14568

Szczegóły
Tytuł 14568
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14568 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14568 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14568 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ERICH MARIA REMAROJUE GAM Przełożył Andrzej Zawilski Poznań 2000 Tytuł oryginału Gam I Obok przemknęła grupa Beduinów w płaszczach koloru jasnej kawy. Jeźdźcy zostawili za sobą zapach wiel- błądziego nawozu i pustyni. Minęli grobowce mamelu-ków i rozciągnęli się w długą linię, pędząc ku przeraźliwie jasnemu niebu, jakby chcieli wziąć je szturmem. Gam przypatrywała się im aż do chwili, gdy ich sylwetki rozmyły się w oddali. Z trudem oderwała wzrok od horyzontu i ponownie odwróciła się w stronę miasta. Niespokojnie przemierzała ulice. U jakiegoś handlarza zobaczyła stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa. Tom oprawiono w pofałdowaną skórę. Każdej z siedemnastu pieśni towarzyszyła ilustracja. Większość rycin była tur- kusowobłękitna. Gam gorąco zapragnęła książki. Chwyciła ją pospiesz- nie. Opuszczając bazar, nie mogła zapanować nad dziwnym zamętem myśli, tym dotkliwszym, że nie znajdowała dlań żadnego wytłumaczenia. Norman czekał na nią wraz z synem jednego z przy- jaciół, Clerfaytem, by ich sobie przedstawić, nim Cler-fayt zabierze ją samolotem do Luksoru. Norman zamierzał tam dotrzeć ekspresem dopiero następnego dnia. Pojechali na lotnisko. Clerfayt usadowił Gam w fotelu, starannie zapiął jej pas i uruchomił silnik. Po chwili w dole ujrzeli plątaninę wąskich uliczek Kairu. Hory- zont się przesuwał; jak na mapie plastycznej ukazywały się rozpadliny i płaskie wzniesienia masywu górskiego Mokattan. A potem zza gór wyłoniła się pustynia i samolot poszybował wzdłuż wzbierających wód Nilu. W pobliżu Heluanu minęli dwie łodzie wycieczkowe. Stojący na pokładzie turyści machali w stronę samolotu. Gam rzuciła w dół czapkę. Wiatr rozwiewał jej włosy, czuła dziki pęd życia. Wychyliła się w tył. Przed nią siedział Clerfayt, nad głową miał wsporniki skrzydeł. Pilot był częścią samolotu: Gam nie dostrzegała w nim człowieka, stanowił dla niej jedynie element latającej maszyny... Świat oglądany przez śmigło nabierał powoli barwy ciemnego złota - nadchodził wieczór. Ogromny ptak do- prowadzał do szaleństwa wiejskie kundle, płoszyły się spokojne zazwyczaj osły, żonie fellacha pranie wypadło z rąk i popłynęło z wodą, kominy parowców wypluwały kłęby dymu: wszystko to wyglądało jak na obrazach dawnych mistrzów niderlandzkich. Koło Asjut Clerfayt obniżył pułap. Nagle obok maszyny ukazały się plantacje rosnących wokół portu granatów i sady figowe ciągnące się w stronę el-Hamra, najpierw z prawej, potem z lewej mignął otoczony drewnianym parkanem budynek nadrzecznej przystani, samolot lekko siadł na ziemi, potoczył się kilkadziesiąt metrów i stanął. Kiedy Gam wysiadła, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Wokół cisnęli się Arabowie; za nimi jechało jakieś auto, które zahamowało tuż obok samolotu. Gam dostrzegła dłoń ozdobioną dużym opalem. Skóra wokół paznokci była ciemna. Kreol otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i zaoferował pomoc. Clerfayt nie odpowiedział. Odwrócił się do Arabów, jednego z nich wysłał na policję, by załatwił formalności związane z aeroplanem, i dopiero potem zainteresował się samochodem; z lekką prze- sadą, tonem zdradzającym lekceważenie, podziękował mieszańcowi. Kreol podwiózł ich do hotelu i odchodząc, ukłonił się Gam. Udawał, że nie widzi wyciągniętej ręki pilota. Cler- fayt uniósł kąciki ust z takim wyrazem twarzy, że mie- szańcowi krew uderzyła do głowy. Kiedy podszedł bliżej, Clerfayt pokazał mu plecy, zupełnie już nie kryjąc pogardy. Wieczorem wybrali się obejrzeć grobowiec nomarchy Hapa Tefy. W drodze powrotnej usłyszeli naraz huk wy- strzału. - To kreol - rzekł Clerfayt i zatrzymał wóz. Przez chwilę stał w świetle księżyca i nasłuchiwał. Nie było widać nikogo. Clerfayt w końcu usiadł za kierownicą. Nocne powietrze pachniało coraz silniej. Palmy wy- glądały jak powycinane z czarnego szkła. Obok przesuwały się uśpione chaty, gdzieniegdzie błyskały słabe światełka, słychać było stłumione poszczekiwanie psów. W hotelu Clerfayt otworzył okna na oścież. Wydawało się, że cała potęga nocy wdarła się do pokoju i wypełniła go, nasycając srebrem i błękitem. Wraz z nocą wtargnął wiatr, który szeleścił, jęczał, śpiewał i posapywał: był niczym gorący, namiętny szept na tle dostojnego, milczącego nieba. Gam stała wyprostowana - wciąż jeszcze jak przez mgłę słyszała szum Nilu, wizg powietrza ciętego śmigłem, krzyk pustynnych ptaków; wydawało jej się, że widzi blask księżyca igrający w załomkach konstrukcji samolotu - gdy naraz obok niej znalazł się Clerfayt. Kiedy się obudziła, pod jej oknem panował poranny zgiełk. Znad rzeki dobiegało buczenie syren odbijających statków. Drżąc z zimna w chłodnym powietrzu, pełna energii wyskoczyła z łóżka. Wszedł Clerfayt. Lekkim krokiem przemierzył dywan, udając, że długie nogi Gam nie robią na nim żadnego wrażenia; miał przy tym w so- bie coś z narzucającej się rześkości poranka. Przyniósł figurkę z brązu przedstawiającą kota, pochodzącą z czasów Amenhotepa IV Echnatona. Niezwykle szlachetny był zarys linii przebiegającej od przednich łap do podbródka, w karku zwierzęcia znajdowało się niewielkie wgłębienie. - Za dwie godziny lecimy dalej - powiedział Clerfayt. Nic w jego zachowaniu ani mimice nie zdradzało, że w nocy do czegoś między nimi doszło. Gam zamyśliła się, po chwili się jednak otrząsnęła, wzruszyła ramionami i pobiegła do łazienki. Samolot stał w pobliżu zapory. Przy jednym z filarów pracowała grupa Koptów. Pustynia, spowita o poranku w lazurową mgłę, mieniąca się błękitem, fioletem i czerwienią, porażała pięknem. Podczas startu wystraszone konie Arabów rzuciły się galopem przed siebie, a białe burnusy wyglądały z dala jak zrywające się do lotu, spłoszone stado gołębi. Przed Abydos silnik przestał pracować, silny powiew wiatru targnął samolotem, który opuścił nos i zanurkował. Ze świstem, podobna do ziejącego krateru, zbliżała się ziemia - naraz rozległy się pojedyncze wybuchy, z rury wydechowej wystrzelił kłąb dymu, silnik ryknął i zaczął znów pracować, aeroplan poderwał się w górę i odzyskał równowagę. Gam czuła jedynie, że krew uderza jej do uszu; zdawało się jej, że cały świat zaraz rozpadnie się na strzępy. Clerfayt się obejrzał. Jego oczy z wrażenia powiększyły się do nienaturalnych rozmiarów, czerwone usta odbijały od pobladłej twarzy. Wołał coś do Gam, do niej jednak nic nie docierało: całą sobą przeżywała lot. Pod nią rozpościerała się bezkresna równina ze śladami minionej kultury, ruinami świątyń i grobowców. Cień samolotu sunął po ziemi jak ogromna wskazówka zegara pośpiesznie odmierzającego czas. Minęli świątynię grobową Ramzesa II; po cenotafie Setiego I pozostało już tylko wspomnienie, rów- nież ołtarze Ozyrysa powoli ginęły pod lotnymi piaskami pustyni. Niebo jaśniało jednak nad każdą z epok, nadawało jej ten sam rytm, pobudzało krążenie krwi, ożywiało. Pod jasnym niebem przeszłość traciła blask, raptownie na pierwszy plan wysuwały się własne przeżycia, wysnuwane z marzeń i pragnień śmiałe plany na przyszłość. Świat zdawał się upojnie kołysać i pędzić naprzód, niepowstrzymany; po raz pierwszy Gam ujrzała go w tak niezwykłym, choć wcześniej przeczuwanym kształcie. Clerfayt zbierał brązy. Norman zaproponował mu, by obejrzeli kolekcję jednego ze znajomych. Pojechali do niego wieczorem. Przemierzywszy plątaninę bajkowych uliczek, wóz zatrzymał się przed niskim domem w dzielnicy Bulak. Otworzyła im Berberyjka; poprowadziła gości po schodach, a potem krętym korytarzem. W jakichś drzwiach zalśniły gwiazdy; w głębi znajdował się czworoboczny dziedziniec otoczony wysokim murem. Pośrodku szumiał wodotrysk. W świetle księżyca jaskrawię odcinała się od tła mauretańska brama budynku z naprzeciwka. Błysnęło światło, pojawił się jakiś mężczyzna, który przywitał się z Normanem i Clerfaytem. Nazywał się Ravic. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilka osób. W półmroku jedni siedzieli, inni leżeli na skórach bądź dywanach. Berberyjka przyniosła sorbet oraz zielonkawą wodę z lodem. Clerfayt dopiero po chwili zobaczył, że za nim leży jakaś Murzynka. Jej źrenice błyszczały; skóra i włosy wydzielały silną, pociągającą woń. - Go... go... - gruchała, prostując nogi pokryte sinym tatuażem. Zabrzmiała stonowana muzyka. Murzynka podchwyciła melodię. Clerfayt wyciągnął się na poduszkach. Czuł się jak w afrykańskiej wiosce, gdzieś głęboko w buszu. Wojownicy właśnie wrócili z łupieżczej wyprawy na han- dlową faktorię i teraz zmęczeni odpoczywali w chatach, rozleniwieni, najedzeni do syta, z żołądkami wypełnionymi wołowiną i cienkim piwem. W kącie przycupnęły białe kobiety, które wzięli do niewoli; ich jasna skóra pobudzała wyobraźnię, kobiety te pociągały wojowników o wiele bardziej niż ich własne. Na zewnątrz zapadła noc, słychać było poszczekiwanie szakali. Nazajutrz wojownicy plemienia znów pomaszerują na wojenną wyprawę... Z kąta po przeciwnej stronie dobiegał śmiech. Jakaś Murzynka podniosła się na posłaniu, by wstać. Gęste włosy osłaniające jej czoło przypominały hełm, skóra na kolanach błyszczała, wilgotne usta były szeroko otwarte. Czyjeś ramię pociągnęło ją z powrotem na poduszki. Berberyjka bez słowa podała Clerfaytowi ambrę. Myśląc o Gam, patrzył na Normana, któremu czar- noskóra kobieta masowała kark. Z wolna, po cichu, prze- nikała go na wskroś drzemiąca gdzieś pod skórą odwieczna potrzeba męskiej rywalizacji, ów nieokreślony fluid skrywanych prainstynktów. Clerfayt nie mógł powstrzymać ogarniającej go wrogości, nienawiści i pogardy, a także gwałtownych pragnień. Splótł dłonie, mocno zacisnął palce. Po chwili się odwrócił. Natrętne myśli jednak go nie opuszczały. Choć oderwał wzrok od Normana i utkwił w suficie, osaczały go jak niezmordowane robactwo. Jakiś karzeł ruszył w tany; wraz z tą upośledzoną istotą między gości wkradło się dzikie pożądanie. Czarna masażystka zaczęła mruczeć i szeptać coś ponad leżącym Normanem. Berberyjka, przechodząc, otarła się o Clerfayta. Z kąta wołano o napoje. Stłumione bicie w bęben brzmiało niczym dźwięk gon- gu. Jakiś chłopiec o nubijskich rysach stał obok wysokiego bębna afrykańskiego i uderzał pałeczkami w osobliwie pobudzającym, jednostajnym rytmie. Monotonia głuchego dudnienia oddziaływała z nadzwyczajną mocą, wobec emocji zapominało się o dźwiękach, bębnienie po- magało rozsupłać węzły uczuć, eliminowało wszelkie nie- jasności, było jak pierwotny zew: z wolna stawało się samą nocą, pradźwiękiem wyzwalającym instynkty, wołaniem puszczy, w której rozlegają się wrzaski lampartów i godowy ryk bawołu... Troska o dobre imię, o człowieczeństwo, ustąpiła pradawnym, zwierzęcym odruchom, które teraz z bulgotem wykipiały, topiąc wszystko po drodze... Clerfayt nawet nie poczuł, że masażystka chwyciła zębami rękę, którą się podpierał; czując wewnętrzny żar, zerwał się, zacisnął pięści, ruszył nagle za Murzynką i odepchnął ją, nawet nie patrząc jej w twarz; następnie odwrócił się i, podobny do kota szukającego zwady, nie mogąc powstrzymać mrocznego przypływu prężącej się zwierzęcości, poszukał Normana. W kurczowym grymasie uniósł górną wargę, wyszczerzył zęby, wysyczał jakieś słowo, a kiedy pobladły i osłupiały Norman spojrzał na niego, Clerfayt w krańcowym napięciu, powoli jednak i wyraźnie, wycedził: - Jak cu-dow-nie Gam ję-czy z roz-ko-szy... Pod ścianą dyszała jakaś kobieta; nagle zawyła, po- derwała się, odepchnęła bęben i otoczyła ramionami barki młodego Nubijczyka. Wtedy Berberyjka runęła na nią jak dzikie zwierzę, odepchnęła od chłopca, zaczęła okładać pięściami po okrytej jasnymi włosami głowie, wgryzła się w lśniące ramiona... Kiedy walcząca para z charkotem kłębiła się na podłodze, rozdygotany bębni-sta uciekł. Z kamienną twarzą Ravic zaczął chłostać obie kobiety. Berberyjka otrzeźwiała. Blondynka jednak nie chciała wstać; wiła się konwulsyjnie i usiłowała wczepić palcami w podłogę. Norman, całkowicie już opanowany, stanął naprzeciw Clerfayta. Ten wzruszył ramionami. - Co tam... - powiedział. - Najlepiej od razu. Norman się wahał, chciał jeszcze coś powiedzieć; po namyśle jednak odszedł i na stronie zamienił kilka słów z Ravikiem. Zgodzono się na pistolety Ravica. Na prośbę gospodarza pewien polski baron odmierzył krokami dystans na dziedzińcu. Goście uznali zajście za mało ważne, to- warzyska rozmowa toczyła się nadal. Podobne zdarzenia były tutaj czymś codziennym. Ktoś zachował się nie- poprawnie i za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce; jeden drugiemu uchybił, należy zatem podać sobie ręce i sprawę rozstrzygnąć. Kiedy przyniosą światło, padną strzały. Clerfayt zajął pozycję. Widział, że Norman, zanim stanął naprzeciw niego, chwilę zwlekał, oczekując zapewne wyjaśnień. Dłoń Clerfayta z wolna jednak się zaciskała na zimnym kawałku stali. Trzymał broń, jakby to było ramię przyjaciela. Padła komenda. Światła utworzyły na dziedzińcu migoczący krąg. Clerfayt stał nieruchomo. Z przeciwnej strony padł strzał. Clerfayt powoli uniósł broń i wypalił w sam środek jaśniejącego w bladym świetle kredowo-białego czoła. Kiedy wyszedł na ulicę, przez chwilę się zastanawiał, czy powinien iść do Gam. Natychmiast jednak pojawiły się pytania. Jak mógł się dopuścić podobnego szaleństwa? Skąd aż takie wzburzenie? Gdzie się podziała świadoma część jego natury? Wiedział, że aby zapanować nad innymi, trzeba być przede wszystkim panem samego siebie. Nic nie jest równie bezlitosne jak miłość: kto nie potrafi poskromić emocji, traci osobę, której ofiarował serce. Kto daje całego siebie, staje się niewolnikiem i, szukając szczęścia, wpada w pułapkę swych złudzeń. Najważniejsze, by zawsze mieć się na baczności. Odesłał auto i zdecydowanym krokiem poszedł do ho- telu. Chciał uporządkować swoje sprawy. Nie mógł zebrać myśli, udało mu się jednak napisać list, a także wydać kilka poleceń. Potem postanowił, że wieczór spędzi w barze. Barman dyskretnie podesłał mu dziewczynę. Clerfayt to spostrzegł i chlusnął mu absyntem w twarz. Wściekłość bijącą z oczu mężczyzny poskromił jednym, zdecy- dowanym spojrzeniem, a kiedy barman, złorzecząc, wycofał się, Clerfayt poczuł dziką satysfakcję. Zaraz jednak się przestraszył: zupełnie nie mógł zrozumieć powodów swego zadowolenia. Byłaby to świadomość władzy nad drugą osobą? Możliwe, tym bardziej że przecież nie potrafił zapanować nad sobą. Przywołał dziewczynę. Po chwili jednak stwierdził, że absynt jest zwietrzały, a dziewczyna to ordynarna dziwka. Poczuł do siebie odrazę za to, że obawia się ryzyka, że unika czegoś, co uważa za niebezpieczne. Rzucił pieniądze barmanowi, zagwizdał na taksówkę i pojechał do Gam. Mówił o sprawach obojętnych, cały czas czując, że nie o to mu chodzi. Patrzył na szczupłą figurę Gam, na jej smukłe dłonie. Ona też mu się uważnie przyglądała. Zadzwoniła na służącego i poprosiła o wodę sodową z lodem. Clerfayt bił się z myślami. Trzeba było posłuchać pierwszego impulsu i od razu tu przyjechać. W końcu i tak musiało do tego dojść. Czemu teraz czeka nie wiadomo na co i mędrkuje, zamiast wziąć Gam w ramiona? Czyżby wpadł we własne sidła? Przecież dopiero co pozwolił emocjom zatriumfować nad rozumem. Podjął rozmowę, zaraz jednak nerwy znów dały znać o sobie. Nie chodziło o to, co się wydarzyło, o Normanie już nie myślał. Lecz właśnie tutaj spodziewał się czegoś całkiem nowego, nieznanego i bał się, że to coś go powali i zniewoli. Dalsze rozważania nie miały sensu. Najlepiej byłoby wyjść, ocenić sytuację z dystansu, zyskać jakąś pewność. Wprawdzie wiedział, że Gam jeszcze niczego się nie do- myślą, nie przeczuwa nawet, co się w nim dzieje, nie wie, dlaczego brak mu zdecydowania i wiary w siebie, rozumiał jednak, że to, co się teraz stanie, ma decydujące znaczenie. Wymaga też rozwagi i skupienia, których nie mogą zakłócać żadne emocje. Mogłoby się to potem zemścić i obrócić przeciw niemu. Pragnął utrzymać stan posiadania, chciał zwyciężyć w tej walce z sobą - dlatego też próbował rozpoznać niebezpieczeństwo i przekonać się, z której strony najwięcej mu grozi. Zarówno atak, jak i obrona były dlań problemem wyłącznie wewnętrznym. Dlatego nagle postanowił wyjść. Na pozór był zupełnie opanowany. - Przyjdę innym razem... wkrótce... - powiedział prze- sadnie stanowczym, zdecydowanym tonem. Znów poczuł, że zachowuje się niestosownie, niepewnie. - Prawdopo- dobnie... - dodał i wyszedł. Przedtem jednak zdołał z siebie wyrzucić: - Zastrzeliłem dziś twego męża... Gam się nie odezwała. II Ulotne wrażenia często stanowiły dla Gam źródło drob- nych radości: lubiła chłonąć dłonią chłód kryształu i brązu, z przyjemnością wpatrywała się w przejrzystą wodę. Przedziwną rozkosz sprawiało jej dotykanie śliskiej rybiej łuski, a także tulenie gołębia, zagłębianie palców w upierzeniu ptaka. Dużo podróżowała. Odpowiadało to jej zmiennej natu- rze. Nigdzie nie zagrzała miejsca, nie lubiła się przywiązy- wać. Uważała, że jednostkowe zobowiązania i związki szko- dzą szerszemu pojmowaniu spraw. I zawsze szła na całość. Pewnego wieczoru odpoczywała na tapczanie w pokoju hotelowym. Obok stało biurko, na nim leżały drobiazgi, które zawsze lubiła mieć pod ręką. Dzień był bezchmurny, trochę już jednak jesienny. Za oknem ciemniał park, konary drzew ostro odcinały się od jasnego tła. Niebo widoczne poniżej górnej krawędzi okna zmieniało kolory: z błękitu zabarwionego jabłkową zielenią przechodziło w oranż miękko przetykany pasmami różu. Całość wraz z plątaniną gałęzi o niezwykle wyrazistym rysunku przypominała japoński drzeworyt. W ciszy słychać było jedynie oddech Gam. Tam, za oknem, rozpościerał się świat. Poza nim nie było niczego, co najwyżej trwanie chwili. Drzewa stały w równym szeregu i wydawało się, że nigdy już nie okryją ich liście, że pod lśniącym niebem na zawsze ustał rytm życia. To było jak dotknięcie tajemnicy: powolny oddech prze- nikający w spokojnym rytmie całe ciało, wzbierający jak fala, wypełniający płuca po kres ich objętości, wznoszący się i opadający według prawa, które jest cudem: dzięki niemu bowiem istnieje życie. Kogo ta fala poniesie, ten zawsze znajdzie ratunek i ocalenie. Oddech i trwanie są istotą ludzkiego przeznaczenia. W nich tkwi sens życia. Powoli niewyraźny zarys drewnianych ram okiennych stawał się czytelny, ich krawędzie nieco się wysunęły poza krąg światła. Gam nie musiała wytężać wzroku, by widzieć je coraz wyraźniej, dokładniej. Nagle dostrzegła szerokie pasmo światła na obrzeżach ram; wcześniej go nie widziała. Przestraszyła się. Światło otoczyło wnękę okienną i oparcie fotela, wdarło się w załamanie konstrukcji krzesła, zaigrało w szlifie kryształu, obramowało dywan. Zalało cały pokój i przekształciło go w złocisty obszar, w którym wszystkie kontury nabrały ostrości. Blask bijący od zwykłych przedmiotów emanował szczęściem, był jak tchnienie świata. Owo tchnienie i światło wyznaczały zaklęty krąg. Były wszędzie, tylko dzięki nim mogły istnieć ich przeciwień- stwa - tkwiły w nich, poza nimi nie było niczego. Wnętrze jednej z filiżanek zalśniło. Gam chwyciła ją ostrożnie. Powoli się odwróciła i podniosła czarkę do okna. Ta prosta czynność pochłonęła ją bez reszty. To było wspaniałe uczucie, kiedy wędrowało do góry całe ramię, dłoń i obejmujące naczynie palce. I teraz, drżąc, narzucały swą wolę: można było filiżankę przybliżyć lub odstawić; to samo dało się zrobić z innymi przedmiotami i oglądać je z bliska bądź z daleka. Prawdziwa mistyka przestrzeni... Trudno o coś bardziej bezdusznego. Ale czy ktoś od- waży się uznać jakąś rzecz za martwą tylko dlatego, że się nie porusza? Czy wyłącznie ruch świadczy o życiu? Przecież jest on stanem pośrednim, przemijającym. Poprzez ruch wyrażamy uczucia małej wagi. Głębsze prze- życia są nieme, wielkie uczucie nabrzmiewa w przeciągłym bólu, prawdziwy zachwyt ogłusza. Tak więc bezruch oznaczać może największe wzruszenie, a ruchliwe życie, przeciwnie - śmierć... Oto, dokąd prowadzi roztrząsanie natury rzeczy... Gam wyjechała do Davos. Naczelny lekarz przedstawił jej kilka osób, wśród nich dwóch mało ważnych dy- plomatów, pewnego skromnego Włocha, Bramintę-Solę, Rakołową, Kinsleya, Vanderveldego, Kaia i kilka pań, których nazwiska nie zapadły Gam w pamięć. Braminta mówiła coś o Puryszkowie, który zniknął kilka dni temu. Prawdopodobnie z jakąś kobietą, choć nikt tego nie wiedział na pewno. Mogło się także zdarzyć, że popadł w melancholię; w wypadku Puryszkowa należało się liczyć z podobnymi wybrykami. Po godzinie zjawił się lekarz. Kai zaczął tasować karty, grano w pokera. Razem z Braminta Gam wyszła do sąsiedniego pokoju; z okien widać było śnieg. Gam usiadła głęboko w fotelu i delektowała się spokojem płynącym z poczucia całkowitego bezpieczeństwa: wygodne siedzenie, półkolista boczna poręcz, wyściełane oparcie, przyjazne jak pomocne ramię. Podobne rozważania mogła snuć wyłącznie natura pełna ciepła i fantazji... Z pokoju dobiegał głos Rakołowej. Był miękki i pro- szący. Wtórował mu jakiś baryton. Nie dało się zrozumieć ani słowa. Przez chwilę toczyła się ożywiona rozmowa, po jakimś czasie mówiła już tylko kobieta; jej łamiący się głos krążył w pomieszczeniu jak ptak szukający wyjścia z pułapki. Naraz Rakołową gwałtownie wybiegła. Miała zaczer- wienione oczy, drżały jej wargi. Ujrzawszy Bramintę, spe- szyła się i omal nie wybuchła płaczem; opanowała się jednak na widok Gam. - Nie wiedziałam... - Udręczona podniosła dłoń do czoła. Gam, siedząca w głębokim fotelu, nie słuchała... Bra- minta zbladła i wstała. - Vandervelde domaga się pieniędzy? - zapytała. Rakołowa potwierdziła. - Dała mu je pani? Księżna potrząsnęła głową. - Czy odszedł? - Tak. - Rozpłakała się, patrząc wzrokiem pobitego zwierzęcia. - Nie mogłam mu nic dać, tydzień temu sprze- dałam biżuterię. - Ile zażądał tym razem? - Dwa razy więcej niż zwykle. - Kiedy chce je dostać? - Jutro. Wszystko przegrał. - Dam pani czek. - Chce mi pani pożyczyć pieniądze? - Rakołowa uniosła głowę. - Można to i tak nazwać. Dam je pani, ale pod jednym warunkiem: zostawi pani Puryszkowa. Rakołowa zadrżała. - Przecież to Rosjanin... Braminta milczała. Słowa były zbędne wobec tego, co zaszło; Eros musi zawsze ustąpić pod naciskiem woli -wola działa na zimno i do niej należy ostatnie słowo. Na korytarzu było słychać czyjeś kroki. Rakołowa wstała i podeszła do drzwi. - Proszę mi to dać - rzekła. Z gracją chwyciła czek, uśmiechnęła się, ukłoniła i wy- biegła z pokoju, prosto ku Vanderveldemu. Na policzki Braminty wystąpiły ostre rumieńce. Do- strzegła pytanie w oczach Gam i mówiła w zamyśleniu: - To jest choroba, mamy zbyt mało czasu, by o cokol wiek walczyć. Zresztą czy walczy się o złotą bransoletę? Nie, po prostu sieją kupuje. Czy powinniśmy wyrzekać się czegoś, co kochamy, tylko dlatego, że musimy to kupić? Szko da słów, one nic nie pomogą... W końcu to wszystko jedno... Przez pokój przebiegł duży, chudy pies. Był to czarny jak węgiel chart, prawie nieowłosiony, o aksamitnej skórze. Braminta zbladła. Wszedł Puryszkow z innym psem, który natychmiast przegonił czarnego charta. Rosjanin przyniósł kilka książek -jakiegoś dawnego angielskiego mistyka i dwa tomy traktujące o okultyzmie. Pojawiła się Rakołowa ze szklanką herbaty. Puryszkow natychmiast poderwał się z miejsca. Rakołowa wyciągnęła do niego rękę. Kiedy Puryszkow zgiął się w ukłonie, szklanka wypadła z rąk księżnej i się rozbiła, a herbata oblała garnitur Rosjanina. Minę miał nietęgą, kiedy dzwonił po służącą i tłumaczył, że musi zmienić ubranie. Rakołowa znieruchomiała, po chwili jednak szybko podeszła do stolika i włączyła się do rozmowy. Tymczasem oczy Braminty nabrały blasku. Czegoś takiego żaden mężczyzna nie zapomina, po- myślała Gam. Za oknem w świetle księżyca wirowały opadające płatki śniegu. Puryszkow wrócił w dobrym humorze. Rozmawiał z Braminta, wciąż jednak rozglądał się za Rakołowa. W końcu się pokazała i przechodząc obok niego, rzuciła: - Powinien pan się zadawać tylko z jedną kobietą. Puryszkow śmiertelnie zbladł i patrzył jak zahipno- tyzowany. Rakołowa pomachała do niego i pogroziła mu palcem. Rosjanin zacisnął wargi. Braminta wyraźnie nie zwróciła uwagi na te banalne słowa i z werwą ciągnęła konwersację. Jej nozdrza drżały, pod oczami wykwitły delikatne, fiołkowe cienie. Ramiona jaśniały przydymionym światłem, w ożywionej twarzy czerwieniały usta. Rosjanin w nikłym stopniu interesował się rozmową. Pozwolił słowom płynąć. Po chwili jednak coś się wyraźnie zmieniło. Braminta emanowała teraz ciepłem i ser- decznością. Puryszkow naraz się zorientował, że rozmo- wa go wciąga. Jej ton wyjątkowo mu odpowiadał, nie narzucał niczego. Twarz Rosjanina się wypogodziła. Bez- wiednie zaczął odpowiadać na pytania, potem mówił o sprawach mu bliskich, o tym, co się działo wokół niego. Kiedy Braminta spostrzegła, że znów robi się nerwowy, dała spokój konwersacji. Puryszkow pocałował ją w rękę, po czym poszedł do Rakołowej. Zanim powiedział cokolwiek, księżna urządziła mu scenę dziecinnej wręcz zazdrości. Puryszkow zupełnie osłupiał i zmieszany próbował ją udobruchać. Potem się jednak złamał. Atak został przeprowadzony nad podziw precyzyjnie, Rakołowa uderzyła w najwrażliwsze miejsca. Słuchając śmiesznych zarzutów, stracił cierpliwość, niczego nie rozumiał, zamiast po rosyjsku, zaczął znów mówić po francusku. Następnego wieczoru należał już do Braminty. - W skrzypcach jest tyle słodyczy - mówiła Gam, słu- chając z zachwytem śpiewnej kantyleny rozbrzmiewającej na tle akompaniamentu smyczków, narastającej w powstrzymywanych kadencjach, kulminującej fermatą w wysokim rejestrze. - Kiedy słyszę skrzypce, wydaje mi się, że śmierć nie istnieje. Niebo się unosi, zacierają się wszelkie granice. W skrzypcach jest jakaś miękkość przypominająca szare pióra mew. Ich brzmienie promie- niuje domowym ciepłem, oddala wszelkie smutki. Słysząc skrzypce, człowiek mógłby popełnić niejedno głupstwo... Dźwięk skrzypiec może nas odmienić... - ciągnęła. - Zdarza się, że wychodzimy poza siebie: wydaje nam się, że rośniemy i zaczynamy patrzeć oczami drugiego człowieka. Widzimy, jak nasze nogi i ręce się poruszają, wypowiadamy jakieś słowa. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Lecz w pewnym momencie gubimy się i już nie wiemy, kto jest kim: czy to jeszcze ja, czy już ten drugi, czy stałem się kimś innym, a on mną? Czy to ja po- stępuję właściwie, czy może ten drugi? W każdym z nas drzemie obca istota... Melodia skrzypiec skłania, by rzucić wszystko, iść przed siebie, dokądkolwiek, bez celu, możliwie daleko... Kinsłey milczał. Wieczorne światło wyostrzyło jego rysy, głębokie bruzdy łączyły nasadę nosa z kącikami wąskich ust. Gam nie zdawała sobie sprawy, że nie mówi o sobie ani o swoich doznaniach, że poddała się czemuś, co wypełzło z niej niczym cień; nie wiedziała, że rozpoczęła się odwieczna walka płci, maskowana chęcią poświęceń i sympatią. Przeczuwała, że to właśnie walka, nawet jeśli nazwałoby się ją inaczej, łagodniej; wiedziała, że bez względu na to, jakiego słowa użyjemy, by ją określić, walka przerodzi się z czasem w bezlitosną wojnę. Nie poddawała się; parokrotnie, chowając się za bły- skotliwymi, niejednoznacznymi sformułowaniami, pró- bowała nawet sprowokować Kinsleya. Jego zagrywki były dla niej czytelne. Kinsley ani przez chwilę nie trwał w bezruchu, coraz to postępował kilka kroków, natychmiast jednak, uwagą rzucaną jakby mimochodem, próbował zacierać ślady, sprawiać wrażenie, że dokonał tego wypadu całkiem bezwiednie. Prowadził luźną, skrzącą się dowcipem konwersację, wypowiadał słowa, do których pozornie nie przykładał wagi, nigdy jednak nie gubił nici przewodniej. Z całym spokojem koncentrował się na sprawach odległych; jeśli Gam podejmowała wątek, natychmiast, odpowiednio gestykulując, robił gwałtowny zwrot i przybierał dostojny ton bezstronnego filozofa. W takich chwilach Gam traciła głowę i milkła. Powoli jednak budził się w niej opór, wzbierała wola walki. Wydawało się, że gdzieś z daleka dobiega szczęk oręża. Podczas którejś z rozmów, kiedy już doszło do osobi- stych wynurzeń i częściowych wyznań, a obie strony ostrożnie i z rezerwą próbowały wyczuć partnera, samemu się przy tym nie odkrywając, pojawiło się nieuchronne rzeczowe pytanie o przeszłość Kinsleya. Kinsley odpowiedział osobliwym gestem, który miał przekreślić wcześniejsze spory, troski, marzenia i triumfy- jednym ruchem ręki wymazał całe lata. - Zapomniałem... Czy jest coś równie nieważnego jak przeszłość...? Naraz Gam zaczęła słuchać uważniej: ktoś obok odezwał się, modulując interesująco brzmienie głosu. Do stolika podszedł jakiś mężczyzna i mówił do Kinsleya. Ukłonił się Gam; był to ukłon dobrze wychowanego człowieka, który zaprzątnięty jest własnymi sprawami. - Jechałem cały dzień dla tych kilku minut rozmo wy - powiedział. - Wystarczyłaby półgodzinna zwłoka, by wszystko zaprzepaścić. Czasem przypadek sprawia, że przedmioty nabierają cech ludzkich. Dlatego proszę wybaczyć... Krótko rozmawiał z Kinsleyem. Potem gestem dał do zrozumienia, że to już koniec, i z uśmiechem odwrócił się do Gam. - Tylko przypadek jest regułą, ona zaś - przypad kiem. Sprawy najbardziej niezwykłe zawsze są w grun cie rzeczy proste. Dlatego naruszenie form nie jest czymś aż tak poważnym, by nie dało się usprawiedliwić. I to w każdej sytuacji... Dopiero po jakimś czasie Gam zapytała: - Kto to był...? - Lavalette. Pewnego mglistego dnia Kai wydawał u siebie przyjęcie. Gam przyszła późno. Pierwszy raz rozmawiała z Pu- ryszkowem. Rosjanin wkroczył między gości, wysoko unosząc czoło. Uderzyło ją jego dziecinne zachowanie. Trawiła go melancholia i nie miało to nic wspólnego z ko- bietami. Gam poczuła przypływ sympatii. Zachwycony lekkością, z jaką się poruszała, Puryszkow podążył za nią. Przed nimi kroczyły psy. Kiedy stanęły obok siebie na dywanie, wyglądały jak czarne figury odlane w brązie. Do Puryszkowa i Gam dołączyła Braminta; śmiała się, w jej głosie jednak chwilami odzywał się niepokój. Purysz- kow traktował ją z uprzejmą obojętnością. Natychmiast to dostrzegła, ożywiła się i zaczęła mówić coś do Gam, odwróciła się od Rosjanina, ale kiedy tylko się poruszył, znów - odrobinę za wcześnie — z promiennym uśmiechem go dopadła; próbowała wciągnąć do rozmowy przechodzą- cego obok Kaia, słała uśmiechy Rakołowej, niepostrzeżenie popchnęła Vanderveldego w stronę Gam, umilkła, kiedy rozmowa nabrała tempa, spod opuszczonych powiek obserwując Puryszkowa, spostrzegła, że Vandervelde przedstawia się Gam, i odetchnęła z ulgą. Vandervelde próbował osaczyć Gam. To ironizował, to wpadał w ton łagodnej perswazji. Gam z rozbawieniem podjęła grę. Vandervelde natychmiast wszedł w zwarcie, raz jeszcze się jej wyśliznął, potem jednak dał się podejść i, jakby nigdy nic, spróbował ataku z innej strony. Prezentując na ciemnej skórze fotela swą niezwykle wypielęgnowaną dłoń, mówił coś o egzystencjalnym cierpieniu, z zafrasowaną miną sprawdzał, czy wywiera należyte wrażenie, potem znów zmieniał temat, aż w końcu Gam naiwnie oświadczyła, że nic nie rozumie. Zły, że nie dała się wziąć na jego sztuczki, nie krył rozdrażnienia i, przynajmniej na razie, zrezygnował. Do stolika podeszła Rakołowa. Vandervelde zasyczał w jej stronę i czegoś zażądał; odpowiedziała mu łagodnie. Zostawił ją stojącą bezradnie pod ścianą i poszedł do pokoju, w którym grano w karty. Puryszkow rozglądał się za Gam. Widząc jego twarz, w której z niezwykłą wyrazistością odciskały się zmartwienia, Gam poczuła lęk. Wokół niej padały słowa niczym rzęsisty deszcz; odbierała je jak szum, nie wyłaniał się z nich żaden sens. W głębi niej kołatało coś mrocznego, parło ku jej rękom, błagalnie domagało się uwolnienia... Braminta nie spuszczała z nich oka. Zadumę Gam zrozumiała opacznie i, naraz bardzo rozdrażniona, spró- bowała wywołać kłótnię. Puryszkow spojrzał na nią obo- jętnie, wstał i podszedł do orkiestry. Od skrzypka wziął instrument, jednym ruchem ręki odsunął pozostałych muzyków i zaczął grać. Teraz dopiero Braminta-Sola pojęła, że się spóźniła i jej wysiłki na nic się nie zdały. Dotarło też do niej, że Gam nie jest w najmniejszym stopniu winna i tak naprawdę w całej tej historii nie zawinił nikt... Jej ciałem wstrząsnął atak kaszlu. Kiedy się podniosła z fotela, na jej dolnej wardze widniała plama krwi. Wychodząc, do ostatniej chwili nie mogła oderwać wzroku od skrzypiec Puryszkowa. Wraz z muzyką w pomieszczeniu zapachniało stepowym wiatrem i pustynią. Pod naciągniętym płótnem namiotów nikłym światełkiem płonęły świece, a ciemnoskóre kobiety wylewały swoje codzienne żale. Wszelkie marzenia okryła noc, rudawy księżyc lśnił nad jaśniejącą równiną. Porywisty wiatr zmieniał kierunek, z wolna wraz z całym nieboskłonem obracały się gwiazdy; tylko Orion przemierzał swój szlak szybko niczym kometa. Noc ustępowała przed świtem. Gam drżała. Rwały jej się myśli, osunął się gdzieś twardy grunt, na którym wszystko się układało w logiczny ciąg. Runął cały gmach pojęć i słów, tylko na samym dnie pozostała pierwotna warstwa: życie, wierne niczym zwierzę, krzewiące się jak bujna roślina, czysta esencja instynktu, niepowstrzymana siła tworząca strukturę świata. Na końcu łańcucha znajduje się łono - w żadnym wypadku nie głowa. Ponieważ łono wydaje owoce, jest ono jednocześnie i ziemią, i życiem. Nagle Gam odkryła, jak niewiele dla kobiety znaczy słowo. Myślenie, tworzenie pojęć jest czymś wyłącznie męskim. Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje się, jakby zamieszkała w obcym kraju, którego ję- zyka musi się wyuczyć: nigdy nie staje się on jej własną mową. By wyrazić siebie, musi posłużyć się pojęciami, które w nikłym stopniu oddają rzeczywistość, ponieważ przynależą do mężczyzn. Kobieta próbuje to wytłumaczyć, nigdy jednak jej się nie udaje. Właśnie dlatego mężczyzna nie potrafi zrozumieć kobiety. Pogoń za kimś, kto określi istotę jej samej - oto, co kładzie się cieniem na kobiecym przeznaczeniu: powiedz, co jest we mnie, ja o tym nie umiem mówić...Odwieczne poddaństwo, odwieczna nienawiść i rezygnacja... Gam czuła, jak wzbiera w niej fala. Starała się opanować i poszukać stosownych określeń, żadne jednak nie pasowało. Chciała znaleźć odpowiednie słowa - zgrzytały jak klucz nie dopasowany do zamka, męczyła się, by „to" wypowiedzieć, by chociaż przemyśleć. Nic z tego-„to" wciąż jej uciekało, wymykało się, jak zjawa przenikało poprzez gęstą plątaninę myśli. Udręczona magiczną niemocą swej płci, której absolutnie nie mogła przełamać, Gam krążyła wśród gości. W końcu wpadła na Rakołową, która przysiadła w kącie i nieprzytomnie patrzyła na zgromadzone towarzystwo. Przypływ siostrzanych uczuć wziął górę nad przygnę- bieniem. Znękane kobiety się objęły, zimny policzek Ro- sjanki przylgnął do twarzy Gam, pomieszały się oddechy i szloch, pękły wszystkie tamy i bliskość obu kobiet spłynęła dobroczynnym płaczem. Puryszkow stwierdził, że jest sam, i odłożył skrzypce. Potoczył dookoła nieobecnym wzrokiem, przez chwilę nad czymś myślał, po czym wolno połamał instrument i wy- szedł na zewnątrz, wprost w lodowaty wicher, który ostry- mi, nagłymi powiewami szarpał druty telegraficzne. Dwa dni później w Davos pojawił się Clerfayt. Któregoś wieczoru przyszedł do Gam, gdzie zastał Puryszko-wa. Od razu wiedział, jak się zachować: zaczął od zachwytów nad psami, potem podjął błyskotliwą konwer- sację, przy czym uważnie słuchał Rosjanina i starał się go w niczym nie urazić; w końcu zupełnie go rozbroił. Pokazał przy tym nie byle jaką klasę i przebił Puryszko-wa całkowicie. Gam zapytała go, co ostatnio porabiał. Opowiadał o wszystkim: najpierw krótko i zabawnie o bałkańskich przygodach i pewnym wieczorze w Normandii, później przeszedł do wyczynów lotniczych, które opisywał rze- czowo, ze szczegółami; dzięki temu osiągnął cel - przy- pomniał Gam wspólny lot do Luksoru, choć nie napomknął o nim ani słowem. Przed oczami Gam znów stanęła pustynia aż po horyzont złocąca się ziarenkami piaskowego pyłu. Wydawało się jej, że słyszy szum obracającego się Śmigla, że znów trzeszczy płótno opinające szkielet skrzydeł aeroplanu. Do przeszłości Clerfayt nie wracał, tylko do niej na- wiązał, gdy chciał podkreślić pewną kwestię: na chwilę uderzył w ton powagi i wspomniał tamten tragiczny - właśnie to słowo padło - finał, zaraz jednak zaczął roztaczać przed Gam olśniewające plany na przyszłość. Stwierdził też, że przed konsekwencjami awanturnictwa może ustrzec jedynie wewnętrzna konsolidacja, i głęboko spojrzawszy w oczy Gam, podzielił się swym najskrytszym pragnieniem: chciał w miarę możności utrudnić kontakt najgłębszych pokładów swego jestestwa z życiem zewnętrznym i sprowadzić je do poziomu rzemieślniczej rutyny. Coś takiego, uznał, winno być najprzedniejszą zabawą. Podkreślił, że subtelne zawirowania spowodowane przez wewnętrzny popęd wymagają osadzenia w sytuacjach stabilnych, uporządkowanych, istnieje nawet uzasadniona emocjonalnie potrzeba takiego zakotwiczenia. Bez tego, wywodził, nie sposób igrać ze sobą, bezużyteczna jest też ironia, w innych sytuacjach nie do przecenienia. Łowca przygód pozbawiony więzi społecznych zawsze będzie tylko zwykłym włóczęgą i nigdy tak naprawdę siebie nie zgłębi, brak mu bowiem zwierciadła, a także konfrontacji ze swym przeciwieństwem. Cel, do którego winniśmy dążyć, mówił Clerfayt, to dogłębne i bez- ustanne przeżywanie, nawet gdy chodzi o drobiazgi. De- cydując się na ryzykowny skok, musimy być pewni, że mamy pod stopami bezpieczny grunt. Z całym przeko- naniem dowodził, jakie to ważne dla kobiety, dla której oparciem zawsze powinien być mężczyzna, a najlepiej, jeśli wszystko odbywa się w zgodzie z mieszczańską normą poprawności, w sposób społecznie akceptowany, czyli z urzędowym stemplem odciśniętym na akcie małżeńskim; tak zabezpieczona kobieta może sobie pozwolić na najdziwaczniejsze przygody i drążenie najgłębszych warstw swego jestestwa. Po tym wywodzie naraz zmienił temat, wypytał Gam ojej najbliższe plany i poddał je rzeczowej analizie. Kiedy na chybił trafił napomknęła o wyjeździe do Rzymu, Clerfayt zaczął zachwalać Neapol, krytykując Rzym jako miasto nudnych zabytków przeszłości. Niespodziewanie zmienił się tembr jego głosu i Clerfayt przeszedł do ataku - wygłosił jeszcze kilka obojętnych zdań, a następnie zaproponował, by została jego żoną. Czekał na odpowiedź. Pochylił się w stronę Gam i ut- kwił wzrok w jej twarzy. Po chwili spokojnie wstał i pod- szedł do drzwi. Kiedy był w przedpokoju, Gam zawołała ze śmiechem: - Już pan wychodzi? Clerfayt zatoczył ręką koło. - Pani się nade mną znęca... Milczała. Clerfayt zrozumiał, że chce go trzymać w nie- pewności; stał nieporuszony, o nic nie pytał, jedynie zmiękły mu rysy twarzy, zwykle opanowanej i nieprze- niknionej. Wskazała mu fotel. Odetchnął z ulgą. Dlaczego nie siada? - pomyślała Gam i podziękowała za propozycję. Clerfayt przezornie nadal milczał. Każde słowo mogło się okazać niebezpieczne. Gam bawiła się rękami i choć wyglądało na to, że nie wie, co odpowiedzieć, Clerfayt węszył pułapkę. Niewinnie i nadzwyczaj zręcznie Gam postawiła go wobec kwestii rozstrzygającej i wprost zapytała o powody jego decyzji. Clerfayt jednak wiedział już, co robić. Przypuszczał, że Gam rozumie go właściwie. Wystarczyło spojrzeć, jak nerwowo bawi się palcami; uznał, że w tej chwili może się uratować tylko w jeden sposób, a przede wszystkim musi natychmiast wziąć się w garść. Ostrożnie się wycofał i dyskretnie pominął pytanie milczeniem. Gam jednak nie odpuszczała i znów postawiła go na baczność. Zaczął się wić, jakby szukał wyjścia. Taktyka okazała się właściwa: Gam zgodziła się odłożyć wszelkie wyjaśnienia na później. Tymczasem, ociągając się, wyjawił nieśmiało, że w tej złożonej sytuacji uważa za sprawę honoru przywrócenie między nimi wcześniejszych relacji; musi bowiem uporać się z najwidoczniej znów odżywającym, niekorzystnym wpływem najgłębszych pokładów jestestwa, któremu jeszcze raz uległ. Poza tym - tutaj przenikliwie spojrzał na Gam - to nie tylko obowiązek; gdyby nawet uważał, że niczego nie musi, postąpiłby dziś tak samo. Wybieg się udał. Chociaż oferta małżeńska została złożona serio, Gam uwierzyła, że Clerfaytem powodują wyłącznie motywy, o których mówił. Ostatnie zdanie tylko ją w tym utwierdziło. Po chwili jednak do niej dotarło, jak olbrzymie koło Clerfayt zatoczył, by osiągnąć cel, i szczerze ją to rozba- wiło. Młody człowiek, zupełnie już teraz pewien swego, żartował i cieszył się, że Gam nie żywi żadnych podejrzeń, choć przecież musiała uznać jego wywody za niezupełnie przekonujące. Jednak wychodząc, nie wątpił, że spotkał się z wyjąt- kowo szybką i gładką odprawą. Jak nigdy dotychczas. - Zmartwiony? - triumfowała szyderczo Gam. - Liczyłem się z tym od początku, przewidziałem re- zultat... - odparował. Nie mógł jednak odmówić sobie pytania: - Odniosłem wrażenie, że moja propozycja jakoś szczególnie panią ubawiła... Jest zatem ktoś inny...? Gam zaniosła się śmiechem. - Ależ skąd. Tylko pan. Podczas kolejnego zgromadzenia towarzyskiego w ho- telu zjawił się posłaniec od Puryszkowa. Poprosił Gam, by poświęciła mu kilka minut. Wyjaśnił, że tym razem lekarz spodziewa się końca. Gam natychmiast z nim wyszła. Mała nocna lampka rzucała matowe światło na posłanie, koło którego czuwały psy. Na widok Gam jeden z nich wstał. Lekarz wymownie spojrzał na młodą kobietę i opuścił pokój. Pochyliła się nad umierającym. Długi płaszcz osunął się z jej ramion i opadł na podłogę obok psów. Gam była w sukni wieczorowej, wyglądała, jakby przyszła na przyjęcie. Pokój wypełniała niesamowita cisza, z zewnątrz nie przenikał żaden dźwięk. Ktoś zatrzymał zegar. Czas przestał istnieć. Istniała jedynie żółta twarz ułożona na poduszkach. I tylko ta twarz jeszcze żyła. Cienie snujące się wokół nieruchomej głowy były przerażające w zestawieniu z obojętnym milczeniem pokoju; kiedy czoło Rosjanina się poruszyło, Gam miała wrażenie, że drży od bezgłośnego podmuchu olbrzymich skrzydeł. Wolno, niewypowiedzianie wolno poruszyła się na kołdrze ręka. Widząc ten ruch, Gam poczuła fizyczny ból. Palce nie mogły dosięgnąć wnętrza dłoni i Gam wydawało się, że w tym momencie duch oddziela się od ciała; odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu dłoń się domknęła. Krew rozsadzała jej skronie, odkryte w wieczorowej kreacji ramiona uniosły się i do oczu kobiety niepowstrzymaną falą napłynęły łzy wzruszenia. Dotknęła zaciśniętej dłoni i przyszło jej do głowy, że przez całe życie nic nie dało jej aż tyle szczęścia: czując muśnięcie ciepłej skóry Gam, dłoń znów się otworzyła, a palce, wbrew woli, stopniowo się wyprostowały i teraz, pobielałe i szczupłe, trwały w bezruchu. Gam zauważyła, że Puryszkow na nią patrzy. Choć sobie wmawiała, że nie może jej już widzieć, czuła surowy wzrok Rosjanina. Nie mogła tego znieść. Ostrożnie podłożyła wąską poduszkę pod głowę umierającego. Miała wrażenie, że jego usta drgnęły w nikłym uśmiechu. Za kilka godzin te usta zesztywnieją. Czoło ostygnie. Ale w ciele jeszcze pulsuje krew i pracuje umysł, przez który przebiegają błędne ogniki myśli, jeszcze płynie stru- mień życia; ustanie ze śmiercią ożywiającego go ducha. Życie wciąż się sączyło. Jednak ponad zamierającą już zdolnością poznawania, ponad czułkami instynktu szu- kającymi jakiegoś punktu zaczepienia ostatnimi skurczami woli zapalały się purpurowe i błękitne płomyki gorączkowych urojeń, gęstniały niczym łapczywa, wszechogarniająca kipiel, igrały pustymi złudami sennych widziadeł, wystrzelającymi jak grzyby, a sprawy minione, zapomniane i pogrzebane przemieniały w fatamorganę wykwitającą nad upiornym strumieniem zatrutej krwi. Spoza drżącej głowy wypełzały ostatnie już pokusy, pękały wszelkie okowy. Wirując, unosiły się poplątane, barwne zdarzenia, mieszały się z sobą przeżycia, pragnienia i sprawy nieokreślone - przedwiośnie wśród śniegu i brzóz, twarz jakiejś dziewczyny, zapach ojczystej ziemi, jaskrawe cyfry rulety, mroźny poranek, stalowe lufy pistoletów, kobiece twarze, cudowna kantylena fletu, kwiaty janowca wokół łóżka, niskiego łóżeczka, w którym sypiał jako dziecko, łóżka, które teraz porasta janowiec, które pogrąża się w ziemi... Krzyk z nieba, coś ciśnie i dusi... poruszają się wargi, z ust wydobywają się głuche, bezdźwięczne słowa, ciało wije się, jakby coś chciało się zeń wydostać, dławi się, zdumiewa, w śmier- telnym strachu wygląda ratunku... Gam nie mogła wy- krztusić słowa, chciała pomóc, wołać, głośno krzyczeć... Coś nagle przeniknęło do pokoju, sunęło po omacku, hałasując, niewidzialną ręką dotykało przedmiotów... Wygięły się ściany, drzwi rozwarły się szeroko, wybrzu- szyła się kołdra, wykwitły na niej wężowate bruzdy, z ką- tów jak jakieś stwory wypełzały cienie, świat jęczał spa- zmatycznie, jego oddech przeradzał się w niesamowity, głuchy, przerażający krzyk; Gam nie miała siły stać, przy- kucnęła, palcami wczepiła się w miękką pościel i przerażona pokornie czekała, aż nadejdzie to, co straszne i niszczące, co huczy i wyje - akt ostatni... Ciało Puryszkowa się uspokoiło. W oczach pojawiło się coś szklistego, nieuchwytnego, ich przejrzystość się zatarła; po chwili skurcz unieruchomił źrenice, pierś się zapadła i w ostatnim, ciężkim westchnieniu powietrze wydostało się z płuc. Kiedy Gam nabrała odwagi i rozejrzała się, stwierdziła, że niemal leży na dywanie i z całej siły przyciska kolana do łóżka. Całkiem nieświadomie jedną ręką wpiła się w