałam nawet, czym jest stymulacja łechtaczki. Prawda Chadley, kochanie? – Ale odrobiliśmy stracony czas, prawda Miodku? – rzekł Chadley. – Tak, Miodku – rozpromieniła się pani Wing. – Ten mężczyzna jest cennym podarunkiem losu. Pomyślałam, że Chadley i babcia byli dokładnie w tym samym wieku. Jeśli babcia kiedykolwiek słyszała o stymulacji łechtaczki, byłam pewna, że uznała to za grzech śmiertelny. I wolałaby zginąć, niż powiedzieć do kogoś „Miodku”. Łopatką z porcelanową rączką należało przenieść faszerowane grzybki na mały chiński talerzyk. Nie spodziewałam się żadnych panienek. Chadley przyglądał się grzybkowi, który na drżącej łyżce zmierzał ku mojemu talerzykowi. – Czym się zajmujesz, moja droga Dolores? – spytała pani Wing. Znalezienie pracy było tematem, który jakoś opuściłam, knując i planując przeprowadzkę. „Będę się tym martwić, kiedy już się urządzę” – mówiłam sobie. Ale już się urządziłam. – No cóż... Dotychczas pracowałam w studiu fotograficznym – powiedziałam. – Ale tak naprawdę jestem artystką. Pani Wing w zachwycie uniosła dłonie. – Jakie to cudowne! Jaką formę przekazu pani wybrała? – Rysowanki. Pani Wing pytająco przechyliła głowę. Grzybek Chadleya zatrzymał się po drodze do ust. – Ale głównie akwarele – dodałam. – Maluję. Właśnie akwarelami. – To cudowne – rozpromieniła się pani Wing. – Czy mogę kiedyś zobaczyć pani prace? – To bardzo osobiste obrazy. Nie zamierzam utrzymywać się z malarstwa. Myślałam raczej o złożeniu podania w Grand Union, żeby jakoś związać koniec z końcem. Aż do tamtej chwili nie myślałam o tym, jednak mogłam to sobie wyobrazić: siebie w czerwonym kostiumie, pakującą artykuły spożywcze. Dopiłam drinka, podziękowałam za następny i wstałam, żeby wyjść. Pani Wing również podniosła się z miejsca. – Moja droga, jeśli możesz zostać jeszcze przez chwilę, przyniosę umowę wynajmu do podpisu, zanim o tym zapomnę. Miodku, ty też usiądź. Dokumenty są w sekretarzyku, prawda? – Tak, moja miłości. Kiedy wyszła, sięgnęłam po następny grzybek. Pomyślałam, że z pełnymi ustami nie będę musiała rozmawiać z Chadleyem. Jego dłoń, z wyraźnymi plamami wątrobowymi, wylądowała na mojej nodze i zaczęła poruszać się tam i z powrotem. – Myślę, że cała nasza trójka szybko się zaprzyjaźni – rzekł. – Mam intuicję do takich spraw. Ręka wciąż poruszała się, coraz bliżej mojego krocza. Siedziałam sztywno, znieruchomiała, grzybek utknął mi w gardle. – Moglibyśmy się także bliżej zaprzyjaźnić, ty i ja – szeptał. – Bardzo dbam o partnerkę. Niejednego mógłbym cię nauczyć. Nachylił się i zaczął wąchać moje włosy. Wizualizuj rozwiązania! – usłyszałam w głowie głos doktora Shaw. – Wyobraź sobie rozwiązanie problemu. A potem wciel swój zamiar w życie. Patrzyłam na łopatkę do przekąsek. Wzięłam ją do ręki i położyłam na jego dłoni, lekko naciskając. Do mnie należała decyzja, kto będzie mnie dotykał. Nie musiałam na to pozwalać ani Jackowi Speightowi, ani temu dziadowi. Jego dłoń zawahała się na sekundę. A potem kontynuowała wędrówkę po moim udzie. Nacisnęłam mocniej – tak że się wzdrygnął. – Przestań, stary skurwielu – powiedziałam cicho, patrząc mu w oczy. Tym razem naprawdę przestał. – Nie róbmy awantury, dobrze? – powiedział. – Przez wzgląd na Marguerite. Uwolniłam jego dłoń. Na skórze pozostał czerwony ślad. – Głupia cnotka – mruknął. – Stary pierdoła – burknęłam. – Już jestem – powiedziała pani Wing, wchodząc do pokoju. – Proszę podpisać tutaj. Podpisując, dwukrotnie zawahałam się. Moje imię na umowie wypadło nieco drżąco. Wróciwszy do sutereny, opadłam na łóżko i płakałam, aż rozbolały mnie żebra. Mogę prowadzić aktywne życie seksualne – jeśli tylko będę na to gotowa. „Seks jest czymś, co za obopólną zgodą łączy dwoje partnerów – usłyszałam w głowie słowa doktora Shaw. – To, co Speight zrobił z tobą w lesie, było gwałtem, nie miało nic wspólnego z seksem. To było poniżanie”. Ten stary kozioł z góry znał mnie od pięciu minut, a już zaczął mnie obłapiać. Właśnie: poniżanie... Stary skurwiel: to także mógłby sobie zapisać w notesiku z kolokwializmami. Ładny mi Miodek! Byłam gotowa na normalne współżycie seksualne. Dlatego pokonałam tę drogę. W przeciwnym razie los nie podsunąłby mi pod nos zdjęć Eddie Ann. Otworzyłam Webstera i znowu spojrzałam na polaroidy Dantego. A potem wyjęłam z szuflady stanik. Chłodny jedwab prześliznął się po mojej skórze. Czy głupia cnotka nosi coś takiego? Niepewnym krokiem podeszłam do lustra. Moja twarz była zapuchnięta od płaczu. Bielizna nie potrafiła skryć krągłości na wysokości ud. Byłam grubą, brzydką Dolores z nową fryzurą a la Halloween, przypominającą perukę. Kto dałby się na to nabrać? Freda Burdena nie było w pokoju w domu przejściowym, kiedy do niego zadzwoniłam. Nie było też DePolito. – Wszyscy wybrali się pograć w kręgle – powiedział jakiś nieznajomy głos. – Czy chce pani zostawić wiadomość? Nie wiedziałam, czy rozmawiam z nową pielęgniarką, czy z nową wariatką – kimś, kto zajmuje teraz moje łóżko, przygląda się Fredowi i pod brzydką cerą dostrzega jego wszystkie zalety. Otworzyłam lodówkę i spojrzałam na jedzenie, które kupiłam tego dnia w miasteczku: twaróg, sałatkę z tuńczyka, dietetyczną pepsi, jogurt – zakupy nadziei. Zarumieniłam się na myśl o mojej idiotycznej nadziei. Byłam głupia, że podpisałam umowę wynajmu i zrezygnowałam ze wszystkiego, co dotychczas miałam. Sięgnęłam głębiej i wyjęłam trzy puszki piwa pozostawione przez poprzedniego lokatora. Otworzyłam jedno z nich i wlałam do kubka z tancerką hula. Przebiłam się przez pianę i przełykałam, a potem otworzyłam drugie. Oczy tancerki były zamknięte, uśmiechała się wstydliwie. Wprawiłam jej piersi w wahadłowy ruch. Mężczyźni z pewnością myśleli, że dotykając ich, pobudzają ją seksualnie. Autorem kubka również bez wątpienia był jakiś mężczyzna. „Nie pozwól się tak poniżać” – powiedziałam jej. Wypiłam wszystko, obróciłam kubek na bok i tak długo dłubałam widelcem, aż wyrwałam metalowy pręt i zdjęłam z niego ceramiczne piersi. W laboratorium fotograficznym to ja zabierałam głos, kiedy ciężkie prace przydzielano tylko kobietom. „Dalej, Dolores”, podburzały mnie Grace i Lydia, kiedy zdecydowanym krokiem zmierzałam do pokoju kierownika. Teraz na piersiach tancerki ział otwór po dwóch mastektomiach. Uśmiech zamkniętych oczu zmienił swą wymowę: była to twarz dzielnej kobiety, która stała się mądra przez cierpienie i ból. W przeciwieństwie do mnie. Mieszkałam w suterenie, miałam idiotyczną fryzurę i upijałam się właśnie piwem Pabst Blue Ribbon. Wstałam i zaczęłam chodzić tam i z powrotem, czując, jak w żołądku przelewa się piwo. Beknęłam tak głośno, że aż sama się przestraszyłam. Zdjęłam stanik, włożyłam nowe klapki i barwną hawajską sukienkę – tę, którą zaczęłam nosić, odkąd schudłam. To nieprawda, że cierpienie niczego mnie nie nauczyło. Tam, na górze zatrzymałam go – nie pozwoliłam się poniżyć, jak Jackowi. Nie wyżyłam się na niewinnych rybkach. Zrobiłam mu niewielką krzywdę. Wyobraziłam sobie rozwiązanie problemu, a potem wcieliłam mój zamiar w czyn. „Wykorzystuj okazje! Bądź odważna!” – zawsze powtarzała mi mama po wyjściu ze szpitala dla chorych psychicznie. Przeprowadzka tutaj mogła być głupia, ale jednocześnie stanowiła akt odwagi. Mieszkałam we własnym, przez siebie wynajętym mieszkaniu. W lodówce miałam zdrową żywność. Schudłam pięćdziesiąt siedem kilo. W kuchni wyjęłam spray do piekarnika i uklękłam. Instrukcja mówiła, żeby odczekać godzinę, aż „działanie piany” zastąpi szorowanie. Ale ja właśnie chciałam szorować. Szkoda, że nie pomyślałam, żeby kupić papierowe ręczniki. Zamiast tego posłużyłam się drucikiem i stanikiem, zdrapując kolejne pozostałości po tysiącach tłustych posiłków. Zatrzymałam się tylko raz, żeby spiąć włosy w przepocony koński ogon. Może zafarbuję je na czarno? A może nie? Miałam skrytą nadzieję, że Fred Burden nie oddzwoni. Zrobiłam krok do tyłu, żeby podziwiać swoje dzieło, mój wzrok padł jednak na to, co trzymałam w ręce. Fantazyjną bieliznę przerobiłam na brązową szmatę. Na zewnątrz było chłodniej. Łagodna bryza wysuszyła moją spoconą twarz. Wyszłam z domu i znalazłam jego ogród. Usypał w nim tarasy, począwszy od skarpy na skraju lasu. Na najniższym równo posadził nagietki, potem ogórki, kabaczki, kapustę jak z wosku, lśniące bakłażany. Pomidory na tyczkach znajdowały się w najróżniejszych stadiach dojrzałości, wszystkie dorodne. Pomyślałam, że jeśli zadzwoni Fred, mogę nie usłyszeć telefonu. Na podjeździe pojawił się zardzewiały volkswagen. Ze środka dochodził ryk radia. Hamulce zapiszczały. Wysiadł, nie wyłączając silnika. W koszulce z krótkim rękawem, boso. Od czasu, kiedy Eddie Ann zrobiła mu zdjęcia, zapuścił brodę. Usiłowałam na palcach wrócić do siebie, moje serce waliło jak młotem. – Chwileczkę! – zawołał. – Cześć! – Cześć. Palcem wskazał na mnie. – Nowa lokatorka. Mieszkasz w suterenie, zgadza się? Skinęłam głową. – Właśnie... czyściłam piekarnik. – Jestem Dante. Mieszkam naprzeciwko. Wydawał się bardziej nierzeczywisty niż na zdjęciach. – Dolores. – Dolores – powtórzył. – Świetnie. Witamy. – Muszę wracać, żeby się umyć. Czyściłam piekarnik. – Owszem. Już to mówiłaś. – Tak? Przepraszam. Podoba mi się... twój ogród. W każdym razie zakładam, że jest twój? Ruszyłam z powrotem do domu na miękkich nogach. Na miłość boską – musiał mnie akurat zobaczyć w hawajskiej sukience! – Zaczekaj! Zrobisz mi przysługę? Położysz nogę na gazie, żebym mógł coś tutaj sprawdzić? – Poklepał dach samochodu. – Kawał gówna, nie samochód. Drzwi po stronie kierowcy były wgniecione. Na siedzeniu pasażera leżał przenośny grill, a na podłodze sterta listów i gazet. Z radia dochodziła stara piosenka, jedna z tych, jakie miałyśmy z Jeanette na singlach. – Uwaga – zawołał. – Teraz! – Teraz? Nacisnąć gaz? – Tak. – Dobrze. Wcisnęłam pedał. Cały samochód zadrżał. Nasz dzień nadejdzie, jeśli tylko chwilę poczekamy... – Jeszcze raz – powiedział. Dodałam więcej gazu. Silnik ryknął. Moje ciało zadrżało wraz z samochodem, a kiedy drżenie ucichło wraz z piosenką, pozostawiło po sobie obietnicę wiecznej miłości i spełnionych marzeń. – Cholera – mruknął. – Dziękuję. Sięgnął nad moją nogą i wyłączył silnik. W ogródku zrobiło się cicho. – Pani Wing mówiła mi, że jesteś nauczycielem. – Owszem. A ty? Zawodowo czyścisz piekarniki? – Jestem... artystką. Ale nie jestem zbyt dobra. A ty? – Ja też nie jestem zbyt dobry. Roześmiałam się. – Czego uczysz? – Angielskiego w szkole średniej. Wiesz, takie tam, Szkarłatna litera Hawthorne’a, kto, co i komu, gdzie wsadzić apostrof. Wiesz co, mam pomysł: zjemy razem kolację, jak skończysz sprzątać? – Właściwie zostało mi jeszcze trochę pracy... – Weź prysznic, nie spiesz się. A ja wystaram się dla nas o wino. Co najlepiej pasuje do prażonej kukurydzy z serem: białe czy czerwone? Moje usta nie zdobyły się na wypowiedzenie niczego czarującego. Zaśmiałam się nerwowo. – Ty wybieraj – powiedziałam. Stojąc pod prysznicem, bezustannie uderzałam łokciami o blaszane ściany, czemu towarzyszył głośny łomot. On istniał naprawdę! Umówiliśmy się! To wszystko działo się naprawdę! Zaczęłam coś nucić. Najpierw cicho, po chwili się rozśpiewałam. Nasz dzień nadejdzie, jeśli tylko chwilę poczekamy... Czegoś takiego nigdy jeszcze nie robiłam: śpiewałam pod prysznicem! Śpiewałam i śpiewałam, telefon dzwonił – to oddzwaniał do mnie Fred Burden. Gdybym odebrała, znów powróciłabym do życia w domu przejściowym. Albo, co gorsza, zostałabym odesłana na oddział – znowu byłabym gruba i szalona. Tak długo stałam pod syczącą wodą, aż Fred zrezygnował. Siedzieliśmy u niego przy wysokim stoliku ze szklanym blatem, pijąc kawę. Przez szkło widziałam, że moje uda są szersze niż jego. – Ona i jej mąż byli demokratami z czasów Nowego Ładu – mówił Dante. – Henry Wing piastował dosyć wysokie stanowisko w administracji Roosevelta. To były jej „lata bez orgazmu”, pomyślałam. Jeśli się nad tym zastanowić, ona swoją normalną aktywność seksualną też zaczęła późno. – Uwielbia antyki – powiedziałam. Napił się wina i uśmiechnął się. – Owszem. A jej ulubionym jest Chadley. – Stary zbereźnik – powiedziałam. – Zgadza się – roześmiał się. – Ale nieszkodliwy. Teraz – tak, pomyślałam. – Podoba mi się twoja koszulka. Miałam na sobie dżinsy i nową koszulkę „Mount Peculiar”. Jego spojrzenie sprawiło, że poczułam się skrępowana. Podciągnęłam wyżej kolana, chowając je pod koszulką. Z przyzwyczajenia kupiłam duży rozmiar. – Pomyśl tylko – mówił – zeszłej wiosny chodziłem z pewną dziewczyną. Któregoś popołudnia, kiedy ona właśnie wyszła, w drzwiach pojawił się Chadley i oświadczył, że chętnie by się dowiedział, czy nie zechcielibyśmy kochać się we trójkę. – Nie wierzę – powiedziałam. – Naprawdę! „Zechcieli kochać się we trójkę!” Jak z podręcznika savoir-vivre’u. – Pani Wing o tym wie? – Skąd! Zapewniał mnie, że to „poufna propozycja”. Napalony wapniak. Żartował sobie z niego, uczynił z Chadleya karykaturalną postać. Dante był zupełnie inny, niż go sobie wyobrażałam, inny niż wynikało z dawnych listów. Gdyby nie te oczy, mogłabym się zacząć zastanawiać, czy nie wiązałam planów na przyszłość z innym Dantem. – A zatem jesteś artystką? Czym się zajmujesz? O mało co nie powiedziałam prawdy. Ale bałam się, że jeśli zacznę od rysowanek, to po chwili opowiem o doktorze Shaw jako mojej mamie, a potem o wykradaniu listów Kippy. Toteż zaczęłam pleść o akwarelach, rozczarowaniu, facecie o imieniu Russ, z którym po kilku razem spędzonych latach właśnie się rozstałam. – Moja działalność artystyczna z tym właśnie się wiązała – mówiłam. – Toteż teraz wolałabym zająć się czymś innym. – Chcesz sobie zrobić przerwę – skinął głową Dante. – Rozumiem to. Napił się wina, przyglądając mi się znad brzegu kubka. A potem pochylił się ku mnie, a jego uśmiech przekształcił się w długi, delikatny pocałunek. Na kolację zjedliśmy świeży pachnący chleb i jego zielone warzywa, surowe albo prawie surowe. Zaczęliśmy od idealnie czerwonego zimnego pomidora (z lodówki). Przeciął go na pół, posolił obydwa kawałki i podał mi jeden. Moje uda drżały po winie i pocałunkach. Pomidor miał w sobie coś zmysłowego. Kiedy pozmywaliśmy, położył mi dłoń na ramieniu. – Pójdziesz ze mną do łóżka, czy zatrzymamy się na winie i warzywach? Milczałam. – A jakie jest twoje zdanie o Nowym Ładzie? Wzruszyłam ramionami. – A poza tym dzwoni twój telefon. – Słyszę – powiedziałam. – Moglibyśmy to nazwać „stosunkiem”, żeby brzmiało dostojnie. Chcąc nie chcąc, uśmiechnęłam się. Wziął mnie za rękę. Poruszał palcami w przestrzeni pomiędzy moimi palcami. ...odbywanym przez partnerów za obopólną zgodą... usłyszałam w głowie doktora Shaw. – A możemy po hipisowsku nazwać po prostu seksem. Wiesz, dużo eksperymentów, częste zmiany pozycji. Szósty rozdział podręcznika. – Zawstydzasz mnie – roześmiałam się. – Już wiem. Po prostu kochajmy się. Zgasimy światło, świeczka na biurku. Jeśli dasz mi chwilę czasu, może znajdę nawet starą płytę Roya Orbisona. Robiłaś to kiedyś do Blue Bayou? Potrząsnęłam głową i napiłam się wina. Telefon przestał dzwonić. – Dobrze – powiedziałam. – Dobrze: co? – To ostatnie. To wybieram. – Świetnie – powiedział. – Pani życzy sobie romantyzmu. Rozbierając się w sypialni, nie przestawał mnie całować. Byłam zbyt blisko i w pokoju było zbyt ciemno, żebym mogła mu się przyjrzeć, tak jak pragnęłam. Ale kiedy mnie rozbierał – powoli, delikatnie – byłam zadowolona z tego półmroku. Czuł moją nagość, ale jej nie widział. Gdyby paliło się światło, mógłby dostrzec dowody: rozstępy grubego wieloryba Dolores dziewczyny, w której skórze nadal chodziłam, bo nie mogłam jej zrzucić. Gdyby mnie ujrzał, mógłby się zawahać. Zaprowadził mnie do łóżka i usiadł obok. – Mogę cię o coś najpierw spytać? – szepnął. Czekałam. – Ten telefon... Czy to dzwoniło twoje rozczarowanie? Facet, od którego odeszłaś? – Tak – skłamałam. Puścił moją rękę i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. – Jeszcze jedno pytanie: bierzesz pigułkę? – Tak – znowu skłamałam. Miałam nadzieję, że nie poczuł, jak się wzdrygnęłam. – W takim razie grzejemy silniki. Chwilami odpływałam myślą od tego, co się działo. Patrzyłam na drżące cienie rzucane przez świecę. Słyszałam słowa z listów, które pisał do Kippy. Objęłam go za szyję, przyciągnęłam bliżej i całowałam, całowałam. Przesunął się niżej, poczułam jego wargi na kości biodrowej, palce muskały wewnętrzną powierzchnię moich ud. Jego dotyk był zarazem uspokajający i podniecający. Zamknęłam oczy i pomyślałam: udało mi się. W pełni zasłużyłam na to, żeby tak się czuć... Dotknął mojej stopy. Zesztywniałam i zerwałam się. – Przestań! – powiedziałam. – Nie rób tego! Usiadł. – Co się stało? – spytał. Świeca oświetlała teraz jego twarz, oczy miał pełne niepokoju. Znowu był sobą, a nie Jackiem. – Moje stopy... – powiedziałam. – Po prostu nie lubię, kiedy ktoś dotyka moich stóp. Zaczęłam ciężko oddychać, wpadłam w panikę. A potem rozpłakałam się. Objął mnie i czekał. Mój szloch uspokoił się, pokój wypełnił mroczny głos Jima Morrisona. – Przepraszam – powiedziałam. – Wiem, że zachowuję się głupio. Wziął mnie za rękę. – Rozluźnij się, i tak o czymś zapomniałem. – O czym? – O deserze. Zaraz wrócę. Wstał z łóżka i włożył dżinsy. Usłyszałam trzask frontowych drzwi. Sięgnęłam po kubek i napiłam się wina. Nie chciałam być sama. Pragnęłam, żeby to uczucie wróciło, żebym znowu tak się poczuła dzięki niemu. Wrócił z dwoma małymi żółtymi nagietkami z ogrodu. Zdjął spodnie i znalazł się w łóżku. Podając mi obydwa, zakręcił nimi w palcach, aż płatki się rozmyły. – Ładne – powiedziałam. – A gdzie deser? Dotknął nimi mojej twarzy, potem powoli przesunął na piersi. – To jest deser – rzekł. – Są jadalne. – Nagietki? Oberwał z jednego płatki, włożył do ust i zaczął żuć. Potem urwał kilka dla mnie i podsunął do moich warg. Z wahaniem otworzyłam usta. Zdumiał mnie ich słodki smak. – Nadal wierzysz w Boga? – spytałam. Słowo „nadal” zawisło w powietrzu. Zepsułam wszystko, zdradziłam się z tym, że znałam Kippy, jego dylematy z czasów szkoły luterańskiej, wszystko... Ale on uśmiechnął się, nieświadomy. – Czy „wierzysz w Boga?” to trochę nie za poważne pytanie jak na pierwszą randkę? Myślę, że najpierw lepiej spytać: „czy wierzysz w astrologię?” albo: „czy wierzysz, że Jim Morrison nadal żyje?” – No tak – powiedziałam. – Przepraszam. – Nie, nie wierzę, skoro o to pytasz. Kiedyś wierzyłem. W szkole średniej myślałem nawet, że zostanę duchownym. Potrafisz sobie to wyobrazić? – Dlaczego tak się zmieniłeś? – To długa historia. W zasadzie zdałem sobie sprawę, że robiłem to dla matki, a nie dla siebie. A potem... no cóż... Straciłem cnotę, działałem w ruchu antywojennym, zacząłem uczyć. Doszedłem do wniosku, że lepiej będzie zbawiać ludzi tutaj i teraz, anie „na potem”... Dotknęłam go pytająco. Był i zarazem nie był chłopcem z listów. – A ty? – spytał. – W co ty wierzysz? Przeszedł mnie dreszcz. – Ja? – spytałam. – Nie wiem. – To nie w porządku mieć tajemnice. Jest ci zimno? Przykryć cię kocem? – W wieloryby – powiedziałam. – Wierzę w wieloryby. – W wieloryby? Takie w oceanie? Skinęłam głową. On także. – No tak – rzekł. – Są fajne, prawda? I tajemnicze. Gdybym się nad tym głębiej zastanowił, może i ja mógłbym w nie wierzyć. Kiedy go dotykałam, jego ramię było jedwabiste. – Myślisz, że... – urwałam. – Może moglibyśmy jeszcze raz spróbować się kochać? Jego usta dotknęły moich, języki spotkały się. Poczułam go na swojej nodze. – Wygląda na to, że moglibyśmy – szepnął. Znowu się położyliśmy. Zaczął całować moje ramię, piersi. Właściwie nie były to pocałunki, wargi zaledwie muskały moją skórę. Nagietkowe pocałunki moich piersi... Wszedł we mnie delikatnie, niepewnie, wyczekująco. – Tak? – spytał. Skinęłam głową, a on zaczął powoli poruszać biodrami, na boki, rysując małe seksowne ósemki. Robiąc to, przyglądał mi się. – Tak? – spytał. – Tak dobrze? Pocałowałam go, złapałam nieco poniżej pośladków i przyciągnęłam ku sobie. Zamknął oczy, uśmiechnął się i wszedł we mnie głębiej. – To jest przyjemne – szepnął – bardzo przyjemne. Nie było w nim ani desperacji, ani złości. Płakałam, ale równocześnie się uśmiechałam. Zasługuję na to, pomyślałam znowu. Długo i ciężko pracowałam, żeby odczuwać to, co pomagał mi odczuwać. Nie był chłopcem z listów. Był. Nie był. Był. Z każdym jego ruchem zmieniałam zdanie... Zamknęłam oczy i ujrzałam Ruth i Larry’ego na podłodze w domu babci, jak dzielą się sobą. Ruth miała podwiniętą koszulkę, piersi pełne mleka dla Tii. Podnosiłam się coraz wyżej, wyginając się ku Dantemu. Jego westchnienia były ciche i odległe. Mógł uwierzyć w wieloryby. Jego ruchy stały się szybsze i wpadłam w ten rytm, raz za razem. – Boże – szepnął nagle, przerywając. A potem napiął się i westchnął, i poczułam, jak mnie wypełnia. Mlekiem, pomyślałam. Męskim mlekiem, mlekiem, które Larry wlał w Ruth, żeby powstała Tia, którym wypełniały się piersi Ruth. Zakręciło mi się w głowie, mięśnie napięły się, objęły go. Zadrżeliśmy, łapiąc powietrze, i razem osiągnęliśmy orgazm. Rozdział 21 Za odkurzaczem Dantego ciągnęły się kilometry kabla. Włączając go do gniazdka tuż za moimi drzwiami, mogłam wysprzątać trzy czwarte obydwu mieszkań. Monety jakoś nie chciały siedzieć w jego kieszeniach. Moje zbiory były obfite, znajdowałam je pomiędzy poduszkami na jego kanapie, a potem wykorzystywałam w pralni, robiąc wspólne prania. Twierdził, że nie lubi wyglądać niechlujnie, ale wprost nie znosi prasowania. Deskę postawiłam przed telewizorem (Dante dla zasady nie miał u siebie odbiornika). Niekiedy zakradał się po cichu od tyłu i obejmował mnie, kiedy prasowałam. Czułam jego język na karku, a odczucie to zlewało się w jedno z sykiem gorącego żelazka. Któregoś wieczora, gdy akurat prasowałam kieszenie jego niebieskiej koszuli, a pomiędzy nami unosiła się para, powiedział, że moje prasowanie to metafora – że usuwam chaos z jego życia. „Przedtem nigdy nie kochałem żadnej domatorki” – powiedział. Zaczął mnie nazywać „Doma-torcią”. Zaczęłam pracować w sklepie Grand Union na pierwszą zmianę, od poniedziałku do czwartku. Wystukiwanie na kasie cen zakupów okazało się mniej ciekawym zajęciem niż wywoływanie zdjęć. „Chodzi o zarobek” – oświadczyłam pani Wing, kiedy spytała mnie o pracę. Pomiędzy pracownikami było sporo tlących się konfliktów. Inne kobiety nie potrafiły wypracować dla siebie szczęścia tak jak ja. Zawsze spodziewano się, że stanę po czyjejś stronie i zajmę zdecydowane stanowisko: za albo przeciw. – Słowo honoru, Dante, człowiek już nawet nie wie, kto komu mówi. – Kto do kogo mówi – poprawił mnie. – Wszystko jedno. Staram się zachować dystans. Kolacje jadaliśmy u mnie, potem spaliśmy w jego łóżku. Co rano z Sybaryty wegetarianina wybierałam przepis i po południu wspinałam się pod górę, dźwigając niezbędne składniki. Dante od 1974 roku był wegetarianinem. Pewnego dnia, kiedy właśnie przeżuwał stek, nagle zdał sobie sprawę, czym naprawdę jest wołowina – padliną – i zacisnęły mu się wszystkie mięśnie w gardle. Tamto wyplucie kawałka mięsa na serwetkę Dante nazywał „objawieniem”. Kiedy poszłam sprawdzić, co dokładnie oznacza to słowo, ze słownika wypadły jego zdjęcia nago – przedstawiające dawne, religijne wcielenie. Dla bezpieczeństwa schowałam zdjęcia wraz z fragmentem obrazu mamy do pudełka po butach, napisałam na nim „Dokumenty ubezpieczeniowe” i postawiłam w szafie na najwyższej półce. Właściwie dzięki niemu przeszłam całkowitą przemianę, myślałam. Kiedy mróz zwarzył ostatni z jego pomidorowych krzaczków za domem, potrafiłam już przez cały tydzień obejść się bez papierosa, grillować słodko-kwaśne kabaczki na hibachi, prowadzić samochód i zapanować nad orgazmem, który następował mniej więcej wtedy, kiedy chciałam. „Fakt, zjawisko, osoba itp., które ukazały się, pojawiły w sposób nagły, olśniewający, uświadamiając komuś istnienie czegoś dotąd nie znanego; ukazanie się czegoś w taki sposób” – tak słownik wyjaśniał znaczenie słowa „objawienie”. Każda wspólnie spędzona noc była wydarzeniem duchowym. W pewnym sensie było to nawet zabawne. Dante przestał wierzyć, ale dał mi chęć do życia. Był darem, upragnionym skinieniem Boga, na które tak długo czekałam. A jeśli Bóg był w niebie, może była tam też mama? Miała kłębiaste skrzydła, czerwone szpilki i przyglądając się temu, co robimy z Dantem, uśmiechała się. Dante na szkolnej tablicy wypisał domowy numer telefonu, aby każdy uczeń mógł do niego zadzwonić, gdyby zaszła taka potrzeba. Zazwyczaj telefonowały zapłakane dziewczyny, żaląc się na przyjaciółki i chłopaków. Były złe, kiedy telefon odbierałam ja. Przez dwa lata z rzędu uczniowie ostatniej klasy dedykowali Dantemu szkolny album – co sprawiło, że inni nauczyciele byli o niego zazdrośni. Mawiał, że woli uczniów niż starych zgredów z pokoju nauczycielskiego, którzy rozmawiali tylko o ubezpieczeniu na życie – ale nigdy o samym życiu. Wystarczało mi patrzenie na niego, jak w samych slipach pisze notatkę, brzmienie ciepłego, spokojnego głosu, kiedy rozmawia z jedną z porzuconych uczennic. Prace swoich uczniów poprawiał przy kuchennym stole, a jego komentarze, pisane zielonym atramentem, zajmowały niekiedy nawet całą stronę. (Zdaniem Dantego poprawki na czerwono byłyby zbyt nużące). Praca w szkole bardzo go wyczerpywała. Co wieczór nastawiał budzik, nagi opadał na łóżko i prosił, żebym wymasowała mu plecy. – ...Minęłaś się z powołaniem... – powiedział któregoś wieczora. – Proszę? – Wybrałaś akwarele. Ale z takim dotykiem powinnaś spróbować z gliną. Dlaczego przestałaś? Zapomniałam, że miałam uchodzić za sfrustrowaną malarkę. Jak ciasto ugniatałam poszczególne kręgi kręgosłupa, sporządzając w duchu listę kłamstw, którymi go karmiłam: pigułka antykoncepcyjna, były chłopak, akwarele. Pominięcie takich historii jak Kippy i załamanie nerwowe nie było tym samym co kłamstwo, tłumaczyłam sobie. Każdy ma jakieś tajemnice. Masaż zawsze przywracał Dantego do życia. Bez względu na to, co zamierzał zrobić, zawsze najpierw pytał o zgodę. – Tutaj? Dobrze?... A tutaj? Nasze kochanie się Dante nazywał sztuką w dwóch aktach. Najpierw ja, a potem on – i jemu, i mnie taki scenariusz najbardziej przypadał do gustu. Mogłam się zrelaksować, szczęśliwa i usatysfakcjonowana, całować jego powieki, usta, podczas jego ruchów tam-i-z-powrotem, powolnych kół zataczanych przez biodra. Niekiedy podczas orgazmu zaczynał się śmiać, czasami na jego twarzy pojawiał się grymas, a dłoń zaciskała się na prześcieradle. – Czekaj, zostań we mnie! – mówiłam od czasu do czasu, przytrzymując go za pośladki. Bałam się prawdy i bałam się kłamstw. Wycofanie się – bałam się nawet tego wyrażenia. Seks i miłość oznaczały dla mnie także bezsenność. Kiedy zasypiał, wstawałam i spacerowałam w ciemnościach, obchodząc cienie mebli, i przekonywałam siebie, że go nie utracę – że moje dawne życie i porażki pozostawiłam za sobą. Którejś nocy, kiedy obgryzając paznokcie, przemierzałam sypialnię, potknęłam się o krzesło, boleśnie uderzając się w palec u nogi. Wróciłam do łóżka pomimo bólu, szukając w ciemnościach dowodów, że on naprawdę tutaj jest: włosów na piersiach, oddechu pod opuszkami palców, plamy na prześcieradle po naszym kochaniu. – Złamany? – spytałam lekarza, który w dwa dni później przyglądał się mojemu palcowi u nogi. – Tak. – Co trzeba z nim zrobić? – Nic. Podobne „nic” robiłam także w kwestii antykoncepcji. Kiedy dzwoniło się do Świadomego Macierzyństwa po południu, z nikim nie można było porozmawiać. Jedyna rada pochodziła od jakiejś kobiety, której głos nagrano na taśmę. „I, oczywiście – mówił głos – jeśli w ogóle nie myślisz o antykoncepcji, to także jest równoznaczne z podjęciem decyzji”. Moja zmiana w supermarkecie kończyła pracę o trzeciej po południu. Dante zazwyczaj kończył o czwartej. W październiku zaczęliśmy się spotykać w miejskiej bibliotece i razem wspinaliśmy się na wzgórze. Któregoś popołudnia, czekając na niego, dostrzegłam wielką książkę w miękkiej oprawie, zatytułowaną My i nasze ciała. Moją uwagę przykuło czarno-białe zdjęcie na okładce. Dwie zadowolone z siebie demonstrantki stały z transparentem „Kobiety – łączcie się!” Jedna była w moim wieku, druga miała około siedemdziesięciu lat. Tamtego dnia w sklepie wybuchła kłótnia pomiędzy kasjerkami. Tandy właśnie wychodziła za mąż i w trakcie kłótni dwóm swoim koleżankom, które miały być druhnami, cofnęła zaproszenia. – Ty suko! – krzyczały na nią, każda zza swojej kasy. – Suko! Czytając pierwszy rozdział książki My i nasze ciała, wciąż zerkałam na okładkę, patrząc na te „dwie zjednoczone”. Tęskniłam za babcią, kiedy siadałam w fotelu. Na zmianę pisywałyśmy lub telefonowałyśmy do siebie co drugi weekend. Jednak zarówno listy, jak i rozmowy ograniczały się do zdawkowych uprzejmości. Dla babci moja zła przeszłość była czymś, co „bezpowrotnie minęło”, albo „tymi dawnymi sprawami”. Ktoś przysłuchujący się nam nie domyśliłby się, że istniały takie tematy jak śmierć, seks czy szaleństwo. Kobiety w książce obejmowały się, grały na klarnetach, kochały się ze swymi łysiejącymi chłopcami. Miałam dwadzieścia pięć lat, siedziałam w bibliotece w Montpelier i czekałam na człowieka, którego kochałam, który odwzajemniał moją miłość – ale jednocześnie byłam także grubaską zamkniętą w pokoju w domu babci. I sześciolatką w ogrodniczkach z ojcem w aucie, w automatycznej myjni samochodowej. Ósmoklasistką w sportowym MG Jacka Speighta, z włosami powiewającymi na wietrze, w drodze do schroniska dla psów, gdzie mnie zniszczył... Chociaż właściwie nie zdołał mnie zniszczyć. Dante przybył i uratował mnie. Nie wiedziałam, w jaki sposób powiedzieć o tym babci. Poza tym, kim była babcia, jeśli nie liczyć artretyzmu i paciorków różańca? Kim była w łóżku ze swoim mężem? „Kobiety – łączcie się!” Ta idea mną wstrząsnęła. – Ha! – szepnął Dante. Złapał mnie za rękę i pociągnął ku drzwiom. – Chwileczkę – powiedziałam. – Chcę przeczytać tą książkę. Kiedy wypożyczałam książkę, pocałował mnie. – A tak na marginesie: mówi się „tę książkę”. W dniu wolnym od pracy przeczytałam My i nasze ciała, od deski do deski. Nie miałam przyjaciółki, z którą mogłabym porozmawiać o Dantem, kogoś, kogo mogłabym spytać, czy zachowanie moich sekretów dla siebie było roztropne czy niebezpieczne. Potrzebowałam przyjaciółki. – Halo? – rzekł Rusty, narzeczony Tandy. Mieszkali razem, zupełnie jak ja z Dantem. Kiedyś w sklepie Rusty otworzył przy mojej kasie torebkę z cukierkami M&M i zaczął nimi strzelać w Tandy obsługującą klientów. Uważała, że to zabawne. Inna kasjerka opowiadała mi, że Tandy miała kiedyś skrobankę. – Jest Tandy? – spytałam. – Mówi Dolores. Pracujemy razem. – Chwileczkę. Jego dłoń przywarła do słuchawki, wydając odgłos, jakby ktoś puścił bąka. – Nie ma jej w domu – usłyszałam po chwili. Droga Babciu – zaczęłam. Resztę listu napisałam jednym tchem. Nie wiem, jak o tym pisać, ale wiele wydarzyło się ostatnio w moim życiu. Jestem zakochana! Chłopak ma na imię Dante i uczy w szkole średniej tutaj, w Montpelier. Nie robiliśmy jeszcze żadnych planów na przyszłość, ale mam nadzieję, że do tego dojdzie. Kiedy byłam taka smutna i chora, wiele musiałaś znieść, teraz chcę się podzielić z Tobą moim szczęściem. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chcielibyśmy Cię odwiedzić w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Mam nadzieję, że go polubisz. Jest dla mnie dobry – i wspaniały! Babciu, jak zakochałaś się w dziadku? Czy byłaś pewna, że to ten jedyny, kiedy wychodziłaś za niego, czy miałaś wątpliwości? Kiedy Cię odwiedzimy, chciałabym z Tobą usiąść i porozmawiać o Twoim życiu. Mam nadzieję, że te pytania nie są niestosowne. Nie pisałabym o tym, gdyby nie było to dla mnie bardzo ważne. Gdybyś chciała odpowiedzieć na któreś z nich, bardzo proszę, odpisz na ten list. Albo zadzwoń na mój koszt. Bycie zakochaną w Dantem jest zarazem straszne i cudowne. Bardzo Cię kocham. W ciągu następnych kilku tygodni Dante kilkakrotnie brał do ręki książkę My i nasze ciała, ale nie wykazał nią większego zainteresowania. W pracy Tandy i inne kasjerki pogodziły się, druhny znów były druhnami. Zza swoich kas prowadziły nad moją głową dyskusje na temat weselnych przygotowań, kiedy poprawiałam i tak już równo poustawiane rzędy opakowań z pastylkami odświeżającymi oddech i gazety, czekając na klientów. Pocztą zaczęły przychodzić zawiadomienia z biblioteki o nie zwróconych książkach, a także ulotki reklamowe i rachunki. Ale ani słowa od babci. Któregoś popołudnia zapomniałam, jak wygląda jej twarz. Kiedy usiłowałam sobie przypomnieć, widziałam tylko panią Wing. Obiecywałam sobie, że zwrócę książki do biblioteki, kiedy tylko babcia się odezwie. Może mój list zaginął – myślałam. Może ktoś taki jak ja wykradł go, zanim do niej dotarł? – Jedziemy na święta do twojej babci, czy nie? – spytał mnie któregoś ranka Dante przy śniadaniu. – Jeszcze mi nie odpisała. – Dowiedz się, dobrze? Bo jeśli do niej nie jedziemy, pomyślałem, że przyjemnie byłoby spędzić święta w Sugarbush. Nauczę cię jeździć na nartach. Dopiero późnym popołudniem zebrałam w sobie dość odwagi, żeby zatelefonować. Wsłuchując się w sygnał, oczami wyobraźni ujrzałam Pierce Street, hol, babcię podchodzącą do telefonu. Zamknęłam oczy i zmusiłam się, żeby nie odłożyć słuchawki. – Babciu? To ja. – A, tak – powiedziała. W tle usłyszałam jakieś głosy. – Masz gości? Mogę zadzwonić później. – To telewizor. – Jak się czujesz? – Tak dobrze, jak to możliwe, jeśli cierpi się na artretyzm. – Chciałabym się dowiedzieć, czy... Dostałaś mój list? Znowu rozległy się głosy z telewizora. – Tak. Dostałam. – Tak? – Tak. – I co o tym myślisz? – Co myślę o czym? – Czy moglibyśmy z Dantem przyjechać do ciebie na Boże Narodzenie? – Oczywiście, że możecie. – To świetnie. Właściwie czekałam na jakąś odpowiedź od ciebie. – Jesteś moją wnuczką, prawda? Dlaczego to nie miałoby być oczywiste? Tylko nie zamierzam kupować choinki. Nie miałam choinki od śmierci twojej mamy. – Rozumiem to, babciu. Ale przecież choinka nie jest ważna. – A poza tym te igły w dywanie. Zostają na cały rok, bez względu na to, jak bardzo się uważa. Człowiekowi wydaje się, że wszystko posprzątał, a tymczasem znajduje się je jeszcze w lipcu. I kłują jak szczecina. Czekałam. – Żyjecie na kocią łapę? – Babciu! – Może jestem staromodna, ale nie głupia. Czy to nie twój chłopak odebrał telefon, kiedy dwa razy dzwoniłam? Powiedział, że jest twoim przyjacielem, czy jakoś tak. – Mieszkamy w tym samym domu, ale w oddzielnych mieszkaniach. Zapadła chwila ciszy. A potem babcia powiedziała: – Jesteś już dorosłą kobietą. Skoro mogą to robić w serialu Młodzi niespokojni... – Babciu, pamiętasz, o co pytałam w liście? Myślisz, że będziemy mogły o tym porozmawiać, kiedy się zobaczymy? – Planowanie świątecznych posiłków nie jest łatwe, przecież o tym wiesz. Placki, ziemniaki... Z samego rana trzeba zacząć od indyka. No i oczywiście poprzedniego dnia przygotować nadzienie. – Nie martw się tym, babciu. Pomogę ci. A poza tym Dante jest wegetarianinem. – Co to znaczy? – Nie jada mięsa. Nawet nie musisz przyrządzać indyka. – Myślałam, że mówiłaś, że jest nauczycielem. – Jest. – Może się mylę, ale wydawało mi się, że wszyscy wegetarianie to hipisi. Wiedz, młoda damo, że jeśli bierzesz narkotyki po tym wszystkim, co przeszłaś, powinnaś dobrze się nad sobą zastanowić. Wiesz, co się stało z córką biednego Arta Linklettera? Wypaliła trochę tego LSD i dostała takiego kopa, że wyskoczyła przez okno i zabiła się. – Babciu, ja mieszkam w suterenie... To jest, chciałam powiedzieć, że czasami wydaje mi się, że tak naprawdę wcale cię nie znam. To w równym stopniu moja wina, jak i twoja. Zamykamy się przed sobą. – Nie znasz mnie? Oczywiście, że mnie znasz. Co to w ogóle ma znaczyć? – To znaczy, że nic nie wiem o takich sprawach jak... na przykład... Jak zakochałaś się w dziadku? Jakie było wasze życie? Babcia westchnęła, zdegustowana. – Wiem, że ta psychologia, psychiatria czy jak to się do diabła nazywa, zrobiła dla ciebie dużo dobrego. Naprawiła to, co zrobił ci ten z góry. I śmierć twojej matki... Ale twój dziadek i ja po prostu ciężko pracowaliśmy przez całe życie i tyle. Wtedy ludzie nie mieli czasu, żeby się tak nad wszystkim zastanawiać. Rozbierać wszystko na drobne kawałki. To stare dzieje. Połowę zapomniałam. – A jak się zakochałaś? – Ależ Dolores, przestań mi wiercić dziurę w brzuchu. To sprawy osobiste. Po co wsadzać kij w mrowisko? – Babciu, ale przecież możemy rozmawiać o sprawach osobistych. W moich żyłach płynie twoja krew. Babcia odchrząknęła. – Mogę wyprawić wam wesele, jeśli ty i ten twój chłopak tego chcecie. Nic nazbyt wyszukanego, ale mam trochę oszczędności. – On ma na imię Dante. – Naturalnie musisz podjąć decyzję, czy zamierzasz zaprosić ojca. To już twoja sprawa. – Babciu, my nawet jeszcze nie mówiliśmy o ślubie. – No cóż, nie dziwi mnie, że on nie poruszył tego tematu. Jest takie stare powiedzenie: po co mężczyzna miałby kupować krowę, skoro mleko jest za darmo? – Babciu, cieszysz się moim szczęściem? Cieszysz się, że się zakochałam? – Oczywiście, że się cieszę. Też coś, pytać o coś takiego... – Babciu? – Zaraz wracam – powiedziała – muszę na chwilę odłożyć słuchawkę. – Kiedy po chwili wróciła, jej głos był inny – bardziej surowy. – Powiem jeszcze jedno, Dolores Elizabeth, i jeśli o mnie chodzi, temat uważam za zamknięty. Pochowałam męża i dwoje dzieci – dziewiętnastoletniego syna i córkę, która miała zaledwie trzydzieści osiem lat... – Urwała, dwukrotnie chrząknęła i nagle zrozumiałam, że płacze. – Jeśli chcesz kogoś kochać, kochaj. Wiem, co to miłość. Ty i ten twój chłopak nie wymyśliliście miłości. Ale Wszechmogący nie składa żadnych obietnic tylko dlatego, że się kogoś kocha. Miłość nie stanowi gwarancji. Wsłuchałam się w jej oddech. – Zobaczymy się w czasie świąt. Bardzo cię kocham, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – No wiesz, jak możesz tak mówić! – prychnęła. Odłożyłam słuchawkę i zabrałam się za przyrządzanie na kolację pieczeni z soczewicy. Biedna babcia się myliła: Dante i ja wymyśliliśmy miłość – taką, o której nic nie wiedziała. Jeśli człowiek poddaje się miłości, ona idzie za nim wszędzie. Jeśli człowiek ją w sobie tłumi, staje się nieszczęśliwy tak jak ona. „Pierce Street 262, dom ucisku i represji” – powiedziała kiedyś mama. A doktor Shaw: „Tłumienie pragnień niczego nie rozwiązuje. Po prostu marnotrawi energię”. Tamtej nocy postanowiłam powiedzieć wszystko Dantemu: o rodzicach, Jacku Speighcie, listach Kippy, doktorze Shaw. Wyobrażałam sobie, że kojącym głosem reaguje na kolejne ujawniane tajemnice – tak samo, jak wysłuchiwał przez telefon żalów uczniów przeżywających trudne chwile, których przecież nie darzył taką miłością jak mnie. Myśl o wyznaniu prawdy napełniła mnie ogromnym spokojem. Przestałam przygotowywać kolację i położyłam się na łóżku. „Triumfujesz!” – usłyszałam w głowie słowa doktora Shaw, wypowiedziane tamtej nocy w basenie, kiedy wydobył ze mnie prawdę. Dante wrócił do domu i z taką siłą rzucił teczką o ścianę, że się od niej odbiła. – Powiedz – zwrócił się do mnie – czy jestem zbyt zaangażowany? – Co... masz na myśli? – spytałam. Miałam wrażenie, jakby przez drzwi wszedł ktoś obcy. – Dokładnie to, co powiedziałem. Czy jestem zbyt zaangażowany? Chyba znasz to słowo? Mieści się w twoim bogatym słownictwie, prawda? Na jego czole wystąpiła żyła. Cały pochylił się ku mnie, oczekując odpowiedzi. Zrezygnowałam z planowanej spowiedzi. – Zbyt zaangażowany? Nie, nie jesteś. Dlaczego pytasz? – Bo wicedyrektor mojej szkoły uważa, że jestem. Skurwiel Ev. Dostałem dzisiaj ocenę: w trzech kategoriach „konieczna poprawa”. Twierdzi, że zbytnio się angażuję. Szarpnął drzwi lodówki i wyjął piwo. A potem poszedł do swojego mieszkania, z całej siły zatrzaskując drzwi. Po kwadransie wrócił po pozostałe pięć piw. Zachowywał się tak, jakby mnie nie było. – Wymasować ci plecy? – Nie. – Chcesz ze mną porozmawiać? – Filozofia nauczania w tej pieprzonej szkole jest porąbana. – Spojrzał na mnie oskarżycielsko. – Na to wygląda – powiedziałam. – Ev Downs od dwudziestu pięciu lat nie rusza dupy zza biurka. Jestem jedynym nauczycielem w tej cholernej szkole, który ma z dzieciakami jakiś kontakt. A tymczasem on wzywa mnie do siebie i każe wysłuchiwać kazania, z którego wynika, że mam pojebane zaburzenia osobowości! Słowo „pojebane” wymówił przesadnie. – Spróbuj o tym zapomnieć – powiedziałam. Zrobiłam pieczeń z soczewicy na kolację, może potem będziemy mogli... – Tylko tyle masz mi do powiedzenia? „Zapomnij o tym, zrobiłam pieczeń z soczewicy?” Ujęłaś mnie swoją lojalnością, Dolores. Wielkie dzięki za wsparcie. – Przepraszam – powiedziałam – ale trochę mnie przerażasz... I nie wiem, co powiedzieć. Rozpłakałam się. Patrzył na mnie z ciekawością, jak naukowiec. Następne dwie noce przespałam w swoim mieszkaniu, sama, karmiąc zdenerwowany żołądek tabletkami Tums. A w czwartek w pracy pojawił się tuzin żółtych róż z karteczką, na której było napisane tylko „Miłość/My”. Postawiłam kwiaty na kasie, w puszce po kawie. Przez cały dzień klienci mówili, że są piękne. Kiedy łapałam inne kasjerki na tym, że się im przyglądają, odwracały wzrok. Tamtej nocy Dante chciał się kochać na podłodze, nie w łóżku. Był szorstki i natarczywy. Bolało. Ale milczałam, wdzięczna za jego miłość, bez względu na to, jak się objawiała. – Hej, Domatorciu – spytał mnie później – na skali od jednego do pięciu, jakim jestem kochankiem? Zaprowadził mnie do lustra i patrzyliśmy na siebie. Obłapiał mnie, czekając na odpowiedź. – Pięć i pół – powiedziałam. – Sześć, Dante. Spojrzał na swoje odbicie, zamknął oczy i uśmiechnął się. Tamtej nocy w łóżku leżałam z otwartymi oczami i trzęsłam się ze strachu – bo byłam tak bliska powiedzenia mu prawdy. Straciłabym go, gdybym mu powiedziała. Te dwie noce bez niego otrzeźwiły mnie. Opamiętałam się. On kochał Domatorcię – nie grubą, szaloną klamczuchę Dolores, wykradającą listy. Wieloryba wyrzuconego na brzeg. Na pewien czas wróciło jego letnie usposobienie – był znowu subtelnym kpiarzem. – Co mam robić? Nigdy jeszcze nie byłam wychowawcą – spytałam wieczorem tamtego dnia, kiedy zadeklarował naszą obecność na balu. Perspektywa obcowania z uczniami szkoły średniej nie budziła mojego entuzjazmu. – Przecież wiesz. Patrolowanie łazienek krokiem więziennego strażnika. Testy alkomatem przy drzwiach wejściowych. W tym stylu. – Dante, pytam poważnie. – Nie przejmuj się – pocałował mnie. – Posiadasz wybitne kwalifikacje. Moim najbardziej eleganckim strojem była barwna sukienka w kwiaty. Dante pożyczył mi volkswagena i pojechałam na zakupy do Burlington. W pewnym sensie było to śmieszne: pomimo wszystko pojawię się na szkolnym balu. Suknię wizytową, która mi się spodobała, znalazłam w sklepie prowadzonym przez dwie starsze siostry. Obydwie nosiły okulary na cienkich złotych łańcuszkach. Suknia – ekstrawagancka i droga – nie była w moim stylu, toteż przez całe popołudniowe zakupy wahałam się, zanim ostatecznie wróciłam do sklepu i poddałam się. Przez szaroniebieską tkaninę przypominającą gazę gdzieniegdzie przebiegała srebrna nitka. Koraliki wszyte w górnej części nadawały jej nieco cygański styl. Siostry namówiły mnie na przymierzenie sukni. Dziesiątka leżała lepiej niż dwunastka. – Fanny, spójrz, jak jej w tym do twarzy! – zawołała jedna z nich, kiedy wyszłam z przymierzalni. Fanny sięgnęła po okulary. – Oszałamiające! – powiedziała. – Nadużywam tego słowa w rozmowach z klientami. Ale tym razem mówię to szczerze. – Pięknie na pani leży – powiedziała druga. – Proszę się zakręcić. Roześmiałam się i odwróciłam wzrok od wielkiego lustra. – Proszę to zrobić – powtórzyła. Zrobiłam to. Najpierw powoli, potem szybciej. Falbanki się rozłożyły, materiał uniósł się w górę i na zewnątrz, otworzył niczym powój. „Jesteś piękną młodą kobietą”, mówił doktor Shaw. Wreszcie miał rację. Siostry zaczęły bić brawo. Wszystkie trzy roześmiałyśmy się. Tak bardzo zatęskniłam za mamą. W przymierzalni zdjęłam sukienkę przez głowę i powiesiłam ją na wieszaku. Jakieś tłumione dotąd uczucie wypłynęło na powierzchnię i zakręciło mi się w głowie. Dotknęłam piersi pod biustonoszem. Były niezwykle czułe, dotyk działał podniecająco, ale jednocześnie sprawiał ból – było to zupełnie nowe doznanie. To odkrycie zrobiło na mnie takie wrażenie, że ocierając się łopatką o ścianę, osunęłam się aż na podłogę. – Już myślałyśmy, że pani zemdlała – zażartowała Fanny. – Proszę sobie wyobrazić – powiedziałam – chyba jestem w ciąży! Obie znowu zaczęły bić brawo. Fanny sięgnęła po portmonetkę i pokazała mi zdjęcia wnuków. Nie przypominam sobie drogi powrotnej do Montpelier. Mdłości zaczęły się w następnym tygodniu. – Możemy pani zapisać bendectin – powiedział lekarz w klinice. Tymczasem ja wciąż podjadałam ciasteczka, kawałeczki bananów i miałam nadzieję, że mój żołądek się uspokoi. Powiedziałam Dantemu, że to katar żołądka, którym zaraziłam się w sklepie. W pracy unikałam patrzenia na żywność przejeżdżającą na taśmie obok kasy. W czasie przerw otwierałam okno, żeby wypuścić papierosowy dym, a potem siadałam z nogami do góry, wdychając świeże powietrze. Wśród ubrań schowałam butelkę szampana. Czekałam na odpowiedni moment, żeby powiedzieć Dantemu. W szóstym tygodniu opuściłam już kilka takich okazji. Na bal Dante założył zwykłe ubranie: levisy, niebieską koszulę, brązową sztruksową marynarkę, brzydki krawat. Zanim wyjęłam nową suknię, poprosiłam go, żeby zaczekał w swoim mieszkaniu. Chowałam się niczym panna młoda. Tamtego dnia ani razu nie wymiotowałam. Butelka czekała już w lodówce, mieliśmy ją wypić po balu. – O rany! – powiedział, kiedy mnie zobaczył (szarpnęłam się też na biżuterię – spinki do włosów i makijaż w salonie Chez Jolie). – Czy w tej sukni naprawdę jestem ładna? – spytałam. Od jego odpowiedzi zależała przyszłość trzech osób. – Na skali od jednego do pięciu – odparł – daję ci szóstkę. Czy to w sukni, czy bez. Tematem przewodnim balu był „Czas w butelce”. Dziewczyny rzuciły się w stronę Dantego, zanim jeszcze zdążyliśmy przemierzyć całą salę gimnastyczną. Przedstawił mnie nauczycielowi matematyki Boomerowi i jego żonie Pauli, a potem dał się porwać uczennicom na parkiet. Sala gimnastyczna udekorowana była rybackimi sieciami rozwieszonymi na koszach do koszykówki, sporo było też balonów i muszli z papier-mache. Na środku, otoczona niewielkim płotkiem, stała olbrzymia celofanowa butelka ze ściennym zegarem w brzuchu. Na leżaku siedziała syrena, w której rozpoznałam lalę naturalnej wielkości, na jakich uczą, jak robić sztuczne oddychanie. Zamiast zwyczajowej koszulki i spodni miała na sobie biustonosz z wzorzystej tkaniny i ogon z papier-mache. W sztywne nylonowe włosy ktoś wpiął kwiat hibiskusa. Boomer wyrażał się monosylabami, ale jego małomówność rekompensowała Paula, przekrzykując muzyków swoim ple-ple. – Jest pani zupełnie niepodobna do ostatniej dziewczyny Dantego – powiedziała. – Co pani ma na myśli? – Trudno mi to wyrazić. Po prostu bardziej przypomina pani jedną z nas, żonę nauczyciela. Czyli jestem czupiradłem, pomyślałam. W zbroi, którą była suknia, czy bez. Zresztą i tak było za późno, żeby ją zwrócić do sklepu. Pierwszą godzinę spędziłam na rozkładanym metalowym krześle za stołem, na którym stała waza z ponczem. Zbierałam przy tym pochlebne spojrzenia uczniów, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, jakbym miała na niej gumową opaskę. Paula opowiadała o swoim życiu: dlaczego zdecydowanie różniła się od swoich trzech sióstr, czemu w wieku trzydziestu trzech lat zdecydowała się na aparat korekcyjny. Poznałam też wszystkie szczegóły cesarskiego cięcia, dzięki któremu urodziła się Ashley, trzyletnia córka Boomera. Nikt nie zwracał uwagi na to, jak pięknie wyglądam. Zdumiał mnie dojrzały wygląd dziewczyn w szkole średniej. Z czasów, kiedy w szkole w Easterly unikałam wszystkich, nie pamiętałam tak dojrzałych kobiecych sylwetek. Ale nawet przy wadze stu ośmiu kilogramów szkoła średnia była dla mnie doświadczeniem bezcielesnym. Zmarnowałam tamte cztery lata, wpatrując się w linoleum na podłodze, nie odwzajemniając ani jednego spojrzenia. W ciągu następnych kilku miesięcy ciąża nada mi kształt jednego z bakłażanów Dantego. W książce My i nasze ciała wyczytałam, że niektórych mężczyzn podnieca widok ciała ciężarnej kobiety, ale nie bardzo w to wierzyłam. Doszłam do wniosku, że wiem znacznie więcej na temat stosunku mężczyzn do napuchłych kobiet. Zdumiewał mnie plugawy język uczniów. Jakaś dziewczyna z włosami zakręconymi na lokówce, z parasolką w dłoni, nazwała swojego chłopaka „pierdolonym dupkiem” akurat w chwili, kiedy nalewałam im Nektar Neptuna. Piana, perfumy i sposób, w jaki mówiła, sprawiły, że mój żołądek się zakołysał. Odkąd zamieszkałam z Dantem, przestałam właściwie przeklinać. Nieświadomie, po prostu samo „się tak zrobiło”. „Brzydkie słowa stanowią tarczę, obronę” – doktor Shaw nigdy nie przepuścił okazji, żeby mi to przypomnieć. Dante przeklinał tylko wtedy, kiedy był zły. Ciskał wtedy przekleństwami, jakby dźgał naostrzoną włócznią. Od czasu do czasu zdołał pomachać do mnie z parkietu. Dziewczyny bezustannie ustawiały się w kolejce, żeby z nim zatańczyć. Obserwowałam, jak kolejne tancerki promieniały ze szczęścia. Wyglądał jak sławny aktor na gościnnym występie – można było się przyglądać i podziwiać go, ale nie było co liczyć na rozmowę. Trzymał się środka parkietu. Kiedy muzycy ogłosili przerwę, oparłam się brodą o jego ramię. – Dobrze się bawisz? – spytał. – Jesteś bardzo lubiany – odparłam. Pomimo że wszyscy się na nas gapili, pocałował mnie w ucho. – Dante, nie teraz – szepnęłam. – Czuję się tak, jakbym znalazła się pod mikroskopem. – No cóż – roześmiał się – tak właśnie jest. A potem znowu zagrała muzyka i jakaś dziewczyna poprosiła go do tańca. Przy wazie z ponczem spytałam Paulę, jaka była poprzednia dziewczyna Dantego. Włożyła rękę pod sukienkę i poprawiła ramiączko biustonosza. – Miała na imię Rafaela. Już to mówi samo za siebie. Wiedziała, kim jest. Zeszłej wiosny, na bankiecie z okazji zakończenia roku szkolnego, miała białą dżersejową sukienkę, przez którą wyraźnie prześwitywały brodawki. Nienawidzę, kiedy kobieta robi coś takiego. Człowiek nie powinien się gapić, więc wszyscy się męczą, z wyjątkiem jej. Ona właśnie była taka, jeśli wiesz, co mam na myśli. Paula zmieniła temat i zaczęła opowiadać o chlebie z cukinii. Nagle, chcąc sprawdzić, co robi Dante, obróciłam się zbyt gwałtownie i wpadłam na ucznia niosącego trzy kubki. Poncz wylał się na moją sukienkę. – Ojej – powiedziała Paula. – Zimna woda! To najlepsze na plamy! W zeszłym tygodniu mówili o tym w Radach Heloizy. Idź do toalety, zanim wsiąknie, i zmyj zimną wodą. Im zimniejsza, tym lepsza. Długi rząd umywalek przypomniał mi Hooten Hall. Spojrzenia też były podobne. W chmurze papierosowego dymu stały dwie dziewczyny. Miały takie same fryzury: włosy długie z tyłu, z przedziałkiem pośrodku, z lokami zakręconymi na lokówkach i tak sztywnymi, jak u waletów na kartach do gry. Zmoczyłam plamę, drapałam sukienkę paznokciami i papierowymi ręcznikami. Rozpoznałam jedną z palących. – Pan Davis jest wilkiem w owczarni – zaczęła jedna z nich. Spojrzałam w lustro i napotkałam ich wzrok. – Nie wyrzuciłabym go z łóżka – powiedziała druga. – Eddie Ann! – pisnęła pierwsza, udając przerażenie. – Zamknij swoją pieprzoną niewyparzoną gębę! – Mógłby mieć każdą dziewczynę w tej szkole – ciągnęła. – Nie musi chodzić do schroniska dla psów. Jej spojrzenie w lustrze wytrzymało mój wzrok, jakbyśmy toczyły pojedynek – jakby ta, która dłużej wytrzyma, miała dostać Dantego. Nie byłam zła, przeważały we mnie matczyne uczucia. Za siedem miesięcy zostanę czyjąś matką. Poza tym to przecież dzięki jej fotografiom trafiłam tutaj. Kobiety, łączcie się, pomyślałam. Podeszłam do niej. – Powiem ci coś – powiedziałam – myślę, że będziesz mi wdzięczna. Jej wargi przybrały uśmiech wyższości, ale w oczach był strach. Zamrugała. – Szkoła średnia jest jak choroba. Uwierz mi, gorączka kiedyś minie. I wtedy wyzdrowiejesz. Wychodząc, usłyszałam śmiech oburzenia, nienaturalnie głośny. – Ale będę wdzięczna! – wykrzyknęła Eddie Ann. – Ciekawe, co ją boli? Tamtej nocy w łóżku Dante szczytował, ale ja nie mogłam. Kiedy zasnął, wyszłam z łóżka, z jego mieszkania i poszłam do siebie. Suknia wisiała na drzwiach. Żeby zobaczyć plamę, trzeba było się dobrze wpatrywać. Mogłabym w niej wziąć ślub. Wróciłam do łóżka Dantego. Do naszego łóżka. Tamta Rafaela mogła pojawić się w jego życiu choćby jutro. Chciałam mieć jego i chciałam dziecka – na stałe. – Dante – powiedziałam – obudź się. W świetle nocnej lampy zmrużył oczy. – Co? – spytał. – Co się stało? Jego oczy były wąskie jak szparki. – Chyba jestem w ciąży – powiedziałam. – Nie żartuj – uśmiechnął się. – Mówię poważnie. – Jak? Powiedziałam, że bardzo przestrzegałam zażywania pigułek – Po prostu się stało – wzruszyłam ramionami. – W takim razie będziemy musieli coś z tym zrobić. Nie chcę żadnych dzieci. Chwilę czekałam z dalszym pytaniami. – Dlaczego nie? – Bo nie i już. – To nie jest powód. – Bo srają w pieluchy, rozlewają mleko przy kolacji. Nie chcę pieprzonej odpowiedzialności. Leżałam sztywno na plecach, z oczu płynęły mi łzy. Kręciło mi się w głowie. Wstałam, żeby zwymiotować. Kiedy wyszłam z łazienki, siedział na łóżku, z założonymi rękami, i gapił się w sufit. – Ale przecież ty kochasz dzieci, Dante – powiedziałam. – Uczniów nazywasz swoimi dziećmi. Jesteś dla nich jak ojciec. W każdym razie tak myślałam, dopóki nie zobaczyłam, jak z nimi tańczy... – Ta planeta najdalej za dziesięć lat wyleci w powietrze... Posiadanie dziecka jest nieodpowiedzialne. Musielibyśmy kupić wózek... Wydzwanialiby do nas agenci ubezpieczeniowi... – Nic podobnego. – Owszem. Musielibyśmy zastawiać biurkiem drzwi sypialni za każdym razem, kiedy chcielibyśmy się pieprzyć. Nawet nie wolno byłoby już mówić „pieprzyć”, „Dolores, czy chcesz, żeby zrobić ci dobrze?” – Po prostu nie pozwolilibyśmy na to. – Oczywiście, że pozwolilibyśmy. Znasz Nicka, mojego przyjaciela? Inteligentny facet, studiował w college’u filozofię, a teraz zna na pamięć imiona tych pieprzonych, durnych kukieł z Ulicy Sezamkowej. Bert, Bernie czy jak one się nazywają. Zachowuje się tak, jakby chodziło o bliskich przyjaciół rodziny. – Nie możemy teraz podejmować żadnych decyzji – powiedziałam. – Może prześpijmy się z tym. – Hurra, dzieciaki! Czas na Kapitana Kangura! – Dobrze, jestem zmęczona. Rozumiem, o co ci chodzi. – Zgadzasz się czy się nie zgadzasz? – Jestem zmęczona. – Cholera, Dolores, teraz naprawdę mnie wkurzyłaś. – Przepraszam. – Muszę się uspokoić. Pieprzmy się jeszcze raz. – Przestań tak mówić! Wcale nie chciałam krzyknąć. – Widzisz? – powiedział. – To już się stało. Po dziesięciu minutach milczenia dotknęłam go. Tym razem miałam orgazm – szybki, bolesny. A potem, w milczeniu, wstał z łóżka i ubrał się. – Dante, dokąd idziesz? Jest środek nocy! W drzwiach odsunął mnie na bok. Wsłuchałam się w oddalający się warkot motoru volkswagena, zjeżdżającego ze wzgórza. Słyszałam go jeszcze, kiedy oddalił się już dobrze ponad milę. Przez tydzień drzwi jego mieszkania były zamknięte. Kiedy popołudniami wracał ze szkoły, tak głośno słuchał muzyki, że trzęsły się ściany. Nie wiedziałam, czy wymiotuję dlatego, że jestem w ciąży, czy dlatego, że zostałam porzucona. – Wynik testu jest pozytywny – powiedziała jakaś kobieta, kiedy zatelefonowałam do kliniki. – Jeśli to dobra wiadomość, powinna się pani zgłosić do kontroli w przyszłym tygodniu. Jeśli nie, są różne możliwości, o których powinna pani z nami porozmawiać. Im szybciej, tym lepiej. Wzięłam chorobowe na tydzień, bezustannie płakałam i wymiotowałam, żałując tego, co napisałam do babci o miłości. Wyobraziłam sobie siebie w Easterly – w domu ucisku i represji – z córeczką, której nigdy nie będzie dane poznać swego ojca. Jak wstaję co rano i spotykam babcię, która dobrze wie, że miłość nie daje gwarancji. Z książki My i nasze ciała dowiedziałam się, że na takim etapie ciąży najlepszym rozwiązaniem byłaby aborcja polegająca na wyssaniu płodu z macicy. To jak odkurzanie, pomyślałam. Będę odkurzała za Dantego. Później, kiedy zadzwonił telefon, stałam przed lustrem, dziwiąc się, jak tłuste mogą być włosy, jeśli nie były myte przez pięć dni. Wszystko jest takie, pomyślałam. Gotowe rozpaść się, kiedy człowiek choćby na chwilę odwrócił wzrok. – To ja – powiedział. – Mogę przyjść? Mam coś dla ciebie. Rzuciłam się pędem po mieszkaniu, zbierając z oparć foteli skórki po bananach, strącając na ziemię okruszki po ciastkach. Zielonkawe policzki pociągnęłam różem. Z włosami nic już nie mogłam zrobić. Wyglądał przystojnie i był wypoczęty. – Nie patrz na mnie – powiedziałam.. Wręczył mi kartkę papieru. – Proszę – rzekł. – To dla ciebie. Spojrzałam na odręczne pismo, ale czytanie przyszło mi z trudem. – To wiersz – wyjaśnił. – Co o tym myślisz? – Nie wiedziałam, że piszesz poezje. – Aż do wczorajszego wieczora nie pisałem. Doznałem objawienia, jak bardzo mnie potrzebujesz, i tak mi się napisało. To wiersz miłosny. Tytuł brzmiał „Miłość/My”, to samo było napisane na karteczce, którą dostałam z różami. Wiersz był pozbawiony sensu. Pojawiało się tam moje imię, ale nie mogłam odnaleźć dziecka. Rozpłakałam się. – Jesteś nim poruszona – uśmiechnął się. – Ja też uważam, że jest dobry. Myślę, że można by go opublikować. – Dante – powiedziałam – musimy porozmawiać o przyszłości. Ale on mówił tylko o swojej przyszłości jako poety. – A co z dzieckiem? Przytulił mnie do siebie. I pokręcił głową. Rozdział 22 „Zakończenie ciąży” – takim terminem posługiwała się kobieta w klinice. W trakcie dziesięciominutowej rozmowy podała mi wszystkie szczegóły: czterogodzinny czas trwania zabiegu, pielęgniarka, która będzie mnie wspierać, 175 dolarów. Kiedy odpowiadałam na jej pytania, mój głos stawał się coraz wyższy, aż przemienił się w bzykanie komara. Kobieta zdawała się tego nie zauważać. – W takim razie spotkamy się w sobotę o trzynastej – powiedziała. Byłam pewna, że to dziewczynka, i nie mogłam nie nadać jej imienia, a przez to stała się bardziej realna. Mój alternatywny plan zakładał wyznanie Dantemu, że poroniłam, wyjazd, urodzenie Vita Marie i oddanie jej do adopcji. Byłoby to rozwiązanie niezawodne: okłamywanie Dantego było tą dziedziną, w której czułam się najmocniejsza. Jednak świat był pełen złych rodziców. Bezustannie oglądałam ich w Grand Union. Bili dzieci po głowie, w mojej obecności wyzywali od idiotów, kupowali im niezdrową żywność. Poza tym obawiałam się dziewięcio – czy dziesięciomiesięcznej nieobecności. Przez tę szczelinę mogłaby się wśliznąć Rafaela. Albo inna kobieta. Może Dante pokocha Vita Marie, gdy ją zobaczy? – myślałam. Może był przeciwnikiem dzieci, ale tylko w teorii, a podświadomie pragnął zostać ojcem? A jeśli za dziesięć lat świat nie wyleci w powietrze? Ale co będzie, jeśli jej nie pokocha? Jeśli jej narodziny sprawią, że go utracę? Tyle mówił o „małżeństwach nie obciążonych dziećmi”. – W sobotę będzie pani w dziewiątym tygodniu – oświadczyła kobieta w klinice. – Po dziesiątym w zasadzie nie przeprowadzamy aborcji. Metoda, którą się posługujemy, polega na zastosowaniu elastycznego wężyka i podciśnienia, które odrywa tkanki płodu od ściany macicy. – Nie jesteś elastyczna – powiedział Dante, kiedy oświadczyłam mu, że nie potrafię zdecydować się na aborcję. – Żyjemy w latach siedemdziesiątych, a nie w średniowieczu. Kobiety długo walczyły o to prawo, możesz przeczytać sobie o tym w swojej ukochanej książce. Zrobiłam to. Ale opuściłam rozdział o przerywaniu ciąży, skupiając się na porodach i wychowaniu. Czytałam również inne książki o ciąży, ale chowałam je przed Dantem w koszu z nie napoczętą butelką szampana. Gdybym nie odłożyła telefonu do kliniki – gdybym od razu przystąpiła do działania – byłaby tylko anonimową kuleczką tkanki, „nie większą niż perła”. Była właśnie wielkości perły, kiedy kupowałam srebrnoniebieską suknię i wirowałam w niej jak w tańcu przed dwiema sprzedawczyniami. Gdybym pojechała do Burlington i spytała, co powinnam zrobić, myślałam, doradziłyby mi, żeby ją zatrzymać. Vita Marie miała teraz dziewięć tygodni, była dwuipóicentymetrowym embrionem pływającym w wodach płodowych, miała zawiązki oczu i palców, jednak bicie serca nadal było niewykrywalne. Napisałam do babci, że niestety nie przyjedziemy na Boże Narodzenie. „Ale bardzo za tobą tęsknię, Babciu. Naprawdę chcę się z Tobą zobaczyć”. To ostatnie zdanie zawierało tyle prawdy, że musiałam przestać pisać i wypłakać się. – Umówiłam się z lekarzem – powiedziałam Dantemu tamtego wieczora. – Zrobię to zaraz po Bożym Narodzeniu. Dante smażył nam na kolację bok choy, tofu i strączki grochu. Zamiast jeść, rozdzielałam widelcem składniki na talerzu – było to zachowanie, które doktor Shaw nazywał „pasywną agresją”. Pomyślałam, że Dante sobie na to zasłużył. Dzieciobójca! – myślałam, obserwując, jak je. – Dzisiaj dzwonił Nick. Na najbliższy weekend chciał wyjechać na narty. Ale to nie szkodzi, jeszcze się nie umówiliśmy. Zatelefonuję do niego i powiem, że nie mogę. – Pojedź – powiedziałam. – Powinienem zostać z tobą. Podtrzymywać cię na duchu. – Nie chcę, żebyś tutaj był. Podczas tego weekendu wolę być sama. Wyciągnął ramię nad stołem i wziął mnie za rękę. – Postępujesz właściwie. – Tak? Jej to powiedz. – Komu? Zwlekałam z odpowiedzią. – Nikomu – powiedziałam wreszcie. Tamtej nocy śniło mi się, że Dante pomógł mi ją urodzić na tylnym siedzeniu samochodu i zardzewiałymi nożyczkami przeciął pępowinę. Przyglądali się temu obcy ludzie, których twarze przyklejone były do okien samochodu. Vita Marie była blondynką i umiała mówić. Od razu ją pokochałam, ale nawet we śnie miłość nie dawała gwarancji. Na moich oczach zaczęła się kurczyć, aż przemieniła się w cukierek z syropu klonowego. – Zjedz ją – namawiał mnie Dante. Usłuchałam go. Ale kiedy obudziłam się i zapaliłam światło, śpiący Dante wyglądał przystojnie i łagodnie. Pierwszej nocy spytał, czy stosuję środki antykoncepcyjne – od początku jasno określał swoje stanowisko, bez względu na to, jakiego łajdaka chciałam w nim widzieć. To moje własne kłamstwa wplątały mnie w tę kabałę, nie Dante. Z drugiej strony, gdyby nie kłamstwa, w ogóle by mnie tutaj nie było. Jeśli nie byłam rozczarowaną światem malarką z fryzurą a la Farrah Fawcett, byłam sobą: Dolores, którą wszyscy opuszczali. Wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić tam i z powrotem. Wróciłam do swojego mieszkania i zrobiłam dwie listy: 1. Co kocham w Dantem? Co kochałabym w Vita Marie? Jego dłonie? Jego głos, seks poświęcanie się pracy, miłość, jaką mi daje to, że uczynił ze mnie nowego człowieka. Spisanie tego wszystkiego czarnym atramentem na białej kartce postawiło sprawę jasno: nie mogłam go opuścić, nawet dla niej. Dopóki mnie kochał, żyłam w moim nowym wcieleniu: Kopciuszka, Farrah – żyłam z facetem, z którym chciały tańczyć wszystkie dziewczyny na szkolnej zabawie. Miałam pracę, płaciłam rachunki, współżyłam normalnie z moim partnerem. W kolanach robiło mi się miękko od miłości. Byłam słaba. W książce My i nasze ciała wyczytałam, że niektóre kobiety dla wsparcia idą do szpitala z przyjaciółką. – Dzień dobry, Tandy! – powiedziałam. – Mówi Dolores. Z pracy. – A, cześć – usłyszałam, że wydmuchuje dym z papierosa. – Nie jesteś zajęta, prawda? – Jeśli chcesz pracować na moją zmianę, od razu mówię: nie. – To nie o to chodzi. Po prostu tak sobie myślałam, czy nie mogłybyśmy porozmawiać. – O czym? – Tak w ogóle. Może wybrałybyśmy się razem na zakupy. – Dokąd? – Wszystko jedno. Może do Burlington? Bo widzisz... w sklepie zawsze panuje taki pośpiech... Pomyślałam, że byłoby fajnie gdzieś się wybrać i pogadać. Jestem pewna, że mamy ze sobą wiele wspólnego. – Właśnie jem lunch. – W takim razie nie przeszkadzam. Do zobaczenia w pracy. – Cześć. Nazajutrz po Bożym Narodzeniu Dante zapakował volkswagena i przymocował na dachu narty. Poprzedni dzień był cichy i nie chciał się skończyć. W prezencie dostałam od niego kolczyki z emalii, porcelanowego wieloryba i nowy wiersz miłosny, który właśnie ukończył. Chciałam ofiarować mu tysiące cudownych prezentów, ale z powodu zamieszania i urazy, jaką do niego żywiłam, zdobyłam się tylko na jeden: puchową kurtkę narciarską z kapturem na futrze, czerwoną niczym krew. Kiedy wyjmował ją z pudełka i rozwijał, wyglądało to tak, jakby się nadmuchiwała. – Przepraszam – powiedziałam. – Za co przepraszasz? Jest świetna. Żartujesz sobie ze mnie? Nadal mogę wszystko odwołać i zostać z tobą. Pokręciłam głową. – I nie dzwoń do mnie. Nie chcę wciąż czekać, aż zadzwoni telefon. – Dobrze – odparł. – W takim razie wrócę w poniedziałek wczesnym wieczorem, o ile pogoda na to pozwoli i nie będzie zbyt dużego ruchu. – Gdybyś zmienił zdanie albo miał jakiekolwiek wątpliwości, w takim razie koniecznie powinieneś zadzwonić – powiedziałam. – Gdybyś jednak chciał tego dziecka. – W tej chwili najwyraźniej nie myślisz zbyt trzeźwo – odparł. – Musisz mi zaufać. Postępujemy słusznie. Nie jest niczyją winą, że tak się stało, ale niemoralnie byłoby powoływać do życia tak przypadkowo powstałą istotę, wynik pomyłki, tylko dlatego, że... – Dobrze, już dobrze – przerwałam mu. – Nie musisz mi tego wszystkiego znowu powtarzać. Przyciągnął mnie bliżej. – Wiesz, o czym myślałem? Że powinniśmy się pobrać gdzieś na wybrzeżu. Może w Maine? Co o tym myślisz? W czerwcu albo na początku lipca. Patrzyłam, jak jego broda porusza się, kiedy mówi. – Sama nie wiem – powiedziałam. – Teraz w ogóle nic nie wiem. Chadley poleciał na Florydę, żeby spędzić święta u rodziny córki. Przez cały dzień leżałam w łóżku i wsłuchiwałam się w kroki pani Wing nad głową. Wiedziałam, że jeśli zbyt długo będę się zastanawiać, nie zrobię tego. Łysina pani Wing przeraziła mnie, pierwszy raz widziałam ją bez czarnej peruki. Prawie w ogóle nie miała włosów. – Właśnie miałam ochotę na filiżankę earl greya, moja droga. Wejdź, proszę, napijemy się razem. Wypiłyśmy herbatę na werandzie. W popołudniowym słońcu przez rzadkie siwe włosy prześwitywała jej skóra głowy, różowa niczym wnętrze muszli. – Pani Wing? – powiedziałam. Odczekała, aż przestanę płakać, moje dłonie schowała w swoich. Pani Wing również w poczekalni trzymała mnie mocno za rękę. Byłyśmy tam same. – Kiedyś myślałam, że jestem w ciąży – powiedziała. Wpatrywałam się w chromowaną poręcz krzesła, widząc swoje wykrzywione odbicie. – Ale okazało się, że to fałszywy alarm. Pan Wing zawsze używał prezerwatyw. Bardzo o to dbał. Naturalnie w tamtych czasach człowiek nie odważyłby się powiedzieć, że nie chce mieć dzieci. Wszyscy zakładali, że podejmuje się takie próby, ale nic z nich nie wychodzi. Pielęgniarka, która miała się mną opiekować, nosiła kucyk, który kiwał się z prawa na lewo. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli poczeka pani na zewnątrz – zwróciła się do pani Wing. – Zapewniam, że będę się nią dobrze opiekować. Lekarka okazała się kobietą, której głos nagrany na taśmę słyszałam przez telefon – ten, który mówił, że niestosowanie środków antykoncepcyjnych jest równoznaczne z decyzją o posiadaniu dziecka. Kiedy mówiła, nie patrzyłam jej w twarz, lecz na duże, spierzchnięte dłonie. Powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli wytłumaczy mi wszystko w trakcie, bo zazwyczaj boimy się nieznanego. – Czy ma pani jakieś pytania, zanim zaczniemy? – Nie – powiedziałam. – Nienawidzę się za to, co robię. – Czy ma pani poczucie, że nie jest pani gotowa? – Jestem gotowa. Po prostu chciałam, żeby pani wiedziała, że bardzo ją kocham. Pomimo że jej to robię. Patrzyła na mnie. – Proszę zaczynać – powiedziałam. – Jestem gotowa. Naprawdę. – Teraz wprowadzę wziernik. Czy chce pani zobaczyć, jak wygląda? Potrząsnęłam głową. – Jakieś pytania? – Czy będzie bolało? – Nie powinna odczuwać pani bólu, najwyżej ucisk – wyjaśniła pielęgniarka. Patrzyła na mnie przyjaźnie, ale kiedy wzięła mnie za ręce, jej dłonie były równie zimne jak medyczny sprzęt. – Szyjkę macicy znieczulę teraz nowokainą – powiedziała lekarka. Wyobraziłam sobie, że płaczę i szlocham, wstrzymując zabieg. Ale w rzeczywistości po prostu biernie leżałam, moje emocje gdzieś się zawieruszyły i stało się. Wyobraziłam sobie Dantego na górze, w czerwonej kurtce na białym śniegu, pod niebieskim niebem. Kiedyś w łóżku, zaraz po tym, jak się kochaliśmy, opowiedział mi, co czuje na nartach: – Czysta, destylowana cisza. Nie licząc szumu nart. – A potem dotknął mojego ramienia i cicho zasyczał: sssssssssss. Ja też byłam na tym stoku, patrzyłam, jak przewraca się i wstaje na śniegu, ciesząc się z tego szumu. – Carol włączyła podciśnienie. To potrwa około pięciu minut. Szum był głośniejszy, niż chciałam, Dante i narty zniknęły. Nie odczuwałam absolutnie nic – nawet ucisku, który mi obiecywano. Czytałam, że samice wielorybów są dobre dla swoich małych. Ich dzieci rodzą się ogonem do przodu, a matki wypychają je na powierzchnię, żeby mogły oddychać. Martwo urodzone wożą tak długo na grzbiecie, aż rozpuszczą się w wodzie. Nie wiedziałam, czy śnię, czy odpoczywam. Wtedy, kiedy zanurzyłam się pod wodę, widziałam z bliska wielkie, martwe oko mojego wieloryba. Co klinika robiła z tkanką wysysaną przez elastyczny wąż? Jaki los spotkał Vita Marie? – Jak się pani czuje? – spytała pielęgniarka. – Czy ma pani dość siły, aby usiąść i wrócić do świata? Lekarka przepisała mi dwa lekarstwa: środki antykoncepcyjne oraz tetracyklinę, dla uniknięcia infekcji po zabiegu. Siedziałam w lawendowym cadillacu pani Wing, kiedy ona poszła je wykupić. Przy każdym skurczu chwytałam się szarej skórzanej tapicerki. „Takie jest życie – tłumaczyłam sobie – także i przez to trzeba przejść”. Samochód minął mężczyzna z wózkiem dziecięcym. Opadłam na siedzenie, ukryłam przed nim twarz, poczułam kolejny skurcz. Pani Wing wróciła do samochodu i wręczyła mi reklamówkę. W środku były lekarstwa, a także prezent: kawałki lukrecji. Włożyłam jeden z nich do ust i zaczęłam żuć, zdumiewając się, że coś może być takie smaczne w chwili, kiedy człowiekowi jest bardzo źle. Żułam i żułam, połykałam przesyconą lukrecją ślinę, nie mogąc odrzucić słodyczy, na którą nie zasłużyłam. Zgodnie z obietnicą wrócił w poniedziałkowy wieczór o siódmej, tak ogorzały i wyglądający tak zdrowo, że nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Torbę zostawił na środku pokoju, usiadł na łóżku i przytulał mnie przez dobrą minutę. Nienawidziłam go. – Jak ci poszło? – spytał wreszcie. – W porządku. – Zrobiłaś to? – Co zrobiłam? Powiedz. – Zrobiłaś? – Powiedz. – Aborcję? – Tak. Objął dłonią moją brodę i obrócił nią tak, że musiałam na niego patrzeć. – Ja też jestem w żałobie – powiedział. Ale później się zapomniał i rozpakowując torbę, zaczął gwizdać. Sylwestra spędziliśmy, drzemiąc i grając w scrabble. Dante przygotował dla nas wegetariański rosół i chleb na zakwasie. Przygotował też ubrania, które miały trafić do pralni. – Co to jest? – spytał. W dłoni trzymał butelkę szampana. Siedzieliśmy w samochodzie, piliśmy z butelki i przez szybę obserwowaliśmy nasze ubrania wirujące w automacie w pralni samoobsługowej. Radio, grając tegoroczne przeboje, przekrzykiwało szum ogrzewania. – Hej, Domatorciu! – Wszystkiego najlepszego w 1977 roku! – Jasne – powiedziałam. – Nawzajem. Wypił kolejny łyk wina. – Wiesz, o czym myślałem? – Tak? – Może nie powinniśmy czekać? Pobierzmy się jak najszybciej. Co o tym myślisz? – Dlaczego tak mnie nazywasz? – Jak? – Domatorcią? Wzruszył ramionami. – Nie wiem, może żeby się z tobą troszkę podroczyć? Czemu pytasz? – Czy na tym polega nasz związek? – Na czym? – Szoruję po tobie kibel i dbam, żebyś miał czystą pościel. Westchnął i pociągnął z butelki. A potem jeszcze raz. Weszłam do pralni, żeby zabrać nasze rzeczy. Kiedy wróciłam, radio grało piosenkę Roda Stewarta, hit sprzed lat. Spread your wings and leł me come inside... Dante wypił wszystko. – Nasz związek polega na miłości – oświadczył. Takiej odpowiedzi od niego oczekiwałam. Przez całą powrotną drogę do domu starałam się dociec, dlaczego przestało mi to wystarczać. Postanowiliśmy się pobrać w urodziny George’a Washingtona, zarezerwowaliśmy jedno pomieszczenie w „Garnku z Homarami” i umówiliśmy się z urzędnikiem. Paula, poznana na szkolnej zabawie, powiedziała: „oczywiście”, ona i Boomer są zachwyceni, że będą świadkami, dorzuci nawet jeszcze Ashley jako dziewczynkę z kwiatami. Postanowiłam wystąpić w srebrnoniebieskiej sukni i zamówiłam stroik z żółtych róż, żeby zasłonić plamę z ponczu. Cały styczeń zszedł mi na przygotowaniach do ślubu i przekonywaniu samej siebie, że postąpiłam słusznie. W najgorsze dni, kiedy dzwoniłam do pracy, mówiąc, że jestem chora, starałam się wyobrazić sobie, że Vita Maria jest niezwyciężona – że oszukała wszystkich i nadal istnieje wewnątrz mnie. Owładnęło mną przemożne zmęczenie kobiety ciężarnej. W trakcie piętnastominutowej przerwy w pracy niekiedy zasypiałam na plastikowej sofie z tlącym się meritem między palcami (znowu wróciłam do palenia, ale tylko w pracy). Wspinaczka na wzgórze kosztowała mnie tyle wysiłku, że po powrocie do domu opadałam na leżankę i budziłam się dopiero, słysząc krzątaninę Dantego w kuchni: pobrzękiwał garnkami, przygotowując kolację, którą ja obiecałam zrobić. – Znowu palisz – powiedział którejś nocy, kiedy leżeliśmy w łóżku. – Prawda? – Wypaliłam w pracy jednego papierosa. – Twoje włosy śmierdzą. To jest odpychające. Nie miałam nic przeciwko temu. Od aborcji, z jednym wyjątkiem, udawało mi się unikać seksu. Wtedy penis skojarzył mi się z odkurzaczem, zaglądającym do środka, żeby wyssać ze mnie życie. – Nie jestem gotowa – mówiłam mu. Odpowiadał, że rozumie, będzie cierpliwy, całą swą namiętność wyrazi w poezji i będzie czekał na dany przeze mnie sygnał. Ale po kilku dniach magazyn literacki przysłał mu krótką notatkę, stanowiącą uzasadnienie odrzucenia wiersza „Miłość/My”. Kręcił głową i tłukł się niemiłosiernie po domu. – Oto my – rzekł któregoś wieczora w łóżku – monsignor Frustrat i siostra Maria Cnotliwa, najbardziej nienormalna para narzeczonych w Ameryce. Dante okazywał mi uczucia po swojemu: kupując kwiaty, herbaty ziołowe i książki, do których przeczytania nigdy nie mogłam się zmusić. Pod koniec stycznia osiem nocy przesiedział ze mną, oglądając Korzenie. Chciałam powiedzieć mu, co czuję, ale byłam uwikłana również w inne dzieci: mojego brata Anthony’ego juniora, dziecko Rity Speight, mnie-embrion w basenie w Gracewood... Życie z Dantem opierało się na zachowywaniu tajemnic, tego byłam całkowicie pewna. Jedyny sekret, który mu zdradziłam – „Dante, jestem w ciąży” – kosztował życie Vita Marie. Mniej więcej właśnie wtedy napisał nowy wiersz, o kobiecie, która zmniejszyła męża i wsadziła go do klatki z ptakami. – Co to ma znaczyć? – spytałam. – To metafora. Staram się wyrazić, że czuję się jakby pomniejszony. Ale nie tak pomniejszony jak Vita Marie, pomyślałam. Ale powiedziałam tylko, że obiecał, że będzie cierpliwy. – Byłem cierpliwy – usłyszałam. – Ale mam już dość tej cholernej stypy co wieczór. Zakryłam twarz dłońmi. – Nic na to nie poradzę, Dante. Ona we mnie rosła. Nawet nadałam jej imię. – Temu – powiedział. – Nie żadnej jej. Dlaczego nam to robisz? – Przepraszam. Wiem, że byłam okropna. Postaram się poprawić. Gładził mnie po plecach, aż przestałam się trząść. Kiedy zdjął ze mnie koszulkę i zaczął lizać moje brodawki, powstrzymałam się, żeby nie krzyczeć. Później, pomiędzy orgazmem a zaśnięciem, szepnął: – Widzisz? Widzisz, jakie życie potrafi być cudowne? – Tak, tak – powiedziałam. – Wyśpij się dobrze. Udało mi się zataić przed nim jej imię. Po tamtej nocy również moją żałobę utrzymywałam w tajemnicy, koncentrując się na nowej roli: przyszłej panny młodej. Jego rodzice przyjechali samochodem kempingowym dwa dni przed ślubem. Dante i jego ojciec dźwigali prezent – rozkładany fotel – z samochodu aż do naszego mieszkania, w którym „zaparkował” na samym środku, jak wielki buick. Starałam się go unikać – przypominał fotel w gabinecie doktora Shaw, na którym siedząc, mówiłam prawdę. Davisowie byli rumianą, zwykłą parą. Ona chodziła w żakiecie, on w marynarce, a ich wygląd w żaden sposób nie zdradzał, że ich małżeństwo cierpiało w przeszłości z powodu tego, że on „był kobieciarzem”. Dante był bardziej podobny do matki niż do ojca, co przyjęłam z ulgą. Pani Davis bezustannie się do mnie uśmiechała, błyskając złotym mostkiem i napinając błyszczące, jakby winylowe policzki. Oświadczyła Dantemu, że jestem „prawdziwym skarbem”, przypominając mu przy okazji, że znakomicie zna się na ludziach. Rodzice zwracali się do Dantego per „Chipper”. Geneva Sweet przysłała nam zastawę i wyrazy ubolewania, tak więc jedynymi gośćmi z mojej strony były babcia i dwie kasjerki z Grand Union. Zaprosiłam babcię przez telefon, prosząc, aby nie wspominała o Gracewood ani o czasach, kiedy byłam gruba. Pomimo początkowych narzekań, że uroczystość nie jest prawdziwym ślubem w oczach Boga – i jej – wsiadła do autobusu w Providence i zjawiła się w miasteczku w przeddzień uroczystości. Była blada i krucha, kiedy ściskając dłoń kierowcy autobusu, pozwoliła się sprowadzić po schodkach na ziemię. Przez głowę przemknęła mi myśl, że mogła jakimś cudem dowiedzieć się o skrobance – i to właśnie tak ją postarzyło. Siadając na przednim siedzeniu volkswagena Dantego, oświadczyła, że po raz pierwszy w życiu jest w Vermoncie i po raz pierwszy odbędzie podróż puszką po zupie. Podróż bardzo ją wyczerpała. Najpierw – podczas przesiadki w Willimantic w Connecticut – tuż obok usiadła jakaś szalona kobieta w brudnym płaszczu i oskarżyła babcię, że przed laty ukradła jej parasol. A potem w Springfield, w Massachusetts, w autobusie pojawili się kolorowi, z fryzurami tak wysokimi, że przestała cokolwiek widzieć. – To naturalni Afroamerykanie, pani Holland – uśmiechnął się Dante. – Włosy dłuższe niż głowa, a ty mówisz, że to naturalne? Młody człowiek (kolorowy) siedzący obok babci miał na sobie tak pstre ubranie, że rozbolała ją od tego głowa. – Od razu mu powiedziałam: jeśli będzie pan próbował zabrać mi torebkę, zamierzam walczyć bez względu na to, jak mało w niej jest. Choć chyba jednak bym nie walczyła. Kierowca też był kolorowy. To był tylko taki blef, rozumiecie? Babcia opowiadała, że jej towarzysz podróży wyjaśnił, że ponownie dał się ochrzcić (wybrał imię „Love”) i założył nową religię opartą przede wszystkim na przebaczeniu, nadstawianiu drugiego policzka. Jednak nadstawienie drugiego policzka nie pomogło zbytnio babci, ponieważ bezustannie gadał, czy patrzyła na niego, czy nie. Toteż musiała słuchać tej paplaniny aż do White River Junction. Z powodu uciążliwości podróży – wyjaśniła rodzicom Dantego – uznała, że w drodze wyjątku może wypić kieliszek likieru żurawinowego, choć „nigdy nie pija alkoholu”. Alkohol i uwaga, którą wszyscy jej poświęcali, sprawiły, że stała się urzekająca i czarująca. W ciągu pół godziny była już w tak dobrym nastroju, że zaczęła opowiadać historie ze swego dzieciństwa: o tym, jak jej starszy brat Bill uciekł z domu, wstąpił do marynarki i z Madagaskaru przysłał jej małpę, która dotarła dokładnie w dniu jej urodzin (tyle że martwa). Jak w czwartej klasie uwziął się na nią kogut i gonił ją aż do mostu w Preston. (Ojciec później zapłacił właścicielowi siedemdziesiąt pięć centów za przyjemność ukręcenia mu karku. Zjedli go na niedzielny obiad, był twardy jak podeszwa). – Twoja babcia jest naprawdę bardzo miła – powiedziała pani Davis, ściskając mnie za ramię. Ja też sączyłam likier, mając nadzieję, że uczyni mnie to równie beztroską jak innych. Zamiast tego jednak wpadłam w dołek. Wpatrywałam się w twarz babci, kiedy mówiła, zastanawiając się, czy byłaby zdolna wybaczyć aborcję. – Zdaje się, że nabieram upodobania do nieco starszych lal – szepnął mi Dante na ucho, mając na myśli babcię, kiedy później tamtego wieczora zmywaliśmy naczynia. Babcia wraz z rodzicami Dantego siedziała przed telewizorem i oglądała Jeffersonów. – Jak na rasistkę, ma w sobie wiele uroku. O historiach z martwymi zwierzętami nie wspominając. O dziesiątej Dante wrócił do swojego mieszkania, a jego rodzice do motelu Brown Derby, gdzie się zatrzymali. Właśnie ścieliłam dla babci łóżko, kiedy wyszła z łazienki w podomce i pantoflach, i wręczyła mi dwa ślubne prezenty: medalion z kameą na cienkim złotym łańcuszku i dwa tysiące dwieście dolarów w gotówce – dwadzieścia dwa studolarowe banknoty. – Babciu – powiedziałam – nie możemy przyjąć tak dużej sumy. Poza tym nie należało wybierać się w daleką podróż z taką ilością gotówki. Ale ona chciała rozmawiać tylko o medalionie. Uważała, że powinnam go założyć w dniu ślubu. – Twój dziadek dał mi go w drugą rocznicę ślubu. Do dziś pamiętam, jak był zapakowany. Oczywiście zwymyślałam go za to, że wydał tak dużo pieniędzy. Nazywał mnie „zrzędliwą Gertie”. Z nas dwojga to ja byłam poważna, jego zawsze trzymały się żarty. Podeszłam bliżej i pocałowałam ją w miękki, pomarszczony policzek. – Jest piękny – powiedziałam. – Dziękuję, że pokonałaś taką długą drogę. Machnęła ręką. – „Zrzędliwa Gertie” – powtórzyła cicho. – Zapomniałam o tym. Później, w ciemnościach, leżałyśmy obok siebie. – Wiesz, babciu – mówiłam – tak bardzo bym chciała, żeby mamusia żyła i mogła być teraz z nami. Na moim ślubie... Nigdy ci tego nie mówiłam, ale jedną ze spraw, z którymi musiałam się uporać w szpitalu, była właśnie mama. Jej śmierć. I załamanie. I... to, że ona i Jack... zanim zrobił mi to, co zrobił. Wyciągnęła rękę i wzięła mnie za nadgarstek. Długo milczałyśmy. – Tak sobie myślę – powiedziała babcia w końcu – że ten kolorowy może jednak nie był takim zupełnym świrem. Mówię o tym, który siedział obok mnie w autobusie. Ta jego religia oparta na przebaczeniu... Nie zdawałam sobie sprawy, że wiedziałaś, co było między nimi, Dolores. Twoja matka i ten na górze... Speight... Ja oczywiście wiedziałam. Ona nigdy nie potrafiła mnie dobrze okłamywać. Którejś nocy złapałam ją przy drzwiach do ogrodu. Siedziałam na krześle i czekałam, a ona cicho zeszła na dół. Szła do niego, bo mała Rita wyszła do pracy. Ty oczywiście głęboko spałaś. – On jest żonaty – powiedziałam jej. – Jeśli przejdziesz jrzez te drzwi, nigdy ci nie wybaczę, młoda damo. Tak właśnie powiedziałam: „Nigdy ci nie wybaczę”. Bałam się o nią. Byłam pewna, że przez całe wieki będzie smażyć się w piekle za to, co robiła. Ale ona i tak poszła. Biedna, nie mogła się powstrzymać. Zawsze miała w sobie jakąś słabość. Nawet jako dziewczynka... te ataki astmy... – Czasami – powiedziałam – tak bardzo kocham Dantego, że aż mnie to przeraża. Tracę nad sobą kontrolę. Czy to normalne? – Oczywiście, że normalne. Kiedy wychodziłam za Ernesta, byłam ciężko przerażona, nie wiedziałam, czego się spodziewać poza gotowaniem i prowadzeniem domu. – Myślisz, że to źle, że nie powiedziałam Dantemu o szpitalu i Jacku? – Nie. Tak będzie lepiej. Mężczyznę łatwo jest wystraszyć. A poza tym to wszystko wydarzyło się tak dawno temu... Ale to mnie zasmuca. – Co? – To, że Bernice nie może być na twoim ślubie... To, że nigdy nie usłyszała ode mnie, że jej wybaczam... W ciemnościach wyczułam jej wahanie. Było jeszcze coś, co chciała mi wyznać. – O co chodzi, babciu? – Nie mogę zapomnieć tej dziwacznej podróży. W pewnej chwili wstałam z siedzenia, żeby wyjąć coś z torby nad głową – przygotowałam sobie mandarynkę i ciasteczka figowe, żeby nie zażywać lekarstw na pusty żołądek. Nagle autobus wjechał w dziurę i straciłam równowagę. Wyciągnęłam rękę, żeby się czegoś złapać i moja dłoń wylądowała na jego włosach. Oczywiście, przeprosiłam go – to było bardzo zawstydzające – moja ręka zniknęła tam po nadgarstek. Ale on zachował się bardzo przyzwoicie, wyjął taki zabawny grzebień i powiedział tylko, że to dobrze, że nie upadłam... Ale najśmieszniejsze jest to, że kiedy teraz o tym myślę... myślę o jego włosach, które były... – Jakie były, babciu? – Zawsze wyobrażałam sobie, że takie włosy są sztywne, szczeciniaste. Ale wcale tak nie jest. Oczywiście, że są sztywne, ale jednocześnie miękkie. I właśnie to mnie najbardziej zdumiało. Ich miękkość. Rozdział 23 Wiosną 1978 roku Boomer i Paula zaczęli wpłacać na dom budowany na osiedlu Granite Acres. – Będę mogła sama wybrać kinkiety, kuchenne blaty i w ogóle wszystko! – powiedziała mi Paula dostatecznie głośno, aby usłyszeli to wszyscy robiący zakupy w Grand Union. – Koniecznie powinniście nas odwiedzić w najbliższy weekend! Pokażemy wam naszą działkę! W niedzielne popołudnie wybraliśmy się z Dantem. Jechaliśmy prowizoryczną drogą. Na zapylonym wzgórzu ziały wykopy, aż po horyzont. W gotowych domach okna nadal były opakowane w folię. – Spójrz, jakie to tanie gówno – mówił Dante, omijając co większe dziury. – Widać nawet, gdzie są złącza. Boomer i Paula machali do nas z połówki domku z prefabrykatów, które już dostarczono. Elementy domu leżały na ciężarówce, opakowane w plastik. – W tym miejscu przedzielimy podziemie na pół... – zaczął Boomer. – W samym środku! – przerwała mu Paula. – W jednej części będzie pralnia, a w drugiej moja pracownia. Dzięki temu, że będę miała teraz trochę miejsca, wezmę uczniów, to będzie taka miniszkółka. Najpierw tylko wycinanki i makrama, ale później może się rozwinę bardziej. W któryś piątkowy wieczór odwiedziliśmy Boomerów i zjedliśmy u nich pizzę. Na parterze rośliny wiszące w makramowych koszach utkanych przez Paulę utworzyły tor przeszkód. Na ścianach wisiały ozdobione wycinankami kartki z pozdrowieniami i studyjne portrety Ashley. Tamtego wieczora, kiedy wróciliśmy do siebie, zaczęłam parodiować ich dom i sposób bycia, żeby rozbawić Dantego. Nawet wstałam z łóżka, żeby naśladować krok Pauli, i mówiłam o niej nie inaczej jak „Sterczący Tyłek”. Dante tak bardzo się śmiał, że nie mógł złapać tchu. A potem, kiedy siedziałam na łóżku, zasnął – wciąż zdumiony, jak mogę być tak złośliwa wobec osoby, która właśnie podejmowała nas kolacją. – Podłogę na parterze wyłożymy kudłatym dywanem – ciągnęła Paula – to wchodzi w skład pakietu B. Uważam, że powinien mieć kolor awokado. Boomer kupił jedno z pism dla majsterkowiczów i zgadnijcie, co w nim było? Plan, jak zrobić bar, który idealnie będzie pasował do naszej kuchni! Będzie w nim zlew, mosiężna poręcz i składany blat. Piszą tam nawet, jak obić krzesła barowe. – Niebywałe! – rzekł Dante, patrząc na mnie i uśmiechając się szeroko. – Wyobraźcie to sobie: któregoś dnia zasiądziecie przy naszym barze, sącząc whisky z sokiem cytrynowym, i powiecie: podajcie nam precle. Prawda, Misiu? – W tym barze będzie zlewozmywak – wtrącił Boomer. – Już to mówiłam, kochanie. Przed chwilą. Powinnaś się zapisać na moje zajęcia, Dolores. Uszczypnijcie mnie, nie mogę uwierzyć, że będę prowadziła własną szkołę! Ashley pociągnęła Paulę za nogawkę spodni i Paula pochyliła się, żeby usłyszeć szept córki. – Wobec tego może następnym razem posłuchasz mamusi i nie będziesz piła tak dużo soku z ananasa. Spróbujemy się wysiusiać za samochodem. – Ale ja nie chcę siusiu. Ja chcę kupę. Dante obrócił się w stronę wzgórza, żeby nie było widać jego uśmieszku. Kiedy Paula wróciła, najpierw podziękowała Bogu za nasączany papier toaletowy dla dzieci, a potem nalała nam kawy z termosu. Mężczyźni odeszli, żeby przyjrzeć się konstrukcji. W zimnym powietrzu gadanina Pauli przemieniała się w obłoczki pary. – Gdybyś była świętoszkowata, nie mogłabym ci tego powiedzieć, Dolores. Ale tak między tobą, mną a tym-tutaj – mówiła, stukając obrączką o skrzynię ładunkową furgonetki – byłam już bliska zadzwonienia do poradni małżeńskiej. W związku z Boomerem i mną. Zakreśliłam nawet numer w książce telefonicznej. Dopiero kupno domu wyrwało Misia z hibernacji. Jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Ashley usiadła na butach swojej mamy i zaczęła nucić śliczną piosenkę, której melodii nie mogłam rozpoznać. – Teraz przynosi do łóżka te pisma o majsterkowaniu, a potem klei się do mnie jak getry. Młoda para, taka jak wy, nie wie pewnie, co to znaczy nuda w małżeństwie, ale... nam znowu jest dobrze! Dolores, gdybym miała udziały w firmie, która produkuje krem do krążków dopochwowych, zostałabym milionerką. Postukała Ashley po głowie. – Niektórzy zawsze podsłuchują – dodała. Nagle przypomniałam sobie tytuł piosenki nuconej przez Ashley: Mairsy Doats. Śpiewałam ją z mamą, zanim poszłam do szkoły podstawowej, kiedy rozczesywała mi włosy. Nie chciałam życia Pauli i Boomera w prefabrykowanym domu, ale zazdrościłam im szczęścia. Chciałam, żeby na moich stopach usiadła mała dziewczynka i nuciła piosenki. Dante poczęcie Vita Marie określał mianem „okresu, kiedy było nam dobrze i się trochę wypaliliśmy”. Teraz kochaliśmy się raz w tygodniu. W drodze do domu Dante powiedział, że ktoś powinien zakneblować Paulę, zanim biedny Boomer do reszty od tego zgłupieje, oraz że wgląd w podstawy ich małżeństwa sprawił, że poczuł się, jakby ujrzał dno przepaści. – Może my też któregoś dnia powinniśmy rozważyć kupno domu? – powiedziałam. Roześmiał się. – Za co? Dadzą nam na piękne oczy? – Mamy pieniądze od babci. Mogłabym zacząć oszczędzać. – Jasne – rzekł. – Jeśli nam się poszczęści, możemy zarezerwować taki kontener a la Big Mac, tuż obok Boomera i Pauli, Mertzów i Ricardów. Będzie nam dobrze jak świniom w gnoju. Domy mijane przy drodze numer 38 rozmywały się od szybkości. Dante zawsze jeździł szybko, kiedy był zły. – W każdym razie – powiedziałam – wyglądają na kompletnie szczęśliwych. A chyba to właśnie się liczy, prawda? – Kompletnie szczęśliwych? Powtarzam po raz milionowy: taka konstrukcja zdania jest niepoprawna. – Kompletnie szczęśliwych – powtórzyłam. – Makramowy raj – mruknął. – Dywanowa nirwana. Jednak nie mogłam pozbyć się myśli, że dom mógłby nas uszczęśliwić, a gdyby Dante zamieszkał „na swoim”, dałby się namówić na dziecko. Ludzie się zmieniają, przekonywałam samą siebie. Kiedy następnego dnia sprzątałam szafę, znalazłam prezent, który przed rokiem podarowała nam Paula: powiększone zdjęcie Dantego i mnie z naszego ślubu naniesione na kawałek drewna. Odłożyłam je do szafy i zapomniałam o nim. Teraz nad łóżkiem przybiłam do ściany gwóźdź i powiesiłam mniej więcej w miejscu, w którym babcia umieściłaby krucyfiks. Wierzyłam przecież w nasze małżeństwo – wspólną przyszłość jako rodziny. Zdjęcia nie kłamały: byliśmy kiedyś szczęśliwi. Od samego początku to ja zajmowałam się płaceniem rachunków i finansami. „Nie znam się na pieniądzach, nie potrafiłbym nawet powiedzieć, w której szufladzie trzymamy książeczkę czekową” – Dante mówił znajomym. Zbierałam kupony, do pieniędzy od babci dodawałam ile się dało z pensji z Grand Union. Kiedy stan konta przekroczył cztery tysiące dolarów, udałam się do banku i kobietę, która patrzyła na mnie z niechęcią, zmusiłam do wyjaśnienia, co to są lokaty, rynek pieniężny, kredyty hipoteczne – w kółko, tak długo, aż nad jej górną wargą pojawiły się kropelki potu, a ja wreszcie zrozumiałam. Mój plan utrzymywałam w tajemnicy przed Dantem, zamierzając przytłoczyć go tym wszystkim w odpowiedniej chwili. Im bardziej oszczędzałam, tym bardziej stawałam się śmiała, wyrzucając katalogi firm wysyłkowych na błyszczącym papierze, zanim Dante miałby okazję zerknąć do nich i coś zamówić. Na lodówce przyczepiłam karteczkę z napisem „jeśli to nie wyprzedaż, nie stać nas”. Podkleiłam podeszwy chodaków, zamiast kupić nowe. – Przykro mi – mówiłam świadkom Jehowy i przedstawicielom firmy Fuller Brush. – To nie jest właściwy moment. Któregoś wieczora podczas prasowania obrusa dopuściłam się najbardziej radykalnego aktu. W telewizji właśnie pokazywali reklamę Revlonu. Kiedy już prawie byłam przekonana do kupna kosmetyków, rozśpiewałam się, wtórując reklamowej piosence, i chciałam wyglądać jak dziewczyna z reklamy – podeszłam do telewizora i zakryłam go obrusem. Rezultat był zdumiewający. Bez kuszącego obrazu telewizor był tylko bezsilnym gadającym duchem. Pan Lamoreaux, zastępca kierownika w Grand Union, wezwał mnie do gabinetu i kazał usiąść. Nigdy nie lubiłam pana Lamoreaux, który przez półotwarte drzwi świetlicy dla kobiet gwizdał Hello, Dolly!, zamiast ryknąć na pracownice, które zrobiły sobie zbyt długie przerwy. Tamtego ranka pan Lamoreaux na oczach wszystkich klientów zmusił chudego starca do wyjęcia z kieszeni przed moją kasą trzech ukrytych puszek z pastą szynkową. – Spróbowałbyś żyć za moją emeryturę, skurczybyku – jęknął staruszek i rozpłakał się. – Powiem krótko – rzekł do mnie pan Lamoreaux. – Obserwowaliśmy panią. Odwróciłam wzrok, gładząc palcami swoją bluzę z kapturem. Bez względu na to, za co miałam zostać zwolniona, „my” musiało oznaczać jego i policję. – Przez ostatnie cztery miesiące prowadziła pani rejestr najdokładniej ze wszystkich kasjerek – ciągnął. – Zawsze to sprawdzamy. Na komplement zareagowałam tak samo jak na możliwe oskarżenie. Skrzyżowałam nogi i zaczęłam bawić się chodakiem, oceniając wynik naprawy. – Podoba nam się także sposób, w jaki się pani zachowuje. Żadnego podżegania, nie staje pani zdecydowanie po żadnej ze stron. – Tak, w zasadzie jestem mięczakiem. – Dyplomatą – poprawił mnie pan Lamoreaux. – Uważamy, że posiada pani potencjał, aby zostać jedną z nas. Jego basetowata twarz przybrała nienaturalny grymas, który miał oznaczać uśmiech. – Na początku zostanie pani przełożoną kasjerek, raz na pierwszą, raz na drugą zmianę. Moglibyśmy dać pani za godzinę więcej o dolara i pięć centów, ale naturalnie musiałaby pani wówczas niekiedy pracować także w nocy. Kiedy mówił dalej o przyszłych awansach, zaczęłam liczyć w głowie. Dolar i pięć centów za godzinę razy czterdzieści godzin to o czterdzieści dwa dolary tygodniowo bliżej domu, minus to, czego sobie nie odmówimy. Taka perspektywa stanowiła nawet rekompensatę za przynależność do grupy, w której znajdował się pan Lamoreaux. – I co pani o tym myśli? – Zgadzam się. Droga Babciu, jest wtorkowe popołudnie. Zazwyczaj o tej porze jestem w pracy, ale właśnie wróciłam od dentysty po leczeniu kanałowym, więc siedzę w domu i zażywam kodeinę i aspirynę. W ostatnią niedzielę rozbolał mnie ząb tak bardzo, że aż trudno sobie to wyobrazić. To naprawdę bardzo bolało! Ale nie o tym chciałam pisać, tylko o prezencie, który nam przysłałaś. Kiedy kurier z UPS pojawił się przed drzwiami, a ja otworzyłam paczkę, nie mogłam przestać płakać. Pamiętałam te skręcone lichtarze ze starego domu w Connecticut. Znalazłam nawet świece, które pachną tak samo jak te, których używała mama – mirtem. Mamie i tacie nie zawsze było ze sobą źle. Kiedy byłam mała, czasami wchodziłam do pokoju i nakrywałam ich, jak się całowali. Od lat nie rozmawiałam z tatą. Dante myśli, że obydwoje moi rodzice nie żyją. Po prostu tak mu się wydawało, a ja nie wyprowadziłam go z błędu. Zresztą w pewnym sensie tatuś nie żyje. Podobnie jak ja, jeśli jeszcze ze dwa razy wybiorę się do doktora Hoskina. Nie gniewaj się, Babciu, zdaje się, że po kodeinie niezbyt dobrze mi się myśli. Mam nadzieję, że nie bierzesz na siebie zbyt wielu obowiązków naraz, że ktoś pomaga Ci przy sprzątaniu wielkiego strychu. Kiedy Dante i ja przyjedziemy z wizytą (prawdopodobnie pod koniec miesiąca, jeśli dam radę), pomożemy Ci z ciężkimi pudłami. Pod żadnym pozorem nie próbuj przenosić ich sama. Jest nam tutaj bardzo dobrze. Naprawdę jesteśmy szczęśliwi i zakochani. Jako szefowej kasjerek też mi dobrze idzie, jeśli mogę sama tak powiedzieć. To ja ustalam rozkład godzin pracy na następny tydzień, najpierw wywieszając szkic wypisany ołówkiem, żeby każdy mógł wprowadzić poprawki. Wszystkim się to spodobało. Kupiłam maszynkę Mr. Coffee na domowej wyprzedaży (nie używaną!) i wstawiłam do świetlicy. Teraz wszyscy przynoszą jakieś ozdóbki, rośliny, plakaty i inne rzeczy. To miło, kiedy ludzie się ze sobą nie kłócą. Przedtem chodziłam do pracy w dżinsach, ale ostatnio chodzę w sukienkach i bardziej eleganckich spodniach. Niedawno pytałam mojego szefa, pana Lamoreaux, czy moglibyśmy ufundować nagrodę dla Pracownika Miesiąca. Powiedział, że o tym pomyśli. W sypialni przykręciłam półkę, na której stanął świecznik – sama wywierciłam otwory i w ogóle. Podchodzę do niego i dotykam go ze dwadzieścia razy dziennie. Sprawia, że jestem szczęśliwa. Ucałowania Dolores PS Proszę, nie przenoś sama tych pudeł. Zrobimy to, kiedy przyjedziemy. Kocham Cię, Babciu! Rok 1979 zaczął się dla Dantego źle, wciąż dręczyła go bezsenność. Nocą budził mnie odgłos jego westchnień i szelest stron kolorowych magazynów, które oglądał. Krzywił się i kręcił, czytając przy słabym świetle lampy. Nie, o niczym nie chciał rozmawiać – oświadczył – nie potrafił nawet wyrazić słowami tego, co go trapiło. Wówczas na tajnym koncie miałam już 4800 dolarów. – Ile? – spytał Dante i zamrugał oczami. Nie zamierzałam mu mówić. Ale pomyślałam, że może go to uspokoić i będzie mógł spać. – Cztery tysiące osiemset. Mim, moja znajoma, mówi, że to wystarczy na pierwszą wpłatę na dom. Nieduży. – Mim? – Mim Fisk. Z pośrednictwa nieruchomości. Kupuje w naszym sklepie. Tak naprawdę nigdy nie widziałam Mim Fisk w Grand Union. Zazwyczaj spotykałyśmy się na parkingu przed sklepem, a ona swoim samochodem woziła mnie w różne miejsca, odpowiadające moim możliwościom finansowym, do domów pełnych uroku, które jednak wymagały wymiany dachu albo kapitalnego remontu instalacji wodno-kanalizacyjnej. – Mim mówi, że kredyt hipoteczny nie będzie wiele wyższy niż czynsz, który teraz płacimy, a do tego dojdzie udział we własności. Pomyśl tylko, kochanie. Mógłbyś mieć ładny, duży ogród. I pokój, w którym pisałbyś wiersze – nie musiałbyś za każdym razem taszczyć maszyny do pisania do kuchni. Opuściłam kwestię pokoju dla dziecka. – Prawo wykupu? – Tak, na tym można się oprzeć. Mim wytłumaczyła mi, na czym to polega. To tak, jakbyśmy płacili czynsz sobie, a nie pani Wing. Pokręcił głową. – Myślałem o wzięciu dłuższego urlopu, żeby móc w pełni poświęcić się pisaniu – rzekł. – A w takim wypadku dom nie wchodziłby w grę. – Dante, bądź realistą. Nie utrzymamy się z mojej pensji, nawet jeśli nie kupimy domu. – Skoro jesteś teraz jednym z rekinów w tym sklepiku, jak długo potrwa, zanim zaczniesz otrzymywać pensję wiceprezesa spółki? – Przeciągnął się w geście wyrażającym niewyspanie, dłonią zawadzając o nasze ślubne zdjęcie, które spadło ze ściany wprost do łóżka. Spojrzał na nie i uśmiechnął się. – Oto my, przybici do deski. Powleczeni szelakiem na całe życie. Wstałam, włożyłam płaszcz kąpielowy i wyszłam na zewnątrz. Chodziłam po domu, wsłuchując się w świerszcze i myśląc o tym, że należało mu powiedzieć. I wtedy wróciłam do niego i powiedziałam mu. – Mam już dość twojego sarkazmu. – Sarkazmu? – spytał sarkastycznie. – To, co powiedziałeś o powlekaniu szelakiem. Poza tym moja praca może nie jest tak istotna jak twoja, ale ludzie uważają, że wykonuję ją dobrze. Wczoraj Shirley przyniosła tacę z ciastkami i powiedziała, że to dzięki mnie lubi przychodzić do pracy, po raz pierwszy od dwunastu lat. – Dobrze, że mi przypomniałaś – rzekł Dante. – Dzisiaj pocztą przysłali dla ciebie Nagrodę Nobla. – A w zeszłym tygodniu, kiedy pytałam, czy chcesz pójść do Tandy i Rusty’ego na kolację na świeżym powietrzu, mogłeś po prostu powiedzieć „nie”. Mogłeś sobie oszczędzić tych wszystkich złośliwości. Westchnął. – A co powiedziałem? To takie ważne, że zdążyłem zapomnieć. – Powiedziałeś, że wolałbyś spędzić całe popołudnie, plując krwią. Jak myślisz: jak się czułam, zrobiwszy sałatkę z trzech rodzajów fasolek, odwołując wszystko i jeszcze okłamując moich przyjaciół? – Twoich przyjaciół? – spytał. Udał, że zagląda pod łóżko. Ale rano obudził mnie, dotykał i pieścił, prosząc o cierpliwość. – Przeżywam teraz trudny okres – szepnął. Ale przecież masz wakacje! – miałam ochotę krzyknąć. Zamiast tego powiedziałam mu, żeby się tym nie przejmował. Jego przeprosiny zamieniły się w seks. Mocno się do niego przytuliłam, wpatrując się w świecznik stojący po drugiej stronie pokoju. Kiedy skończył, wybuchłam płaczem. – Hej, o co te łzy? Co się stało? – zapytał. – Nic – powiedziałam. Płakałam za mamę. Za jej opuchłą twarz tamtego dnia, kiedy nazwała ojca kurwą, a on uderzył ją w twarz, uszkodził wargę i podbił oko. Podczas pchnięć i jęków Dantego myślałam o tamtym dniu, przeżywałam go jeszcze raz. – Hej, kochanie – szepnął. – Ty i ja. On nie jest jak tatuś, pomyślałam. Żadnej parze nie jest dobrze przez cały czas. On jest zupełnie do niego niepodobny. Przez cały następny tydzień Dante zawoził mnie do pracy, żeby móc potem korzystać z samochodu. Któregoś popołudnia po pracy wspinałam się na wzgórze, nic nie przeczuwając. Najpierw zauważyłam długi pomarańczowy przedłużacz, a potem ostry zgrzyt piły. Drut wydostawał się z naszej kuchni i prowadził do miejsca, w którym jazgot stawał się nie do zniesienia. To, co ujrzałam, też było nie do zniesienia. Na końcu kabla stał Dante. Miał na głowie gogle i z wiertarką w dłoni stał na naszym krześle. Wiercił otwór w lśniącym zielonym vanie, na którego oknie nadal widniała kartka z ceną. – Co o tym myślisz? – spytał. Powiedziałam, że mam nadzieję, że właściciel samochodu wyraził zgodę na wiercenie w nim dziur. Roześmiał się. – To nasz samochód, kochanie. Właśnie montuję dodatkowe okienko. – Jak to nasz? Gdzie nasz garbus? – Oddałem go. Nie martw się. Dużo stargowałem, to genialna transakcja. Kupiłem go trzy dni temu, ale trzeba było załatwić jeszcze różne papiery. Niespodzianka! – Kupiłeś auto, nic mi nie mówiąc? – Takie okna mogli też zainstalować u dealera, ale bardzo drogo. Oszczędzamy w ten sposób dobre sto pięćdziesiąt dolarów. Podoba ci się? Nie wiedziałam, co powiedzieć. – To będzie nieco spóźniony miodowy miesiąc. W pierwszych trzech tygodniach sierpnia. – Dante... nie mogę tak po prostu dostać urlopu na trzy tygodnie. Przysługuje mi tylko jeden tydzień. – Wszystkim się zająłem. Zatelefonowałem do twojego szefa jak-mu-tam i ostatecznie przystał na tydzień płatnego urlopu i dwa tygodnie bezpłatnego. – Zaplanowałeś nasze wakacje, o nic mnie nie spytawszy? – W środku przykleję puszysty dywan. Boomerowi zostało trochę z ich domku. Luksus jak w prawdziwym domu, co? Słowo „dom” otrzeźwiło mnie. Wbiegłam do mieszkania. Znalazł szufladę z książeczką oszczędnościową. Obecnie saldo wynosiło 671 dolarów. Wszedł za mną. W goglach wyglądał jak gigantyczny owad. – Zostawiłem trochę na nasz wyjazd. Miesięczna rata wynosi tylko sto pięćdziesiąt pięć... Myślę, że będziemy mogli spać w samochodzie, to nam oszczędzi kosztów za noclegi. Może raz czy dwa razy szarpniemy się na motel. Podszedł do mnie i położył mi dłoń na pośladku – ostrożnie, jakby dotykał żelazka. – Powiedz coś wreszcie – rzekł. – Myślałam, że przez całe lato zamierzasz pisać wiersze. Powiedziałeś, że tego potrzebujesz. – Podróż będzie dla mnie natchnieniem. Kiedy będę chciał pisać, ty poprowadzisz. – Nawet mnie nie spytałeś! Jego pięść wylądowała na materacu. Wokół nas zawirowały drobinki kurzu. – Sądziłem, że będziesz zachwycona. Myślisz, że łatwo było to wszystko zorganizować? – Ale znaczna część tych pieniędzy była prezentem od babci. – Teraz rozumiem. Ręce precz od ślubnego prezentu, bo to moja babcia, a nie twoja, tak? Przedtem nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś taką pieprzoną materialistką. – Nie w tym rzecz. Chodzi o podejmowanie decyzji beze mnie. – A Mim, czy jak ona się tam nazywa? Może i w tej sprawie zwrócisz się do niej po radę? Chciałem ci zrobić niespodziankę, przygotować wyjazd na miodowy miesiąc, którego nigdy nie mieliśmy. Nie, żeby nasze małżeństwo utknęło na mieliźnie, albo czegoś nam brakowało. Kochana Babciu, dobre wieści! Dante i ja postanowiliśmy wykorzystać podarowane przez Ciebie pieniądze na kupno vana. W sierpniu wyruszamy na wyprawę (w Disneylandzie kupię ci uszy Myszki Miki). Nie wiemy jeszcze dokładnie, jaką trasą pojedziemy, ale na pewno wybierzemy się na południe i spotkamy się z Tobą – albo na początku podróży, albo na końcu. Zrezygnowałam z szefowania kasjerkom, ponieważ wycieczka potrwa trzy tygodnie, ale po powrocie nadal będzie czekała na mnie praca. W naszym sklepie pracownicy wciąż przychodzą i odchodzą, kto wie, co będzie? Może za jakiś czas znowu powrócę na to stanowisko. Z przykrością przyjęłam wieść o tym, że pani Mumphy złamała biodro. Wysłałam jej kartkę do szpitala. Może pomimo wszystko powinnaś się jednak wybrać na tę autobusową wycieczkę? Jestem pewna, że będzie tam wielu Twoich znajomych. Zaryzykuj! Mama zawsze tak mówiła. Naprawdę NIE płakałam tamtego ranka, kiedy dzwoniłaś, po prostu miałam katar (czuję się już lepiej). Jestem bardzo szczęśliwa. Ucałowania Dolores Dantemu całkiem nieźle udało się wykleić wnętrze samochodu dywanem, ale montując dodatkowe okno, wyciął w blasze trochę za duży otwór. Przez całe popołudnie musiałam stać obok z ogrodowym wężem, na przemian odkręcając i zakręcając kurek, podczas gdy Dante siedział w vanie i starał się wyszukać miejsce przecieku. Kiedy zaczęło się robić ciemno, wyskoczył z auta i miotając przekleństwa, kopnął tylne drzwi, wgniatając je. – Zadowolona, tak? – krzyczał, chwyciwszy moją dłoń i dotykając nią wgniecenia. – Podoba ci się? Zawdzięczamy to twoim jękom i narzekaniom z ostatnich dni. Cofnęłam dłoń. Bałam się, że mnie uderzy. – Taką masz taktykę, co? Powoli mnie wykańczać? Powinienem wsiąść do auta i zostawić cię tutaj na podjeździe, żebyś sczezła. – Nie mów takich rzeczy, proszę. Wiem, że wyjazd dobrze nam zrobi. Ale liczyłam na to, że kupimy dom, a tymczasem... – Będziesz usatysfakcjonowana dopiero wtedy, kiedy zamieszkamy w jednej z tych prefabrykowanych trumien, takich jak w Granite Acres? Gdy sobie ułożymy życie, tak że nawet pogrzeb będzie zaplanowany? Aborcja stanowiła wybór pomiędzy Dantem a Vita Marie. Jeśliby mnie opuścił, nie miałabym ani jej, ani jego. Znów byłabym taka jak dawniej. – Masz rację – powiedziałam. – Początkowo czułam się trochę rozczarowana, ale tylko przez chwilę. Nie mów o zostawianiu mnie, dobrze? Kocham cię, Dante. Tamtej nocy uprawialiśmy seks analny w vanie. Wcisnęłam twarz w nowy dywan, wdychając woń chemikaliów i w głowie recytując to, czego nauczyłam się w szkole na pamięć. „Siedem razy osiem jest pięćdziesiąt sześć, siedem razy dziewięć jest sześćdziesiąt trzy... Oto pradawny las, szum sosen i cykuty...” Krzywiłam się, czekając, aż się to skończy. Mówiłam sobie, że w żadnej mierze nie przypomina to tego, co zrobił Jack. To jest mój mąż, nasz van. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, robimy to za obopólną zgodą. – Nasze małżeństwo uratuje otwartość na nowe doświadczenia – szeptał do mnie później, zasypiając. – Czułem, jak ci się to podoba, dokładnie rozpoznałem moment, w którym się rozluźniłaś i zaczęłaś być aktywna. Przetelegrafowałaś swoją radość, bardzo mnie tym podniecając! Jego szept w moim uchu był wilgotny. Następnego dnia po raz pierwszy prowadziłam vana. Jazda była wygodniejsza niż naszym volkswagenem, a siedzenia umieszczono tak wysoko, że miałam poczucie, że lewituję. W warsztacie powiedzieli, że naprawa wgniecenia będzie kosztowała 375 dolarów. Oświadczyłam, że naprawa jest konieczna przed naszym wyjazdem. Poszłam do banku i wyjęłam z konta jeszcze dwieście dolarów. Dla Dantego kupiłam dwie pary szortów, dwie koszulki z krótkim rękawem, wszystkie siedem tomów Przewodnika dla podróżnych i oprawny w skórę dziennik na jego wiersze. Sobie kupiłam parę chodaków, a w drogerii środki antykoncepcyjne. – Coś jeszcze? – spytał ekspedient. Na ladzie położyłam tubkę z kremem na skaleczenia. Tamtego ranka miałam krwawienie z odbytu. Gdybyście szybko przejrzeli wielki stos zdjęć (dziesięć rolek, wywołanych za darmo w moim laboratorium na Rhode Island), bylibyście przekonani, że Dante i ja świetnie się bawiliśmy – że plan ponownego rozpalenia miłości niczym obozowego ogniska w pełni się udał. Większość zdjęć przedstawia Dantego, pozującego w prawej dolnej części kadru, z tabliczką z napisem „Góra Rushmore”, „Wall Drug” albo „Magie Kingdom” nad ramieniem. Nawet kiedy nie był w humorze, na czas robienia zdjęcia przeistaczał się, przyjmując pewny siebie uśmieszek Roberta Wagnera – toteż po wywołaniu można było dać się zwieść, że był szczęśliwy. Pośród setek zdjęć jedno było prawdziwe, które sama sobie zrobiłam: stałam na nim przy gorącym źródle w parku Yellowstone, opierałam się o drewniany znak „Gorąca woda – obszar niebezpieczny!” i wyglądałam na zmęczoną i przestraszoną. Wszystkie zdjęcia, które zrobił mi Dante, były z zaskoczenia. Dopadł mnie pod prysznicem, uwiecznił śpiącą na podłodze samochodu z wystawionym językiem, bezbronną niczym trup. „Ha! Mam cię!” wolał w takich chwilach. Natomiast jeśli to ja chciałam zrobić mu zdjęcie, najpierw pożyczał ode mnie szczotkę do włosów. Fotografie nie pokazują, jaka byłam samotna. Prowadziłam samochód, przejeżdżając przez kolejne stany, podczas kiedy on siedział po turecku i czytał sobie coś, od czasu do czasu chichocząc pod nosem – były to żarty dla wtajemniczonych, pomiędzy nim a autorem książki. Albo zapisywał myśli czarnym piórem Flair, skrzypiącym na przesadnie wielkich stronicach oprawnego w skórę dziennika. Czułam się taka samotna, myśląc o pokonywaniu wielkich dystansów – o Nebrasce, która każdego dnia ciągnęła się w nieskończoność, i o tym, jak daleko jestem od babci i od jej wyobrażenia, jak wygląda moje życie. Widok gór Bighorn na horyzoncie sprawił, że znowu zaczęłam myśleć o Bogu: czy istniał naprawdę? Czy nie był zbyt daleko, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie? Dante całymi dniami siedział obok mnie i był równie odległy jak te góry. „Wpadłaś w sidła z własnych kłamstw” – myślałam, wpatrując się o zmierzchu w swe odbicie we wstecznym lusterku. „Gracewood, Kippy, ciąża z Vita Marie – same tajemnice”. Gdzieś w Kalifornii stanęliśmy przed supermarketem, do którego Dante poszedł po zakupy. Patrzyłam, jak zamykają się za nim szklane drzwi. „Ta odległość bierze się stąd, że nigdy nie byłaś wobec niego szczera – ani razu, odkąd się poznaliście”. Swój pamiętnik chował zazwyczaj pod siedzeniem, ale tym razem zapomniał. Leżał obok, wystarczyło wyciągnąć rękę. Być może w środku zawierał prawdziwe myśli: dlaczego tak się złościł, dlaczego ożenił się ze mną, co odczuwał. Widziałam go przez sklepową szybę, jak popycha przed sobą wózek. To nie byłoby trudne. Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz: mogłam być tą samą dziewczyną, która w pustej klasie w Szkole Świętego Antoniego otwarła torebkę panny Lilly, doświadczoną przez życie grubaską zamykającą się w toalecie Hooten Hall, otwierającą listy Dantego. Albo jeszcze kimś innym. Kimś lepszym. Człowiekiem, którego wspólnie z doktorem Shaw zaczęliśmy kształtować, ale pracy tej nie dokończyliśmy. Patrzyłam na Dantego. Był czwarty albo piąty w kolejce do kasy, za dwiema szybami. Zaczęłam spiłowywać pilnikiem paznokcie. Wsłuchiwałam się we własny oddech. Nie zajrzałam do pamiętnika. Rozdział 24 Po drodze zdarzały się też cuda. W jakimś barze na szczycie Pike’s Peak poprosiłam do kawy o prawdziwe mleko, nie w proszku. Kelnerka wyjaśniła mi, że tutaj nie można przechowywać krowiego mleka, bo się psuje – miało to jakiś związek z wysokością. – Czy to nie dziwne? – zwróciła się do mnie kobieta siedząca z mężem przy sąsiednim stoliku. – Ta historia z mlekiem? Przed chwilą zamówiłam to samo. Podsłuchałam mimo woli pani rozmowę. Każdy poza mną dostrzegłby w tej parze jedynie sympatycznych turystów. Ale to właśnie byłam ja: patrzyłam na moją „trumienną parę”, państwa Fickettów z Tepid w Missouri. Rozpoznałam nawet bluzkę w kropki, którą pani Fickett miała na sobie. Była w nią ubrana na jednym z filmów, które wywoływałam. Poczułam władzę, która okazałaby się ogromna, gdybym postanowiła ją wykorzystać. „A, państwo Fickett – mogłam spytać – czy w ostatnim czasie robiliście państwo nowe zdjęcia w trumnach?” Prawdopodobnie wybiegliby z krzykiem. Oczywiście, nie zrobiłam tego. Nic nie powiedziałam, nawet Dantemu. Jakżebym mogła? Któregoś dnia podczas podróży wypadłyby pierwsze urodziny Vita Marie. Wczesnym rankiem pod prysznicem na kempingu zamknęłam oczy i ujrzałam ją, usłyszałam – tak wyraźnie, jakby było to objawienie. Była prawdziwa, rzeczywista, miała moje oczy i pucołowate policzki. Mała, ciemnowłosa istotka w czerwonym sztruksowym ubranku. Dotknęłam materiału, poczułam jej zapach. Zrobiła krok do przodu i upadła na podłogę, sama bardzo tym zdziwiona. Zamknęłam oczy pod strumieniem wody i oparłam się o ścianę, głośno się śmiejąc. Kto przysłał mi ten dar? Mama? Bóg? Sama Vita Marie? W drodze powrotnej poprzez Nowy Meksyk, Arkansas i Tennessee niemalże nie zauważałam świata wokół siebie. Bardziej interesowało mnie to, co przed nami. Postanowiłam, że znowu zacznę odkładać na dom, kiedy tylko spłacimy rachunki za wyprawę. W domu moglibyśmy zamieszkać z Dantem w 1981 albo 1982 roku, w następnym mogłoby się urodzić dziecko – skoro podróż, na której tak mu zależało, dobiegła już końca, i znowu zaczynała się szkoła. Kochana Babciu, nie mogę uwierzyć, że udało mi się tyle zobaczyć. Pamiętasz może, że kiedy byłam w szkole średniej, bałam się wyjść z pokoju? O podróży musiałabym napisać więcej, niż zmieściłoby się na kartce pocztowej. Zamierzamy odwiedzić cię tej jesieni. Przywiozę wszystkie zdjęcia! Dante i ja wreszcie jesteśmy szczęśliwi. Ucałowania, D. Kiedy mijaliśmy znak drogowy „Nowa Anglia i Wschód”, Dante westchnął i rzekł, że chciałby, żeby było już po wszystkim. – Dziwnie to wyraziłeś – powiedziałam. Zagryzł wargi, mocniej ściskając kierownicę. Do Montpelier dotarliśmy późnym popołudniem. Ulice parowały po niedawnym deszczu. Zapach mieszkania podobał mi się pomimo trzytygodniowego zamknięcia okien. Objęłam Dantego, kiedy wchodził z naszymi walizkami. – Kocham cię – powiedziałam. – Dziękuję za tę podróż. – Szkoda, że już się skończyła – rzekł. Później, kiedy przeglądałam pocztę, gazety i szkolne okólniki, powiedziałam: – Jeszcze osiem dni dla ciebie, dwa dla mnie i znowu do kieratu. – Aha. A potem wziął klucze od samochodu i zniknął. Wrócił dopiero po północy. To był pierwszy znak, że Dante też ma swoje tajemnice. A w zasadzie jedną, niezbyt świeżą, bo dotyczyła spraw sprzed wakacji. – Chyba będzie lepiej, jeśli ci powiem – rzekł. Właśnie wróciłam, kupiwszy dla niego ubrania do pracy. Stał tuż obok i nie chciał wziąć do ręki torby z dwiema nowymi koszulami. – Co mi powiesz? – Wyrzucili mnie z pracy. – Wyrzucili? – usiadłam, znokautowana. – Jak to: wyrzucili? – W czerwcu. – W czerwcu? Dlaczego nic mi... Co się stało? Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. – Ev Downs i ten jego czujny komitet... Dopadli mnie. – Dante, nadal nie rozumiem... – Wszystko ci przecież mówiłem, nie pamiętasz? Że dorwą mnie, jeśli tylko nadarzy się okazja. – Ramieniem rozsmarował łzy po twarzy. – Chciałem od tego uciec, ustrzec cię przed płotkami, zwłaszcza u ciebie w pracy. Ale nie potrafię dłużej dusić tego w sobie. To spieprzyło całą naszą podróż. Wzięłam go za rękę i ścisnęłam mocno, żeby przestać się trząść. – Dobrze – powiedziałam – w porządku. – Wzięłam kilka głębokich wdechów. – Przed jakimi płotkami? – Jest taka dziewczyna, Sheila. Przed dwoma laty uczyłem ją angielskiego. W zeszłym roku ukończyła szkołę. Przychodziła do mnie, zwierzała się z różnych problemów. Ostatniego dnia szkoły siedziałem w gabinecie i poprawiałem wypracowania egzaminacyjne. Może było pół do czwartej, może za kwadrans czwarta. Myślałem, że jestem sam. Tymczasem ona miała jakieś kłopoty z chłopakiem, chciała pogadać. Pojechaliśmy więc na przejażdżkę do kamieniołomu. – We dwoje? – Byłem już zmęczony tymi egzaminami. Musiałem zrobić sobie przerwę, wyjść na zewnątrz. Żeby porozmawiać. – I co się potem stało? Spojrzał na mnie. – Co się stało? – powtórzył. – Czyją wersję chcesz usłyszeć: moją czy cipy ze Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, która postanowiła „podnieść” tę sprawę w tydzień po fakcie? – Roześmiał się gorzko. – Powiedziałem „po fakcie”? Miałem na myśli wytwór wyobraźni. Chciałam znaleźć się w vanie, oddalona o tysiące mil od tego, czego słuchałam. – Co ona im powiedziała, Dante? – Powiedzmy, że zostałem oskarżony o nadużycie zaufania, jakim uczniowie darzą wychowawców. – Dante, daruj sobie to wyrafinowane słownictwo i... – O to, że ją całowałem, dotykałem jej cycków. Według tej cipy dobrze się tam zabawiliśmy. Rozpłakał się. – Przysięgam na Boga, Dolores, że po prostu tylko tam byliśmy. Nie dotknąłem nawet skrawka jej rękawa. Wydawało mi się, że w jego drżącym głosie była prawda. Obydwoje płakaliśmy. – Hastings i mój dobry druh Ev wezwali mnie do szkoły w pierwszym tygodniu wakacji. Przedstawili mnie prawnikowi komitetu Eda – to taki dupek mutant, wygląda, jakby zszedł z kadru Deliverance. Dali mi wybór: oskarżenie o gwałt z urzędu albo zabieram swoje rzeczy. – Ale dlaczego mi tego nie powiedziałeś, Dante? Może mogłabym... – Mogłabym co? – wszedł mi w słowo. – Doliczyć to do rachunku w Grand Union którejś z oskarżających mnie bab? Wrzucić im do koszyków najpierw pomidory i przygnieść je potem ciężkimi puszkami? Zdajesz sobie sprawę, jak wyglądałby taki proces? Ile frajdy mieliby wszyscy, co wypisywano by na mój temat w „Times-Argus”? Nie powiedziałem ci, bo chciałem cię przed tym uchronić, i dlatego, że... sądziłem, że możesz w to uwierzyć... Teraz jego płacz był dziwaczny, Dante jakby krztusił się. Usiadłam i objęłam go, zaczęliśmy się kiwać. – Będziemy walczyć – powiedziałam. – Trzymali mnie za jaja. Już mnie tam nie ma. Po prostu nie ma. – Ależ Dante, nie możesz pozwolić, żeby cię oskarżano, i odmawiać sobie prawa do obrony. A co z dziewczyną? Czy jej też nie wierzą? – Mówisz o Sheili? Ona nie zna różnicy pomiędzy myśleniem życzeniowym a rzeczywistością. Oficjalna wersja głosi, że Sheila „pogubiła się” w tym, co się wydarzyło. – Pomogę ci walczyć, weźmiemy dobrego prawnika i... – Chcesz mi pomóc? W takim razie trzymaj się od tego wszystkiego z daleka. Zanieś do sklepu te pieprzone koszule, może zwrócą pieniądze. Ja już byłem u prawnika: powiedział, że mogę sobie darować. – Dlaczego? – Po prostu... darować. – Ale co zamierzasz zrobić? – Odpocząć przez jakiś czas, uporządkować sprawy, a potem sam nie wiem. Chyba poszukam innej pracy. – Tak, ale właśnie dlatego należałoby wyjaśnić tę sprawę, kochanie. Żadna szkoła cię nie przyjmie, jeśli będziesz miał opinię... – Niczego nie będą wiedzieli. Na tym polegał ten układ. – Jaki układ? – Jeśli po prostu odejdę, nie powiadomią związków i sprawa nie trafi do akt. Bez zbędnego szumu, bez rozgłosu. – Ale oni zmuszają cię do przyznania, że to była prawda! – Tak chcę to załatwić. – Dante, chyba nie rozumujesz jasno. Straciłeś pracę, a my tymczasem wszystkie pieniądze wydajemy na... – Jezu – jęknął – zamęczasz mnie. – A co będzie, jeśli od razu nie znajdziesz innej pracy? Sama spłata samochodu... – Zrobisz coś dla mnie? Po prostu się zamknij. I odpieprz się. Droga Babciu, w ostatnim liście wspominałaś, że niemal zapomniałaś, jak wyglądam, więc przesyłam Ci nasze ślubne zdjęcie z Dantem (nasza przyjaciółka zrobiła je dla nas w technice decoupage). Może powiesisz je na schodach, obok innych rodzinnych fotografii. Obiecuję, że przed zimą Cię odwiedzę, ale teraz jesteśmy tacy zajęci! Mam pomysł, żebyśmy podczas naszej wizyty wybrały się samochodem nad morze, na spacer. Zimą jest tam bardzo ładnie, kiedy nie ma tłumu. Miałybyśmy całą plażę tylko dla siebie. Prawdopodobnie przyjedziemy z Dantem w niedzielę i wyjedziemy jeszcze tego samego dnia, ponieważ wzięłam drugą posadę: w piątkowe i sobotnie wieczory jestem teraz także kelnerką w „Garnku z Homarami” (tam braliśmy ślub), W sklepie tak mi się udało ustalić godziny pracy, że mogę pracować w dwóch miejscach naraz. Trochę to kłopotliwe, ale wcale mi nie przeszkadza. Kiedy jestem przemęczona, myślę o domu, na który z Dantem oszczędzamy. Tylko od tego bycia cały dzień na nogach zaczynają mi się robić żylaki. Mama też je miała, prawda? Nie pamiętam, czy wspominałam, że Dante wziął urlop, żeby odpocząć trochę od uczenia w szkole. Będzie teraz pisał wiersze. (Jest bardzo utalentowany). Kupiłam do kuchni nowe, żółte zasłony. Ładnie wyglądają, tylko trochę za bardzo je obrębiłam, założyłam o dwa centymetry za dużo. Ale z takimi niedoskonałościami można nauczyć się żyć, prawda? Ucałowania Dolores Dante planował stanąć na nogi najpóźniej na wiosnę, pisząc wiersze i czytając klasyków, na których dawniej nigdy nie miał czasu. Swoje wiersze wysyłał do różnych pism o dziwacznych tytułach. Zaczęły do nas nadchodzić standardowe odmowy, po których zamykał się u siebie na całe dnie. Czytanie skończyło się dosyć wcześnie, bo Dante utknął na pierwszych stronach Prób Montaigne’a i nie mógł czytać dalej, a nie chciał brać się za lekturę innych pozycji. Jeśli w piątkowe popołudnia nie ociągałam się z wyjściem ze sklepu, miałam akurat dość czasu, żeby posprzątać odkurzaczem i ogarnąć się przed wyjściem do pracy w „Garnku z Homarami”. Sprzątaniem w domu miał zajmować się Dante, ale mówił, że cierpi na brak natchnienia, a w takim stanie trudno dążyć do wypracowania wewnętrznego ładu, jeśli jednocześnie ma się myśleć o szorowaniu ubikacji. Sądził, że artystka, specjalizująca się w akwarelach, wie, na czym polega proces twórczy, a w ogóle, to następnym razem poszuka sobie żony, która nie będzie taką cholerną pedantką. Zamknęłam się więc i sprzątałam. – Jak było w pracy? – pytał mnie każdego dnia, leżąc na łóżku i przeciągając się po popołudniowej drzemce. Zaczęły go interesować szczegóły dotyczące moich koleżanek, które nazywał „umysłowymi karzełkami”. Po pewnym czasie starałam się już zatrzymywać nowinki dla siebie. Czułam się tak, jakbym karmiła go ich życiem. – Właściwie nic nowego. A jak minął twój dzień? Ruszył za mną do łazienki, obierając banan. – Ponuro. Właśnie miałem pomysł na nowy wiersz, kiedy zatelefonował jakiś dupek i usiłował nam wcisnąć zamrażarkę. Przy pisaniu poezji trzeba dużo marzyć, to się wiąże z pobudzaniem podświadomości. Jeśli ktoś człowiekowi przeszkodzi, nie można pisać dalej – to jakby próbować ponownie zasnąć i wyśnić dalszy ciąg snu. Ziewnął tak szeroko, że w jego ustach zobaczyłam pogryzione kawałki banana. Stanęłam nad umywalką i z mego stroju kelnerki zaczęłam usuwać plamę z sosu. – Widzę, że jednak nie poszłaś do pralni, co? Z pogardą patrzył, jak się przebieram. Miejsce po plamie wytarłam ręcznikiem i szarpałam się z zamkiem od spódnicy. – Wiesz, co mnie przygnębia? – mówił. – To, że kochasz to, co nieistotne. Ten twój głęboki szacunek dla przyziemnych spraw... Powiedziałam, że się spóźnię. Wyszedł za mną. Kiedy otworzyłam drzwi vana, zamknął mi je przed nosem. – Dante, spóźnię się! – Och, przepraszam, to rzeczywiście bardzo ważne! Mogę zadać jedno krótkie pytanie? Dlaczego za każdym razem, kiedy chcę z tobą porozmawiać, popadam w jeszcze głębszą depresję? – Przykro mi, Dante. Staram się. Porozmawiamy o tym. – Hurra! – zaśmiał się sarkastycznie. – Teraz mam o czym marzyć przez cały wieczór. – Kiedy cię oskarżali, mówiłeś, że nie chcesz walczyć. W porządku, walczyłabym na twoim miejscu, ale uszanowałam twój wybór. Tylko że ty walczysz, ale ze mną. To nie w porządku. W jego oczach pojawił się gniew. Odwrócił się i wszedł do domu. Spojrzałam na zegarek, wsiadłam do vana, uruchomiłam silnik, po czym znowu go wyłączyłam. Po chwili usiadłam na łóżku obok Dantego. – Dante – powiedziałam – uwierz mi, wiem, że to dla ciebie jest bardzo trudne. Możemy później porozmawiać, ale teraz naprawdę muszę już iść. Jeśli nie przyjdę, żeby wszystko przygotować wcześniej, Myrna... – No to idź. Pocałowałam go w czoło, wstałam i przeciągnęłam się. – Taka brzydka czuję się w tym uniformie – powiedziałam. – Jak wyglądam? – Marzenie w niebieskim nylonie – odparł, nie patrząc. – Bogini seksu. W listopadzie Dante zgolił brodę, a do jego codziennych rytuałów należało teraz rozwiązywanie krzyżówek i układanie anagramów. Byłam pewna, że ogląda także opery mydlane. Czasami, kiedy wracałam z pracy, telewizor był ciepły. Kiedyś przyłapałam go, jak nucił motyw przewodni z Days of Our Lives. Pomimo zadeklarowanego wegetarianizmu wygrał dla nas darmowego indyka na Święto Dziękczynienia – zatelefonował do radiostacji i trafnie podał nazwisko wykonawcy piosenki Cool Jerk. Ale kiedy zaproponowałam, żebyśmy zawieźli go do babci, powiedział, że nie chciałby spędzać świąt „tak tradycyjnie jak pieprzeni telewizyjni Waltonowie”. Zaczęłam ręcznie prać ubrania, w których byłam danego dnia w pracy, a Dante codziennie ubierał się tak samo: w spodnie khaki i szarą bluzę – bez bielizny. Jego prace domowe zostały zredukowane do odkurzania, pieczenia wyplatanych bułek i przygotowywania wymyślnych deserów, z dużą ilością bitej śmietany, które zazwyczaj zjadał sam. Po kolacji czuł się zwykle zbyt zmęczony, żeby pozmywać, toteż kiedy słuchał radia albo bawił się kostką Rubika, musiałam szorować patelnie z zaschniętym tłuszczem i ustawiać górę misek i garnków na suszarce. Któregoś popołudnia wróciłam z pracy i zastałam go, jak wychodził spod prysznica. Ze zdumieniem patrzyłam na jego ciało trzęsące się jak galareta. – Na co się gapisz? – warknął. Odwróciłam – wzrok od wydatnego brzucha i pomarszczonych pośladków. Wiedziałam, co z człowiekiem potrafi zrobić tłuste jedzenie i izolacja – jak mogą przekształcić go w istotę, którą znienawidzi. – Na nic. – Powiedz. – No cóż – powiedziałam – wydaje mi się, że troszkę przybrałeś na wadze. Nie odzywał się do mnie przez tydzień. Droga Babciu, dziękuję za pończochy przeciwżylakowe i za $$$ na świąteczne zakupy. Zamierzam wydać je na jeden z takich puchowych płaszczy, w których wszyscy teraz chodzą. Tutaj zimą robi się naprawdę ZIMNO. A pończochy naprawdę pomagają! Jedna z koleżanek z pracy miała takie żylaki, że konieczne było przeprowadzenie operacji. Opowiadała mi, że usuwa się żyły, a to jest bardzo bolesne. Może któregoś dnia znajdę pracę za biurkiem i będę mogła siedzieć bez butów i trzymać nogi w górze. Fajnie by było! Przed dwoma tygodniami sprzedaliśmy vana i kupiliśmy używaną vegę. Ma podarte siedzenia, ale silnik jest dobry. Za vana dostaliśmy 2100 dolarów. Dealer mówił, że dostalibyśmy więcej, gdyby Dante nie miał wypadku – jakiś facet zajechał mu drogę, ale z niewiadomego powodu głupi policjant właśnie Dantemu dał wezwanie. Odłożyłam różnicę (1375) na konto w banku. Jest w kolorze jasnozielonym (vega, nie bank – cha, cha). Świąteczną wizytę u Ciebie będziemy musieli odłożyć na później, Babciu, bo teraz w restauracji urządza się mnóstwo przyjęć, a nie mogę się wykręcać od pracy w nadgodzinach. Być może uda się w styczniu? Kiedy przyjadę, czy będę mogła pójść na strych i przejrzeć niektóre rzeczy mamy i Twoje? Dam Ci przymierzyć mój płaszcz! Tęsknię za Tobą i bardzo Cię kocham, Babciu. Codziennie o Tobie myślę. Ucałowania Dolores Rok 1980 witaliśmy, siedząc na barowych stołkach w bawialni Boomera i Pauli, jednak wyszliśmy wkrótce po północy, bo Dante – upiwszy się koktajlem Harvey Wallbangers – oświadczył, że Paula przypomina klakson samochodowy, na co usłyszał w odpowiedzi, że lepiej być klaksonem niż molestować dzieci. Boomer i ja poszliśmy po płaszcze. Pani Wing i Chadley ze zrozumieniem przyjęli wieść o dziurze w ścianie, którą tamtej nocy Dante zrobił w naszej sypialni. W drodze powrotnej z pogotowia Dante szlochał i powiedział, że jestem największym szczęściem, jakie przydarzyło mu się w życiu, i teraz ze wszystkich sił będzie się starał mi to udowodnić. Tamtego popołudnia zdjęłam ozdoby z naszej sztucznej choinki, podczas gdy on przy kuchennym stole spisywał noworoczne postanowienia – lewą ręką, ponieważ prawa była unieruchomiona w gipsie. Litery skakały po stronie w górę i w dół: 1. Myśl pozytywnie. 2. Schudnij. 3. Napisz co najmniej jeden wiersz tygodniowo. 4. Ćwicz. 5. Udowodnij D. swą miłość. – Co o tym myślisz? – spytał. – Może to za dużo? Zacznij od jednego albo dwóch punktów. Spojrzał na mnie, jego twarz stężała. – Czy ty zawsze musisz mnie gasić? – Dante, zrozum... Zwinął swoją listę w kulkę i rzucił mi w twarz. – To nie ja zwolniłam cię z pracy – powiedziałam. – Przestań. Podniósł kulkę i znowu rzucił. – Zrobisz to jeszcze raz, a... – A co? – rzekł zaczepnie. I wymierzył mi policzek, niezbyt mocny. Pomimo wszystko jednak był tatusiem: robił to, co tatuś zrobił mamie. Oddałam policzek z całej siły. – I żeby było jasne! – powiedziałam. – Nie jestem twoją dziewczynką do bicia! Nigdy nie waż się zrobić czegoś podobnego! * * * Na wiosnę energia Dantego niespodziewanie wzrosła. Postanowił zająć się ogrodem i powrócił do czytania klasyków literatury. Poprzestawiał szafki w kuchni, wywoskował podłogi, a resztę energii spożytkował na codzienny jogging. Magazyn literacki „Zirconia” odpisał, że opublikuje jeden z jego wierszy, pod tytułem Przebudzenie. Tamtej nocy w łóżku przytulił się do mnie. – A teraz spróbujmy sobie przypomnieć, co, gdzie... – powiedział. Nie spieszył się i był równie delikatny jak pierwszego lata. Moja złość i ból gdzieś zniknęły, bo dawał mi miłość. Najgorsze już za nami, myślałam, skoro możemy leżeć obok siebie i jest nam tak dobrze. Ciepła łagodność emanowała z niespiesznych palców i pocałunków, przeobrażając się w jeszcze wspanialsze uczucie. Poczułam, jak ustępuje moje napięcie. Wprowadziłam go w siebie. Zaczął powoli, spokojnie, objęłam go nogami, zakładając je na jego plecach, jedną o drugą. Poruszał się coraz szybciej. Na twarzy czułam jego gorący oddech. Miał otwarte oczy i patrzył na mnie. Poszukałam jego ręki. – Kochanie? – powiedziałam. – Chyba nie powinniśmy... Przestałam brać pigułkę... – To zbyt przyjemne, żeby przestawać – sapnął. – Mam poczucie, że przełamujemy złą passę. – Wiem, Dante, ale jeśli nie... – Jeśli nie... – sapnął. – przestaniemy... – dodałam. Wyszedł ze mnie i jęknął. Jego penis podskakiwał na moim brzuchu, a on, śmiejąc się, patrzył na spermę spływającą po moim boku. Pocałował mnie w kark i powieki. I wytarł mi brzuch swoją postrzępioną szarą koszulką. – George, jeśli to dziewczynka, Martha, jeśli chłopczyk – powiedział. – A Jody, jeśli hermafrodyta. – Nie żartuj z dzieci, Dante. – Może wcale nie żartuję – rzekł. – Ostatnio dużo o tym myślałem. O dzieciach i pracy. Udało nam się! Ale spytałam ostrożnie: – Co masz na myśli? – Wypożyczyłem z biblioteki książkę Jaki kolor ma twój spadochron? o zmianie zawodu. Co powiedziałabyś, gdyby twój mąż był pracownikiem opieki społecznej? Chciałam, żeby dalej mówił o dzieciach. – Co to jest hermaprodyta? – spytałam. – Hermafrodyta, nie hermaprodyta. To jedna z dwuznaczności życia. – Ach tak. Podczas weekendu skiamałam i powiedziałam w „Garnku z Homarami”, że się rozchorowałam. W niedzielny ranek byłam w tak szampańskim humorze, przekonana, że najgorsze już za nami, że postanowiłam przyłączyć się do Dantego podczas joggingu. Wytrzymałam rozgrzewkę i bieg w dół, do miasteczka. Ale przy pierwszym pagórku zabrakło mi tchu i poczułam kłucie w boku. – Biegnij sam – sapnęłam – dalej nie mogę. Patrzyłam, jak biegnie wzdłuż State Street, a jego sylwetka powoli maleje. W poniedziałkowe ranki układałyśmy wraz z Tandy kolorowe magazyny na półkach w Grand Union. W którymś tygodniu tamtej jesieni Elvis Presley – nieżyjący już od ponad trzech lat – pojawił się na okładce „People” i wszystkich pism brukowych. Elvis o nalanej twarzy, w bieli i cekinach. – Czego się dokopali o starym wieprzku? – spytała Tandy. Przeczytałam pierwszy akapit. – Zaaresztowali lekarza, który dostarczał mu te wszystkie lekarstwa. Piszą, że Elvis był lekomanem. – Ale numer – powiedziała Tandy. Przez cały ranek owoce na półkach aż wibrowały od żywych kolorów. Światło świetlówek odbijające się od błyszczących okładek magazynów z Elvisem przyprawiło mnie o zawrót głowy. Coś było nie tak. Podczas lunchu wzięłam magazyny do świetlicy. Wyczytałam, że przeżeranie się Elvisa i nadużywanie leków były czymś w rodzaju samobójstwa, ale nikt właściwie nie odczytał tych symptomów – jego wołania o pomoc. Wszystkie gazety były zgodne co do tego, że dwa tygodnie przed śmiercią Elvis wyrwał się z depresji i zaczął szaleńczy maraton obietnic składanych swojej narzeczonej. Psychiatra, z którym zamieszczono wywiad w innym piśmie, utrzymywał, że jest to zachowanie typowe: ludzie popełniają samobójstwo wtedy, kiedy pokonają już największe trudności, kiedy wszystko wskazuje na to, że kryzys minął. Psychiatra tłumaczył, że samobójstwo wymaga ogromnej energii. – Co się stało? – spytała Tandy. – Jesteś biała jak kreda. – Powiedz panu Lamoreaux, że musiałam wrócić do domu. Wybiegłam na Main Street, przed oczami widząc obrazy nieszczęścia: Dante w wannie w krwawej wodzie albo siny, zwisający na pasku od spodni. „Boże błagam, Boże proszę”, powtarzałam. Kiedy znalazłam się na szczycie wzgórza, wiedziałam już, jakie błędy popełniłam, widziałam wszystkie oznaki, które zlekceważyłam. Nie mogłam trafić kluczem do zamka. Musiałam wziąć go w dwie ręce. Wbiegłam do środka. Siedzieli na łóżku i oglądali telewizję. Dante jadł hot doga. – Hej! – rzekł do mnie z pełnymi ustami, krztusząc się – co tutaj...! Miała długie włosy blond o czerwonym odcieniu, z grzywką aż po duże, przestraszone oczy. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, w czerwonej bluzie Dantego, w samych majtkach i podkolanówkach. Dante nie miał koszuli. – Jeśli... zastanawiasz się, dlaczego jem mięso – powiedział – musisz wiedzieć, że to eksperyment. W „Świecie biegacza” przeczytałem, że dwa lub trzy dni przed startem w zawodach powinno się dostarczyć organizmowi dużą dawkę protein. Spojrzałam na nią. – To ty jesteś Sheila, tak? – spytałam. Nie odpowiedziała. – Miała kłopoty w domu. Musiała z kimś porozmawiać, Dolores. – Bez spodni? Od jak dawna robicie to tutaj? Dante zamknął oczy. – Do kogo mówisz? – spytał. – Jak to do kogo? Kurwa mać, wynoście mi się stąd! – wrzasnęłam. Skoczyła w kierunku drzwi, pospiesznie wkładając spodnie. Kiedy usłyszałam trzask drzwiczek w samochodzie, wybiegłam za nimi. Dante cofał, wykręcił głowę i patrzył przez tylną szybę. Ona patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Schyliłam się i rzuciłam w nich garścią żwiru z podjazdu. Kamyki zastukały o przednią szybę. – Ty skurwielu! – krzyczałam – ty skurwielu! Przez następne kilka dni, kiedy dzwonił telefon, podnosiłam słuchawkę i z całej siły odkładałam ją, nie dając mu szansy na wypowiedzenie choćby słowa. Ale on wciąż dzwonił. – Czego chcesz? – wrzasnęłam za którymś razem do słuchawki. – Powiedz to szybko i przestań zawracać mi głowę! – Musimy porozmawiać. – Gówno prawda. Do końca życia nie będę z tobą rozmawiać. W tym postanowieniu wytrwałam sześć dni. A potem znalazłam go u rodziców w New Jersey. Długo trwało, zanim podszedł do telefonu. – Tak? – spytał. – To ja – powiedziałam. – Możesz wrócić? Jesteś mi potrzebny. Milczał przez dobrą minutę. A potem rzekł: – Dużo o tym myślałem. Może przez jakiś czas powinniśmy... – Właśnie dzwonili do mnie. Umarła moja babcia. Nie wiem, co robić. Rozdział 25 Żeby do mnie wrócić, Dante jechał przez całą noc. Spotkaliśmy się przed domem, na podjeździe. Przytulił mnie mocno, puścił, a potem jeszcze raz uściskał. Byliśmy wobec siebie grzeczni i dość oficjalni, kiedy pił kawę i pakował ciemne ubrania. Zaniósł moją torbę do samochodu. – Musisz być wykończony – powiedziałam. – Ja poprowadzę. Położył dłoń na moim ramieniu i otworzył mi drzwi po stronie pasażera. – Zajmę się tobą. Chcę to zrobić. Przez całą drogę sięgał po moją rękę. Jego dłoń była ciężka i powodowała, że drętwiała moja. Nie wypuszczałam jej świadomie, ale widocznie to robiłam, bo wciąż po nią sięgał. Mniej więcej po godzinie jazdy wyłączył radio. – Powiedz, o czym myślisz – zapytał. – Właściwie o niczym. Myślałam o tym, że to błogosławieństwo, że Vita Marie nie przyszła na świat. Bo gdyby istniała, zawiodłabym ją. Zawiodłam i mamę, i babcię – a prawdopodobnie także Dantego, choć to ostatnie nie było tak oczywiste i jednoznaczne. Wszystko widziałam dokładnie zazwyczaj dopiero wtedy, kiedy kochana osoba nie żyła. – O niczym? – O tym, jaką byłam gównianą wnuczką. – Co masz na myśli? – Nigdy jej nie odwiedzałam. Była samotna. Wyjaśnił mi, dlaczego moje poczucie winy było „nielogiczne”. Wykład trwał przez kilka zjazdów z autostrady. Dodawało to znacznie mniej otuchy niż Casey Kasem, toteż spytałam, czy mogę znowu włączyć radio. – Wiem, czego ci trzeba – powiedział. Odwrócił głowę i zaczął jedną ręką przerzucać rzeczy leżące na tylnym siedzeniu. Ze spokojem patrzyłam, jak samochód powoli zaczyna zbaczać z drogi, w stronę pobocza z występami skalnymi, a potem wraca na środek jezdni. To, czego Dante szukał, leżało teraz na moich kolanach: gruba, brązowa książka, poplamiona tłuszczem. – Descartes? – Kartezjusz. Francuz. To, o czym pisze, jest bezpośrednio związane z tym, co teraz czujesz. Pozbędziesz się poczucia winy. Przeczytaj. – Nie chcę tego czytać. Taki uśmiech z pewnością był zarezerwowany dla dzieci, które miały kłopoty z nauką. – Bo wolisz się zadręczać? – Bo czytając w samochodzie, będę wymiotować. – Dzwoniłaś do niej albo pisałaś co tydzień. Ze sto razy słyszałem, jak namawiałaś ją, żeby wsiadła do autobusu i nas odwiedziła. – Tak, bo wiedziałam, że tego nie zrobi. Wiedziałam, że boi się podróżować sama po tej wyprawie na nasz ślub. Zaczęłam tłumaczyć, skąd brały się lęki babci, ale zgubiłam wątek i nagle zaczęłam mówić o Murzynie w barwnej koszuli i jego religii przebaczenia – o tym, jak babcia, straciwszy równowagę, oparła się o jego głowę i zdumiała ją miękkość jego włosów. Dante znowu wziął mnie za rękę. – A jeśli już mówimy o przebaczeniu – rzekł – nie mówię, że na nie zasługuję tylko dlatego, że o tym mówię. Potrzebuję cię, mała. Jego słowa częściej raniły, niż przynosiły ukojenie. Postanowiłam być bardzo ostrożna. – Dlaczego tak jest, Dante, że przez cały nasz związek bezustannie krytykowałeś i poprawiałeś mnie, kiedy coś mówiłam? Czy jestem twoim osobistym workiem treningowym albo śmietnikiem? Czy do tego jestem ci potrzebna? Uśmiechnął się wyrozumiale. – Podczas ostatniego weekendu jeszcze raz przeczytałem Thoreau. Walden. To zdumiewające, jak on potrafi uzmysłowić człowiekowi, co wyszukane, a co... – Odpowiedz na pytanie – przerwałam mu. – Potrzebuję cię, bo to jesteś ty – odparł. – Z Sheilą to był tylko seks. Podbój, w zasadzie coś w rodzaju materializmu. Przyjemny do ostatniego skurczu mięśni, a potem – znowu cicha desperacja. Byłem głupi, niszcząc to, co zbudowaliśmy razem. Mea culpa. – Ach tak? Mea culpa? Mia Farrow! – Zwinęłam dłoń w pięść i odsunęłam jego rękę. – To brzmi naprawdę ślicznie, Dante. A co z tą biedną dziewczyną? Dla ciebie to był skurcz mięśni. A czym to było dla niej? – Dzisiejsze dzieciaki to nihiliści – i tego właśnie nie rozumiesz. One są inne niż my. Po pierwsze, są zupełnie niewyrobione politycznie. W głowie mają tylko imprezy, nic poza tym. A ja głupio w to wdepnąłem. To okresowe szaleństwo, Dolores. Naprawdę okresowe. Dla Sheili było to popołudniowe jebanko, coś, co można zrobić, zamiast oglądać serial Szpital miejski. Wątpię, aby to było dla niej coś więcej. – Tym samym twoje poczucie winy też jest nielogiczne, tak jak moje w przypadku babci. Wiesz, Dante, to naprawdę bardzo wygodne. Otworzyłam okno i wyrzuciłam jego książkę. Odruchowo przyhamował, potem znowu dodał gazu. – W porządku – rzekł. – Pozwalam ci na taką przesadną reakcję. – Dziękuję, mały – powiedziałam. – Tylko nie zapominaj – ciągnął – że to ty do mnie zadzwoniłaś, prosząc o pomoc, a ja przyjechałem. Siedzę z tobą w samochodzie. Jestem tutaj. W domu pogrzebowym stanęłam twarzą w twarz z tym samym przedsiębiorcą pogrzebowym o wyłupiastych oczach, który przemykał się pod ścianami przed jedenastu laty, kiedy chowano moją mamę. Patrząc na niego, czułam, jakby ktoś na nowo rozdrapywał przyschnięte już rany po śmierci matki. Dante i wyłupiastooki zajęli się mówieniem. Ja kiwałam głową i podpisywałam formularze. Czuwanie miało odbywać się tego dnia od siódmej do dziewiątej, msza pogrzebowa następnego dnia o dziewiątej rano. – Czy chciałaby pani, żebym po pogrzebie zaprosił żałobników do domu pogrzebowego? Spojrzałam na Dantego. – Co o tym myślisz? Pogłaskał mnie po ramieniu. – To zależy od ciebie – rzekł. – W takim razie: nie. – Ceremonia skończy się tuż przed lunchem – rzekł wyłupiastooki. – Dobrze. Jak pan sobie życzy. – Czy, skoro już pani tutaj jest, zechce pani zobaczyć ciało? Otrzymaliśmy je wczoraj po południu. Zrobiliśmy już kosmetykę. – Będę panu wdzięczna, jeśli przestanie pan mówić o mojej babci, jakby była zamówieniem złożonym w Kentucky Fried Chicken. Wyłupiastooki oświadczył Dantemu, że nie ma za co przepraszać: bliscy w obliczu śmierci często reagują agresją, ponieważ czują swoją bezsilność. W pomieszczeniu, w którym ją położyli, wszystko było szare: dywan, tapety, trumna, którą wybierałam przez telefon jeszcze w Vermoncie. Wyglądało to tak, jakby babcia leżała o zmierzchu w jakimś zimnym miejscu – całe pomieszczenie było jakby pokryte szronem. Paciorki różańca wiły się wokół jej kościstych dłoni. Był to ten zwykły, codzienny bursztynowy różaniec, a nie piękny w kolorze wina, który wyjmowała z wyłożonej aksamitem szkatułki na Wielkanoc i Boże Narodzenie – czyli ten, który wybrałaby i na tę okazję. Do domu po ubrania pojechała pani Mumphy wraz z córką. Babcia miała na sobie zieloną suknię, w której była na naszym ślubie. Zmusiłam się, żeby spojrzeć w jej twarz jak z muzeum figur woskowych. Śmierć albo przedsiębiorca pogrzebowy rozluźnili mięśnie jej twarzy. Była babcią, ale jednocześnie nią nie była. W drodze powrotnej z domu pogrzebowego na Pierce Street w milczeniu pokazywałam Dantemu drogę. – Tutaj – powiedziałam. – To ten szary dom. Skręcił w uliczkę, a ja poczułam, że żołądek podchodzi mi do gardła. Nagle zrozumiałam, dlaczego tak bardzo opierałam się przed przyjazdem tutaj: Easterly robiło ze mnie osobę, którą byłam dawniej. Wymazało efekty pracy w Gracewood, nowe życie w Vermoncie. Dante niosący moją torbę był tatusiem wnoszącym moje walizki na ganek i porzucającym mnie. Szłam za nim ze świadomością, że jesteśmy nieprawdziwi, jak Barbie i Ken, że prawdziwa Dolores – zgwałcona grubaska – wcale nie uciekła i wciąż patrzy na nas zza firanki. – Telefon! – zawołał Dante, kiedy wkładałam klucz do zamka. – Pospiesz się! Wbiegł do środka, z wahaniem podążyłam za nim. W pierwszej chwili pomyślałam, że do babci ktoś się włamał. Moje kroki odbijały się echem po niemal pustych pokojach. Głosowi Dantego, który rozmawiał przez telefon, towarzyszył donośny pogłos. Z jadalni zniknęła zastawa, mahoniowa chińska szafa zajmująca połowę przedpokoju, a także telewizor wraz z szafką. Popołudniowe słońce oświetlało salon i dwa meble, które się w nim ostały: przesadnie wypchane bordowe krzesło i coś nowego: łóżko wodne. Zdezorientowana usiadłam na nim i odczekałam chwilę, aż przestanie się kołysać. W ostatnim liście babcia wspominała coś o wyprzedaży pod szyldem kościoła, o ciężarówce, która miała zabrać stare rzeczy, ale nie sądziłam, że w domu zapanowała tak wielka pustka. Samochody przejeżdżające ulicą wprawiały ściany w drgania. Kroki Dantego donośnie rozbrzmiewały w pokojach. – To prawniczka – rzekł. – Chce się z nami skontaktować, póki tutaj jesteśmy. Umówiłem się z nią na jutro, na dziewiątą rano. – Jeśli będziemy mieli tutaj gości, powinniśmy postarać się o jedzenie. Zadzwoń do niej i odwołaj spotkanie. – Powiedziała, że to nie potrwa dłużej niż pół godziny. Zdążymy. Po drugiej stronie ulicy widziałem delikatesy. Musi tutaj być też jakaś piekarnia. A poza tym nie sądzę, aby miały pojawić się tysiące osób. Usiadł obok mnie na łóżku. Wznosiliśmy się i opadaliśmy, aż woda się uspokoiła. – Dlaczego kupiła to łóżko? – zastanawiałam się głośno. – Nie rozumiem. – Może ze względu na kręgosłup? A tak na marginesie: podoba mi się tutaj. Spartańsko. Można by to fajnie urządzić. – Dawniej sprzętów było znacznie więcej – powiedziałam. – Musiała wiedzieć, że umrze. Klapnął na plecy. – Mamy trzy i pół, może cztery godziny do czuwania. Zdrzemnę się trochę, jestem wykończony. – Wyciągnął rękę i zaczął masować mi krzyż. – Dobrze się czujesz? Spojrzałam na niego. Uśmiechał się. – Dziękuję za pomoc – powiedziałam. – Za to, że mnie tutaj przywiozłeś i w ogóle. – Nie musisz mi dziękować. Jestem twoim mężem. – Nie będę dzisiaj z tobą spała. Masaż się urwał. – W porządku. Będę cierpliwy. Mamy dużo czasu. Wydaje mi się jednak, że jeśli kiedyś mielibyśmy... – Będę na górze – powiedziałam. – A ty się zdrzemnij. Ściany pokoju mamy były zupełnie puste, podobnie jak szuflady komody i szafa. Narastał we mnie gniew, wypełnił mnie całą. Co by się stało, gdyby pozostawiono jej rzeczy, żeby czekały na mnie? Ta pustka była zdradą, była policzkiem. – Cholera, babciu – powiedziałam na głos. Ale mój pokój pozostał nietknięty. Telewizor, zielona narzuta na łóżku, krzesło przy oknie. Siedziałam na nim przez sześć lat, gniewnie patrząc na życie, usiłując zdławić ból. Teraz rozumiałam wszystko: dlaczego mama tak bardzo chciała, żebym ukończyła college, pomimo wrzasków i kłótni, które wszczynałam. Mama rozumiała niebezpieczeństwo tkwiące w domu babci: ciężkie meble i draperie zasłaniające świat mogły człowieka do tego stopnia wchłonąć, że stawał się dziwaczny, zły i zamknięty w tej pułapce. College miał mnie uwolnić. Bez względu na to, jak bardzo nie powiodło mi się w Pensylwanii, wyjazd był startem, pomógł w ucieczce. Ujrzałam mamę, jak z nożem do steków stoi obok telewizora, z uciętą wtyczką w dłoni. Mamę, wojownika miłości. Podeszłam do komody. Wstrzymałam oddech, wysunęłam jedną z dolnych szuflad i wyjęłam złożoną pościel. „Kocham Bernice Holland. Z poważaniem, Alan Ladd” – napis wciąż tam był. Z ulgą usiadłam na łóżku i rozpłakałam się. Prawda wyglądała tak, że babcia dała mi dość czasu, żebym przyjechała tutaj i zabrała to, co chcę. Wyobrażałam sobie, jak z trudem chodziła po schodach, znosząc ciężkie tekturowe pudła, pomimo kłopotów z sercem, ponieważ należało wykonać tę pracę. Miała święte prawo opróżnić te pokoje. Kochała mnie tak, jak umiała. Odsunęłam rygiel, wyszłam na półpiętro i pokonałam sześć schodów dzielących mnie od mieszkania na drugim piętrze. Odkąd Rita i Jack stamtąd uciekli, pokój stał pusty. Niczym policjant patrolujący cmentarz, sprawdziłam zamek, a potem zeszłam na dół. Jeśli Dante mocno zasnął, myślałam, napiszę kartkę i sama pójdę do domu pogrzebowego. Na stypie spotkam siwowłose kobiety od Świętego Antoniego, które wiedziały, jak bardzo pogmatwałam sobie życie, które niegdyś czuwały przy trumnie mojej mamy i widziały, jak wrzeszczałam i przeklinałam ojca. Tam właśnie, w domu pogrzebowym, widziałam go po raz ostatni. Dante myślał, że mój ojciec nie żyje. Ale Dante nie spał. Siedział na dolnym stopniu schodów i przyglądał się zdjęciu mamy i Genevy, nastolatek w białych sukienkach. – Są piękne – powiedział. – Kto to? – Jedna z nich to moja mama. Wskazał na Genevę. Pokręciłam głową. – Ach, rzeczywiście – przytaknął. – Teraz widzę podobieństwo. Odziedziczyłaś po niej urodę. – Jasne – powiedziałam. – Naprawdę. Po prostu tego nie dostrzegasz. Oparł głowę o ścianę. Wyglądało to tak, jakby wiszące za plecami zdjęcia trzymał na ramionach. – Nie wiem, czy o tym myślałaś, Dolores, ale zdaje się, że ten dom jest teraz twój. Wiesz już, co z nim zrobisz? – Pozbędę się go – powiedziałam. – Nie chcę go. – Myślałem, że marzyłaś o domu. – Ale nie o tym. Objął mnie i pocałował w czoło. W ciągu ostatnich sześciu godzin dotykał mnie częściej, niż w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. – Kocham cię, Dolores – szepnął, całując mnie w kark i ucho. – Muszę już iść – powiedziałam. – Możesz przestać? Wypuścił mnie i wspiął się wyżej po schodach, oglądając inne zdjęcia. – Tak sobie myślałem – rzekł – czy nie moglibyśmy tutaj zacząć od nowa. Może takiej szansy było nam trzeba. Mógłbym poszukać pracy jako nauczyciel. Moje akta są czyste. – A ja? Wyciągnął rękę i dotknął kciukiem mojej brwi. – Każdy sklep na świecie potrzebuje kasjerek – powiedział. Usiadłam na schodach, patrząc na frontowe drzwi. Przez owalne szkło wpadały promienie popołudniowego słońca, kładąc podłużną plamę światła na chodniku w holu. – Ożeniłeś się ze mną z powodu aborcji? – spytałam. – Chciałeś zachować się z klasą? – Ożeniłem się, bo cię kochałem. Kocham. W czasie teraźniejszym. – Jak możesz mnie kochać, jeśli widzisz we mnie tylko jakąś głupią kasjerkę? – Nie jesteś głupia. Jesteś... wolna. Zdradzić ci tajemnicę? Nie chciałam wysłuchiwać żadnych tajemnic. Być może wówczas wypłynęłyby moje – nagle otworzyłyby się drzwi i grubaska zaczęłaby paplać. – Czasami ci zazdroszczę – powiedział. – Niekiedy chciałbym pozbyć się tej całej złożoności. To ciężar, który wciąż muszę dźwigać. Twoja prostota jest... no cóż... to jak z Thoreau. I dlatego jesteś dla mnie taka dobra. – Co to ma znaczyć? – Dzięki tobie wiem, co się dzieje. Dzięki tobie jestem uczciwy. – Nie, nie jesteś uczciwy – powiedziałam. – Mówiłeś, że nie zrobiłeś tego, o co cię oskarżano, a ja ci uwierzyłam. Potem sprowadziłeś ją do domu i robiliście to w naszym łóżku. To, że w twoich aktach nic nie ma, jest kłamstwem! Oparł głowę na kolanach i podrapał się w kark. Potem wyprostował się i zdjął ze ściany nasze ślubne zdjęcie. Mówiąc, patrzył na nie: – Wierz mi, Dolores, nie oskarżasz mnie o nic, czego sam sobie nie wyrzucam. A jeśli już, to jesteś bardziej wyrozumiała, niż ja dla siebie. – Jasne – powiedziałam. Usiadł na moim stopniu i wcisnął się obok. Zamknął oczy i pocałował zdjęcie. – Miłość-My – powiedział. Siedział i patrzył, jak płaczę. Nie chciałam tego, co było w lodówce. To wszystko było zbyt związane z babcią, zostało kupione zaledwie kilka dni temu. Kiedy Dante biegał – pozbywał się „złej energii”, jak mówił – podgrzałam jedzenie z puszek w starych, dobrze znanych rondlach. Wszystkie listy, które pisałam do niej z Vermontu, znajdowały się w szufladzie z książką telefoniczną, spięte gumką. Przejrzałam je – kopciuszkowe relacje o moim małżeństwie – i przyglądałam się charakterowi pisma, bojąc się, że babcia zaraz stanie za mną w progu i będzie zerkać, tak jak po tym, kiedy zostałam zgwałcona. Jeśli istniało coś takiego jak życie po śmierci, babcia wiedziała już teraz, że listy były zakłamane, a Dante i ja nie prowadziliśmy takiego życia, jakie dla niej wymyśliłam. I dla siebie. W pewnym sensie zasłużyłam sobie na nieuczciwość Dantego. Dolores Price: największy tłuścioch, największy kłamca na świecie. – Czuję się o sto procent lepiej – oświadczył Dante, kiedy wpadł z powrotem wraz z podmuchem mroźnego powietrza. Jego zarumieniona twarz wyglądała zdrowo, spływały po niej strużki potu. Wyglądał niemal na godnego zaufania. Wstawaliśmy za każdym razem, kiedy dwójki lub trójki starszych pań powoli podnosiły się z klęczników przy trumnie i chwiejnym krokiem ruszały w naszą stronę. – Nie rozumiem tego. Kiedy przed dwoma tygodniami grałyśmy w bingo, wyglądała naprawdę znakomicie. A potem w gazecie przeczytałam, że... – Twój facet jest śliczny, wiesz? Rodzice mojego męża też pochodzą z Vermontu. Z Rutland. Siadały obok siebie, czasami uśmiechały się do Dantego i do mnie. Mówiły głośno do tych, które miały gorszy słuch. Nikt nie powiedział niczego nieuprzejmego, nikt mnie nie wydał. Pod koniec odwróciłam wzrok w trakcie szeptanej rozmowy z Dantem i przy trumnie dostrzegłam małego człowieczka w trenczu. Kiedy się modlił, na klęczniku obok położył kapelusz w kratę. Potem przeżegnał się i ruszył w naszą stronę. Dante wstał. – Jestem Dante Davis, a to moja żona Dolores – rzekł, wyciągając rękę. – Bardzo dziękujemy za przybycie. Dolores jest wnuczką pani Holland. – Dolores – rzekł mężczyzna – jak się masz? Skurczył się, nie nosił już tupeciku. Rozpoznałam go po brązowych oczach, pełnych niepokoju. – Mój Boże – wykrzyknęłam – pan Pucci! Objęłam go mocniej, niż wypadało, jego kości wydawały się tak kruche jak ptaka. Przyjrzał mi się z bliska. – Wspaniale wyglądasz – powiedział. Miałam ochotę wzruszyć ramionami. – Jak tam szkoła? – spytałam. – Nadal na swoim miejscu – odparł z uśmiechem. – Przykro mi z powodu babci. W tym roku będzie mi brakowało kartki. – Jakiej kartki? – Co roku, odkąd ukończyłaś szkołę, dostawałem od niej kartkę na święta. Informowała mnie o twoich dokonaniach. – Uśmiechnął się do Dantego. – Vermont to piękny stan. Wraz z przyjacielem jeździmy tam co roku po ozdobne liście. – Gary? – spytałam. – Czy nadal mieszkacie razem? Pan Pucci zaczerwienił się i skinął głową. Przed oczami stanęła mi twarz jego kochanka, ich mieszkanie, a także pełne wyrzutu spojrzenie pana Pucciego, kiedy tamtego dnia zjawiłam się u niego bez zapowiedzi. – Tak. No cóż... – Pan Pucci ponownie potrząsnął dłonią Dantego, mówiąc, jak bardzo mu przykro. Obserwowałam, jak znika za drzwiami do foyer. – Nauczyciel ze szkoły? – spytał Dante. – Zaraz wracam – powiedziałam. Wyłupiastooki otworzył przed nim drzwi. – Proszę zaczekać – zawołałam. – Odprowadzę pana do samochodu. Przez pięć minut rozmawialiśmy o niczym. Na początku wystraszył mnie warkot silnika jego samochodu. – Przepraszam, jeśli przed chwilą zawstydziłam pana tą uwagą o Garym – powiedziałam. – Ależ nie, nie ma o czym mówić. – Był wówczas taki słodki. Boże, jak mogłam wtedy tak przyjść bez zaproszenia! Zanim pan wrócił, puszczał mi płyty Billie Holiday. Czy nadal ma pan szafę grającą? Pan Pucci skinął głową. – Przez cały czas, kiedy czuwaliśmy nad trumną, patrzyłam na babcię z jednej strony, a z drugiej na jej przyjaciół, chcąc kogoś przeprosić. Ale nie mogłam. Dante nawet nie wie o... Chcę powiedzieć, że to, że pan dzisiaj przyszedł, bardzo wiele dla mnie znaczy. I to, że był pan moim przyjacielem – druhem – kiedy byłam taka zagubiona. Po prostu przykro mi, że... – Pozwól, druhu, że cię o coś spytam – rzekł. – Gdzie byłaś tamtego dnia, kiedy zastrzelono prezydenta Kennedyego? – W Szkole Świętego Antoniego. Panna Lilly zrobiła przerwę w dyktandzie, żeby nam o tym powiedzieć. – A ja byłem u matki. Siedzieliśmy przy kuchennym stole z kuzynem Dominikiem i jedliśmy na lunch pasta e fagioli. Wpatrywałam się w niego, czekając na pointę. – A gdzie byłaś, kiedy Neil Armstrong wylądował na Księżycu? – Przecież pan wie. Siedzieliśmy na kanapie u babci. To było nazajutrz po tym, jak zginęła mama. Dostałam od pana fiołek afrykański. – Zgadza się – powiedział. – Tak właśnie było. Toteż za każdym razem, kiedy ktoś wspomina o zabójstwie Kennedy’ego, myślę o moim kuzynie Dominiku. A kiedy mówi się o lądowaniu na Księżycu, myślę o tobie. Ty i ja zostaliśmy na zawsze połączeni, na całe życie. To los: żadne z nas nic nie zdoła z tym zrobić. Przeprosiny przyjęte. A potem odjechał. Tamtej nocy Dante spał na łóżku wodnym. Ja położyłam się u babci w sypialni, zamknęłam drzwi i włożyłam koszulę nocną. Na ścianach wisieli święci i papieże. Posążki Jezusa i Jana Chrzciciela zdawały się na mnie patrzeć. W górnej szufladzie komody leżała nieduża buteleczka wody święconej, chusteczki, nitrogliceryna na serce. Z tyłu znalazłam kopertę ze zdjęciami z mego dzieciństwa. Nie było tam zdjęć z okresu, kiedy byłam gruba – babcia także pozbyła się dowodów. Najlepszy różaniec, z czerwonymi paciorkami, spoczywał w szkatułce wyłożonej aksamitem. Zupełnie niespodziewanie powróciło wspomnienie, tak żywe, że aż poczułam ból w oczach. To było tuż po tym, jak dowiedziała się o gwałcie. Mama była w pracy, a ja wróciłam ze szkoły do domu. Zasłony były zasunięte. Babcia włączyła w kuchni lampę i powiedziała, że chce mi pokazać coś szczególnego, co wiąże się z jej czerwonym różańcem. – Jest w nim pewien sekret – powiedziała. – Biorę go, kiedy jest bardzo źle. Odsunęła tylną ściankę pustego w środku krucyfiksu i przysunęła moją rękę. Kiedy w niego stuknęła, ze środka wypadła mała rdzawa bryłka. – Co to jest? – spytałam. – To kamień z Drogi Krzyżowej Jezusa. Wkłada się go między palce, można nim obracać. Człowiek od razu czuje się lepiej. Zostawię u ciebie różaniec na kilka dni. Może będzie ci potrzebny, albo kamyk. W związku z tą sprawą – tym, co on ci zrobił. Robiłam wszystko, żeby nie wziąć różańca do ręki. Po kilku dniach zniknął. Pamięć zawsze podpowiadała mi, że babcia była zimna i nie potrafiła wybaczyć tego, co zrobiliśmy z Jackiem. Ale znowu, niespodziewanie, powróciło to wspomnienie. Wsłuchiwałam się w odgłos kroków Dantego, potem wstałam i na wszelki wypadek zamknęłam drzwi na klucz. Usiadłam na łóżku i paznokciem otworzyłam krucyfiks. Kamyczek nadal tam był – twarda, czerwonawa bryłka. – Poświadczenie autentyczności testamentu potrwa około dziewięciu miesięcy – mówiła prawniczka. – Sprawa w zasadzie jest załatwiona. Pańska żona jest jedyną spadkobierczynią. Pamiętałam ją ze szkoły średniej. To była Penny jakaś-tam, zawsze cieszyła się popularnością. Teraz do swojego nazwiska dodała też nazwisko męża i nadęty pusty wyraz twarzy. Na biurku w jej gabinecie stało zdjęcie dziecka. Nie miała pojęcia, że to ja byłam grubaską w ostatnim rzędzie na lekcjach angielskiego. – Nieruchomość przy Pierce Street oraz konto bankowe, na którym zgromadzono niewielkie oszczędności. W zasadzie to wszystko. – Jak niewielkie oszczędności nazywają się „niewielkie”? – uśmiechnął się Dante. Poprzedniej nocy śniło mi się, że pływam w oceanie, ciepłym jak woda do kąpieli. Babcia, mama, Vita Marie i ja. Woda była nefrytowozielona. Oddychanie – zbędne. – Kochanie? – powiedział Dante. – Wybacz mi... Słucham? – Pani Marx-Chapman właśnie spytała, czy zamierzamy sprzedać nieruchomość, czy też w niej zamieszkamy. – Chodzi ci o dom? Żeby się tam przeprowadzić? – Tak. – Nie. Dom sprzedajemy. Dante położył mi dłoń na kolanie. – No cóż – rzekł – na razie to sprawa otwarta. Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji. – Nic podobnego – powiedziałam. – Decyzja jest jak najbardziej ostateczna. – Pani Marx-Chapman, jeśli można, chciałbym o coś spytać – rzekł Dante. – Proszę bardzo. Mam na imię Penny. – Droga Penny, czy moglibyśmy tam zamieszkać tymczasowo, aż autentyczność testamentu zostanie potwierdzona? – Oczywiście, można wypracować i takie rozwiązanie. Każde z nich napiło się kawy ze swojej filiżanki. – Dobrze – rzekł Dante, uśmiechając się do mnie. – Świetnie. Przed sklepikiem Connie stały teraz dystrybutory z benzyną, a całość nazywała się Kwik- Stop Food Xpress. Wewnątrz sufit zapadał się tak samo jak dawniej, poczułam też znajomą woń wilgoci i czosnku. Za ladą Connie zastąpiła nastolatka w ciasnych dżinsach i swetrze z błyszczącym wzorem na piersiach. Było tam też „Centrum kawowo-mikrofalowe”. To właśnie tam zaatakowały mnie kiedyś siostry Pysyk, kiedy nazwałam Stacię „wredną imigrantką”. Rozpoznałam gwizdanie Big Boya, jeszcze zanim go ujrzałam. Jego włosy przybrały żółtosiwy odcień, wyhodował sobie także sylwetkę Grovera Clevelanda. Dante zamówił po funcie wędzonego sera, gotowanej szynki i pieczeni wołowej. (Odwróciłam wzrok, kiedy Big Boy krajał wołowinę). – Nie zapomnij o ciastkach – powiedziałam. – Starsze panie są uzależnione od cukru. W drodze powrotnej minęliśmy zakazany salon tatuażu Roberty. Szyby zamalowane były na czarno, ale wyblakły znak przedstawiający pawia nadal wisiał nad drzwiami. – Mieszkała tutaj kiedyś niejaka Roberta Jaśkiewicz – powiedziałam. – Robiła tatuaże i sprzedawała ręcznie malowane naszyjniki. Kiedyś babcia przyłapała mnie tam i... – Zamknij się! Zamknij! – wrzasnął Dante. Przymknął oczy i zamarł na chodniku. Czekałam. – Co? – powiedziałam, kiedy znowu otworzył oczy. – W mojej głowie właśnie zaczął powstawać wiersz. Pomysł był jak embrion i teraz zaginął. Bardzo ci dziękuję. Ze względu na babcię bardzo chciałam w skupieniu uczestniczyć w mszy za jej duszę, ale myślami wciąż uciekałam od nabożeństwa odprawianego przez ojca Duptulskiego. Przypominałam sobie dotyk i dźwięki: szczecinę na głowie mamy, kiedy po pobycie w stanowym szpitalu wróciła do domu ostrzyżona, skrzypienie butów babci na schodach, kiedy wieczorami kładła się spać. Gulgotanie i syk maszyny w klinice aborcyjnej. – Przekażmy sobie znak pokoju, prosząc jednocześnie Pana, aby pamiętał o duszy zmarłej Thelmy, która połączyła się z Nim w Królestwie Niebieskim. Wyciągnęły się do mnie starcze dłonie. – Pokój z tobą – mówiliśmy sobie wszyscy, potrząsając dłońmi, jakbyśmy dobili targu. – Pokój z tobą. Na cmentarzu w twarz uderzył mi ciepły wietrzyk, budzący skojarzenia z babim latem. Niosący trumnę – Dante, syn i zięciowie pani Mumphy oraz dwaj starsi panowie z Rycerzy Kolumba – przetransportowali babcię z karawanu do platformy nad grobem. Na cmentarz wybrało się dwanaście osób w podeszłym wieku. Policzyłam je, babcia zrobiłaby to samo. Kiedy ojciec Duptulski skończył, wyłupiastooki wysunął się do przodu i odchrząknął: – Państwo Davisowie zapraszają żałobników do domu pani Holland na poczęstunek, ulica Pierce Street 62. W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, że miał na myśli Dantego i mnie. Kiedy wszyscy ruszyli do swoich samochodów, zostałam sama. Ułamałam czerwony goździk z wieńca, pocałowałam go i włożyłam z powrotem. Limuzyna toczyła się gładko i cicho po cmentarnym trawniku. Oparłam głowę na ramieniu Dantego. Do domu przyszła pani Mumphy i trzy inne panie. Posadziłam je obok siebie na wodnym łóżku. – Thelma nigdy nie przyznawała się nam, że jest hipiską – roześmiała się jedna z nich. – Niech spoczywa w pokoju. Szeptały przez chwilę między sobą, podczas gdy Dante i ja nakładaliśmy im na talerze potrawy z zimnego bufetu. – Włącz ekspres do kawy, a na tym talerzu połóż pokrojony placek z borówkami – szepnęłam. – Powinniśmy byli to wszystko przygotować wcześniej. Nienawidzę takiej roboty. Chciałam go zająć czymś w kuchni na wypadek, gdyby któraś z pań zaczęła snuć wspomnienia na mój temat i zdradzać moje tajemnice. – Nie potrafię wyrazić, jakie to było doniosłe uczucie, kiedy włożyłem dłonie do tych szarych, jedwabnych rękawic, w których trzymałem trumnę – mówił. Znowu przymknął oczy, przestał pracować. – Albo od razu o tym napiszę, albo mi to umknie. – Niech cię cholera – syknęłam. – Masz zostać tutaj i pomagać mi. Ale on już był w połowie drogi do foyer. – Mam nadzieję, że szanowne panie mi wybaczą – usłyszałam. W wielkim pustym pokoju nie było na czym postawić talerzy. W końcu stanęły na podłodze, a paniom najwyraźniej to nie przeszkadzało. Jadły jak szarańcza. Miałam rację: najbardziej smakował im deser. Jeśli przez kilka lat człowiek podlicza na kasie zakupy, coś niecoś wie o naturze ludzkiej. Myślałam, że kiedy przestaną jeść, pójdą do domów, ale one nadal tam siedziały, rozmawiając o ludziach, których nawet nie znałam. Pulchna mała kobieta, Edna, sięgnęła mi nad głową i zjadła ostatni okruszek placka z borówkami, którym miałam nadzieję pocieszyć się, gdy już wyjdą. Ugryzła go i spytała, czy mamy z Dantem dzieci. – Nie – odparłam. – Jakieś kobiece dolegliwości? Skinienie głową było najłatwiejszym sposobem wybrnięcia z tego tematu. – Cóż, być może wszystkiemu winna jest ta twoja nadwaga z przeszłości. Moja bratowa też swoje waży. Ma grubokościstą budowę. Ona i mój biedny brat próbowali bez końca. Nadwaga całkowicie rozregulowuje organizm kobiety. Wyjęła z torebki zdjęcia wnuków, wymieniała ich wiek i imiona. – A tych dwoje uczestniczy w szkolnym programie dla utalentowanych – mówiła. – Starszy jest dopiero w trzeciej klasie, ale radzi już sobie z arytmetyką dla szóstej. – Słodkie – powiedziałam – zupełnie jak chomiki. – Co proszę? – zdziwiła się. Pozostałe panie przerwały rozmowę i przyglądały się nam z uwagą. – Powiedziałam, że są słodkie. Ma pani borówki na przednich zębach. Na ich prośbę pomogłam im wstać z łóżka i przyniosłam płaszcze. Stojąc przy kuchennym zlewie, zmywałam naczynia i płakałam, zastanawiając się, dlaczego byłam wobec nich taka nieuprzejma. Należało przygotować sałatkę z ziemniaków. Gdyby tylko Dante zechciał zejść na dół i z nimi porozmawiać... On tymczasem zamknął się w babcinej sypialni i siedział tam od ponad godziny. Weszłam na górę i po krótkim wahaniu zapukałam. – Nie teraz – zawołał. Usłyszałam dochodzące z dołu donośne stukanie, a potem dzwonek do drzwi. Jej twarz była niemal brązowa i pobrużdżona jak łupina orzecha. Czarna peruka nie pasowała do karnacji i kształtu głowy. – Pamiętasz mnie? – spytała. – Roberta! Mój Boże! – Pomyślałam, że złożę kondolencje po tym, jak te stare baby już pójdą – powiedziała. – Boże, ależ ty świetnie wyglądasz! Otworzyłam szeroko drzwi. To aluminiowy chodzik tak stukał o podłogę. Podniosła go do góry i pokonała stopień dzielący ją od holu. Miała na sobie lawendowy dres i czerwone sportowe buty. Stukając chodzikiem, dotarła do salonu babci, wycelowała tyłkiem w wielki fotel i upadła na niego, wydając przy tym westchnienie ulgi. – Co u ciebie? – spytała. – I gdzie popielniczka? Stojący przed nią chodzik wyglądał jak klatka. Drżącą dłonią zapaliła papierosa. Zaproponowałam, że zrobię jej kanapkę. – Może być – odparła. – Ale z samym serem. Jestem wegetarianką. – Mały szczurek w puszce z wołowiną, zgadza się? – Tak! – odparła. – A w ogóle to bardzo mi przykro z powodu Thelmy. Nigdy nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego, ale, szczerze mówiąc, zawsze odnosiłam wrażenie, że na swój sposób podziwiamy się wzajemnie. A potem opowiedziała mi nieprzyzwoity dowcip o mężczyźnie, którego przekleństwem był długi na metr penis. W jej rubasznym śmiechu pozbawionym skrępowania słychać było każdy wypalony przez nią papieros. Zaczęłyśmy jeść kanapki, które przygotowałam; były wyśmienite. – Ja też – powiedziałam. – Proszę? – Ja też jestem wegetarianką. – To znakomicie! Mięso zatyka tętnice w mózgu. Jeśli się go nie je, lepiej się myśli. Gdzieś o tym czytałam. Dam ci radę, Dolores: nigdy nie funduj sobie choroby Parkinsona. Trzepie mną już od czterech lat – to jak taniec, tyle że bez partnera. Roześmiała się, więc ja też się uśmiechnęłam. – A te migreny... Jeśli nie jem tego, co należy... szkoda gadać! Wiesz, co powiedziałam lekarzowi? Słuchaj, cwaniaczku, pozbędę się starego Parkinsona, a ty i ja pogruchamy jak gołąbki. Nie masz piwa? Pokręciłam głową. – Mogę pójść do sklepu naprzeciwko i kupić. – Nie trzeba. Lekarzowi i tak nie bardzo podoba się mój zwyczaj popijania lekarstw piwem. A wracając do twojej babci... Pamiętasz tę zeszłoroczną wielką śnieżycę? Skinęłam głową. – U nas nie było aż tak źle jak tutaj. – No tak... Zatelefonowała do mnie tamtego wieczora i spytała, czy czegoś nie potrzebuję. Przez te wszystkie lata nie chciała ze mną rozmawiać, ale zatelefonowała podczas śnieżycy. Po prostu patrzyła, jak w ogrodzie jest coraz więcej śniegu i postanowiła spytać, czy niczego mi nie trzeba. – Roberta roześmiała się. – Byłyśmy dwiema zasuszonymi babami. Tak nam wyszło... Nie masz zapałek? Zapalniczka przestała działać, daje tylko iskrę. I ona, i ja nie miałyśmy lekko, ale jakoś sobie radziłyśmy. Jak ci się udało stracić na wadze? Przez jakiś czas byłaś istną słonicą. Usłyszałam nad głową kroki. Ze schodów Dante zawołał, że prosi o ciszę – właśnie jest w krytycznej fazie. – Kto to? – spytała Roberta. – Mój mąż. Dante. – Rozchmurz się, kochaniutki. Zejdź do nas i przyłącz się do zabawy. Życie jest takie krótkie – zawołała do niego, po czym wsadziła sobie do ust pozostałą część pierwszej kanapki. Kiedy równocześnie mówiła i przeżuwała, jej policzki wydymały się. – Któregoś dnia z przyjaciółmi pojechałam do marketu na zakupy vanem-taksówką. Pomyśl tylko, to śmieszne: jako pierwsza byłam gotowa z zakupami. Bo potrzebowałam tylko nowej rękawicy kuchennej i pasty do zębów. Zazwyczaj jeżdżę głównie dla towarzystwa, żeby wyjść z domu. Lekarz wciąż mi powtarza: Roberto, musisz nadal być mobilna. Chodzi mu o to, żebym się dużo ruszała. Jeśli siedzi się w jednym miejscu i człowiek zaczyna sobie współczuć, to koniec. Siedzenie na dupie i rozmyślanie może stać się gorszą chorobą niż pierwotny problem. O czym mówiłam? – O vanie-taksówce. – Właśnie. Kupiłam to, co chciałam, a dziewczyna przy kasie wkłada mi do torby różne inne rzeczy. Takie darmowe próbki: guma, grzebień, firmowy długopis. No to jej mówię: „Słuchaj, malutka, mam sztuczną szczękę i noszę perukę”. Na to ona grzebie mi znowu w torbie i wyławia z niej grzebień i gumę. Ale długopis zostawiła. Zresztą mniejsza z tym. Poszłam z powrotem do vana, choć wiedziałam, że będzie zamknięty. Pomyślałam, że tam sobie poczekam i zapalę. Bo widzisz, w samochodzie nie wolno palić. Kiedy tak czekałam na miejscu dla niepełnosprawnych, zatrzymał się samochód – biały, nowy, czysty. Na zderzaku miał naklejkę „życie to kanapka z gównem”. Czy to nie głupie? Wysiadł z niego jakiś facet, całkiem przystojny, około dwudziestki. Mówię do niego: „Hej, przystojniaczku, powiedz mi coś!” On patrzy na mój chodzik i zaczyna panikować. „Ja tylko na dwie sekundy” – odpowiada, myśląc, że będę wrzeszczeć na niego o bezprawne korzystanie z miejsca dla inwalidów. Ale ja nie mam zamiaru, szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Wolałabym przejść dodatkowe kilka metrów, żeby tylko nie nazywano mnie inwalidką. O czym to ja mówiłam? Byłam nią zafascynowana. – O tym, że życie to kanapka z gównem – podpowiedziałam. – Właśnie. A oto, co zrobiłam, kiedy ten dzieciak pobiegł do sklepu: wyjęłam z torby mój darmowy długopis i podeszłam do zderzaka jego samochodu. Tam uklękłam na ziemi i tuż za słowami „życie to kanapka z gównem” dopisałam: „jeśli jest się gówniarzem”. Oczywiście nie mogłam potem sama wstać, musiałam wrzasnąć na jakieś dzieci, które stały przy budce telefonicznej, żeby pomogły mi się podnieść. Ucieszyły się, myślały że ktoś mnie przejechał! Urwała i zaciągnęła się papierosem. – Życie to kanapka z gównem, akurat! Życie to polka, i nigdy o tym nie zapominaj! Od wielu tygodni nie czułam się tak dobrze. – Zdaje się, że pytałaś, jak straciłam na wadze...? Nie mogąc się pohamować, opowiedziałam o college’u, Gracewood, mojej metodzie wizualizacji pleśni. – Jesteś pierwszą osobą, której to powiedziałam. On nic nie wie – dodałam, wskazując na sufit. Patrzyła na mnie, nie uśmiechając się. – No cóż – odparła. – Gdybym była tobą, opowiedziałabym o tym całemu światu. Napisałabym jedną z takich książek o diecie, zarobiła parę milionów dolarów. Kiedy Dante wreszcie zszedł na dół, powietrze było sine od dymu, a Roberta i ja zdążyłyśmy wypić po dwa piwa, które przyniosłam ze sklepu. Byłam boso, kołysałam się na łóżku wodnym i paliłam trzeciego wyżebranego u Roberty papierosa. Roberta i Dante mierzyli się wzrokiem. W jego oczach widziałam niepokój, kiedy raz po raz przenosił wzrok z chodzika na czerwone buty i pełną popielniczkę. – Właśnie opowiadałam twojej żonie, jak dostałam pracę w radiu. Mam godzinną audycję w niedzielne poranki. Któregoś dnia dzwonię do szefa stacji i mówię: „Słuchaj, słodziutki, gracie takie wesołe polki, ale faceta, który je zapowiada, chyba przed chwilą wykopaliście z cmentarza”. Na co ten mądrala menadżer odpowiada: „Skończ odpowiedni kurs, a potem przyślij kasetę, żeby wyjaśnić nam, jak to należy robić”. Zmusiłam go do odkrycia kart – z tym że nie wysłałam taśmy. Po prostu pojawiłam się tam osobiście, na występie na żywo, zmuszając cwaniaczka, żeby mnie posłuchał. Okazało się, że kiedyś robiłam mu tatuaż, liliowego tygrysa na owłosionym tyłku. Obydwoje o tym pamiętaliśmy. I teraz co niedziela od dziesiątej do jedenastej jestem księżniczką polki. To był mój pomysł, żeby się tak nazwać: księżniczka polki. To trochę jak ta – jak jej tam? – lady Diana w Anglii. Mówię ci, słodziutki, postaw przede mną mikrofon, a od razu zacznie się zabawa! Kiedy wieczorem wróciłam, odprowadziwszy ją do domu, Dante rozpylał wszędzie odświeżacz powietrza. – Poddaję się – rzekł. – Co to było? – Roberta Jaśkiewicz. Kobieta, która prowadziła salon tatuażu. Przyjrzał się z bliska jej szklance wysmarowanej czerwoną szminką i wyraził pobożną nadzieję, że choroba, na którą cierpi, nie jest zaraźliwa. – Jasne. Życie to kanapka z gównem, prawda, Dante? – powiedziałam. Westchnął. – Jeśli jesteś zła dlatego, że nie bawiłem starszych pań, mogę tylko przeprosić. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale impuls, który popycha poetę do działań twórczych, to coś bardzo ulotnego. Wyszedł do kuchni i po chwili wrócił z nie dojedzonymi wędlinami i jednym z piw, które kupiłam dla Roberty i siebie. – Widzisz – rzekł – wszystko zaczęło się od uczucia towarzyszącego włożeniu ręki do rękawiczki karawaniarza. To było natchnienie, dało wszystkiemu początek. Trudno to wytłumaczyć. Na płaszczyźnie intelektualnej usiłowałem ułożyć elegię – w każdym razie taki miałem zamiar. Z tym że nie towarzyszyło mi żadne elegijne uczucie. Myślałem o... seksie. Czy to nie dziwne? Przechylił głowę i pakował do ust duże kawałki gotowanej szynki. Przeżuwając, nie przestawał mówić. – A potem, kiedy siedziałem pośród atrybutów katolicyzmu twojej babci, stała się rzecz niebywała – siła była przemożna... Zostały może jeszcze pumperniklowe bułeczki?... Widzisz, przez pierwszą godzinę nie mogłem pisać, bo mijałem się z sednem sprawy. Okazało się, że interesuje mnie doznanie towarzyszące zakładaniu rękawicy, a nie symboliczne znaczenie tego aktu. A tutaj chodziło o zmysłowość! Więc powiedziałem sobie wreszcie: Chrzań to, Davisie! Chrzań tych wszystkich gipsowych świętych wokół siebie! I pozwoliłem, aby wiersz skręcił w stronę erotyki – uczyniłem to świadomie – i to mnie wyzwoliło. – Wyzwoliło? – Tak! Pośród tych wszystkich świętych i męczenników, pomimo zaschniętych cip na dole. Dynamika była niebywała, ogarnęła mnie całego. Rzecz w tym, że w środku pisania wstałem, zsunąłem spodnie, zacząłem się onanizować i osiągnąłem orgazm. To nie był wybór, lecz akt niezbędny do przetrwania. Zaczekaj chwilę, wiersz nie jest jeszcze gotowy, ale chcę, żebyś go wysłuchała. Popędził na górę po schodach, już po chwili był z powrotem. – Posłuchaj. Samotny karawaniarz strzela swym nasieniem Płynnym seksem w nocne powietrze Trajektoria. Tymczasem ikony, święci Obojętni, dają katolickie świadectwo. – Tym się zajmowałeś, kiedy siedziałam tutaj na dole z przyjaciółkami babci? Uśmiechnął się dumnie. – To jeszcze nie oszlifowane, zdaję sobie z tego sprawę, ale wszystkie składniki już tam są. Ten dom w moich oczach ożył! Czuję tutaj niesamowitą psychiczną energię. To radioaktywne – w sensie poetyckim. – Popojutrze muszę być z powrotem – powiedziałam. – Aż do listopada pracuję na dzienną zmianę. W nocy zamknęłam się na klucz w sypialni babci. Leżałam na jej łóżku, tocząc kamyczek pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Plamę po nim znalazłam na dywanie w pobliżu nogi babcinego łóżka. Wzięłam myjkę i wytarłam ją. Robiłam to dłużej, niż było to konieczne. – Gdzie jesteśmy? – spytałam, budząc się. Dante nalegał, że chce prowadzić. Staliśmy przed Burger Kingiem przy międzystanowej autostradzie. – Holyoke, Massachusetts. Możesz coś zamówić? Muszę się odlać. – Co chcesz? – Nie wiem. Może whoppera z serem, duże frytki, koktajl waniliowy. Niechętnie podeszłam do lady z nierdzewnej stali. Kasjerzy w fast foodach nigdy nie mają cierpliwości dla niezdecydowanych. – Witamy w Burger Kingu. Nie smażymy, lecz opiekamy na ogniu. Czym mogę pani służyć? Piegowata nastolatka o blond włosach z domieszką truskawki. Zupełnie jak Sheila, o której myśląc, zasnęłam. Powtórzyłam zamówienie Dantego, dziewczyna stukała w klawisze. – Coś jeszcze? – Może... kubek herbaty, poproszę. – Ze śmietanką i cukrem? – Tak. Wszystko jedno. Dobrze, poproszę. – Pięć osiemdziesiąt pięć. Było południe, martwa godzina. Wokół nas wszędzie było pusto. Patrząc na zbliżającego się Dantego, widziałam jednocześnie drogę, którą potoczyło się nasze życie: było jedną długą linią rysowanki, skaczącą tam i z powrotem poprzez szarość. Wyjął hamburgera z pudełka, odgryzł duży kawałek i zaczął żuć. Odwróciłam wzrok. – Tak sobie myślałem – rzekł – że za niecałe trzy miesiące kończy nam się umowa wynajmu. Co byś powiedziała, gdybyśmy się przeprowadzili do domu twojej babci? – Ja też sobie myślałam. Właściwie ją zgwałciłeś. – Co? – Twoją przyjaciółkę ze szkoły. Sheilę. Zgwałciłeś ją. Rozejrzał się, czy nikt nas nie słyszy. Odłożył hamburgera. – Jak do tego doszłaś? – Wykorzystałeś ją. – Jasne – roześmiał się. – Pomimo że to ona wszystko zaaranżowała? Wydzwaniała do mnie trzy, cztery razy dziennie, wlazła do mieszkania bez pukania. – Masz trzydzieści lat, a ona ile? Siedemnaście? Zgwałciłeś ją, będąc prawie dwa razy starszy. Napił się koktajlu i gapił się na mnie. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że się mylisz – powiedział. – Już przedtem starałem ci się to wytłumaczyć. Dzisiejsze dzieci nie są takie niewinne. Jeśli w ogóle, to ta mała cipa zgwałciła nas. Spieprzyła mi karierę. Popieprzyła życie tobie i mnie. Nie sądzę, żebyśmy byli w odpowiednim miejscu, aby o tym rozmawiać... Wymachiwałam torebką herbaty. – Wiesz, co jest zabawne? – powiedziałam. – To, że ja pozostałam wegetarianką, a ty nie. – A co to, do cholery, ma wspólnego z tamtą sprawą? – Najpierw nie jadłam mięsa ze względu na ciebie. Sądziłam, że tego chcesz, więc się dostosowałam. A teraz robi mi się niedobrze na samą myśl. Szczerze mówiąc, jest mi trochę niedobrze, kiedy teraz patrzę na ciebie z tym hamburgerem. Podobne uczucie towarzyszyło mi, kiedy byłam w szpitalu psychiatrycznym i wyobrażałam sobie, że wszystko porasta pleśnią. Ważyłam sto trzynaście kilo. Zaniósł się krótkim, nerwowym śmiechem. – Co to za pierdoły ta paplanina? Mam może jakoś podążać za biegiem tych myśli? – To aborcja sprawiła, że stałam się prawdziwą wegetarianką – powiedziałam. – Jezu... – Z każdym kęsem zjadasz ją. I właściwie to właśnie zrobiliśmy, Dante. Najpierw ją zrobiliśmy. A potem ją zjedliśmy. – Dość tego – warknął. – Zamknij się. – Jest jeszcze jedna rzecz, o której nigdy ci nie mówiłam – ciągnęłam. – Zostałam zgwałcona, kiedy miałam trzynaście lat. Zrobił to lokator mojej babci. Mieszkał nad nami. Minęła nas pracownica z miotłą. Cisza trwała tak długo, że zaczęłam się zastanawiać, czy wypowiedziałam te słowa głośno, czy tylko je pomyślałam. – Nigdy też nie malowałam akwarelami. To były rysowanki, kopie dzieł mistrzów. Byłam w tym naprawdę niezła. Ale wiedziałam, że będziesz to uważał za tandetne, więc przemilczałam. A mój ojciec wcale nie umarł. O ile wiem, mieszka w New Jersey, tak jak twoi rodzice. Założyłeś, że umarł, a ja nie wyprowadziłam cię z błędu. Pod pewnymi względami jesteście do siebie bardzo podobni. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki mnie nie spoliczkowałeś tamtego roku, w sylwestra. I wtedy zrozumiałam: „Dolores, jak mogłaś tego nie dostrzec?!” Nawiasem mówiąc, rysowankami zajmowałam się, mieszkając w domu przejściowym, kiedy wypuścili mnie z Gracewood. To był szpital dla umysłowo chorych. Byłam tam całe lata. Głośno przełknął ślinę. Nie patrzył na mnie. – Kiedy szłam do szpitala, ważyłam sto dziewiętnaście kilo. Taka byłam wówczas nieszczęśliwa. Przed załamaniem nerwowym pojechałam taksówką z Pensylwanii na Cape Cod. Szczerze mówiąc, chciałam popełnić samobójstwo. Widzisz, byłam taka zagubiona – bo właśnie kochałam się z kobietą, która... – no cóż, to już zupełnie inna historia. W każdym razie zatrzymałam się w takim przydrożnym barze, gdzie sprzedawali pączki. Siedziałam na tylnym siedzeniu taksówki i zjadłam naraz osiem czy dziewięć cytrynowych pączków. Przez cały czas płakałam, ale pomimo to jadłam. Tak było ze mną źle. Zerknął na mnie. Krótko, z przestrachem w oczach. – Przestań! – powiedział. Nie mogłam przestać. Czułam się cudownie, tak wolna jak latająca noga z obrazu mamy. – Widzisz, Dante, ludzie nie chcą mieścić się przykładnie w tych kategoriach, do których ich przyporządkowujesz: bohaterowie, łotrzy, spętani, niespętani... W pewnym sensie to ty jesteś prosty i nieskomplikowany. – Jeśli to jakiś niesmaczny żart, jesteś... – W college’u mieszkałam w jednym pokoju z Kippy Strednicki. – Co? – Z Kippy. Twoją dawną dziewczyną z czasów szkolnych. Wykradałam listy, które do niej pisałeś. Zamykałam się z nimi w ubikacji i czytałam je. Siedział naprzeciwko mnie, gapił się tępo przed siebie i mrugał oczami jak Gomer Pyle. – To było wtedy, kiedy postanowiłeś zostać luterańskim duchownym. Pamiętasz? Byłam tak zdumiona tamtym spotkaniem na podjeździe pani Wing! Właściwie nie samym spotkaniem, bo to akurat zaplanowałam. Ale zdumiało mnie, że przestałeś wierzyć w Boga. W listach byłeś taki religijny, wciąż roztrząsałeś, czy powinniście to zrobić z Kippy przed ślubem. Wybacz mi, przepraszam. Nie chcę się uśmiechać. Ale rozumiesz, o co mi chodzi w związku z Sheilą? Kiedy ma się siedemnaście czy osiemnaście lat, jeszcze się nic nie wie. Wtedy byłeś przekonany, że Bóg strzeli w was piorunem z nieba, jeśli będziecie się kochać z Kippy. To śmieszne, prawda? Śmieszne, bo dziwne. Wtedy byłeś tak prawy, przywiązany do zasad moralnych, obiecywałeś, składałeś deklaracje, że nigdy nie będziesz kobieciarzem. Pamiętasz? Nie należało składać obietnic, których nie miałeś zamiaru dotrzymać, Dante. Miłość, honor, szacunek. Ha! Wciąż mrugał, wpatrując się w sufit. – Byliśmy małżeństwem prawie przez cztery lata i przez cały ten czas...? Znałaś Kippy? – Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy posłałeś jej polaroidy z tobą, nagim? Zrobione w akademiku w Minnesocie? Zacisnął pięść na nie dojedzonych frytkach. Jego twarz zrobiła się purpurowa. – Co... ona z nimi robiła? Pokazywała wszystkim? Żebyście mogli się pośmiać? – To nie było tak. Nigdy ich nie dostała. Uważałam, że na ciebie nie zasługuje, więc schowałam je przed nią. Myślałam, że w ten sposób cię ochronię. Rozejrzałam się. Przy stolikach wokół nas siedziało coraz więcej ludzi. – Wykradałam listy od ciebie, zanim zdążyła wrócić z wykładu o dwunastej. Wykładali pocztę w czasie lunchu, a ja zawsze byłam tam pierwsza, bo nie chodziłam na wykłady. To i tak trwało tylko jeden semestr. Nawet mniej. Zabawne było to, że kiedy patrzyłam na te zdjęcia – kiedy byłam w szpitalu i w ogóle – widziałam tylko biednego, delikatnego chłopca, którego tak łatwo zranić. I kiedy braliśmy ślub, myślałam, że to za niego wychodzę – kogoś, kogo równie łatwo zranić jak mnie. Na kogo tak długo czekałam. Po prostu miałam klapki na oczach. Byłam ociemniała jak Helen Keller. Ze złością wcisnął nie dojedzonego hamburgera do torby i zwinął papier. – Zamknij się, kurwa – rzekł. – Ani jednego pierdolonego słowa więcej. – Dopiero wczoraj wieczorem wszystko ułożyłam sobie w głowie. Te idiotyzmy, to epickie nie-wiadomo-co, które piszesz – dopiero dzięki temu zrozumiałam. To mnie wyzwoliło, jak ty byś powiedział. – Wyzwoliło, żeby co robić? Dostać załamania nerwowego w Burger Kingu? – Żeby zobaczyć to, co powinnam była widzieć wcześniej. Czekałam, aż staniesz się człowiekiem z listów, ze zdjęć. Myślę, że miałeś rację: byłam głupia, w każdym razie w tym sensie. Przymykałam oko na te wszystkie lecące na ciebie panienki ze szkoły, które leczyły ci ego, a ty nazywałeś to nauczaniem. Ta twoja potrzeba przeprowadzki na Rhode Island, żebyś w sypialni mojej babci mógł się onanizować do jej świętych figurek. Ale nawet wtedy, kiedy pozowałeś do tych zdjęć. To wszystko było tylko masturbacją, prawda, Dante? – Nie mogę uwierzyć... te zdjęcia... Ty mnie zgwałciłaś! – Wiem. Nie zrozum mnie źle. Nie mówię, że jestem dumna z tego, że wykradałam listy od ciebie. Zawsze czułam się okropnie, myśląc o tym. Widzisz, tego właśnie nie rozumiesz w związku z Sheilą: tego, jak ją zgwałciłeś twoim „przyjemnym skurczem mięśni”. Chodzi mi o to, że onanizowałeś się nią, do tego tylko była ci potrzebna. I ja też. I właśnie dlatego nigdy nawet nie pomyślałeś o tym, żeby mieć dziecko. Prawda? Jesteś jak ten facet z mitu, który zakochał się we własnym odbiciu. Jak on się nazywał, Dante? Ty wiesz takie rzeczy. Nawiasem mówiąc, tak właśnie czuje się człowiek zgwałcony. Tak, jak ty teraz. To jest okropne, prawda? Człowiek jest taki bezsilny. Przez moment myślałam, że mnie uderzy. Ale nie mogłam przestać. Napędzała mnie energia, która była straszna i zarazem słuszna. – Te zdjęcia są w naszym mieszkaniu, w pudełku z napisem „Ważne dokumenty” czy jakoś tak. W szafie w sypialni, na górnej półce. Możesz sobie je teraz zabrać, jeśli chcesz. Nie są mi już potrzebne. Ale chcę stamtąd coś innego. Obraz. A właściwie fragment obrazu. Taki mały prostokąt z zygzakami. Jest to coś, co moja matka... Jego pięść wprawiła w lot nasze jedzenie wraz z opakowaniem. – Dlaczego chcesz rozjebać mi głowę?! – krzyknął. Para siedząca obok spojrzała na nas z otwartymi ustami. – Nie staram się rozjebać ci głowy – odparłam. – Robiłam to przez te wszystkie lata, ale teraz już nie. Widzisz, myślałam, że sekrety są ceną, którą płacę, żeby cię zdobyć. Zatrzymać. Przez te wszystkie lata chciałam powiedzieć ci prawdę. Po prostu nie mogłam się na to zdobyć. Przed tym ostrzegał mnie doktor Shaw, mój psychiatra z Gracewood. Mówił, że jeśli skończę terapię, nadal pozostaną kwestie, które... – Ty kurwo! – wrzasnął. – Hej – powiedział ktoś – uważaj, jak mówisz, dobrze? – Chcesz w mordę? – warknął Dante. Kierownik, otyły jegomość z baczkami, w papierowym kapeluszu, ruszył w kierunku naszego stolika. Mimo mojego zdenerwowania wydał mi się zabawny. – Dzień dobry państwu – powiedział. – Witamy – uśmiechnęłam się do niego. – Czy mogę w czymś pomóc? Coś dla państwa zrobić? Dante spojrzał na niego. – Tak. Możesz zejść mi z drogi, sługusie. Wstał i pchnął kierownika, który wpadł na przepierzenie między stolikami. Na parkingu co najmniej pięć razy trzasnął drzwiami samochodu, otwierając je ponownie, po czym wsiadł i szybko odjechał. Patrzyliśmy na niego przez szybę. Pomogłam kierownikowi podnieść się z podłogi, przywróciłam kapeluszowi dawny kształt. – Właściwie jest coś, co mógłby pan dla mnie zrobić. – Co takiego, proszę pani? – Chciałabym się dostać na Rhode Island. Rozdział 26 Nasi prawnicy ustalili podział majątku podczas jednej rozmowy międzymiastowej. „Dobrze”, mówiłam, „Niech będzie”. Dante dostał vegę, nasz klimatyzator i telewizor. Ja dostałam tekturowe pudło zaadresowane pismem Dantego: „Dolores Davis, wariatka dyplomowana”. W środku znajdowały się moje ubrania zbite w kłąb, świecznik rodziców, plakietka ze sklepu „pracownik miesiąca” i pudełko z napisem „dokumenty ubezpieczeniowe”. Wyjął zdjęcia, ale odesłał kawałek obrazu mamy: zielony czubek skrzydła na tle niebieskiego nieba. Dostałam to z powrotem. Mój dom. Wszystkie moje buty włożył do plastikowej torby na śmieci, omyłkowo wrzucając tam również jedną parę swoich: brązowe, zakurzone lakierki. Z dużą satysfakcją wyrzuciłam je do kosza na śmieci. Jednak następnego ranka – na odgłos śmieciarki po drugiej stronie Pierce Street – wpadłam w panikę, wyskoczyłam z łóżka i boso wybiegłam z domu, żeby wyratować buty Dantego z pojemnika na śmieci. Roberta mówiła, że najwłaściwszym wyjściem będzie rozwód z Dantem – życie jest zbyt krótkie – ale że postąpiłam głupio, nie żądając samochodu. – To był stary grat – tłumaczyłam się. – Całkiem przerdzewiały. Dziury były tak duże, że można było w nie włożyć rękę. A silnik pracował, jakby miał odmę. – Nie o to chodzi – powiedziała, stukając nogami chodzika o kuchenną podłogę. – Rzecz w tym, że miał koła. I przemieszczał się z miejsca na miejsce. Roberta nie mogła pogodzić się z myślą, że choroba Parkinsona ją unieruchomiła, i chciała walczyć. Żartowała, że od dwóch lat, czyli odkąd zachorowała, dzięki niej właściciel Easterly Taxi został milionerem. Mówiła, że musi też częściej „bywać”. „Angażuj się na zewnątrz”, powtarzał często doktor Shaw. Niekiedy rady Roberty i doktora Shaw były zdumiewająco zbieżne. W pierwszy piątkowy wieczór po powrocie do Easterly pojechałyśmy z Robertą taksówką do „Chińskiego Raju” na kolację, żeby świętować moją niezależność – siedziałyśmy obie na tylnym siedzeniu, jej aluminiowy chodzik na przednim. – Masz, Teddy, rabusiu – powiedziała do kierowcy z uśmiechem, wręczając mu pieniądze. – Posłuchaj mojego niedzielnego programu, a zadedykuję ci polkę. A teraz pomóż wysiąść mojemu chłopakowi z przedniego siedzenia, dobrze? Po kolacji wybrałyśmy się na drugą stronę ulicy, gdzie w kinowej kawiarence „Wayfarer” zorganizowano akurat festiwal filmów Mela Brooksa. Roberta nigdy nie słyszała o Brooksie. Głośno się śmiała, a jej śmiech był zaraźliwy. Cała sala się trzęsła. Oto ja, myślałam, siedzę w ciemnościach pośród obcych ludzi i śmieję się głośno z kowbojów puszczających bąki przy ognisku. Moje życie fiknęło koziołka, a nadal potrafię to robić. W świetle odbitym od ekranu widziałam blask okularów Roberty i chodzika. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam jej ramienia. Po przeprowadzce grabiłam i zbierałam liście, myłam okna werandy, szorowałam dywany, a po południu odbywałam pięciomilowe spacery. Znalazłam salon sztuki i za 45 dolarów kazałam oprawić fragment obrazu mamy. Powiesiłam go na klatce schodowej, tam gdzie wisiało niegdyś nasze ślubne zdjęcie z Dantem. To miłe miejsce: późnym popołudniem słońce wpadające przez szybę w drzwiach frontowych jak punktowy reflektor rzuca promień wprost na obraz. W listopadzie dostałam niepełnoetatową pracę w sklepie z prezentami Buchbinderów. Państwo Buchbinderowie przeżyli holokaust. Byli całkiem siwi, nic im się nie podobało i mówili z silnym akcentem, co sprawiało, że wciąż musiałam ich prosić, aby powtórzyli to, co właśnie powiedzieli. Przez cały dzień gderali na siebie, przy okazji szukając dziury w całym i pokazując miejsca, które rzekomo ominęłam przy sprzątaniu. Na tym polegała moja praca: odkurzałam wszystko, miałam oko na złodziei i „głuptasów”, którzy mogliby coś stłuc. Dostałam pracę nazajutrz po tym, jak Ronald Reagan został prezydentem. – Głosowałaś na orzeszka czy agtoa? – spytał pan Buchbinder podczas rozmowy wstępnej. – Proszę? Na kogo? – Na agtoa. Tego z Hollywood. – Nie miałam okazji, żeby zagłosować. – Mądra głowa – odparł. – Dostajesz pracę. Joe Wiśniewski z Pułaski Hall przypomina nam, że w najbliższy wtorek spotykamy się o siódmej wieczorem. Będą wybory przedstawicieli, więc ruszcie swoje tyłki i idźcie tam, dzieci, jeśli wiecie, co dla was dobre. A teraz Walt Skiba z Vice Versa Band i „Ożywiająca polka”. W tygodniu Roberta zazwyczaj chodziła w dresie, jednak w piątki, kiedy wyprawiałyśmy się do „Chińskiego Raju” i kina, lubiła się stroić. Nazywała to „wychodzeniem na pokład”. Wkładała błyszczący kostium ze sztucznego jedwabiu, używała pomarańczowawej szminki i perłowych cieni do powiek. Drżącymi rękami nakładała przekrzywioną perukę i rysowała łuki nad brwiami upodabniające ją do clowna. Korciło mnie, żeby sięgnąć nad wegetariańskim lo mein i poprawić tę okropną perukę. Robercie nigdy nie przychodziło do głowy, aby mówić ciszej w miejscach publicznych albo sprawdzić, czy dobrze zapięła bluzkę. Kiedy ludzie zaczynali się na nas gapić, mówiła: „Pewnie rozpoznali mój głos. To na pewno miłośnicy polki”. Roberta odrzuciła większość moich prób pielęgnowania jej. Nie, nie zamierza rzucić palenia, bez względu na to, co powiedział lekarz lub ja. Nie, nie zgadza się na to, żebym dla niej gotowała. Migreny i zawroty głowy nie miały nic wspólnego z tym, że zdarzało jej się zapomnieć o którymś z posiłków. Tylko dlatego pozwoliła mi robić pranie, że w pralni miała trudności z wrzuceniem drobnych do otworu w pralce. Winą obarczała zbyt małe otwory, a nie trzęsące się ręce. Mówiłam, że chętnie pomogę jej przy kąpieli i makijażu. Odparła, że z ochotą przyjęłaby taką pomoc, gdyby była inwalidką – ale przecież nie jest. Udało mi się ją przekonać, żeby kupiła jakieś zasłony i pozwoliła mi zdrapać czarną farbę z frontowego okna. Niekiedy machała do mnie przez okno, gdy akurat rozmawiałyśmy przez telefon. Ustaliłyśmy, że jeden dzwonek oznacza wypadek, dwa – potrzebę towarzystwa. Wciąż się myliła, co sprawiało, że wpadałam tam bez tchu. Roberta była tym bardzo zaskoczona. – Wyluzuj – mawiała, siedząc w chmurze papierosowego dymu. – Życie jest zbyt krótkie. Buchbinderowie zadręczali mnie, żebym częściej uśmiechała się do klientów i pilniej obserwowała osoby w płaszczach o wielkich kieszeniach. Natomiast bardzo niechętnie uczyli mnie prowadzenia ksiąg. Wiele wysiłku wkładałam w to, żeby ich sobie pozyskać. Kiedy nie sprzątałam albo nie odkurzałam towarów, składałam na zapleczu pudełka na prezenty albo kontrolowałam zapasy. Pod koniec styczniowej inwentaryzacji pan Buchbinder wreszcie się uśmiechnął. Oświadczył, że mogę otrzymać piętnastoprocentowy rabat na dowolny artykuł ze sklepu. Byłam pierwszą dziewczyną, która przez trzy miesiące niczego nie stłukła. To był Walt Wojciechowski i jego Accordiotones w piosence „Kto ukradł kiszkę?” Eddie Woodka z kiosku na dole prosił mnie o pozdrowienie go przez radio, co niniejszym czynię. Hej, Eddie! Jak leci?! Którejś niedzieli składałam pranie Roberty i słuchałam jej programu. Piosenka skończyła się i zapadła cisza. Zmroziło mnie. Czekałam, trzymając w rękach jej ciepłą pościel. Nadano szereg komunikatów. Potem znów puszczono tę samą polkę. I znowu odezwał się głos z taśmy. – Stęskniliście się za mną? – odezwała się wreszcie Roberta. – Musiałam na chwilę wyjść, żeby gołąbki się nie przypaliły. Jednak wesołość w jej głosie była nieszczera. Podszyta strachem. Dopiero w połowie tygodnia zdobyła się na wyznanie, co się stało: zakręciło jej się w głowie i zemdlała, podczas gdy technik był na dole w holu i rozmawiał ze swoją dziewczyną. Ocknęła się na podłodze, przygnieciona krzesłem. Gruby podręcznik medycyny z biblioteki polecał świeże owoce, warzywa i duże ilości witaminy B. Jadła je niczym chorowite dziecko. Zaczęłam jeździć z nią taksówką do studia – naciskałam guziki wskazywane przez nią drżącą ręką, niekiedy niewłaściwe. Mówiła, że nadal wszystko to mogłaby robić sama, a zgodziła się na moją pomoc tylko dlatego, że uważa, iż powinnam częściej wychodzić z domu i dobrze się bawić zamiast robić pranie. Stanowczo sprzeciwiałam się zapalaniu jej papierosów i odwracałam wzrok, kiedy przeklinając, walczyła z zapalniczką, usiłując wykrzesać z niej iskrę, podczas gdy ze znajdującego się za jej plecami szpulowego magnetofonu dochodziła skoczna muzyka akordeonowa. Następne pół godziny zawdzięczamy Domowi Pogrzebowemu Dropo. To fajni goście. Swoją pracę traktują poważnie. Następna piosenka dedykowana jest Pete’owi i Bunny Biziewskim, jutro mija czterdziesta trzecia rocznica ich miodowego miesiąca – och, Pete, jesteś jak najwspanialsza kiełbasa na świecie! W lutym 1982 roku sąd okręgowy Rhode Island poświadczył ważność testamentu i stałam się właścicielką domu babci, a w miesiąc później władze stanu Vermont przysłały mi list polecony z informacją, że moje małżeństwo zostanie rozwiązane, jeśli podpiszę załączone dokumenty. Wszędzie znajdował się już ugrzeczniony i gładki podpis Dantego. Tamtego wieczoru wybrałyśmy się z Robertą do „Chińskiego Raju”, żeby świętować moją wolność, ale w połowie drinka Island Passion wpadłam w ponury nastrój. – Rozwiązać – mruknęłam. – Cztery lata życia, pociągnąć za sznurek, i wszystko znika. Roberta dłubała wykałaczką w zębach. Tylko machnęła ręką. – Krzyżyk na drogę temu sztywniakowi! Życie jest zbyt krótkie. Co zrobisz z pieniędzmi? Po pokryciu należności i przejęciu konta babci zostało mi 3100 dolarów. – Nie wiem – odparłam. – Zastanawiałam się, czy nie kupić wideo, a może dużego telewizora. Nie powinnam była zostawiać mu tego starego, czarno-białego. To był prezent, dostałam go, zanim w ogóle poznałam Dantego. – Byłabyś głupia, wydając pieniądze na takie śmieci. Potrzebny ci jest samochód. Koła. – Może powinnam zadzwonić do jego rodziców i powiedzieć, że chcę, żeby oddał mi telewizor – odparłam. Nie byłam pewna, czy chcę dostać z powrotem telewizor, czy raczej zależy mi, żeby usłyszeć jego głos, zobaczyć się z nim. Czasami, kiedy leżałam w łóżku w półśnie, szukałam go po omacku. Zastanawiałam się, czy częściowo nie wmówiłam sobie tego jego samolubstwa. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy sama siebie okłamałam. Nie wspominając o kłamstwach, którymi jego karmiłam. – Powinnaś zacząć od wybrania właściwego samochodu – oświadczyła Roberta. Dopiłam pierwszego drinka, drugi pojawił się niemal natychmiast. – Po co? Żebym do końca życia była twoim szoferem? W kinie Wayfarer tamtego wieczora grali Body Heat. Po rumie kręciło mi się w głowie. Siedziałam w ciemnościach i patrzyłam, jak spoceni kochankowie William Hurt i Kathleen Turner radują się seksem. Na początku był taki cudowny w łóżku, tak zależało mu na tym, aby mi dogodzić. Patrzyłam na sylwetki innych widzów. Ciekawe, ilu z nich kochało się w tym tygodniu, pomyślałam. Ilu z nich wróci do domu i znowu będzie to robić. Roberta opadła na moje ramię. Chrapała, jej usta były szeroko otwarte. Kiedy zadzwoniłam tamtego wieczora, ojciec Dantego sprawiał wrażenie oszołomionego. Nie miał żadnych wieści od Dantego od ponad miesiąca – odkąd rozpoczął studia w szkole prawniczej – ale obiecał, że przekaże mu wiadomość o telewizorze. Odłożyłam decyzję, co zrobić z 3100 dolarów, i wystarałam się o drugą niepełnoetatową pracę. Odtąd sobotnie i niedzielne poranki spędzałam w piekarni Gutwaxa. Im więcej roboty, tym lepiej, myślałam. – Co dzisiaj jest dobre? – pytali klienci. – Wszystko! – odpowiadałam szczerze. Niekiedy klienci mieli szczęście pojawiać się na czas, aby kupić jeszcze ciepłe bułeczki, pączki i bochenki chleba. – Aaa – wzdychali, czując zapach świeżego chleba i ciepło emanujące z papierowych toreb. Pani Gutwax uwielbiała swoje wypieki, klientów, swego syna Ronniego i mnie. Wstawała co rano o trzeciej, z wiarą, że świat byłby lepszy, gdyby wszyscy postarali się być wobec siebie milsi, choćby odrobinę. Kochała męża aż do jego śmierci przed dziewięciu laty, i mówiła, że nadal go kocha. Najbardziej pragnęła – i modliła się o to co noc – aby Ronnie znalazł sobie dobrą żonę, która kochałaby go i dobrze się nim opiekowała. Niekiedy śniło jej się, że bawi się ze swymi przyszłymi wnukami. W drugim tygodniu pracy zaproponowałam pokrycie naszych łuszczących się bułeczek żółtkiem i nazwanie ich croissantami. Wyprzedaliśmy wszystko jeszcze przed południem. – Jesteś genialna! – wykrzyknęła pani Gutwax. – Będę musiała dopilnować, żebyś nam nie uciekła. – Nie wierzę w instytucję małżeństwa, pani Gutwax, jeśli to ma pani na myśli – odparłam. Z panią Gutwax mogłam o wszystkim otwarcie rozmawiać, wiedząc, że i tak nie przestanie mnie kochać. – Jasne, że wierzysz – powiedziała. – Nie, nie wierzę. Miałam męża przez cztery lata. To była jedna wielka katastrofa. – To nie był ten właściwy. Ronnie Gutwax piekł dla swojej mamy. Był małomówny, ale pracując, uśmiechał się do wszystkiego, co wychodziło spod jego rąk, poruszając się przy tym powoli i tak konsekwentnie, że jego ruchy zaczęłam postrzegać jako choreografię w zwolnionym tempie. Za każdym razem, kiedy złapał mnie na tym, że mu się przyglądam, obydwoje pąsowieliśmy. W wieku trzydziestu trzech lat był sflaczały i miał sporą łysinę. Uwielbiał bostonską drużynę Red Soxów, a jego największym skarbem był album z wycinkami o drużynie, uzupełniany regularnie od czasów dzieciństwa, kiedy to ojciec zabierał go na mecze do Fenway Park. – On nie jest opóźniony w rozwoju – szepnęła mi pani Gutwax któregoś popołudnia, kiedy Ronnie wyszedł wyrzucić śmieci. – Po prostu myśli trochę wolniej niż inni. Ale jest słodki jak cukierek, Dolores, jak jego ojciec. Nawet słodszy. Podjęłam decyzję: kupię duży telewizor i antenę satelitarną, która pozwala odbierać setki programów. Z instalatorem umówiłam się na ten weekend, kiedy Roberta wybierała się do szpitala w Providence na badania. Zamocowanie ruchomej anteny na dachu babcinego domu zajęło trzem mężczyznom cały ranek. Kierowcy i przechodnie przemierzający Pierce Street zatrzymywali się i zadzierali głowy. Leżałam na wodnym łóżku i oglądałam The Dukes of Hazzard – Beau i Luke’a Duke’ów, tak wielkich jak w kinie samochodowym. Nagle telefon zadzwonił dwa razy. Roberta dawała mi znać, że chce porozmawiać. A raczej wygłosić wykład. Postanowiłam nie zwracać uwagi na telefon. Znowu zadzwonił dwa razy. Mam już dość jej kazań o mobilności, pomyślałam. Miałam prawo wydać pieniądze, które zostały mi po rozwodzie, na co tylko chciałam. Kto cierpiał, żyjąc z Dantem: ona czy ja? Telefon zadzwonił raz. Ściszyłam telewizor i czekałam. Jeśli byłoby to coś naprawdę ważnego, zadzwoniłaby jeszcze raz. Usłyszałam stukot jej chodzika na werandzie. – Co to kosmiczne cholerstwo robi na twoim dachu? – spytała. – Spójrz tylko – odparłam, skierowując pilota na telewizor. Na ekranie mignął program Hollywood Squares, wydry z programu zoologicznego, a potem Hawaii Five-0 po hiszpańsku. Ekran zajmował połowę ściany. – Ile straciłaś na to gówno? – spytała Roberta. – Popatrz! To show Patty Dukel – zawołałam. – Nie oglądałam go od czasów szkoły średniej. Ci kuzyni to jednojajowe bliźnięta, które... – Wywal to stąd natychmiast! Kup samochód! – Jej twarz wykrzywiła się. Wrzeszczała, plując śliną. – Zamknij się – powiedziałam. – Wynoś się z mojego domu. Zostaw mnie w spokoju! Spadła z samego szczytu schodów. Jej twarz krwawiła, chude nogi rozwarły się nienaturalnie. Zanim przyjechała karetka, straciła przytomność. Buchbinderowie stanęli ramię w ramię i spytali, czy stało się coś złego. – Nie, dlaczego miałoby się coś stać? – spytałam. – Bo wszędzie jest kurz – odparł pan Buchbinder. – Dywan również nie został odkurzony. – Poza tym ona jest blada – dodała pani Buchbinder. – Nie zapominaj o tym, że jest blada. Pół nocy nie przespałam, gapiąc się w mój wielki telewizor i myśląc o upadku Roberty – o tym, że równie dobrze mogłam położyć dłonie na jej plecach i pchnąć. O tym, że gdyby umarła – to ja byłabym zabójczynią. W szpitalu była już szesnaście dni. Posłałam jej dwa bukiety po dwadzieścia dolarów, ale nie zdobyłam się na odwagę, żeby ją odwiedzić. Kiedy Buchbinderowie czekali na odpowiedź, przyszło mi na myśl kłamstwo o złośliwym guzie mózgu, rosnącym w mojej głowie, ale szybko odrzuciłam tę pokusę. Buchbinderowie mogliby się mocno zmartwić – byłam pewna, że kochali mnie bez względu na to, czy odkurzałam jak należy, czy też nie. – Naprawdę nic się nie stało – powiedziałam. Przez całe popołudnie nieudolnie i niesystematycznie odkurzałam, a kiedy do lady podchodzili klienci – ignorowałam ich, czekając, aż zostaną obsłużeni przez państwa Buchbinderów. Życie nie miało najmniejszego sensu. Buchbinderowie przetrwali obóz koncentracyjny tylko po to, żeby skończyć w tej klaustrofobicznej norze, sprzedawać wymiociny z gumy, wypchane smerfy i tablice rejestracyjne z napisem „Pieprz ajatollaha”. Nic dziwnego, że chciałam odejść. Po cóż ciągnąć to dalej? Tuż przed zamknięciem wlazłam tyłem w stojak z tablicami „Kto zastrzelił J.R.?”, spuszczając je wszystkie na podłogę z hukiem dorównującym upadkowi Roberty. – Mam tego dość, Dolores! – wrzasnął pan Buchbinder. – Zupełnie dosyć! – Ja też! – odkrzyknęłam. – Jesteście najżałośniejszymi ludźmi, jakich znam! – Zwalniam cię! Już tutaj nie pracujesz. Nie wiem nawet, jak wyglądasz! – To rzeczywiście miły sposób obchodzenia się z człowiekiem, który ma guza mózgu! – odwrzasnęłam. Uwolnienie się od Buchbinderów uczciłam, kupując kuchenkę mikrofalową i dwie złote rybki, którym nadałam imiona William Hurt i Kathleen Turner. Składałam im krótkie wizyty po drodze od wielkiego telewizora do kuchenki mikrofalowej. Zauważyłam pewną dziwną rzecz: kiedy trzymałam rozwartą dłoń o kilka centymetrów od telewizora lub kuchenki, czułam wyładowania elektrostatyczne. Zastanawiałam się, czy molekuły promieniowania odbijają się ode mnie, i czy przypadkiem nie zatruwam sobie organizmu telewizją i gotowymi daniami. Kupiłam złote rybki pod wpływem impulsu, pamiętając o jedzeniu dla nich, ale nie o akwarium. Zamieszkały w kuchennym zlewie babci, całkiem zadowolone, tak więc na jakiś czas udało mi się przekonać samą siebie, że potrafię coś kochać, jednocześnie tego nie niszcząc. Z tym, że wcale ich nie kochałam. Kochałam Robertę. Bardzo się o nią martwiłam, bojąc się jednocześnie, że mogła mnie znienawidzić. Radiostacja zastąpiła ją jakimś dyskdżokejem zaimportowanym z Hollywood, który prezentował stare piosenki. Nie widziałam jej od ponad miesiąca. W szpitalu powiedzieli, że została przeniesiona do domu dla rekonwalescentów Słoneczne Okna. – Jasne, że chciałabym, abyś pracowała na pełny etat! – powiedziała pani Gutwax, obejmując mnie czule. – Tym bardziej poczujesz się członkiem naszej rodziny. Niczego nie sprostowałam, pozwalając na wyciąganie wniosków, jakie tylko chciała. Przez cały następny tydzień pani Gutwax – Bea, bo tak miałam się do niej zwracać – nuciła pod nosem, uśmiechała się i wymyślała setki powodów, dla których musiała pozostawić swego syna i mnie samych. Któregoś popołudnia Ronnie wcześniej przerwał pracę i przyszedł do mnie akurat, kiedy dekorowałam rocznicowy tort. Uśmiechnął się, pokazując dziąsła, i zarumienił się. – Co takiego? – spytałam. – O co chodzi, Ronnie? – W drużynie Red Sox kogo wolisz: Jima Rice’a czy Deweya Evansa? – Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – A ty kogo wolisz? – Rice’a – odparł. – Ach tak. – Mama mówi, że powinienem cię pocałować. Mogę? Odłożyłam nóż i spojrzałam na niego. Skinęłam głową. Oparł przybrudzone mąką ręce na moich policzkach i zamknął oczy. Wziął głęboki oddech, jakby zamierzał nurkować. Obiektywnie oceniłam ten pocałunek, kiedy trwał: zdecydowany, nie stanowił ani przyjemnego, ani nieprzyjemnego doświadczenia. Kiedy skończył, uśmiechnął się. Ja także się do niego uśmiechnęłam. – Czy będziesz miała coś przeciwko temu, jeśli zrobię to jeszcze raz? – spytał. – Ronnie – zaczęłam – nie mam prawa, żeby... Nie mogę... No dobrze. Proszę, zrób to. Tym razem odwzajemniłam pocałunek, ale właściwie nie całowałam Ronniego. Całowałam zapach cynamonowych bułek z rodzynkami prosto z pieca, ciepłe pomieszczenie ze skrzypiącą podłogą, marzenia pani Gutwax o wnukach. Całowałam go, żeby pokazać sobie, że potrafię być czuła, kochająca, bez względu na to, jak postąpiłam wobec biednej Roberty. A potem całowałam Dantego, pocierałam jego udo. Te pocałunki były takim samym kłamstwem jak guz mózgu... takim samym jak moje małżeństwo. Całowaliśmy się i całowaliśmy, aż poczułam nabrzmiały członek Ronniego. Pani Gutwax pod koniec mojej zmiany jeszcze nie wróciła do domu, dlatego na kawałku papieru napisałam rezygnację i zostawiłam ją na kasie. Przez trzy dni nie odbierałam dzwoniącego telefonu. Kiedy dzwonił, zawsze leżałam na łóżku wodnym z pilotem skierowanym w stronę telewizora. The Twilight Zone, Three’s Company, Johnny Carson, M.A.S.H. Skupiałam całą uwagę na tym, co akurat oglądałam. Pod koniec lata dostałam list od nie znanej mi kobiety, niejakiej Jacqueline Price, trzeciej żony ojca. „PROSZĘ PRZEKAZAĆ” napisane było na kopercie zaadresowanej do mnie na ręce babci. Pisała do mnie, że mój ojciec umarł w ubiegłym tygodniu, po sześciomiesięcznej chorobie. Kiedy w lutym poszedł do szpitala na operację, lekarze otworzyli go i zaraz zaszyli z powrotem – tak zaawansowany był nowotwór. To była jego decyzja, żeby kontaktować się ze mną dopiero po pogrzebie. Również na jego życzenie został poddany kremacji i pozostawił to, co miał, jej dzieciom z poprzedniego małżeństwa. „Był kochającym mężem”, napisała. Battlestar Galactica. Derby na wrotkach. Joanie Loves Cha-chi. Bewitched. Najbardziej przerażający w tym wszystkim był całkowity brak rozpaczy – przez cały dzień oglądałam telewizję, chwilami całkowicie zapominając o jego śmierci. „Czy mogę o nim zapomnieć?”, pytałam doktora Shaw podczas terapii. I zapomniałam o nim. A teraz jego śmierć ukazała mi pustkę mego wyboru. „Był kochającym mężem”, napisała jego trzecia żona. Czy ona go takim uczyniła? A może zawsze taki był? Kogo właściwie utraciłam? Siedząc przed wielkim ekranem, musiałam zamknąć oczy, żeby wyobrazić sobie tatusia. A kiedy już go ujrzałam, siedział nad brzegiem naszego nowego basenu przy Bobolink Drive, śmiał się z czegoś, co powiedziałam, z jakiegoś żartu. Rozpłakałam się i w pierwszej chwili doznałam ulgi, sądząc, że to dobry znak: łzy uczyniły mnie ludzką, świadczyły, że jestem zdolna do miłości. Ale to nie była prawda. Łzy nie były przeznaczone dla niego, lecz dla mnie – niczego nie podejrzewająca dziewczynka pływa w basenie, myśląc, że ojciec zostanie na zawsze, będzie obecny tak długo, jak będzie tego potrzebowała. Wyłączyłam telewizor i siedziałam w niezręcznej ciszy. – Tatusiu? – powiedziałam głośno. Następnego ranka w programie Dzień dobry, Ameryko nowa miss Ameryki demonstrowała, jak zrobić naleśniki z kwaśną śmietaną i bananami. Zapisałam wszystko dokładnie i wybrałam się do sklepu po składniki. Urosły znakomicie, tak jak w telewizji. Usiadłam przy kuchennym stole, polałam je syropem i włożyłam do ust pierwszy kawałek. William i Kathleen pływali wkoło w zlewie. Odkąd w moim domu pojawiły się rybki, zaczął rosnąć stos nie pozmywanych naczyń. Wstałam i nie zjadłszy naleśników, wróciłam przed telewizor. Przez następne dwa dni bez przerwy oglądałam telewizję. Wydawało mi się, że aparat się zepsuje, jeśli go wyłączę. Spałam na łóżku wodnym zamiast na górze – były to krótkie, niespokojne drzemki. Kiedy rozpoczynały się takie programy, jak As the World Turns, Thafs Incredible czy Dr. Who, byłam całkowicie rozbudzona. Fascynował mnie mój własny brak energii. Godzinami musiałam samą siebie przekonywać, żeby wziąć kąpiel albo zasłonić okno. Czułam się jak ludzie z Donahue – ci, którzy w szpitalu podczas operacji opuszczali własne ciało i unosili się w powietrzu, zastanawiając się, czy wrócić, czy odejść. – Naprawdę dobrze się czuję... – skłamałam, kiedy zadzwoniła pani Buchbinder, a ja właśnie przeglądałam puste torby po chrupkach ziemniaczanych i puszki po wodzie sodowej. Zostało mi już tylko sto dolarów. Złote rybki w zlewie zaczęły zmieniać odcień. Bananowe naleśniki nadal leżały na kuchennym blacie, pokryte warstwą pleśni. Prawdziwej pleśni, nie tej, którą wyobrażałam sobie w Gracewood, kiedy tyle straciłam na wadze. Znowu zaczęłam tyć – musiałam rozpinać górny guzik spodni albo przez cały dzień chodziłam w barwnej sukience. Otyłość stanowiła cząstkę tłumienia w sobie uczuć, tego nauczył mnie doktor Shaw. Z tym, że tyłam, niczego w sobie nie tłumiąc. Czy chodziło o to, że nie mogłam znaleźć pracy? Że starszą kobietę, którą powinnam była się opiekować, praktycznie rzecz biorąc strąciłam ze schodów? Zdjęłam słuchawkę z widełek i wyrzucałam listy, nie otwierając kopert. Zaczęłam uważać dzienne światło za zamach na swoją prywatność. Sklep zamykano o dziesiątej wieczorem, toteż dla wygody robiłam zakupy w całodobowym sklepie przy River Street. Oświetlony neonami zawsze potrafił mnie zaskoczyć, kiedy nocą wynurzał się z ciemności. Pucołowaty rudowłosy sprzedawca, uśpiony szumem zamrażarek i lodówek, nigdy nie spodziewał się najścia, dlatego wciąż go zaskakiwałam, otwierając drzwi, a on pospiesznie chował „świerszczyki” pod ladę. Kiedy chodziłam wzdłuż regałów, stał na baczność, a potem wystukiwał na kasie rachunek za sos cebulowy, batony Milky Way, Ruffles i pepsi. Obserwowałam, jak kładzie resztę na dłoni, zmuszając się, aby nie drżała. Choć nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, zaczęłam podejrzewać, że mu się podobam. Zabiegał o moje względy, podrzucając do torby drobne przedmioty – ulotki o wyprzedażach, zapałki, gratisowe formularze zgłoszeniowe do konkursów. Któregoś tygodnia w moich zakupach zaczęły pojawiać się tekturowe okulary o czerwonych celofanowych soczewkach. ZOBACZ „KOBIETĘ ZE SKRZELAMI” W TRZECH WYMIARACH! – przeczytałam na nich – SZUKAJ W LOKALNYCH PROGRAMACH. Wkrótce miałam ich już pół tuzina. Zaczęłam nosić je w domu we dnie i w nocy, wyobrażając sobie, że od wewnątrz promieniuję radioaktywnie. Podobało mi się, że patrząc przez nie, widziałam jakby w podczerwieni. U Roberty naprzeciwko zapaliły się światła. Włączyłam telefon. Wsłuchiwałam się w dźwięki, czekając na trąbienie taksówek. Ale żadna się nie pojawiła. Okna były zasłonięte – sama szyłam te zasłony! – przeciwko mnie. Żeby się ode mnie odseparować. Chciałam do niej zadzwonić, przeprosić, zaoferować pomoc... Poprosić ją o pomoc, tak jak przed laty, kiedy poszłam do niej boso, zapukałam do bocznych drzwi i powiedziałam, że zostałam zgwałcona. „Grubaska znowu wraca – powiedziałabym. – Obawiam się, że mnie dopadnie”. Ale nie zadzwoniłam. Nie mogłam. Kobietę ze skrzelami pokazywali w piątek dwa tygodnie później w telewizji na kanale 38, ale trójwymiarowe efekty rozczarowały mnie. Tytułowa kobieta miała duże piersi, kostium pokryty łuską, fryzurę a la lata pięćdziesiąte i była pół syreną i pół rekinem. Huragan sprawił, że straciła orientację. Interesowali się nią naukowcy, którzy ją schwytali, ale fałszywie odczytali jej zamiary. Trzymali ją pod wodą zakutą w kajdany, codziennie nurkowali i szturchali długimi kijami, a potem przerażali się i zdumiewali jej reakcją, którą postrzegałam jako całkowicie uzasadniony gniew. A potem ktoś zapukał do drzwi. Roberta. Pomyślałam, że ją wpuszczę, skoro chce wejść – nie byłam aż tak niedobra – jednak nie zamierzałam słuchać komentarzy na temat mojego stylu życia. Ani słowa o telewizji i mobilności. Z tym, że to nie była Roberta, lecz Dante. Z moim czarno-białym telewizorem. I jakąś kobietą. Właściwie dziewczyną – miała najwyżej dwadzieścia lat. – Wielokrotnie usiłowałem się do ciebie dodzwonić – powiedział. – Ale wciąż było zajęte. Przejeżdżaliśmy tędy. Chciałaś to, prawda? Wolałabym nie mieć na nosie czerwonych trójwymiarowych okularów i postrzępionej koszulki z Disneylandu, którą kupiłam podczas naszej wielkiej wyprawy. Przetłuszczone, nie umyte włosy miałam spięte w kok, nie ogoliłam nóg. – Dziękuję – powiedziałam, kiedy postawił telewizor na podłodze w przedpokoju. – Do widzenia. Chciałam zamknąć drzwi. – Janice chciałaby skorzystać z toalety. Fakt, że mówił o niej po imieniu, pozwolił podnieść wzrok i przyjrzeć się jej. Miała trójkątną fryzurę z kręconych włosów, czerwono-czarną szminkę, koszulkę z napisem „insynuacja” rozciągniętym w poprzek piersi, rodem z ogólniaka, oraz getry z lycry, które tego ranka widziałam w programie Richarda Summonsa na odrodzonych kobietach, byłych grubaskach. – Łazienka jest na górze – powiedziałam. Dante spojrzał poza mnie, na wielki ekran. – Cholera, ale to wielkie! – rzekł, wchodząc do środka. Miał na sobie wełniany sweter i skarpetki. Wydawało mi się, że wyprzystojniał. – Słyszałam, że studiujesz prawo – powiedziałam. – Owszem. – Widzę, że zrobiłeś sobie trwałą. – To Janice. Jest kosmetyczką. – Ile ma lat? Uśmiechnął się cierpliwie. – Nie sądzę, aby to pytanie było na miejscu. – Och, przepraszam. A przy okazji: odesłałeś mi jedną parę swoich butów. Przez pomyłkę. To lakierki. – Właśnie – rzekł. – Szukałem ich. Mogłyby mi się przydać. – Ja myślę. Buty prawnika. Są w kuchni, zaraz ci przyniosę. – Nie – rzekł – nie przeszkadzaj sobie, oglądaj program. Ja po nie pójdę. – Są w garderobie, na samym dole. Gdzieś z tyłu. Dopiero kiedy wrócił, przypomniałam sobie o zapleśniałych naleśnikach, rybkach w zlewie, stosach nie umytych naczyń rozłożonych na blacie i krzesłach. Zamknęłam oczy, żeby się nie rozpłakać. Dziewczyna spuściła wodę i usłyszałam kroki na schodach. – Niezłe to – powiedziała. – Trójwymiarowe? Wręczyłam jej okulary. W kuchni rozległ się brzęk. W telewizji pojawiły się reklamy. – Uważaj na Dantego – powiedziałam. – Gryzie. Spojrzała na mnie. Jej reakcję zamaskowały czerwone celofanowe soczewki. Dante wrócił, w każdej dłoni trzymał jeden but. Był wyraźnie bledszy niż przedtem. – Chodź, mała – rzekł. – Idziemy. – Zaczekaj chwilę. Chcę zobaczyć, czy rekiny zjedzą tę laskę. – Powiedziałem: idziemy. Zdjęła okulary. – W porządku – wzruszyła ramionami. – Niech ci będzie. Kiedy wsiadała do samochodu, Dante nagle odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę werandy. – W domu śmierdzi potem i zdechłymi rybami – rzekł. – Pozmywaj brudne naczynia! I weź się w garść! – To nie twoja sprawa – krzyknęłam. – Odpieprz się! Patrzyłam, jak odjeżdżają jabłkowozielonym renault 5. To auto jest chyba jej, pomyślałam. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłam Robertę, która też wyglądała przez okno. Owinął mój telewizor w plastik z komorami powietrznymi. Usiadłam i bezmyślnie zaczęłam przekłuwać bąble paznokciem, patrząc na krwawiącą kobietę ze skrzelami. Sprawdziłam w słowniku znaczenie słowa „insynuacja”: „niesłuszny, krzywdzący zarzut”. Początkowo myślałam, że uwaga o martwych rybach była aluzją do kobiety ze skrzelami, jednak kiedy weszłam do kuchni, zrozumiałam, co miał na myśli: William i Kathleen pływali w zlewie brzuchami do góry, uśmierceni własnymi odchodami. Roberta straciła na wadze. Na czole miała różową bliznę, a na kołnierzyku bluzy zaschniętą plamę z żółtka. – Nie gap się tak na mnie! Jeszcze nie zwariowałam! – wrzasnęłam. – Oczywiście, że nie. Ale obydwie zwariujemy, jeśli nas stąd nie zabierzesz! Mogę wejść, zanim zacznie się styczeń, a moja dupa zamarznie i odpadnie? Zaczęłam od naleśników i przez całą noc sprzątałam, wycierałam, odkurzałam, kąpałam się. – Tak mi przykro – zwróciłam się do rybek, kiedy przyszło mi je wylać do muszli klozetowej. – Przysięgam, że to wyłącznie moja wina. Rano wymknęłam się do kubłów przed sklepem i wyrzuciłam mój czarno-biały telewizor. A potem zadzwoniłam do firmy od montażu anten satelitarnych. Nie chcieli oddać pełnej kwoty, ale wytargowałam 75 procent. Samochód, który kupiłyśmy – biscayne z 1967 roku, żłopiący benzynę bez opamiętania – zbaczał z obranego kursu przy szybkościach powyżej 35 mil na godzinę i znaczył swoją drogę olejem wyciekającym z silnika, po każdym parkowaniu pozostawiając za sobą sporą plamę. Miał jednak radioodtwarzacz i wielki bagażnik, w którym mieścił się składany wózek inwalidzki Roberty. „Ten samochód wjechał na Pike’s Peak!” – utrzymywała naddarta naklejka na zderzaku. Szukając dźwigni do przestawiania fotela, natknęłam się na nie podpisane kasety. Trzy z nich ktoś upchnął pod siedzeniem kierowcy, pośród butelek po piwie, papierów i styropianu z hamburgerów. Znajdowały się w dziwacznym tekturowym pudle z napisem „przechowywać w chłodnym, suchym miejscu”. Nie wyrzuciłam wprawdzie ogłoszenia z numerem telefonu byłego właściciela, ale kiedy do niego zatelefonowałam, żeby spytać, czy mogę zatrzymać kasety, odezwało się bezosobowe nagranie z taśmy o „abonencie, który zrezygnował z usług firmy telekomunikacyjnej”. W tym samym tygodniu wsadziłam jedną z kaset do odtwarzacza. Spodziewałam się muzyki country – mężczyzna, od którego kupiłam samochód, nosił kowbojskie buty. Ale od razu zrozumiałam, co słyszę. Właściwie nawet nie byłam zdziwiona. Towarzyszyły mi przecież przez całe życie. – Wieloryby – powiedziałam. Roberta zapaliła papierosa. – Humbaki – skinęła głową. – Słyszałam je kiedyś na własne uszy. Canuck prał mnie okropnie, potem zabrał w podróż do Nowej Szkocji promem, w ramach przeprosin. – Zachichotała. – Pojechałam tam z podbitymi ślepiami. Wyglądałam jak szop pracz. Jeździłyśmy tak długo, aż wszystkie taśmy przesłuchałyśmy dwukrotnie, aż nasze głowy zaczęły rezonować wielorybim szlochem. – Jak myślisz, Dolores, co one robią? – spytała Roberta. – Płaczą czy śpiewają? Następnego dnia wprowadziła się do mnie. Dopiero w listopadzie następnego roku – gdy minęło kilka dobrych miesięcy – postanowiłyśmy się wybrać w podróż na północ. Nie planowałyśmy niczego, po prostu w któryś słoneczny poranek wyruszyłyśmy drogą numer jeden przed siebie i skręciłyśmy na międzystanową autostradę 95. A potem przy drodze pojawił się znak „Witamy w Maine”. Po południu byłyśmy już w Kanadzie, na wyspie Campobello. – Humbaki – powtórzył starzec w dokach. – Nie. We wrześniu kierują się na południe. Albo na początku października. Spóźniłyście się o kilka miesięcy. Droga powrotna była uciążliwa i męcząca. Działałyśmy spontanicznie, toteż dopiero w połowie drogi okazało się, że Roberta zapomniała lekarstw. – Po prostu byłyśmy zbyt ambitne i tyle – powiedziałam. – Czujesz się dobrze. Możemy pozwolić sobie na przygody, dopóki będziemy trzymały się pewnych zasad. Ale Roberta chrapała. Od pewnego czasu przemawiałam do wstecznego lusterka. Rozdział 27 We wrześniu 1984 roku zapadł się dach. Wówczas pracowałam u Buchbinderów już jako zastępca kierownika i sprzedawałam lalki Cabbage Patch i porcelanowe figurki Michaela Jacksona równie szybko, jak je inwentaryzowałam. To był mój pomysł, żeby okablować sklep, wszędzie zamocować głośniki i przekształcić go w punkt sprzedaży detalicznej Ticketronu. Pan Buchbinder wzruszył ramionami i przystał na towarzyszący nam odtąd rytm perkusji. Klienci wypełniali cały sklep. – Mądra dziewczyna! – zawołał któregoś popołudnia, przekrzykując muzykę i kładąc mi dłoń na ramieniu. – Powinnaś pójść do college’u! Dach zapadł się w przenośni, nie dosłownie. Dosłownie zapadł się sufit. Nauczyciel angielskiego ze społecznego college’u Ocean Point wreszcie wyjaśnił mi, na czym polega różnica pomiędzy znaczeniem dosłownym a przenośnym: jest to doprawdy proste, jeśli człowiek dojrzał do wysłuchiwania takich wyjaśnień. Pierwsze zajęcia, na które się zapisałam, to był angielski. Choć zwracałam Buchbinderowi pieniądze, które wykładał na czesne, wciąż pod koniec dnia znajdowałam je ponownie w kieszeni płaszcza. Najwyraźniej równie silnie jak mama pragnął, żebym ukończyła college. – No i co? Jak było? – spytała Roberta po pierwszych wieczornych zajęciach. – Rezygnuję. Tak było. Wyjęła z szuflady lakier do paznokci i usiadła na sąsiednim krześle. Potrząsnęłam buteleczką i odkręciłam zakrętkę. – Dlaczego? – Różowy i różowy – powiedziałam. – Mam już dość tego koloru. – Dlaczego rezygnujesz po jednym dniu? – Bo tego nienawidzę. I nie nadaję się. Po pierwsze, musieliśmy usiąść wkoło i opowiadać o sobie. – Co opowiadać? – Głupoty. Gdzie chcielibyśmy pojechać, dlaczego zapisaliśmy się na zajęcia, co chcielibyśmy dzięki temu osiągnąć. Mówiłam jako ostatnia i miałam już całkowicie sparaliżowane gardło. – Może masz rację – powiedziała Roberta. Patrzyła na palce u nóg, zginając je. – Następnym razem kupię czerwony. Będę wyglądała jak dziwka. – ...Zaczęłam im opowiadać o naszej wyprawie do Kanady, jak zawsze chciałyśmy tam jeszcze raz pojechać, ale nie możemy tego zrobić. Ale w połowie urwałam. I wszyscy patrzyli na mnie tak jakoś dziwnie. – Trzęsiączka pierwszej nocy – powiedziała Roberta. Położyłam sobie na kolanach jej nogę i włożyłam pędzelek do lakieru. To zawsze mnie zdumiewało: mogłam dotykać jej nóg, a ona nie krzyczała. Nie tylko ona, inni też na to pozwalali. – Nauczyciel każe nam zwracać się do siebie po imieniu, jakby był przyjacielem, a nie tym, który może nam dać pałę. – Wiesz, co bym powiedziała, gdybym się tam znalazła? „Podajcie mi cel, to pojadę tam”. Cmoknęłam. – Jest tam punkowa, z głową ogoloną z tyłu. W szóstym, może siódmym miesiącu ciąży. I facet tak wielki, że nie mieści się w ławce. Podczas zajęć siada na podłodze. Przez cały czas myślałam o tym, jaka byłam gruba w szkole średniej. To takie przygnębiające. – Pozwolisz się wystraszyć grubasowi? – On nie jest gruby. Przypomina raczej giganta. Założę się, że ma ponad dwa metry. Punkowa mówiła, że zapisała się na zajęcia, bo chce napisać scenariusz filmu science fiction o astronautach, którzy gubią się w kosmosie i wracają na Ziemię po wojnie atomowej. Wszyscy znów wracają do kultur pierwotnych, panuje kult Boy George’a... Ludzie zabijają się i zjadają, a Boy George jest bogiem. Roberta odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się. – Od piętnastu lat nie odrabiałam lekcji, a ona mówi o scenariuszu. Paznokcie u nóg maluje na czarno. – Na czarno? – zainteresowała się Roberta i z namysłem spojrzała na własne stopy. – Podczas zajęć zdejmuje buty i opiera nogi na czym popadnie. Ma dżinsową kurtkę z napisem na plecach: „Czy w twojej toalecie rozmnażają się bolszewicy?”, cokolwiek miałoby to znaczyć... Śmiech Roberty przeszedł w kaszel. Pędzelek zachwiał się. Położyłam jej nogę na ziemi i przyniosłam szklankę wody. – Ten idiotyczny podręcznik kosztował dwadzieścia cztery dziewięćdziesiąt pięć. Jeśli w takim tempie będę się zapisywać na zajęcia, to jak ukończę college, będę miała czterdzieści dwa lata. – A ile będziesz miała wtedy lat, jeśli nie ukończysz college’u? – Łatwo ci siedzieć tutaj i żartować – odcięłam się. – To nie ty musiałaś czekać godzinę i piętnaście minut, żeby wyjść do toalety. Na przyszły tydzień mam napisać wypracowanie „O codziennych obowiązkach i przywiązaniu do nich”. Co mam zrobić? Napisać, jak to cudownie robić tosty na śniadanie? W jaki zachwyt wprawia mnie malowanie twoich paznokci na różowo? Roberta milczała. Nie widziałam jej uśmiechu, ale czułam go. Zsunęłam jej nogę z kolan i ruszyłam po schodach na górę. – Zaraz, zaraz. Mam trzy paznokcie pomalowane, a siedem nie pomalowanych. – Tak, życie to kanapka z gównem – powiedziałam. – Będziesz musiała się z tym jakoś pogodzić. I właśnie tamtej nocy zapadł się sufit. A w zasadzie następnego ranka, około trzeciej nad ranem. Brzmiało to początkowo jak wystrzał z broni. Wyrwana ze snu, w pierwszej chwili pomyślałam: Boże, ktoś zastrzelił Robertę! A potem wszędzie pojawiły się tumany kurzu, rozległy się kolejne wystrzały i usłyszałam jej wołanie: – Zabierz mnie stąd, zanim dostanę w łeb! Włączyłam światło na schodach akurat na czas, żeby zobaczyć spadający kolejny kawał tynku. Rozbił się na podłodze przy łóżku, rozpryskując się na tysiące kawałków, które poleciały na wszystkie strony. Skulona pobiegłam, żeby ją wyjąć z łóżka. Czułam się jak żołnierz na wojnie. W książce telefonicznej znalazłam sześć firm zajmujących się remontami domów. Z telefonu w holu wyłożyłam swoją sprawę żonom i automatycznym sekretarkom. Za każdym razem, gdy mówiły, żebym poczekała, mój wzrok odruchowo wędrował w górę, ku odsłoniętym drewnianym listwom, od których odpadł tynk. Mike z firmy „Remonty Domów Mike’a” podał mi szacunkowy koszt. – Dziewięćset pięćdziesiąt dolarów – rzekł. Roberta stuknęła chodzikiem o podłogę. – Jezusie Maryjo! Może od razu wsadzisz jej lufę między żebra?! – Dobrze, niech będzie osiemset siedemdziesiąt pięć, ale bez wykończenia. Musicie zdecydować: tak albo nie. – Nie! – wrzasnęła Roberta akurat w chwili, kiedy ja wymamrotałam „tak”. Ale Mike usłyszał ją. Facet z „Lepszych Domów” chciał 1050 dolarów. Wchodząc, oświadczył, że muszę także zmienić dach, oraz że jeśli dachy miałyby system alarmowy, mój dzwoniłby właśnie teraz. – Nowy dach też? Ale ile by to kosztowało? – El dinero grande. – A na amerykańskie pieniądze? – Dużo. Ale mam kuzyna, który... – Wynoś się stąd! – krzyknęła Roberta. Później tego samego dnia kierowała mną, podczas gdy stałam na najwyższym szczeblu chwiejącej się drabiny i odrywałam zwisające kawałki tynku, które lada chwila mogły spaść same. Postanowiłyśmy przez jakiś czas żyć z dziurami nad głową. * * * To Roberta wpadła na pomysł, żeby zwrócić się do Johnny’ego Wu, właściciela „Chińskiego Raju”, z pytaniem o niepełnoetatową pracę. Siedziałam naprzeciwko niej w restauracji, mieszałam wegetariańską zupę z jajkiem i przewracałam oczami. – Mam już pracę i wieczorami chodzę do szkoły wieczorowej. Nie mam czasu. – Znajdziesz dość czasu – odparła Roberta. – Natomiast w przeciwnym razie nie znajdziesz pieniędzy na naprawę sufitu. Kiedy Johnny mijał nasz stolik, złapała go za ogon koszuli rodem z tropików. Jak na chorą na Parkinsona zrobiła to bardzo zgrabnie. – Wy Chińczycy jesteście bardzo mądrzy – oświadczyła. – Kiedy macie najmniej klientów? – W poniedziałki – odparł Johnny. – A bo co? – Bo mój mózg pracuje w nadgodzinach. Usiądź z nami. Roberta wymyśliła, żeby w poniedziałki urządzać „Polskie wieczory”, z nią jako mistrzem ceremonii i mną jako dyskdżokejem. – Polaczkom można by dać dziesięcioprocentowy rabat – w razie wątpliwości można by im sprawdzać prawo jazdy. Przyszłaby połowa miasta, zwłaszcza gdyby się dowiedzieli, że ja tutaj jestem. Wierz mi, byłaby niezła zabawa! Johnny uśmiechał się i przecząco kręcił głową. – To jest chińska restauracja. Zrujnowałoby to... – ...atmosferę – podpowiedziałam. Nauczyciel w tamtym tygodniu użył tego słowa. Sprawdziłam jego znaczenie. – A co byś powiedział, gdybyśmy w weekendy rozwoziły wasz towar? – spytała Roberta. – Na czym by to polegało? – Ludzie by dzwonili, a my woziłybyśmy im jedzenie. – Roberto... – zaczęłam. Czułam się tak, jakby nie było mnie przy stole. – Widzisz, Johnny, jestem dobrą obserwatorką. Co tydzień przychodzę tutaj i widzę to samo: ludzie przy kasie zabierają jedzenie na wynos, ledwo ubrani, rozglądający się w obawie, że zobaczy ich ktoś znajomy. A jeśli jedzenie jeszcze nie jest gotowe, siedzą cicho na małych, ciasnych krzesełkach przy wieszaku na ubrania, starając się nie dotknąć kolanami sąsiadów. Dostawa do domu: to będzie żyła złota. Prawda, Dolores? Nie czekając na odpowiedź, Johnny przysunął sobie puste krzesło. – Mów dalej – rzekł. W piątkowe i sobotnie wieczory pracowałyśmy do jedenastej, w niedzielę do szóstej. Johnny sprawił nam stare biurko, drugą linię telefoniczną i zapłacił w warsztacie za zastąpienie tylnego siedzenia w biscaynie urządzeniem utrzymującym ciepło. Za radio CB zapłaciłyśmy z własnej kieszeni. Dzięki temu mogłyśmy oszczędzać na benzynie. Roberta powiedziała, że wysyłając mnie w trasę, czuła się tak, jakby znowu pracowała w showbiznesie. Na falach eteru nadal posługiwała się swoim starym przydomkiem. – Księżniczka polki do słodko-kwaśnej. Nastawiłaś uszy? Odbiór. Ten żargon wprawiał mnie w zakłopotanie, ale nie odpowiadała, jeśli pytałam po prostu: „Czego chcesz, Roberto?”, a nie mogłam sobie pozwolić na upór – biscayne palił jak smok. – Dziesięć-cztery, księżniczko. Co teraz? Odbiór. – Jeśli nie dotarłaś jeszcze do Hillcrest, wracaj do „Raju” na papu i po „ośmiu nieśmiertelnych na morzu”. Odbiór. – Dobrze, księżniczko. Odbiór. – Teraz bez wątpienia rozumiemy, na czym polegają poszczególne fazy twojego systemu mycia podwójnych okien – rzekł Roy jednemu z moich kolegów z klasy. Już na trzecich zajęciach łatwiej przychodziło mi zwracanie się do niego po imieniu. Siadał po turecku na biurku i odczytywał fragmenty naszych prac dotyczące różnych „problemów”. – Widzicie, wszystko jest jasne. Jednak nie dostrzegam emocjonalnego zaangażowania. Nie ma tutaj uczuć, w każdym razie ja odnoszę takie wrażenie. W informatorze dla studentów była mowa o częściowym zwrocie pieniędzy w przypadku odejścia po kilku wykładach. Postanowiłam zrezygnować zaraz po przerwie o ósmej czterdzieści pięć, mając nadzieję, że nastąpi to przed odczytaniem mojej pracy. Ale kiedy pozostali poszli do baru, żeby coś przekąsić, punkowa, miała na imię Allyson, powiedziała: – Zobacz, jak kopie! – Proszę? – Szybko, bo przestanie! Zadarła do góry koszulkę i przyłożyła moją dłoń do brzucha. Coś się tam poruszało, szturchnęło mnie w dłoń. – O Boże – powiedziałam. – Przez pierwsze trzy miesiące wciąż przez nią rzygałam. Teraz spodobała jej się gimnastyka. – Jej? – Tak, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Chcę, żeby miała na imię Isis. Podoba ci się? – Isis? Jasne. Ładnie. – Mój chłopak gra w zespole. Chciai, żeby nazywała się Kakofonia, ale nic z tego. „Ja nadaję imiona tym, które w sobie noszę, a ty tym, które ty w sobie nosisz”. Tak mu powiedziałam. W jej wielkim brzuchu coś się przesunęło. Najwyraźniej stopa. Po przerwie Roy przeczytał prace, które określił mianem dwóch najlepszych. Pierwsza była moja. Pomimo wszystko napisałam o malowaniu paznokci u nóg Roberty – o tym, jak przytrzymywałam je pomimo wstrząsających nimi dreszczy, co dawało mi poczucie władzy nad jej chorobą. Historia ta, opowiedziana głosem Roya, nawet nie brzmiała tak idiotycznie. Ostatnią pracę napisał olbrzym, który zawsze siedział na podłodze. „Kiedyś moje całe życie pulsowało, niczym bolący ząb” – brzmiało pierwsze zdanie. Opowiadał, jak wyleczył się z bezsenności, dającej mu się we znaki w środku nocy, zakradając się do pokoju synka i dostosowując swój oddech do jego – oraz o tym, że syn na pewno by go zabił, gdyby się o tym dowiedział. – Poproszę o brawa dla Dolores i Thayera – rzekł Roy. Oklaski sprawiły, że moje serce chciało wyrwać się z piersi. Nie mogłam podnieść wzroku, więc spojrzałam na Thayera. Trudno było go przejrzeć. Siedział na uboczu, z sekwojowymi nogami zgiętymi w kolanach. Odtąd podczas zajęć zerkałam na niego ukradkiem, stopniowo zauważając to, co uprzednio uszło mojej uwagi, nie licząc wzrostu. Na przykład włosy: mnóstwo jasnych loków, tak drobnych, że można by w nich trzymać monety. Miał rudobrązową brodę. Kiedy wchodził do klasy, musiał się schylić, żeby nie uderzyć głową we framugę. Poruszał się sprężystym krokiem, loki na głowie unosiły się i opadały. – Thayer? – powiedziałam. Szliśmy korytarzem, kierując się na parking. Brzmienie jego imienia najwyraźniej go zaalarmowało. – Chciałam tylko powiedzieć, że podobała mi się twoja praca. Ta, którą Roy czytał poprzednim razem. – W porównaniu z twoją była głupia – powiedział. Ale wyraz jego twarzy sprawił, że nie żałowałam tego komplementu. – Wiesz co? Wydaje mi się, że powinieneś siedzieć bliżej pozostałych. Dużo tracisz, dystansując się w ten sposób. To stwarza barierę. – Skąd wiesz? Poczułam, że się czerwienię. – Nie wiem na pewno, ale tak mi się wydaje. To jest mój samochód. – Twoje opisy są znakomite – rzekł. – Kiedy Roy czytał twój tekst, czułem się tak, jakby jej noga leżała na moich kolanach. – Tak? – Tak. A to było podniecające, bo mam taki fetysz związany ze stopami. Otworzyłam biscayne’a, wsiadłam do środka i zaryglowałam drzwi. Mówił do mnie przez szybę. Problem z tymi małymi pojemnikami z gazem łzawiącym polega na tym, że trzeba ich długo szukać w torebce, podczas gdy zboczeniec czeka. Zamiast tego opuściłam okno na milimetr. – Co? – Mogę cię kiedyś zaprosić na kawę? Powiedziałam, że jestem bardzo zajęta. – To był żart. To z tym fetyszem. Szczerze mówiąc, uważam, że stopy są dość odpychające. – Ach tak. – Chciałem być dowcipny. Tak się ze mną dzieje, kiedy się denerwuję. Przepraszam. – Ile lat ma twoje dziecko? – Skąd wiesz, że mam dziecko? – Pisałeś o synu. Obserwowałeś go, kiedy spał. – A, tak. Trzynaście lat. To trudny okres. Chociaż on zawsze był trudny. Zauważyłem, że nie nosisz obrączki. Schowałam dłonie do kieszeni kurtki. – Jestem rozwiedziony – powiedział. – Jeślibyś chciała wiedzieć. Opuściłam nieco okno. – Wiem, że kiedy siedzi się osobno, dużo się traci, bo kiedyś sama tak siedziałam. W szkole średniej... Bo byłam gruba. Jego śmiech był samą irytacją. – Nie powiedziałam, że ty jesteś gruby. Masz masywną budowę... A ja byłam... bardzo otyła. W każdym razie podobał mi się twój tekst. Siedziałam w samochodzie, silnik pracował. Patrzyłam, jak odchodzi. Moje ręce na kierownicy były wilgotne od potu. Nie byłam pewna, dlaczego tak siedzę i nie ruszam z miejsca. Otworzył vana. Kiedy wsiadał do środka, cały samochód przechylił się na jedną stronę. Pomachał, mijając mnie. „Egzystencjalne suche tynki. Rzetelna praca dla prawdziwych ludzi” – przeczytałam napis na vanie. To zdumiewające, ile osób zamawia chińskie potrawy w Wigilię Bożego Narodzenia. Roberta tego dnia dostała zawrotów głowy, toteż cała praca spadła na moje barki. Zamówienie od pana Pucciego było jednym z ostatnich – obiad dla czterech. Jadąc do niego, byłam trochę zdenerwowana. – Wesołych świąt, panie Pucci – powiedziałam. W pudle miałam mnóstwo brązowych papierowych torebek. Przesunęły się nieco, o mały włos nie spuściłam wszystkiego na ziemię. – Dolores, to ty? – zdumiał się na mój widok. Boże, jesteś ostatnią osobą, której bym się... Wpadniesz na drinka? – Właściwie nie powinnam. Poza tym jedzenie wam wystygnie. Może na chwilkę? Stół w jadalni był nakryty jak w kolorowym magazynie. W salonie mężczyźni rozmawiali i śmiali się. Ruszyłam za nim do kuchni. Przez chwilę uśmiechaliśmy się do siebie w milczeniu. – Od jak dawna pracujesz w restauracji? – spytał. Jabłecznik był ciepły, na powierzchni pływał cynamon. Opowiedziałam mu o rozwodzie, szkole wieczorowej, Robercie. – No cóż – roześmiałam się – wypijmy za faceta na Księżycu. Oczy zaszły mu łzami, potrząsnął głową. Wyglądał starzej. Staro. – Za starych przyjaciół – powiedział. – Fabio, torturujesz nas wonią tych potraw – zawołał jeden z gości. – Kiedy zaczniemy? Dopiłam jabłecznik. – Czy to Gary? Chciałabym się z nim przywitać – powiedziałam. – Życzyć mu wesołych świąt. – On... jest chory. Ma grypę. – Na twarzy pana Pucciego nerwowo zadrgały mięśnie. – Ale wejdź, proszę. Skinęłam głową i uśmiechnęłam się, a on przedstawił mnie towarzyszom – przystojnym jak z katalogu Jordana Marsha, w pięknych swetrach w warkocze i starannie uprasowanych spodniach. Pokój wypełniał słodki zapach wody kolońskiej. – Pamiętasz Gary’ego? – rzekł pan Pucci. Starałam się zmusić mięśnie twarzy, aby zachowywały się normalnie. Nogi miał przykryte kocem. Był chudy jak szkielet. Zerknął na mnie przez przymrużone oczy. – Kto to jest, Fabio? – spytał. – To Dolores Price, kochanie. Była moją uczennicą. Najwyraźniej mnie nie rozpoznał. – Kiedyś wprosiłam się do was – powiedziałam. – Wybieraliście się na piknik. Poczęstował mnie pan ciastkami, szafa grała piosenki Billie Holiday. – Nagle zauważyłam szafę grającą. – O, jeszcze tutaj jest! Trząsł się bardziej niż Roberta. – Teraz sobie przypominam – rzekł. – Duża, gruba dziewczyna. Pan Pucci roześmiał się i poczerwieniał. – Wybacz – rzekł – on nie jest taki jak dawniej. Kiedy wróciłam do domu, Roberta jeszcze nie spała. Opadłam obok niej na wodne łóżko i spojrzałam na zapadający się sufit. – Teraz żałuję, że nie mamy choinki – powiedziałam. – Bez względu na to, jak tutaj wygląda. – Wiem, czego ci trzeba – powiedziała. – Powinnaś dostać swój prezent pod choinkę. Najpierw ona rozpakowała to, co dostała ode mnie: kalendarz z Chippendalesami, jeden z tych, jakie sprzedawałam u Buchbinderów. Przeglądałyśmy poszczególne miesiące i chichocząc, oglądałyśmy seksownych mężczyzn. Prezent od Roberty zapakowany był w czerwoną folię i mnóstwo białych, kręconych wstążek. – To jest takie śliczne, że aż szkoda otwierać – powiedziałam. – Biały i czerwony – uśmiechnęła się. – Kolory Polaczków. W pudełku była chińska jedwabna suknia w pomarańczowe kwiaty na niebieskim tle. – Dlaczego płaczesz? – spytała. – Już dobrze, uspokój się. Wyjęłam sukienkę z pudełka i rozwinęłam na całą długość. – Jest taka śliczna! Jesteś podła! Obiecałyśmy sobie, że nie wydamy więcej niż dziesięć dolarów na głowę. Wiesz, jak mi teraz głupio? – Johnny z naszej knajpy przywiózł mi to z Nowego Jorku. Za pół ceny. Jedwab był przyjemnie chłodny. Obydwie go dotykałyśmy. Opowiedziałam jej o kochanku pana Pucciego. – Jeśli to jest to, można się tym zarazić, prawda? Nauczyciel też musi to mieć. – Boję się – powiedziałam. – Jestem pewna, że nie można się tym zarazić przez samo wejście do ich domu. – Nie tego się boję. Boję się, że to w ogóle istnieje. Wciąż mam go przed oczami. Wyglądał jak więzień obozu koncentracyjnego. Uścisnęłyśmy sobie ręce, mocno. – Roberta? – powiedziałam. – Co? – Nic... po prostu... Cieszę się, że tutaj jesteś. Thayer Kitchen zrobił sufit za trzysta dwadzieścia pięć dolarów w czasie styczniowej przerwy międzysemestralnej, fucha trwała cały tydzień. Niekiedy przyglądałam się, jak wbija młotkiem uchwyty, albo porusza się po metalowym rusztowaniu, gwiżdżąc melodie płynące z magnetofonu – głównie piosenki Boba Segera i Springsteena. Podczas przerw w pracy ustawiał minutnik w piecu na kwadrans i siadał na kuchennym krześle. Siadałam obok. Mówił niemal bez przerwy. – Widzisz, jemu już rosną włosy pod pachami, a kiedy robię pranie, na bieliźnie widziałem zaschnięte plamy. Ale największy problem polega na tym, że jest Mulatem. Jest mu z tym ciężko, rozumiesz? Ostatnio bardzo zainteresował się swoimi korzeniami. Przesiaduje w Y z braćmi. Wścieka się, kiedy zamiast Jemal mówię do niego Arthur. Właściwie mam mówić Chilly J. To jego raperska ksywa. – A matka? Jest tutaj? – Claudia? Mieszka w Waszyngtonie. Latem mieszka u niej, zwykle w sierpniu. Ale nie lubi tego. Twierdzi, że wszystkie filie McDonalda w Waszyngtonie rozwadniają koktajle mleczne, ale myślę, że po prostu czuje się tam samotny. Claudia pracuje od rana do wieczora, więc chłopak całymi dniami siedzi przed wideo... Nie możemy ze sobą wytrzymać, ale emocjonalnie jesteśmy ze sobą bardzo związani. Chilly J. Mój chłopak. – Ja też jestem rozwiedziona – powiedziałam. – Masz dzieci? Potrząsnęłam głową. – Musiał być niezłym pacanem. – Kto? – Ten, który pozwolił ci odejść. Jego słowa zmyliły moją czujność. Minęło kilka sekund, zanim usłyszałam brzęczenie minutnika w piekarniku. – Podoba ci się ten wielkolud, który naprawia sufit, prawda? – powiedziała tamtego wieczoru Roberta. Złapała mnie na tym, że pomagając jej włożyć piżamę, nuciłam Against the Wind. – Nie wygłupiaj się – odparłam. – Dlaczego tak myślisz? – Bo od tygodnia chodzisz jak ogłuszona. – To przez opary z farby – powiedziałam. Na początku wiosennego semestru zredukowałam godziny spędzane w sklepie i zapisałam się jeszcze na psychologię i „historię feministyczną”. – Tak naprawdę nie zależy mi na dyplomie z zarządzania – mówiłam panu Buchbinderowi, odsuwając drugą kopertę, którą usiłował mi wręczyć. – Dlatego byłoby nie w porządku, gdyby nadal opłacał pan za mnie czesne. – Nie zmuszaj jej, jeśli nie chce – powiedziała pani Buchbinder. – To nie twój interes, Ida – rzekł twardo. – To sprawa między tą dziewczyną a mną. Uśmiechnęłam się, kiedy powiedział „dziewczyna”. Miałam trzydzieści trzy lata. Allyson też zapisała się na historię. Wówczas już jednak zerwała ze swoim chłopakiem, scenariusz o Boyu George’u wrzuciła do pieca i urodziła Shivę, dziesięciofuntowego chłopca. Któregoś dnia złożyłam im wizytę, przynosząc prezent, nosidełko, w którym dziecko jest stale przytulone do matczynej piersi, a matka ma obie ręce wolne. Kosztowało 39,99 dolarów, majątek, ale uważałam, że tylko taki prezent mogę jej ofiarować. Razem przeczytałyśmy instrukcję, a ona wypróbowała je, zanim poszłam. – Jest w tym coś pierwotnego – powiedziała. – Trzeci Świat i tak dalej. Jedyny mężczyzna opuścił historię feministyczną już w drugim tygodniu. W niektóre wieczory nasze zajęcia przypominały coś w rodzaju grupowej terapii, choć ja wolałam trzymać język za zębami. Im więcej historii słyszałam, tym bardziej przerażały mnie wspomnienia z okresu małżeństwa z Dantem. W bibliotece wyszukałam znaczenie słowa „egzystencjalizm”. Jeśli wszystko dobrze zrozumiałam, byłam w równym stopniu winna rozpadu naszego małżeństwa, co Dante. Twoją rodziną jest Roberta, powtarzałam sobie. Tylko jej potrzebujesz. I teraz żyjesz naprawdę. We wtorkowe i czwartkowe wieczory Thayer uczył się posługiwać edytorem tekstów. Niekiedy siedzieliśmy obok siebie w świetlicy, ale zawsze, kiedy zaczynał opowiadać o nowym ciekawym filmie albo restauracji, o której słyszał, wymawiałam się brakiem czasu. Któregoś wieczora podczas zajęć zabrałam głos. Właściwie nie miałam takiego zamiaru, to pozostali wciągnęli mnie w dyskusję. – Myślę – powiedziałam – że cała sztuka polega na tym, żeby pogodzić się z tym, jak wygląda nasze życie. – Zawahałam się na moment, ale mówiłam dalej. Wszyscy sprawiali wrażenie zainteresowanych moimi słowami. – Zamiast zawsze czekać i liczyć na coś, co mogłoby nas uszczęśliwić. – A co mogłoby cię uszczęśliwić? – spytała wykładowczyni. – Książę z bajki – podpowiedział ktoś. – Szczuplejsze biodra – powiedziała inna kobieta. – Gdyby mój chłopak znalazł mój punkt G. Allyson nagimi stopami objęła stojące przed nią krzesło. – Książę z bajki znajdujący punkt G między moimi chudymi biodrami – powiedziała. Wokół mnie wszystkie kobiety roześmiały się, kiwając głowami. – Nie, Thayer, naprawdę dziękuję – powiedziałam. – Jest jakiś powód? – Po prostu z nikim się już nie umawiam. Jeśli spodziewał się czegoś w zamian za naprawę sufitu, to jego sprawa, a nie moja. Powinien podejść do tego egzystencjalnie. I wszystko potoczyłoby się dobrze, gdyby nie to, że Allyson we wtorkowy wieczór przyszła na zajęcia z Shivą. Udekorowała nosidełko pomponami, spinkami i punkowymi znaczkami. Trudno powiedzieć, czy agrafki były dekoracją, czy ich obecność miała jakieś praktyczne uzasadnienie. – Psss – powiedziała. – Mam skurcze. Możesz się nim zająć? Dziecko ogrzało mi klatkę piersiową. Wpatrywałam się w pulsujące na głowie ciemiączko, to było jak hipnoza. Głos wykładowcy oddalił się. – Może potrzymam go do końca? – szepnęłam do Allyson, kiedy wróciła. Thayer w świetlicy jadł chili. – No cóż – rzekł z uśmiechem, patrząc na nosidełko. – Widzę, że zostałaś torbaczem. Przyniósł mi puszkę z piciem, a kiedy wrócił, pochylił się i wargami dotknął główki dziecka akurat w miejscu, od którego nie mogłam oderwać wzroku. Allyson stała przy szafie grającej i oddawała się dzikim, samotnym pląsom. W następnym tygodniu kobieta wykładająca historię feministyczną poleciła mi napisać pracę „Biologiczny zegar wyżu demograficznego: Dylemat feministki lat osiemdziesiątych”. No cóż, w zasadzie nie „poleciła” – sama wybrałam go z listy. W bibliotece czytałam artykuł za artykułem, wpatrując się w wykresy, które wszystkie, jeden po drugim, po trzydziestym piątym roku życia zaczynały gwałtownie opadać. U państwa Buchbinderów pojawiła się nowa seria zegarów: z kukułką i cyfrowych. Allyson zaczęła nosić różne przezroczyste zegarki, których wnętrze widać było niczym w promieniach roentgena. Najwyraźniej cały świat uwziął się, żeby odliczać czas, jaki został mi jeszcze na urodzenie dziecka. A w każdym razie ja go odliczałam. W świetlicy czasami łapałam się na tym, że patrzę na Thayera, siedzącego tam, gdzie zwykle, tuż pod wielkim zegarem. Ale mówiłam „nie, dziękuję” bez względu na to, co proponował: kręgle, wyścigi samochodowe, obiad w domu. – Dlatego że jestem taki wielki? – Ależ skąd. Po prostu... Nie mam czasu. Gary, kochanek pana Pucciego, umarł w marcu. Nie znałam jego nazwiska i zapomniałam, że pracował w biurze podróży. Od świąt czytałam nekrologi, wypatrując ich adresu. Nie byłam przygotowana na to, że uderzy mnie to z taką siłą. W tekście była mowa o krewnych, o nagrodzie izby handlowej, o „ciężkiej chorobie”. Ani słowa o panu Puccim. Wmawiałam sobie, że jestem zbyt zajęta, żeby mu złożyć wizytę: dwa etaty, referat, egzaminy tuż-tuż. „Druh” i to, co powiedział nad trumną babci – że łączy nas spacer po Księżycu – przecież nic nie znaczyło, po prostu chciał być miły. Pocieszyć mnie. Ale uczynił to: pocieszył. Nie mogłam spać. Zeszłam na dół, mając nadzieję, że ochłonę, wsłuchując się w oddech Roberty. Ale jej chrapanie przypominało piłę łańcuchową. Znalazłszy się z powrotem w łóżku, pomyślałam: jak to dobrze prowadzić ustabilizowane życie, pomimo dziur w suficie. Bycie kobietą trzydziestoparoletnią miało swoje zalety. Człowiek zaczynał doceniać schludność, staranność. Tak potoczyło ci się życie, mówiłam sobie. Podchodź do tego egzystencjalnie. Idź spać. Przez kolejne trzy dni wybierałam się nocą na przejażdżki poprzez pogrążone we śnie dzielnice Easterly, spalając mnóstwo benzyny i słuchając taśm z wielorybami. Każdej nocy w sypialni pana Pucciego paliło się światło: świetlny prostokąt bólu. W czasie weekendu poprzedzającego oddanie referatu siedziałam przy kuchennym stole, na którym rozłożyłam fiszki. Za oknem śnieg sypał wielkimi płatkami. Usłyszałam dzwonek do drzwi. Roberta była na meczu jałalai. – Dolores? – spytał chłopiec. Był patykowaty i przystojny, miał gładką skórę w kolorze kawy, na głowie kaptur od bluzy i coś podejrzanego w torbie pod ramieniem. – Mój mąż odgarnia śnieg przed domem – powiedziałam, wskazując za siebie, na pusty dom. – Właśnie wkłada buty. – To tylko blef – usłyszałam głos zza pobliskich krzaków. – Mów dalej. W torbie nie było broni ani łopaty do śniegu, tylko magnetofon. Nagle Aretha Franklin zaczęła śpiewać Freeway of Love, a na werandzie pojawił się Thayer. Zaczęli ojcowsko- synowski break dance. Chłopiec, którego imienia nie pamiętałam, kręcił się i wirował, dokonując fantastycznych sztuk i gimnastycznych wygibasów na śliskiej werandzie, przy czym ani razu się nie pośliznął. Taniec Thayera był jedną wielką katastrofą: sapiąc, powtarzał w kółko tę samą, pozbawioną wdzięku figurę. Za którymś razem nie trafił nogą tam, gdzie zamierzał, i trzy tralki z balustrady poleciały w śnieg. – Chwileczkę! – zaprotestowałam. Kiedy piosenka się skończyła, chłopiec wyłączył magnetofon i zaczął śpiewać, strzelając palcami: Jemal ma na imię i najlepszy jest wszystkie laski mówią że on jest „the best”. – Ile masz lat? Dwanaście? – spytałam. – Nie przesadzasz? Thayer wpatrywał się w dłoń syna, starając się strzelać palcami w tym samym rytmie. – Przejdź do sedna sprawy, pajacu – sapnął. Oto Thayer nie jest frajer i kiedy będziesz jego nie pożałujesz tego. – Mam referat na wtorek... Bo wiedz, że mój stary nigdy nie ma dość wciąż o tobie myśli to morowy gość. – W porządku – powiedziałam. – Raz. Raz przyjdę na obiad. Ale kiedy skończę referat. I nie zapominaj, że jestem wegetarianką. Thayer uśmiechnął się zabawnie i strzelił palcami w moją stronę. – Czyż nie jest kochana? Nie jada mięsa. Jemal potrząsnął głową. – Mamciu, on naprawdę stracił dla ciebie głowę. Źle z nim. Zaczęłam zamykać drzwi. – Nie jestem twoją matką – powiedziałam, starając się przybrać naburmuszoną minę. – I naprawcie werandę, zanim sobie pójdziecie. Wróciwszy do stołu, do fiszek, nie przestawałam się uśmiechać. Wystraszyłam pana Pucciego, dzwoniąc do jego drzwi w środku nocy. Z jego twarzy najpierw wyczytałam, że mnie rozpoznał. Potem pojawiła się na niej ciekawość. – Dolores? – rzekł. – Przepraszam, że pojawiam się tak późno – powiedziałam. – Mam coś dla ciebie. Wziął do ręki fiołek afrykański i wpatrując się w niego, obracał go w palcach. A potem listki i kwiaty zadrżały w jego dłoni. Kiedy się rozpłakał, wzięłam go w ramiona. Podczas pierwszej z nocnych jazd z Puccim obydwoje milczeliśmy. Lewą ręką obracałam kierownicę, prawą trzymałam go za rękę. Słuchaliśmy taśm z wielorybami, bez końca. Mówił, że przynoszą ukojenie. Pod koniec drugiego tygodnia ustaliliśmy plan działania, który każdy z nas mógł wcielić w życie jednym telefonem. Czekał na mnie na krześle w swoim ogrodzie, w trenczu i tweedowej czapce, chroniąc się przed zimnem. Moim oczom zawsze najpierw ukazywał się żarzący się koniec papierosa. – Witaj, druhu – mówił. A potem jak najciszej zamykał drzwi i ruszaliśmy przed siebie. Potem zaczął mówić – nie o tym, jak Gary umarł, ale o jego pięknym głosie, troskliwości, z jaką opiekował się roślinami, wiedzy o świecie i podróżach. Wciąż odwiedzałam go w domu, woziłam w ciemnościach samochodem, dowiadując się, kogo utracił. Podczas osiemnastu lat spędzonych razem tylko raz się rozeszli – w 1982 roku, kiedy obaj ukończyli pięćdziesiąt lat. Separacja trwała na tyle długo, aby ściągnąć do domu nieznanego wirusa. Później obawiali się choroby, ale myśleli o przyjaciołach, prowadzących bujniejsze życie. Przez ponad rok nie zauważyli niczego niepokojącego, aż kaszel Gary’ego nie chciał ustąpić. – To zdumiewające, Dolores, ale w im gorszym był stanie, tym wydawał mi się piękniejszy. Obawiałam się zapytać pana Pucciego o jego stan zdrowia i o przyszłość. W ogóle mało mówiłam. Słuchałam. Słuchanie o życiu z Garym było jak lekcja miłości. Na kolację u Thayera założyłam czarną bluzkę, czarne spodnie i narzuciłam na to niebieską chińską sukienkę. Tamtego popołudnia zrobiłam sobie pasemka. – Baw się dobrze na randce, blondyno – powiedziała Roberta. – To nie randka, tylko kolacja. A to z włosami nie było moim pomysłem. Namówiła mnie fryzjerka. – Wybacz, pomyliłam się. Uważaj na opary farby. Dla Thayera i jego syna upiekłam ciasteczka z kawałkami czekolady. Wsiadłam do biscayne’a i położyłam tacę na siedzeniu pasażera. W połowie drogi spojrzałam na swoje odbicie we wstecznym lusterku. Popełniasz błąd, powiedziałam do siebie. Dante początkowo też wydawał się miły. Jeździł vanem. Ucz się na błędach! Ale włosy odwróciły moją uwagę. Naprawdę wyglądały pięknie. Całkiem się sobie podobałam. Mieszkali w bliźniaku tuż za światłem ostrzegawczym, przy drodze numer trzy. – Jeśli zobaczysz cmentarzysko samochodów, to znaczy, że zajechałaś za daleko – powiedział mi Thayer. Skręciłam na stromą, polną drogę, przed którą mnie ostrzegał, samochód podskakiwał na wybojach i zamarzniętych kałużach błota. Na szczycie rozpędziłam się nieco, a potem ostro zahamowałam, żeby nie przejechać indyka, który wbiegł przed auto. Taca z ciastkami wylądowała na podłodze. Jedź dalej, pomyślałam, ale zamiast tego zatrzymałam się, pozbierałam ciastka, otrzepałam je i wysiadłam. I wtedy indyk zaczął mnie gonić. Uciekłam na schody werandy. Tam mnie dopadł, pędząc do przodu i dziobiąc. Rzuciłam w niego dwoma ciasteczkami i zaczęłam wzywać Thayera na pomoc. Wyszedł zza drzwi, śmiejąc się, w płaszczu kąpielowym, z mokrymi włosami. – Zabierz ode mnie to cholerne zwierzę! – powiedziałam. Indyk znowu rzucił się do przodu. Udało mi się go trafić w głowę ciasteczkiem. – Ale z ciebie wegetarianka – roześmiał się Thayer. – Indyczka nie zrobi ci krzywdy. Prawda, Barbaro? Poza tym przyszłaś za wcześnie. – Nieprawda. Powiedziałeś: o szóstej. – O pół do siódmej. Ale to nic nie szkodzi. – Mówiłeś, że o szóstej. Jestem tego pewna. Podniósł z werandy ciastko i ugryzł kawałek. – Niezłe – rzekł. – Chociaż trochę poskąpiłaś na orzeszkach. – Wziął indyczkę pod pachę, drugą ręką otwierając drzwi. – Jemal jest u kolegi, jeśliby cię to interesowało – zawołał z sypialni, w której się przebierał. – Dzięki temu będę mógł na tobie wypróbować wszystkie znane mi sztuczki playboya. – Cha, cha – powiedziałam. Z kanapy przyjrzałam się jego mieszkaniu: piramidom puszek z farbą, stosom gazet, otwartej torebce z karmelkową prażoną kukurydzą na telewizorze. Do pokoju wśliznął się kot, udając się do kociej toalety. Przykucnął i patrzył na mnie. – Trafiłaś bez trudu? Dobrze się jechało? – Thayer starał się przekrzyczeć suszarkę do włosów. – Tak! – odkrzyknęłam. Moje czarne spodnie już po kilku minutach pokryły się białą kocią sierścią. Tak będzie wyglądało twoje życie, pomyślałam. Zaśmiecone. Bezustanne odkurzanie. Sprzątanie kociej toalety. – Przynajmniej do chwili, kiedy napotkałam twoją damę z komitetu powitalnego. – Barbarę? To nie nasza indyczka, złożyła nam tylko wizytę. Pochodzi z pobliskiej farmy. Kot wskoczył mi na kolana, przez chwilę mościł się w kółko i położył się. Podrapałam go pod szyją, pod opuszkami palców czułam mruczenie. Moje spodnie nie miały już szans. Na kolację zjedliśmy smażone tofu z warzywami, niemal bez tłuszczu, i linguini, i wypiliśmy butelkę czerwonego wina. Rozmowa niekiedy urywała się. – Zbadałeś sobie oczy? – spytałam. W poprzednim tygodniu podczas przerwy zwierzał mi się, że na zajęciach z obsługi edytorów tekstu ma trudności z odczytaniem liter na ekranie. – Tak. Muszę sobie sprawić dwuogniskowe okulary. Ale jeszcze ich nie zamówiłem. Dziewczyna trzymająca lustro żuła gumę balonową. Wkładałem kolejne oprawki i czułem się coraz bardziej zagubiony. To dziwne, wiesz? Jesteś fajnym facetem z camaro, i przed tobą całe życie. A zaraz potem stajesz się starym dupkiem, dalekowidzem siedzącym u optyka naprzeciwko „konsultantki”, która mogłaby być twoją córką. Jak jedzenie? – Wyborne – powiedziałam, bo rzeczywiście takie było. – Spodziewałaś się pewnie spaghetti, co? Byłoby ci ze mną dobrze, mówię poważnie. Sporo niespodzianek. Sam marynowałem to tofu w... poczekaj chwilkę. W samych skarpetkach poszedł do kuchni i po chwili pojawił się znowu. – Sos tahini. Żeby zabić ten styropianowy posmak. – Mój były mąż gotował bez tłuszczu – powiedziałam. – I też jeździł vanem. – Jakim? – Fordem. – Ja mam volkswagena. Był wysoki? – Metr osiemdziesiąt. Dlaczego pytasz? – Te zbiegi okoliczności... Chciałem się upewnić, że nie jestem nim... Zmył naczynia, a ja je wytarłam. W grze Trivial Pursuit okazał się lepszy. W samochodzie dałam mu się pocałować. Raz. Po drugiej kolacji wybraliśmy się na długi spacer polnymi drogami za jego domem, a on opowiedział mi o sobie. Byłą żonę poznał w akademiku na początku lat siedemdziesiątych, kiedy pracował dla firmy wymieniającej w college’u kable. – Ona była ode mnie trzy lata starsza. Dzięki niej dowiedziałem się, czym jest polityka, narkotyki, poznałem wszystko to, co fajne. Bardzo się zaangażowałem i właściwie zapomniałem, kim są moi rodzice, aż się cichcem pobraliśmy. Napisali, że nie potrafią się pogodzić z myślą o czarnej synowej i synku Mulacie, który nam się urodził. Przynosiliśmy im wstyd. Jak długo byliście małżeństwem? – Cztery lata. – Moje trwało dziewięć i pół. Gdybym nie był egzystencjalistą, kusiłoby mnie, żeby winą za rozpad naszego związku obarczyć rodziców. Albo czasy. Reaganomikę. – Reaganomikę? – Oto, co napisała w liście, zanim odeszła. Napisała: „Nie przestałam cię kochać, ale w pewnym sensie przerosłam cię. Życie tutaj jest jak skazanie na wegetację w doniczce, a nadeszły teraz dobre czasy dla czarnych kobiet z dyplomami wyższych uczelni. Myślę, że miała rację. Zarabia sześćdziesiąt pięć tysięcy rocznie. Opłaca Jemalowi college. „Skazanie na doniczkę” – jakby była pnączem czy czymś takim. – Musiało ci być ciężko, kiedy odeszła. Co zrobiłeś? – Najpierw łomem wywaliłem, odbiłem kafelki ze ścian łazienki. Potem zakryłem wszystko panelami, zanim Jemal zobaczył, jak to wyglądało. Nauczyłem się na pamięć przepisu na naleśniki. I prasować. Jemal był wtedy w szkole parafialnej. Do domu przynosił karteczki od zakonnic ze skargami, że jego mundurek wygląda niechlujnie... Po jakimś czasie jednak zaczęło nam się układać, staremu Chilly J. i mnie. Zapisaliśmy się na terapię. I obydwaj przekonaliśmy Claud, żeby nie występowała o opiekę nad nim. Mniej więcej właśnie wtedy zapisałem się do szkoły wieczorowej i zostałem egzystencjalistą. Życie to absurd. Żyj autentycznie. Przestań szlochać. I bum, zacząłem żyć. – Ale to chyba niełatwe wychowywać go samemu. – Czasami. Teraz walczymy o aparat korekcyjny. Mówi mi, że czarni takich rzeczy nie noszą, że chcę, żeby jego zęby były równe jak kratka na wafelkach. – Ja też chodziłam do szkoły parafialnej. – I byłaś gruba. – I byłam gruba. – Co jeszcze? Noc była bezksiężycowa, zimna i bezwietrzna. – Kiedy miałam trzynaście lat, zostałam zgwałcona. Objął mnie ramieniem. Milczał. Zaczęłam od tamtego wieczoru, kiedy Jack Speight łaskotał moje stopy, opowiedziałam o śmierci mamy, Gracewood, Dantem, życiu z Robertą. Zakończyłam cierpieniem z powodu pana Pucciego i tęsknoty za dzieckiem. W samochodzie, o trzeciej nad ranem, powiedziałam: – Myślę, że wiesz już dostatecznie dużo, żeby rzucić się do ucieczki. Powiedział, żebym sobie aż tak nie schlebiała. Wcale nie przerażam go tak, jak sobie to wyobrażam. Spytał, kiedy moglibyśmy się znowu spotkać. – Dlaczego? – Bo parę dni temu, myśląc o tobie, wywróciłem pięciolitrową puszkę z emalią. Czuję się samotny. – Pożegnalnego listu byłej żony nauczyłeś się na pamięć – powiedziałam. – Jakiego listu? Od jakiej byłej żony? Po pewnym czasie pan Pucci zaczął mówić o AIDS – o tym, jak choroba odebrała Gary’emu życie, ich życie razem. Wówczas zaczął mnie zapraszać na ziołową herbatę. Zawsze piekłam coś na te spotkania. Z jego imbryczka na herbatę bezgłośnie uchodziła para. Do kuchennych szafek przymocowane były zdjęcia przedstawiające ich razem, wszystkie rogi były nieco podwinięte. – Czy teraz jest choć odrobinę łatwiej, kiedy jest już po wszystkim? – spytałam. Patrzył na mnie przez chwilę, zastanawiając się. – Wcale nie jest po wszystkim – powiedział. – Tak bardzo go potrzebuję. Sto razy dziennie. Kilka dni temu szukałem czegoś w szafkach w sypialni. W jednym ze swetrów pozostał jego zapach... – Jego twarz wykrzywiła się, ale się nie rozpłakał. – Czasami ból staje się niemal fizyczny. Tamtego dnia tęskniłem za nim tak bardzo, że poszła mi krew z nosa. Coś takiego nie przytrafiło mi się od czasów dzieciństwa. Wzięłam go za rękę, pod palcami poczułam żyłę. Moje palce były ciepłe od filiżanki z herbatą. – Może będzie lepiej, jeśli wrócisz do pracy? – powiedziałam. – Jesteś dobry w tym, co robisz, potrafisz poradzić sobie ze zwariowanymi dziećmi. Uśmiechnął się. – Nie jestem pewien, czy jeszcze się do tego nadaję, czy mam w sobie dość wiary i nadziei. Wiary w ich lepszą przyszłość... Którejś nocy, pod koniec – nie wiem dlaczego, ale noce zawsze były gorsze – wstałem, żeby sprawdzić, jak się czuje. Nie było go w łóżku i wystraszyłem się. A potem zauważyłem, że podłoga była zimna, cały dom. Drzwi były otwarte, znalazłem go w ogrodzie. Chodził wokół samochodu... Objąłem go ramieniem i zaprowadziłem do środka. „Co tam robiłeś – spytałem. – Nigdy więcej nie rób mi tego!” Byłem na niego zły. Przecież żyliśmy w strachu, że może się przeziębić... A on po prostu siedział na krześle i nie mógł przestać drżeć nawet po tym, jak okryłem go kocem. Wyszedł boso i łaził tam Bóg jeden raczy wiedzieć jak długo... W pewnej chwili podniósł wzrok i powiedział mocno i zupełnie wyraźnie: „To mnie zjada w nocy, Fab. Posłuchaj, to nawet słychać”. I wtedy pan Pucci się rozpłakał, krótkimi urywanymi chlipnięciami bólu, z twarzą na blacie, łapiąc się za głowę. Kiedy się uspokoił, poszłam do salonu, do szafy grającej. Palcami przebiegłam po klawiszach. Pomyślałam, że miłość zawsze tak robi: rujnuje człowieka, pozostawia wypalonym. Im bardziej się kocha, tym bardziej boli. ...sprawia, że w oczach mam deszcz, łzy we snach, w sercu kamień... Podniósł wzrok. – Billie Holiday – rzekł. – AIDS by jej nie zdziwiło, Dolores. „To typowe”, powiedziałaby. „I było do przewidzenia”. Wtedy zdobyłam się na odwagę: – Ty też to masz? – Mam dodatni wynik testu na HIV – To znaczy...? – To znaczy, że to jest we mnie, uśpione. I czeka na właściwy moment. * * * Trzecia randka z Thayerem była moim pomysłem. Miałam pewien plan. Umówiliśmy się w czwartek po zajęciach. Tamtego dnia długa zima dawała za wygraną, przez całe popołudnie wiał ciepły wiatr. Ludzie, rozebrani do koszul, w błocie rzucali do siebie frisbee. – W sobotę chciałabym cię zabrać na plażę – powiedziałam. – Kupię w restauracji jedzenie na wynos, możemy pójść na długi spacer. Przyjadę po ciebie koło południa, dobrze? – Wszystko z góry obmyślone, prawda? – roześmiał się. – Mam randkę z Arthurem Fiedlerem. Ale w sobotę pogoda się popsuła i znowu było zimno. Na brzegu dął porywisty wiatr, rzucając nam piasek w oczy. Morska piana wyglądała groźnie, po plaży nie dało się spacerować. Zatrzymałam auto dokładnie na środku pustego parkingu dla tysiąca samochodów. Pomimo opakowania jedzenie było już letnie. – Znasz tę piosenkę? – spytał Thayer, głową wskazując radio. – Brzmi znajomo. – To zespół The Eagles, Life in the fast lane*[*życie na pasie szybkiego ruchu] – rzekł. Przez chwilę śpiewał wraz z zespołem. – Tak? – Kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy, nie mogłem zrozumieć słów. Wydawało mi się, że śpiewają Flies in the Vaseline*[* muchy w wazelinie]. Nie uśmiechnęłam się. – Tak to właśnie wygląda z nami. Żyjemy na pasie szybkiego ruchu... Odnoszę wrażenie, że dzisiaj jesteś jakaś zgaszona. Stało się coś? Patrząc wprost przed siebie, złożyłam propozycję. Czekałam. – No cóż – powiedziałam wreszcie – sądząc z twojego milczenia, wygląda na to, że zrobiłam z siebie idiotkę. Uruchomiłam silnik. – Zaczekaj chwilkę, dobrze? Wyłącz to. Po prostu się nie spodziewałam. Muszę się nad tym zastanowić. Wyłączyłam silnik. – W porządku – powiedziałam. Wysiadłam z samochodu i obeszłam parking. Potem drugi raz, szybciej. Wróciłam do samochodu. Wiedziałam, jaką mi da odpowiedź po skrupulatności, z jaką zebrał śmieci po jedzeniu i wrzucił do plastikowych toreb. – Zrób coś dla mnie: nie mówmy o tym więcej – powiedziałam. – Rzecz w tym – odparł – że przez pół roku usiłowałem cię wyciągnąć na randkę, a tu naraz: bum! Tak zupełnie znienacka proponujesz mi, żebym pomógł ci zajść w ciążę. Nie jestem pewien, czy zdajesz sobie sprawę, jak trudno jest samotnie wychowywać dziecko. Oczywiście, brzmi to romantycznie, ale... – Gówno prawda! – powiedziałam. – To nie jest jakaś głupia zachcianka! Ponownie uruchomiłam silnik i kilkakrotnie dodałam gazu. – Chcesz, żebym... dał ci moją spermę? Do takiej myśli trzeba się chwilę przyzwyczajać. – Zapomnij o tym. Naprawdę. Odwiozę cię do domu. – A co ja będę z tego miał? – spytał. – Nie wiem. Seks za darmo? Chcesz potem dostać prażoną kukurydzę? Wypisać ci czek? – Nie bądź taka przemądrzała – rzekł. – Mam prawo o to spytać. Jest przecież Jemal. Czy mam mu o tym powiedzieć, czy nie? Będzie miał przecież brata albo siostrę. W każdym razie to przyrodnie rodzeństwo. – Nie, nie będzie. To głupi pomysł. Zapomnij o tym. – Widzisz, podoba mi się pomysł dawania komuś tego, czego tak bardzo pragnie. A to, co powiedziałaś o seksie – to także ma swój powab. Ale sam nie wiem. Nie jestem pewien, czy mógłbym to zrobić. – Nikt cię nie prosi. – Musisz przyznać, że to trudna sprawa: zostać ojcem dziecka, którego nie będzie się wychowywać. – Szkoda, że nie trzymałam gęby na kłódkę. Włączył radio, przez chwilę bębnił palcami po siedzeniu, potem wyłączył radio. – W porządku, oto co zrobię. Pomyślę o tym przez tydzień. Jeśli obiecasz mi, że ty także o czymś pomyślisz. Dobrze? – O czym? – O zrobieniu dziecka w normalny sposób. I o małżeństwie. – Nie, dziękuję – powiedziałam. – Nic by z tego nie wyszło. Dotknął dłonią mojego mokrego policzka. Tak bardzo nie chciałam płakać. – Czemu nie? – Po prostu nie wyszłoby, i tyle. Nigdy nie wychodzi. Nie kochaj mnie. Podmuch piasku niesionego wiatrem uderzył w samochód. Wysmarkałam nos. Odnosiłam wrażenie, jakbyśmy mieli tak siedzieć do końca życia, że prędzej strawi nas erozja, niż odjedziemy. – Przegrzewasz – powiedział Thayer. – Jestem zupełnie spokojna. Po prostu żałuję, że to powiedziałam, bo teraz za każdym razem... – Nie. Przegrzewasz silnik. Chłodnica. Lepiej jedźmy już. – Dobrze – powiedziałam. – Jedź. – To ty prowadzisz. Rozdział 28 W październiku 1985 roku skończyłam trzydzieści cztery lata i zaczęłam budzić się w środku nocy, wsłuchując się w ciszę, przestraszona. Bałam się spadających sufitów, tego, że Roberta spadnie ze schodów, klocków domina, które nieuchronnie zaczynały przewracać się na pana Pucciego. Ostatniego lata w kącikach jego ust pojawiły się drobne krwawienia, a test na AIDS ostatecznie dał potwierdzenie: wirus się uaktywnił i atakował teraz z pełną siłą. Chciałam, żeby Thayer dodał mi otuchy, ale nie odważyłam się mu tego powiedzieć. – Widzisz – powiedziałam, kiedy po zajęciach zaczepił mnie na parkingu – nie było w porządku z mojej strony, że spytałam cię o to. – To nie powód, żebyśmy nie mogli się dalej spotykać – rzekł. – A ja uważam, że tak. Wszystko skończone. Pana Pucciego najpierw zawiódł zmysł równowagi. W listopadzie upadek ze schodów w szkole w Easterly przykuł go do szpitalnego łóżka na sześć dni. Kiedy tam przebywał, sekretarka rozpoznała jego nazwisko pośród danych innych pacjentów. Oświadczyła szkolnej radzie, że choć sympatyzuje z panem Puccim i jemu podobnymi, bez względu na to, jakie kłopoty sprowadzili na siebie obranym stylem życia, obowiązek matki stawia na pierwszym miejscu. Czy się to komuś podoba, czy nie, on stanowi zagrożenie dla otoczenia. Bez względu na to, co tak naprawdę wiadomo o tej chorobie, mógł zarażać – na przykład jej własnych synów albo cudze dzieci – nawet poprzez meble, których dotykał w szkole, powietrze, którym oddychał. Kobieta za to oświadczenie straciła posadę, pan Pucci postanowił nie walczyć o swoją. – Nie mają prawa cię tak traktować – powiedziałam mu. – Nie bądź taki święty. Pucci tłumaczył mi, że czuje się zmęczony, a poza tym kto wie, w jakim stanie będzie za sześć miesięcy? – Nigdy nie miałem wojowniczej natury, Dolores. Dostatecznie trudna będzie walka z fizyczną stroną tego wszystkiego. Należące do niego i Gary’ego mieszkanie wystawił na sprzedaż, ale odmówił, kiedy zaproponowałam, żeby zamieszkał z Robertą i ze mną. Jeden z jego nowojorskich przyjaciół wystąpił z podobną propozycją, on jednak postanowił powrócić do Massachusetts i zamieszkać u rodziny siostry. Siostrzeńcy, których znałam ze zdjęć na biurku w jego gabinecie, założyli już własne rodziny. – Jestem teraz ciotecznym dziadkiem. A siostra chce, żebym wrócił. Tamtego roku poznałam jego siostrę Annette, a także siostrzeńców i ich żony oraz koło gejowskich przyjaciół – Steve’a i Dennisa, Rona i Roberta (który także był nosicielem), Lefty’ego z Nowego Jorku. Podczas rozmów telefonicznych lub pijąc kawę w szpitalnym solarium, wymienialiśmy informacje o nowych lekach, o stanie jego zdrowia i samopoczuciu. Wszyscy geje zakochali się w Robercie, zachęcając ją do opowiadania sprośnych historyjek z czasów, kiedy prowadziła salon tatuażu i miała burzliwe życie miłosne. „Moi chłopcy” – tak ich nazywała. Kupowali jej perfumy, książki z nieprzyzwoitymi dowcipami, dziwaczną biżuterię. Ich zainteresowanie ożywiło ją. Zawsze, kiedy spodziewała się ich wizyty, przebierała się i zakładała perukę. – Zrób ze mnie piękność dla moich chłopców – mawiała, kiedy szminkowałam jej wydęte wargi. Pan Pucci wyszedł ze szpitala w piątek, tuż przed swoimi urodzinami. Zarówno on, jak i Roberta mieli dobry tydzień. Wybrałyśmy się do niego z tortem urodzinowym i garnkiem sosu do spaghetti. Lefty przyjechał na weekend, podobnie jak Annette. Impreza powstała spontanicznie. Lefty i ja pojechaliśmy do Roberty po płyty. Po powrocie włożyliśmy do szafy grającej pana Pucciego płyty z polkami, i Roberta znów stała się księżniczką. Zapowiadała kolejne utwory, pokrzykiwała do Dennisa, Teda i Lefty’ego, kiedy tańczyli jedną polkę za drugą, pohukując, wirując wokół salonu. Pan Pucci, Annette i ja siedzieliśmy z boku i śmiejąc się, biliśmy brawo. – No cóż – powiedziała Roberta, kiedy samochodem wracałyśmy do domu. – Mieliśmy dziś niezłą imprezę, prawda? – Byłaś cudowna. – Owszem – zarechotała cicho. – Nadal mam to w sobie. Przez wiele miesięcy od wystawienia mieszkania na sprzedaż wciąż nie było klienta. Pan Pucci sprawiał wrażenie bardziej zmęczonego i bledszego, w niektóre dni w trakcie mojej wizyty stawał się płaczliwy albo zgorzkniały. Mówił, że martwi się, z czego spłaci szpitalne rachunki. Nie chciał się przeprowadzić do siostry przed sprzedażą mieszkania. Któregoś ranka miałam zawieźć go do lekarza, ale pracowałam w sklepie dłużej i spóźniłam się. Dotarłam na miejsce w tej samej chwili co taksówka, którą zamówił. – Nie spieszyłaś się, żeby się tutaj zjawić – powiedział, wsiadając do taksówki. – To musi być miło, kiedy człowiekowi się nie spieszy. Jeszcze tego samego wieczora przepraszał mnie bez końca, płacząc w słuchawkę. – Zapomnijmy o tym, to nic takiego. Co powiedział lekarz? – Muszę zrobić kolejne badania. Uważa, że pogorszenie wzroku może być spowodowane przez wirusa cytomegalii. – Infekcja oka? – Tak. Niewykluczone, że ślepnę. W następny sobotni ranek kobieta z pośrednictwa nieruchomości urządzała dzień otwartych drzwi. Pojechałam po Pucciego, żeby go zawieźć do siostry na weekend. – Gdzieś tutaj jest – powiedziała pośredniczka. Bawiła się wielkim ekspresem do kawy. Na stole stały talerze z ciastkami i broszury. Znalazłam go w sypialni, zapłakanego, z plikiem fotografii przedstawiających jego i Gary’ego, które dawniej były przymocowane do kuchennych szafek. Oprawiony w ramę plakat z Nuriejewem w locie stał oparty o łóżko. – Wszystko w porządku – powiedział. – Po prostu przytłoczyła mnie w pierwszej chwili. Sposób, w jaki zaczęła zdejmować rzeczy ze ścian, z półek. „Jeśli wyczują geja, pomyślą o AIDS”, powiedziała. „A jeśli tak pomyślą, już po nas”. – Lepiej chodźmy stąd – powiedziałam. – Dobrze. Ale najpierw wsuń to pod łóżko, dobrze? Kiedy pomagałam mu wyjść przez frontowe drzwi, usłyszeliśmy za sobą stukot wysokich obcasów. – Mam nadzieję, że cię nie obraziłam, Fabian – powiedziała. – On ma na imię Fabio – poprawiłam ją. – Przepraszam, Fabio. Te dni otwartych drzwi sprawiają, że jestem bardzo nerwowa. Ale biznes to biznes. Nie chcemy odstraszyć przeciętnych klientów. – Wszystko w porządku – mruknął. – Ale zaraz... Zaczekajcie chwilkę... – zniknęła na moment i wróciła z wnętrznościami ekspresu do kawy, szerokim koszykiem zamocowanym do metalowej tulejki. – Wiecie może, co należy z tym zrobić? – Mam pomysł – powiedziałam. – Może sobie to wsadzisz w tyłek? Jechaliśmy autostradą, kiedy nagle ciszę przerwał jego śmiech. – O co chodzi? – spytałam. – O ciebie! Przed chwilą odezwała się Dolores z tamtych lat. – Owszem. Czasami dopuszczam tę dawną Dolores do głosu. Zawsze dyżuruje, czekając na tych, którzy naprawdę na to zasługują. Wyciągnął do mnie rękę. – Mój druhu – szepnął. – Kocham cię, Dolores. I wtedy po raz pierwszy rozpłakałam się w jego obecności. Równocześnie śmiałam się i płakałam – tak bardzo, że musiałam zjechać na pobocze. Siedzieliśmy w samochodzie ukośnie zaparkowanym na pasie awaryjnym, z mrugającymi migaczami, śmiejąc się i plącząc jak wariaci. – Ja też cię kocham – to były pierwsze słowa, jakie zdołałam wypowiedzieć. – O rany – powiedział Thayer – kocham cię. Leżeliśmy nadzy na wodnym łóżku. Po raz drugi czytałam Starego człowieka i morze na zajęcia z literatury amerykańskiej, podkreślając miejsca, które moim zdaniem miały znaczenie symboliczne. Thayer gapił się na mnie z głupim uśmiechem. – Nie pozwalaj sobie na sentymentalizm – powiedziałam, nie podnosząc wzroku. – Po prostu spodobał ci się seks. – To nie seks, tylko doświadczenie naukowe. W zasadzie robimy to w białych laboratoryjnych kitlach. – Nie jesteś naukowcem – powiedziałam. – Jesteś jak huragan na morzu. – A ty? Chcesz powiedzieć, że te jęki miały coś wspólnego z nauką? To była nasza trzecia próba. A w zasadzie czwarta, ale druga w sierpniu była bardziej związana z falą upałów i kilkoma piwami niż moją owulacją. Tym razem było to trzecie podejście do prokreacji. – Wiesz co? – rzekł Thayer. – Pobierzmy się. Podniosłam wzrok. – Zgodziłeś się, że to będzie bez dodatkowych zobowiązań. A teraz proponujesz małżeńskie kajdany. O której mamy po nich pojechać? „Oni” to byli Roberta i Jemal. Już po raz trzeci wybrali się autobusem na jałalai w Newport. Jemal popychał wózek Roberty, a ona robiła zakłady. Pomimo wszystkiego, co ich różniło, zostali przyjaciółmi. – O pół do szóstej. Chilly zadzwoni z dworca autobusowego. Opadł tyłem na wodne łóżko i uśmiechnął się, widząc sufit – efekt swojej pracy. – Boże, jak ja dobrze pracuję – rzekł. – Dziś w większym stopniu jestem artystą niż specem od suchych tynków. Prawda? – Pseudoartystą. Jego dłoń na mojej piersi była wielka jak bejsbolowa rękawica. Kciuk był szorstki i zniszczony, ale dotyk – delikatny. – I co o tym myślisz? – Co myślę o czym? – Czy małe rybki płyną w górę strumienia i wpadają do jeziorka z genami? Wyciągnęłam rękę i dźgnęłam go w tyłek rogiem książki. – Może powinniśmy spróbować jeszcze raz. Wiesz, tak na wszelki wypadek, żeby udzielić im wsparcia... – Thayer – powiedziałam – po raz jedenasty czytam ten sam akapit. W środę wieczór mam z tego egzamin. Sturlał się z łóżka i wstał. Skacząc na jednej nodze, zaczął wkładać na siebie bieliznę. – Nie chrzań, byłoby ci dobrze, gdybyś była moją żoną. Byłoby nam fajnie. Nie jestem jak D. P. Był to skrót oznaczający „Dantego Pacana”. W ciągu trzech miesięcy naszych prób Thayer usiłował pomniejszyć Dantego w moich oczach, uczynić z niego jakąś karykaturalną postać jak z kreskówki. – To najlepsza rada, jakiej mogę ci udzielić. Wyjdź za mnie, póki masz szansę. Jestem dobrą partią. Pomachałam do niego Starym człowiekiem i morzem. – Dobre partie mają swoje dobre i złe strony. – Bo, szczerze mówiąc, obecny układ zaczyna wydawać mi się trochę dziwny. To zżera moją duszę egzystencjalisty. Kątem oka dostrzegłam, jak zakłada spodnie, a potem wciąga przez głowę koszulkę z krótkim rękawem. Podkreślałam linijki w książce. – Ach tak – powiedziałam. Klasnął w dłonie. – Dolores, ja mówię poważnie! Podniosłam wzrok. Nie kłamał. – Źle sypiam. Wstaję w środku nocy i tęsknię za tobą. Potrzebuję cię częściej niż raz w miesiącu. I nie chodzi tylko o seks... A poza tym zacząłem sobie tak myśleć: a jeśli ona cię wykorzystuje? A jeśli za którymś razem się uda i naprawdę zrobimy to dziecko? Jak się będę wtedy czuł? Cholera, przecież to, co robię, sprowadza się do braku odpowiedzialności... – Ale powiedziałeś mi.. Przyszedłeś do tego domu, mówiąc, że... – Tak. Ale rzecz w tym, że ja uwielbiam niemowlęta. Jeśli nam się uda, wiem, że będę chciał dzieciaka potrzymać na rękach. Pobawić się jego małymi paluszkami. Być jego tatą. Wstałam z łóżka i sięgnęłam po płaszcz kąpielowy. – W porządku – powiedziałam. – Nie będziemy tego więcej robić. – Co? Nie mogę nawet powiedzieć, co czuję, bo od razu się wściekasz? – Oczywiście, że możesz powiedzieć, co czujesz. Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej, że... – Dlaczego nie możemy pobrać się i mieć dzieci, tak jak robią to wszyscy? Czego się tak bardzo boisz? – Niczego się nie boję. – Więc o co chodzi? – Mój ojciec bił moją matkę! Miałam męża, który przepuścił mnie przez maszynkę do mięsa, a jeden z moich najbliższych przyjaciół ma AIDS! Nie wierzę w „żyli długo i szczęśliwie”, bo to gówno prawda! – Wiem, że to gówno prawda. Nie proponuję żadnego „żyli długo i szczęśliwie”. Proponuję żyli długo i czasami szczęśliwie”. Coś w tym rodzaju. Ze wszystkimi moimi wadami. Zatkałam dłońmi uszy. – Przestań! Wciąż mnie boli całe moje życie! Nie chciałam krzyczeć. Kiedy się odezwał, jego głos był bardzo łagodny. – To nie byłoby twoje małżeństwo z nim. To byłoby nasze małżeństwo, twoje i moje. – I Jemala, i Roberty – dodałam. – I dziecka. Nie jesteś realistą. – A co jest realistyczne? Pieprzenie się ze mną raz w miesiącu z termometrem w gębie? Zaczęłam energicznie ścielić łóżko. – Nie musisz się już tym przejmować. To był błąd, który się już nie powtórzy. – To znaczy? Co się nie powtórzy? Nie odpowiedziałam. – Czy nie zasługuję przynajmniej na odpowiedź? Co się tutaj dzieje, do jasnej cholery? Nadal milczałam. – W porządku – rzekł. – Świetnie. Czeka mnie dobra zabawa. – Zakręcił pękiem kluczy na palcu. – Jadę po Robertę. Życzę miłego życia. Przez kolejne dwa tygodnie Roberta gapiła się na mnie, gniewnie zaciągając się papierosami. – Wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci – powiedziała. – Zadzwoń do niego. – Nie chcę z nim rozmawiać – odparłam. – Pilnuj swego nosa. Przekonana, że jestem w ciąży, kupiłam test ciążowy. Schowałam go na strychu i następnego ranka ze słoikiem z moczem poszłam na górę. W instrukcji było napisane, że w pierwszych tygodniach wynik testu nie daje stuprocentowej pewności. Tysiąc czynników może wpłynąć na negatywny wynik testu. Tamtej nocy śniło mi się, że urodziłam Amazonkę, i obudziłam się, śmiejąc się, pewna, że jestem w ciąży. A potem między nogami poczułam lepką krew. – Nie chcą go wypisać – powiedziała siostra pana Pucciego przez telefon. – Pytał o ciebie. – Jak się czuje? Powiedziała, że przez ostatni tydzień był apatyczny, a pleśniawki w ustach sprawiają, że coraz trudniej mu przełykać. Jej zdaniem nasilił się też kaszel. – Wiem, że jesteś zajęta. Przyjedź, jeśli możesz – powiedziała. Kupiłam panu Pucciemu dużą koronkową walentynkę i wyruszyłam w drogę. Była to moja szósta podróż do West Springfield w ciągu pół roku, odkąd się tam przeprowadził. Tak naprawdę nie byłam już tak zajęta jak kiedyś. Przestałam chodzić na zajęcia, zrezygnowałam z rozwożenia jedzenia na wynos. Allyson z Shivą mieszkała na górze, w dawnym mieszkaniu Speightów. Allyson pomagała mi opiekować się Robertą, a za to ja pomagałam jej zajmować się Shivą. Byłam jego babysitterką w te wieczory kiedy Allyson miała zajęcia. Był spokojnym, uśmiechniętym chłopcem. Starałyśmy się trzymać go z dala od telewizji i cukru. Allyson widywała Thayera na wykładach. Wciąż prosił, żeby mnie od niego pozdrowiła. – Jeśli to cię pocieszy – mówiła – jego nowa dziewczyna wygląda jak fretka. – Co masz na myśli, mówiąc „pocieszy?” A cóż mnie obchodzi, jak ona wygląda? Od razu zrozumiałam, że umiera – kiedy tylko przyjechałam po telefonie Annette. Walentynkową kartkę przyczepiłam do korkowej tablicy na ścianie, ułożyłam mu także kokon z koców. Choć sprawiało mu to wyraźną trudność, chciał ze mną rozmawiać. O mnie. – Przynajmniej spotkaj się z tym facetem – zachęcał. – Wyjaśnijcie sobie wszystko. – Roberta dręczyła cię o to, prawda? Biorąc pod uwagę, przez co teraz przechodzisz, nie powinieneś... – Wyjdź za niego. – Nie rozumiesz. To nie takie proste. – Dlaczego nie? Co w tym skomplikowanego? – Dzisiaj jest strasznie zimno, zwłaszcza przez ten lodowaty wiatr. – Wiem, że się narzucam, druhu. Ale i tak nie będzie mi dane zobaczyć, co z tego wyjdzie. – Proszę – powiedziałam. – Napij się odrobinę soku. Włożę ci słomkę do ust. – Dolores, nie walcz ze mną, dobrze? Jestem zmęczony, chciałem ci coś powiedzieć... A ty mi to utrudniasz. Kiedy to mówił, jego oczy patrzyły w przestrzeń. W karcie było napisane, że waży czterdzieści dwa kilo. Zaczął mówić o tym, że ludzie zawsze go zadziwiali, ale szczególnie od czasu, kiedy zachorował. Dopóki żyli razem, matka Gary’ego zaakceptowała go jako kochanka jej syna, dała im swoje błogosławieństwo. A na pogrzebie nawet na niego nie spojrzała. Później, kiedy przyjechała do domu, żeby zabrać rzeczy po synu, przeglądała szuflady rękoma chronionymi przez plastikowe torby przytrzymywane gumkami. – A pomimo to – szeptał – woźny w szkole... Pamiętasz go? Nazywa się Feeney... Otwarcie walczył ze mną przez dziewiętnaście lat, to jedna z najbardziej niesympatycznych postaci, jakie znam... Tymczasem kiedy rozeszły się wieści, że zachorowałem, kiedy złożyłem rezygnację, zaczął pojawiać się w każdą niedzielę przed moimi drzwiami z koktajlem kawowym. W garniturze, prosto z kościoła, żona czekała w samochodzie. Ludzie przysyłali mi nienawistne listy, prezerwatywy, modlitwy odbite na ksero... Stwierdził, że nie budzą w nim większego niepokoju tak wielkie zagadnienia, jak bezlitosny los, kwestia istnienia nieba. Jest zbyt zmęczony, żeby się z tym zmagać. Jednak z trudem znosi widok ludzi, którym życie ucieka przez palce, trwoniących swoje szanse jak pieniądze. Siedziałam na łóżku, masowałam mu skronie, wmawiając sobie, że to masowanie wypędzi z niego chorobę. W lustrze widziałam nas oboje: pana Pucciego, wątłego i wyniszczonego, mówiącego i zarazem umierającego. Widziałam także siebie, z maseczką chirurgiczną na twarzy, która miała strzec mnie przed nim. – Jak na ironię – mówił – teraz, kiedy oślepłem, wyraźniej widzę pewne sprawy. Jak to było w tej murzyńskiej pieśni? „Byłem ślepy, lecz teraz widzę...” Przerwał i zaczął ssać plastikową słomkę. Soku ubyło, ale po chwili znowu wlał się z powrotem do kubka. Pan Pucci gestem dał mi do zrozumienia, żebym zabrała kubek. – Kiedyś mówiłaś, druhu, że jestem święty, ale to nieprawda. Gary i ja nie byliśmy lepsi. Kłóciliśmy się... mówiliśmy sobie okropne rzeczy. Przez cały weekend nie odzywaliśmy się do siebie z powodu jednej skasowanej wiadomości na automatycznej sekretarce... To był mój pomysł, żebyśmy się na jakiś czas rozstali. Myślałem, że skoro mam pięćdziesiąt lat, może spotkam kogoś odpowiedniego. Ludzie marnują szansę na szczęście, to jest bardzo trudne. Wszyscy tak się boją być szczęśliwi. – Wiem, co masz na myśli – powiedziałam. Otworzył szerzej oczy. Przez sekundę odniosłam wrażenie, że mnie widzi. – Nie, nie wiesz. Nie możesz. On ofiarowuje ci swoją miłość, a ty go odtrącasz. Dlatego że się boisz. – Nie boję się, myślę, że ja... – Urwałam. Obserwowałam swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Maska wyglądała jak knebel. – Zdradzę ci, czego mnie to wszystko nauczyło – powiedział. – Zaakceptuj to, co ludzie ci ofiarowują. Wypijaj ich kawowe koktajle. Przyjmuj ich miłość. Firma transportowa dostarczyła mi szafę grającą sześć miesięcy po jego śmierci, w pochmurne listopadowe popołudnie w 1987 roku. Na załączonej karteczce widniał napis: „Dla mojego druha”. W szafie, na najwyższej półce znalazłam to, czego szukałam: stare single. Wracając na dół, przystanęłam na półpiętrze i przyglądałam się znajomym twarzom: wujowi Eddiemu, mamie i Genevie, ślubnemu zdjęciu babci. Najdłużej stałam przed oprawionym w ramkę skrawkiem obrazu mamy przedstawiającym latającą nogę. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam go: skrawka skrzydła i nieba. Opuszkami palców delikatnie przesunęłam po jego powierzchni. Do szafy grającej załadowałam stare płyty. A potem włączyłam ją do gniazdka i siedziałam w ciemnym pokoju, wpatrując się w jej purpurową poświatę. Thayer przyszedł, kiedy do niego zatelefonowałam. Na nosie miał nowe okulary, dwuogniskowe szkła w metalowych oprawkach. W jego wyglądzie coś mnie drażniło. Nie mogłam przestać się na niego gapić. – Postarzają mnie, prawda? – rzekł. – Powiedz szczerze. – Wyglądasz w nich bardzo miło. Wybierz jakąś piosenkę. – Jak mam wybrać? Klawisze nie są podpisane. – Wybierz cokolwiek. Wcisnął kilka przycisków. W szybce dostrzegliśmy własne odbicie, a za nią ramię poszukujące płyty. – Przyjmuj miłość... – powiedziałam. – Co? – Nic. Przytul mnie. Z dłonią na jego piersi, z zamkniętymi oczami, ujrzałam go. I rozpoznałam. Pół człowieka, pół wieloryba. – Kiedyś cię narysowałam – powiedziałam. – Przed laty, zanim cię jeszcze poznałam. Narysowałam też okulary w drucianej oprawie i wszystko... – Tak? – Rysowanką. Wróżka kazała mi narysować to, co uczyniłoby mnie szczęśliwą, a ja narysowałam ciebie. Zapamiętałam, jak wyglądasz, zanim potrząsnęłam pudłem i zmazałam wszystko, wyzwalając cię. Przytulił mnie mocniej. – Co to oznacza? – To znaczy, że cię kocham. I składam propozycję. – Jaką propozycję? – Ty i ja. Małżeństwo. Podniosłam wzrok, dostrzegłam w jego oczach łzy. – Dobrze – powiedział. – Tak. Rozdział 29 – Zauważyłaś może – zwraca się do mnie Thayer – że kiedy jesteśmy w tym gabinecie, zawsze siadamy na tych samych krzesłach? Czy nigdy nie zamienimy się miejscami? Kiwam głową i uśmiecham się słabo. Zakładam ręce a la kaftan bezpieczeństwa. Nie jesteś w ciąży, powtarzam sobie w myślach. Ale to tylko taktyka: jeśli pomyślę, że jestem w ciąży, nie będę. Jeśli wmówię sobie, że nie jestem – będę. Nie jestem pewna, kogo staram się oszukać. – Jaki one mają kolor? – Co? – Krzesła. Zasłony. – Liliowy. – W Warwick niedawno wyremontowałem McDonalda właśnie na taki kolor. I gabinet stomatologiczny. Na liliowo. To jeden ze schematów, w jaki wpada nasze małżeństwo o trzyletnim stażu: kiedy jesteśmy zdenerwowani, ja zakładam kaftan bezpieczeństwa, a Thayer mówi o niczym. – Niemal połowę wszystkich ścian maluję na ten kolor. On jest... Jakie to słowo, które oznacza, że coś jest wszędzie? – Wszechobecny? – Tak. Liliowy jest wszech-cholera-obecny. – Nienawidzę tego czekania – mówię. – Chciałabym, żeby już przyszedł i powiedział nam. Wyciąga rękę, kładzie mi na ramieniu i zaczyna masować. – Nie denerwuj się. Jeśli się stanie, stanie się. Jeśli nie, wówczas... – Chyba gdzieś czytałam, że to może mieć podłoże psychologiczne. – Co? – To, że akurat decydują się na liliowy. Ma właściwości paraliżujące. Pokonuje opór wewnętrzny czy jakoś tak. Żebyś kupił kolejnego Big Maca. Głos doktora Bulanhagui rozlega się za drzwiami. A potem drzwi otwierają się i zamykają z cichym szumem, kiedy dolna krawędź sunie po dywanie. Doktor wiesza marynarkę na wieszaku, zakłada biały kitel, ciągnąc za rękawy. W szarej teczce, którą trzyma pod pachą, jest nasze życie. Zaczyna mówić, kiedy tylko siadamy. – Przykro mi. Procedura okazała się nieskuteczna. Nie słucham wyjaśnień o poziomie estrogenu i komórkach. Sześć jajeczek, sześć śmierci. Wszystko jest szare, czuję się sparaliżowana. – A co z tymi, które pan doktor zamroził? – pyta Thayer. Jego głos jest słaby, przepojony rozczarowaniem. Mniej więcej w drugim roku prób Thayer zaraził się moją obsesją. Doktor Bulanhagui uśmiecha się przepraszająco. Mówi, że nie jest to najodpowiedniejsza chwila na podejmowanie decyzji o kolejnej próbie. Ale my już ją podjęliśmy, przed wieloma tygodniami. A właściwie zrobiły to nasze oszczędności. W samochodzie zapinamy pasy w tej samej sekundzie, tak że słyszymy jedno kliknięcie, a nie dwa. Obydwoje patrzymy prosto przed siebie. Thayer włącza silnik, opiera głowę na zagłówku i głośno wypuszcza powietrze. – Wiesz, czego nam trzeba? – mówi. – Wakacji. Przypominam mu, że nas na to nie stać. Właśnie przegraliśmy medyczny zakład za cztery tysiące dolarów. Wyrzuciliśmy cztery tysiące dolarów w błoto. – Kogo obchodzą pieniądze? – mówi. – Zechcesz spróbować jeszcze raz, spróbujemy. Kręcę głową. – Chcę do domu. Zawieź mnie do domu. Kiedy skręcamy w alejkę, Jemal przestaje dryblować. Ma na sobie szorty, których nie rozpoznaję – do kolan, workowate, z dinozaurami, w oślepiających kolorach. Bierze piłkę do ręki i opiera ją na biodrze. Jego cała sylwetka wyraża pytanie. – Nie – mówi Thayer. – Kuuuuuurczę – mówi Jemal, przeciągając samogłoski. Piłka uderza w asfalt, wylatuje w górę, wysoko nad jego głową, i spadając, uderza o rynnę. Wewnątrz pachnie kawą. Na kuchennym blacie leży poczta, przykryte folią naczynie z puddingiem od pani Buchbinder, styropianowa głowa, na której znajduje się peruka Roberty. W suszarce, stukając, obraca się bęben. Wyobrażenie o chaosie, które towarzyszyło mi przez tydzień spędzony w szpitalu, stopniowo zanika. Roberta drzemie w salonie na łóżku wodnym. Tuż obok niej stoi radio, na siedzeniu inwalidzkiego wózka. Trwa mecz. Niedługo obudzi się, wściekła, że go przespała. Pod koniec życia stała się fanatyczką Red Soxów. Kot także śpi, rozciągnięty na biodrze Roberty. Za oknem przesuwają się chmury, nagle słoneczne światło pada wprost na kota, oświetlając jednocześnie pół twarzy Roberty. Z radia dochodzi stuknięcie kija o piłkę, słychać okrzyki na trybunach, niekontrolowaną radość komentatora. Thayer stawia moją walizkę na podłodze obok mnie. Jego olbrzymie ramiona, niczym okrągłe nawiasy, zapraszają do przytulenia się. Stoimy, przyglądamy się drzemce Roberty. – Wygląda słodko, kiedy śpi, prawda? – szepcze Thayer. W samochodzie trwa cisza pełna szacunku. Jest upiornie. – Powiedz coś! – rozkazuję. – Co? – Cokolwiek. – Ten samochód ma dobre amortyzatory. Pomimo moich protestów i naszej kiepskiej sytuacji finansowej przez następne trzy dni Allyson i Jemal opiekują się na zmianę Robertą, a Thayer i ja jesteśmy na wakacjach. – Jak mam się spakować, jeśli nie chcesz mi nawet powiedzieć, dokąd jedziemy? – narzekałam poprzedniego dnia. – Weź wszystko – powiedział. – Trochę tego, trochę tamtego. Thayer nastawia w radiu wiadomości. Spiker mówi, że według ostatnich sondaży Amerykanki największym szacunkiem darzą Oprah Winfrey, Nancy Reagan, Matkę Teresę i Cher. Para książęca rozważa możliwość separacji. W miasteczku na Florydzie sąsiedzi podłożyli bombę zapalającą pod dom rodziny chorej na AIDS. Teraz już wiem i akceptuję: nigdy nie zajdę w ciążę. Wyjmuję dziennik spod przedniego fotela. Zaczęłam go pisać przed sześcioma dniami, kiedy leżąc w szpitalnym łóżku, myślałam o moim życiu i czekałam, aż zapłodnione jajeczko się zagnieździ. Zdejmuję nasadkę z długopisu, z zamiarem rozpisywania się o niesprawiedliwości i bezpłodności. Ale wychodzi coś innego, coś, czego nie planowałam. Napisałam: „Miłość jest jak oddychanie. Wciągasz ją i wypuszczasz z powrotem”. Nierówności na autostradzie sprawiają, że długopis niekiedy skacze, przez co charakter pisma jest zarazem mój i nie mój. Miał rację, ta podróż była nam potrzebna. Jako amortyzator. Teraz w radiu słychać stare przeboje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Każda z piosenek niesie ze sobą czyjąś twarz: mamy, Dantego, Dottie, sióstr Pysyk. Myślę: jakie to dziwne, że moje życie wygląda tak jak wygląda. Myślę o moim wysokim mężu, o tajemniczej wyprawie. Autostrada numer 95 może dowieźć nas wszędzie. – Wodospad Niagara, tak? – pytam. – Jakiś banalny pokój dla nowożeńców, gorące kąpiele w wannie? Ale Thayer tylko się uśmiecha. Samochody przed nami jadą coraz wolniej, po chwili ruch na drodze zamiera, wszyscy stają. Łysiejący biznesmen obok nas ma w samochodzie klimatyzację i podniesione szyby. Biały kołnierzyk od koszuli sprawia wrażenie tak chrupiącego, jak święta komunia, którą księża kładli mi kiedyś na języku. – „She’s Come Undone” – mówi Thayer, nastawiając głośniej radio. Śpiewa razem z radiem. Nie wiedziała, ku czemu zmierza, A kiedy się przekonała... – Spójrz! – mówi Thayer. Ten biznesmen słucha tej samej stacji i też śpiewa. Można odczytać słowa z ruchów warg. – Harmonia – mówi Thayer. Co ty na to? – Trąbi, tamten patrzy na nas i śmieje się. Śpiewają jeden do drugiego. Albo do mnie, bo jestem pomiędzy nimi. – Rozdarta... – piszę w dzienniku i wpatruję się w to słowo bez końca. Jack Speight rozdarł mnie, potem o mało co sama się nie rozdarłam. Ale udało mi się to częściowo naprawić. Z pomocą innych. Dzięki szczęściu i miłości... Krok po kroku zbliżamy się do zielonego znaku drogowego. Wytężam wzrok i czytam: Cape Cod i Wschodnie Wybrzeże. – Jedziemy na Cape? Thayer kiwa głową. Uśmiecha się. – Pewna nieco już starsza dama powiedziała, że zawsze chciałaś zobaczyć wieloryba w akcji. Będziemy obserwowali wieloryby. Decyduje się na Seaview Inn – telewizja kablowa, radio stereofoniczne, restauracja, potrawy w karcie za dwadzieścia pięć dolarów. – Filiżankę kawy? – wołam do Thayera, przekrzykując szum prysznica. Mamy też maszynkę do kawy wbudowaną w ścianę. Ze ściany wody i mgły wynurza się jego głowa. – Nie, nie będę spał w nocy. Na pokładzie mamy być o ósmej rano. W łóżku, z mokrymi kręconymi włosami, sięga po pilota i wyłącza telewizor. Ostrożnie zdejmuje okulary i wyskakuje ze slipów. – Jak się czujesz? – pyta. Odnajduję jego dłoń. – Trochę smutno. Ale nie beznadziejnie. A ty? – Nie wiem. To trochę boli. Trudno po kilku latach po prostu powiedzieć: dobrze, rezygnujemy z tego. – Dziękuję za wycieczkę. Uśmiecha się i całuje mnie. – Dziękuję, że spytałaś, jak się czuję. Jego dłoń wślizguje się pod mój płaszcz kąpielowy i wędruje coraz wyżej. – Jak myślisz? – pyta. – Czerwone światło? Zielone? – Chyba żółte – mówię. – Bądź ostrożny. Miał rację co do kawy. Moje nerwy nie dają mi spokoju. Nie mogę zasnąć. Wstaję z łóżka i włączam telewizor. Ściszam dźwięk, przeskakuję kanały. Właściwie nie patrzę na ekran. Widzę twarz mamy w chwili, kiedy odcięła wtyczkę od mojego dużego telewizora. Obraca się do mnie – do mnie „dawnej”, tej grubej – z nożem do steków w dłoni. Mama w swej najlepszej chwili, najsilniejsza. Na jednym z kanałów telewizji publicznej pokazują film Woodstock. Wystarczająco stary jak na nocne kino. Wracam do łóżka. Thayer wzdycha przez sen. Na ekranie John Sebastian w postrzępionej, barwnej koszulce śpiewa o śnie. Kamery ukazują tłum i przez sekundę widzę ich. Nie mylę się. Widzę Larry’ego, Ruth i Tię. Udało im się! Są tam! Rankiem niebo jest ciemne. Obydwoje zaspaliśmy. Podczas jazdy w stronę molo Thayer, pomimo deszczu, nie włącza wycieraczek. Jest zbyt roztargniony, żeby uważnie słuchać mojej opowieści o tym, co wczoraj widziałam w telewizji. Niebo przecina błyskawica. – Może nie powinniśmy tam jechać – mówię. Ten drogi motel zapewni nam dość rozrywek. Nie muszę zobaczyć wieloryba. Thayer czeka, aż wybrzmi grzmot. – Jedziemy – mówi. Po półtorej godziny siedzimy w kabinie na otwartym morzu. Setka osób ściśniętych na ławkach. Powietrze przesączone jest zapachem mokrych włosów, koszul i wymiocin kobiety, która dostała morskiej choroby. Na powierzchnię oceanu spadają twardo krople deszczu. Thayer przytula mnie do siebie. Obydwoje ubraliśmy się zbyt lekko. – Rozczarowana? – No cóż... Nie jest źle. Przewodniczka włącza mikrofon i podaje różne wyjaśnienia, dlaczego nie widzimy wielorybów. Mówi, że bar z przekąskami będzie otwarty w drodze powrotnej, czyli za dziesięć minut. – Dla państwa wygody serwujemy piwo, koktajle... Lekkie wstrząsy silnika łodzi czuję w nogach i żołądku. – Deszcz przestał padać – mówię Thayerowi. – Myślę, że wyjdę na chwilę. – Tam jest zimno. – Nie mogę usiedzieć na miejscu. Nie potrafię. – Potrzebne ci towarzystwo? – Nie, dziękuję. Na mostku śmieją się młodzi członkowie załogi, w pomarańczowych pelerynach. Na piersiach dyndają im lornetki. Nie mogę patrzeć na ich szczęśliwą obojętność. Ale myślę tak: bez względu na cenę, jaką zapłaciłam, żal, który dźwigam na swych ramionach, mam też błogosławieństwo. Nie tylko mam teraz rodzinę, ale innych, tych, którzy odeszli: mamę, babcię, pana Pucciego, Vita Marie. Nadal są we mnie. Są tutaj... Za burtą szary ocean zielenieje. Woda musuje, pojawia się na niej wielkie koło pęcherzyków powietrza, ma chyba z sześć metrów. Jestem najbliżej. Członkowie załogi niczego nie widzą. A potem woda znowu ciemnieje i choć jest cicho, coś się dzieje – coś bardzo intymnego, co czuję tylko ja. Zaglądam przez zapłakane deszczem okno w poszukiwaniu Thayera, ale nie mam czasu, żeby go przywołać. Drżę. Nie mogę odwrócić wzroku. I wtedy ona wyskakuje nad powierzchnię. Najpierw ukazuje się nos, potem rowkowany korpus mierzy prosto w niebo. Muskularny ogon wypycha wodę, płetwy są czarnymi skrzydłami. Upadek na powierzchnię jest powolniejszy – więcej w nim wdzięku niż siły. Przebija powierzchnię oceanu i w białych eksplozjach piany znika pod wodą. Widziałam ją, jak płynie i lata. Jestem mokra od rozbryzganej wody. Ochrzczona. Śmieję się i płaczę, oblizuję słone wargi. Ludzie wybiegają z kabiny, spychają mnie na bok, krzyczą, celują aparatami i butelkami po piwie w pianę, którą po sobie zostawiła. Nad tłumem góruje głowa Thayera. Woła mnie. Ja też krzyczę, przepychając się w jego stronę. – Thayer, widziałam ją! – wołam. – Widziałam!