ERICH MARIA REMAROJUE GAM Przełożył Andrzej Zawilski Poznań 2000 Tytuł oryginału Gam I Obok przemknęła grupa Beduinów w płaszczach koloru jasnej kawy. Jeźdźcy zostawili za sobą zapach wiel- błądziego nawozu i pustyni. Minęli grobowce mamelu-ków i rozciągnęli się w długą linię, pędząc ku przeraźliwie jasnemu niebu, jakby chcieli wziąć je szturmem. Gam przypatrywała się im aż do chwili, gdy ich sylwetki rozmyły się w oddali. Z trudem oderwała wzrok od horyzontu i ponownie odwróciła się w stronę miasta. Niespokojnie przemierzała ulice. U jakiegoś handlarza zobaczyła stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa. Tom oprawiono w pofałdowaną skórę. Każdej z siedemnastu pieśni towarzyszyła ilustracja. Większość rycin była tur- kusowobłękitna. Gam gorąco zapragnęła książki. Chwyciła ją pospiesz- nie. Opuszczając bazar, nie mogła zapanować nad dziwnym zamętem myśli, tym dotkliwszym, że nie znajdowała dlań żadnego wytłumaczenia. Norman czekał na nią wraz z synem jednego z przy- jaciół, Clerfaytem, by ich sobie przedstawić, nim Cler-fayt zabierze ją samolotem do Luksoru. Norman zamierzał tam dotrzeć ekspresem dopiero następnego dnia. Pojechali na lotnisko. Clerfayt usadowił Gam w fotelu, starannie zapiął jej pas i uruchomił silnik. Po chwili w dole ujrzeli plątaninę wąskich uliczek Kairu. Hory- zont się przesuwał; jak na mapie plastycznej ukazywały się rozpadliny i płaskie wzniesienia masywu górskiego Mokattan. A potem zza gór wyłoniła się pustynia i samolot poszybował wzdłuż wzbierających wód Nilu. W pobliżu Heluanu minęli dwie łodzie wycieczkowe. Stojący na pokładzie turyści machali w stronę samolotu. Gam rzuciła w dół czapkę. Wiatr rozwiewał jej włosy, czuła dziki pęd życia. Wychyliła się w tył. Przed nią siedział Clerfayt, nad głową miał wsporniki skrzydeł. Pilot był częścią samolotu: Gam nie dostrzegała w nim człowieka, stanowił dla niej jedynie element latającej maszyny... Świat oglądany przez śmigło nabierał powoli barwy ciemnego złota - nadchodził wieczór. Ogromny ptak do- prowadzał do szaleństwa wiejskie kundle, płoszyły się spokojne zazwyczaj osły, żonie fellacha pranie wypadło z rąk i popłynęło z wodą, kominy parowców wypluwały kłęby dymu: wszystko to wyglądało jak na obrazach dawnych mistrzów niderlandzkich. Koło Asjut Clerfayt obniżył pułap. Nagle obok maszyny ukazały się plantacje rosnących wokół portu granatów i sady figowe ciągnące się w stronę el-Hamra, najpierw z prawej, potem z lewej mignął otoczony drewnianym parkanem budynek nadrzecznej przystani, samolot lekko siadł na ziemi, potoczył się kilkadziesiąt metrów i stanął. Kiedy Gam wysiadła, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Wokół cisnęli się Arabowie; za nimi jechało jakieś auto, które zahamowało tuż obok samolotu. Gam dostrzegła dłoń ozdobioną dużym opalem. Skóra wokół paznokci była ciemna. Kreol otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i zaoferował pomoc. Clerfayt nie odpowiedział. Odwrócił się do Arabów, jednego z nich wysłał na policję, by załatwił formalności związane z aeroplanem, i dopiero potem zainteresował się samochodem; z lekką prze- sadą, tonem zdradzającym lekceważenie, podziękował mieszańcowi. Kreol podwiózł ich do hotelu i odchodząc, ukłonił się Gam. Udawał, że nie widzi wyciągniętej ręki pilota. Cler- fayt uniósł kąciki ust z takim wyrazem twarzy, że mie- szańcowi krew uderzyła do głowy. Kiedy podszedł bliżej, Clerfayt pokazał mu plecy, zupełnie już nie kryjąc pogardy. Wieczorem wybrali się obejrzeć grobowiec nomarchy Hapa Tefy. W drodze powrotnej usłyszeli naraz huk wy- strzału. - To kreol - rzekł Clerfayt i zatrzymał wóz. Przez chwilę stał w świetle księżyca i nasłuchiwał. Nie było widać nikogo. Clerfayt w końcu usiadł za kierownicą. Nocne powietrze pachniało coraz silniej. Palmy wy- glądały jak powycinane z czarnego szkła. Obok przesuwały się uśpione chaty, gdzieniegdzie błyskały słabe światełka, słychać było stłumione poszczekiwanie psów. W hotelu Clerfayt otworzył okna na oścież. Wydawało się, że cała potęga nocy wdarła się do pokoju i wypełniła go, nasycając srebrem i błękitem. Wraz z nocą wtargnął wiatr, który szeleścił, jęczał, śpiewał i posapywał: był niczym gorący, namiętny szept na tle dostojnego, milczącego nieba. Gam stała wyprostowana - wciąż jeszcze jak przez mgłę słyszała szum Nilu, wizg powietrza ciętego śmigłem, krzyk pustynnych ptaków; wydawało jej się, że widzi blask księżyca igrający w załomkach konstrukcji samolotu - gdy naraz obok niej znalazł się Clerfayt. Kiedy się obudziła, pod jej oknem panował poranny zgiełk. Znad rzeki dobiegało buczenie syren odbijających statków. Drżąc z zimna w chłodnym powietrzu, pełna energii wyskoczyła z łóżka. Wszedł Clerfayt. Lekkim krokiem przemierzył dywan, udając, że długie nogi Gam nie robią na nim żadnego wrażenia; miał przy tym w so- bie coś z narzucającej się rześkości poranka. Przyniósł figurkę z brązu przedstawiającą kota, pochodzącą z czasów Amenhotepa IV Echnatona. Niezwykle szlachetny był zarys linii przebiegającej od przednich łap do podbródka, w karku zwierzęcia znajdowało się niewielkie wgłębienie. - Za dwie godziny lecimy dalej - powiedział Clerfayt. Nic w jego zachowaniu ani mimice nie zdradzało, że w nocy do czegoś między nimi doszło. Gam zamyśliła się, po chwili się jednak otrząsnęła, wzruszyła ramionami i pobiegła do łazienki. Samolot stał w pobliżu zapory. Przy jednym z filarów pracowała grupa Koptów. Pustynia, spowita o poranku w lazurową mgłę, mieniąca się błękitem, fioletem i czerwienią, porażała pięknem. Podczas startu wystraszone konie Arabów rzuciły się galopem przed siebie, a białe burnusy wyglądały z dala jak zrywające się do lotu, spłoszone stado gołębi. Przed Abydos silnik przestał pracować, silny powiew wiatru targnął samolotem, który opuścił nos i zanurkował. Ze świstem, podobna do ziejącego krateru, zbliżała się ziemia - naraz rozległy się pojedyncze wybuchy, z rury wydechowej wystrzelił kłąb dymu, silnik ryknął i zaczął znów pracować, aeroplan poderwał się w górę i odzyskał równowagę. Gam czuła jedynie, że krew uderza jej do uszu; zdawało się jej, że cały świat zaraz rozpadnie się na strzępy. Clerfayt się obejrzał. Jego oczy z wrażenia powiększyły się do nienaturalnych rozmiarów, czerwone usta odbijały od pobladłej twarzy. Wołał coś do Gam, do niej jednak nic nie docierało: całą sobą przeżywała lot. Pod nią rozpościerała się bezkresna równina ze śladami minionej kultury, ruinami świątyń i grobowców. Cień samolotu sunął po ziemi jak ogromna wskazówka zegara pośpiesznie odmierzającego czas. Minęli świątynię grobową Ramzesa II; po cenotafie Setiego I pozostało już tylko wspomnienie, rów- nież ołtarze Ozyrysa powoli ginęły pod lotnymi piaskami pustyni. Niebo jaśniało jednak nad każdą z epok, nadawało jej ten sam rytm, pobudzało krążenie krwi, ożywiało. Pod jasnym niebem przeszłość traciła blask, raptownie na pierwszy plan wysuwały się własne przeżycia, wysnuwane z marzeń i pragnień śmiałe plany na przyszłość. Świat zdawał się upojnie kołysać i pędzić naprzód, niepowstrzymany; po raz pierwszy Gam ujrzała go w tak niezwykłym, choć wcześniej przeczuwanym kształcie. Clerfayt zbierał brązy. Norman zaproponował mu, by obejrzeli kolekcję jednego ze znajomych. Pojechali do niego wieczorem. Przemierzywszy plątaninę bajkowych uliczek, wóz zatrzymał się przed niskim domem w dzielnicy Bulak. Otworzyła im Berberyjka; poprowadziła gości po schodach, a potem krętym korytarzem. W jakichś drzwiach zalśniły gwiazdy; w głębi znajdował się czworoboczny dziedziniec otoczony wysokim murem. Pośrodku szumiał wodotrysk. W świetle księżyca jaskrawię odcinała się od tła mauretańska brama budynku z naprzeciwka. Błysnęło światło, pojawił się jakiś mężczyzna, który przywitał się z Normanem i Clerfaytem. Nazywał się Ravic. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilka osób. W półmroku jedni siedzieli, inni leżeli na skórach bądź dywanach. Berberyjka przyniosła sorbet oraz zielonkawą wodę z lodem. Clerfayt dopiero po chwili zobaczył, że za nim leży jakaś Murzynka. Jej źrenice błyszczały; skóra i włosy wydzielały silną, pociągającą woń. - Go... go... - gruchała, prostując nogi pokryte sinym tatuażem. Zabrzmiała stonowana muzyka. Murzynka podchwyciła melodię. Clerfayt wyciągnął się na poduszkach. Czuł się jak w afrykańskiej wiosce, gdzieś głęboko w buszu. Wojownicy właśnie wrócili z łupieżczej wyprawy na han- dlową faktorię i teraz zmęczeni odpoczywali w chatach, rozleniwieni, najedzeni do syta, z żołądkami wypełnionymi wołowiną i cienkim piwem. W kącie przycupnęły białe kobiety, które wzięli do niewoli; ich jasna skóra pobudzała wyobraźnię, kobiety te pociągały wojowników o wiele bardziej niż ich własne. Na zewnątrz zapadła noc, słychać było poszczekiwanie szakali. Nazajutrz wojownicy plemienia znów pomaszerują na wojenną wyprawę... Z kąta po przeciwnej stronie dobiegał śmiech. Jakaś Murzynka podniosła się na posłaniu, by wstać. Gęste włosy osłaniające jej czoło przypominały hełm, skóra na kolanach błyszczała, wilgotne usta były szeroko otwarte. Czyjeś ramię pociągnęło ją z powrotem na poduszki. Berberyjka bez słowa podała Clerfaytowi ambrę. Myśląc o Gam, patrzył na Normana, któremu czar- noskóra kobieta masowała kark. Z wolna, po cichu, prze- nikała go na wskroś drzemiąca gdzieś pod skórą odwieczna potrzeba męskiej rywalizacji, ów nieokreślony fluid skrywanych prainstynktów. Clerfayt nie mógł powstrzymać ogarniającej go wrogości, nienawiści i pogardy, a także gwałtownych pragnień. Splótł dłonie, mocno zacisnął palce. Po chwili się odwrócił. Natrętne myśli jednak go nie opuszczały. Choć oderwał wzrok od Normana i utkwił w suficie, osaczały go jak niezmordowane robactwo. Jakiś karzeł ruszył w tany; wraz z tą upośledzoną istotą między gości wkradło się dzikie pożądanie. Czarna masażystka zaczęła mruczeć i szeptać coś ponad leżącym Normanem. Berberyjka, przechodząc, otarła się o Clerfayta. Z kąta wołano o napoje. Stłumione bicie w bęben brzmiało niczym dźwięk gon- gu. Jakiś chłopiec o nubijskich rysach stał obok wysokiego bębna afrykańskiego i uderzał pałeczkami w osobliwie pobudzającym, jednostajnym rytmie. Monotonia głuchego dudnienia oddziaływała z nadzwyczajną mocą, wobec emocji zapominało się o dźwiękach, bębnienie po- magało rozsupłać węzły uczuć, eliminowało wszelkie nie- jasności, było jak pierwotny zew: z wolna stawało się samą nocą, pradźwiękiem wyzwalającym instynkty, wołaniem puszczy, w której rozlegają się wrzaski lampartów i godowy ryk bawołu... Troska o dobre imię, o człowieczeństwo, ustąpiła pradawnym, zwierzęcym odruchom, które teraz z bulgotem wykipiały, topiąc wszystko po drodze... Clerfayt nawet nie poczuł, że masażystka chwyciła zębami rękę, którą się podpierał; czując wewnętrzny żar, zerwał się, zacisnął pięści, ruszył nagle za Murzynką i odepchnął ją, nawet nie patrząc jej w twarz; następnie odwrócił się i, podobny do kota szukającego zwady, nie mogąc powstrzymać mrocznego przypływu prężącej się zwierzęcości, poszukał Normana. W kurczowym grymasie uniósł górną wargę, wyszczerzył zęby, wysyczał jakieś słowo, a kiedy pobladły i osłupiały Norman spojrzał na niego, Clerfayt w krańcowym napięciu, powoli jednak i wyraźnie, wycedził: - Jak cu-dow-nie Gam ję-czy z roz-ko-szy... Pod ścianą dyszała jakaś kobieta; nagle zawyła, po- derwała się, odepchnęła bęben i otoczyła ramionami barki młodego Nubijczyka. Wtedy Berberyjka runęła na nią jak dzikie zwierzę, odepchnęła od chłopca, zaczęła okładać pięściami po okrytej jasnymi włosami głowie, wgryzła się w lśniące ramiona... Kiedy walcząca para z charkotem kłębiła się na podłodze, rozdygotany bębni-sta uciekł. Z kamienną twarzą Ravic zaczął chłostać obie kobiety. Berberyjka otrzeźwiała. Blondynka jednak nie chciała wstać; wiła się konwulsyjnie i usiłowała wczepić palcami w podłogę. Norman, całkowicie już opanowany, stanął naprzeciw Clerfayta. Ten wzruszył ramionami. - Co tam... - powiedział. - Najlepiej od razu. Norman się wahał, chciał jeszcze coś powiedzieć; po namyśle jednak odszedł i na stronie zamienił kilka słów z Ravikiem. Zgodzono się na pistolety Ravica. Na prośbę gospodarza pewien polski baron odmierzył krokami dystans na dziedzińcu. Goście uznali zajście za mało ważne, to- warzyska rozmowa toczyła się nadal. Podobne zdarzenia były tutaj czymś codziennym. Ktoś zachował się nie- poprawnie i za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce; jeden drugiemu uchybił, należy zatem podać sobie ręce i sprawę rozstrzygnąć. Kiedy przyniosą światło, padną strzały. Clerfayt zajął pozycję. Widział, że Norman, zanim stanął naprzeciw niego, chwilę zwlekał, oczekując zapewne wyjaśnień. Dłoń Clerfayta z wolna jednak się zaciskała na zimnym kawałku stali. Trzymał broń, jakby to było ramię przyjaciela. Padła komenda. Światła utworzyły na dziedzińcu migoczący krąg. Clerfayt stał nieruchomo. Z przeciwnej strony padł strzał. Clerfayt powoli uniósł broń i wypalił w sam środek jaśniejącego w bladym świetle kredowo-białego czoła. Kiedy wyszedł na ulicę, przez chwilę się zastanawiał, czy powinien iść do Gam. Natychmiast jednak pojawiły się pytania. Jak mógł się dopuścić podobnego szaleństwa? Skąd aż takie wzburzenie? Gdzie się podziała świadoma część jego natury? Wiedział, że aby zapanować nad innymi, trzeba być przede wszystkim panem samego siebie. Nic nie jest równie bezlitosne jak miłość: kto nie potrafi poskromić emocji, traci osobę, której ofiarował serce. Kto daje całego siebie, staje się niewolnikiem i, szukając szczęścia, wpada w pułapkę swych złudzeń. Najważniejsze, by zawsze mieć się na baczności. Odesłał auto i zdecydowanym krokiem poszedł do ho- telu. Chciał uporządkować swoje sprawy. Nie mógł zebrać myśli, udało mu się jednak napisać list, a także wydać kilka poleceń. Potem postanowił, że wieczór spędzi w barze. Barman dyskretnie podesłał mu dziewczynę. Clerfayt to spostrzegł i chlusnął mu absyntem w twarz. Wściekłość bijącą z oczu mężczyzny poskromił jednym, zdecy- dowanym spojrzeniem, a kiedy barman, złorzecząc, wycofał się, Clerfayt poczuł dziką satysfakcję. Zaraz jednak się przestraszył: zupełnie nie mógł zrozumieć powodów swego zadowolenia. Byłaby to świadomość władzy nad drugą osobą? Możliwe, tym bardziej że przecież nie potrafił zapanować nad sobą. Przywołał dziewczynę. Po chwili jednak stwierdził, że absynt jest zwietrzały, a dziewczyna to ordynarna dziwka. Poczuł do siebie odrazę za to, że obawia się ryzyka, że unika czegoś, co uważa za niebezpieczne. Rzucił pieniądze barmanowi, zagwizdał na taksówkę i pojechał do Gam. Mówił o sprawach obojętnych, cały czas czując, że nie o to mu chodzi. Patrzył na szczupłą figurę Gam, na jej smukłe dłonie. Ona też mu się uważnie przyglądała. Zadzwoniła na służącego i poprosiła o wodę sodową z lodem. Clerfayt bił się z myślami. Trzeba było posłuchać pierwszego impulsu i od razu tu przyjechać. W końcu i tak musiało do tego dojść. Czemu teraz czeka nie wiadomo na co i mędrkuje, zamiast wziąć Gam w ramiona? Czyżby wpadł we własne sidła? Przecież dopiero co pozwolił emocjom zatriumfować nad rozumem. Podjął rozmowę, zaraz jednak nerwy znów dały znać o sobie. Nie chodziło o to, co się wydarzyło, o Normanie już nie myślał. Lecz właśnie tutaj spodziewał się czegoś całkiem nowego, nieznanego i bał się, że to coś go powali i zniewoli. Dalsze rozważania nie miały sensu. Najlepiej byłoby wyjść, ocenić sytuację z dystansu, zyskać jakąś pewność. Wprawdzie wiedział, że Gam jeszcze niczego się nie do- myślą, nie przeczuwa nawet, co się w nim dzieje, nie wie, dlaczego brak mu zdecydowania i wiary w siebie, rozumiał jednak, że to, co się teraz stanie, ma decydujące znaczenie. Wymaga też rozwagi i skupienia, których nie mogą zakłócać żadne emocje. Mogłoby się to potem zemścić i obrócić przeciw niemu. Pragnął utrzymać stan posiadania, chciał zwyciężyć w tej walce z sobą - dlatego też próbował rozpoznać niebezpieczeństwo i przekonać się, z której strony najwięcej mu grozi. Zarówno atak, jak i obrona były dlań problemem wyłącznie wewnętrznym. Dlatego nagle postanowił wyjść. Na pozór był zupełnie opanowany. - Przyjdę innym razem... wkrótce... - powiedział prze- sadnie stanowczym, zdecydowanym tonem. Znów poczuł, że zachowuje się niestosownie, niepewnie. - Prawdopo- dobnie... - dodał i wyszedł. Przedtem jednak zdołał z siebie wyrzucić: - Zastrzeliłem dziś twego męża... Gam się nie odezwała. II Ulotne wrażenia często stanowiły dla Gam źródło drob- nych radości: lubiła chłonąć dłonią chłód kryształu i brązu, z przyjemnością wpatrywała się w przejrzystą wodę. Przedziwną rozkosz sprawiało jej dotykanie śliskiej rybiej łuski, a także tulenie gołębia, zagłębianie palców w upierzeniu ptaka. Dużo podróżowała. Odpowiadało to jej zmiennej natu- rze. Nigdzie nie zagrzała miejsca, nie lubiła się przywiązy- wać. Uważała, że jednostkowe zobowiązania i związki szko- dzą szerszemu pojmowaniu spraw. I zawsze szła na całość. Pewnego wieczoru odpoczywała na tapczanie w pokoju hotelowym. Obok stało biurko, na nim leżały drobiazgi, które zawsze lubiła mieć pod ręką. Dzień był bezchmurny, trochę już jednak jesienny. Za oknem ciemniał park, konary drzew ostro odcinały się od jasnego tła. Niebo widoczne poniżej górnej krawędzi okna zmieniało kolory: z błękitu zabarwionego jabłkową zielenią przechodziło w oranż miękko przetykany pasmami różu. Całość wraz z plątaniną gałęzi o niezwykle wyrazistym rysunku przypominała japoński drzeworyt. W ciszy słychać było jedynie oddech Gam. Tam, za oknem, rozpościerał się świat. Poza nim nie było niczego, co najwyżej trwanie chwili. Drzewa stały w równym szeregu i wydawało się, że nigdy już nie okryją ich liście, że pod lśniącym niebem na zawsze ustał rytm życia. To było jak dotknięcie tajemnicy: powolny oddech prze- nikający w spokojnym rytmie całe ciało, wzbierający jak fala, wypełniający płuca po kres ich objętości, wznoszący się i opadający według prawa, które jest cudem: dzięki niemu bowiem istnieje życie. Kogo ta fala poniesie, ten zawsze znajdzie ratunek i ocalenie. Oddech i trwanie są istotą ludzkiego przeznaczenia. W nich tkwi sens życia. Powoli niewyraźny zarys drewnianych ram okiennych stawał się czytelny, ich krawędzie nieco się wysunęły poza krąg światła. Gam nie musiała wytężać wzroku, by widzieć je coraz wyraźniej, dokładniej. Nagle dostrzegła szerokie pasmo światła na obrzeżach ram; wcześniej go nie widziała. Przestraszyła się. Światło otoczyło wnękę okienną i oparcie fotela, wdarło się w załamanie konstrukcji krzesła, zaigrało w szlifie kryształu, obramowało dywan. Zalało cały pokój i przekształciło go w złocisty obszar, w którym wszystkie kontury nabrały ostrości. Blask bijący od zwykłych przedmiotów emanował szczęściem, był jak tchnienie świata. Owo tchnienie i światło wyznaczały zaklęty krąg. Były wszędzie, tylko dzięki nim mogły istnieć ich przeciwień- stwa - tkwiły w nich, poza nimi nie było niczego. Wnętrze jednej z filiżanek zalśniło. Gam chwyciła ją ostrożnie. Powoli się odwróciła i podniosła czarkę do okna. Ta prosta czynność pochłonęła ją bez reszty. To było wspaniałe uczucie, kiedy wędrowało do góry całe ramię, dłoń i obejmujące naczynie palce. I teraz, drżąc, narzucały swą wolę: można było filiżankę przybliżyć lub odstawić; to samo dało się zrobić z innymi przedmiotami i oglądać je z bliska bądź z daleka. Prawdziwa mistyka przestrzeni... Trudno o coś bardziej bezdusznego. Ale czy ktoś od- waży się uznać jakąś rzecz za martwą tylko dlatego, że się nie porusza? Czy wyłącznie ruch świadczy o życiu? Przecież jest on stanem pośrednim, przemijającym. Poprzez ruch wyrażamy uczucia małej wagi. Głębsze prze- życia są nieme, wielkie uczucie nabrzmiewa w przeciągłym bólu, prawdziwy zachwyt ogłusza. Tak więc bezruch oznaczać może największe wzruszenie, a ruchliwe życie, przeciwnie - śmierć... Oto, dokąd prowadzi roztrząsanie natury rzeczy... Gam wyjechała do Davos. Naczelny lekarz przedstawił jej kilka osób, wśród nich dwóch mało ważnych dy- plomatów, pewnego skromnego Włocha, Bramintę-Solę, Rakołową, Kinsleya, Vanderveldego, Kaia i kilka pań, których nazwiska nie zapadły Gam w pamięć. Braminta mówiła coś o Puryszkowie, który zniknął kilka dni temu. Prawdopodobnie z jakąś kobietą, choć nikt tego nie wiedział na pewno. Mogło się także zdarzyć, że popadł w melancholię; w wypadku Puryszkowa należało się liczyć z podobnymi wybrykami. Po godzinie zjawił się lekarz. Kai zaczął tasować karty, grano w pokera. Razem z Braminta Gam wyszła do sąsiedniego pokoju; z okien widać było śnieg. Gam usiadła głęboko w fotelu i delektowała się spokojem płynącym z poczucia całkowitego bezpieczeństwa: wygodne siedzenie, półkolista boczna poręcz, wyściełane oparcie, przyjazne jak pomocne ramię. Podobne rozważania mogła snuć wyłącznie natura pełna ciepła i fantazji... Z pokoju dobiegał głos Rakołowej. Był miękki i pro- szący. Wtórował mu jakiś baryton. Nie dało się zrozumieć ani słowa. Przez chwilę toczyła się ożywiona rozmowa, po jakimś czasie mówiła już tylko kobieta; jej łamiący się głos krążył w pomieszczeniu jak ptak szukający wyjścia z pułapki. Naraz Rakołową gwałtownie wybiegła. Miała zaczer- wienione oczy, drżały jej wargi. Ujrzawszy Bramintę, spe- szyła się i omal nie wybuchła płaczem; opanowała się jednak na widok Gam. - Nie wiedziałam... - Udręczona podniosła dłoń do czoła. Gam, siedząca w głębokim fotelu, nie słuchała... Bra- minta zbladła i wstała. - Vandervelde domaga się pieniędzy? - zapytała. Rakołowa potwierdziła. - Dała mu je pani? Księżna potrząsnęła głową. - Czy odszedł? - Tak. - Rozpłakała się, patrząc wzrokiem pobitego zwierzęcia. - Nie mogłam mu nic dać, tydzień temu sprze- dałam biżuterię. - Ile zażądał tym razem? - Dwa razy więcej niż zwykle. - Kiedy chce je dostać? - Jutro. Wszystko przegrał. - Dam pani czek. - Chce mi pani pożyczyć pieniądze? - Rakołowa uniosła głowę. - Można to i tak nazwać. Dam je pani, ale pod jednym warunkiem: zostawi pani Puryszkowa. Rakołowa zadrżała. - Przecież to Rosjanin... Braminta milczała. Słowa były zbędne wobec tego, co zaszło; Eros musi zawsze ustąpić pod naciskiem woli -wola działa na zimno i do niej należy ostatnie słowo. Na korytarzu było słychać czyjeś kroki. Rakołowa wstała i podeszła do drzwi. - Proszę mi to dać - rzekła. Z gracją chwyciła czek, uśmiechnęła się, ukłoniła i wy- biegła z pokoju, prosto ku Vanderveldemu. Na policzki Braminty wystąpiły ostre rumieńce. Do- strzegła pytanie w oczach Gam i mówiła w zamyśleniu: - To jest choroba, mamy zbyt mało czasu, by o cokol wiek walczyć. Zresztą czy walczy się o złotą bransoletę? Nie, po prostu sieją kupuje. Czy powinniśmy wyrzekać się czegoś, co kochamy, tylko dlatego, że musimy to kupić? Szko da słów, one nic nie pomogą... W końcu to wszystko jedno... Przez pokój przebiegł duży, chudy pies. Był to czarny jak węgiel chart, prawie nieowłosiony, o aksamitnej skórze. Braminta zbladła. Wszedł Puryszkow z innym psem, który natychmiast przegonił czarnego charta. Rosjanin przyniósł kilka książek -jakiegoś dawnego angielskiego mistyka i dwa tomy traktujące o okultyzmie. Pojawiła się Rakołowa ze szklanką herbaty. Puryszkow natychmiast poderwał się z miejsca. Rakołowa wyciągnęła do niego rękę. Kiedy Puryszkow zgiął się w ukłonie, szklanka wypadła z rąk księżnej i się rozbiła, a herbata oblała garnitur Rosjanina. Minę miał nietęgą, kiedy dzwonił po służącą i tłumaczył, że musi zmienić ubranie. Rakołowa znieruchomiała, po chwili jednak szybko podeszła do stolika i włączyła się do rozmowy. Tymczasem oczy Braminty nabrały blasku. Czegoś takiego żaden mężczyzna nie zapomina, po- myślała Gam. Za oknem w świetle księżyca wirowały opadające płatki śniegu. Puryszkow wrócił w dobrym humorze. Rozmawiał z Braminta, wciąż jednak rozglądał się za Rakołowa. W końcu się pokazała i przechodząc obok niego, rzuciła: - Powinien pan się zadawać tylko z jedną kobietą. Puryszkow śmiertelnie zbladł i patrzył jak zahipno- tyzowany. Rakołowa pomachała do niego i pogroziła mu palcem. Rosjanin zacisnął wargi. Braminta wyraźnie nie zwróciła uwagi na te banalne słowa i z werwą ciągnęła konwersację. Jej nozdrza drżały, pod oczami wykwitły delikatne, fiołkowe cienie. Ramiona jaśniały przydymionym światłem, w ożywionej twarzy czerwieniały usta. Rosjanin w nikłym stopniu interesował się rozmową. Pozwolił słowom płynąć. Po chwili jednak coś się wyraźnie zmieniło. Braminta emanowała teraz ciepłem i ser- decznością. Puryszkow naraz się zorientował, że rozmo- wa go wciąga. Jej ton wyjątkowo mu odpowiadał, nie narzucał niczego. Twarz Rosjanina się wypogodziła. Bez- wiednie zaczął odpowiadać na pytania, potem mówił o sprawach mu bliskich, o tym, co się działo wokół niego. Kiedy Braminta spostrzegła, że znów robi się nerwowy, dała spokój konwersacji. Puryszkow pocałował ją w rękę, po czym poszedł do Rakołowej. Zanim powiedział cokolwiek, księżna urządziła mu scenę dziecinnej wręcz zazdrości. Puryszkow zupełnie osłupiał i zmieszany próbował ją udobruchać. Potem się jednak złamał. Atak został przeprowadzony nad podziw precyzyjnie, Rakołowa uderzyła w najwrażliwsze miejsca. Słuchając śmiesznych zarzutów, stracił cierpliwość, niczego nie rozumiał, zamiast po rosyjsku, zaczął znów mówić po francusku. Następnego wieczoru należał już do Braminty. - W skrzypcach jest tyle słodyczy - mówiła Gam, słu- chając z zachwytem śpiewnej kantyleny rozbrzmiewającej na tle akompaniamentu smyczków, narastającej w powstrzymywanych kadencjach, kulminującej fermatą w wysokim rejestrze. - Kiedy słyszę skrzypce, wydaje mi się, że śmierć nie istnieje. Niebo się unosi, zacierają się wszelkie granice. W skrzypcach jest jakaś miękkość przypominająca szare pióra mew. Ich brzmienie promie- niuje domowym ciepłem, oddala wszelkie smutki. Słysząc skrzypce, człowiek mógłby popełnić niejedno głupstwo... Dźwięk skrzypiec może nas odmienić... - ciągnęła. - Zdarza się, że wychodzimy poza siebie: wydaje nam się, że rośniemy i zaczynamy patrzeć oczami drugiego człowieka. Widzimy, jak nasze nogi i ręce się poruszają, wypowiadamy jakieś słowa. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Lecz w pewnym momencie gubimy się i już nie wiemy, kto jest kim: czy to jeszcze ja, czy już ten drugi, czy stałem się kimś innym, a on mną? Czy to ja po- stępuję właściwie, czy może ten drugi? W każdym z nas drzemie obca istota... Melodia skrzypiec skłania, by rzucić wszystko, iść przed siebie, dokądkolwiek, bez celu, możliwie daleko... Kinsłey milczał. Wieczorne światło wyostrzyło jego rysy, głębokie bruzdy łączyły nasadę nosa z kącikami wąskich ust. Gam nie zdawała sobie sprawy, że nie mówi o sobie ani o swoich doznaniach, że poddała się czemuś, co wypełzło z niej niczym cień; nie wiedziała, że rozpoczęła się odwieczna walka płci, maskowana chęcią poświęceń i sympatią. Przeczuwała, że to właśnie walka, nawet jeśli nazwałoby się ją inaczej, łagodniej; wiedziała, że bez względu na to, jakiego słowa użyjemy, by ją określić, walka przerodzi się z czasem w bezlitosną wojnę. Nie poddawała się; parokrotnie, chowając się za bły- skotliwymi, niejednoznacznymi sformułowaniami, pró- bowała nawet sprowokować Kinsleya. Jego zagrywki były dla niej czytelne. Kinsley ani przez chwilę nie trwał w bezruchu, coraz to postępował kilka kroków, natychmiast jednak, uwagą rzucaną jakby mimochodem, próbował zacierać ślady, sprawiać wrażenie, że dokonał tego wypadu całkiem bezwiednie. Prowadził luźną, skrzącą się dowcipem konwersację, wypowiadał słowa, do których pozornie nie przykładał wagi, nigdy jednak nie gubił nici przewodniej. Z całym spokojem koncentrował się na sprawach odległych; jeśli Gam podejmowała wątek, natychmiast, odpowiednio gestykulując, robił gwałtowny zwrot i przybierał dostojny ton bezstronnego filozofa. W takich chwilach Gam traciła głowę i milkła. Powoli jednak budził się w niej opór, wzbierała wola walki. Wydawało się, że gdzieś z daleka dobiega szczęk oręża. Podczas którejś z rozmów, kiedy już doszło do osobi- stych wynurzeń i częściowych wyznań, a obie strony ostrożnie i z rezerwą próbowały wyczuć partnera, samemu się przy tym nie odkrywając, pojawiło się nieuchronne rzeczowe pytanie o przeszłość Kinsleya. Kinsley odpowiedział osobliwym gestem, który miał przekreślić wcześniejsze spory, troski, marzenia i triumfy- jednym ruchem ręki wymazał całe lata. - Zapomniałem... Czy jest coś równie nieważnego jak przeszłość...? Naraz Gam zaczęła słuchać uważniej: ktoś obok odezwał się, modulując interesująco brzmienie głosu. Do stolika podszedł jakiś mężczyzna i mówił do Kinsleya. Ukłonił się Gam; był to ukłon dobrze wychowanego człowieka, który zaprzątnięty jest własnymi sprawami. - Jechałem cały dzień dla tych kilku minut rozmo wy - powiedział. - Wystarczyłaby półgodzinna zwłoka, by wszystko zaprzepaścić. Czasem przypadek sprawia, że przedmioty nabierają cech ludzkich. Dlatego proszę wybaczyć... Krótko rozmawiał z Kinsleyem. Potem gestem dał do zrozumienia, że to już koniec, i z uśmiechem odwrócił się do Gam. - Tylko przypadek jest regułą, ona zaś - przypad kiem. Sprawy najbardziej niezwykłe zawsze są w grun cie rzeczy proste. Dlatego naruszenie form nie jest czymś aż tak poważnym, by nie dało się usprawiedliwić. I to w każdej sytuacji... Dopiero po jakimś czasie Gam zapytała: - Kto to był...? - Lavalette. Pewnego mglistego dnia Kai wydawał u siebie przyjęcie. Gam przyszła późno. Pierwszy raz rozmawiała z Pu- ryszkowem. Rosjanin wkroczył między gości, wysoko unosząc czoło. Uderzyło ją jego dziecinne zachowanie. Trawiła go melancholia i nie miało to nic wspólnego z ko- bietami. Gam poczuła przypływ sympatii. Zachwycony lekkością, z jaką się poruszała, Puryszkow podążył za nią. Przed nimi kroczyły psy. Kiedy stanęły obok siebie na dywanie, wyglądały jak czarne figury odlane w brązie. Do Puryszkowa i Gam dołączyła Braminta; śmiała się, w jej głosie jednak chwilami odzywał się niepokój. Purysz- kow traktował ją z uprzejmą obojętnością. Natychmiast to dostrzegła, ożywiła się i zaczęła mówić coś do Gam, odwróciła się od Rosjanina, ale kiedy tylko się poruszył, znów - odrobinę za wcześnie — z promiennym uśmiechem go dopadła; próbowała wciągnąć do rozmowy przechodzą- cego obok Kaia, słała uśmiechy Rakołowej, niepostrzeżenie popchnęła Vanderveldego w stronę Gam, umilkła, kiedy rozmowa nabrała tempa, spod opuszczonych powiek obserwując Puryszkowa, spostrzegła, że Vandervelde przedstawia się Gam, i odetchnęła z ulgą. Vandervelde próbował osaczyć Gam. To ironizował, to wpadał w ton łagodnej perswazji. Gam z rozbawieniem podjęła grę. Vandervelde natychmiast wszedł w zwarcie, raz jeszcze się jej wyśliznął, potem jednak dał się podejść i, jakby nigdy nic, spróbował ataku z innej strony. Prezentując na ciemnej skórze fotela swą niezwykle wypielęgnowaną dłoń, mówił coś o egzystencjalnym cierpieniu, z zafrasowaną miną sprawdzał, czy wywiera należyte wrażenie, potem znów zmieniał temat, aż w końcu Gam naiwnie oświadczyła, że nic nie rozumie. Zły, że nie dała się wziąć na jego sztuczki, nie krył rozdrażnienia i, przynajmniej na razie, zrezygnował. Do stolika podeszła Rakołowa. Vandervelde zasyczał w jej stronę i czegoś zażądał; odpowiedziała mu łagodnie. Zostawił ją stojącą bezradnie pod ścianą i poszedł do pokoju, w którym grano w karty. Puryszkow rozglądał się za Gam. Widząc jego twarz, w której z niezwykłą wyrazistością odciskały się zmartwienia, Gam poczuła lęk. Wokół niej padały słowa niczym rzęsisty deszcz; odbierała je jak szum, nie wyłaniał się z nich żaden sens. W głębi niej kołatało coś mrocznego, parło ku jej rękom, błagalnie domagało się uwolnienia... Braminta nie spuszczała z nich oka. Zadumę Gam zrozumiała opacznie i, naraz bardzo rozdrażniona, spró- bowała wywołać kłótnię. Puryszkow spojrzał na nią obo- jętnie, wstał i podszedł do orkiestry. Od skrzypka wziął instrument, jednym ruchem ręki odsunął pozostałych muzyków i zaczął grać. Teraz dopiero Braminta-Sola pojęła, że się spóźniła i jej wysiłki na nic się nie zdały. Dotarło też do niej, że Gam nie jest w najmniejszym stopniu winna i tak naprawdę w całej tej historii nie zawinił nikt... Jej ciałem wstrząsnął atak kaszlu. Kiedy się podniosła z fotela, na jej dolnej wardze widniała plama krwi. Wychodząc, do ostatniej chwili nie mogła oderwać wzroku od skrzypiec Puryszkowa. Wraz z muzyką w pomieszczeniu zapachniało stepowym wiatrem i pustynią. Pod naciągniętym płótnem namiotów nikłym światełkiem płonęły świece, a ciemnoskóre kobiety wylewały swoje codzienne żale. Wszelkie marzenia okryła noc, rudawy księżyc lśnił nad jaśniejącą równiną. Porywisty wiatr zmieniał kierunek, z wolna wraz z całym nieboskłonem obracały się gwiazdy; tylko Orion przemierzał swój szlak szybko niczym kometa. Noc ustępowała przed świtem. Gam drżała. Rwały jej się myśli, osunął się gdzieś twardy grunt, na którym wszystko się układało w logiczny ciąg. Runął cały gmach pojęć i słów, tylko na samym dnie pozostała pierwotna warstwa: życie, wierne niczym zwierzę, krzewiące się jak bujna roślina, czysta esencja instynktu, niepowstrzymana siła tworząca strukturę świata. Na końcu łańcucha znajduje się łono - w żadnym wypadku nie głowa. Ponieważ łono wydaje owoce, jest ono jednocześnie i ziemią, i życiem. Nagle Gam odkryła, jak niewiele dla kobiety znaczy słowo. Myślenie, tworzenie pojęć jest czymś wyłącznie męskim. Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje się, jakby zamieszkała w obcym kraju, którego ję- zyka musi się wyuczyć: nigdy nie staje się on jej własną mową. By wyrazić siebie, musi posłużyć się pojęciami, które w nikłym stopniu oddają rzeczywistość, ponieważ przynależą do mężczyzn. Kobieta próbuje to wytłumaczyć, nigdy jednak jej się nie udaje. Właśnie dlatego mężczyzna nie potrafi zrozumieć kobiety. Pogoń za kimś, kto określi istotę jej samej - oto, co kładzie się cieniem na kobiecym przeznaczeniu: powiedz, co jest we mnie, ja o tym nie umiem mówić...Odwieczne poddaństwo, odwieczna nienawiść i rezygnacja... Gam czuła, jak wzbiera w niej fala. Starała się opanować i poszukać stosownych określeń, żadne jednak nie pasowało. Chciała znaleźć odpowiednie słowa - zgrzytały jak klucz nie dopasowany do zamka, męczyła się, by „to" wypowiedzieć, by chociaż przemyśleć. Nic z tego-„to" wciąż jej uciekało, wymykało się, jak zjawa przenikało poprzez gęstą plątaninę myśli. Udręczona magiczną niemocą swej płci, której absolutnie nie mogła przełamać, Gam krążyła wśród gości. W końcu wpadła na Rakołową, która przysiadła w kącie i nieprzytomnie patrzyła na zgromadzone towarzystwo. Przypływ siostrzanych uczuć wziął górę nad przygnę- bieniem. Znękane kobiety się objęły, zimny policzek Ro- sjanki przylgnął do twarzy Gam, pomieszały się oddechy i szloch, pękły wszystkie tamy i bliskość obu kobiet spłynęła dobroczynnym płaczem. Puryszkow stwierdził, że jest sam, i odłożył skrzypce. Potoczył dookoła nieobecnym wzrokiem, przez chwilę nad czymś myślał, po czym wolno połamał instrument i wy- szedł na zewnątrz, wprost w lodowaty wicher, który ostry- mi, nagłymi powiewami szarpał druty telegraficzne. Dwa dni później w Davos pojawił się Clerfayt. Któregoś wieczoru przyszedł do Gam, gdzie zastał Puryszko-wa. Od razu wiedział, jak się zachować: zaczął od zachwytów nad psami, potem podjął błyskotliwą konwer- sację, przy czym uważnie słuchał Rosjanina i starał się go w niczym nie urazić; w końcu zupełnie go rozbroił. Pokazał przy tym nie byle jaką klasę i przebił Puryszko-wa całkowicie. Gam zapytała go, co ostatnio porabiał. Opowiadał o wszystkim: najpierw krótko i zabawnie o bałkańskich przygodach i pewnym wieczorze w Normandii, później przeszedł do wyczynów lotniczych, które opisywał rze- czowo, ze szczegółami; dzięki temu osiągnął cel - przy- pomniał Gam wspólny lot do Luksoru, choć nie napomknął o nim ani słowem. Przed oczami Gam znów stanęła pustynia aż po horyzont złocąca się ziarenkami piaskowego pyłu. Wydawało się jej, że słyszy szum obracającego się Śmigla, że znów trzeszczy płótno opinające szkielet skrzydeł aeroplanu. Do przeszłości Clerfayt nie wracał, tylko do niej na- wiązał, gdy chciał podkreślić pewną kwestię: na chwilę uderzył w ton powagi i wspomniał tamten tragiczny - właśnie to słowo padło - finał, zaraz jednak zaczął roztaczać przed Gam olśniewające plany na przyszłość. Stwierdził też, że przed konsekwencjami awanturnictwa może ustrzec jedynie wewnętrzna konsolidacja, i głęboko spojrzawszy w oczy Gam, podzielił się swym najskrytszym pragnieniem: chciał w miarę możności utrudnić kontakt najgłębszych pokładów swego jestestwa z życiem zewnętrznym i sprowadzić je do poziomu rzemieślniczej rutyny. Coś takiego, uznał, winno być najprzedniejszą zabawą. Podkreślił, że subtelne zawirowania spowodowane przez wewnętrzny popęd wymagają osadzenia w sytuacjach stabilnych, uporządkowanych, istnieje nawet uzasadniona emocjonalnie potrzeba takiego zakotwiczenia. Bez tego, wywodził, nie sposób igrać ze sobą, bezużyteczna jest też ironia, w innych sytuacjach nie do przecenienia. Łowca przygód pozbawiony więzi społecznych zawsze będzie tylko zwykłym włóczęgą i nigdy tak naprawdę siebie nie zgłębi, brak mu bowiem zwierciadła, a także konfrontacji ze swym przeciwieństwem. Cel, do którego winniśmy dążyć, mówił Clerfayt, to dogłębne i bez- ustanne przeżywanie, nawet gdy chodzi o drobiazgi. De- cydując się na ryzykowny skok, musimy być pewni, że mamy pod stopami bezpieczny grunt. Z całym przeko- naniem dowodził, jakie to ważne dla kobiety, dla której oparciem zawsze powinien być mężczyzna, a najlepiej, jeśli wszystko odbywa się w zgodzie z mieszczańską normą poprawności, w sposób społecznie akceptowany, czyli z urzędowym stemplem odciśniętym na akcie małżeńskim; tak zabezpieczona kobieta może sobie pozwolić na najdziwaczniejsze przygody i drążenie najgłębszych warstw swego jestestwa. Po tym wywodzie naraz zmienił temat, wypytał Gam ojej najbliższe plany i poddał je rzeczowej analizie. Kiedy na chybił trafił napomknęła o wyjeździe do Rzymu, Clerfayt zaczął zachwalać Neapol, krytykując Rzym jako miasto nudnych zabytków przeszłości. Niespodziewanie zmienił się tembr jego głosu i Clerfayt przeszedł do ataku - wygłosił jeszcze kilka obojętnych zdań, a następnie zaproponował, by została jego żoną. Czekał na odpowiedź. Pochylił się w stronę Gam i ut- kwił wzrok w jej twarzy. Po chwili spokojnie wstał i pod- szedł do drzwi. Kiedy był w przedpokoju, Gam zawołała ze śmiechem: - Już pan wychodzi? Clerfayt zatoczył ręką koło. - Pani się nade mną znęca... Milczała. Clerfayt zrozumiał, że chce go trzymać w nie- pewności; stał nieporuszony, o nic nie pytał, jedynie zmiękły mu rysy twarzy, zwykle opanowanej i nieprze- niknionej. Wskazała mu fotel. Odetchnął z ulgą. Dlaczego nie siada? - pomyślała Gam i podziękowała za propozycję. Clerfayt przezornie nadal milczał. Każde słowo mogło się okazać niebezpieczne. Gam bawiła się rękami i choć wyglądało na to, że nie wie, co odpowiedzieć, Clerfayt węszył pułapkę. Niewinnie i nadzwyczaj zręcznie Gam postawiła go wobec kwestii rozstrzygającej i wprost zapytała o powody jego decyzji. Clerfayt jednak wiedział już, co robić. Przypuszczał, że Gam rozumie go właściwie. Wystarczyło spojrzeć, jak nerwowo bawi się palcami; uznał, że w tej chwili może się uratować tylko w jeden sposób, a przede wszystkim musi natychmiast wziąć się w garść. Ostrożnie się wycofał i dyskretnie pominął pytanie milczeniem. Gam jednak nie odpuszczała i znów postawiła go na baczność. Zaczął się wić, jakby szukał wyjścia. Taktyka okazała się właściwa: Gam zgodziła się odłożyć wszelkie wyjaśnienia na później. Tymczasem, ociągając się, wyjawił nieśmiało, że w tej złożonej sytuacji uważa za sprawę honoru przywrócenie między nimi wcześniejszych relacji; musi bowiem uporać się z najwidoczniej znów odżywającym, niekorzystnym wpływem najgłębszych pokładów jestestwa, któremu jeszcze raz uległ. Poza tym - tutaj przenikliwie spojrzał na Gam - to nie tylko obowiązek; gdyby nawet uważał, że niczego nie musi, postąpiłby dziś tak samo. Wybieg się udał. Chociaż oferta małżeńska została złożona serio, Gam uwierzyła, że Clerfaytem powodują wyłącznie motywy, o których mówił. Ostatnie zdanie tylko ją w tym utwierdziło. Po chwili jednak do niej dotarło, jak olbrzymie koło Clerfayt zatoczył, by osiągnąć cel, i szczerze ją to rozba- wiło. Młody człowiek, zupełnie już teraz pewien swego, żartował i cieszył się, że Gam nie żywi żadnych podejrzeń, choć przecież musiała uznać jego wywody za niezupełnie przekonujące. Jednak wychodząc, nie wątpił, że spotkał się z wyjąt- kowo szybką i gładką odprawą. Jak nigdy dotychczas. - Zmartwiony? - triumfowała szyderczo Gam. - Liczyłem się z tym od początku, przewidziałem re- zultat... - odparował. Nie mógł jednak odmówić sobie pytania: - Odniosłem wrażenie, że moja propozycja jakoś szczególnie panią ubawiła... Jest zatem ktoś inny...? Gam zaniosła się śmiechem. - Ależ skąd. Tylko pan. Podczas kolejnego zgromadzenia towarzyskiego w ho- telu zjawił się posłaniec od Puryszkowa. Poprosił Gam, by poświęciła mu kilka minut. Wyjaśnił, że tym razem lekarz spodziewa się końca. Gam natychmiast z nim wyszła. Mała nocna lampka rzucała matowe światło na posłanie, koło którego czuwały psy. Na widok Gam jeden z nich wstał. Lekarz wymownie spojrzał na młodą kobietę i opuścił pokój. Pochyliła się nad umierającym. Długi płaszcz osunął się z jej ramion i opadł na podłogę obok psów. Gam była w sukni wieczorowej, wyglądała, jakby przyszła na przyjęcie. Pokój wypełniała niesamowita cisza, z zewnątrz nie przenikał żaden dźwięk. Ktoś zatrzymał zegar. Czas przestał istnieć. Istniała jedynie żółta twarz ułożona na poduszkach. I tylko ta twarz jeszcze żyła. Cienie snujące się wokół nieruchomej głowy były przerażające w zestawieniu z obojętnym milczeniem pokoju; kiedy czoło Rosjanina się poruszyło, Gam miała wrażenie, że drży od bezgłośnego podmuchu olbrzymich skrzydeł. Wolno, niewypowiedzianie wolno poruszyła się na kołdrze ręka. Widząc ten ruch, Gam poczuła fizyczny ból. Palce nie mogły dosięgnąć wnętrza dłoni i Gam wydawało się, że w tym momencie duch oddziela się od ciała; odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu dłoń się domknęła. Krew rozsadzała jej skronie, odkryte w wieczorowej kreacji ramiona uniosły się i do oczu kobiety niepowstrzymaną falą napłynęły łzy wzruszenia. Dotknęła zaciśniętej dłoni i przyszło jej do głowy, że przez całe życie nic nie dało jej aż tyle szczęścia: czując muśnięcie ciepłej skóry Gam, dłoń znów się otworzyła, a palce, wbrew woli, stopniowo się wyprostowały i teraz, pobielałe i szczupłe, trwały w bezruchu. Gam zauważyła, że Puryszkow na nią patrzy. Choć sobie wmawiała, że nie może jej już widzieć, czuła surowy wzrok Rosjanina. Nie mogła tego znieść. Ostrożnie podłożyła wąską poduszkę pod głowę umierającego. Miała wrażenie, że jego usta drgnęły w nikłym uśmiechu. Za kilka godzin te usta zesztywnieją. Czoło ostygnie. Ale w ciele jeszcze pulsuje krew i pracuje umysł, przez który przebiegają błędne ogniki myśli, jeszcze płynie stru- mień życia; ustanie ze śmiercią ożywiającego go ducha. Życie wciąż się sączyło. Jednak ponad zamierającą już zdolnością poznawania, ponad czułkami instynktu szu- kającymi jakiegoś punktu zaczepienia ostatnimi skurczami woli zapalały się purpurowe i błękitne płomyki gorączkowych urojeń, gęstniały niczym łapczywa, wszechogarniająca kipiel, igrały pustymi złudami sennych widziadeł, wystrzelającymi jak grzyby, a sprawy minione, zapomniane i pogrzebane przemieniały w fatamorganę wykwitającą nad upiornym strumieniem zatrutej krwi. Spoza drżącej głowy wypełzały ostatnie już pokusy, pękały wszelkie okowy. Wirując, unosiły się poplątane, barwne zdarzenia, mieszały się z sobą przeżycia, pragnienia i sprawy nieokreślone - przedwiośnie wśród śniegu i brzóz, twarz jakiejś dziewczyny, zapach ojczystej ziemi, jaskrawe cyfry rulety, mroźny poranek, stalowe lufy pistoletów, kobiece twarze, cudowna kantylena fletu, kwiaty janowca wokół łóżka, niskiego łóżeczka, w którym sypiał jako dziecko, łóżka, które teraz porasta janowiec, które pogrąża się w ziemi... Krzyk z nieba, coś ciśnie i dusi... poruszają się wargi, z ust wydobywają się głuche, bezdźwięczne słowa, ciało wije się, jakby coś chciało się zeń wydostać, dławi się, zdumiewa, w śmier- telnym strachu wygląda ratunku... Gam nie mogła wy- krztusić słowa, chciała pomóc, wołać, głośno krzyczeć... Coś nagle przeniknęło do pokoju, sunęło po omacku, hałasując, niewidzialną ręką dotykało przedmiotów... Wygięły się ściany, drzwi rozwarły się szeroko, wybrzu- szyła się kołdra, wykwitły na niej wężowate bruzdy, z ką- tów jak jakieś stwory wypełzały cienie, świat jęczał spa- zmatycznie, jego oddech przeradzał się w niesamowity, głuchy, przerażający krzyk; Gam nie miała siły stać, przy- kucnęła, palcami wczepiła się w miękką pościel i przerażona pokornie czekała, aż nadejdzie to, co straszne i niszczące, co huczy i wyje - akt ostatni... Ciało Puryszkowa się uspokoiło. W oczach pojawiło się coś szklistego, nieuchwytnego, ich przejrzystość się zatarła; po chwili skurcz unieruchomił źrenice, pierś się zapadła i w ostatnim, ciężkim westchnieniu powietrze wydostało się z płuc. Kiedy Gam nabrała odwagi i rozejrzała się, stwierdziła, że niemal leży na dywanie i z całej siły przyciska kolana do łóżka. Całkiem nieświadomie jedną ręką wpiła się w psa, dusiła go. Teraz pies niemrawo się przeciągał... W końcu zmęczona wstała. W ustach poczuła mdły smak krwi. Plecy ją bolały jak potłuczone. Mocno trzymając się poręczy łóżka, patrzyła na Puryszkowa. Jego twarz się zapadła, śmierć wyostrzyła jej rysy, u nasady nosa pojawiły się cienie. Skóra poszarzała. Gam już go nie poznawała. To, co zostało, było pora- żająco sztywne, nieskończenie obce i napawało przera- żeniem żywą, pełną ciepła kobietę. Kilkakrotnie potrząsała głową i odwracała się od tego widoku, po czym robiła krok w przód, by zmusić się do patrzenia. Naraz pod na wpół opuszczoną powieką zalśniło odbicie lampy -osobliwy, przewrotny błysk niczym ognik igrający na wypolerowanej, mosiężnej blasze, sugerujący, że rozpo- czyna się rozpad zastygłej materii życia; powiało trupią wonią i grobem, jakby rozkład postępował od czoła... Teraz Gam wiedziała: tak wygląda śmierć... Rzuciła się do drzwi, minęła je, nie dostrzegając lekarza, który śpieszył z przeciwnej strony, biegła dalej, jakby coś ją gnało, na dół, potem w górę do portierni i do swego pokoju; padła na łóżko i przeleżała tak do rana. Kiedy o świcie spojrzała przez okno, ujrzała w oddali smugę ostrego, zielonkawego światła, przebijającą się przez szarość śniegu. Na zawsze pozostała w jej pamięci. Wydawało się, że Clerfayt zaniedbał Gam. Związał się teraz z Bramintą-Solą. Podbił ją bez najmniejszego wysiłku, zupełnie się nie opierała. Doświadczenia jej skom- plikowanego życia sprawiły, że niczego nie potrafiła już przeżywać czysto i prosto. To, co kiedyś pomagało jej osią- gać pełnię wewnętrznych doznań, teraz tylko przyśpieszało upadek. Clerfayt ostro starł się z Vanderveldem. Pewnego dnia przewrócił stolik do gry, odkrył przez to karty i okazało się, że Vandervelde ma o jednego asa za dużo. Jeszcze tego samego wieczoru oszust wyjechał. Gam nie dała się zwieść ekscesom Clerfayta. Młody człowiek zrobił się teraz otwarty i już nie próbował niczego przemilczać. Pierwszy raz nawiązał do przeszłości; kiedy o niej rozmawiali, uderzyło Clerfayta, że skoro już się o jakimś zdarzeniu mówi, należy je uznać za przebrzmiałe, i nagle zrozumiał, że tym razem to koniec. Ów koniec pojawił się niezauważalnie, nie trzeba było o nic walczyć; był nieodwołalny, wygasła najmniejsza chęć obrony czegokolwiek, należało go przyjąć jak coś oczywi- stego. Gam lubiła Clerfayta za jego niespożytą aktywność i żywość intelektualną, ceniła w nim siłę pragnień oraz umiejętność koncentracji. Jego władcza wola zniewalała. Najwyżej jednak przez godzinę, nigdy dłużej. A to dlatego, że Clerfayt nie umiał dotrzeć w obszary kryjące ekstrakt kobiecości. Przyciągał kobiety do siebie, tak na- prawdę ich jednak nie zdobywał. Zdecydowanie parł naprzód, czarował wyrafinowaniem i inwencją, ale zawsze przegrywał w chwili, gdy niemal osiągał cel. Odpadał przed czasem. Jedynie ten, kto podąża równym krokiem, wprost przed siebie, dotrze, gdzie zmierza. Clerfayt wyglądał, jakby za chwilę miał się zapaść pod ziemię. Kiedy odszedł, Gam poczuła wokół siebie pustkę. Nie umiała tego wytłumaczyć. Człowiek zawsze jest samotny. Także w miłości, która jest tylko ucieczką. Jaźń nie daje żadnej odpowiedzi, najwyżej spokój i poczucie bezpieczeństwa. Ale trudne pytania się mnożą. A może cała miłość zawiera się w pierwotnym instynkcie macierzyństwa, samo zaś macierzyństwo jest zarazem początkiem i końcem? Nagle Gam całą sobą poczuła, że niczego nie pragnie równie gorąco jak małej, ciepłej istoty u swych kolan, że chce słuchać pierwszych, z trudem wymawianych słów... Rozmyślania nad dalszym życiem, rozterki, chwilowe osa- motnienie - wszystko to przesłoniły marzenia o dziecku. Tutaj właśnie należało szukać spełnienia i końcowej przystani. Jaźń wypełniała coraz większą przestrzeń, rozrastała się, stawała czytelna, jednoznaczna i życiodajna. Zawiązywały się zalążki sił stworzenia, pojawiał się sens i drogowskaz. Powołanie kobiety kazało wziąć na siebie obowiązek. W obliczu tego obowiązku należało wszystko odrzucić, potraktować jak jałowy trud. Jednakże Gam zdawała sobie sprawę, że zanim odnajdzie siebie, nieraz się zrani, że zamiast zmierzać wprost ku swemu przeznaczeniu, będzie błądzić. Ale innej drogi nie ma. Należy zatem nią iść, nie stawiając warunków, trzeba podporządkować się prawu, które nakazuje szukać coraz dalej, choćby przyszło przemierzać obszary bezkresne jak ocean. QQ III W Wenecji Gam zatrzymała się przy Canal Grandę. Każdej nocy pod jej oknami przepływała gondola. Kiedy się oddalała i nie było już słychać uderzeń wiosła, jakiś męski głos wyśpiewywał umbryjską serenadę. Śpiew niósł się kanałem, narastał podobny do bardzo wolnego tremolo i potężniał echem odbijającym się od wody i murów; wydawało się, że ciasna przestrzeń więzi melodię i narzuca jej leniwy rytm fali. Przez ten niezwykły rezonans śpiew miał w sobie coś niematerialnego, był jak nie z tego świata. Wypełniał po- wietrze, wędrował z wodą. Kiedy melodia się skończyła, Gam wyruszyła łodzią na kanał. Światło latarni sunęło przed dziobem i rozpraszało nieprzeniknione ciemności, zmuszało je do życia, sprawiało, że wokół gondoli roztaczał się czerwonawy, ciepły blask. Kamienne herby nabierały kolorów, wydawało się, że dopiero co z cichym zgrzytem zatrzasnęły się rzeźbione odrzwia, a zza kolumn przesuwających się obok łodzi wyjdą zaraz młodzieńcy- kawalerowie z brzęczącą szpadą u pasa. Przez chwilę w świetle latarni jaśniał zaklęty w kamieniu renesans. Za gondolą czar raptownie pryskał. Przestrzeń się kurczyła, światło ginęło, przepadał blask, znikało gdzieś ciepło. Ciemność odzyskiwała moc: jak olbrzymi nietoperz rozkładała skrzydła, odbierała światłu swą własność i zamieniała w monotonię nocy. Gam z przerażeniem obserwowała natarczywość noc- nych zjaw. Obracała się w tył, podnosiła latarnię i osłaniała ją w ten sposób, by całe światło skierować na wodę. Wtedy fantom, niezdarnie machając skrzydłami, wycofywał się i krył w cieniu pałaców. Wystarczyło jednak latarnię opuścić, by zjawa znów się wynurzyła i podążyła za gondolą. Kiedy Gam już całkiem zamierzała się poddać, nad dachami pojawił się księżyc i wszystko odmienił. Od razu rozproszył ciemność, dotychczas wiszącą tuż przy ziemi, i poderwał ją -w górę. Na ziemię tysiącami cieniutkich nici zstąpiła srebrzysta poświata, przez co ustało wszelkie ciążenie. Pałace widniały teraz w postaci delikatnych obrysów, kolumny opadły na wodę, domy przepływały w ciszy jak biblijne arki. Fasady odbijały poświatę; w miejscu, gdzie woda styka się z kamieniem, przebiegała cienka linia, niczym języczek u wagi: jej naruszenie mogło zakłócić harmonię pomiędzy nieruchomym księżycem a tym, co odbijała woda. Czasem nawet tak się działo - zza jakiegoś rogu nadlatywał wiatr, chwilę wirował i zaraz się uspokajał. Pod sklepieniami mostów zalegały nocne cienie. Chro- niło się w nich ciepło, jak letnia, powłóczysta szata tulące się do ciała. W niszach okiennych gromadziły się blade refleksy, wystraszone i jaskrawe na ciemnym tle niczym kokoty przed sędzią. W coraz silniejszej poświacie niebo jaśniało jak przej- rzysty opal, dachy i woda odbijały światło. Wydawało się, że materialna, cielesna powłoka nic już nie znaczy. Myśli pomykały wokół uczuć i wrażeń, po czym ula- tywały bezpowrotnie jak świergot skowronka. Wciąż pojawiało się coś nowego, usuwając dotychczasowe; nie dawało się powstrzymać tego biegu ani kształtować go wedle woli. Momentami Gam widziała zarysy swej postaci; na wy- srebrzonym tle ukazywały się przelotnie kontury ramion. 3K Wiatr niemrawo pogłaskał jej skórę. Jeszcze jeden powiew i można by całkowicie zapomnieć o sobie, wiatr jednak, zmęczony, drzemał na schodzących do wody stopniach. Zniknęło poczucie czasu; przestrzeń dźwięczała jak dzwon, który wcale nie przypomina o przemijaniu. Kłopoty dnia niepostrzeżenie nabierały miłych cech, rozwiewały się doraźne troski, nabrzmiewały zaś uczucia, skrystalizowane kierowały się ku odległemu biegunowi jak żelazo w stronę magnesu. Nieraz, idąc ulicą, Gam spodziewała się, że wśród przechodniów spotka Kinsleya. Znów wspominała ostatnie tygodnie, kiedy to, ociągając się, postanowiła nie wchodzić mu w drogę. Decyzja dojrzewała w niej długo. Jednakże tylko się oszukiwała, wyjeżdżając na kilka dni z Wenecji do Parmy i Bolonii. Wiedziała, że chodzi o Kinsleya. Pewnego wieczoru w Genui siedziała jeszcze na tarasie i patrzyła na morze otaczające miasto szerokim łukiem. Obok jakieś uszminkowane kobiety jadły lody i paplały metalicznymi głosami. Nadciągała już noc, gdy jakiś skrzypek zaczął grać rzewny romans. Gam mimowolnie westchnęła, w oczach stanęły jej łzy. Zrobiłam się strasznie miękka, pomyślała, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że szybuje wysoko nad ziemią. Ale tego nastroju nie wywołała sentymentalna melodia. Zapewne przeczuwała, że stoi przed czymś nowym, że jak w następujących po sobie częściach symfonii, pulsuje już nowym rytmem kolejny rozdział jej życia; możliwe, że nagle sobie uświadomiła, co ją czeka, albo też, na wspo- mnienie dawno minionego dnia, wezbrała w niej fala wzruszenia - bezsensownego, tym bardziej jednak przej- mującego. Tego nie wiedziała, powoli jednak, przesłaniając wszystko inne, zbliżało się rozwiązanie: Gam czuła, że musi odnaleźć samą siebie, a że będzie to trudne, na pewno poszuka pomocy mężczyzny. Nie miała wątpliwości, że zwiąże się z Kinsleyem. Miasto pozostało za rufą parowca. Portowy zgiełk już nie dochodził, pojawił się za to wiatr. Wybrzeże na wiele godzin zawisło nad wodą, podobne do pofałdowanego, mniszego płaszcza. Wyglądało na bezludne; tylko na pła- skowyżu widać było pasterza ze stadem kóz. Stał nieru- chomo na tle horyzontu, ramionami podpierając antyczne niebo. Potem, dzień po dniu, słychać było jedynie szum morza. Przed dziobem statku wyrastały niewielkie wyspy z białymi domostwami pośród zieleni, raz po raz skrywające się za kłębami złocistego dymu. Latarniowce i latarnie wskazywały wejście do La Platy, lecz ławice piaskowe utrudniały żeglugę. W końcu jednak parowiec stanął na redzie w Buenos Aires. Gam doskwierał suchy wiatr. Kinsley zaproponował jej podróż w głąb lądu, gdzie miał posiadłości. Początkowo jechali wzdłuż linii kolejowej do Rosario, potem przecięli tory i skręcili na wschód. Następnego dnia obok przemknęło galopem stado mustangów. Konie miały na boku wypalony znak Kinsleya: należały do niego. Ale jechali jeszcze przez wiele dni. Świszczący wiatr targał jeżyny krzewiące się na wzgórzach; na znacznych odległościach rozciągały się jęzory piaszczystych łach. Pampę porastała wysoka trawa. Czasem zbliżał się do nich gauczo na koniu, zwykle po chwili odjeżdżał na bok i strzelając jak z bicza, wyrzucał w górę lasso. Przez bez mała godzinę oglądali nad sobą orła; ptak zdawał się tkwić cały czas w tym samym miejscu. W popołudniowym słońcu zajaśniały zarośla słonych stepów, a za nimi znienacka wystrzeliło wąskie pasmo wzgórz porośniętych olszyną. Wzniesień przybywało. W końcu ujrzeli płaski budynek. Kiedy samochód zjeżdżał na dno kotliny, w której leżała farma, noc gęstniała jak pszczeli rój. Węsząc i poszczekując, na spotkanie wypadła im sfora psów; wieczorną ciszę wypełnił radosny skowyt. Nadbiegły służące z latarniami i próbowały odwołać zwierzęta. Psy jednak nie dawały się poskromić, poznały pana i z entuzjazmem go obskakiwały. Wśród kobiet była stara mamka Kinsleya; przewracała oczami i kryła się za jego plecami. Uśmiechała się do Gam. Szybkim krokiem szedł przez podwórze zarządca, który zasypał Kinsleya gradem słów. Kinsley jednak zdecy- dowanym ruchem ręki wszystkich odprawił, pochwycił Gam w ramiona i - nie bacząc na szczekające psy oraz cały ten radosny zgiełk- zaniósł ją do domu. Podając kolację, mamka paplała bez ustanku. Kinsley słuchał i nie przerywał. Gam poczuła się obco, miała wrażenie, że jest niepotrzebna. Przekonała się, że wieloletnie obcowanie ze sobą może wiązać mocniej niż cokolwiek innego, nawet jeśli dotyczy ludzi o najzupełniej różnym statusie społecznym. Kinsley stał się teraz dla niej kimś obcym, zarazem jednak coraz bliższym. Wszystko, co ją otaczało, należało do niego: nie było tłem, lecz ramą, w której znakomicie się mieścił. Przez to Gam uważała, że Kinsley jest częścią jej nowego życia, że do tego życia przynależy - nie przerastał swego środowiska, lecz się w nie wtapiał, podkreślało ono jego osobowość. Obok Gam wyciągnął się pies Puryszkowa. Tulił się do niej i ze strachem patrzył na drzwi, zza których dobiegało szczekanie. Kiedy przyjechali, sfora potraktowała go jak obcego. Próbował uciekać, jednym, błyskawicznym kłapnięciem przegryzł gardło najgroźniejszemu prześla- dowcy, jak czarny pocisk pomknął przez podwórze, wpadł do domu i przywarł do Gam. Mocno przytuliła go do siebie. Drżał całym ciałem. Był tutaj równie obcy jak ona. Za oknami, które osłonięto siatką, brzęczały moskity. Młoda Indianka upięła moskitierę nad posłaniem Gam i zgasiła światło. Wymamrotała coś niezrozumiałego na dobranoc i skrzyżowała ręce. Gam natychmiast zasnęła. Następnego dnia pojechała konno z Kinsleyem obejrzeć pasące się stada. Gauczowie opowiadali o ciężkich przejściach związanych z pozyskiwaniem kauczuku, na co właśnie teraz była pora, o strasznych Indianach z leśnych ostępów, o niesamowitym bladym świetle wędrującym przez pampę w bezksiężycowe noce. Potem poprosili Maca, by coś zagrał. Mac był wśród nich najmłodszy. Z grania nic nie wyszło - kiedy gauczo ujrzał Gam, oświadczył, że jego gitara jest połamana. Kłusem zbliżał się jakiś jeździec. Już z daleka wołał, że karczmarz dostał beczkę gorzałki. Zrobiło się zamieszanie. Jeden krzyczał przez drugiego, gauczowie, gwiżdżąc, spędzili konie. Ruszyli galopem. Po godzinie zajechali przed otoczoną drzewami karczmę. W budynku wszyscy spali. Jeźdźcy z krzykiem zaczęli się dobijać do drzwi i okien, aż wreszcie na piętrze pokazała się lufa karabinu, a za nią wystraszona twarz karczmarza. Ktoś chwycił broń na lasso i wyrwał mu ją. Gauczowie z dzikim rykiem domagali się otwarcia karczmy. Gospodarz się uspokoił i wpuścił ich. Gam i Kinsley pojechali dalej. Po chwili zasłoniła ich nieprzenikniona ciemność. Kopyta głucho uderzały o grunt, wydawało się, że ów odgłos, brzmiący jak postukiwanie monstrualnych kastanietow, wydobywa się spod ziemi. W końcu Kinsley się zatrzymał, oboje zsiedli z koni, położyli się na trawie i, z uchem tuż przy ziemi, nasłuchiwali. Z niezliczonych szmerów i odgłosów wyławiali zarówno całkiem bliskie, jak i bardzo odległe... To była mowa stepu. Szybkim kłusem niewidoczne stada pędziły w noc... Dalej ruszyli pieszo. Nagle poczuli straszliwy zaduch, jakby pampa usiłowała pochwycić ich w swe szpony, oto- czyć zdradziecką siecią i powalić. Niespokojne konie nerwowo dreptały. Parne powietrze gęstniało, kleiło się jak błoto, utrudniało oddychanie, wdzierało się w nozdrza i ciążyło w płucach. Nad horyzontem gromadziły się chmury, które w jednej chwili zasłoniły księżyc. Niebo nad stepem zajaśniało na chwilę siarkową żółcią. Potem martwą ciszę przerwał błysk i po chwili rozległ się stłumiony pomruk. Jak stado cieni przemknęły obok mustangi; konie zawróciły, rozproszyły się i znów, wyraźnie niezdecydowane, zbiły się w gromadę. Gam czuła na karku ich gorący oddech. Jakieś wystraszone źrebię przywarło do niej wilgotnymi chrapami. Jego szyja drżała, oddech przerażonego zwierzęcia był pośpieszny i krótki; naraz źrebię odskoczyło od Gam i przez chwilę stało jak skamieniałe, po czym, sapnąwszy, rzuciło się galopem przed siebie. Ich wierzchowce stawały dęba i gryzły cugle, targając wysoko głowami. Kinsleyowi i Gam udało się je poskromić z największym trudem. Nisko wiszące chmury przeszyła błyskawica. Z trza- skiem uderzył piorun. - Na koń! - krzyknął Kinsley. Wierzchowce zarżały i wyrwały naprzód. Dmący tuż przy ziemi wiatr pastwił się nad trawami, wirował, wzbijał tumany kurzu, podrywał z ziemi kamyki, które biły po twarzy. Potem runął na konie, które gnały w oszalałym galopie, jakby uciekały przed ostateczną zagładą. Jedna po drugiej zapalały się błyskawice. Magiczny ogień obejmował ogromne połacie nieba, coraz to rozcinanego zygzakami sinobłękitnego blasku. Pod huczącymi razami kolosalnego topora pękała niebieska czasza, błyskawice tężały na niej niczym nabrzmiałe żyły nieskończoności: trwała mistyczna bitwa z nocą, która po każdym ataku aksamitną czernią pośpiesznie okrywała swe rany. Stado mustangów stłoczyło się wokół drzewa, konie stawały dęba, toczyły wokół niesamowitym, błędnym wzrokiem. Najsilniejsze ogiery pozostały na zewnątrz. Wierzgały kopytami i kąsały powietrze, by odpędzić nie- bezpieczeństwo. Pozostałe konie utworzyły krąg, w środku stały źrebięta. Klacz, na której jechała Gam, postanowiła schronić się wśród mustangów. Wdarła się w głąb stada i w jednej chwili Gam znalazła się sam na sam z kłębiącą się masą zwierząt. Obok niej, niczym fale na wzburzonym morzu, lśniły w świetle błyskawic grzbiety miotających się mustangów. Obawiając się zmiażdżenia nóg, Gam oparła stopy na siodle i z całej siły ściągnęła cugle. Ale klacz jej nie słuchała. Czując bliskość dzikich koni, zupełnie oszalała, rżała, stawała dęba i próbowała zrzucić Gam z siodła. Kinsley zobaczył, co się dzieje. Chłoszcząc pejczem szyję swego konia, ruszył Gam na pomoc. Jeden z ogierów omal nie odgryzł mu ręki. Kinsley zdzielił go rewolwerem między oczy, spiął konia i okrążył stado, by dostać się do środka z drugiej strony. Spadły pierwsze krople deszczu. Nad grzbietami spie- nionych koni unosił się opar przesycony gorącą, silną wonią - obezwładniającą i oszałamiającą, porażającą gorączką namiętności i śmiertelnego strachu, wnikającą w krew, odbierającą zdolność myślenia. Nagle step się zakołysał i zapłonął, niebo zajaśniało niebywałym blaskiem, świat rozpadł się na strzępy i po- grążył w otchłani światła - w drzewo uderzył piorun. Stado się rozpierzchło. Niektóre konie pokładły się, drżąc ze strachu. Ku przerażeniu mustangów stojące opodal drzewo zapłonęło jak pochodnia. Gam, chłostana strugami ulewnego deszczu, odzyskała wiarę we własne siły. Końska piana mocno przylgnęła jej do włosów. Młoda kobieta poczuła, że wzbiera w niej fala dzikich namiętności. Puściła cugle i ramionami objęła szyję klaczy, która gnana strachem, wyrwała przed siebie jak obłąkana. Gam wcisnęła twarz w końską grzywę i całkowicie zespoliła się ze zwierzęciem, była jak ono - jednym wielkim oszalałym pędem. Kiedy kolejna błyskawica rozdarła niebo, Gam udało się zawrócić przerażoną klacz. Kinsley starał się przeciąć jej drogę i ją pochwycić. Klacz jednak go nie poznała i w ostatniej chwili uskoczyła. Rozpoczął się pościg. Zdy- szane konie pędziły bok w bok, Kinsley i Gam krzyczeli do siebie w galopie; słowa jednak nie docierały, gubiły się w burzy. Nadludzkim wysiłkiem Kinsley spiął konia, dopadł klaczy, chwycił jej cugle, w pełnym galopie złapał Gam i trzymając ją z całych sił, posadził przed sobą w siodle. Podczas tej wściekłej pogoni próbował przekrzyczeć noc, potop, burzę i pioruny. Gnali tak, aż w końcu udręczony koń z wyczerpania zwalił się z nóg, a para jeźdźców, sple- cionych kurczowym uściskiem, stoczyła się na trawę. Kiedy deszcz ustał i znów nad pampą jasno zalśnił księżyc, Kinsley troskliwie posadził śpiącą kobietę na koniu przed sobą i ruszył do domu, dbając, by się nie obudziła... Upał sprawił, że powietrze wokół farmy całkiem znie- ruchomiało. Gam podstawiła ręce pod tryskające z fontanny krople wody. Chłód działał jak ożywczy powiew, zdawało się, że z kojącą łagodnością przenika w głąb ciała i roztapia je od wewnątrz. Odbicie dłoni nabierało cech samoistnego bytu. Jego blady kolor na tle zielonej wody wydawał się czymś osobliwym. Z głębin studzienki powoli wyłaniał się zmierzch. Od strony lasu zbliżali się mężczyźni. Upolowali szyn- szylę i rudego wilka. Psy w podnieceniu szarpały zdobycz. Ponad gwarem głosów wyrastał czyjś śmiech, pełen ciepła, miękki i gardłowy - młoda kobieta biegła do męża powracającego z plantacji. Mamka Kinsleya opowiadała o pumach i lisach, które ostatnio udało się złowić. Z przejęciem, żywo gestykulując, wskazywała na las - podobno zdarza się, że nocą pod farmę podchodzą jaguary. Po chwili ludzie rozeszli się do domów, skończył się gwar i zamieszanie. Gam szła przed siebie, w step. Zaczynały rechotać żaby i wydawało się, że to jakieś tajemnicze zgromadzę- nie mnichów odprawia wieczorne modły. W powietrzu miękko i bezgłośnie unosiły się nocne jerzyki. Pomiędzy drzewami Gam dostrzegła zygzakujące nietoperze. Tuż nad ziemią latały grube motyle, w wysokich trawach zielonkawo połyskiwały chrząszcze, słychać było melancholijne pojękiwanie kurek wodnych, piszczały polne myszy, metalicznie ćwierkały świerszcze. Akacje wydzielały zapach przypominający woń dzikiego zwierzęcia. Kiedy pokazał się Kinsley, Gam bez słowa oplotła go ramionami, jakby już nigdy nie miała go wypuścić. Tuliła się do niego w milczeniu, zamknąwszy oczy. Myślała o śmierci, która musi wyglądać podobnie jak to zanurzenie się i całkowite wrośnięcie w kogoś drugiego, bezgraniczne wyrzeczenie się siebie, wszechogarniające pragnienie, by znaleźć sobie nową formę bytu; byłaby to najwspanialsza śmierć - zadana ręką, którą się kocha... Podobne myśli nurtowały Gam od kilku dni. Zadziwiał ją jakiś ruch - uniesiona dłoń, wysunięta stopa -doskonale wiedziała, z czego te proste czynności się biorą, znała ich dalszy ciąg oraz skutki, jakie mogą wywołać. Jednak z niepokojem pochylała głowę, wsłuchiwała się w siebie i nicowała swe urojenia, czując przejmujący dreszcz. Aż w końcu dochodziła do wniosku, że kiedyś już coś podobnego przeżywała. Czar pryskał. To były sprawy znane od dawna... Potem nigdy nie mogła sobie przypomnieć, co ją fa- scynowało. Pozostawało wrażenie dwoistości, na moment unosiła się zasłona okrywająca jakieś inne życie - to życie wyraźnie umykało teraźniejszości i, żywione energią ducha, migotało jak nieuchwytna zjawa, przenikając chwilami do świadomości. A może to jedynie przebłyski bytu, który dopiero się kształtuje, tli się gdzieś poza domeną śmierci i swym tajemniczym światłem kreśli linię ponad teraźniejszością i jej duchowym zamętem w obliczu tego, co poprzedza i następuje - domyka parabolę i tworzy pierścień...? Gam trzęsła się na nocnym chłodzie. Weszła do domu, który otoczył ją ciepłem i dał poczucie bezpieczeństwa. Kiedy uciekło się ze świata, którym miotają emocje, po- między ścianami znów można się poczuć jak u siebie. W kącie przysiadła oswojona małpa Kinsleya, która po południu zakradła się do pokoju, bawiła się kryształkami soli. Na widok Gam wzruszającym gestem przycisnęła ręce do piersi. Kiedy się poruszała, wpadający przez okno promień oświetlał jej mordkę. W oczach małpy lśniły łzy. W Gam z całą mocą uderzyła tajemnica zwierzęcej natury. Porośnięte brunatną sierścią stworzenie, w którym pulsowało coś nieogarnionego, niepojętego, zachowujące się i poruszające tak, że człowiek mógł je zrozumieć, było przerażającym cudem: należało bowiem do istot żywych, a zarazem było bardziej obce niż wszystko, co martwe; poprzez jego istnienie objawiała się jakaś zatrważająca siła, nieznana i niezrozumiała. Można było spróbować wyjaśnień, zawsze jednak z ludzkiego punktu widzenia. Przecież o purpurowym, mistycznym świecie obok nas nie wiemy niczego. Ten świat jest odległy, jakby znajdował się na innej planecie... Gam zadrżała, uświadomiwszy sobie swą samotność, w której wszystko jest jak zaklęte, niesamowicie stężałe, zakrzepłe, zamknięte na zawsze w kręgu wyłącznie własnych doznań. Pochyliła się i wyjrzała przez okno. Naraz u kolan poczuła coś miękkiego. Do pokoju wśliznął się jej pies, który teraz domagał się pieszczot. Czego może pragnąć zwierzę, o czym myśli? Pies po- szedł za nią, choć go nie wołała. Jaki ukryty impuls nim powodował? Kiedy z ludzkiej perspektywy oceniamy po- stępowanie zwierzęcia, musi ono zadziwiać. Może była dla niego bogiem? Żałośni ludzcy bogowie, którzy niczego nie wiedzą o pragnieniach podległych im istot, a sami swą nędzną miłością obdarzają rzeczy i sprawy, których nigdy do końca nie zrozumieją. Księżyc oświetla Ziemię - wtedy nad nią panuje; ale to Ziemia jest ośrodkiem, wokół którego krąży. Co zatem jest ważniejsze: Ziemia czy Księżyc? A może boskość jest tragiczną konsekwencją czło- wieczeństwa? Gam objęła dłońmi psi łeb. Uniosła go i przyjrzała mu się. Wpatrywała się z bliska w oczy zwierzęcia. Próbowała wzrokiem przewiercić błyszczące źrenice i wyrwać im ich tajemnicę. Niewygodna pozycja zmęczyła psa, zrobił się niespokojny, próbował się wyrwać z uścisku, jego oczy się rozbiegały. Gam podjęła desperacką próbę opanowania wzroku zwierzęcia. Pies się uspokoił i znów patrzył tylko na nią. Jego powieki rozwarły się całkowicie, oczy znieruchomiały. Pokój zawirował. Znajdujące się w nim przedmioty ruszyły jeden za drugim w coraz to szybszym pędzie. Pomiędzy nie wdarły się zielone pasma, poniżej, świszcząc, zamigotały białe, świetliste koła, jak śmigła, aż w końcu wytrzeszczone do granic możliwości, zmordowane oczy spłynęły łzami i pies zdecydowanym ruchem uwolnił się z męczącego uścisku. Gam zeszła po schodach na podwórze, potem minęła bramę i znów znalazła się na otwartej przestrzeni, gdzie wśród czarnych drzew niczym wilk zawodził pampero. Otwartymi ustami łapczywie wdychała świeżość nocy. Ale wewnętrzny niepokój jej nie opuszczał. Miała wrażenie, że jakiś odrażający pająk oplata siecią jej serce, stała na rozdrożu: przed nią rozciągały się obszary pojęciowego i uczuciowego chaosu, gdzie czaił się obłęd. Gwałtownie opadła mgła. W jednej chwili pod ciężarem rosy pochyliły się trawy. Rosa kleiła się do włosów, osiadała na brwiach i rzęsach, wilgoć sprowadzała chłód. Gam zaczęła dygotać. Już nie chciała iść dalej: droga wiodła w mrok, ku ciemności... Z całych sił pragnęła się teraz znaleźć w pobliżu drugiego człowieka. - Człowieka - przedrzeźniało echo. 4K Jej włosy musnął nietoperz. Z krzykiem uciekła do domu. Kinsley mówił coś do niej, uspokajał, Gam patrzyła na jego twarz, emanującą spokojem, oświetloną księży- cowym blaskiem. Uwiesiła się na nim i zaciągnęła do siebie, wprost na posłanie. Kinsley wiedział doskonale, co ją dręczy, i głaskał tak długo, aż jej rozdygotanie minęło. A kiedy Gam z wdzięcz- ności przycisnęła usta do jego ucha i jej ciało miękko poddało się pieszczotom, zostawił ją w spokoju. Rano Gam długo się rozglądała wokół siebie. Dzień był jasny. Powietrze na dworze lekko drżało i falami ciepła wlewało się oknem do pokoju. Przez podwórze niósł się śpiew mamki. Turkotały wozy, radośnie poszczekiwały psy, skrzeczały papugi. Świat był prosty i uporządkowany. Wszystko do siebie pasowało. Całą swą istotą, pewnie i ochoczo Gam wkraczała w nowy dzień. Tylko... co takiego wydarzyło się wczoraj? Jakieś zjawy, nieznośne przywidzenia. Kiedy noc przeminęła, złe czary straciły moc. Wstał dzień, pełen życia, mocno zakorzeniony w teraźniejszości. Wciąż jeszcze zamyślona, Gam wsłuchiwała się w sie- bie. Zjawił się Kinsley i śmiejąc się, pokazał jej świeży koci przychówek: małe niezgrabnie pełzały po dachu i po- piskiwały. Gam patrzyła na Kinsleya bojaźliwie jak dziecko, z całkowitym jednak oddaniem. Nie mogła pojąć, jak to się stało, że zasnęła. Zaczerwieniła się. Szybko chwyciła dłoń Kinsleya i pocałowała ją. A za jakiś czas w całym domu było słychać jej śpiew. Nazajutrz obok farmy przeciągnęła karawana mułów z Sierra Cordoba. Zwierzęta niosły na grzbietach kolorowe marmury i miedź. Przewodnik nakazał poganiaczom, by zatrzymali się w pobliżu na odpoczynek. Byli to Indianie z plemion Gujana i Tupi. Na ich piersiach widniały wytatuowane totemy. Rozbili obóz w cieniu akacji, usiedli pod sosnami i cierpliwie przeżuwali ku- kurydziany chleb. Przewodnik pokazał Kinsleyowi rzadkie znaleziska: ciemne tygrysie oczka i kryształy górskie zdumiewających rozmiarów. Podarował też Gam dwa agaty. Kiedy Kinsley zobaczył, jak się ucieszyła, przyniósł jej indiański łańcuch z oprawnych w złoto krwawników i ametystów. Wieczorem opięła nim biodra i spacerowała tak nago po dywanie; złocistobrązowe cienie zmierzchu tworzyły wspaniałe tło dla jej jasnego ciała. Po dwóch tygodniach wyjechali nad morze; na redzie kotwiczył jacht Kinsleya. Jakiś czas towarzyszyły mu mewy i rybitwy, przed dziobem baraszkowały delfiny. Raz udało się Gam wypatrzyć trójkątną płetwę rekina. Wieczorami woda delikatnie fosforyzowała. Latające ryby wyskakiwały aż na deski pokładu. Któregoś dnia jacht dostał się w pasat. Wydęty żagiel oddzielał przednią część pokładu od reszty. Gam wyciągnęła się w słońcu na leżaku. Była pora sjesty i załoga odpoczywała; na pokładzie został tylko znudzony sternik, który przysypiał za kołem. Kiedy zjawił się Kinsley, odesłał go na dół i sam stanął za sterem. Nad jachtem rozpościerało się ciemnobłękitne niebo. Powalał żar słońca - stało niemal w zenicie. Świat ska- mieniał w niesamowitym napięciu południowego prze- silenia. Osiągnąwszy szczytowy moment, czas się zatrzy- mał, wymknął się zwykłym regułom. Kulminacja ta miała w sobie coś przerażającego. Gam wstała z leżaka. Na czole perliło się jej kilka kropel wody. Kiedy się podniosła, krew uderzyła jej do głowy i zmąciła wzrok. Wyciągnęła ramiona, pokręciła głową i naraz poczuła, jak bardzo w słońcu nabrzmiały jej żyły. Nieprzytomna z rozkoszy zrzuciła z siebie wszystko, by promienie mogły ogarnąć całe jej ciało. Pragnęła tych pieszczot; przymknęła powieki i uniosła twarz ku słońcu. Zawieszona pomiędzy światłem i szumem morza, chło- nęła krystaliczny strumień życia, wypełniający ją bez reszty, docierający w najgłębsze warstwy jestestwa. Była teraz wszystkim, morzem i światłem, dotykała wieczności. Wszystko w niej się rozśpiewało; śpiewał też jacht, wiatr, morze i niebo. W pewnej chwili otworzyła oczy, wciąż jeszcze zwrócone do słońca, i poczuła ostry, przeszywający ból. Szum, śpiew, początek i jednocześnie koniec - grzmot piorunów i cisza - prawdziwe misterium... Kolana Gam drżały, ręce wyciągały się do nieba; w nie- pojętej ekstazie naga kobieta krzyczała, nie słysząc wła- snego głosu. Coś w niej kipiało, wirowało z hukiem, przej- mowało dreszczem, w którym koncentrowało się życie — otwierały się jego bramy, ładowały akumulatory, to była otchłań, do której życie musiało się wlać: kobiece łono... Wołała o życie, dysząc, płacząc, unosząc się, próbowała pochwycić powietrze; zza zaciśniętych zębów dolatywały jęki, Gam ciężko dyszała; teraz pośpiesznie wciągała jakieś ubranie, nie rozumiała słów mężczyzny, który stał obok, krzyczała: - Słońce-mnie-obejmuje-niebo-otacza-stary-świat-fa-luj e-życie-nabrzmiewa...! Nieprzytomna szarpała mężczyznę, aż ten chwycił ją za szyję i zaczął dusić. Oszalała z bólu i przerażenia, gorączkowo, z niesamowitą zajadłością, rzuciła mu się do ust i wgryzła się w nie tak mocno, że musiał ją puścić. Natychmiast znów się na nim uwiesiła; Kinsley odepchnął ją i patrzył jak skamieniały. Zatoczyła się i dziwnie niepewnym krokiem, z tajemniczym uśmieszkiem na obrzmiałych ustach, przeszła obok niego, przemierzyła pokład z głową wysuniętą do przodu, wykonując nieświa- domie rękami jakieś dziwne gesty, po schodkach, trzymając się poręczy, zeszła do pomieszczeń dla załogi. Ogarnął ją półmrok. Przez moment, zanim znikła pod pokładem, jaśniała jeszcze w ciemnym otworze lśniąca biel jej sukienki. Wciąż jednak z zewnątrz dochodził do Gam szum morza, a przez luki widać było błękit nieba. Leżący w hamaku sternik obudził się i przetarł oczy ze zdumienia. Jeszcze na wpół pogrążony we śnie, ale już żądny wrażeń, zeskoczył na podłogę. Z przeciwnej strony pędził chiński kucharz. Pożądanie wykrzywiło jego twarz kurczowym grymasem Meduzy. Chciał zajść sternika z boku. Wyciągnął rękę ku jego długiej, bladej nodze, sternik jednak chwycił go za ramię. Chińczyk syknął i próbował teraz udusić Fryzyjczyka. Obaj upadli i zaczęli się kotłować, ciężko sapiąc i tłukąc pięściami. W drzwiach ukazał się Kinsley. Jedną ręką mocno chwycił za framugę, w drugiej trzymał rewolwer. Kiedy na linii strzału zobaczył Gam, odrzucił broń, chwycił pejcz i zaczął okładać kłębiących się mężczyzn. Kucharz zawył i rozpłaszczył się na podłodze. Kinsley postawił stopę na jego twarzy i zabrał Gam do kajuty. Przylgnęła do niego wzrokiem, niezrozumiale mamrotała, śmiała się, zupełnie nieobecna duchem; jej głowa jak zwiędły kwiat opadła na poduszki i młoda kobieta niemal natychmiast głęboko zasnęła. Kinsley, zamyślony, długo obok niej siedział. W końcu pokiwał głową, wstał i poszedł zobaczyć, co się dzieje z Chińczykiem. Kucharz leżał w tym samym miejscu. Kinsley sprawdził, czy nie dolega mu coś poważnego, po czym pomógł mu dotrzeć do kuchni. Kiedy wrócił, ujrzał sternika, który zaszył się w kącie. Oznajmił sternikowi, że go zwalnia. Kazał mu zejść na ląd w najbliższym porcie. Gam przebudziła się w nocy. Próbowała zebrać myśli. Wiedziała, że coś się wydarzyło. Czuła się jak nowo naro- dzona. W tym mrocznym zamęcie coś się nad nią przewa- liło. Pokonała jakiś próg, przed nią rozciągała się otwarta przestrzeń. Poddała się potężnej sile, która tkwiła w niej samej; ta siła nie pozostawiła jej żadnego wyboru i jak żywioł pchnęła ją w stronę mężczyzny. Wybuch kobiecości oznaczał jednak więcej: był najgłębszym z doznań ero- tycznych, jakie może przeżyć człowiek. To doznanie stało się jej udziałem właśnie dlatego, że była kobietą. d rlAiu AQ Odbicia mistycznej karmy padały tu i tam. I nagle, zupełnie niespodziewanie, Gam ujrzała w nich siebie. Przez ostatni rok prawie nie zaznała spokoju. Jak lunatyk szła swoją drogą i pokornie godziła się z losem. Teraz największy wysiłek miała już za sobą, zdołała przeniknąć naturę swej kobiecości. Wiedziała też, że chciałaby zawsze tak siebie odbierać. Jej inicjacja się dokonała. Droga zatoczyła koło. Biegła od rozproszenia ku koncentracji - pozwoliła Gam poznać siebie; teraz droga na pewno nie prowadzi ku rozproszeniu, pojawią się na niej sprawy niepojęte, kuszące przygody- słowem, życie określane obecnością mężczyzny. Świtało. Na pokładzie słychać było jakieś głosy. Kinsley wyszedł z kajuty. Zobaczył swą załogę w komplecie. Sternik podniósł rewolwer i oświadczył, że jeśli Kinsley się ruszy, kula go nie minie. Ma natychmiast przyjąć go z powrotem. A co do załogi: zabezpieczeniem dla marynarzy będzie zapłata za trzy miesiące z góry. Opór jest bezcelowy, są przecież na morzu. Kinsley zmierzył sternika przenikliwym spojrzeniem. Marynarz stracił pewność siebie i opuścił broń. - Strzelaj! - krzyknął Kinsley i podszedł do niego. Odebrał mu rewolwer. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Kinsley jeszcze przez chwilę stał zamyślony. Przypomniał sobie przyczynę przy- krego zajścia. - Możesz zostać - powiedział głosem, w którym po brzmiewał smutek. W kajucie Gam słyszała wszystko. Kiedy jednak ujrzała obok siebie Kinsleya, który dopiero co okazał wy- rozumiałość, a teraz milczał, przyszło jej do głowy, że może to już koniec, zaczęła wątpić, czy Kinsley ją jeszcze rozumie. Między nimi pojawiło się coś nowego, Gam jednak nie wiedziała, skąd się wzięło. I nie chodziło by- err\ najmniej o jakieś chwilowe nieporozumienia czy żale, chodziło o Kinsleya. Kiedy po południu przechadzała się po pokładzie, sternik wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. Nie znała powodu, pamiętała jednak o porannej awanturze; gwizdnęła na wyżła, który należał do Kinsleya. Wyżeł przyniósł w pysku pejcz. Gdy wracała, dostrzegła poufały uśmieszek marynarza. Z całej siły zdzieliła go pejczem między oczy... IV Jacht zakotwiczył w Kolombo. Otoczyły go wyładowane towarami łodzie tubylców. Gam rzucała monety do wody. Ciemnoskórzy mężczyźni nurkowali za nimi jak foki, wyławiali je i kłócili się o zdobycz. Kiedy wychodzili z wody, w ich brunatnej, mokrej skórze odbijało się słońce. Brzeg wabił mieszaniną różnorodnych zapachów, kusił widokiem palm. Gam stała z Kinsleyem przy re-lingu, wskazywała nurkujących. - Na Wschodzie biel jest kolorem żałoby; nam się wydaje, że również bogowie muszą być biali, tymczasem tutaj są ciemni, brązowi... - Brązowi i okrutni — dodał Kinsley. - Bez cienia współczucia. To dobrze. W każdym razie to małostkowi, słabi egoiści. Cóż, konsekwencje upadku... ) - Z którymi się walczy... - To bezcelowe. Jeśli ktoś wznosi się ponad innych, powinien się także godzić z upadkiem: te dwie sprawy łączą się ze sobą. Tymczasem nikt, komu się wiedzie, nie wierzy, że może upaść. - Również wtedy, gdy ponosi klęskę... - Ponieważ nie rozumie ducha czasu. Zanim dom się zawali, pękają tynki. Nim się dopełni czyjś los, zawsze widać jakieś symptomy. Walka z nimi byłaby głupotą, gorzej - trąciłaby sentymentalizmem. To wręcz śmieszne. Nadchodzący koniec można co najwyżej zauważyć, nie sposób go jednak powstrzymać. Gam roześmiała się niepewnie. - Kto mówi o końcu...? Kinsley nie odpowiedział. Mijały dni. Spędzali je na rozmyślaniach, które wy- magały spokoju i odosobnienia. Uniesiony wzrok, ulotne wrażenie padającego cienia, szklanej ściany. A potem burząca się piana uczuć, ich wezbrany strumień, fanta- styczny bezład. Chwila spokoju, po czym znów konieczność roztrząsania spraw i gorączkowe wyczekiwanie, bezzasadne, lecz uporczywością górujące nad innymi do- znaniami. Na schodach i tarasach świątyni w Kandy płonęły pochodnie. Przed nimi stały namioty syngaleskich prze- kupniów; wokół straganów tłoczyli się ludzie, którzy kupowali świece i białe kwiaty lotosu. Do Europejczyków podszedł kapłan w szafranowożółtych szatach i pozdrowił ich dźwięcznym salam. Gdy Kinsley zwrócił się do niego w hindustani, odpowiedział mu dobrą angielszczyzną. Główny kapłan pokazał im najświętszą z relikwii -ząb Buddy - mówił także o cennej świątynnej bibliotece, na którą składały się tysiące metalowych tablic. Kiedy Kinsley napomknął coś o buddyjskim pesymizmie, kapłan porównał go z filozofią Schopenhauera i Platona. Widząc zdziwienie w oczach Gam, uśmiechnął się i wskazał na półkę z europejskimi książkami: widać było, że często do nich zaglądano. - Pokonać można tylko to, co znamy, mimo że cza sem wydaje się niebezpieczne. Coś takiego może nam ciążyć, nawet bardzo, nigdy nas jednak nie zniszczy. Wnikamy bowiem w to coś naszym tchnieniem i powoli przyswajamy. Tylko tak da się zatrzymać przemianę, w przeciwnym razie przemknie obok nas. Jeśli zapanu jemy nad czyjąś wolą, bez walki zapanujemy również nad jego ramieniem. Jeśli jednak obezwładnimy samo ramię, ono nas niebawem uderzy. Zagraża nam tylko coś, czego nie znamy; jest bowiem dla nas czymś obcym, bez czy- telnych powiązań. - Dlatego tak kochamy wszystko, co obce. - Kochamy o tyle, o ile zdołamy poznać, gdyż wtedy nam już nie zagraża. Należy do nas i nie może nas pokonać. Poznanie łączy się tutaj z wolnością. - „Poznanie" - cóż za słowo! Jak to osiągnąć? - Na pewno nie poprzez spekulacje myślowe; są one jedynie prostackim dreptaniem po powierzchni spraw. Prawdziwe poznanie wymaga, by zejść głębiej - to sprawa krwi. Najbardziej wyrazistym doświadczeniem jest miłość. Pragnie dla siebie człowieka. Potrafi nim zawładnąć, przenika w niego, wlewa się jak w naczynie i wypełnia po brzegi. Wypiera wszystko, co kiedyś do niego należało. - Bierze w posiadanie i zarazem niszczy. - W tych sprawach u ludzi Zachodu panuje osobliwy zamęt. - Lama uśmiechnął się. - W ich białych czaszkach gnieździ się niepokój, wygłodniałe zwierzę, które nazywają myśleniem. Myślą bez ustanku, ciągle pytają. Stawiają zbyt wiele pytań, nie potrafią milczeć ani czekać. Poprzez czekanie przygotowujemy się do najgłębszych przeżyć, do spełnienia. Przypomina ono świerszcze, które każdy słyszy, ale mało kto widzi. Spełnienie domaga się ciszy. Dopiero kiedy staniemy się jak ziemia i góry, jak krzewy i owoce, możemy wyjść mu na spotkanie. Łąka jest silniejsza od dębu - ciągnął. - Nie pęka pod naporem burzy, ponieważ się jej poddaje. Kto ustanowi jakieś prawo, musi wiedzieć, że ma ono sens tylko przez pewien czas. W przeciwnym wypadku uzależni się od niego i skostnieje. Drzewa dojrzewają i przemijają, nawet skała wietrzeje. Nic nie jest trwałe, trwała jest jedynie zmiana. - Zmiana... - Gam oparła się o niski mur. Ciemność zacierała rysy twarzy kapłana. Stał przed Gam pełen powagi, za jego plecami gęstniał mrok. Wiatr wydymał poły mniszego okrycia. Mówił z uśmiechem: - Co jakiś czas gości u mnie pewien człowiek z Za chodu. Spędził on kilka łat w świętym mieście Urdze, rozmawiał z żywym buddą, tamtejszym panującym. Kie dyś ten przybysz zdradził mi tajemnice praw rządzących miłością. Magnes poszukuje żelaza i je przyciąga, podob nie zresztą jak żelazo przyciąga magnes. Wkrótce jed nak magnes przenika w żelazo, użycza mu swej mocy, tak że żelazo przynależy już tylko do niego i samo powo li staje się magnesem. Wtedy magnes zaczyna je odpy chać i musi poszukać innego kawałka żelaza. Gam opuściła wzrok. Myślała o Clerfaycie, którego przeznaczeniem stało się zniewolenie. Nie mógł i nie umiał odzyskać swobody. Czuła to i dlatego odeszła. Czy lama nie powiedział, że wszystko ma swój czas, w którym dojrzewa, a potem przemija? Może jednak siłą woli dałoby się przezwyciężyć przemijanie, zatriumfować nad nim? Popatrzyła na Kinsleya, którego postać przesłaniał cień. Jak właściwie jest z nimi? - Kilka dni temu ów Europejczyk znów się u mnie zjawił. Przyszedł ze swym tamilskim służącym; chłopiec na skroni miał ranę, która nie chciała się goić. Prosił mnie o lecznicze zioła i balsam indyjski. Jeszcze raz roz mawialiśmy o tych sprawach. Mój gość uważał, że w Eu ropie wiedza o nich się zatarła, ponieważ potępia je tam tejsza moralność; tylko nieliczne kobiety Zachodu rozu mieją, czym jest smutek i niedostatek miłości. A właśnie w losach tych kobiet objawia się przeznaczenie, mają one większą od pozostałych świadomość istoty swej płci; za pisy historyczne nie pozostawiają żadnych wątpliwości. W tych książkach - tu lama wskazał półkę - można o nich sporo przeczytać: Aspazja, Fryne, Lais... Opowiadał, że te kobiety były o wiele bardziej niż inne zależne od ta jemnych sił natury i poddane jednemu wspólnemu pra- wu. Nie potrafiły znaleźć spokoju u boku partnera; musiały się w końcu od niego uwolnić. Po czym z uśmiechem dodał, że tak właśnie wygląda gra przeciwieństw. Te kobiety były jak kule: toczyły się własną drogą dopóty, dopóki nie trafiły na przeszkodę - wtedy na pewien czas się zatrzymywały. Oznaczało to dla nich nadejście szczęśliwych dni. Gam milczała. Te słowa zapadły w nią głęboko. Kiedy jednak próbowała zebrać myśli, zauważyła, że to, co usły- szała, jakoś dziwnie jej umyka. W końcu dała spokój, bo wiedziała, że to wszystko w niej tkwi i słowa nie są po- trzebne. Kapłan towarzyszył im do wrót świątyni. Świat pogrążał się w mroku. Szumiały ogrody. Gwiazdy błyszczały nad ziemią jak złote kule. Lama podszedł do Gam i rzekł: - Jeśli ktoś żyje samą mądrością, bez kobiet, potrafi zajrzeć w przyszłość. Wiem, że jeszcze kiedyś pani dłonie będą dotykały tablic zgromadzonych w tej świątyni. Wtedy powiem pani więcej. Podczas jazdy powrotnej Gam nie mogła się otrząsnąć z zamyślenia. Z Kinsleyem rozstała się niemal bez słowa. Kiedy rozczesywała włosy, wróciły do niej wspomnienia z pampy. Przerwała czesanie i poszła do Kinsleya. Siedział zupełnie nieruchomo, patrząc przez iluminator; był tak pogrążony w myślach, że nie usłyszał, jak weszła. Pochylił głowę; w jego spojrzeniu mieszały się powaga i zagubienie, widać było, że nie jest mu lekko. Gam stała i przyglądała mu się długo z nieco zagadkowym wyrazem twarzy. Serce biło jej mocno, czuła, że zbliża się coś nieokreślonego, jakby pożegnanie; nie chciała tego, cień rozstania był jednak coraz wyraźniejszy. Teraz, w chwili szczególnego wzburzenia, kiedy dała się ponieść emocjom, odczuwając na przemian ból, potrzebę miłości i dobroci, kochała Kinsleya jak nigdy dotychczas i nie wyobrażała sobie, by mogła go opuścić; a przecież nie było to nic innego, jak właśnie pierwsze oznaki nadcho- dzącego końca. Ze łzami w oczach podeszła do siedzącego w samotności, milczącego mężczyzny i mówiła do niego długo, z głębi serca. Zza burty dobiegało chlupotanie wody. Gam obudziła się i w ciemnościach włączyła lampę. Dźwięki przybierały na sile. Wyskoczyła z łóżka i nasłuchiwała. Szum fal zagłuszał jakieś odgłosy. Po chwili Gam usłyszała nad sobą pospieszne kroki - ktoś przeszedł po pokładzie i otworzył drzwi. Teraz wyraźnie było słychać czyjś głos: giętki, metaliczny, o silnym brzmieniu. Gam znieruchomiała, opuściła głowę. Głos wydawał się znajomy. Nagle krew, zagłuszając chlupot fal, z szumem uderzyła jej do głowy. Czuła, że traci siły, oparła się o ścianę, słyszała, jak Kinsley odpowiada, potem jeszcze kroki, odległy szczęk zamka, jakieś postukiwanie. W końcu wszystko ucichło. Zeszła po schodach. U Kinsleya paliło się światło. Słychać było rozmowę. Pośpiesznie wycofała się do swojej kajuty i pragnąc uciec jak najdalej, zapadła w otchłań snu. Przez uchylone okienko przenikało słone, chłodne powietrze, w którym mieszały się zapachy kwiatów i cy- namonu. Na rufie siedział młody marynarz, który śpiewał jakąś sentymentalną piosenkę. Kinsley wyjaśnił Gam, że nocą do nabrzeża dobiła łódź, którą przypłynął jego przyjaciel - Gam miała już okazję go poznać, to Lavalette. Zatrzymał się na krótko w drodze do Hongkongu i wieczorem w klubie usłyszał, że w porcie stoi jacht Kinsleya. Jego służący miał bolesną ranę. Lava-lette nie chciał go z sobą brać dalej, dlatego też zjawił się z prośbą, by Kinsley zechciał na kilka dni wziąć chłopca do siebie i dopilnować jego kuracji. Jeszcze tej nocy Lavalette odpłynął. Chłopiec był smukłym Tamilem o oliwkowobrązowej, dziwnie jasnej twarzy i chudych rękach. Na czole miał płytką, lecz szeroką ranę, która biegła aż po skroń. Słabym głosem odpowiedział na pytania Gam, po czym wskazał pudełeczko z balsamem indyjskim, który należało wcierać w plecy. Jego pan dostał balsam od kapłana z Kandy. Pan powiedział, że dzięki temu balsamowi ozdrowieje. - Wierzysz, że pomoże? - zapytała Gam. W Kolombo na placu do gry w krykieta do Gam pod- szedł jakiś kreol i się przedstawił. Jego lśniące paznokcie były ciemne, na ręce połyskiwał wielki opal. Gam była przekonana, że już go kiedyś widziała. W południe świątynny babu przyniósł do klubu wia- domość, że przyjechał cyrk. Wszyscy postanowili wybrać się tam wieczorem. Nieprzebite tłumy Hindusów oblegały namiot, kto mógł, próbował się przeczołgać pod płócienną ścianą. Tych jednak obsługa bezlitośnie wyciągała na zewnątrz i odganiała jak najdalej kijami o zakrzywionych hakowato końcach. Jak na kraj azjatycki przystało, program był nadzwyczaj długi. Tubylcy żywo w nim uczestniczyli i podczas przerw z przejęciem dyskutowali o oglądanych numerach. Kiedy wyleniały lew niespodziewanie zaczął ryczeć i ruszył w stronę bariery, pierwsze rzędy ogarnął popłoch; tylko jakiś starszy mężczyzna zachował spokój i nie ruszył się z miejsca. Lew wsparł się na sztywno wyprostowanych łapach i łypał ślepiami w stronę krzyczącego tłumu. W końcu udało się go wyprowadzić; odszedł z gniewnym pomrukiwaniem. Kiedy widownia powoli się uspokoiła, na tyłach pod- niósł się krzyk. Podczas chwilowej paniki doszło do zwar- cia w instalacji elektrycznej. Najpierw zajął się płócienny fragment namiotu; po chwili płachta opadła na stertę słomy. Ta zapaliła się jak pochodnia i ogień przeniósł się na składowisko lin nasyconych olejem. Obsługa na koniach próbowała zdławić płomienie, rzucając na nie maty, co tylko pogorszyło sytuację. Płonące szmaty fruwały w przeciągu na wszystkie strony. Nagle ogień objął ścianę namiotu, zaczęły też dymić drewniane ławki. Hindusi z wrzaskiem rzucili się do wyjścia. Napierający tłum zatarasował wąskie drzwi. Ogień się rozprzestrzeniał, w powietrzu kłębił się gęsty, duszący dym. Przepalił się główny kabel, zgasły wszystkie światła. Wybuchła panika. Przeraźliwie krzycząc, tłum przeistoczył się w zbitą masę skłębionych ciał. Wyciągnięte ręce targały cudze włosy, paznokcie wpijały się w szyje. Z miejsc położonych wyżej tubylcy skakali w ludzką kipiel, próbując po głowach przedostać się do wyjścia; rozszalały nurt niósł ich przez chwilę, po czym, stratowani, ginęli pod powierzchnią. Z klatek dobiegał ryk i chrapliwe posapywanie lwów, co potęgowało chaos, tym bardziej że wokół panowały ciemności rozświetlane jedynie blaskiem płomieni. Loże Europejczyków znajdowały się dość daleko od wyjścia. Jakiś Anglik krzyczał, żeby zachować spokój i nie opusz- czać miejsc: ogień nie jest niebezpieczny, mówił, obawiać się trzeba wyłącznie tłumu. Od zaduchu i zapachu spalenizny Gam zrobiło się słabo, nie mogła się utrzymać na nogach. Nagle płomień uderzył w górę i rozprzestrzenił się wzdłuż jednej z płóciennych płacht; zawalił się szkielet namiotu. Gam poczuła, że ktoś ją wziął na ręce i niesie wśród zupełnego zamętu. To był kreol. Udało mu się przenieść Gam pod przeciwległą ścianę. Nożem rozciął płótno, przeszedł przez zwalone maszty, odsunął nadpalone belki i, z Gam na rękach, przecisnął się na zewnątrz. Przebiegł na ukos przez plac i znalazł się na ulicy, na której stał jego wóz. Kiedy Gam, niemal zaczadzona, znalazła się znów na świeżym powietrzu, zemdlała. Wybawca ułożył ją na siedzeniu auta. Po kilku minutach się ocknęła. Zorientowała się, że zamiast jechać do portu, kreol wywozi ją z miasta. Chciała wstać, pytać, zaraz jednak opadła na siedzenie. Czuła się jak przed chwilą, podczas pożaru, w ramionach tego mężczyzny- zawładnęła nią jakaś siła i niosła nie wiadomo dokąd. Gam poddała się jej działaniu. Kreol odwrócił się do niej. Kiedy zobaczył, że oprzy- tomniała, jego oczy zwęziły się w szparki. Była wyczer- pana: głowa z powrotem opadła jej na siedzenie. Mimo to Gam cały czas bacznie obserwowała kreola. Nie odzywał się, z charakterystycznego pochylenia całej postaci można było jednak wywnioskować, że prowadząc wóz, stara się jej nie spuszczać z oka. W światłach samochodu z ciemności wyłonił się park. Nadbiegła służba. Kreol wrzasnął na swych ludzi, każąc im się błyskawicznie wynosić, po czym sam wprowadził Gam do domu. Z rozmachem otworzył drzwi do jakiegoś pokoju. Gam zauważyła, że z pokoju nie ma innego wyjścia. Widząc jej zmieszanie, kreol się uśmiechnął. Gam stała wciąż wyprostowana obok stołu: była zbyt zmęczona, by zdobyć się na cokolwiek. Mieszaniec pokręcił głową i rzekł: - Życzę dobrego snu; rano proszę się czuć jak u siebie. Służba jest na pani rozkazy. Ja, niestety, jutro muszę być w Kolombo. - W Kolombo?! - wybuchnęła Gam. Stał nieporuszony i patrzył, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Gam jednak zaraz wzięła się w garść, wzrok utkwiła w podłodze. Gdy kreol wyszedł, natychmiast pobiegła do drzwi i pośpiesznie je zaryglowała. Ktoś kilka razy zapukał do drzwi. Gam nie odpowiadała. Kiedy w końcu otworzyła, ujrzała w progu wystraszoną garbuskę. Służąca zapytała, czy czegoś nie przynieść. Gam przyjrzała się jej. Ciało służącej było bardzo zniekształcone, kobieta miała jednak piękne dłonie i oczy. Razem z garbuską wyszła do parku. Przed domem wznosiły się dwie oranżerie, w których dojrzewały or- chidee; pod szkłem umieszczono również akwaria. Pła- skobokie rybki o płetwach zdobnych w pawi deseń i sko- śnych oczach kreśliły szybkie zygzaki. W gęstwie roślin buszowały księżycowate molinezje, w szlamie zagrzebał się sum - wystawały jedynie czujne i ruchliwe końcówki jego wąsów. Za winnoczerwonymi cichlidae goniły ryby w kształcie kuli, które wyrywały kolorowe ślimaki żerujące na ich grzbietach. Wśród walisnerii znieruchomiały przezroczyste, niemal niewidoczne lancetniki. Tylko nić jelita, zakończona pęcherzykiem żołądka, pulsowała ciemniejszym kolorem. Turkusowobłękitne rybki syjamskie zastygły w bezruchu w gęstwinie strzałkowców, wiel- kopłetwy z zapałem budowały swe pieniste gniazda. Kiedy Gam wracała z garbuską ze spaceru, przechodziły obok dziwnych roślin o dzwonkowatych, wręcz nieprzyzwoitych kształtach. Inne znów miały kwiaty przypominające nieświeże mięso; z jakąś bezwstydną przewrotnością otwierały nagle mroczną czeluść oka, w której pośród lepkich owłosionych ścianek w mękach dogorywały uwięzione owady. Obok stały dostojne, białe kwiaty; ich szypułki układały się we wzór krzyża i z tego powodu nazywano je bożymi mękami. Przez dom często przebiegali chłopcy podobni do bla- dych aniołków. Mieli uszminkowane wargi. Poruszali się bezgłośnie. W ich żyłach płynęła indiańska krew, byli mieszańcami i zarazem bękartami o chorobliwym uroku dzieci naznaczonych piętnem śmierci. W jednym z pokoi jakaś potężnie zbudowana kobieta rozczesywała włosy, które niczym rozlewająca się rzeka spływały jej na ramiona. Odwróciła głowę i z ukosa spojrzała na Gam, przygwoździła ją wzrokiem, po czym oblizała wargi. W mimice tej pospolitej, mongolskiej twarzy było coś nie- bywale wulgarnego i lepkiego. Ręce kobiety- słabe i miękkie, pokryte nabrzmiałymi żyłami - musiały do- skonale wiedzieć, czym jest ciężar życia. Gam miała już dość i chciała odejść. Poczuła jednak, że ktoś ją trzyma za ramię; obok zobaczyła wykrzywioną w niepojętym strachu twarz garbuski. - Musisz zostać - szeptała kaleka poszarzałymi wargami. Gam nie wiedziała dlaczego, spełniła jednak prośbę służącej: nie zastanawiając się, zawróciła. Po południu bawiła się z dwoma długowłosymi kotami angorskimi i słuchała bajek opowiadanych przez garbuskę; wszystkie były o miłości i kończyły się szczęśliwie. Potem przy- człapała rozłożysta kobieta, na moment zatrzymała się przed Gam, przyjrzała się jej i poszła dalej. W oknie siedziała oswojona małpa, na palcach miała liczne pierścienie. Kiedy garbuska szeptała Gam do ucha, małpa powoli się odwróciła. Garbuska natychmiast umilkła, a jej twarz zrobiła się popielata. Gdy zwierzę wyszło na szczudłach z pokoju, służąca powiedziała, że małpa jest dokuczliwa i nikt jej tu nie lubi; gruba kobieta, która znowu się pojawiła, była przekonana, że stworzenie o wszystkim donosi. Kiedy małpiszon znów próbował wejść do pokoju, Gam obrzuciła go książkami i poduszkami. Kreol nie pokazał się przez cały dzień. Gam uśmiechała się, myśląc o tym naiwnym zabiegu. Poznała dom na wylot i miała okazję podziwiać gust właściciela. Wszystkie pokoje były obwieszone dywanami. Marokańskie i perskie sąsiadowały z porozkładanymi na podłodze arabskimi i tureckimi o niezwykłej ornamentyce; wszystkie zachwycały jakością wykonania. Nocną ciszę jak nóż przeciął rozdzierający krzyk. Drżąc z przerażenia, Gam zerwała się z łóżka, serce biło jej jak oszalałe. Usiadła i powoli się uspokoiła: doszła do wniosku, że to był zły sen. Ale zaraz przeraźliwy krzyk się powtórzył; teraz był wyraźniejszy, bardziej przenikliwy, ostrzejszy, jakby komuś groziło śmiertelne niebez- pieczeństwo. Gam pobiegła do drzwi i chociaż bała się otworzyć, z krzykiem, jak szalona tłukła w nie pięściami. Po chwili usłyszała stłumiony głos garbuski. Odry-glowała zamek, z całych sił wczepiła się w ramiona kaleki i zaczęła ją chaotycznie wypytywać. W końcu coś do niej dotarło: - To Mary, znów ma atak... Garbuska skuliła się, z fałdów spódnicy wydobyła grzechoczący różaniec i zaczęła przesuwać paciorki, szep- cząc przy tym z nabożnym lękiem. Naraz trzasnęły drzwi; pojawił się kreol ubrany w niebieską koszulę nocną, bły- skawicznym, gniewnym spojrzeniem obrzucił obie kobiety i popędził po schodach na górę. Kiedy otworzył drzwi na piętrze, niesamowity krzyk się nasilił, zaraz jednak nieco przycichł, po czym rozległy się odgłosy gęstych razów, którym towarzyszyły jęki - z czasem coraz słabsze, zamierające; po nich dobiegło z góry przeciągłe westchnie- nie, przepojone jakimś pragnieniem, głębokie, budzące zgrozę. Wobec rozpaczy rozsadzającej ściany nic już się nie liczyło. To była jakaś czarna wizja, nagle otulona ciszą tropikalnej nocy... Garbuska całkiem zaniemówiła. Na podeście przystanęła tłusta kobieta; śmiała się chrypliwie, pozwalając sobie w dodatku na sprośne gesty. Potem uciekła, przemykając się chyłkiem pod ścianami jak zaszczute zwierzę. Cicho przeszedł po schodach jeden z chłopców; niósł latarnię, której blade światło padało na jego pochyloną głowę. Następnego dnia kreol zaszedł do Gam. Zachowywał się tak, jakby była jego własnością, uważał to za oczywiste. Potraktowała go jak powietrze, cały czas patrzyła w okno; w szlifie szyb jak przyszpilony owad drżała słońce. Choć odszedł z niczym, nie poczuł się dotknięty. Kie- dy wrócił, Gam była już inna. Wszczęła z nim grę, kiedy jej się nie wiodło, kładła mu dłoń na ramieniu, i tak, nie- postrzeżenie, zaczęła coraz żywiej reagować na jego słowa. Wyczuł to natychmiast i z całą energią, zupełnie już zaślepiony, zaatakował, próbując ją uwieść. Odepchnęła go, chociaż nie poniżyła; nieco zaskoczona patrzyła w zamyśleniu przed siebie. Mieszaniec uznał, że się zagalopował i zaczął od nowa, tym razem zdecydowanie rozważniej: kluczył, mówił coś, chwytając Gam za rękę, krążył, mierząc każdy krok, wznosił wokół niej ogrodzenie, sączył krople uczucia, dodawał do nich następne, nabierał pewności siebie, czując, że Gam mu się poddaje, podejmuje grę, sądził, że już ją usidlił, ruszał z kopyta, nagle dostrzegał, że zdobycz mu umyka, nie mógł się już jednak zatrzymać, wrzeszczał, po kolejnym wybuchu, widząc obojętność w oczach Gam, syczał jak opadająca piana, kapitulował, rozpaczliwie krył się za wymuszonym uśmiechem... - Jest pani wspaniała, madame! - krzyknął i runął do drzwi. Znów był u Gam. - Ma pan piękne dywany - rzekła Gam, podziwiając kolekcję. - Są moją pasją. - Ach, więc to pasja... Ugryzł się w język. - Jedyna... - Zawiesił głos, ale nie doczekał się odpo wiedzi. — Ten zielony dywan modlitewny przedkładam nad wszystkie. By go utkać, rzemieślnik z Basry poświęcił całe życie. Pracował nad nim nawet wówczas, gdy żona zdradzała go z pewnym Europejczykiem. Kiedy dywan był gotów, kochanek żony zmarł na nieznaną chorobę. Żonę tkacza znaleziono w studni. Także dziś w dywanie tkwi szczególna moc... Ale może porozmawiamy o czymś innym? Przysunął fotel i znów zaczął perorować. Wszelki ogląd spraw bywa interesujący tylko wtedy, gdy rozpatrujemy je z wielu stron, mówił. Po jednej stronie jest on oraz to, jak on ją widzi. To drugie spojrzenie jest nowe, dotychczas nieznane; wiadomo jednak, że chodzi tutaj także o nią. - Liczy pan na mój protest? - wtrąciła Gam, jakby mimochodem. - Jest pan szermierzem starej szkoły. Streszczajmy się. Dokończę zatem: chce pan również wiedzieć, czyja pana chcę... Śledził każde drgnienie jej twarzy, w napięciu czekał na dalsze słowa. Uznał, że trzeba pomóc Gam, usunąć wszelkie przeszkody. Wstał, skinął głową, jakby właśnie skończył negocjacje handlowe i dokonał transakcji. Od niechcenia, tonem wręcz pożegnalnym, powiedział: - No proszę, zaczynajmy... Zmierzając do drzwi, wciąż czekał na odpowiedź; mil- czenie, które zostawiał za sobą, było dlań czymś strasz- liwym. Chwycił klamkę, lecz musiał się odwrócić. Rzucił Gam tylko jedno, przeciągłe spojrzenie. Czekała na to i kiedy szczęknął zamek, zawołała doń, starając się, by słowa zabrzmiały jak najzwyczajniej: - A więc jutro mnie pan odwiezie. Natychmiast zawrócił i zorientował się, że Gam z nie go drwi. - Pani lubi zaczynać nietypowo; myślę, że po trosze to rozumiem... Jednak następnego ranka nigdzie się nie ruszył. Za to posłał Gam niebieskie orchidee. W południe próbował wyperswadować jej pomysł wyjazdu. - O co chodzi? - dziwiła się Gam. Kluczył, unikając odpowiedzi. Gam naciskała: - Mój drogi, ciągle pan się zmienia. Dwa dni temu był pan despotą i traktował mnie jak pasza, teraz za chowuje się pan niemal jak przekupień. Kończmy tę za bawę; wieczorem jedziemy do Kolombo... S — GAM 65 Twarz kreola wykrzywił jakiś nieokreślony grymas. Nie odezwał się. - Nie chce pan wyjaśnić powodów swego postępowa nia - ciągnęła Gam. - Zrobił się pan wręcz mistyczny i po padł pan w banał. Zastanowił się. - To prawda - odezwał się po chwili - uwielbiam blef, poza nim o nic tu nie chodzi. Zakładam, że mój partner zrozumie grę i że się na niej nie zawiedzie, tym bardziej że jest kobietą; taka zasłona, nic ponad to... Chodzi zatem wyłącznie o stworzenie rusztowania, konstrukcji, która pozwoli posłużyć się dowolnym kostiumem. Moja słabość i bez tego jest czytelna. Jeśli partnerzy się znają, wszystko może przebiegać w sposób zawoalowany; znajomość przybiera wtedy kunsztowne, lśniące formy. Rokoko i słowa... Tylko tyle. A rzeczywisty fundament, czyli prawdziwe motywy, pozostaje gdzieś w tle. Walka na argumenty, uzasadnienia - wszystko to niepotrzebne. Przecież pani wie, czego chcę... - Jest pan niezwykle ostrożny. Co świadczy, że musi się pan obawiać zdemaskowania. A jeśli się tego obawiamy, to znaczy, że mamy coś do ukrycia. To krępujące i ja czegoś takiego nie lubię. Byłoby milej rozmawiać bez ograniczeń. - Jeśli pani sobie tego życzy, damy spokój dalszym podchodom. Uchylam przyłbicy. Tak, przywiozłem panią tutaj, gdzie wszystko, od mieszkańców po ułożenie kwiatów w wazonie, dzieje się i wygląda tak, jak ja chcę, nosi piętno mojej woli. Bezustannie staram się dobrać do pani, stale szukam jakiegoś pośrednictwa, czegoś, co byłoby rzecznikiem moich interesów. Moja jaźń działa tylko w tym jednym kierunku i pani powinna to odczuwać na każdym kroku. Gam się roześmiała. - To są zręczne wykręty. Za nic nie chce pan niczego powiedzieć wprost. Ta partia naraz zrobiła się trudna aa i próbuje pan ją rozegrać tak, by skończyła się chociaż remisem. Kreol się nie odezwał. Ktoś zapukał do drzwi. Garbuska przyniosła listy. Wyrwał je służącej z ręki. Gam chciała coś powiedzieć, zaraz jednak ugryzła się w język. Pomyślała, że okazał niebywały spryt, odsłaniając ciemną stronę swej natury tak, by niczego nie powiedzieć do końca. Odsunęła się nieco i obserwowała go, kiedy czytał listy. Do pokoju wśliznęła się małpa. Gam natychmiast znów obrzuciła ją książkami. Małpa wyszczerzyła zęby, skoczyła swemu panu na ramię i, skryta za jego głową, groźnie pomrukiwała. Kreol potrząsnął ramionami; z chrapliwym krzykiem małpa spadła na podłogę i pobiegła ku drzwiom. Mieszaniec ruszył za nią; wychodząc, rzucił listami w twarz garbuski, odwrócił się gwałtownie do Gam i z kamiennym spokojem, chłodno, powiedział: - Proszę się przygotować, o dziewiątej panią odwiozę. Garbuska przyniosła rzeczy Gam i powoli, jakby była bardzo zmęczona, układała je na stoliku. W jej oczach malował się smutek. Gam kroczyła obok i ze wzruszeniem przyglądała się dłoniom kaleki. Żyły własnym życiem, miękko się poruszały i wydawało się, że należą do innego ciała: były ciężkie, a ów ciężar w zdumiewający sposób przeistaczał się naraz w ruchy pełne kojącego wdzięku. Ze smutnych oczu garbuski wyzierała cała nędza jej życia, widać było, ile spraw musiało dla niej obumrzeć już w chwili narodzin. Każde spojrzenie przypominało o bezmiarze cierpienia, którym było naznaczone jej życie, o beznadziejnej rozpaczy, o morzu przelanych łez. A przecież w tym kalekim, pokręconym ciele tkwiła taka sama wola, instynkt i żądza życia jak w każdym innym... Myśląc o tym wszystkim, Gam pochyliła się nad głową służącej; z jej włosów bił silny zapach. Z obawą i za- razem wielką czułością chwyciła dłonie, które wyglądały jak twarz chorego. Kiedy poczuła ożywcze ciepło wnikające w jej skórę z nabrzmiałych żył kaleki, zrobiło jej się lżej. Z całych sił zapragnęła coś dla niej zrobić. - Pojedzie pani ze mną - wyszeptała żarliwie. Powoli uniosły się ciężkie powieki, służąca spojrzała na Gam wzrokiem, w którym zawarła pytanie o swój los. Nagły blask rozjaśnił jej oczy i na szarej zwyczajnej twarzy ukazał się przelotny rumieniec. Gwałtownie kiwnęła głową, błyskawicznie wyśliznęła się z objęć Gam, zrobiła krok w przód i osunęła się na podłogę. Ramionami oplotła stopy młodej kobiety i leżała tak, zupełnie bez słowa, podobna do ptaka, któremu po długich poszukiwaniach udało się w końcu znaleźć bezpieczne miejsce na gniazdo. Po chwili jednak zerwała się na równe nogi. Gam pochwyciła jej spojrzenie, pełne śmiertelnej powagi. Źrenice garbuski gwałtownie zamigotały, rozbiegany wzrok zaczął błądzić po ścianach... - Nie... Nie...- powtarzała piskliwym, zadyszanym głosem. Zdenerwowana chwyciła Gam za ręce i potrząsała nimi, wciąż krzycząc nie i nie. Po chwili, walcząc z sobą, puściła Gam i drżąca z przerażenia, przycisnęła ucho do drzwi. Nie usłyszawszy niczego, żadnych, nawet najcichszych odgłosów, popędziła przed siebie; pełnym zniewalającego uroku ruchem potrząsnęła powoli głową i głębokim, mięk- kim, zabarwionym melancholią głosem powtórzyła: - Nie... Dlatego, że ja... - Naraz urwała, wpadła w za dumę, po czym jakby zgasła. Znów była wystraszoną i posłuszną służącą. Wyszła z pokoju. Po chwili zjawił się kreol, by zabrać Gam. Bryza niosła słony zapach bezkresnej dali, fale przy- pływu mieniły się śnieżną bielą, jakby ktoś porozrzucał na wodzie sztuki bielizny. Ciemna kipiel burzyła się nie- bezpiecznie, w oddali było widać bryzgi piany i wydawa- ło się, że wśród nich chwilami połyskują podbrzusza ryb. Tuż nad powierzchnią morza wyzywająco zastygł księżyc w pełni. Kiedy droga zbliżyła się do samego brzegu, kreol za- trzymał auto. W nagłym przypływie emocji pochylił się nad Gam i zbliżył do niej twarz tak bardzo, że czuła jego przyśpieszony oddech. W milczeniu wcisnęła się w sie- dzenie, siedziała bez ruchu, patrząc na niego. Mieszaniec nagle ryknął jak jaguar, z całej siły pchnął od wewnątrz drzwi i zaczął trząść samochodem - Gam ani drgnęła; gwałtownie wyciągnął ręce w jej stronę - Gam nadal siedziała bez ruchu; próbował chwycić jej ramię -Gam nie odrywała odeń wzroku i coraz głębiej zapadała się w fotel, tak że już tylko czubek głowy, jak ostrzeżenie, wystawał ponad krawędź auta. Po jakimś czasie atak ustąpił, paroksyzm się przewalił, oczy kreola zaszły mgłą, a on sam upadł i stoczył się na stopień samochodu. Natychmiast jednak się poderwał, wskoczył do auta i ruszył z ogromną szybkością przed siebie. Pędził tak do samego miasta. Dopiero teraz odwrócił się do Gam i zapytał, dokąd ją zawieźć. Bez wahania podała adres Kinsleya... Kiedy pomagał jej wysiąść, odezwał się zmęczonym głosem: - Proszę mi wybaczyć... To był zupełny żywioł... Gam zmierzyła go wzrokiem. - Nikt nie potrafi się oprzeć żywiołom... - A zatem...?- Urwał. Po czym, jąkając się, znów zaczął:- Chciałem... Gam, odchodząc, rzuciła przez ramię: - Czemu pan tego nie zrobił...? Zatrzymała się przed swoim pokojem. Dłońmi ściskała skronie. Po chwili poszła dalej, w stronę pomieszczeń zajmowanych przez Kinsleya. Długo stała przed drzwiami, nie mogąc się zdobyć na żaden ruch. Naciśnięcie klamki okazuje się czasem czymś naprawdę trudnym. Niezdecydowana patrzyła na wypolerowany kawałek mosiądzu, na którym igrał wątły odblask światła. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, myślała, skąd pada światło. Stwierdziwszy, że w metalu odbija się nieduża lampa z korytarza, odetchnęła z ulgą i naraz znalazła w sobie siły, by otworzyć drzwi. W pomieszczeniu, do którego weszła, było ciemno. Monotonny szum wentylatorów mieszał się z silnymi, rytmicznymi uderzeniami przy-boju. Fosforyzujący blask księżyca i jego odbicie w czarnej morskiej wodzie rozjaśniały pokój. Gam nie miała odwagi zapalić światła. Po omacku, krok za krokiem, doszła do sypialni Kinsleya. Nie było w niej nikogo. Zwinięta moskitiera leżała koło łóżka. Kinsley gdzieś przepadł. Gam usiadła przy oknie. Postanowiła czekać, jej wy- obraźnia nie była w stanie przekroczyć granic pokoju. Spomiędzy poszarpanych liści palmowych wyzierały niebo i noc, nieustający szum morza był jak głos dobiegający z zaświatów. Wobec jego przygniatającej monotonii ginęły inne dźwięki - szum ogarniał wszystko; Gam zdawało się, że porywa ją z sobą i zanurza w strumieniu, który płynie gdzieś obok ku wieczności. Była jednym wielkim wyczekiwaniem, dodatkowo ulegającym tej przemożnej potędze. Czas przepływał poza jej świadomością i nawet się nie zdziwiła, gdy naraz przestrzeń wokół drzwi zajaśniała czerwoną poświatą. I stało się jak w starej sadze, która zamienia się w rzeczywistość - w nikłym świetle przedświtu ujrzała zarys postaci Kinsleya; nawet nie próbowała wstać i wyjść mu naprzeciw. Kinsley zdecydowanym krokiem podszedł do Gam. Wyraźniej niż kiedykolwiek widziała teraz rysy jego twa- rzy, bruzdy biegnące od kącików szerokich ust do nasady nosa, zaciśnięte wargi, wklęsłe skronie. - A więc jeszcze raz wróciłaś — rzekł. - Wróciłam do ciebie. Jego twarz na moment się rozjaśniła: wyglądało to jak cierpki uśmiech. - Wróciłam do ciebie - powtórzyła Gam i ujęła wy ciągniętą rękę mężczyzny. Nie było odpowiedzi. - Sama nie wiem, co to właściwie oznacza - odezwa ła się stłumionym głosem. Twarz Kinsleya pozostała nieruchoma. - To pożegnanie - powiedział. Cofnęła dłoń. Naraz jak błyskawica poraziła ją pewna myśl, Gam zamknęła oczy i objęła Kinsleya. - Nie... nie... - Jej ręce powoli opadły. - Czy to... - Nie - rzekł Kinsley - to nie to. Nie wiem, co się wydarzyło. Ale to bez znaczenia. Któż pyta o coś, co go nie dotyczy? Nawet gdyby wydarzyło się tysiąckroć więcej, należałoby o tym zapomnieć, nie dopuszczać do świa- domości. - Dlaczego chcesz odejść? - zapytała cicho Gam. - Tkwię wciąż w tym samym miejscu, to ty odchodzisz. Gam zaprzeczyła ruchem głowy. - Wróciłam do ciebie - wyszeptała, tuląc się do jego ramienia jak zawstydzony dzieciak. Kinsley wpatrywał się w noc i mówił, kierując słowa gdzieś w ciemność, nie wiadomo do kogo, może do wiatru jęczącego za oknem: - Jesteś jak strumień, piękny i szumiący, który ata kuje tamę. Dopóki tama mocno się trzyma, strumień się burzy i oblewa ją wezbraną falą. Kocha tamę skąpaną w białej, dzikiej kipieli. Lecz jego miłość niesie z sobą zniszczenie. Kusi i pochlebia tamie, naciera na nią i mięk ką dłonią, krusząc, odrywa kawałek po kawałku, aż udaje mu sieją przerwać. Wtedy pędzi dalej, gnany żądzą, która każe mu się wciąż pienić i zalewać, szuka nowej tamy. Znów będzie mógł ją obdarzyć swą nienasyconą miłością i zniszczyć. O tym jednak, co dzieje się z tamą - dodał - wie tylko jej strażnik, nigdy zaś strumień. Tama bowiem wali się wówczas, gdy strumień burzy się najwspanialej. Gam, milcząc, wstała i położyła głowę na ramieniu Kinsleya. Miała wrażenie, że tylko tutaj może czuć się bezpiecznie. - Dajmy spokój tym porównaniom. Nie czujesz, że mój oddech miesza się z twoim...? - Trudno te sprawy zamknąć w słowach: prześlizgują się poprzez sieć pojęć i umykają. Jedynie symboliczna wymowa porównań wyzwala dziwny rezonans dla tych niewypowiedzianych zdarzeń rozgrywających się w naszej psychice. I tylko w ten sposób możemy wyznaczyć dalszy kierunek... Co jakiś czas życie zatacza kolejny krąg- ciągnął. - Pomiędzy jednym kręgiem a następnym brak jakiego- kolwiek związku. Niczego nie da się przenieść z jednego do drugiego. Nasz czas dobiegł końca. Wiem o tym. Ty także odczuwasz niepokój towarzyszący zawsze narodzinom czegoś nowego. Masz jeszcze przed sobą przyszłość; wszystko inne można powstrzymać, przekreślić, tylko nie to, co nadchodzi. Ja znalazłem się w ostatnim kręgu, dalej jest już tylko cisza. Muszę się ciebie wyrzec i moje serce krwawi. Najdotkliwsza jest jednak świadomość, że trzeba przez to przejść, że nadeszła godzina rozstania. Potem pozostanie już tylko męka zmagań z samym sobą, samotność i żal. Kto tę godzinę rozpozna i potrafi się opa- nować, ustrzeże się śmierci z powodu spraw małej wagi. Tego, co mogłoby pomóc - bo przecież cię tracę - nie zro- bię... Chcę, żebyś odeszła już jutro. Czekam na jakiś twój gest... Jedyny i ostatni... - Wróciłam do ciebie - szeptała Gam. - Poznasz wielu ludzi, zanim wreszcie uda ci się od- naleźć siebie. Ciąży nad tobą szczególne przeznaczenie. Dlatego nie możesz tkwić w miejscu. Jeśli tak zrobisz, skostniejesz, a życie przecieknie ci przez palce... Ty bę- dziesz zawsze na początku jakiejś drogi. Lub u jej kresu... Jak wspaniały, kipiący, biały strumień... Gam miała wrażenie, że cały świat pogrąża się w księ- życowej mgle. Z oczu płynęły jej łzy. Była złamana i pła- kała, jej ciało trzęsło się jak w konwulsjach; czegoś takiego nigdy jeszcze nie zaznała. Kinsley położył jej ręce na ramionach. Bezwładnie zawisła na jego rękach, lejąc łzy, nie mogła powstrzymać słów żalu, skarg i wyrzekań, niedorzecznych pytań; Kinsley na wszystko odpowiadał: „tak, tak" - aż w końcu, szlochając coraz ciszej, całkiem się uspokoiła. Wziął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w rysy, raz jeszcze chciał się przyjrzeć najdrobniejszym bruzdom i za- łomkom oczu i ust: wciąż były dla niego ukochane, a być może nigdy ich już nie zobaczy. Gam zauważyła, że drżą mu wargi. Emanowały jakąś niezwykłą miękkością. Z obawą przyłożyła usta do zaciśniętych ust mężczyzny. Kiedy poczuła bijące z nich ciepło, odżyła w niej cała, dopiero co miniona przeszłość; poraziło ją, że wszystko dzieje się jak dotychczas, i mamiła się, wierząc, że wraz z odwieczną złudą cielesnego zbliżenia zniknie dzieląca ich przepaść... Jej chęć całkowitego oddania się Kinsley uznał za akt jednorazowy. W żadnym razie nie mógł tej ofiary przyjąć, gdyż pragnienia Gam wyrastały z podłoża, które już samo w sobie było oszustwem. Nie należało tego demaskować: Kinsley uważał, że tylko tak zdoła ocalić odruch Gam dla swej przyszłości, w której czekała go pustka, był pewien, że dzięki temu przyszłe wspomnienia zabarwią się jeszcze jednym odcieniem. Będzie to cichy ślad przeżycia, którego się wyrzekł, nieporównywalnego z niczym. Mocno przytulił Gam i zaprowadził ją do łóżka. Poddała się bezwolnie, pozwoliła, by ją posadził. Przez cały czas jednak nie odrywała oczu od Kinsleya. Tymczasem on głaskał ją po włosach i ukląkł na podłodze, by zdjąć TQ jej buty. Ostrożnie ją rozebrał. Godziła się na wszystko i wciąż milcząc, położyła się. Kiedy zamierzał umocować moskitierę, nie pozwoliła mu i odsunęła tiul. Sięgnęła po rękę Kinsleya i przytuliła do niej policzek. W tej pozycji zasnęła. Obudziła się w ciszy, wyzwolona i szczęśliwa. Było jej ciepło, czuła, że jej gładka skóra oddycha. To, co przeżyła, stawało się coraz bardziej odległe. Zamknęła oczy i oddała się marzeniom. Zapadła w półsen, puszczając wodze fantazji, niczego nie rozpamiętywała, jej marzenia były pogodne. Wolne od powagi i konkretów. Powiewne i ulotne jak ona sama, przesłodzone i trochę na wyrost. Raz po raz spoglądała na drzwi. W końcu ubrała się i poszła do swych pokoi. Na podłodze leżały porozrzucane orchidee. Ani śladu jakiegokolwiek listu. W biurze zapytała o Kinsleya. Dowiedziała się, że wyjechał wczesnym rankiem i ma wrócić wieczorem. Nigdy więcej się nie pokazał... Po godzinie zaanonsowano jej kreola. Przyszedł ze słu- żącym. Był niezwykle poprawny, usprawiedliwiał się i prosił Gam, by zechciała przyjąć w prezencie jeden z jego dywanów. Gam próbowała dociec, czy wie o wyjeździe Kinsleya. Poprosiła, żeby wybrał w jej pokoju miejsce na dywan. Trzeba było określić rozmiary i kreol rozwinął rulon. Oka- zało się, że to zielony dywan modlitewny. - Dlaczego pan to robi? - Ze słów Gam naraz powia ło chłodem. - Dlaczego nie przyniósł pan innego dywa nu? Dlaczego właśnie ten? Kreol w milczeniu zagryzł wargi. Gam wiedziała, jaka będzie odpowiedź. Nie chciała jej usłyszeć. Zrobiła krok w stronę mieszańca, po czym wyszła z pokoju. - Jaki piękny ranek dziś mamy... Wiatr dmący za oknem pędził fale aż po horyzont. Ich grzbiety pokrywała biała piana. Nad nimi z krzykiem unosiły się chmary ptaków. Tubylcy taszczyli kufry. Po- rykiwały syreny. Z boku wysunął się dziób parowca wy- chodzącego w morze. Majestatycznie, jakby świadom swej siły, statek parł przed siebie. Zostawiał za sobą bruzdę, w której z potężnym bulgotem pieniły się fale wyrwane przez dziób. Załoga była na pokładzie. Maszty błyszczały w słońcu. Z kominów buchał tłusty, czarny dym. Statek wykonał zwrot w kierunku pełnego morza. Okryty chmurą dymu, mając przed sobą bezkres oceanu, zmierzał w nieznane. Gam odprowadzała go wzrokiem. Horyzont złotą ob- ręczą otaczał ziemię, w zaczarowanym kręgu znalazły się morze wraz ze słońcem. Fale, szumiąc, uderzały w rzadkich odstępach, rozbijały się o kamienne bloki nabrzeża, wystrzelały pianą w górę, zamieniały się w białą kipiel. Dął wiatr... Morze napierało na stały ląd... Każdy oddech sprawiał radość... A wszystko razem świadczyło o wszechobecnym trwaniu świata... V Nad Kanałem Sueskim upał lał się z nieba jak rozto- piony ołów. Bezlitosne światło wdzierało się każdego ranka pomiędzy niebo i pustynię niczym kolosalne reflektory; w południe żar gęstniał w lepką masę i ciążył nad pokładem. Brzegiem, po rozpalonym piasku, ciągnęły karawany. Trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek dotrą do celu: ich ruchomą, cieniutką nić osaczał bezmiar pustyni, w której czaiła się śmierć. Wieczorami na horyzoncie pojawiały się sinobłękitne jak gencjana pasma. Zrazu gromadziły się nad piaskowymi wzgórzami, potem wpełza-ły w wąskie zagłębienia i w końcu pożerały się wzajemnie w resztkach ginących pomarańczowych promieni słońca opadającego za widnokrąg. Teraz dopiero nieruchomy krajobraz nabierał życia, zaczynała się milcząca gra światła i mroku. Armia wydłużających się cieni parła przed siebie, zajmując coraz większe połacie pustyni. Jej forpoczty docierały nad kanał, którego brzegi jeszcze lśniły złotem. Od horyzontu nadciągały jednak posiłki -były ogromne i wydawało się, że pochód czarnych wojsk nie ma końca. Nagle słońce skryło się za górami piasku. Teraz cienie przypuściły szturm na statek: najpierw weszły w wodę, potem zaczepiły o burtę parowca, następnie wdarły się pomiędzy kominy i nadbudówki; wspinając się coraz wyżej, zlikwidowały ostatni złoty pierścień na szczycie komina i okryły świat nierealnym, błękitnym całunem. Poprzez ten całun sączył się wieczorny zaduch, który w głuchej ciszy opadł na pokład i zastygł nieruchomo jak schorowana, niedołężna kobieta. Gam wyciągnęła się na leżaku i czekała na powiew wiatru. Z pomieszczeń załogi dolatywały stłumione, nie- wyraźne, przeciągłe dźwięki harmonii. Przypominały Gam dawno zapomniane pieśni grane na dudach, których słuchała nad włoskimi jeziorami: były sentymentalne, tęskne, pełne smutku, ale i naiwnej słodyczy. Gam próbowała uchwycić melodię. Zaraz jednak nadleciał wiatr i z szumem rozbił się o maszty. Obok wiatru nocną ciszę zakłócał stuk drewnianych belek i pośród tych hałasów muzyka chwilami całkiem się gubiła; po jakimś czasie jednak, w zupełnej ciszy, Gam usłyszała jedwabiste brzmienie akordu, które opadało z miękkością przelatującego motyla. Statek pochylił się w manewrze i wpłynął na szary obszar słonych jezior. Wiatr znów się uspokoił. Marynarze poszli spać - muzyka ucichła. Gam zapadła w pół-sen, z którego chwilami, kiedy ustawała wibracja maszyn, bezboleśnie powracała do rzeczywistości. Statek dopłynął do mijanki i czekał. Po godzinie z przeciwnej strony nadszedł parowiec. Był oświetlony, przesunął się obok niczym zjawa - powoli i bezszelestnie. Dziób statku obmywała szemrząca fala. Na mostku majaczyła jakaś postać i Gam zdawało się, że ten ktoś do niej macha; nie była jednak tego do końca pewna. Dziwne spotkanie, pomyślała rozczarowana. Pozdro- wienie przesłane z ciemności w ciemność, spotkanie i za- razem rozstanie, możliwe, że przyjazne gesty na obu pokładach, i nic ponadto. Światła statków znalazły się najbliżej siebie i w tym samym momencie jeden zaczął oddalać się od drugiego. Po chwili każdy z nich znów podążał w samotności. Myślała o ostatnich miesiącach swego życia. Aż opu- ściła głowę z wrażenia: symboliczna wymowa mijających się statków uzmysłowiła jej, na czym polegał jej związek z Kinsleyem i czym było rozstanie. Teraz wiedziała, że Kinsley miał rację, że przez cały czas oceniał sytuację właściwie. Statki mogły się nawet pozdrawiać, a już się od siebie odsuwały; mogło też być tak, że Kinsley bawił w porcie, w którym cumował jej statek. Kiedy tylko pierwszy raz załopotał żagiel i statek, wciąż jeszcze zakotwiczony, zakołysał się, Kinsley nie chciał czekać, wiedział, że ona odpłynie i wolał uniknąć zerwania. Port... A może jej dusza zazna w nim pocieszenia, które otoczy ją subtelnym ciepłem? Czy nie zawija się do portów po długich, transoceanicznych podróżach? Zaraz jednak dała spokój tym kojącym złudzeniom: tylko coś, czego nie znamy, przyciąga, jedynie wizyta w porcie, który odwiedzamy po raz pierwszy, może czymś obrodzić... I tak wreszcie parnej nocy w pobliżu Suezu Gam w pełni zrozumiała ostatnie wydarzenia. Przeszłość zatoczyła koło, zamknął się kolejny krąg. Siedziała przy stole kapitańskim. Wpadła jej w oko pewna rodzina, stałe wyśmiewana przez pasażerów, która nic sobie nie robiła z drwin: wszyscy jej członkowie udawali, że ich nie dostrzegają. Byli to ludzie, którzy szybko się wzbogacili, ich maniery nie szły jednak w parze z zamożnością. Gam prędko przezwyciężyła cichą odrazę, którą budził w niej widok tych ludzi namiętnie gestykulujących przy jedzeniu, zaskakujących ją trak- towaniem swych potrzeb jak czegoś oczywistego, nie budzącego wątpliwości, stawianiem ich w centrum własnej jaźni - wydawało się, że krążą wokół swych pragnień, jakby były one osią wszechświata. Obserwowała ich zachowanie przy stole, zdecydowanie odstające od poprawnej powściągliwości pozostałych pasażerów. Wybuchem entuzjazmu powitali stewarda niosącego zupę, z miłym uśmiechem rozkładali serwetki, jakby sposobili się do spełnienia radosnego obrzędu. Nie mogła się na- dziwić, patrząc, z jakim przejęciem zanurzają po raz pierwszy łyżki w gęstej cieczy, zdumiewał ją potok słów lejących się z mięsistych ust, komentujących jakość potraw - istne fajerwerki błyskotliwych powiedzonek skrzących się nad talerzami z pieczystym, którego wyborny smak opisywali nadzwyczaj dokładnie. Nawiązywali do wcześniejszych obiadów podawanych na statku, do wczo- rajszego, do obiadu sprzed tygodnia, dyskutowali o spo- sobach przyrządzania dań. Był to prawdziwy przegląd indywidualnych upodobań kulinarnych członków rodziny i w ten oto cudownie prosty sposób zwykłe przeżuwanie doprawiali treściwą rozmową o jedzeniu. Kiedy wśród kolejnych potraw nie pojawiło się danie cenione przez wszystkich bardziej niż inne, na obliczu głowy rodziny odmalowało się głębokie zmartwienie: ta zacna strategia, dzięki której po żmudnych, prowadzonych szeptem rokowaniach ze stewardem udało się mimo wszystko dostać pożądane resztki, wzbudziła zachwyt przy stole. Wyraz twarzy otyłej matrony zdradzał nie byle jaką determinację, gdy dużym widelcem przewracała na półmisku pieczyste i sokolim wzrokiem wypatrywała najokazalszych plastrów, po czym odkładała je dla swej trzód-ki. Gęsto upierścienioną dłonią lała obficie sos z sosjerki, nie zważając w najmniejszej nawet mierze na to, że inni też mogliby mieć nań ochotę. Poza rodziną świat dla niej nie istniał: zaczynał się po jednej stronie stołu, kończył po drugiej. Gam dostrzegała komizm podobnych zachowań. W dodatku była teraz wolna od emocjonalnych zawirowań i obciążeń; dzięki temu czuła igła jej wewnętrznego kompasu reagowała na najsłabszy nawet impuls i mimowolnie, w każdej zabawnej sytuacji, wyszukiwała coś jeszcze prócz śmieszności - mianowicie jednoznaczną stanowczość drzemiącą w głębi jestestwa i kształtującą je prymitywną, przez to jednak bardziej brutalną, skalę uczuć, mroczną energię w stosunku do spraw zu- 7Q pełnie nieważnych. Wszystko to pobudzało ciekawość Gam, która chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy z istnienia tych wszystkich warstw. Lub też wnikały one w jej świadomość jako coś użytecznego i tkwiły tam, dzięki czemu złożony mechanizm jaźni funkcjonował bez zarzutu. To był rodzaj biura, w którym łatwiej liczyć, łatwiej podejmować praktyczne działania, gdzie nie sprawia kłopotu znalezienie rzeczy i spraw potrzebnych ani gromadzenie ich wokół siebie. Te warstwy tworzyły jednak tylko pozory jaźni; do optymistycznych i sceptycznych wyobrażeń ludzkich cech i przymiotów dodawały siebie - swe problemy i przekonanie o ich ważności. Bez szczytnych wyobrażeń pęka spoiwo społeczeństw, gdyż to, by duże i małe koła się obracały i nic nie zakłócało ich biegu, zależy od powszechnego przekonania, według którego każde ogniwo mechanizmu jest niezbędne, a brak najmniejszego z nich może zatrzymać całość. I tak wszystkie te sprawy, wszyscy ci dyrektorzy, urzędnicy, robotnicy i handlowcy tworzą osnowę tego, co nazywamy aktywnym życiem. Miarą wartości jest tutaj wydajność, która tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Roztrząsając te sprawy, Gam odkryła specjalny rodzaj życiowej ruchliwości, uporczywie przeciwstawiającej się niwelującemu działaniu nawyków kulturowych. W istocie ruchliwość ta ograniczała się do zachowań codziennych, od dawna angażujących te pokłady jaźni, które poprzez wychowanie przekształciły się w szablon stosownych form; niemniej tkwiła tam i dawała o sobie znać jednoznacznie, a przejawy jej istnienia wywoływały zdumienie. Ludzie sprawiają wrażenie wrośniętych w podłoże tak mocno, że nic ich nie może zeń wyrwać. Żadne doznanie nie jest dosyć mocne, by przezwyciężyć to zakorzenienie. O pobycie w Benares lub na Bali opowiadają jak on o niedzielnej wycieczce do pobliskiego lasku lub restauracji. Wszędzie zabierają swój dom: spacerując ulicami Jokohamy, w rzeczywistości nie opuszczają rodzinnego Osnabriick bądź s'Gravenhage. Jakiś niepojęty czar strzeże ich przed fascynacją obcym i nieznanym. Wciąż są tacy sami, jacy byli zawsze, i pozostaną tacy do końca swych dni. Niczego nie można im zarzucić, nie da się też ich skłonić do porzucenia utartych dróg - wtedy zawsze powołają się na konieczność przestrzegania znanych i wy- próbowanych zasad, które na dodatek są dla nich jasne i czytelne... I w ostatecznym rozrachunku nie wolno ich łamać dla osiągnięcia chwilowych korzyści... Zycie pokazało Gam jeszcze jedno oblicze — było czymś w rodzaju przerażającego ciężaru, który może zdruzgotać, ale też pociągnąć za sobą, wynieść ponad wszystkich i wszystko lub zmiażdżyć. Czuła się wobec niego całkiem bezradna i niczego o nim nie wiedziała, prócz jednego: wiele razy dostarczyło jej ono niezwykłych, mocnych i cudownych wrażeń. Tu tkwiło sedno sprawy, chodziło wprawdzie o kontrolowane, ale konsekwentne traktowanie swych pragnień jak celu, którego osiągnięcie dostarcza przyjemności. Wyjaśnienie tych motywacji oraz dopięcie swego pobudzało wyobraźnię Gam. Był to ogromny, nieznany obszar drobnych spraw; Gam wiedziała, że przemierza go wraz z całym szeregiem innych ludzi. Kim są ci ludzie? Postanowiła, że musi ich poznać... W Marsylii zeszła ze statku. Jakiś czas się wahała, dokąd się udać. W końcu zdecydowała się na Paryż. Znalazła lokum na przedmieściu, w domu przy starej, wąskiej ulicy, zamieszkanej przez drobnych urzędników. Wczesnym rankiem okolica nabierała szczególnego wyrazu. Za dnia ulice rozjaśniało wszędobylskie światło, które do nich nie pasowało. W szarości poranka stawały się jednak rozpaczliwie bezbarwne i wtedy chyba najbardziej były sobą. W załomkach domów gromadziły 81 się cienie podobne do strapionych kobiet: wynędzniałe tuliły się po kątach, kryjąc się przed bezlitosnymi pierwszymi promieniami słońca. O określonej godzinie w domach otwierały się okna, z ciemnych czeluści mieszkań wychylały się zaspane głowy, by się przekonać, jaka jest pogoda; kwadrans później z trzaskiem odmykanych bram pierwsi ludzie opuszczali domy. Szli ulicami, niemal przy- ciskając się do kamiennych ścian; w ich wzroku była najczęściej pustka, niejednokrotnie smutek i zmartwienie. Kiedy pewnego razu Gam wyszła na ulicę i obserwowała twarze, wciąż na nowo dostrzegała w nich otępienie ożywiane czasami jakimś przelotnym grymasem, częściej jednak niepokojem, że wyszło się zbyt późno. Kilka razy rankiem natykała się u swych drzwi na jakiegoś bladego człowieka. Pod pachą trzymał skórzaną teczkę, pustą, bezkształtną i tylko charakterystyczne zgrubienie w jednym miejscu świadczyło, że niesie w niej śniadanie. Po kilku dniach mężczyzna ukłonił się Gam, dwa dni później nawiązał rozmowę. Był księgowym w dużym przedsiębiorstwie i jego praca polegała na nieustannym liczeniu. Ponieważ mieszkał w tym samym domu, łatwo znalazł pretekst, by Gam zaczepić i o coś zapytać. Po tygodniu zaproponował jej, aby wspólnie spędzili niedzielę. Gam nie pamiętała, jak się przedstawił. Mówiła na niego Fred, a on nie protestował... Swą prośbę wyraził niezwykle uroczyście - Gam zro- zumiała, jak wiele dla niego znaczy ten dzień, niecierpliwie wyczekiwany, odmienny od szarej codzienności. Sama spodziewała się po tym spotkaniu zetknięcia się z kolejnym uosobieniem ludzkich cech i przymiotów, toteż przyjęła propozycję księgowego. Pojawił się w dość niezwykłym garniturze, który za- pewne wkładał wyłącznie na podobne okazje. Wyglądał w nim wzruszająco. Stojący kołnierzyk nadawał jego 89 odświętnemu ubiorowi odcień skromnej i trochę bezradnej elegancji. Stroju dopełniały rękawiczki i laska, którą księgowy zawiesił na ramieniu. W pogodny, jasny dzień wielu ludzi wybierało się w plener. Środki komunikacji były przepełnione żądnym wrażeń tłumem, który zdążał za miasto. Czyniąc nieopisany zgiełk, jedni próbowali zdobyć miejsce siedzące, inni starali się je utrzymać. Gam znów nie mogła się nadziwić, ile energii trawią na mało istotne spory. Jeśli wobec spraw drobnych spotykamy się z takim wybuchem ukrytych sił, to w wypadku czegoś poważnego, znaczącego, należy oczekiwać eksplozji. Dość szybko jednak Gam dostrzegła granicę, którą przekraczali tylko nieliczni; widać było wyraźnie, że rezerw wystarcza na krótko. Rychło twarze pogrążały się w milczeniu, ożywienie gdzieś przepadało, ludzie stadnie wracali na utarte szlaki; Gam głowiła się, gdzie tym razem należy nacisnąć, by wymusić kolejny przypływ aktywności... Wypytywała Freda o jego życie. Księgowy zrobił się rozmowny i opowiedział jedną z typowych historyjek. W życiu urzędnika nie zdarzyło się nic ważnego - każde słowo świadczyło o jego absolutnej przeciętności. Szczególnie dużo uwagi poświęcał swej rodzinie, szeroko się rozwodził, mówiąc o jednej z sióstr i jej narzeczonym, kilkakrotnie wracał do tego tematu. Wciąż podkreślał, że życie siostry opiera się na „pewnych podstawach". Już wcześniej Gam zetknęła się z przejawami silnych, wręcz instynktownych powiązań rodzinnych, polegających nie tyle na codziennej bliskości, ile raczej na duchowych współzależnościach, na wzajemnej skłonności bądź niechęci spokrewnionych osób. Gdy żyje się oddzielnie, coś takiego staje się jeszcze bardziej widoczne: zarówno nienawiść, jak i obojętność są oznaką głębokich więzi. Przypadek Freda wiele wyjaśniał. Tacy ludzie nie potrafią być sami, nie łakną duchowego odosobnienia, budzi ono w nich lęk: muszą się wczepić w jakikolwiek S3 jednostronny układ, miłości lub nienawiści, te zaś na- miętności dziwnie ciążą ku schematom i szybko przechodzą w przyzwyczajenie. Na południowy posiłek zaszli do małej restauracji nad jeziorem. Nad wodą panowała typowa wczesnojesienna cisza. Rozedrgane złociste sierpniowe powietrze okrywało ziemię jak przezroczysta czasza dzwonu i nadawało no- stalgiczny, błękitny odcień lasom. Wszystko było wyraźne, dopowiedziane, światło niczego nie kryło, nie zamazywało konturów. Kury leniwie grzebały w liściach, stare mury, zbudo- wane z nierówno poukładanych warstw polnych kamieni, jaśniały ciepłą ochrą; pięły się po nich czerwone pędy dzikiego wina. Wiejskie chaty spadzistymi dachami ostro odcinały się od bezkresu nieba, z otwartych okien ku- chennych dolatywał brzęk zmywanych naczyń, w ogrodzie pracował jakiś mężczyzna w wypłowiałej bluzie i lnianych spodniach - nic nie zakłócało bukolicznego nastroju pogodnej zadumy. Po jeziorze sunęły łódki, w oddali było widać kilka białych, trójkątnych żagli. Fred mówił coś o żeglowaniu; gdy skończył, z wielkim namaszczeniem zapalił cygaro, które wyglądało dość dziwnie przy jego szczupłej twarzy. Ono także należało do rytuału świątecznego dnia. Księgowy oglądał je wie- lokrotnie z każdej strony i zanim włożył do ust, spojrzał na nie rozmarzonym wzrokiem. Gam to zauważyła i dotknęła dłonią jego ręki. Lekkie wino stołowe rozwiązało mu język; na początku był trochę sztywny, teraz zaczął opowiadać o swym biurze. Bardzo się starał, by Gam go dobrze zrozumiała, posunął się nawet do tego, że naszkicował laską plan budynku i położenie swego pokoju, który znajdował się w pobliżu gabinetu dyrektora Kostera. Potrzebował mniej więcej pół godziny, by gruntownie wyjaśnić, na czym polega jego praca. Ze szczególnym e/i naciskiem podkreślał, że wymaga ona absolutnej nie- omylności, dzięki której zresztą zdołał osiągnąć swą po- zycję; niezwykle żywo rozprawiał o ewentualnych skutkach błędnych zapisów w książkach rachunkowych. Chcąc to wytłumaczyć jak najlepiej, przytoczył przykład: z powodu roztargnienia pewnego urzędnika, Peugota, wysłano ważnemu kooperantowi bezzasadne wezwanie do zapłaty, co doprowadziło do zerwania współpracy. Oczywiście Peugot został zwolniony. Gam zapytała Freda, czy praca daje mu zadowolenie. Nie rozumiał, o co chodzi: dzięki pracy zarabia przecież na chleb, nie może więc mówić o niezadowoleniu. Potem opowiadał o kolegach. Szczególnie jeden z nich, niejaki Bertin, budził jego podziw. Wobec szefa Bertin pozwalał sobie na tak śmiałe zachowanie, na jakie nikt by się nie zdobył. Chociaż... jeśli ma się rację... Teraz opowiedział długą historię, w której on sam mężnie przeciwstawił się wspomnianemu już dyrektorowi Kósterowi, Alzatczykowi, dochodząc swych racji w bardzo trudnych i denerwujących okolicznościach, kiedy Koster posunął się nawet do tego, że walił pięścią w biurko; ostatecznie jednak dyrektor go pochwalił i na zgodę poklepał po ramieniu. Monotonny głos księgowego docierał do Gam, sącząc się przez popołudniową ciszę. Była to czcza gadanina, czy jednak nie na czasie? Znakomicie pasowała do spokojnego i beznamiętnego nastroju niedzielnej wycieczki. Zdawało się, że wszystko w tej opowieści ma uzasadnienie i jest jak najbardziej na miejscu. Równie dobrze mogłaby wysłuchać jeszcze jednej historyjki na temat dyrektora Kostera i pana Bertina, ewentualnie związków łączących tego ostatniego z panią Koster. I może też dowcipnej dysputy Murraya z Sandenem, toczonej w rezydencji wicekróla Indii. W gruncie rzeczy słowa nie miały żadnego znaczenia. Pokrywa się nimi brak wza- jemnych uczuć. I tak naprawdę nie ma żadnej różnicy pomiędzy rozmową, w której zadajemy sobie trud uchwy- cenia i zdefiniowania niejasnych wrażeń, a plotkami, którym pożywki dostarcza biurowa stenotypistka. Biały chleb na glinianym wiejskim talerzu prezentuje się znakomicie, smakowicie kruszy się w palcach, bije od niego zapach pszenicy i sytości. A może moglibyśmy zamienić się w chleb albo w kury, które w słoneczny dzień roz-grzebują dziobami ziemię... Po chwili jednak Gam poczuła lekki dreszcz, uświa- domiwszy sobie, że to, o czym opowiada siedzący obok niej człowiek, jest nie tyle tematem rozmowy, ile raczej treścią jego jaźni. W pospolitych zdarzeniach, o których mówił, zawierało się całe jego życie i ani razu nie przyszło mu do głowy, w jak ciasnej przestrzeni się porusza: uważał swą sytuację za najzupełniej właściwą. Dyrektor Koster był dla niego najwyższą instancją, dalej myśl Freda nie sięgała. Wprawdzie nie uważał swego szefa za uosobienie doskonałości i nawet pozwalał sobie na krytykę, w biurze jednak ów człowiek panował niepodzielnie, a biuro było dla księgowego całym światem. Prócz biura w życiu Freda istniało może jeszcze kilka drobiazgów i jakichś mało ważnych pragnień... Ręka, w której trzymał cygaro, spoczęła na stole. Była blada, rachityczna; pod skórą jednak, tak samo jak u Gam, pulsowała czerwona krew... Oczywiste podobieństwo leżących obok siebie dłoni jaskrawo kontrastowało z tym, co się działo pod czaszkami Freda i Gam - były to światy najzupełniej odmiennych pojęć, niezdolne do porozumienia, światy dwóch wyobraźni, których kompletnie nic nie łączy, bardziej nawzajem niezrozumiałych niż są dla człowieka instynktowne reakcje zwierząt, odleglejsze, niż są względem siebie galaktyki, które dzielą tysiące lat świetlnych. A przecież krew ożywiająca oboje była jednakowo czerwona i nawet najbardziej przenikliwe oko nie mogłoby dostrzec różnicy. Obie ręce ani na moment się nie rozdzieliły i zdołały do siebie upodobnić — czegoś takiego nie spotyka się wśród zwierząt tego samego gatunku. Gam miała wrażenie, że te dwie dłonie na stole są jak niesamowite, nieporównywalne z niczym demony uosabiające straszliwy tragizm niemożności porozumienia, z którym tak trudno się pogodzić; wobec czegoś takiego wszystko inne na tym świecie wygląda na nieszkodliwy żart bądź banalne i ułomne teoretyzowanie. Była to dla niej jedna z tych chwil, w których nie ma mowy o normalnym rozumowaniu. Powiązania z zasobem zwykłych skojarzeń zostają zerwane i człowiek, całkowicie zawieszony w próżni, niczym dziecko albo mieszkaniec innej planety, czuje się obco wobec otaczającego go świata. Wszystkie nazwy gubią się gdzieś jak ulotne cienie, szukamy jakiegoś słowa, na przykład „ręka", i okazuje się, że poszukiwane określenie cały czas nam umyka. W oddali majaczą jakieś szczątki, początek i zakończenie słów, nie potrafimy jednak odnaleźć powiązań logicznych i określenie jest jak niezrozumiały znak pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia, pogrążony w transcendentalnym chaosie świata przedmiotów. Aż nagle zaczynamy chwytać coś więcej i powoli znów pojawia się określenie i rzecz, której dotyczy. Przez jakiś czas, z pewną obawą, jeszcze się zastanawiamy, czy właśnie o to nam chodzi. W końcu pozostaje już tylko głębokie zdumienie, które nieraz nas jeszcze porazi w najmniej oczekiwanych chwilach; w naszym ludzkim zadufaniu uważamy bowiem, że powinniśmy je jakoś wytłumaczyć, nadać mu sens i osadzić w jakże przydatnym kontekście filozoficznym. I tak Gam uświadomiła sobie, jak wiele dzieli ją i mło- dego człowieka, z którym spędza niedzielę. Był to dystans nie tyle duchowy czy towarzyski - coś takiego w osta- tecznym rozrachunku jest nieistotne - chodziło raczej o różnice pomiędzy dwojgiem istot, tajemnicę odwiecz- nej obcości, uzależnienie od reguł rządzących naszą jaźnią, których nie wolno omijać, w przeciwnym bowiem razie popadamy w chaos - stajemy nad otchłanią, w której panuje pomieszanie spraw. Tylko jedno oblicze rzeczywistości pozostaje w zasięgu naszego wzroku, wyświetlane przez latarnię magiczną poznania, nierozłącznie powiązane z naszą świadomością, nie dające się od niej oddzielić. Wyobraźmy sobie morze błyszczące w promieniach słońca. Postrzegamy je jako słońce i morze - poprzez nasze oko i odbicie tego zjawiska w mózgu: nigdy to nie będzie samo tylko morze. Filtry naszej jaźni są jak barwna szyba, przez którą patrzymy na świat. Gam spojrzała na stół. Obie dłonie wciąż leżały obok siebie, a głos, dobiegający jakby z oddali, opowiadał o mało ważnych sprawach. Naraz poczuła jakąś bezradną tkliwość, której - być może - doznają ludzie złączeni w cierpieniu bądź skazańcy, którym przypadł w udziale ten sam los, przy czym jeden z nich przeczuwa wyzwolenie, swą nadzieją jednak nie może się podzielić z innymi. W przemożnym pragnieniu zrzucenia ciężaru pochwyciła raz jeszcze dłoń leżącą obok jej dłoni, której nie potrafiła odsunąć, pogładziła ją i bez śladu ironii, ze szczerego serca, drżącym głosem, w którym słychać było łzy, rzekła: - Jest pan dzielnym człowiekiem, Fred. Wierzę, że na pewno... - tu musiała zrobić krótką pauzę — na pewno zostanie pan kiedyś kierownikiem swojego działu. Wieczorem długo siedzieli w restauracyjnym ogródku, w którym rozstawiono liczne stoły. Pomiędzy drzewami przeciągnięto sznury lamp kołysanych teraz podmuchami wiatru. O zmierzchu do ogródka przyszło sporo ludzi i wszystkie stoły były zajęte. Zwracały uwagę liczne zakochane pary, które bez żenady tuliły się do siebie. Z otwartego okna na parterze dolatywały dźwięki muzyki. Przy pianinie siedziała dziewczyna w jasnej sukni. Próbowała grać jakąś piosenkę. Na pokrywie instrumentu leżał jej kapelusz. Wzięła kilka akordów i roz-anielonym wzrokiem spojrzała na mężczyznę, który opierał się o pianino. Włosy opadały mu na czoło. Jego twarz rozjaśniało ciepłe światło świec. Z czułością spoglądał z góry na dziewczynę. Wnętrze pokoju tonęło w mroku, jak na obrazach van Dycka zatarte kontury rozmywały się wśród niezliczonych odcieni brązu. Kiedy patrzyło się z zewnątrz, przez ramę okienną, scenka do złudzenia przypominała taki stary obraz. Obok kapelusza Gam zauważyła mocno przewiązany, gruby bukiet. Drgnęło jej serce. Chyba odnalazłam utracone krajobrazy, przebiegło jej przez myśl, zanim zdążyła zdać sobie z tego sprawę. Bukiet był dla Gam czymś w rodzaju nieznanego ptaka, który nagle przeleciał obok niej. Dwoje ludzi wyszło na zewnątrz i teraz szukali miejsca przy stolikach w ogrodzie. W przejściu niemal się o nią otarli. Dziewczyna trzymała w ręce kapelusz i kwiaty. Gam dostrzegła pospolitość w linii jej ust: śmiała się, słuchając mężczyzny. Śmiech był wymuszony, brzmiał nieszczerze. Po chwili dziewczyna się odwróciła i w odpowiedzi rzuciła przez ramię głupi, niezgrabny żart. Gam przyglądała im się jeszcze przez chwilę; młody człowiek włożył rękę do kieszeni i odchodząc, obrzucił Gam bezceremonialnym spojrzeniem. Wracali z Fredem do domu. Było już po żniwach i ścier- niska pachniały ziemią. Teraz zbierał swe żniwo księżyc, którego sierp wędrował po niebie. Gam przyglądała się Fredowi, kroczącemu obok z wysoko uniesionym czołem. Zapytał Gam, czym się zajmuje. Zanim odpowiedziała, zaśmiała się: obszar, po którym poruszał się jego umysł, był wyjątkowo ograniczony. Zaproponował jej wspólne gospodarstwo. Przypuszczalnie bez specjalnego wysiłku znajdą w przyszłości większe mieszkanie, do QQ którego będą się mogli wprowadzić, stwierdził, na razie jednak wszystko pozostanie jak dotychczas. Co tydzień będzie jej dawał określoną sumę, za którą ona kupi wszystko, co niezbędne, i będzie mu gotowała. On jada wieczorem punktualnie o szóstej, zaraz po powrocie z biura. Takie rozwiązanie powinno być korzystne dla obu stron. Tą propozycją wprawił Gam w zakłopotanie, z którego nie umiała się otrząsnąć. Oszołomiła ją niewzruszona pewność Freda, że Gam się zgodzi. Takie właśnie obyczaje panowały między ludźmi, wśród których się obracał: najpierw rozsądnie i bez emocji omawiało się sprawę, ustalało szczegóły, a potem zaczynało się życie we dwoje. Jeśli spodziewano się dziecka, możliwe było także małżeństwo. Zdarzało się też, że wszystko przebiegało nieco inaczej i między dwojgiem ludzi pojawiał się w pewnej chwili płomień pokonujący wszelkie bariery, sycący się żarem pożądania, domagający się w nocy swych praw. Bardzo prędko jednak wszystko wracało na swoje miejsce: nadal trzeba było wypełniać rodzinne obowiązki, spotykać się, ustalać terminy; można było nawet razem mieszkać, jednak wspólnie zorganizowany dzień był równie ważny jak nocna namiętność; aż wreszcie - i o tym wiedział każdy, nie spodziewając się zresztą niczego innego - dwoje ludzi orientowało się nagle, że żyją obok siebie, również wtedy, gdy od dawna nic ich już nie łączyło i jedno od drugiego niczego nie oczekiwało, powodowała nimi jedynie wygoda i obyczaj. Gam czuła się podobnie jak po południu w restauracji. Była bezradna wobec własnych myśli i odczuć potrzą- sających nią niczym krótka, drobna fala. Absolutnie nic nie mogło się przebić na powierzchnię, a jeżeli już do tego dochodziło, nowe doznanie wkrótce połykały tryby bez- dusznego zegara napędzanego, a potem unicestwianego przez jestestwo takich ludzi. Fred raz jeszcze zapytał, czy Gam przystanie na pro- pozycję. Bez słowa skinęła głową. Choć wiedziała, że tylko ją przeraża rozpaczliwy banał, nie umiała się obronić przed współczuciem: świetnie zdawała sobie sprawę z całego splotu niemożności i chciała pomóc. Podobne uczucia ogarnęły ją kiedyś w szpitalu dla nieuleczalnie chorych... Tutaj miała do czynienia z niedostrzegalnym, nieszczęsnym przekleństwem, którego nic nie było w stanie przekreślić: szarą pospolitością. Wszelkie pociągnięcia natury socjalnej ledwo dotykały problemu. Polepszały sytuację materialną, istota sprawy i struktury pozostawały jednak niezmienione. Jeżeli się zdarzało, że ktoś osiągał ponadprzeciętną zamożność, wszystko przeobrażało się w groteskę budzącą jedynie śmiech, ponieważ forma i treść nie szły z sobą w parze, jak u tej rodziny na statku w Kanale Sueskim, która zupełnie nie umiała się znaleźć i mając tysiące możliwości, pozostała przy swoich prostackich zwyczajach... Fred ujął Gam pod ramię i z ożywieniem mówił o naj- różniejszych sprawach. Dzielnie znosiła poufały ton: nie ciążył jej, tym razem był jak najbardziej na miejscu. Potem poszła jeszcze na górę do mieszkania księgowego, który chciał ją wprowadzić w nową rolę i omówić szczegóły dotyczące następnego dnia. Usiedli naprzeciw siebie na wysokich krzesłach z plecionej trzciny. Gam zapytała Freda, czego w życiu pragnąłby najbardziej. Roześmiał się - owszem, marzył o wielu rzeczach, uważał jednak, że to mrzonki, których nie należy traktować poważnie. Po krótkim namyśle stwierdził, że ucieszyłaby go dobra posada i lepsze zarobki, chciałby mieć ładne mieszkanie i zgodną kobietę obok siebie. Gdyby spotkało go coś więcej, uznałby to za uśmiech losu i przyjął z wdzięcznością jako szczególny dar niebios. Gam skinęła głową - oczekiwała mniej więcej takiej odpowiedzi. I nawet jej to nie śmieszyło, doskonale Freda rozumiała. W końcu zorientowała się, gdzie tkwi sedno sprawy. Zrozumiała, chociaż nie była w stanie pojąć. m Nagle ją olśniło, że to, co uważała za niespożytą energię i siłę, przejawiającą się w najdrobniejszej codziennej czynności, niczego nie oznacza: jest jedynie widocznym efektem aktywności życiowej, równie nieskomplikowanej jak roślinna wegetacja. Nic tutaj nie sięgało głębiej, wszystko działo się wyłącznie na powierzchni. Nie było też mowy o żadnych zmianach - jedno z nienaruszalnych praw natury mówi, że z ziarna fasoli wyrasta wijące się pnącze, a nie potężna jodła. I nawet z pomocą najbardziej wyszukanej sztuki ogrodniczej nie wskóramy niczego... Fred patrzył na Gam przymglonym wzrokiem. Dla niej jego twarz wyglądała teraz tak samo jak twarze większości istot ludzkich. Bez wątpienia wśród tych istot muszą znajdować się również takie, dla których większość stanowi wyłącznie rodzaj tła, podłoża: wznoszą się one ponad pospolitość, są świadome swej wartości i zdolne są naprawdę przeżywać. Przekonanie o własnej wyjątkowości może być również źródłem szczególnej satysfakcji: można czuć się jak ktoś, komu powierzono nadzwyczajną misję do spełnienia, ktoś wtajemniczony w powikłane zależności przyczyn i skutków, kto na dodatek potrafi się tym bawić, ponieważ świadomość i wiedza zawsze prowokują do podjęcia gry... Najgłębszą kontemplację winniśmy kończyć tanecznym balansem, u kresu zamyślenia i melancholii dostrzegać prostotę i wdzięk... Zabawa, gra- w tym miejscu ocieramy się o tajemnicę spraw ostatecznych i mistykę następstw, dotykamy granicy, za którą mieszają się pojęcia i koło się zamyka. Człowiek siedzący naprzeciw był jednym z ludzkich bytów. Stanowił niewielkie ogniwo w łańcuchu istnień, ważnych dla gatunku, który pełnię człowieczeństwa osiągał tylko dzięki jednostkom wybitnym; ten mężczyzna był, niestety, osobnikiem pasywnym, bezbarwnym. Jakimś zrządzeniem losu znalazł się tutaj... Fred zmrużył oczy. - Czemu mi się tak przyglądasz? - zapytał. Gam objęła głowę mężczyzny, z wielką powagą przy- ciągnęła ją do siebie i pocałowała. Miała wrażenie, że znalazła jakąś drogę - naraz w środku nocy spotkała wie- śniaka, który potwierdził, że idąc w kierunku, który obrała, zajdzie prosto do celu, przy czym wieśniak nie ma pojęcia, jak ważny jest dla niej ów ceł. Żegnając się, w drzwiach, podniosła jeszcze rękę i po- machała do Freda. Zauważyła, że wygląda na rozczaro- wanego. Przypuszczalnie sądził, że Gam zostanie z nim na noc. Na Quai d'Orsay, pomiędzy kramami bukinistów, za- czepił Gam jakiś malarz, który długo opowiadał o swych planach i ideałach. Choć wiele przemawiało za tym, że malarz jest człowiekiem pokroju Freda, Gam postanowiła przeprowadzić jeszcze jeden eksperyment, tym bardziej że ów typ dużo mówił o ideałach, które są dla niego najważniejsze i którym podporządkował swe życie. Przez kilka dni wysłuchiwała tyrad malarza, potem u drobnego handlarza, który miał na składzie jego obrazy, kupiła kilka prac. Oszołomiony sukcesem idealista ochoczo zabrał się do malowania. Gam z rozmysłem kupiła płótna, które malarz sam uważał za najmniej udane. Przekonawszy się, że maluje teraz w ten sam sposób, Gam nie zdziwiła się nic a nic. Ale przestał się jej podobać. Była ciekawa, jakie wrażenie wywrą na malarzu pieniądze. Przekonała się, że nie trzeba było wiele, aby zrobił się zarozumiały, a żądza posiadania przesłoniła idealizm. Jeszcze przez kilka tygodni Gam żyła w ciągłym za- bieganiu. Jej dzielnicę zamieszkiwali urzędnicy, dalszą okolicę - zamożne mieszczaństwo. Mimo uszu puszczała liczne nazwiska, wokół pojawiali się ludzie, o których niemal zaraz zapominała. Przemysłowcy, którzy rozpo- czynali nadzwyczaj skromnie i po latach stawali się wła- QQ ścicielami fabryk, wynalazcy, dzięki którym wprowadzono istotne ulepszenia, generałowie piszący uczone książki o sztuce wojennej, ambitni młodzi dyplomaci, już uho- norowani licznymi orderami - wszyscy oni w jakimś okresie swego życia zadziwiali rozsadzającą ich energią, z czasem jednak ta aktywność się w nich wypalała. Byli dobrymi fachowcami, znali się na swojej pracy, ale funkcjonowali jak automaty; dużo wiedzieli i potrafili przekonać do swych racji, wielu nieobce były nawet arkana nieco staroświeckiej sztuki życia, tak naprawdę jednak brakowało im czegoś, co najważniejsze. Gam sama nie wiedziała, jak należałoby nazwać ten mankament. Miała jedynie wrażenie, że ci wszyscy ludzie jak pijawki przyssali się do rzeczywistości tylko z jednej strony i zupełnie nie ogarniają całości, nie stanowią bytów integralnych, daleko im do tego, by każdą chwilę swego życia twórczo zamieniać w coś nowego, wcześniej nieznanego, a kiedy już tego spróbują, postępują wedle utartych wzorców. Brakowało im niezłomności, śmiałości, chłonności -cech godnych miłości i szacunku, wymuszających aktywność, owocujących sukcesem; nie było w nich beztroski, niezależności, ruchliwości; poddawali się miałkim hasłom i regułom. W cieniu każdego z nich zawsze w końcu Gam odkrywała Freda... Do poetów i artystów zupełnie się rozczarowała. In- teresują się tylko sobą, stwierdziła, swoją twórczością, pod której ciężarem uginają się jak krzew winorośli pod dojrzewającym gronem. Żyją wyłącznie w swoich dziełach, te zaś są jak pasożyt: cierpi przez nie rozwój osobowości, w której nie ma miejsca na prawdziwą pogodę ducha, ponieważ artysta tylko z pozoru cieszy się duchową wolnością. Całą jego egzystencję przenika dzieło: kiedy odpoczywa, dzieło w nim dojrzewa, stan spoczynku jest doznaniem, z którego ono wyrasta. Artyści nie mają czasu na wsłuchiwanie się w zew własnej krwi, czekają na nich dłuta, pędzle bądź pióra- nowe dzieło f\ A musi się narodzić. Każdy zaś poród sam w sobie staje się celem; dlatego też artysta nigdy nie dotrze w rejony piękna bezużytecznego, dostępnego bytom z niczym nie zwią- zanym; obszary te są domeną osobowości prawdziwie wielkiego formatu... Gam złożyła wizytę markizie d'Argenteuil, która z kolei zabrała ją do księżnej Parmy. Kilka razy odbyła przejażdżkę wzdłuż bulwarów w towarzystwie młodego St. Denis. Wieczorem przyszła do niej z płaczem jakaś akto-reczka i prosiła, by Gam nie odbierała jej pana St. Denis. Gam ją pocieszyła i obiecała spełnić prośbę. Za jakiś czas znów spędziły z sobą wieczór. Mała była przymilna jak kociak i zjawiała się u Gam jeszcze kilka razy. Na przyjęciu u księżnej Gam wywołała sensację stylem, w jakim wkroczyła na pokoje. Innym razem, siedząc w loży, uczestniczyła w debiucie pewnego poety, który powiedział, że w jej obecności ma za nic sławę. Nie uwierzyła mu: poeci często kłamią, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Pojedynkowali się o nią dwaj młodzi oficerowie, których nie znała. Co za głupota, pomyślała, kiedy jej o tym opowiedziano. Gdyby się założyli, wyglądałoby to znacznie sympatyczniej. Europejskie miasta ją znudziły. Miała dosyć nieustan- nego nawiązywania nowych błahych znajomości. Prze- oczenie dziesięciu spraw dokucza znacznie bardziej niż jednorazowe niedopatrzenie. Poza tym miasto narzuca pewną uniformizację: ludzie żyją zbyt blisko siebie, ciągle się spotykają. Jeśli poznamy jedną osobę, znamy wszystkich... Gam czuła się zmęczona. Przebiła się przez wszystkie warstwy- od najniższych po te, które zalegają na samym wierzchu. Stwierdziła, że poza usytuowaniem niczym się od siebie nie różnią. Wszystkie były takie same. Koło obraca się pomiędzy narodzinami a śmier- ci K cią, te dwa bieguny wyznaczają przestrzeń dla życia. Ono zaś wcale nie toczy się po prostej, lecz wciąż, jak krótka fala, próbuje przeciwstawiać się nurtowi, który mimo to niesie je w określonym kierunku. Rezygnuje z szerokiego oddechu, zacieśnia horyzonty, nie potrafi posłużyć się magicznym OM, o którym mówił buddyjski kapłan. Nie warto niczego obchodzić... Nikomu też nie da się pomóc. Zawsze ciepłym uczuciem darzyła zwierzęta. Obser- wując ich naturalny wdzięk, porównywała go z żałosną interesownością ludzkich zachowań. U ludzi zmysły były wyczulone na szablon, na zestawy słów, stereotypowy ruch, myślenie, aktywność. Uderzała Gam jakaś poło-wiczność, porażała sztuczność. Rozróżniała wszelkie niuanse gry, maski - tę ostatnią potrafiła przeniknąć chłodnym okiem, a kiedy ostrożna pewność siebie zamieniała się w samozadowolenie, Gam traciła resztki złudzeń. Nabierała wtedy dystansu, usta wykrzywiał jej grymas pogardy, aż w końcu pojawiała się obojętność: zdyscyplinowane głąby, mieszanina białek i kwasów tłuszczowych, całkowicie zaskorupiali w swych nawykach, zniewoleni pracą, pieniędzmi, tytułami, sukcesami; do tego niezbędni, bo bez nich nie byłoby mieszczańskiej stabilizacji: punktualnych ekspresów, solidnych banków. Oto prawdziwe koszty życia - teraz je znała; i tylko tyle... Markiza d'Argenteuil zaprosiła Gam do swego pałacu na wodzie, oddalonego od Paryża o godzinę drogi. W dniu wyjazdu przypadkiem znalazła się niedaleko domu, w którym mieszkał Fred. Spotkała go na ulicy. Nie szczędząc wyrzutów, zapytał, dlaczego go opuściła, i zaraz dodał, że już za późno, ponieważ ma nową przyjaciółkę, z którą zamieszkał. Był pewien, że Gam chce wrócić, nic innego nie przeszło mu nawet przez myśl. Wprawił ją w zachwyt, wrażenie było piorunujące. I tak, w radosnym nastroju, Gam udała się do posiadłości markizy. VI Stary zarządca twierdził, że w ostatnich latach wodne urządzenia zostały naprawione i znów wszystko działa. I rzeczywiście, o zmierzchu na godzinę rozszumiały się parkowe wodotryski. Wiatr pędził do wody pobrązo-wiałe już liście wiązów i orzechów włoskich, a spoglądający w dół melancholijny Narcyz wyglądał jak zaklęte w kamieniu uosobienie smutku tych nostalgicznych jesiennych wieczorów: w ciszy i zapadającym zmroku przyroda obumierała. Przechadzając się po pokojach, Gam często się za- trzymywała, by podziwiać obrazy. Subtelnie cieniowane jasnymi akwarelami, zawieszone na zgrabnych haczykach, zajmowały całe ściany. W małym biurku z politu-rowanej brzozy natrafiła na kilka paczek z listami. Na pożółkłych papierach ktoś powypisywał wielostronicowe egzaltowane epistoły - coś takiego mogło powstać tylko w tamtym stuleciu. Spędziła nad nimi cały dzień. Adresatem większości był kawaler von Roste, który przypuszczalnie zwrócił je w chwili rozstania; w innych jakaś przyjaciółka pisała o ukochanym. W szafach i kufrach odkryła stare suknie. Wyjmowała je i wkładała na siebie. Spłowiałe tkaniny miały nie- powtarzalny, oszałamiający zapach. Gam przesiadywała tak przebrana całymi godzinami, marzyła, cofała się w przeszłość. Patrząc przez dłuższy czas na swe odbicie Q7 w kryształowym lustrze, zupełnie zapominała o sobie. Obraz, który oglądała, przedstawiał kogoś cudownie obcego i zarazem bliskiego: to była ona, tyle że dzięki jakimś czarom udało się jej zawędrować w inną epokę i teraz, spoglądając w milczeniu zza szklanej tafli, na chwilę stamtąd powracała. Za kruchą i nierealną postacią kładły się szare cienie zmierzchu; w głębi lustra przechodziły w delikatny brąz i wydawało się, że przesłaniają całą przeszłość; jedynie spokojny, pełen zadumy uśmiech kobiety łączył tę przeszłość z teraźniejszością. Kiedy pewnego wieczoru Gam, ubrana w wystawną, drogą kreację, przechodziła przez pokoje, był tam również stary zarządca. Nie zauważyła go i ruszyła tanecznym krokiem w dostojnym rytmie sarabandy. Ujrzawszy starego człowieka, wskazała na stojący pod ścianą szpinet. Zarządca usiadł przy nim i zagrał menueta. W powietrzu drżał wątły srebrzysty dźwięk chwilami przypominający pozytywkę. Gam powoli stawiała taneczne pas, dołączając do nich głębokie ukłony; czuła w tych figurach uwodzicielski blask epoki, którą dobrze znała i do której miała wyjątkowy sentyment. W czasach rokoka wszystko działo się w bajkowych ogrodach, ogrody te przesłaniały wszelką otchłań; choć Gam wiedziała o przepaści, ją również chciała nazywać ogrodem. Dziś częściej wolimy mieć do czynienia z przepaścią, która nas przeraża. Tamta epoka - czas namiętnych romansów i poje- dynków - ponad wszystko ceniła wykwint i wdzięk. Kawaler von Roste z uśmiechem na ustach wyzwał na pojedynek najlepszego szermierza Francji tylko dlatego, że ten miał czelność odrobinę za długo całować dłoń damy jego serca. Eleganckim żartem wyprosił w towarzystwie chwilę niezbędną dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, wyszedł z przyjacielem sekundantem do ogrodu i więcej nie wrócił. Nie zostawił żadnych listów, nikomu się nie tłumaczył. Znów zmierzchało; półmrok już wcześniej przyprawił Gam o dreszcze. Wyszła ze starym zarządcą do ogrodu. Patrzyła na żywopłoty. Kiedyś je przycinano, teraz były całkiem zdziczałe i smutne, jakby się czegoś wstydziły. Wieczór nabierał kolorów lapis lazuli i srebra. Karmiła czarne łabędzie, które już sposobiły się do snu. Kreśląc koła na stawie, pośpiesznie do niej podpływały. Horyzont zaciągał się chmurami, przez które przedzie- rały się jeszcze resztki światła. Niebo ponad drzewami robiło się fioletowe, zaraz za fioletem narastała ciemność. Po chwili z szumem zakołysały się szczyty drzew, w wie- czorny chłód wdarły się strumienie ciepłego, wilgotnego powietrza. Do ogrodu wpadł mokry wiatr. Potem zapadła martwa cisza, a chmury zasłoniły całe niebo. Gam zawróciła do pałacu. Jakiś dziwny odgłos towa- rzyszył jej krokom, w każdym załomku tajemniczo gęstniała ciemność, ze wszystkich stron osaczała młodą kobietę; dom zdawał się kulić do ziemi w obliczu coraz bliższego, nieznanego niebezpieczeństwa. Każdy szmer gwałtownie potężniał i równie nagle, jakby uderzony miękkim toporem, zamierał. Świat dookoła porażał ciszą. Gam była rozdygotana. Kryło się za tym coś więcej niż tylko zwykłe wyczekiwanie na burzę. Czuła, że wraz z burzą nadciąga coś jeszcze... Ale co...? Wiedziała, że niebawem nastąpi przemiana. Zastanawiała się, co ją czeka. Może jak gąsienica zrzuci skórę i przeistoczy się w motyla, który zerwie się z miejsca i pofrunie...? Była ogromnie zmęczona, nie miała siły się opierać; w chmurach czaiła się burza, gotując się do ataku. Niech więc uderza! Z całą pewnością Gam znalazła się na rozdrożu. Stojący przed nią świecznik wyglądał przedziwnie: odlew z brązu wydobywany z ciemności blaskiem niemych jeszcze piorunów sprawiał niesamowite wrażenie. Spokój poprzedzający nawałnicę miał w sobie coś ZagadkOWe- go, nieznośna tajemnica osaczyła Gam, porywała ją za sobą... Tylko dokąd...? Czerń za oknem rozdzierały błyskawice, raz po raz przecinające niebo. Zapalały się i przez moment jarzyły niczym monstrualne, wężowate linie unerwienia. Potem znów zapadała noc. I znów na kilka sekund w parku i w pokojach robiło się jasno. Po chwili rozlegał się przeciągły, narastający grzmot pioruna. Z potężnym szumem opadły na ziemię strugi deszczu. Odgłos ulewy wypełnił wnętrze pałacu. Był uporczywy, wydawało się, że nigdy nie ustanie. Szyby i ściany pokoi dygotały pod naporem siekącej wody; łoskot niósł jednak z sobą wybawienie. Naraz Gam usłyszała, że w korytarzu do dudnienia ulewy dołączył inny dźwięk: z dołu dobiegł jakiś rumor, szybko się zbliżał. Z trzaskiem otworzyły się drzwi i w progu stanął ociekający wodą Lavalette. Krzyczał coś do służącego, domagał się kąpieli i suchego ubrania. Ukłonił się Gam. - Przykro mi, że tak wyglądam, witając się z panią. Za godzinę wszystko wyjaśnię. Gam nawet nie próbowała wstać z fotela. Wydawało się, że szalejąca na zewnątrz nawałnica zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Wystrzelające co sekunda błyskawice wdzierały się białosinym blaskiem pomiędzy drzewa, wściekły atak piorunów wspomagała ulewa, z nieba lały się potoki deszczu - rozpasanie żywiołów nie miało granic. Wrócił Lavalette. Gam wstała, szybkim krokiem podeszła do okna i spojrzała przez szybę. Lavalet-te gwałtownie wyciągnął rękę, wskazując na burzę, po czym w milczeniu zacisnął palce na oparciu fotela. I natychmiast znów odwrócił się do Gam. - Wobec takiego potopu wyjaśnianie czegokolwiek jest zbyteczne. Wystarczy, jeśli się pani dowie, że jestem przy jacielem markizy d'Argenteuil i znam tę posiadłość. Mam zobowiązania, które nie mogą czekać. Natychmiast mu- szę znaleźć jakiś samochód. O godzinę stąd, jadąc po ciemku, bez świateł, wpadłem na stertę kamieni i roz- trzaskałem wał korbowy. Czy pani wóz jest sprawny? Gam potwierdziła. - Będę go potrzebował. Na moment niebo stanęło w czerwonych płomieniach. Lavalette pochylił się nad Gam. - Gdzieś już panią widziałem... Gam skinęła głową. Nie mogła mówić. Ciało jej ciążyło, jakby było z ołowiu. Ręce bezwładnie spoczywały na poręczach fotela. - W Szwajcarii. Raz też spotkałem panią w Kolom- bo. Dopatrywanie się jakichkolwiek związków, wyciąga nie wniosków byłoby absurdem. Ale ułatwię pani decy zję. Pojedzie pani do Marsylii i wejdzie na pokład Annę Lane. Statek wypływa za dwanaście dni. Będę na panią czekał w Singapurze. Gam nie odpowiedziała. Lavalette zadzwonił na słu- żącego i poprosił o wyprowadzenie auta z garażu. Potem raz jeszcze wskazał okno. - Przy czymś takim wszystko inne to banał. Tu się nie zadaje pytań i nie udziela odpowiedzi - to po prostu jest. Proszę przemyśleć ten problem. W Singapurze zej dzie pani ze statku. Na dworze kilku ludzi pchało wóz. Lavalette pochylił się nad ręką Gam. Młoda kobieta patrzyła na niego jak przez sen, zupełnie bezwolna. Trzasnęły drzwi, za nimi słychać było oddalające się kroki. Jakby powracając z innego świata, Gam, w pustym pokoju, odezwała się głębokim głosem: - Tak... - Ściągnęła brwi, oczy jej pociemniały. - Tak - powtórzyła, po czym opuściła głowę. Silnik prychnął kilka razy i zagrał w jednostajnym rytmie. Zgrzytnęła skrzynia biegów, jeszcze gdzieś ktoś wołał... Po chwili nawałnica wchłonęła warkot oddalającego się auta. Kiedy Gam się obudziła, niebo było jasne. Burza minęła. Księżyc jak wielka mosiężna misa świecił nad parkiem i odbijał się w kałużach, których w ogrodowych alejkach porobiło się co niemiara. Wierzchołki drzew zastygły w bezruchu. Na gałęziach krzewów wokół domu zbierały się krople i wolno ściekały z liścia na liść. Marmurowy Narcyz nad stawem, w połowie oświetlony padającym ukośnie blaskiem księżyca, nadal ze smutkiem patrzył w wodę. Światło zatrzymało się na lewym ramieniu posągu; potem, jakby dla zabawy, z niewątpliwą sympatią, miękko i bezgłośnie przeskakując kilka razy, księżycowy blask otoczył całą rzeźbę. Narcyz stał zamyślony i się uśmiechał... - Nie ma w tym nic nadzwyczajnego - mówiła Gam do markizy d'Argenteuil. - O naszym życiu nie decydują zdarzenia ważne i głośne, lecz te drobne, niemal niedo strzegalne. Również nie te, które mają jakieś logiczne uzasadnienie i których się spodziewamy, ale wyłącznie zaskakujące, nie przeczuwane, nagle burzące spokój i kie rujące nas na nowe drogi. Uważamy, że obok naszego codziennego życia toczy się życie ukryte i wszystko, czym łudzi nas jaźń, mami intuicja, to jedynie przypadkowe odbicia tej drugiej ścieżki. Kiedy jednak nastąpi wstrząs, cała nasza mądrość obraca się wniwecz... Markiza dobrodusznie patrzyła na Gam. - Najcudowniej dobrane, porywające słowa poety, których słuchamy ze sceny, nigdy nie poruszają tak mocno jak dalekie wołanie wśród nocy, dobiegające nie wiadomo skąd - odparła. - Nasza fantazja przypisuje mu tysiące znaczeń, krzyk ożywia wyobraźnię i budzi tęsknotę, powoduje coś, czego nie dokona żadne słowo: przenika do krwi, staje się częścią ciemnego, zagadkowego dziedzictwa, w które wyposażyła nas natura; ona przez ten krzyk do nas przemawia i wymusza decyzje. - Przypadkowy dźwięk może wywołać rezonans- odezwała się Gam. - Ten dźwięk wciąż wybrzmiewa, jego odbicia nie słabną nawet wtedy, gdy próbujemy go za- głuszyć, bo uważamy, że jest bez sensu; wciąż się odzywa, coraz głośniej wibruje, kusi nas i w końcu zwycięża. - Proszę za nim iść, na pewno się pani nie zawiedzie. - Tak... - odrzekła cicho Gam. Po chwili się roześmiała. - Mogę też postąpić zupełnie inaczej... Dwa dni później opuściła Paryż. Nie dojechała jednak daleko, tego samego dnia wróciła. Ale już wieczorem, w operze, poczuła niepokój. Znów do późnej nocy siedziała przy oknie w swym pokoju. Następnego dnia wsiadła do ekspresu jadącego do Marsylii. Nie dotarła do celu. Zatrzymała się w jakiejś prowan- salskiej wsi, gdzie zamieszkała u prostych ludzi, którzy sypiali w kolorowych, wysokich łożach. Na noc zamykano drewniane okiennice. Kiedy rankiem Gam się obudziła, przez wycięty w jednej z nich otwór w kształcie liścia lipy wpadało jasne światło budzącego się dnia. Ze złocistego serduszka strzelał promień, przecinał ciemne pomieszczenie, jak aureola padał na ścianę i oleodruk -kolory na piersi Madonny nabierały niespotykanych barw. Gam podsunęła dłoń i próbowała pochwycić światło. Potem przyniosła lusterko i podrzucała świetlną plamę jak piłkę - złociste serduszko fantastycznie ślizgało się po ścianach i suficie, aż Gam się podniosła i stanęła na łóżku; ramiączka nocnej koszuli osunęły się i kobieta, stojąc na poduszkach, nachyliła się tak, że promień dosięgał jej ciała w miejscu, w którym biło serce. Natychmiast poczuła ciepło na skórze, pod jej lewą piersią jaśniała słoneczna plamka; dłużej nie potrafiła powstrzymać kipiącej radości, na nic już nie zważając, wyskoczyła z łóżka i zaimprowizowała poranny taniec ze słońcem... Po południu znów pogrążyła się w marzeniach. Zde- cydowała się na dalszą podróż. Kudłaty pies gospodarzy, którzy odprowadził ją do pociągu, nie zamierzał się z nią rozstawać. Na pożegnanie pomachała mu ręką jak serdecznemu przyjacielowi... Przez całą drogę patrzyła na krajobraz skąpany w pro- mieniach słońca. Wiatr buszował w konarach srebrzy- stoszarych drzew oliwnych, pociąg mijał pinie, bananowce i krzewy wawrzynu, a pokazujące się gdzieniegdzie palmy nadawały widokom posmak egzotyki. Potem już było miasto- właściwie jeden wielki port- Boulevard de la Cannebiere i mieszanina różnych nacji i ras. Gam długo stała na nabrzeżu i patrzyła na morze. Obok niej piętrzyły się skrzynie, ławki i krzesła pokładowe - typowe wyposażenie każdego statku. Obrotowe żurawie unosiły na linach ogromne worki i inne ciężary, jakby te ładunki nic nie ważyły. W dokach trwał załadunek siarki i ochry sieneńskiej, porykiwało, czekając na swą kolej, spragnione stado krów. Pomiędzy falochronem a miastem jeden obok drugiego kotwiczyły parowce... Gam w końcu postanowiła zapytać; Annę Lane nie weszła jeszcze do portu. Ale następnego ranka już była: zacumowała w środku nocy. Na widok statku pod Gam ugięły się kolana i za- kręciło się jej w głowie; przez cały następny dzień starała się omijać port z daleka. W końcu, kiedy już odważyła się wyjść, zawędrowała w okolice ocienionej platanami alei des Cours Belsunce i wmieszała się w tłum kokot i cudzoziemców. Wkrótce jednak wszędzie zaczęła się natykać na ludzi z załogi Annę Lane, którzy ciągnęli do starej części miasta, w stronę uliczek zamieszkanych przez prostytutki. Kiedy na Annę Lane uzupełniono zapasy węgla, Gam uznała, że parowiec jest gotów do drogi. Pośpiesznie udała się na nabrzeże Messageries Maritimes, spodziewając się, że wkrótce wypłynie. Zadyszana wbiegła na pokład. Miała wrażenie, że jakaś niewidzialna ręka kieruje jej ruchami. Była podniecona, spodziewała się, że maszyny są już pod parą. Kapitan jednak oświadczył, że statek wyjdzie w morze dopiero następnego dnia. W nocy źle spała. Wciąż się jej zdawało, że słyszy szczęk łańcuchów i co chwila się budziła, przekonana, że statek już płynie. Potem zapadła w jakieś odrętwienie, bez jakichkolwiek snów, z którego wyrwało ją dopiero dudnienie maszyn. Byle jak, w pośpiechu się ubrała, wybiegła z kajuty i popędziła na pokład. Poranne, świeże powietrze ją oszołomiło. Na pokładzie stali ludzie i machali rękami. Statek odbijał od nabrzeża. Gam przechyliła się przez reling i chciała krzyczeć - zaraz jednak się zreflektowała. Patrzyła na odsuwający się ląd, pochylała się nad nim, jakby chciała go zagarnąć i powstrzymać, czuła przy tym absolutną niemoc. Przyjrzała się jakiemuś obcemu człowiekowi na nabrzeżu i uśmiechnęła się do niego. Kiedy spojrzała w bok, dostrzegła pewnego Anglika, który jak opętany wymachiwał lunetą. Popatrzyła na niego bezradnie jak dziecko, po czym sama podniosła rękę i kilka razy nie wiadomo do kogo pomachała... Pozdrawiając wszystko, co zostawiała za sobą... Z morza wyłoniła się statua Lessepsa. Ciemnoniebieski horyzont pobrązowiał. W jednej chwili nad powierzchnią wody wyrosły białe domy o płaskich dachach. To był Port Said. Jeszcze zanim rzucono cumy, wokół statku zaroiło się od łodzi Arabów. Obok parowca pojawił się stateczek lekarza portowego. Potem na pokład runął kolorowy tłum przybyszów o najróżniejszych kolorach skóry- od czarnego i brunatnego po żółty. Zachwalali towary: głównie papierosy, pocztówki, chustki i łańcuszki - produkty niemieckie bądź angielskie; wśród pasażerów krążyło kilku wyrostków i szczerząc zęby, szeptem, prosto do ucha, składało poufne oferty; swe usługi proponowali też przewodnicy. Za szerokimi, czystymi ulicami dzielnic europejskich ciągnęły się szeregi niskich domów z białego kamienia i bazary arabskiego miasta; wśród obdartych dzieci wałęsały się świnie i nieprawdo- podobne mnóstwo kotów. Kiedy jasnobrązowe dziecko ja- kiegoś fellacha potknęło się i upadło, Gam wzięła je na ręce. Dzieciak spojrzał na nią błyszczącymi, czarnymi jak węgiel oczami, odwrócił się i potrząsając wełnistą czu- pryną, jak najdalej odsunął głowę. Po chwili się uspokoił, znów popatrzył na Gam, brodę wsparł na ramieniu, spojrzał z ukosa i wyciągnął drobną, brudną rączkę. - Bakszysz, bakszysz ... - powtarzał. Trzymając na rękach drobne, kruche ciałko, Gam zastanawiała się, jak to możliwe, by ludzka istota miała równie drobne paluszki, do tego każdy zakończony takim maleńkim paznokciem. Od delikatnego stworzonka płynął jakiś dziwnie ciepły prąd i Gam musiała się przemóc, by nie przyciągnąć go do siebie, nie głaskać, nie wypytywać i nie pouczać. Całkiem wytrącona z równowagi, szybko wcisnęła mu do rączki kilka monet, zacisnęła piąstkę i odeszła. Nocą na Annę Lane ładowano węgiel. Zasapani Murzyni wnosili go w workach zarzuconych na nagie plecy. Widać było, jak pod skórą dokerów prężą się mięśnie, a światło reflektorów odbija się na ciemnych, błyszczących od potu ciałach. W wykrzywionych twarzach niebieskawą bielą lśniły zęby i białka oczu. Z ciemności okrywających port wynurzały się czarne, niepokojące postacie - zdawało się, że ich pochód nie ma końca, że jakaś ogromna armia otoczyła statek i teraz pogrąża się w czeluściach ładowni. W ukośnie padającym stożku światła kłębił się tłum; czasami poprzez zgiełk przebijał się spokojny, rytmiczny szum morskich fal, pobrzmiewający jak dyskretny akompaniament. Kredowa biel smugi światła krzyczała pośród nocy histerycznym furioso, jakby za wszelką cenę chciała wszystkich przekonać o bezwzględnym prymacie jasności. Wydaje się, myślała Gam, że ten niesamowity stożek światła mógłby się skierować, dokąd by tylko zechciał, także do nieba - wtedy zoba- czylibyśmy, że również tam dzieją się rzeczy zazwyczaj przed nami ukryte i wszystko wiruje w oszalałym tańcu. Z przesłaniających port ciemności, na pozór przyjaznych, stwarzających iluzję ciepła i bezpieczeństwa, światło wykrawało przerażające obrazy najprawdziwszych bitew; było jak soczewki mikroskopu, przez które widać, że w kropli wody, dla gołego oka zupełnie niewinnej, toczy się prawdziwa wojna jednokomórkowców... Gam uśmiechnęła się - wojna w kropli wody i o tę kroplę, a także o inne, ważne sprawy... Również o śmierć i życie. Jak wszędzie. Od kilku godzin ryk syren obwieszczał, że statek nie- bawem odpłynie. Parowiec powoli odsunął się od nabrzeża i zwrócił w stronę kanału. Na mostku kapitańskim stał pilot. Pomiędzy kotwiczącymi jednostkami przeciskał się jakiś stateczek, który pełną parą gonił Annę Lane. Mężczyzna u steru głośno krzyczał. Za jego plecami ktoś siedział. Gam właśnie wyszła na pokład i obserwowała widowisko. Statek dobił do burty parowca, przerzucono trap, człowiek siedzący za sternikiem poderwał się i po minucie był na Annę Lane. Wchodząc na pokład, wpadł na Gam, która stała tuż przy trapie. Zmierzył ją wzrokiem i odsunął, po czym odwrócił się, wyjął z kieszeni pieniądze i zamaszystym ruchem rzucił w dół, do człowieka na barkasie. Co uczyniwszy, wyniośle, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, ruszył przed siebie, zamienił kilka słów z którymś z oficerów i, poprzedzany przez stewarda, udał się do kabiny. Parowiec powoli nabierał szybkości. Dość długo trwało, nim statek zdołał obejść smutne skały wokół Adenu. W końcu roztopiły się w niebieskawej mgiełce; wokół statku zapadła noc. - Jutro obudzimy się na oceanie - oznajmił przy sto- le kapitan, którego żarty wygłaszane głębokim basem mieszały się z szumem wentylatorów. Późnym wieczorem zrobiło się jeszcze duszniej. Gam wyszła na pokład. Była sama. Nad nią, niczym zbita, czarna wata, zawisła ciemność. Wygwieżdżone niebo znieruchomiało, wyglądało jak dekoracja rozpięta ponad masztami statku; gwiazdy świeciły równym, jasnym bla- skiem. Krzyż Południa jak wielka agrafa spinał aksamit nocy. Za wystawnym przepychem kryło się jednak coś, co bezustannie drążyło, nicowało, pożerało, czaiło się, czyhało, kąsało, atakowało; rozkołysane morze kłębiło się, ciężko dysząc. Statek wszedł w śluzę i zostawił za sobą spokojne wody kanału; na spotkanie parowca znów wybiegły ruchliwe fale, które wraz z pianą niosły z nieodległych już brzegów Indii świeży zapach nowych pragnień i niepokojów. Potężne odkosy dziobowe przepływały wzdłuż burt, za statkiem zamieniając się w srebrzysty kilwater, ciągnący się daleko w morze. Grzbiety fal jaśniały matowym blaskiem, który za rufą lekko czerwieniał; wydawało się, że morze świeci. Statek płynął srebrnym szlakiem, sam zbierał srebro i zostawiał za sobą księżycową rzekę. - Przypadek to jedyna forma, poprzez którą urzeczy wistnia się przeznaczenie - odezwał się ktoś obok Gam. - Forma chyba bardziej sympatyczna, zarazem coś, czego jak przeznaczenia uniknąć nie sposób. Koło Gam stał nieznajomy z Port Saidu; pamiętała, jak się jej przedstawił - nazywał się Sejour. Na chwilę zamilkł, po czym podjął: - Równie ważny jak możliwość trafienia jest sam traf. Ślepy traf działa bez żadnych intencji - każdego dotyka inaczej. Ale też dlatego działanie przypadku możemy łatwo postrzegać jak ekscytującą loterię. - Czy musimy o tym rozmawiać? - zauważyła cierpko Gam. - Kiedy o czymś rozmawiamy, nigdy nie mówimy wszystkiego; z kolei myślenie spłaszcza wiele problemów i czasem najlepiej dać spokój wszelkim rozważaniom. Zbyt jasne światło może oślepić, ale chłodny potok słów niejednokrotnie przywraca właściwe wymiary. Słowa mają to do siebie, że nigdy nie sięgają sedna spraw... - A myśli...? - Podobnie. Do tego myślenie sprawia, że gubimy nastroje. Prowadzi do brzydoty. - I smutku - rzekła Gam. - Podziwiamy blask morza, szum oceanu. Ale stojąc tutaj, próbujemy w tym lśnieniu i szumie znaleźć sens, w braku czegoś lepszego przypisać im jakąś symbolikę. Nie myśleć, za to przeżywać- oto tajemnica Orientu; często zresztą myślenie bywa jedynie formalnością, potem przekonujemy się, że jest ono tylko innym sposobem przeżywania. Jeśli potrafimy wpaść w niemy zachwyt na widok dostojnych białych lilii w cynowym wazonie, znaczy to zawsze więcej od spekulacji na temat istoty ich piękna. Emocje i wrażenia nadają życiu piętno nieskończoności. Zatracenie się w nich ma w sobie coś boskiego. - Zatracić się można tylko poprzez milczenie. Tym- czasem pan nie szczędzi słów. - Mówiłem już, że słowa są nieszkodliwe. - Mogą jednak przeszkadzać. - Od dwóch tysięcy lat przywykliśmy do słów i nie da się ich uniknąć, jeśli chcemy cokolwiek osiągnąć... O to mi chodziło. - Co pan chciał osiągnąć...? - Zależało mi, by uprzedzić przypadek... - ...który jest regułą? - Chętnie przeciwstawiamy się regułom... - Ze względu na nasze kaprysy? - Kierując się przeczuciem... Gam zmierzyła wzrokiem Sejoura, który mówił dalej: - Możliwe, że to, co powiem, panią zaskoczy: wiele przyczyn, w tym nasza rozmowa, skłoniło mnie do tego, by jednak skorzystać z okazji. Mam pasywny stosunek do życia - ciągnął. - Kiedyś było inaczej. Nie zawsze dawało się stać w miejscu. Ale nie czuję żadnej goryczy, to także mam za sobą. Nie mam wobec życia żadnych wymagań, nie doznaję więc rozczarowań. Jestem wyłącznie obserwatorem. I w końcu doszedłem do najczystszej formy przeżywania: moja jaźń jest jedynie zwierciadłem, w którym odbijają się przeżycia. Przeżywam spełnienie, choć do niego nie dążę. Takim spełnieniem jest pani odbicie, podobnie blask morza wokół nas. Proszę pomyśleć: możliwe, że jestem jedynym mężczyzną w pani życiu, który niczego od pani nie chce. Gam została sama na pokładzie aż do świtu, kiedy fale poszarzały niczym łupkowa tablica, a ich szum zamienił się w monotonny szmer. Zaroiło się od Chińczyków. Obiegli nabrzeże, zanim jeszcze parowiec zacumował. Czekali naAnne Lane, a kiedy rzucono trap, tłum wziął go szturmem. Do akcji ruszyli marynarze, którzy odgonili intruzów. Gam powoli schodziła ze statku. Zostawiała za sobą pokład, który teraz, kiedy zagłębiała się w tłum, wydawał jej się prawdziwą oazą spokoju i bezpieczeństwa. W wąskiej szczelinie pomiędzy burtą parowca a betonową keją bulgotało morze. Przekroczyła je niczym wody Styksu i na miękkich nogach, starając się zapanować nad ogarniającym ją paraliżującym podnieceniem, drżąc z niecierpliwości, pełna oczekiwań, zeszła na stały ląd w Singapurze. Dwóch rikszarzy okładało się bambusowymi pałkami - bili się o pasażera. Malaje i Chińczycy otoczyli ich kołem i uradowani zagrzewali do walki; w pewnej chwili rozbiegli się z krzykiem przed bezszelestnie sunącą w tłumie niebieską limuzyną, która zatrzymała się tuż obok Gam. Z auta wyskoczył Lavalette. Poprosił o wybaczenie, że nie czekał na nabrzeżu. Gam nie zdołała odpowiedzieć: mówił dalej. Otóż zaszły pewne zmiany i okazało się, że jeszcze dziś musi jechać do Sajgonu. Czy jest bardzo zmęczona? Zawiezie ją zaraz do hotelu, gdzie na niego zaczeka; on w tym czasie zajrzy do kilku miejsc, gdzie ma sprawy do załatwienia. Zostawia jej służącego, który się o nią zatroszczy. Dopiero teraz Gam dostrzegła wciśniętego w kąt Ta- mila; uderzyło ją, że okna limuzyny są zasłonięte tak szczelnie, że nie da się zajrzeć do środka. Nic nie odpo- wiedziała, uśmiechnęła się jedynie do chłopca, który w milczeniu patrzył na nią błyszczącymi oczami i bezgłośnie poruszał wargami; w ciemnej twarzy bielą jaśniały zęby. Zgiełk ulicy w nikłym stopniu docierał do wnętrza samochodu. Wkrótce całkiem zamarł i zrobiło się cicho. Po kilku minutach auto zatrzymało się przed parkiem, w którym wznosił się hotel. Lavalette zamienił kilka słów z właścicielem i po koleżeńsku wyciągnął do Gam rękę. - Wkrótce pani wszystko zrozumie... Za dwie godziny wyjeżdżamy... Samochód z powrotem potoczył się szeroką aleją. Gam przez chwilę stała pogrążona w myślach; jej wzrok padł na Tamila, który przyglądał się jej w milczeniu. Otrząsnęła się z zamyślenia i nakazała chłopcu, by się zajął bagażami. Tamil ochoczo pobiegł spełnić polecenie. Tymczasem Gam w towarzystwie właściciela hotelu udała się do swego pokoju. Po chwili, taszcząc walizy, zjawił się Tamil. Kiedy chciał odejść, Gam go zawołała. Wszedł do pokoju. Gam przeciągnęła dłonią po jego włosach i uniosła je, odsłaniając skroń. Widniała na niej blizna po całkowicie za- m gojonej ranie, biała na tle oliwkowej skóry. W uśmiechu chłopiec odsłonił zęby, oczy mu błysnęły, ostrożnie dotknął blizny i poważnie skinął głową. Gam zaczęła nim potrząsać, ciągnąc za sobą po całym pokoju; naraz wybuchła niepowstrzymanym śmiechem i rzuciła chłopcu klucze od waliz. Wyszła z łazienki jeszcze mokra, owinięta obszernym płaszczem kąpielowym, z miękkim ręcznikiem frotte przewieszonym przez ramię. Podała go Tamilowi i po- prosiła, by ją wytarł do sucha i natarł skórę, aż zrobi się czerwona; prężyła się jak kotka pod naciskiem szczupłych, brązowych dłoni lejących na nią olejek z naczynia o dziwnym kształcie i masujących ją ostrożnie koniuszkami palców, kreślących koła, rozkosznie ugniatających ciało. Przebierała jeszcze w swej bieliźnie, kiedy wrócił La- valette. Otworzył drzwi i zatrzymał się, widząc Gam na klęczkach, zgiętą w kabłąk nad walizką; wokół leżały porozrzucane jedwabne fatałaszki w najróżniejszych kolorach. - Proszę wybrać coś w kolorze ametystu - zapropo nował. - Pani skóra będzie pod tym przypominała wy polerowany brąz. Gam właśnie znalazła coś odpowiedniego i wstała. Lavalette podbiegł do niej; podniósł szeleszczącą sztukę bielizny, pomachał nad głową biletami na statek, które trzymał w drugiej ręce, zawiązał je w jedwab i rzucił chłopcu, który, szczęśliwy jak dziecko, trzymał pakunek w dłoni do chwili, kiedy Lavalette krzyknął coś do niego w hindustani i odebrał zawiniątko. - Pakujemy się! - zawołał. - Wyruszać to coś najpięk niejszego w świecie! - Stał obok Gam i mówił do niej, patrząc z góry: Gam znów kucnęła nad walizką. - Dla kogoś, kto ma przed sobą podróż, życie jest nieustającą przygodą. - Przygodą? - zapytała Gam, unosząc głowę. - I niczym więcej? - To mało? - zaśmiał się Lavalette. - A najpiękniejsze u kobiety są plecy. Kiedy kobieta się schyla, jej kręgosłup przypomina wygięty indiański łuk; z jakim wdziękiem zmienia on kształt pod opinającą go skórą, jak wspaniale, poczynając od delikatnych kręgów szyjnych, się pręży: wzdłuż całej linii stopniowo tworzą się na skórze drobniutkie zagłębienia, w których igrają cienie, a całe plecy opływa światło... Gam wśliznęła mu się pod ramię i poczuła na plecach delikatne ciepło męskiej dłoni. Odsunęła się, w rękach wciąż ściskała kawałek jedwabiu... - Są słowa - rzekł Lavalette - których brzmienie kojarzy się z podróżą i przygodą, ożywia wyobraźnię. Proszę tylko posłuchać: „Timbuktu" - pierwsza sylaba krótka, a po niej dwa razy głębokie „u"; jak to słowo ko łysze się w rytmie, który każe nam marzyć o bezkresnej przestrzeni. „Timbuktu". Albo „Hongkong"- tu znów mamy dwie jednakowo ważne i tak samo brzmiące syla by- odzywa się w nich bezmiar przeczuć i oczekiwań; spróbujmy wymówić je jedna po drugiej: „Timbuktu" — przytłumione dudnienie murzyńskiego bębna, „Hong kong" - dzwony w pagodzie - „Timbuktu" - „Hong - - kong"... Lavalette wypuścił Gam z objęć i miękko pociągnął ją za sobą do okna. Przysiedli na szerokim parapecie. Kobaltowobłękitne niebo przypominało wydęty żagiel. Na jego tle zarysy ich głów były jak obietnica. Oba ciała oży- wiał równy, spokojny oddech. Gam opuściła złożone dłonie na kolana i odwróciła się w stronę pokoju; jej twarz pogrążyła się w mroku. Za nią jaśniała niewielka po- wierzchnia okna i wydawało się, że na zewnątrz płonie błękitny ogień. Lavalette patrzył na jej niewidoczną twarz i mówił: - Kochamy życie ślepo i do szaleństwa, wciąż chce my czuć je obok siebie, przeżywać od nowa. Dlatego ko chamy również przygodę i podróże, intensywne dozna nia; bezustannie szukamy nowych wrażeń, niebezpie czeństw - dopiero wtedy życie dociera do nas w całej pełni, najsilniej odczuwamy jego urok, staje się ono czymś najcenniejszym... - Pozbierał bieliznę porozrzucaną po podłodze. - Za godzinę zaryczą syreny i statek wyjdzie w morze. Pośpieszmy się - wkraczamy w ametystowy świat niewypowiedzianych pragnień. Tamil przyniósł stalową kasetę. Lavalette wyjął z niej kilka papierów, zamknął ją i oddał chłopcu; potem po- grzebał w walizce z pończochami Gam. - Te będą najlepsze - powiedział. Włożył na palce Gam kilka pierścionków i przetarł je do połysku; uśmiechnął się na widok indiańskiego łańcucha z krwaw ników i ametystów. - Mam całą walizę powłóczystych japońskich jedwabi. Będzie je pani nosić wieczorami... O zmroku na korso w Sajgonie. VII - Popołudniem w Kochinchinie słońce leje się z nieba jak gęsty miód - powiedział Lavalette i przesunął leżak Gam pod płócienny dach. - Przypomina trochę złocistą żywicę i czasem wydaje się, że z pomocą jakiejś tajemniczej alchemii zakrzepnie i uwięzi nas na zawsze, jak owady w bursztynie. Te godziny na morzu wokół Annamu są doprawdy niezwykłe. - Barometr spada! - krzyknął, idąc przez pokład, pierwszy oficer. - To znaczy, że w ciągu godziny zwali się na nas praw- dziwy potop, a po następnej godzinie nie zostanie po nim nawet wspomnienie. Lubię tropiki za gwałtowność, spon- taniczność, rozhukanie, szaleństwo, za to, że eksplodują, rozsadzają i niszczą, że nic w nich nie dzieje się powoli, nie musi dojrzewać, że kiedy rozpęta się burza, zaskakuje i powala; a wszystko to bez żadnych konsekwencji. - Jednak wszelki rozwój wymaga konsekwencji - odezwała się Gam. - Tylko na początku. Po to, by zyskać swobodę. Okrop- nie cierpimy pod ciśnieniem dwóch tysięcy lat kultury, tym najcenniejszym osiągnięciem ludzkości, jak usiłują nam wmówić strupieszałe autorytety wszystkich epok... A to tylko popiół po wygasłym ogniu ducha. Możliwe, że ów spopielały duch, którego resztkami wielu, strojąc poważne miny, się żywi, to najcenniejsze, co po tym ogniu ii* zostało. Ale może ważniejsze jest ciepło, które przetrwało i które odczuwamy, żyjąc... - Szkoda, że nie można spłonąć tak, by nie pozostał nawet popiół — rzekła Gam w zamyśleniu. - Nie potrafimy odrzucić gorsetu przyzwyczajeń, dzie- dzictwa tradycji, wychowania. Nic dziwnego, że naszą skórę też uważamy za coś wstydliwego... - Skóra...- Gam westchnęła przeciągle, na wpół otwierając oczy. - To przecież samo życie, aksamitne i miękkie. - Nasze umysły stały się bezbarwne, zbyt obłaskawione. Myślenie to dziś domena mieszczucha. Wcześniej wiązało się z niebezpieczeństwem, było dziką rozkoszą, spoza której wyzierało zniszczenie. Poznanie to była namiętność, dzieło burzącej się krwi: unicestwiało, sprowadzało śmierć. Taki Empedokles uznał, że mędrzec musi ponieść konsekwencje swych przekonań, i rzucił się do Etny. Dziś poznanie stało się synekurą profesorów filozofii, którzy sprzedają swą wiedzę w ciągu ośmiu semestrów. Nikt już nie skacze do krateru, oglądamy za to niejeden skok na uniwersytecką katedrę. Wiedza ograbiła nas z tajemnic. Wszystko już wiemy... Zarazem ta wiedza śmieszy, męczy i rozleniwia. I zabija zdrowy instynkt życia; chyba że odezwie się jakiś prainstynkt. - Pra... pra.. - odezwała się sennie Gam. - Już w samym brzmieniu głoski „a" tkwi coś mistycznego. - Każdy konsekwentnie podąża własną drogą wiodącą do samotności i zagubienia. O tym się jednak nie myśli, pozostaje jedynie świadomość samej drogi i swych doznań. W ten sposób kształtuje się ego. Wszystko, w co wierzymy, do czego lgniemy, dzieje się poza nami i kiedy opuszcza nas ostatni człowiek, orientacja staje się bardzo trudna. Wtedy czujemy się zagubieni, tracimy cel, poczucie tożsamości, nawet imię - słowem wszystko poza samą drogą i upartym parciem naprzód. I nagle droga się kończy: przed nami otwiera się przepaść, nicość - następny krok oznacza teraz śmierć. Bez wahania decy- dujemy się na ten krok i doznajemy cudu spełnienia; dotychczas odgradzała nas odeń połowiczność. Sądziliśmy, że skaczemy w przepaść, jednakże droga prowadzi nas z powrotem. Decydujący krok okazuje się, być może, ostateczną próbą - tylko nieliczni potrafią się nań zdobyć. A ten cud to transcendentalne salto mortale. Skoczyliśmy w otchłań, tymczasem okazuje się, że ten skok wynosi nas w przestworza i odwraca - ruszamy z powrotem, nabieramy sił i hartu. Byliśmy na dnie, nic więc już nas nie może zranić. Sprawy, które zostawiliśmy za sobą, już nam nie zaszkodzą. Otarliśmy się o krańcową nicość - strata, która powaliłaby innych, nas nawet nie dotknie. Ale nie to jest najważniejsze - ciągnął Lavalette - coś takiego oznaczałoby jedynie wyzucie z wszelkich pragnień, rezygnację pesymistycznego platończyka; u Schopenhauera już jest inaczej - dla niego świat jest czymś w rodzaju sklepu, który nie przynosi dochodów; przekonany o słuszności swego kupieckiego punktu widzenia, Schopenhauer neguje świat taki, jakim go postrzega. Najistotniejsze jednak, że konsekwencją naszych przeżyć i negacji jest bezwarunkowa afirmacja. W dodatku jaka! Jej źródłem jest prainstynkt i doznania, które powstają w wyniku zderzenia dwóch przeciwstawnych prądów; by ją osiągnąć, współdziałają z sobą instynkty, tajemnicze logos naszej krwi, najgłębsze, nie uświadamiane pokłady jestestwa. Czujemy, czym naprawdę jest życie... Chłonąc życie - mówił Lavalette - omijamy wszelkie prawa i reguły, przerzucamy się nimi jak piłką; nie za- wracamy sobie głowy większością spraw - dopuszczamy, by trwały w nieładzie wokół nas; żarliwie wierzymy, a zarazem potrafimy szydzić; stać nas na bezgraniczne poświęcenie, ale trzęsiemy się nad sobą; ogarniamy to, co w nas, i to, co poza nami... Intensywność odczuwania nam nie przeszkadza, przeciwnie- uskrzydla. Stajemy się swobodniejsi: wgryzamy się w życie jak drapieżne zwie- rzęta, igramy z nim; a ponieważ jesteśmy mu bez reszty oddani i kochamy je do szaleństwa, nie zatracimy się dla jakiegoś detalu. Chyba że on się od nas odłączy i stanie się nowym wszechświatem... Wtedy... - Wtedy... - odezwała się Gam, wstając z leżaka. - Wtedy może być jak z ciałami niebieskimi: kiedy mniejsza planeta zanadto się przybliży, większa ściąga ją ze słonecznej orbity i zmusza, by wokół niej krążyła, stała się jej księżycem... Takie są planety. Gam oparła się na poręczy leżaka. - Myślę o naszych popędach - kontynuował Lavalet- te. - „Popęd" to niedobre słowo, którym określamy ciem ne, kipiące siły, które tkwią w całym naszym gatunku. U każdego człowieka krzyżują się one z jego własnym, niepowtarzalnym jestestwem. Nic bardziej pierwotnego, jak chwycić ten wiatr w żagle. Ale biada, jeśli ster od mówi posłuszeństwa, bo można pomknąć w nieznane. Ster wciąż nas nie słucha... ależ pani zbladła... nadal nad nim nie panujemy... widzi pani, że to, co mówię, jest za powiedzią walki... a więc ster nie słucha, ponieważ rzą dzi nami detal, który okazał się silniejszy niż moce tkwią ce w całości. Zdominowani przez ów detal przestajemy czuć przynależność do naszego gatunku, w związku z ko bietą nie doświadczamy miłości w ogóle, lecz miłość jed nostkową, tracimy duchową niezależność i kontakt z si łami otoczenia, popadamy w niewolnictwo i godzimy się, by nasze jestestwo związać z drugim, które zdominuje naszą jaźń... czemu pani tak pobladła?... właśnie w tym kryje się niebezpieczeństwo; miotają bowiem nami naj potężniejsze fale; ale tylko taka zuchwała gra wcią ga, jak zresztą każde ryzyko... Niewiele wiemy o szlachetnych uczuciach naszych ojców - mówił. - Miłość kojarzyła się im z czymś niewzru- szonym, oznaczała pewność i bezpieczeństwo; dla nas jest ona podniecającą grą, rodzajem szermierki. Żyjemy wy- łącznie sobą; dlatego uwielbiamy sensację - to nawet oczywiste; ale czy to zarazem nie lepsze od przeżywania na nowo emocji dawno zwietrzałych, nie przystających do naszych czasów? Upaja nas tempo, odrzucamy trwanie. Jesteśmy znakomicie zdyscyplinowani; dlatego przepadamy za giętkością, blaskiem, zabawą, nieokreślonością, roztańczeniem, pojęciową żonglerką, zręcznym ba- lansowaniem nad przepaścią. Wielbimy zaskoczenie, głupstwa, szaleństwa, a także banał — ten ostatni jednak wyłącznie w wyrafinowanym opakowaniu uszczypliwej przewrotności. Czy to nie cudowne pozwalać sobie na prostactwo, na płynący z głębi serca banalny sen- tymentalizm? A przecież my sami nie jesteśmy ani trochę sentymentalni: oplatające nas gęsto włókna nerwowe iskrzą, w całym ciele, po koniuszki palców czujemy elektryczność, nasze wyostrzone zmysły węszą jak sfora tropiących psów, są dla dochodzących z zewnątrz doznań wyśmienitym filtrem. Taki stan rzeczy nigdy nie prowadzi do dekadencji, której następstwem bywa snobistyczne zblazowanie - nieodmiennie odległe prainstynktom, pozbawione najmniejszej łączności z głębokimi pokładami jestestwa i dlatego szybko przemijające; nasza ryzykowna gra jest kwintesencją dyscypliny, nieustającym czuwaniem, wieczną gotowością, jesteśmy tropiącymi psami niebios, pełni nieziemskiej lekkości, nie obciążeni żadnym celem ani systemem... Eros to dla nas nie tylko dominacja, dążymy do czegoś więcej - ciągnął Lavalette - nasze popędy popychają nas w objęcia przygody. Igramy z nimi, stawiamy je na baczność, mocujemy się, próbujemy drażnić jak tore-ador byka - a są to ciemne, podziemne moce; nie wiemy, co to spokój, dopadamy czegoś, puszczamy, znów niemal chwytamy, lecz po chwili odskakujemy; a kiedy spada na nas ciężki cios i wyrywa nas z miejsca, szybujemy z zapartym tchem, aż w ostatniej chwili omijamy nie- bezpieczeństwo. Jeśli zaś ono nas dosięgnie, jeśli się w coś wplączemy, okazuje się, że ta wyrafinowana gra wciągnęła nas zbyt mocno, byśmy byli zdolni przetrzymać katastrofę. Na szczęście silny przeciwnik trafia się rzadko, a porażka najczęściej pomaga pozbyć się jakiejś ukrytej słabości, przez co staje się zwycięstwem; walka rozpoczyna się na nowo, tym razem na innym terenie... Zdradzę pewien sekret: otóż działanie popędu należy okryć tajemnicą... Mówię to z całym spokojem i proszę nie patrzeć na mnie z takim przerażeniem; mówiąc o tym, chcę, by pani szanse były takie same... To, co ludzie w swej niefrasobliwości nazywają miłością, może się okazać niebezpieczne: coś takiego uderza gdzie popadnie, ciąży i sprowadza klęskę; nie pojawia się raptownie, lecz pełznie, bezszelestnie jak podstępna infekcja; a kiedy przeradza się w burzę, odnajdujemy w sobie buntujące się rejony, z których strony należy się obawiać uderzenia w plecy; są to rejony cudze, obca zaraza, manifestacja popędów: miłość... - Wymawiając to słowo, Lavalette się roześmiał; w jego szelmowskim śmiechu mieszały się szyderstwo i drwina. Naraz się przeciągnął, trochę zaskoczony swą perorą. - Jakie cudowne bywają popołudnia na Morzu Południowochinskim. Słońce leje się jak miód i prowokuje do wygłaszania takich monologów; ten monolog to również zapowiedź walki, pełnej wdzięku, niesłychanie niebezpiecznej - rokokowego pojedynku na florety, w którym śmierć zadaje się w sposób elegancki... Ale... czy to rzeczywiście zapowiedź? - Tak, to zapowiedź... - odparła Gam, wstając z le żaka. Lavalette wziął ją pod ramię i pociągnął do relingu. - Proszę za mną; jak twierdzi pierwszy oficer, baro metr spada. Nie powinno nas dziwić, że choć słońce i wszystko dookoła wygląda jak zawsze, słupek rtęci zwia stuje coś wręcz przeciwnego. Niech pani spojrzy na te malachitowe fale pod nami, są jeszcze przezroczyste i błyszczące, a jednak obrzeża ich grzbietów barwią się z wolna na niebiesko, w zagłębieniach pojawia się kolor szary, jakby pod powierzchnię morza wkręcił się jakiś olbrzymi wąż; także horyzont zaciągnął się mgiełką, która gęstnieje z minuty na minutę... Niesamowita cisza... Gdzie się podział wiatr...? Żeby choć najdrobniejszy szelest... Mimo to bestia w głębi wód nie śpi, wyraźnie za czymś węszy, białe grzywy stają na sztorc... proszę spojrzeć, jak bojowo wyglądają... nadciąga ich coraz więcej, ustawiają się w szyku, gotują do natarcia. Są też pierwsze chmury, żółte i szare. Jak okiem sięgnąć, rozsypują się po całym niebie, przed nami, nad nami, nad naszymi plecami, jakby w błękicie rozwarły się jakieś wrota, które dotychczas je powstrzymywały; teraz oczekują wiatru, który właśnie zaczyna wiać... Pośpieszmy się, za chwilę nas dopadnie... Na pokład spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Gam poczuła na ramieniu wilgoć. Uciekając, spojrzała w górę - w jednej chwili z nieba lunęły potoki wody, które rozbijając się na pokładzie, natychmiast zamieniły się w tryskające fontanny; zaraz jednak zmyła je woda, płynąca rwącą, rozszalałą rzeką, jakby ktoś zerwał gigantyczną tamę. Pod naporem ton wody Gam się przewróciła. Lava-lette chwycił ją i pociągnął do nadbudówki; z całych sił oboje przywarli do ściany. Jasna suknia kleiła się do ciała Gam. To było najprawdziwsze oberwanie chmury i wąski daszek nie mógł ich przed nim uchronić. Gam wystawiła rękę: ramię zostało niemal potłuczone. Trzymając się jak najbliżej ściany, próbowali znaleźć wejście do kajut. - Tędy - rzucił ze śmiechem Lavalette. Zanim dotarli w suche miejsce, musieli się przedrzeć przez potoki deszczu. Gam, pośród wiatru, oblepiona przemoczoną suknią, wyglądała jak grecka bogini. Dłoń- 101 mi usiłowała rozczesać włosy, była jak ogłuszona, całkiem oszołomiona. Z morza wyłoniła się delta Dong Nai. Wśród bagiennych wysepek porośniętych namorzynami rzeka tworzyła niezliczone meandry. Na brzegach, podmokłych i nieza- mieszkanych, obok nagromadzonych przez rzekę martwych drzew i gałęzi, wygrzewały się w słońcu aligatory. Pokazały się pierwsze pola ryżowe. Stojąc po pas w wodzie, pracowali na nich tubylcy. W pobliżu pasł się bawół wodny, który właśnie podniósł łeb i porykując, odprowadzał wzrokiem statek. Po trzech godzinach żeglugi parowiec wpłynął w odnogę rzeki Sajgon, a po następnych trzech oczom podróżnych ukazały się dwie ostro zarysowane wieże saj-gońskiej katedry. Obok burty parowca zatrzymała się łódź, na której łopotała flaga rządowa. Lavalette machnął do Tamila, by przyniósł stalową kasetę. Służący wręczył ją jakiemuś blademu człowiekowi, który kilka razy zgiął się w ukłonie. Okna były szeroko otwarte. Poranny wietrzyk lekko kołysał długimi zasłonami z muślinu. Powietrze w pokoju wypełniał zapach tamaryndowców. Słońce delikatnie złociło przestrzeń pomiędzy drzwiami a łóżkiem. Za oknem szumiał park, wśród drzew szczebiotały małe, kolorowe ptaszki. Gam siedziała przed lustrem i przypatrywała się fla- konom z pachnidłami. Nieskazitelnie szlifowane kryształy mieniły się w słońcu barwami rubinu i opalu. Matowe puzderka kryły aksamitny puder, miękko rozcierający się w palcach. W płaskich słoiczkach lśniły odżywcze kremy, obok stała miseczka z wodą o cierpkim zapachu. Na miedzianej tacy leżało drewno sandałowe i kadzidełka. Promienie słoneczne odbijające się w szeroko otwar- tych oknach padały na lustro i rozpraszały się na blacie niskiej toaletki, przed którą Gam, jak Japonka, przykucnęła na poduszce. Wewnątrz rubinowego flakonu igrał purpurowy płomyk, którego refleks zajaśniał bladą plamką na toaletce. Złociste promyki migotały na opalizującej powierzchni wody, regularny, pionowy pasek słońca pojawił się na porcelanowych słoiczkach, na wypolerowanych krzywiznach miedzianych naczyń wykwitło ostre, zuchwałe światło. Wszystko to odbijało się w złudnych głębiach lustrzanej tafli i wyglądało jeszcze piękniej, kontrastując z matowym tłem koloru macicy perłowej. Gra światła i kolorów całkowicie pochłonęła uwagę Gam: ulotna harmonia życia okrytego ciszą wywierała szczególne wrażenie. Gam rozkoszowała się tymi drobnymi zdarzeniami i zdawała sobie sprawę, jak mocno mogą oddziaływać na psychikę. Nie były skażone żadnymi pragnieniami, nie miały woli, wymykały się regułom rządzącym przyczyną i skutkiem. Zaskakujące jak nieoczekiwany podarunek, nieodmiennie budziły zdumie- nie. Często się wydawało, że są odblaskiem czystego pięk- na, tak trudno było dociec powodów ich istnienia. To roz- proszone światło wokół lustra było niemal cudem i wręcz dotykało wrażliwego serca. Concertino ożywianych słoń- cem barw brzmiało jak nierealna, pozaziemska muzyka... Czy jakiś malarz potrafiłby pędzlem wyczarować te lustrzane odbicia...? Dochodzący z parku zapach tama- ryndowców był jednym wielkim pochlebstwem. Do pokoju wpadł maleńki komar i teraz odpoczywał na dłoni Gam - owad o kruchych skrzydełkach utkanych z przezroczystego blasku i o wysokich, pogiętych kończynach, cienkich jak pajęcza nić - ucieleśnienie dekadencji zwiewnych sylfid ufnie siedzące na jasnym, niepokojąco drżącym, tajemniczym gruncie, który się wolno poruszał i którego zwroty były dlań czymś wcześniej nie znanym. Sylfida na mojej dłoni, pomyślała podekscytowana Gam. Skrzydełka ma jak najlżejsze tchnienie, mogą się one jednak poruszać tak szybko, że - choć w takiej chwili srebrzą się całkiem niewidoczne - napełniają brzęczeniem cały pokój. Oczy tego owada to jedynie maleńki punkcik, poprzecinany jednak misterną siateczką światłoczułego unerwienia; choć jego odnóża są cienkie jak nici, precyzyjnie utrzymują cały odwłok pionowo na szkle. Zaiste, przemyślna budowa tego trzymilimetrowego or- ganizmu może zdumiewać: na obszarze nie większym niż półtora centymetra mieści się wszystko, czego potrzeba, by owad żył i oddychał tak samo jak ja... Zycie jest jak gospodyni, kobieta o rozłożystych biodrach, która robi zapasy na zimę, gotuje owoce i zamyka je hermetycznie w szklanych słojach... Wszyscy wyrośliśmy na tym samym drzewie; teraz, jak te owoce, jesteśmy zamknięci w naszych szklanych domach, możemy na siebie patrzeć przez przezroczyste ściany, nigdy jednak się już nie spotkamy: z jednych zrobiono papkowaty mus, inni zostali pocięci, wydrążeni lub wydrylowani, są wreszcie i tacy, których w całości wrzucono pod prasę — ci czują się najbardziej poszkodowani... Gam widziała w lustrze swoją zatroskaną twarz. Splotła dłonie, podniosła je do oczu i spojrzała na świat przez szparki między palcami. Wyglądało to dość komicznie. Roześmiała się. Trochę zmieszana spojrzała na komara: owad jeszcze nie odleciał. Leciutko, z boku dmuchnęła na dłoń. Komar natychmiast odwrócił się w stronę, skąd dochodził ciepły powiew, poruszył skrzydełkami. Widzę, że lubisz ciepło, pomyślała Gam i odsunęła rękę od twarzy. Ściągnęła usta i znów ostrożnie dmuchnęła na rękę; tym razem podmuch był chłodny. Nitkowate nóżki nerwowo zatrzepotały, owad wyraźnie się zaniepokoił i odleciał. Gam, zamyślona, przez chwilę go obserwowała. Wszyst- ko, co żyje, wywołuje podziw, ekscytuje. Słowa są bezsilne, najlepiej milczeć. Ile piękna jest w drobiazgach, któ- re nazywamy detalami. Czy można o kimś powiedzieć, że żyje naprawdę, jeśli te sprawy nie poruszają go do głębi? Nie potrafi naraz w gąszczu krzyżujących się myśli i pragnień znaleźć miejsca na spokojną kontemplację, nie widzi, jak nagle ustaje gonitwa myśli i niespodziewanie, w jakimś wolnym miejscu, pojawia się najprawdziwszy cud: promień opalizujący w kolorowym szkle, niesamowity pająk snujący o poranku misterną nić, zielonozło-cisty chitynowy pancerz chrząszcza. Same w sobie zwierzęta i przedmioty są dobre, spokojne. Weźmy dla przykładu kota albo koc leżący na łóżku: kot jest miękki i puszysty, koc także. I zdawałoby się, że można je z sobą zamienić. Teraz koc będzie kotem i na odwrót; miękkość pozostanie ich wspólnym atrybutem. Dlaczego myślimy za pomocą głowy? Może byłoby słuszniej, gdyby tę funkcję przejęła nasza skóra? Ile radości dostarczałby nam śmiech. Nie śmiejemy się, bo nie dostrzegamy tego, co zabawne - wciąż nam to gdzieś umyka. Czy nie lepiej rozkoszować się krągłością kryształu, który ściskamy w dłoni, wyczuwać jego kształt i miły chłód, zamiast zgłębiać mądrości wbijane nam od stuleci przez uczone głowy? Te drobiazgi bywają wspaniałe, są przejrzyste i jed- noznaczne; nie zawsze to samo da się powiedzieć o spra- wach większych... Ale trzeba im poświęcić wiele uwagi... I trudno znaleźć coś, co byłoby tego warte w równym stopniu... Nie obejmiemy większych spraw, nie ulegając wciąż na nowo urokowi drobiazgów... Zycie jest jednym wielkim odczuwaniem... Zawsze i wszędzie... Jakby miała złożyć ofiarę jakiemuś bóstwu, Gam pod- niosła z blatu flakoniki z pachnidłami. Barwione wody chłodziły skórę. Kremy nadały jej sprężystość i miękkość, puder - matowy blask. Delikatny jedwab osłonił ciało ko- biety, na zgrabne, długie nogi Gam wciągnęła cienkie, idealnie przylegające pończochy... Ramiona wyciągnęła w stronę okna, z którego dobiegał coraz mocniejszy za- pach... Jak młody wydawał się świat... Młody jak ona sama... Minęła północ, kiedy pojechali do willi pewnego mie- szańca. Właściciel, w połowie Chińczyk, był synem an- gielskiego oficera. O jego orientalnym pochodzeniu świad- czyły jedynie skośne oczy. Był wysoki, poruszał się z dys- tynkcją. Dopiero później Gam zauważyła, że jedna ręka mieszańca jest krótsza, a skórę szpecą czarne cętki - ślady prochu. Wśród kobiet uczestniczących w przyjęciu Gam miała najjaśniejszą skórę. Gości obsługiwały Annamitki. Roznosiły wodę sodową i napoje z lodem w dużych szklanicach, do których potem dolewano szampana. Gam podziwiała drobną kość tych kobiet, a także wąskie stopy, niemal nagie w podeszwach podtrzymywanych paskiem. Potem cierpliwie słuchała potoku słów, którym zalał ją jakiś Anglik. W jednym z większych pomieszczeń goście zasiedli do gry. Stół był bardzo niski, gracze leżeli bądź siedzieli w kucki na płaskich matach. Gospodarz trzymał bank. Lavalette kilka razy obstawił i przegrał. Potem na dobre ulokował się za stołem, ale wciąż przegrywał. Gam przyglądała się grze. Lavalette odwrócił się do niej. Uśmiechnęła się i wyszła do sąsiedniego pomieszczenia. Inni goście stojący wokół stołu zrobili to samo. Po paru minutach pozostało zaledwie kilku graczy. Teraz stawki gwałtownie poszły w górę. Z kamiennym obliczem Chińczyk usiadł naprzeciw Lavalette'a. Kiedy brał kolejne karty i je odsłaniał, nie drgnął mu na twarzy żaden mięsień. Dość szybko przegrał trzy wysoko obstawione partie. Obojętnie dorzucił banknoty. W następnych minutach przegrał drugie tyle. Lavalette przerwał grę i zapytał, czy nie powinni ustalić stawki maksymalnej. - Po co? - zapytał Chińczyk i skinął na usługujące kobiety. Przyniosły napoje oraz sardynki z cebulą i czer- wonym pieprzem. Lavalette przejął bank. Choć czuł, że gra go wciąga, uspokoił się i wygodnie rozsiadł. Po półgodzinie trzeciemu z graczy pozostały już tylko bilety wizytowe, na których wpisywał tracone sumy. Kiedy Chińczyk jak szaleniec windował stawkę, twarz przegrywającego się wydłużyła: bardzo dużo stracił i musiał dopisać na wizytówce pokaźną sumę. Podliczając straty, śmiertelnie zbladł, ołówek wypadł mu z ręki. Lavalette go obserwował. - Karty były źle potasowane. Zauważyłem to dopie ro teraz. Dziewięć ostatnich rozgrywek trzeba unieważ nić - powiedział, zanim Chińczyk zdążył się odezwać, po czym oddał szaremu na twarzy graczowi wszystkie wi zytówki. Nie podnosząc wzroku, zaczął na nowo tasować karty, zaraz jednak przestał. - Zróbmy przerwę, chciał bym zapalić opium. Grający wstali. Kiedy przeszli do drugiego pomiesz- czenia, trzeci z graczy się pożegnał. Lavalette czuł, że drżąca dłoń, którą ściska, jest wilgotna od potu. - Spodziewam się, że nie odmówią mi panowie pra wa do rewanżu - wygłosił konwencjonalną formułkę i się ukłonił. Gam czekała na tarasie. - Proszę jechać do hotelu - rzekł do niej Lavalette. -Gra idzie mi doskonale i jeszcze nie powinienem stąd wychodzić. Chłopiec będzie pani towarzyszył. Może jeszcze się zobaczymy... - Właśnie miałam zamiar wyjść - mówiła Gam. - Chciałam jeszcze tylko uciąć kilka gałązek tamaryndow-ca i zabrać je z sobą. Mam nadzieję, że uda się panu zachować dobrą passę... - Kiedy się panuje nad grą, powinno się udać. - Czy to jeszcze gra, czy już tylko wyrównywanie ra- chunku...? - Rzecz nie polega na wysokości stawki, lecz na na- pięciu, które wiąże się z grą... Tu i teraz... Potem o wszyst- kim zapominamy... - Zapominamy... - powtórzyła jak echo Gam. Zbliżył się mieszaniec. - Ma pan urodziwą służbę - odezwała się do niego Gam. - W dodatku u jednej z dziewcząt zauważyłam niebieskie oczy. To osobliwość przy takiej ciemnej kar nacji... - Podała mu rękę. - Jutro będę grała w polo... Lavalette chciał ją odprowadzić. Powstrzymała go. - Chciałabym sama zejść po tych schodach... Nagle mi przyszło do głowy... Przeskakiwanie stopni czasem mnie bardzo bawi... Na dole spojrzała przez ramię i się roześmiała; w głę- bokim dekolcie wyraźnie zarysowała się jej smukła szyja i gibkie plecy... Lavalette w milczeniu położył się na plecionej macie. Chińczyk leżał naprzeciwko; ze srebrnego pudełka wyjął porcję opium, przytrzymał ją nad płomieniem, a kiedy zaczęła puszczać złocistobrązowy sok, wcisnął ją głęboko w fajkę. Czarny dym zawisł pod stropem. Dobroczynny narkotyk przenikał do krwi, pobudzał fantazję, wyobraźnię, sprawiał, że świat nabierał kolorów i kusił przygodą. Bezszelestnie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wśliznęła się jedna z dziewcząt. Stanęła pod ścianą. La-valette się odsunął. Chińczyk odprawił dziewczynę skinieniem dłoni; bez słowa natychmiast wyszła. - Dlaczego kazał jej pan wyjść? - zapytał Lavalette. - Zdawało mi się, że nie ma pan na nią ochoty... - Chwilowo nie... Chińczyk uniósł powieki. - Proszę wybaczyć, nie wiedziałem. Nie mogę jej jed- nak zawołać z powrotem. Nie wypada. - Oczywiście, że nie - odparł chłodno Lavalette i pod- niósł rękę. - Wracajmy do gry... Przy stole zastali kilku nowych graczy. Goście nie żałowali sobie alkoholu. Lavalette zażądał czegoś moc- -1 OO niejszego. Kontynuowano grę. Bank trzymał jakiś Anglik. Lavalette przestał uważać na karty. Ogarniał go dziwny, awanturniczy nastrój. Poddał mu się, próbując rozpoznać najróżniejsze odcienie miotających nim namiętności... Powoli budziło się w nim nieprzeparte pragnienie, by wstać i dać upust wzburzeniu. W tym momencie sporo przegrał. Zrobił się przez to uważny, skoncentrował się na grze i całą siłą woli usiłował skupić rozsadzające go emocje i wykorzystać je w jednym tylko kierunku: miały pomóc potęgowaniu napięcia i zarazem chłodnej kalkulacji towarzyszącym grze. Im więcej przegrywał, tym wyżej obstawiał. Jeden z graczy, zupełnie pijany, osunął się na podłogę. Pozostali usiedli bliżej siebie i zaczęli grać w ostrym tempie. Jedna po drugiej padały odzywki. Lavalette po- chylony nad kartami tęgo pił. Znów przegrał. Potem kilka razy wygrał, co jednak nie miało większego znaczenia. Chińczyk przejął bank i siadł naprzeciw Lavalette'a, który nadal przegrywał. Gra zamieniła się w pojedynek między nimi. Pozostali partnerzy się wycofali. Chińczyk wygrywał. Przed nim piętrzyły się banknoty. Lavalette wypisywał weksle i nimi obstawiał - każdy następny opiewał na coraz to wyższą sumę. Przegrał wszystko. Trawiony jakąś gorączką wypisywał na blan- kietach niewyobrażalnie wysokie kwoty. Krótka chwila, w której wszystko się decyduje, dzieląca podniesienie i od- krycie karty, dostarczała mu tak szalonych emocji, że re- zultat stawał się wobec nich nieistotny, wręcz bez znaczenia - samo napięcie oszałamiało. W końcu Chińczyk rzucił karty na stół. - Nie możemy tak grać bez końca. Stawiam pięć razy tyle, ile jest w banku - zgarnął wszystkie banknoty i weksle, podniósł je i cisnął na stół - i chcę zagrać o tę kobietę... Chyba się pan zgadza...? - Tak - odparł Lavalette. 10Q Chińczyk rozdał karty. Lavalette przegrał. Obaj zerwali się z miejsc. Jednym ruchem ręki Lavalette zmiótł ze stołu pieniądze i papiery, które z furkotem opadły na leżących pokotem pijanych graczy. Opróżniony blat stołu zalśnił, robił wrażenie czegoś odświętnego, uroczystego. Lavalette rozdał karty... I znowu przegrał. Niezwykła stawka tej gry sprawiła, że napięcie sięgało zenitu. Chwilami obaj zapominali nawet, o co grają. Rzucali się na karty z takim impetem, jakby chodziło o życie. Chińczyk przyciskał je do siebie, na jego dotychczas nieruchomej twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, usta się zacisnęły, powieki zapadły, co chwila zgarniał karty do siebie, szepcząc przy tym: „Aha... aha... aha..." Lavalette śmiał się groźnie, iskrzyły mu oczy, z tu- balnym śmiechem przybijał kartami w blat, krzyczał: „Tak! Tak...!" W końcu przegrał po raz czwarty. Chińczyk pozbierał karty, zbliżała się ostatnia, rozstrzygająca rozgrywka. Zaczął tasować karty szybkimi, gwałtownymi ruchami, potem coraz wolniej - i w końcu je rozdał. Twarz Lavalette'a stężała, w jego wzroku malowała się bezgraniczna nienawiść. Kiedy chwytał karty, ręce mu się trzęsły; naraz zbladł, zamilkł i położył kartę na stole - była dobra; wyszedł po raz drugi - całe pomieszczenie wypełniło uporczywe dudnienie, pośród którego liczyło się tylko jedno: czarna powierzchnia stołu i dwie połyskujące, naelektryzowane karty, od których w gęstniejącym powietrzu strzelały iskry. Lavalette podparł rękami głowę, do skroni przycisnął zaciśniętą pięść; cały czas dyszał, groził, sapał, krzyczał... Już tylko wachlarz szarych kart i palce sięgające po nie jak szpony, podnoszące je, wkładające pomiędzy pozostałe; znów szperanie, wyszarpy-wanie kolejnej karty, wyciąganie, wyjście - i naraz na stole zjawiła się oślepiająca biel, a na niej czarny sztylet... Trzecia karta... Dudnienie ustało... As pik... Lavalette przegrał. 1 QA Chińczyk znów zapadł się w sobie, jego twarz posza- rzała. Lavalette mu się przyglądał. Spojrzał na stół. Przy- pomniał sobie, o co grali. - Ach, tak - powiedział spokojnie. - W godzinę po staram się wszystko załatwić. Mrok rozjaśniały jedynie wątłe płomyki świec; Gam szczególnie lubiła takie światło. Owinęła się na sposób malajski sarongiem i opadła na otomanę. Tamil upinał nad jej łóżkiem moskitierę. Zawołała go i poprosiła, by stanął obok świec - chciała zobaczyć odbicie światła na jego ciemnej skórze. Poprosiła też, żeby mówił do niej w ojczystym języku. Powtarzała niektóre słowa, a kiedy jej się udawało, co chłopiec z powagą potwierdzał: Very nice, all right... śmiała się jak uczniak. Potem mocniej obciągnęła biodra sarongiem; wyobrażała sobie, że ma brunatną skórę i mieszka w malajskiej chacie... Wszedł Lavalette; zgiął się w niedbałym ukłonie, szu- kając ręki Gam. - Prędko pan wrócił - odezwała się. - W samą porę. - Lavalette bawił się gałązką tama- ryndowca. - Ma pani rację, ten zapach oszałamia. Nie powinna pani jednak trzymać tych gałązek w sypialni: pachną zbyt silnie i mogą sprowadzić niemiłe sny... - Jaki pan troskliwy... - Ale nie dlatego tu jestem. Gra u Collina była abso- lutnie niezwykła. Wszystko przegrałem i w końcu byłem zmuszony zagrać o panią. Collin wygrał. Jutro zagra z nim pani w polo... Gam wstała. Nie odezwała się. - Z całą pewnością jutro będzie pani z nim grała w po- lo... - Może zechce mi pan... - Gam urwała. - Może mi pan powie, jak do tego doszło? - Nie było w tym nic romantycznego, czysta logika. i3i Najpierw traciłem pieniądze, potem weksle, stawki szły w górę... - Chciałabym wiedzieć, kto wpadł na taki pomysł... - To bez znaczenia. Ale chyba Collin... Gam odetchnęła. Naraz krzyknęła: - Pan nie będzie...! - Przerwała i podeszła do Lava- lette'a tak blisko, że poczuł bijące od niej ciepło. - Mogę panu powiedzieć, w jakim celu nacięłam tych gałązek... - Mocno trzymając osuwający się z bioder sarong, patrzy ła na Lavalette'a, jakby chciała go przewiercić wzrokiem. Odwróciła się, stanęła we framudze okna, chwilę się za stanawiała... - Pan będzie... - Pobiegła do swych waliz, jedną z nich wyciągnęła, wyjęła z niej paczkę, wepchnę ła w rękę Lavalette'a i zacisnęła na niej jego pałce. - Tutaj... jeszcze... ma... pan... pieniądze!- wykrzyczała. Lavalette wbił wzrok w ziemię. Pieniądze omal nie wypadły mu z ręki. Wzruszył ramionami. Naraz schował paczkę. - Mogę więc dalej grać! — zawołał radośnie i wybiegł z pokoju. Coś z szelestem opadło na podłogę. Z rąk Gam wyśliznął się sarong. Trzymała go mocno, trochę się więc wystraszyła. Zamarła w tej pozycji: lekko pochylona, z wysuniętą stopą i uniesioną głową, jakby czegoś nasłuchiwała, jedną ręką podpierając przegub drugiej, którą ściskała jedwab poniżej piersi; na jej wygiętą szyję, znieruchomiałą w pozycji, która wyrażała pokorę, padał blask świec. Na podłodze leżały kwitnące gałązki. Po chwili ciało Gam ożyło i zaczęła chodzić po pokoju. Ciągnęła za sobą brokatowy tren ocierający się o kwiaty tamaryndo wca. Była w dziwnym nastroju: z jednej strony odczuwała wzburzenie, z drugiej ogarniał ją jakiś mrok. Prawie wcale nie zastanawiała się nad sensem kilku słów, które usłyszała od Lavalette'a: były niczym w porównaniu z tą 1 OO wprawiającą w osłupienie historią. Przez cały czas świetnie zdawała sobie sprawę z bezczelności, a nawet śmieszności żądania Lavalette'a. Ale nie o to chodziło - całe zajście dobitnie świadczyło o tym, jak Lavalette ją traktuje. I wystarczało już to, że nękają ją podobne myśli. Być może jutro Lavalette dostrzeże absurdalność swych rosz- czeń, na razie jednak nie mogła pogodzić się z tym, że uważał je za oczywiste i w tamtej godzinie wzburzenia były dla niego najzupełniej normalne. Możliwe, że był to początek walki... Gam w to nie wierzyła i nie chciała niczego na ten temat wiedzieć; miała wrażenie, że została pobita; odczuwała też przerażenie, choć nie znajdowała po temu dostatecznych powodów. Jednego była pewna: Lavalette był człowiekiem wolnym i nic go nie wiązało. Jego wolność miała w sobie coś władczego: ulegając kaprysowi, potrafił ją odsunąć. Tkwiło w nim mistyczne ego o ogromnej sile, wytrącające oręż z ręki... Gam, która cały czas chodziła po pokoju, nagle się zatrzymała. W każdej chwili znowu mógł się zjawić La- valette. Przypomniała sobie, że dała mu pieniądze. Wie- działa, że dopóki on nie wróci, nie może być niczego pew- na. Wszędzie wyczuwała jego obecność... wydawało się, że duch Lavalette'a krąży po pokoju... Gam była gotowa mu ulec... Przeszła prawdziwą ewolucję, do której nie dorastała... Ewolucję związaną z najgłębszymi pokładami jestestwa... tymi, które są skrajnie egoistyczne... Teraz wiedziała, że stała się wobec nich bezsilna, a jej kapitulacja to jedyny oczywisty dowód świadczący o działaniu prawa rządzącego naturą kobiety. Prawa, które każe jej ulec zwycięzcy, nakazuje bez walki otworzyć wszystkie bramy i dopóki on jest panem i władcą, całkowicie mu się podporządkować... Była roztrzęsiona. Głęboki niepokój usunął w cień wszelkie inne obawy, zepchnął na margines odwieczną tajemnicę cielesnego zbliżenia; jakiś wewnętrzny żar gnał ją przed siebie, nie było chwili do stracenia... W pośpiechu zaczęła się pakować, bez zastanowienia, nie dbając o porządek, wrzucała do walizki wszystko, co miała pod ręką. Nagle się wyprostowała, uniosła głowę, nasłuchiwała... Noc była cicha, sprawiała wrażenie całkowicie odgro- dzonej od niedalekiej przeszłości, z niczym nie powiąza- nej... Z palarni opium przez chwilę dobiegał stłumiony gwar. Za oknem krzyczał jakiś ptak... Gam oparła głowę na podniesionym wieku walizki i długo siedziała w tej pozycji... Była zmęczona. Za drzwiami rozległy się lekkie kroki. Przyszedł La- valette. Ostrożnie zamknął drzwi na klucz. - Pełne zaskoczenie. Pani pieniądze przyniosły mi szczęście, odmieniły grę. Z kartami często tak bywa. I jak tu nie być przesądym. Od pierwszego rozdania miałem nadzwyczajną passę. Rzadki przypadek: jedenaście razy z rzędu zgarniałem maksimum, jedenaście rozdań bez najmniejszej straty... Czyste szaleństwo... Odegrałem wszystko, także panią. Oddaję pieniądze, proszę je wziąć z powrotem... - Włożył pakiet do otwartej walizy i włączył wentylator. - Noc jest gorąca i parna. Na szczęście od gór zaczyna wiać i niebawem zrobi się chłodniej. Proszę zostawić otwarte okna i jeszcze przez godzinę nie wyłączać wentylatora. - Obszedł walizę dookoła i stanął naprzeciw Gam.- Widzę, że pani przeszkodziłem... Jest pani zajęta... Życzę dobrej nocy. Gam nie odpowiedziała. Machinalnie odłożyła pieniądze. Usiadła między walizami i wpadła w zadumę. La-valette zaskoczył ją przy pakowaniu i zupełnie tego nie zauważył. Zawisło nad nią coś nieodwracalnego-jakaś chmura, ręka, może obręcz. To coś się burzyło, było coraz bliżej, pożerało wszystko po drodze, niczego obok siebie nie tolerowało... Gam opierała się z całych sił, czuła się jednak zbyt słaba; chciała stawić czoło niebezpieczeństwu i je oswoić, potrzebowała jednak czasu. Postanowiła zatem, że zejdzie mu z drogi, schroni się gdzieś i przeczeka, ucieknie z niebezpiecznej strefy, w której grozi jej okaleczenie i unicestwienie, gdzie jej opór słabnie, a ciemne moce triumfują... Spakowała walizy do końca, pozamykała je i zasięgnęła informacji o najbliższych połączeniach kolejowych. Nocny ekspres odchodził za godzinę. Zamówiła bilety i w pośpiechu, zadyszana, zbiegła na dół. W hallu panował półmrok. Krążyli po nim ubrani na biało boye. Przy stoliku nad szklaneczką whisky siedział jakiś mężczyzna. Zaczerwienionymi oczami patrzył na Gam. Kiedy mijała park, przemknęło jej przez myśl, że po prostu ucieka... Więcej już się jednak nie zastanawiała. Odprawiła rikszę. Chciała się przejść, słyszeć mocny, rytmiczny stukot swych kroków, czuć ruchy ciała i rąk. Rozluźniła się, zaczęła spokojnie myśleć. Ale nieznośna obręcz wciąż uciskała jej głowę, kotłowały się w niej mroczne przeczucia, znalazła się w matni, z której nie było wyjścia, wszędzie trafiała na stalową zaporę... Pociąg wtoczył się do hali. Gam starała się czymś zająć. Kiedy ekspres ruszył, opuściła szybę w swym przedziale. Otuliła ją ciepła, bezkresna, podzwrotnikowa noc. VIII - Dodam - mówił Sejour - że pani postępowanie na- leżałoby uznać za rezygnację. Byłaby to jednak ocena jednostronna, wolę zatem je rozpatrywać raczej jako próbę estetycznego oglądu świata. To po prostu obraz jaźni nie skażonej prymitywnymi pragnieniami. Dlatego jest piękny i na tyle obiektywny, na ile to możliwe z wizją świata będącą jedynie projekcją naszych zdolności poznawczych. Ogląd subiektywny jest nieszczęściem naszej egzystencji. Zaciera prawdę; poprzez spokój osiągamy zawsze więcej niż dzięki agresji - tak mówi mędrzec Lao-cy. Świat możemy poznać, nie otwierając drzwi; im dalej się zapuszczamy, tym poznanie staje się mizer-niejsze. - Czy jednak przez to się nie ograniczamy? - Wręcz przeciwnie. Do kogoś, kto wyrzekł się posia- dania, należy cały świat. Patrzę na panią: stoi pani teraz obok sampana, młoda i szczupła, wiatr czesze pani włosy, które chwilami opadają na czoło, podziwiam połysk jedwabiu opinającego pani ciało - ramiona i biodra -uderza mnie smukłość rysujących się pod nim nóg, na tle jasnego horyzontu widzę zarys kształtnych piersi, zachwycam się śmiałą i zarazem wyrafinowaną linią biegnącą od nasady nosa ku policzkom - najwyraźniej-szą, gdy wyciągając szyję, patrzy pani tak, jakby miała przeniknąć bezkres morza. Gdyby tylko pani wiedziała, 1 OC jak wspaniale wygląda pani głowa na tle tego muru i jak błękit morza podkreśla smukłość sylwetki... Wszystko to składa się na urzekający obraz żywego człowieka i, zaraz za nim, obraz dwóch najbardziej poruszających tworów natury: nieba i morza. To prawdziwa symfonia życia, przejaw jego najszlachetniejszych form... Czy gdybym pani pożądał, widziałbym to tak samo? - ciągnął. - Dręczące nas pragnienia zacierają czystość podobnych przeżyć tak samo, jak wiatr mąci lustro wody... Gam wskoczyła do łodzi. - A teraz trochę popatrzmy - powiedziała i przechyliła się przez burtę. Pod wodą rozpościerał się bajkowy świat ogrodów koralowych. Morze było przejrzyste jak kryształ, rozedrgana toń połyskiwała tysiącami świetlistych plam, które, jasne na powierzchni, bliżej dna barwiły się sinym błękitem. Łódź przepływała nad kolonią korali. Co chwila podwodne gałęzie szorowały o dno. Pośród wzgórz wznoszących się na białym piasku, wzdłuż dzielących je dolin, rozciągał się lśniący, milczący świat - zadziwiający groteskowością kształtów, plątaniną rozgałęzień, porośnięty najprawdziwszymi drzewami i krzewami we wszystkich odcieniach czerwieni i lazuru. Na tych niezwykłych drzewach poruszały się kołysane ruchem fal strzępiaste płatki ukwiałów, wężowato pogięte, kolczaste stwory, o których trudno powiedzieć, czy należą do świata roślin, czy też, swobodnie krążąc w wodzie, są już zwierzętami. Płynąc, raz po raz groźnie otwierały swe paszczęki. Po białym dnie pełzały ultramarynowe Ophiuridea, wokół nich poukładały się brązowe i czerwone rozgwiazdy, leniwie wiły się strzykwy podobne do długich szarych glist, z boku było widać kraby przesuwające kolorowe muszle, ponad tym wszystkim, jak barwne, skrzące się obłoki, unosiły się ławice małych, turkusowych i kar- minowych rybek; pod ich lśniącą łuską odznaczały się jasnoliliowe żyłki naczyń krwionośnych- wyglądało to tak, jakby ktoś wysypał do wody tysiące szlachetnych kamieni. Sampan wolno sunął przed siebie. Ciemnoskóra załoga pochwyciła młodego rekina i trzy szarozielone, ogromne langusty, które trzepocząc się, wpadły do łodzi. Gam wypuściła je na wolność. - Przybyła pani do mnie gnana niepokojem, burzą namiętności, o której nic nie wiem - mówił Sejour. - Nigdy jednak o to nie zapytam. Teraz jest pani u mnie, ale całą sobą tkwi gdzie indziej; dlatego te dni, zanim pani znów ruszy w drogę, powinny się okazać dla pani ważnym doświadczeniem, podobnie jak dla mnie. Nazwałbym je kontemplacją lustrzanego odbicia jaźni. Jaźni bezre- fleksyjnej, wyzutej z pragnień... Coś jak fatamorgana łagodząca pani niepokój o przyszłość. Ten obraz z czasem wtopi się w rzeczywistość i coraz bardziej będzie się pani do niego zbliżała. - Nigdy - odrzekła Gam. - Nigdy nie należy się zarzekać... - Sejour spojrzał na Gam. Płakała. Odwrócił się, udając, że tego nie zauważył. - Proszę się nie krępować - odezwała się - może pan spokojnie na mnie patrzeć. To nie są tak całkiem moje łzy. Tak czasem bywa: jeśli zobaczę coś takiego jak ten podwodny świat lub sądzę, że ocieram się o istotę życia, otwierają się we mnie jakieś drzwi. Wzburzona albo za- myślona nastawiam uszu i wtedy, z czego nie zdaję sobie sprawy, zupełnie bez powodu, pojawiają się łzy... I zdarza się, że potem czuję się tak samo jak pan... Jestem szczęśliwa... A teraz wpłyńmy w kipiel przed tą ostrą białą skałą, która dzieli nas od atoli. Wczesnym rankiem, o szóstej, Gam owinęła biodra batikowym sarongiem, narzuciła jawajski, przetykany srebrem kaftanik i wybiegła z pokoju. Skierowała się w stronę domku kąpielowego. W nocy padało, ziemia była już jednak całkiem sucha. Gam weszła do kabiny i zaczęła się polewać wodą, którą nabierała pojemnym czerpakiem. Czuła, jak ożywcze strugi obmywają jej ramiona, spływają po całym ciele i z pluskiem wpadają do dużej miednicy, wprost na nagie stopy. Odświeżona wróciła na taras, na śniadanie z obowiązkową grzanką. Obsługa, miejscowi chłopcy, roznosiła herbatę, stawiając naczynia na szerokich poręczach wygodnych krzeseł. Naraz uderzyło Gam, że jeden z chłopców jest bardzo podobny do Tamila. Jej wewnętrzny spokój uleciał w jednej chwili. Przez ostatnich kilka dni wydawało się jej, że dzięki ucieczce zdołała odsunąć od siebie zagrożenie. Teraz, wstrząśnięta, pojęła, że nie udało jej się umknąć, że niebezpieczeństwo wciąż czai się gdzieś w pobliżu. Znów ją dopadło i w żaden sposób nie mogła go powstrzymać; bezustannie czekała, trawiona lekką, wewnętrzną gorączką, również wtedy, gdy próbowała się odciąć od wszystkiego. Sejour dostrzegł w jej oczach przerażenie. Domyślał się przyczyn. - Pojedźmy dziś do pałacu sułtana w Jogyakarcie - powiedział. - Jedźmy jak najprędzej - odezwała się. W jej głosie słychać było ulgę. Samochód pędził poprzez wyżyny zajmujące pokaźną część wyspy, wyprzedzając na dobrej drodze licznesado — małe wózeczki z jednym tylko pasażerem, który siedział tyłem do woźnicy. Zaprzężone do nich kuce z Timoru pę- dziły galopem; wózki nieprzerwanie turkotały i pobrzę- kiwały dzwoneczkami, co jakiś czas gwałtownie podska- kując. Wynędzniali Chińczycy o cynamonowej skórze, nadzy do pasa, natężali mięśnie i truchtając jednostajnie, cierpliwie ciągnęli dwukołowe riksze, w których ociekały potem pulchne, dostojne Holenderki. Na poboczu 1 QQ stał smutny wół zaprzęgnięty do ciężkiego wozu. Zwierzę miało piękne, długie, podkręcone rogi i okazywało absolutną obojętność wobec żywo gestykulujących męż- czyzn, którzy oglądali pęknięte koło i poczerniałymi zębami żuli betel. Na wozie siedziała stłoczona grupka Jawajek odzianych w barwne, wzorzyste batiki; kobiety szczebiotały jak stado wróbli. Zaciekawił je samochód, przyglądały mu się uważnie, coś wołały. Niektóre z nich miały głowy owinięte cienką, zwiewną tkaniną upstrzoną złotymi świecidełkami oraz złote koła w uszach. Auto wjechało w aleję obsadzoną strączyńcami indyj- skimi. Gałęzie drzew, zwisające do ziemi jak niedbale narzucona peleryna, zdobiły duże granatowe pęki kwiatów. Droga wznosiła się szerokimi zakrętami. Dookoła, jak olbrzymie krecie kopce, piętrzyły się wulkany. Z krateru Bromo ulatywała w niebo smuga dymu. Zbocza wyrudziałych bądź szarych gór porastała ciemna zieleń lasów. Wydawało się, że wyżej zieleń słabnie i wypuszcza z objęć nagi stożek. Dalej ciągnęły się plantacje kawy, tytoniu i palm kokosowych. Nad tarasami wyblakłych pól ryżowych zawisła srebrzysta mgiełka. W oddali, pośród zielonych łąk, pokazały się, jeden nad drugim, trzy dachy muzułmańskich domów modlitwy przeglądające się w spokojnej wodzie stawów. Za drze- wami, głównie chinowcami i tamaryndo wcami, grzały się w słońcu białe bungalowy, o których, jak się wydawało, zapomniał czas. Coraz częściej pojawiały się domy na palach kryte strzechą czarnych liści palmowych, sąsiadujące z szopami na ryż - konstrukcjami o giętych dachach, wymalowanymi i otwartymi na przestrzał. Miasto było coraz bliżej. Ubrani na biało, pięknie zbudowani Indonezyjczycy poruszali się bezszelestnie wśród stale zabieganych Chiń- czyków. Sejour skręcił do ogrodowej części miasta i za- trzymał się przed domem przyjaciela. Na powitanie wy- szedł gruby, ociężały Holender. Gam otoczyły dzieci o wło- sach jak len; na ich buziach malowało się zaciekawienie. Pani domu dyszała astmatycznie; jej kędzierzawe włosy świadczyły o domieszce krwi negroidalnej. Promieniując radością, zapraszała na werandę, gdzie czekało jedzenie. Z tajemniczą miną przygotowywała dla Gam specjalne danie: do miski ryżu wrzuciła drobno pocięte kawałki suszonej i świeżej ryby makasarskiej, pomfreta, roz- drobnione mięso kury, kaczki, omlet i jaja przyrządzone na różny sposób, a wszystko to przyprawiłaćatni, cebulą, pieprzem, imbirem i nieznanymi dodatkami jawajskimi. Kiedy danie było gotowe, gospodyni zachęcająco wskazała na stół. Gam zaczęła z pewną obawą, potem jednak mężnie zjadła całą porcję. Bosa dziewczyna o oliwkowej cerze przyniosła owoce. Gam ucieszyła się na widok soczystej świeżości chłodnych owoców mango, ich delikatnego miąższu, wodnistych melonów, czerwonych persy-mon, wspaniałych papai, owoców mangostanu, kolczastych rambutanów; kiedy jednak na stole pojawił się papkowaty durian, chciała uciec — rosnący w dżungli tygrysi przysmak wydzielał okropny zapach zgnilizny. Potem jednak, przezwyciężając obrzydzenie, skosztowała go i była zaskoczona wykwintnym smakiem przypominającym delikatny krem orzechowy, mokkę i mrożoną śmietankę. Późnym popołudniem Gam i Sejour pojechali na przy- jęcie do pałacu sułtana. Musieli przejść przez rozliczne ogrody, w których rosły wyszukane gatunki drzew i kwia- tów, potem obok basenów, gdzie zwykle zażywał kąpieli sułtański harem, zanim w końcu dostali się na pałacowy taras. Przed wejściem stały dwa słonie - unosząc wysoko trąby, głośno trąbiły. Z pałacu wysypała się spora grupa Jawajczyków i naraz wszyscy padli na ziemię. Ukazał się mistrz ceremonii, poprowadził gości do sali tronowej. Ściany były tutaj pokryte barwnymi tkaninami indyjskimi. Z boku tłoczyli się Jawajczycy w odświętnych strojach - szkarłatnych spodniach i bądź to zielonych, bądź białych sukniach. Liczni książęta przykucnęli na posadzce wyłożonej kaflami i sunąc tuż ponad nią w postawie wyrażającej pokorę, zbliżali się do tronu. Postać sułtana przesłaniały niezliczone sznury pereł, którymi władca był obwieszony od stóp do głów. Mistrz ceremonii poprowadził Gam i Sejoura przed jego oblicze. Sułtan od razu poznał Sejoura, rozsunął perły i rozpoczął wartką rozmowę. Miał wyrazistą, mięsistą twarz oraz podmalowane czarnym tuszem krzaczaste brwi. Odwrócił się do Gam i zapytał o coś Sejoura po malajsku. Sejour potrząsnął głową i odpowiedział. Sułtan poprosił Gam, by wieczorem przyszła jeszcze raz. Będzie mogła posłuchać gamelanów. Prawie wszystkie żony sułtana pochodziły z prowincji Preanger. Były delikatnej budowy i emanowały jakąś melancholią, którą zawdzięczały zniewalającemu urokowi sarnich oczu. Gam nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widziała skórę o równie ciepłym, złocistym odcieniu. W czystych boksach sułtańskich stajni obok karych koni australijskich stały wspaniałe izabelowe ogiery; stajniami zarządzał pewien siwobrody Niemiec. Na pałacowych dziedzińcach bawiły się usmarowane dzieci. Obok wielu z nich opierały się o mur zielone lub złote parasole, świadczące o książęcym pochodzeniu. W pobliżu snuli się służący; żuli betel. Prędko zapadła noc. W ciemnym ogrodzie pałacowy pawilon wyglądał jak wyspa światła. Dworzanie zasiedli w kucki na płytach posadzki. Tylko sułtan siedział wyprostowany. Jawajski gamelan zaczął grać stary taniec wojenny, muzyka rozwijała się w śmiałym, miarowym rytmie. Powoli weszły tancerki. Ich nagie ciała od pasa w górę osłaniał jedynie wąski, złocisty stanik. Wspaniałe biodra okrywały jedwabie w kolorze brzoskwiniowym i szmaragdowym. Ruchy kobiet pod ciasno opinającą je cienką materią miały niezwykły urok. Tancerki odegrały scenę z rycerskiej opowieści oraz topeng - taniec w maskach. Potem zmieniła się muzyka gamelanów — orkiestra zaczęła grać ciszej i bardziej de- likatnie. Gam słuchała zachwycona. Smutnie zabrzmiały dźwięki prowadzących melodię miedzianych saronów, którym towarzyszyły przytłumione uderzenia w bębny i mniejsze bębenki, potem włączył się suling, harfa oraz instrumenty przypominające cytrę i skrzypce. Narastająca kantylena emanowała ciepłą słodyczą i wydawało się, że orkiestra złożona z dwudziestu mieszkańców wyspy od dawna już nie gra, że to równikowa noc sączy się do pałacu oszałamiającym zapachem ogrodów, zstępuje z gwiaździstego firmamentu i syci tę egzotyczną muzykę drżącą melancholią wybrzmiewających akordów. A kiedy wszystkie instrumenty towarzyszące zamilkły i w powietrzu dźwięczała jedynie przejmująca, żywa melodia, powoli, bardzo cicho, jak odległe buczenie pszczół zawibrowały gongi, rozdźwięczały się miedziane niecki, zalśniły srebrzyste arpedżia harfy, w rozedrganej przestrzeni rozległy się na przemian wznoszące, to znów opadające figury instrumentów smyczkowych; wtedy koncert zamienił się w muzykę tropikalnych mórz, harmonię sfer, którą udało się ożywić i dzięki temu jeszcze tu, na ziemi, usłyszeć jej seraficzny ton. Sułtan wstał i z trzema kobietami zaimprowizował liryczny taniec. Szeroko rozkładając ramiona, okrążały go miękkim krokiem, ich ręce unosiły się nad nim i płynnie się wyginały. Tancerki poruszały się coraz spokojniej, stawiały coraz drobniejsze kroki, aż w końcu się zatrzymały, uniosły na palce i lekko drżąc, zaczęły się nieznacznie obracać. Teraz magia tańca przeniosła się na ich 1 Al wyraziste twarze i ręce. Ożywiły się dłonie, ramiona wiły się wężowato, miękko kreśliły koła i spirale, były przy tym podobne do poruszanych wiatrem gałęzi drzew liściastych; szeroko rozstawione palce rozciągały się, jeszcze przez chwilę tańczyły jedynie ramiona, a potem już tylko dłonie i palce - szczupłe i piękne; teraz ekspresja tańca wyrażała się wyłącznie w nich, bo reszta ciała uspokoiła się całkowicie. Gamelany dźwięczały jak dzwony zatopione w morzu: nierzeczywiście, tajemniczo, cicho i głucho. I tak jak w przedziwnych, kolorowych baśniach płynnie zaciera się granica pomiędzy zwierzęciem i rośliną, jak bez żadnego oporu poddają się fali morskie kwiaty w podwodnych ogrodach, tak miękko poruszały się tancerki i sułtan prowadzeni ledwo uchwytnym rytmem, podobni do pa- jęczyny utkanej ze światła, z kolorów, z kobiet i dźwięków. Gam i Sejour wracali z przyjęcia w milczeniu. Wraz z Holendrami usiedli jeszcze na jakiś czas pod świętym figowcem, który zadziwiał wznoszącą się wysoko plątaniną nadziemnych korzeni. Ktoś opowiadał o niezwykłych sztuczkach miłosnych jawajskich kobiet: owijają one włos ukochanego wokół kawałka czaszki tygrysa, noszą go z sobą, a kiedy odpadnie — mężczyzna należy do nich. Z kolei Holender mówił o Europejczykach, którzy zawsze muszą wracać do swych ciemnoskórych kobiet, nawet jeśli próbują się temu opierać. Gam niemal się nie odzywała, poprzez jednostajny potok słów wciąż dobiegało ją z pałacu oddalone dudnienie gamelanów -wibracja gongów burzyła spokój jej serca i budziły się wspomnienia, od których nie potrafiła uciec. O dziesiątej wieczorem francuski parowiec idący do Hongkongu odbił od nabrzeża i wziął kurs na ujście Rzeki Perłowej. Gam stała na pokładzie i patrzyła przed sie- bie ponad mnóstwem świateł. W basenie portowym uwijały się tysiące sampanów: wyglądało to, tak jakby wokół statków krążyły nocne motyle. Nad wodą kołysały się małe latarenki, zwisające z łodzi na długich łańcuchach. Za nimi widniały silne, kolorowe światła pozycyjne licznych żaglowców, parowców i okrętów wojennych. W oddali jaśniały rzęsiście oświetlone trzy statki pasażerskie. Wzdłuż nabrzeża ciągnął się szereg latarni oświetlających ulicę prowadzącą do portu. Między nimi poruszały się światełka riksz i, znacznie szybciej, jasne smugi reflektorów samochodowych. Nad wybrzeżem ciemniały zarysy wzgórza Prak; do zbocza, niczym migoczące ptasie gniazda, tuliły się domy europejskich mieszkańców miasta. Wszystkie te drżące światła były słabe i bezsilne wobec potęgi nocy, ziejącej niczym otchłań, otaczającej je z każdej strony... Wydawało się, że jeszcze chwila i nastąpi eksplozja, która za jednym zamachem zniszczy wszystko - mroczna ciemność wystąpi z brzegów i pochłonie bezbronne wysepki światła. Z białych i nieprzejrzystych jak wata porannych mgieł wyłoniły się wyzłocone pierwszymi promieniami słońca wysokie wieże katolickiej katedry. Rzekę przecinały parowe bocznokołowce, jeden z nich parł przed siebie, ciągnąc na holu dwie chińskie dżonki pełne ludzi; dobiegał stamtąd rześki gwar ożywionych rozmów. Długie, barwne proporce na masztach dżonek furkotały na wietrze. Rybacy wciągali rozstawione na noc sieci i podnosili kotwice, by z połowem udać się na targ. Dalej na wodzie unosiły się tysiące sampanów. Pobudowane na nich mieszkania z luźno powiązanego bambusa wyglądały na siedlisko jakiegoś odrębnego gatunku istot ludzkich, żyjących stadnie jak szczury. Na beczkowato zadaszonym dziobie łodzi znajdował się jeden pokój, na rufie, pokrytej takim samym dachem-drugi. Pośrodku był otwarty pokład, jedyne miejsce, gdzie mieszkańcy mogli się wyprostować. Mimo to na wszystkich łodziach roiło się jak w mrowisku. Skośnookie twarze wyzierały z każdego zakątka; ruchliwe jak pająki postacie obklejały każde wolne miejsce i zdawało się, źe jeden drugiemu wchodzi na głowę, a ich kończyny mają więcej stawów niż kończyny zwykłych ludzi. By dzieci nie powpadały do wody, przywiązano je postronkami do łodzi; tak ubezpieczone raczkowały pomiędzy dorosłymi. Na półokrągłych zadaszeniach siedziały puszczone luzem, buńczucznie nastroszone kundle, które ujadały na widok swych pobratymców z sąsiednich łodzi; wzdłuż burt, balansując, spacerowały koty, kury pracowicie dziobały bambus w poszukiwaniu ziarna. Tuż pod sobą, w którymś z sampanów, Gam zauważyła okryte puchem pisklęta i kurę, która gdacząc i uderzając skrzydłami, mężnie walczyła o pożywienie dla swej gromadki. Długimi żerdziami przepychano łodzie w pożądanym kierunku. Płonęły paleniska, nad którymi rozwieszano garnki. Na innych sampanach powykładano towary i wła- ściciele głośno je zachwalali. Powietrze wypełniał ostry, przenikliwy, skrzekliwy jazgot. Unosił się nad wodą, krążył wśród łodzi, a kiedy obok przeszedł parowiec i fala zakołysała łódkami, cały kwartał pływającego miasta zaczął miotać dzikie obelgi, z powykrzywianych złością ust popłynęły przekleństwa, wściekle wygrażały wychudłe ręce. Na wodę padało poranne słońce, na falach zalśniła złota obręcz. Zajaśniały brązowe łodzie, promienie przeniknęły do zadaszonych pomieszczeń, gdzieniegdzie wydobywały nawet z mroku domowe ołtarzyki oraz zdobiące je barwne wieńce. Coraz więcej sampanów odrywało się od pływającej kolonii, otaczało parowiec i próbowało obok niego płynąć; z łodzi wyskakiwały szczupłe postacie i z kocią zręcznością wspinały się na pokład statku, a ci, którym się nie powiodło, nie szczędzili sił, by przekonać do swego towaru. Rozpoczął się szaleńczy wyścig do przystani, towarzyszył mu nieopisany zamęt i ogłuszający wrzask; kobiety przy sterach przekrzykiwały się, gorąco zachęcane nawoływaniami przyjaciół wzajemnie sobie złorzeczyły i w końcu ich głosy zamieniły się w ochrypłą kakofonię - przerażający tumult. - To Azja... - powiedział Sejour, odwracając się do Gam. Od ulicy na ścianach domów wisiały niebieskie lub pozłacane tabliczki z napisami. Na straganach mamiły wzrok bale jedwabiu w kolorze tabaczkowym lub gołębiego błękitu. Za straganami stały krosna, przy których mali chłopcy tkackimi grzebieniami ubijali osnowę. W innych uliczkach rozsiedli się rzemieślnicy wyrabiający ozdoby ze srebra i złota, a także rzeźbiący w kości słoniowej. Powstawały tutaj filigranowe cacka, misternie cyzelowane, wymagające niezwykle żmudnej obróbki. Młode kobiety szlifowały niebieskie kamienie, siwi rękodzielnicy z nieprawdopodobną precyzją obrabiali kawałki kości słoniowej i przekształcali je w najprawdziwsze dzieła sztuki. Na ścianach, pod tablicami z imionami przodków oraz w kątach domostw, przed posążkami Buddy, żarzyły się wonne kadzidełka. Przekupnie handlowali ogórkami nanizanymi na cienkie sznurki z łyka, ogromnymi nożami płatali krwiste ryby, brudny grubas mył rzodkiew, wrzucał ją do kadzi z wodą, sam do niej wchodził i zawzięcie deptał. W którymś ze sklepów dwie kobiety syczały na siebie jak żmije. W innym wystawione były na sprzedaż kaczki, kury, psy i szczury. Przed sklepem rzeźniczym szlachtowano konia. Przeraźliwie kwicząc, zwierzę padło na kolana, toczyło błędnym wzrokiem, z wytrzeszczonych oczu płynęły łzy. Nozdrzami trysnęła mu różowa piana. Z końskiej piersi wyrwało się zamierające, przejmujące, wręcz ludzkie westchnienie - zwierzę zwaliło się z nóg... I jeszcze przez chwilę kopyta uderzały o bruk. 147 W otwartych zakładach fryzjerskich można było usły- szeć wszystkie języki i dialekty. Z domów gry dochodził stukot kości, chińscy kulisi w kilka godzin tracili tu roczny zarobek. Prowadzący grę biegali z dzwoniącymi mieszkami, przyjmowali stawki, z pomocą długich lasek kładli je na wskazanych miejscach w dolnej sali i w ten sam sposób odbierali wygraną. Obok znajdowały się domy uciech -całe rzędy jednakowych pokoi, piętro nad piętrem. W każdym pokoju były małe, bogato malowane, szklane okienka, hebanowe, intarsjowane macicą perłową fotele oraz delikatne, łamliwe stoliki herbaciane; wśród tego wszyst- kiego przemykały kobiety o grubo uszminkowanych, jakby pokrytych emalią, martwych twarzach, z zastygłym na nich sztucznym uśmiechem, odziane w cenne szaty, tańczące jak automaty przy dźwiękach samisenu i śpiewanych falsetem pieśni. W wielu pokojach stały obłe, pięknie malowane trumny; krewni zmarłych stawiali na nich herbatę i owoce, palili kadzidełka. Sejour zabrał następnie Gam do więzienia. Rzucił kilka sztuk srebra strażnikowi, którego czoło toczyła jakaś choroba. Strażnik przeprowadził ich przez kilka dziedzińców i cel. Szyje więźniów tkwiły pomiędzy dwiema ciężkim kłodami. Na widok obcych rozległy się przeraźliwe jęki; można się było tylko domyślać, że te odgłosy wydobywają się z ludzkich gardeł. Wynędzniałe kobiety w łachmanach siedziały z dziećmi przy piersi obok więźniów i czekały. Strażnik się rozgadał: mówił, że większość uwięzionych nigdy głębiej nie zasypia, ponieważ przeszkadzają w tym drewniane kłody; gdyby usnęli, niechybnie by się podusili. Potem otworzył celę, w której skazani na śmierć czekali na wykonanie wyroku. Z diabolicznym uśmieszkiem, obnażając nieliczne, krzywe i połamane zęby poprzedzielane czarnymi dziurami, strażnik opisywał miejsce straceń. Za trzy dni t A Ci więźniowie zostaną ścięci, powiedział. Ich głowy, umiesz- czone w dzbanach, wrzuci się do wody. Nie mogąc się oprzeć niezdrowej ciekawości, Gam ze wstrętem patrzyła na grupkę ludzi, którzy wprawiali ją w osłupienie i jednocześnie budzili litość. Stara kobieta czołgała się na czworakach po podłodze i bezwstydnie zadzierała swe łachmany. Strażnik, nie zastanawiając się, kopnął ją w brzuch, aż zwymiotowała; potem oznajmił, że skazano ją za trucicielstwo. Podniosła się niepewnie, poczołgała się dalej na długość łańcucha, szarpała się, jęczała, wyła, darła okrywające ją szmaty i wyciągała ręce do młodego kulisa, który wytrzeszczał oczy, patrząc na nią tępo. Wokół Gam zaroiło się od ludzi. Brudne ręce w żebra- czym geście domagały się jałmużny. Gam zbladła: te żywe ciała, ruchliwe, o giętkich stawach, posłuszne sterującej nimi woli, za trzy dni zesztywnieją, będą martwe; śmiertelny skurcz zaciśnie im palce, krew z nich wycieknie -w ciągu niewielu godzin, które łatwo policzyć, świat przestanie dla nich istnieć. Tymczasem pożądliwe ręce wyciągają się po jałmużnę, po datek, ręce ludzi, których życie się skończy, zanim pod drugiej stronie rzeki cztery razy zgaśnie słońce... I oni jeszcze żebrzą o kilka centów... Nie do wiary... Potem było Hankou, gdzie zamieszkali w niemieckim hotelu - staromodnej budowli z wąską werandą. Wbrew pozorom pokoje były tu wysokie i chłodne, a korytarze szerokie. Gam z okien swego pokoju miała widok na wodę; przez cały dzień mogła oglądać zakotwiczoną ka-nonierkę, parowce rzeczne i żagle dżonek. Dalej rozpościerał się typowy chiński krajobraz: płaskie tereny wzdłuż rzeki, szare, porośnięte drzewami wzgórza wokół Wuczanu, pagoda, błękitniejący na horyzoncie łańcuch niskich gór. Widok przepływających dżonek miał w sobie coś odwiecznego. Na licznych łodziach zwracały uwagę wymyślne kształty wioseł sterowych. Żagle z ple- cionych mat osłaniały kasztel rufowy... Wiosła przypo- minały wysunięte pazury. Wzdłuż burt siedzieli w kucki ludzie i jedli ryż z czerwonych bądź niebieskich miseczek. Gam i Sejour pojechali w górę Jangcy do Jangczou. W mieście panowało ogromne poruszenie. Zdołano schwytać kilku rozbójników, którzy utrzymywali w strachu całą okolicę; teraz mieli być ścięci. Wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice. Plac straceń znajdował się tuż za miastem. Przyprowadzono skazańców, którzy okazywali zupełną obojętność wobec czekającej ich kaźni. Pierwszy z nich ukląkł, jego warkocz już wcześniej został odcięty. Sejour i Gam ustawili się w miejscu, z którego dobrze było widać plac. Gam zacisnęła usta, przez co uwydatniły się jej pobladłe policzki. Straszliwa ciekawość, napełniająca jej myśli zgrozą i przerażeniem, przenikała każde włó-kienko ciała; Gam czuła się jak przetrącona, chciała się odwrócić, nogi jej jednak nie słuchały, znieruchomiała w odrętwieniu... Do skazańców podszedł kat. Tłum się ożywił, rozległy się pojedyncze krzyki, zaraz jednak co śmielsi jęli złorzeczyć bandytom, gwar narastał, miotano przekleństwa i obelgi, wygrażano pięściami. Jakiś chiński kupiec, tłusty, zwalisty, którego palce zdobiły liczne grube pierścienie z diamentami, stał w tłumie i obojętnie przyglądał się egzekucji. Palił długie czarne cygaro i co chwila spoglądał na zegarek. W pewnej chwili powoli się odwrócił i coś powiedział. Ważąc w dłoni miecz, kat zbliżył się do klęczącego Chińczyka i stanął za jego plecami. Tłum wstrzymał oddech, zapadła cisza. W zupełnej próżni rozległ się nagle spóźniony śmiech - to była kobieta. Opasły kupiec uśmiechnął się, oblizał, wyjął cygaro z ust. Nagle Gam zauważyła, że kat ma jaśniejszą skórę niż otaczający go ludzie. Jego klatka piersiowa była koloru bladej oliwki. Nie należał do rasy żółtej, rysy twarzy miał niemal europejskie. W świadomości Gam każdy jego ruch odciskał się z niebywałą wyrazistością, jej mózg rejestrował najdrobniejsze szczegóły. Miała wrażenie, że ogląda zwolniony film. I oto napięły się mięśnie barkowe kata, biceps stwardniał i odskoczył od ramienia, przemknął po nim migotliwy cień, uaktywniły się mięśnie na plecach, leciutko ugięły kolana, cały tułów się obniżył, zastygł na moment w półobrocie, klinga powędrowała do tyłu... Po chwili oczy zdołały uchwycić migotliwy błysk... Nagle coś się potoczyło, poturlało - Gam z przerażenia szarpała i ściskała swe palce - odcięta ludzka głowa samotnie toczyła się coraz dalej... Tymczasem upiorny, straszliwie okaleczony korpus z niepojętych, niezrozumiałych powodów nadal klęczał; tryskały zeń trzy strumienie czerwonej krwi. Kiedy Gam patrzyła, jak kat unosi miecz, poczuła, że ogarnia ją szaleństwo i musi coś zrobić; z najwyższym trudem powstrzymała się od krzyku, chciała prosić, chwycić kata za ramię, wytłumaczyć zagrożenie i nie dopuścić do rzeczy najstraszliwszej - do unicestwienia życia; czynu potwornego, dla którego nie ma żadnego uspra- wiedliwienia... Czuła się tak, jakby jej również groziło unicestwienie, jakby to ona klęczała na miejscu skazańca; zdawało się jej, że śmierć niczym kot morderca pręży się do skoku... Na nią i wszystkich dookoła... Nieprzytomna ze strachu stała bezradnie z szeroko otwartymi oczami; nie mogła pojąć, dlaczego nikt się nie buntuje, żadna z żałosnych postaci tam, na dole, żaden z tych ludzi o żółtych twarzach, którzy mieli, jak wszyscy, usta i nos; dlaczego tłum nie krzyczy, nie woła, nie walczy z nieszczęściem, które czai się za nagimi plecami kata wznoszącego żelazo wprawnym i zarazem przerażającym ruchem... Gam chciała wołać, krzyczeć, jeszcze raz się przeciwstawić... I naraz błysk miecza przeszył jej serce... Napięcie opadło, krzyk przeszedł w cichy, chrypliwy jęk... Szalone podniecenie ustąpiło, krew rozlała się po całym ciele, wypełniając je łagodnym ciepłem. Ciało bez głowy osunęło się; było teraz jedną krwawą masą, nieruchomą i zagadkową. Odciągnięto je na bok. Poczerniała krew wsiąkała w ziemię. Do miejsca kaźni podszedł następny skazaniec. Nie pozwolił zawiązać sobie oczu. Ukląkł obok kałuży krwi. Jego twarz niczego nie wyrażała, była obojętna. Nie patrzył przed siebie, od razu opuścił głowę i odsłonił kark. Gam znów spojrzała na kata. Stał za swą ofiarą wsparty na mieczu, po jego twarzy błądził uśmiech -Gam, której czułe zmysły i zdolność postrzegania chwytały wszystko, zrozumiała ten przykry uśmiech właściwie. Gwałtownie się odwróciła i ruszyła przed siebie. Po drodze prześladowały ją ponure obrazy egzekucji; naraz jednak poczuła, że rozpiera ją radość - najczystsza radość życia. Gam cieszyła się, że jeszcze żyje. Pomimo to nie mogła dojść do siebie, przykre wrażenia nie ustępowały. Znienacka zapytała Sejoura: - Kim jest... - zawahała się - kim jest kat? Sejour nie odpowiedział. Gam, coraz bardziej ożywio na, ulegając nagłemu impulsowi, powtórzyła pytanie: - Kim jest kat? - Jego matka była Meksykanką, ojciec Murzynem. On sam mówi po angielsku, po hiszpańsku i po chińsku. Jest tutaj od pięciu lat. Ma bogatą biografię. Znam go, jestem w tym mieście szósty raz, przed kilku laty zawarliśmy znajomość. Dziś wieczorem będzie pani miała okazję z nim porozmawiać... Gam zmierzyła Sejoura błyskawicznym spojrzeniem. Była zdumiona i podekscytowana. I nie protestowała. Wieczór był parny; wokół krążyły ćmy. Miękkimi ude- rzeniami skrzydeł mieszały gęstą zawiesinę powietrza i pary, sprawiając, że chwilami podnosił się ledwo wy- czuwalny podmuch. Obok promu zatrzymał się parowiec z Wuczanu; dolatywał z niego gwar rozmów. Można było z nich wywnioskować, że to handlarze jaj, którzy płynęli w górę Jangcy i teraz kłócą się o dzienny utarg. - Benie Minsąueton, proszę sobie wyobrazić, że ni kogo nie ma w pokoju - powiedział Sejour. Dalej rozmowa toczyła się tak, jakby rzeczywiście każdy mówił tylko do siebie. - Wiem, że robił pan to już nie raz; zawsze to łatwiej, kiedy można się dowiedzieć, co myślą inni. Teraz jest pan wśród ludzi, którzy na pewno dołożą starań, by pana zrozumieć... Na chwilę zrobiło się cicho. Minsąueton wcisnął się w kąt, nie ruszał się, łokcie oparł na kolanach. Zaczął mówić jednostajnym, obojętnym głosem: - To dawne sprawy, niemal o nich zapomniałem. By łem majtkiem na holenderskim parowcu w koloniach; ko twiczyliśmy w Singapurze. Wieczorem poszedłem z pew ną Niemką do jej mieszkania. Dawno jej nie widziałem, a kochałem tę kobietę o białej skórze jak jakiś chłopiec okrętowy. Miałem od niej wszystko, czego tylko chciałem. Wciąż jednak było mi mało, męczyło mnie to, że nie mogę jej mieć jeszcze bardziej. Kiedy wypływałem w rejs, sta waliśmy się dwojgiem ludzi, których nic nie łączy. Dopro wadzało mnie to do wściekłej pasji, nie mogłem się z tym pogodzić, uważałem, że muszę być z nią razem - chcia łem przeniknąć do jej krwi, zespolić się z nią, niestety, nie wiedziałem, jak to zrobić. Wpadłem w szał i ją udusiłem. Nie miałem takiego zamiaru: swoje ręce zobaczyłem do piero wtedy, gdy jej ciało się wyprężyło i oczy wyszły z or bit. Zorientowałem się, że ją duszę, nie mogłem jednak rozluźnić chwytu. Czułem, jak drży, jak jej ciałem miota ją przedśmiertne skurcze... to wszystko wprawiło mnie w takie podniecenie, że nie zauważyłem, kiedy opadła z sił. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy była martwa. Mu- siałem uciekać. Ale wspomnienia stale mnie nachodzą. To uczucie było silniejsze od wszystkiego, co mnie wcześniej spotkało. Wiedziałem, że będę to robił nadal. Nie chciałem jednak uśmiercać niewinnych ludzi. Nie byłoby zapewne wielkiej straty, gdybym się zajął starą, zużytą ladacznicą, której na dodatek nigdy nie znałem; tego jednak robić nie chciałem. Wiele podróżując, trafiłem tutaj i dostałem to zajęcie; mój poprzednik właśnie umarł. Płaci mi państwo, jestem szanowanym człowiekiem. I tak to wszystko się ułożyło. Odczuwam wewnętrzny spokój, ponieważ mam to, czego potrzebuję... Pochylił się i przyjrzał swym dłoniom. Po chwili, znacz- nie żywiej, podjął: - Jeśli piraci są Chińczykami, w obliczu śmierci za- chowują się obojętnie. Ale niekiedy mam do czynienia z pół-Rosjanami bądź mieszańcami. Zazwyczaj na plac straceń wszyscy idą spokojnie. Kiedy jednak pierwszy ginie pod ciosem miecza, następny zaczyna się bronić, szarpie kajdany i zachowuje się jak tygrys w matni. Muszę go wiązać i często sam rzucam się na niego, zanim go w końcu obezwładnię. Te chwile są dla mnie jeszcze ważniejsze niż zabijanie. Szamoczę się z życiem, które chce mi uciec, trzymam je za gardło; jestem odeń mocniejszy, czuję się panem sytuacji, nie pozwalam, by mi się wymknęło. - Ożywił się jeszcze bardziej, był niezwykle podniecony. Uśmiechnął się i po chwili mówił dalej: -Dwudziestego siódmego lipca ścinałem czterdziestu jeden mężczyzn, całą załogę pirackiej dżonki. Kiedy wrzucałem głowę szypra do dzbana, ugryzła mnie w palec. Przed egzekucją szyper krzyczał wniebogłosy i z trudem udało się go związać. - Mówił pan - odezwała się w ciemnościach Gam -że ta kobieta nie była panu obojętna... - Oczywiście - odpowiedział Minsąueton. — W prze- ciwnym razie coś takiego nigdy by się nie wydarzyło. W pokoju zrobiło się cicho. Mrok spowijał troje ludzi pogrążonych we własnych myślach. Naraz za drzwiami rozległy się jakieś hałasy. Słychać było kroki, szuranie czyichś butów, potem stąpanie bosych stóp. Sejour wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Gam wstała. Była w szczególnym nastroju. To, co usły- szała, zburzyło jej równowagę, wtargnęło w jej jaźń niczym rzeka rozżarzonej lawy. Nagle, jak rozmigotany obraz filmowy, stanęły jej przed oczami chwile, które spędziła przy umierającym Puryszkowie. Śmierć, ze swoją niepojętą mocą zniszczenia, jedyna absolutna negacja życia, znów się jej objawiła, siejąc zamęt w umyśle, uzmysławiając dobitnie, że istnieje przeczuwany wcześniej, tajemniczy związek między negacją a najpełniejszym przejawem afirmacji życia, jakim jest eros. Śmierć stale go osacza, wciąż czai się w pobliżu, miłość i zagłada bezustannie trzymają się w objęciach, krążą wokół siebie, poruszają się po tej samej orbicie, jedno nie może istnieć bez drugiego, dopełniają się jak elementy prastarego chińskiego symbolu jin-jang i tworzą jedność. Minsąueton przygarbił się i zapadł w fotelu. Nie ruszał się. Niesamowite tchnienie śmierci ciążyło nad nim jak straszliwa klątwa. Te ręce zacisnęły się wokół kobiecej krtani i trzymały ją dopóty, dopóki nie ustał rytmiczny oddech. Były zaworem śmierci, zawsze sprawnym, okrutnym, beznamiętnym. Drżały jednak z rozkoszy, kiedy cień przesłaniał oczy człowieka, którego trzymały... Wszystko rozpływało się we mgle. Gam miała wrażenie, że ściany się chwieją, jakby były z kleistej mazi, dom się zapada, a siedzący naprzeciw mężczyzna pogrąża się w mroku; tylko silne ręce pewnie spoczywały na swoim miejscu. Były blade, pokryte grubymi, nabrzmiałymi żyłami. W miejscu, gdzie dłoń się rozwidla i zaczynają się palce, wyrastała guzowata narośl. Paznokcie były zakrzywione i pokryte licznymi białymi plamami, wyraźnie widocznymi pod świa- tło na tle przezroczystej czerwieni. Stawy przypominały młoteczki. Kiedy te ręce się unosiły, wraz z nimi wędrowała śmierć. Gam, powłócząc nogami, przeszła przez pokój i stanęła naprzeciw Minsąuetona. Maksymalnie się skoncentrowała i przygotowała na bezpośrednie starcie - znaleźli się w niebezpiecznie chwiejnej równowadze. Gam bezwiednie czekała na pierwszy impuls. Zdawała sobie sprawę, że aktywność jej jaźni ustała i nie stać jej na przejawienie władczej woli; ta mistyczna cezura wydawała ją teraz, o szarej godzinie, na pastwę przypadku. Ben Minsąueton niczego nie zrozumiał. Widział tuż koło siebie kobietę i wdychał jej zapach. Krew uderzyła mu do głowy, ręce zaczęły drżeć. Gam próbowała przewiercić go wzrokiem. Obojętnie podniósł głowę i, bardzo zakłopotany, wstał z fotela. Wyglądał na wystraszonego. Kiedy uniósł wzrok i wycedził kilka słów, Gam, nie zastanawiając się, skinęła głową i nagle, słuchając kolejnego niezgrabnego sformułowania, wybuchła śmiechem... Minsąueton się ucieszył i chciał mówić dalej, ale ona już go nie słuchała. Wrócił Sejour i Ben Minsąueton wyszedł. Gam przy- niosła lichtarz, który zawsze z sobą woziła, i zapaliła świece. Zupełnie się zmieniła, była rozgorączkowana. Krzyczała, wskazując drzwi, przez które wyszedł Min- sąueton. - Opuścił nas, poszedł sobie...! Jak zły los...! On jest jak zły los - ponury i ociężały - działa na oślep...! Udało nam się uniknąć śmierci...! Sejour nie ruszył się spod ściany. - Tak, rzeczywiście - powiedział zmienionym głosem. Gam rozmarzyła się, dając upust emocjom: - Jesteśmy jak fale pędzone przez burzę... Wielbimy ziemię, ślepo kochamy ten świat. Jeśli nie daje on nam oparcia, tracimy spokój... Miłość jest zagładą... Tak, tak, wiem o tym i nawet w to wierzę... Miłość niesie zagładę. - Roześmiała się, cieszyła się jak uczeń, któremu udało się rozwiązać zadanie. - Walka... - Nagle urwała. Ktoś niedawno to do niej wykrzyczał... Kto...? Jak się nazywał...? Gdzie to było...? W pokoju hotelowym, pako- wała do walizki bieliznę, myślała o ucieczce, czuła za sobą ironiczne spojrzenie... Teraz nagle wszystko zrozumiała... Walka... Zagłada... Trzeba wracać... Natychmiast...! Pośpiesznie, długimi krokami przeszła przez pokój i zatrzymała się przed lichtarzem, w którym płonęło siedem świec. W wielkim skupieniu, z poważną miną zgasiła jeden płomień. Odwróciła się do Sejoura. - Jest o wiele ładniej, kiedy gasimy świece, niż gdy je zapalamy... - powiedziała. - Zawsze lepiej coś gasić, niż zapalać... Zgaśmy światło... Zgasiła po kolei wszystkie świece oprócz jednej. - To ostatnia. Jest dokładnie taka sama jak tamte sześć... Ostatnia... Czemu to słowo ma tak silne zabar wienie emocjonalne? To, co ostatnie, zawsze nadaje ży ciu posmak tragizmu i nieważne, czy chodzi o początek, czy o zakończenie. Spójrz, przez papierowe okna widać chiński księżyc... a tu płonie ostatnia świeca... Chodź - chwyciła Sejoura za rękę- popatrz... Czy ta świeca nie jest piękna...? To wspaniałe być ostatnim promykiem światła pośród nocy... Trudno o coś bardziej sentymen talnego... Pozwolimy jej umrzeć, głupio, sentymentalnie, zamordujemy ją, będziemy katami światła... - Zgasiła świecę i nagle zaczęła wymachiwać ręką Sejoura. Ze sztywniała i zarazem rozdygotana mruczała: - Nie wiem, naprawdę nie wiem... Chodź, księżyc ostudzi nam krew, jest przecież zimny, a jego światło zabija... Roztrzaskaj my go na kawałki, rzućmy się w noc... Szarpała Sejoura za ramię, a on - blady jak trup - pozwalał jej na wszystko. Posiadł ją, a kiedy na chwilę otworzyła oczy, szeptał, chcąc uspokoić ją i siebie: - To nie to... Nie to... Gam jednak mu się wywinęła, uniosła się, przycisnęła twarz do jego twarzy i mówiła coś zupełnie niezrozu- miałego, po czym zaczęła krzyczeć: - Zabij mnie...! Zabij! - Nigdy! — bronił się rozpaczliwie, a po chwili, pełen czułości, obsypywał ją pocałunkami, namiętnie pieścił. - Znam kogoś, kto to zrobi - mamrotała, tuląc twarz do poduszki. Zaczęła spazmatycznie szlochać, płakała do rana. W drodze powrotnej Sejour zapytał: - Zamierza pani opuścić statek w Hongkongu i udać się stamtąd do Singapuru? - Tak, tylko skąd pan...? - odparła zmieszana. - Czuję, że tak jest. Po chwili Sejour znów się odezwał: - Proszę, niech pani ze mną zostanie. - Widząc zdzi wienie w oczach Gam, zaczął pośpiesznie wyjaśniać: - Stała się pani dla mnie niezbędna. Okazała się pani sil niejsza od moich wyobrażeń o świecie... Już nie trwam w zawieszeniu. Myślałem o tym przez dwie noce, zanim odważyłem się to powiedzieć. Ale i teraz nie wiem, jak zacząć. Dlatego posłużę się przykładem. Moje akumula tory się wyładowały - to był prąd o niespotykanej mocy. Zanim się zorientowałem, zużył całą nagromadzoną ener gię. Teraz maszyneria nie pracuje: całkowicie rozłado wane akumulatory są bezsilne. Koła i tryby się nie ob racają... Nie ma prądu... Akumulatory już go nie dostar czą, są bezużyteczne. Jeśli pani odejdzie, maszyneria się rozpadnie... Mówię to z ciężkim sercem, słowa ledwo przechodzą mi przez gardło. Gam wpatrywała się w koło sterowe parowca. Chiń- czycy jedli coś z czerwonych miseczek i gawędzili. Wokół panowała niezmącona harmonia... - Wiem o tym - mówiła Gam, cedząc słowa. - Ale odejdę... Jeśli coś się z tego powodu rozpadnie, będzie to z pewnością przykre i smutne... Jednak muszę odejść: nic innego mi nie pozostaje. Gam, oddającą się na pokładzie marzeniom, poraziło niespodziewane odkrycie. Było jak kadr wycięty z ostro naświetlonego filmu, jaskrawe i oczywiste wobec mglistych planów i oczekiwań: jaźni nie kształtują cele ani, tym bardziej, sposoby ich osiągania. Decydujący wpływ wywierają tutaj napięcia, ich emanacja, działanie naj- różniejszych sprzężeń potęgujących dynamikę podskórnych prądów. Stajemy się iskrzącą diodą, prąd zamienia nas w lampę fluorescencyjną. Osiągamy to dzięki napięciom. Jeśli natomiast poszukujemy celu, napięcie nie jest potrzebne, nie tędy droga. Cel można osiągnąć za pomocą sofistycznych sztuczek, wówczas jednak osiągnięcie go nie przysporzy nam zadowolenia. Dążąc drogą pełną napięć, można na niej również sprytnie ukryć cel; w takim postępowaniu jest jednak coś ze śmiesznej ostrożności, która każe zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Kto zakreśla sobie granice, mierzy każdą rzecz, wciąż licząc, kalkulując, zachowuje się jak skostniały akademik i budzi odrazę. Kto twardo trzyma się wytyczonej drogi, nie zasklepi się nigdy w jakimś ciasnym kręgu. Ale jeśli kogoś pociągają silne emocje, potrafi je stopniować, nie traktuje życiowych zakrętów jak tragedii, lecz dostrzega w nich jedynie możliwość jeszcze silniejszej ekscytacji, człowiek taki należy do wyjątkowego gatunku. Dzięki napięciu i skrajnym emocjom możemy wznieść się ponad wszystko - poszybować nad dalekimi morzami ku coraz odleglejszym brzegom i w końcu wystrzelić w nieskończoność błękitu... Gam targał niepokój. Nie miał on nic wspólnego z prze- szłością - zawsze tak mocno żyła teraźniejszością, że prze- szłość była dla niej czymś co najwyżej podobnym do fali chlupiącej za rufą. Od dawna wiedziała, że jeśli chce żyć intensywnie, pełną piersią, musi chłonąć każdą chwilę, ulegać jej całym swym jestestwem, postępować tak, jakby prócz niej nic innego się nie liczyło... Nic bardziej bezdusznego jak egoizm, który wciąż szuka dla siebie nowych podniet i fascynacji... Z drugiej strony, czy istnieje coś równie prawdziwego, szczerego...? Potok słów wciąż nękał młodą kobietę... Skąd się brały...? Niezależnie od słów biegły jej myśli... Kiedy do niej dotarło, że wszystko to jest rezultatem oporu, jaki stawiła przed chwilą, spłonęła rumieńcem; w ten opór za- angażowała się bez reszty, każdym włókienkiem swej natury - gorącej i tym razem skłonnej wręcz do ataku. IX Lav alette, wyciąg nięty na leżaku pod markiz ą, przy- rządzał sobie whisky z lodem i wodą sodową . Wycisn ął cytrynę , zmiesz ał sok z wodą, a owoc niedbal e rzucił na ziemię, po czym zanurz ył ręce w stojącej obok misce, chwyci ł ręcznik frotte i bez pośpiec hu wytarł dłonie. Kie dy po chwili uniósł głowę, obok leżaka ujrzał Gam. Nie zdziwił się ani trochę, przywit ał ją, jakby rozstali się przed godzin ą. Gam przyglą dała mu się uważni e. Jego twarz niczeg o nie zdradz ała. - P rzybyw a pani w samą porę - powied ział. - Gdyby się pani nie zjawiła, moje sprawy uległyb y opóźnie niu. Ale o tym pomów imy wieczor em. Może teraz zechce się pani przebra ć. W pokojac h nic się nie zmienił o, są urządzo ne zgodnie z pani upodob aniami. Chłopie c się panią zajmie, jest na pani rozkazy . Ja tymcza sem wrócę do moich zajęć, a potem wtajem niczę panią w niezbęd ne szczegó ły. Wie czorem Lavalet te w kilku zdaniac h wyjaśni ł, że chodzi o to, by zdobyć kilka ważnyc h planów . Trafiły one do rąk pewneg o Meksy kanina, który teraz negocj uje warunk i ich odstąpi enia z dwoma urzędni kami angiel- skiego przedst awiciel stwa. W Kalkuc ie Lavalet te zamie- rza się spotkać z jednym ze swych ludzi, który przedst awi go Meksy kanino wi. I tutaj właśnie liczy na pomoc Gam. - M usi się pani dow iedz ieć, o co cho dzi i jak dale ko Meksykanin posunął się w pertraktacjach z Anglikami. Trzeba go wysondować. Jest ostrożny i przebiegły. Ma tylko jeden słaby punkt... jak zresztą większość mężczyzn... Gam spłonęła rumieńcem. - Myślę o kobietach - ciągnął. - Jeśli zręcznie pokie ruje pani rozmową, na pewno się z czymś zdradzi. Na tym właśnie mi zależy. Te plany są bardzo ważne. Musi my zrobić wszystko, by je mieć. I będziemy je mieli. Gam zeszła do ogrodu. Nie odpowiedziała Lavalet- te'owi. Zamiast tego zawołała z dołu: - Powietrze jest jak gorąca kąpiel...! Można by w nim utonąć, zupełnie nie czuję gruntu...! - Grunt, podstawa...! Nieźle brzmi...!- odkrzyknął Lavalette, złożywszy dłonie wokół ust. - Motyw...! Fun- dament...! Jak ołów i klej...! Gam rozłożyła ramiona. - Chcę popływać we fiordzie...! W krystalicznej wo dzie! - zawołała. Z tajemniczym uśmiechem zerwała kil ka gałązek tamaryndowca... Meksykanin zmierzył Lavalette'a nieufnym spojrzeniem i, trochę niezgrabnie, ukłonił się Gam. Podała mu rękę, lecz tak, by nie mógł jej pocałować. Kiedy mówił, błyskał jednym okiem, przy czym jego dłonie bezustannie się poruszały. - Trzeba mu dać coś do picia - zadrwił Lavalette. - On po prostu musi trzymać szklankę, wtedy mu przej dzie. Widzi pani, że nie zapomniałem o żadnej ważnej sprawie. Zostawił Gam i udał się na spotkanie ze swym agentem. Po kilku dniach Meksykanin zaprosił ich do siebie. Przez cały czas mówił wyłącznie do Gam, próbując obudzić jej zainteresowanie. Traktowała go chłodno, nawet oschle. Lavalette ją obserwował; po pewnym czasie zaproponował siedzącej obok kobiecie, by wyszła z nim na taras. Kiedy Meksykanin zobaczył, że został w pokoju tylko z Gam, spróbował skrócić dystans. Gam zrobiła się wyniosła, nie zważała na jego słowa. To go zabolało, zmieszał się, zapomniał tak dalece, że kilka razy wymienił Lavalette'a. Odpowiedź Gam była lodowata, Meksykanin musiał wstać. Gam chciała go zranić, obudziło się w niej jakieś trudne do wytłumaczenia okrucieństwo. Pospieszył za nią, chwycił ją mocno za ramię i próbował się usprawiedliwiać. Gam wciąż stała bez ruchu, plecami do niego. Odwróciła jedynie głowę i bez słowa, pełna pogardy, wpatrywała się w rękę trzymającą jej ramię. Meksykanin, zawstydzony, puścił ją. W tej samej chwili pod jakimś pretekstem zjawił się Lavalette. Natychmiast się połapał, że Gam właśnie odparła zakusy Meksykanina. Teraz w napięciu patrzyła, co zrobi Lavalette. Ku jej zaskoczeniu zareagował ostro i Latynos usłyszał kilka cierpkich słów. Następnie La-valette podał ramię Gam i poprosił o ich okrycia. Na drugi dzień Lavalette słowem nie wspomniał o zaj- ściu, co trochę speszoną Gam wprawiło w zdumienie. Nie przypuszczała, by coś się miało zmienić; dlatego, czekając na kolejny ruch Lavalette'a, nie czuła się zbyt pewnie. Czekała - wiedziała bowiem, że tylko milczenie może nadać sprawom właściwy bieg. I pewnego dnia Lavalette zaczął: - Niebawem znów się spotkamy z Meksykaninem. Usprawiedliwiał się i prosił o wybaczenie z powodu tam- tego incydentu. Całkiem zapomniałem pogratulować wspaniałego stylu, w jakim spowodowała pani tę decy- dującą przemianę. Przedtem Meksykanin mi nie ufał, pani zresztą też. Teraz czuje się pewien swego, sądzi -tu Lavalette ironicznie spojrzał na Gam- że gdybym czegoś od niego chciał, odnosiłbym się doń zgoła inaczej. Usłyszawszy te przewrotne słowa, Gam wolała niczego nie mówić. Ograniczyła się do pytania: - Kiedy się spotykamy? - Za dwa dni. U mnie. Rozmowy między Meksykani- nem a dwoma Anglikami zaszły tak daleko, że tego wie- czoru koniecznie musimy go skłonić do zwierzeń. Należy się spodziewać, że wszystko, co dotyczy strony przeciwnej, będzie już sfinalizowane. Gam bawiła się wstążką. - A jeśli termin nie będzie mu odpowiadał? - Na pewno będzie... I może znów pani spróbuje... Zresztą nie ma innej drogi: musi pani zastosować jakiś wybieg, dzięki któremu dopniemy swego. - Wybieg... Możliwe... O, tak... Gam miała wrażenie, że spoza tych niewinnych, żarto- bliwych słów wyziera coś jeszcze. Nie chciała tego, czuła się jednak spięta. Cichy szczęk oręża zapowiadał walkę... Kiedy doszło do spotkania, w zachowaniu Meksykanina wobec Gam można było zauważyć niemal pokorę. Gam starała się być dla niego miła. Meksykanin nabrał do niej zaufania i co rusz rzucał jej szczere, ciepłe spojrzenia. Wzruszył ją, pozwoliła mu się zatem poprowadzić do stołu. Siedziało tam jeszcze kilku ludzi, którzy bardzo się o coś spierali. Lavalette był niezwykle uprzejmy. Korzystając z okazji, chytrze zmrużył oko i uśmiechnął się do Gam, przez co trochę zbił ją z tropu. Wydawało jej się, że nie dorasta do tych jego nagłych przeobrażeń. Swą demoniczną osobowością często ją przygniatał; kiedy jednak Gam chwytała za broń i, bezpiecznie opancerzona, zamierzała podjąć walkę, wtedy nagle, jak psotny chłopiec, Lavalette jej umykał. Czuła się bezradna wobec człowieka, który bywa tak nieobliczalny - beztrosko odwraca porządek spraw, stawia je na głowie, bawi się nimi. Gdy już coś wpadło mu w ręce, Lavalette nigdy się tego nie wyrzekał; za to go podziwiała. Naraz odkryła, że znaczy to więcej od nerwowej ciekawości i wewnętrz- nej energii Clerfayta, że tym samym Lavalette przerasta również głęboko ludzkiego Kinsleya. Dzięki tym cechom swej natury poruszał do głębi; one też zresztą tkwiły gdzieś blisko dna, gdzie każda rzecz ma takie samo oblicze i wszystko stapia się w jedność; bez wątpienia jednak była to natura nieobliczalna, wiarołomna i wierna zarazem... Jak życie. Był przy tym odporny na jakikolwiek atak: gdy tylko ktoś się zbliżał, jak Proteusz przybierał coraz to inną postać. Gam zauważyła, że i w niej drzemią podobne możliwości. Dostrzegała, jak trudno ją zranić, wobec czego wszelki atak może ujść bezkarnie; cieszyło ją to, ale uznała, że ma do czynienia z ładunkiem wybuchowym... I postanowiła go rozbroić... Wedrzeć się w głąb siebie, podkopać się i zdetonować bombę... Potem zapewne ogarnie ją smutek... Tylko czy potrafi...? Czy nie wkracza na śliski, trudny teren...? Czy jej odporność się nie kruszy, nie widać pęknięć...? Z wyrozumiałością słuchała bojaźliwych usprawiedli- wień Meksykanina. W końcu miała dość i jednym, nie- dbałym gestem zdecydowała się przekreślić tamto nie- porozumienie, po czym spróbowała się dowiedzieć czegoś o ojczystym kraju Latynosa. Meksykanin wpadł w zachwyt i odtąd prócz towarzystwa Gam nic już dla niego nie istniało. Kiedy podano do stołu, wziął ją pod ramię i poprowadził do jadalni; odmówił również udziału w grze, do której goście zasiedli w sąsiednim pokoju. Gam zapytała go, czy kocha swój kraj. Odparł, że mało co kocha równie mocno. Nie pytała, co jeszcze prócz ojczyzny miał na myśli. Rozmowa się jednak nie urwała: teraz Gam chciała się dowiedzieć, kiedy zamierza wrócić do siebie. Meksykanin odpowiedział, że za kilka tygodni - ma tutaj do załatwienia jeszcze kilka spraw, choć właściwie już tylko jedną; potem chce wracać. Gam nie dociekała, o co chodzi, zadała jednak kolejne pytanie: - Mówi pan, że to tylko jedna sprawa. Więc chyba bardzo ważna? - Tak, bardzo ważna... I bardzo zyskowna. - Jakiś wynalazek...? - Niezupełnie. Rzecz dotyczy kwestii militarnych... - Interesujące. Z pewnością też niebezpieczne? - Gam śmiała się w duchu. Wiedziała, że powinna dalej wypytywać Meksykanina. Naraz jednak nabrała ochoty, by zrobić coś wręcz przeciwnego: postanowiła go ostrzec. Kiedy przypadkiem obok przechodził Lavalette, zawołała go. - Nasz przyjaciel jest bardzo nieostrożny - oznajmiła z wyjątkowo szerokim uśmiechem. - Zna wiele ważnych tajemnic... Ku jej zaskoczeniu nie okazał najmniejszego zdziwienia. Chwycił dłoń Gam i nakrył nią jej usta. Jednocześnie zatroskanym głosem rzekł do Meksykanina: - Powinien pan więc zachować milczenie. Już samo tylko myślenie o takich sekretach może się okazać ryzy kowne. Poza tym chyba pan wie - tutaj ze zrozumieniem pokiwał głową - że najłatwiej wygadać się przed kobietą. Cieszę się, że zjawiłem się w porę i mogę pana ostrzec. Lepiej niech pan z nami zagra, to bezpieczniejsze i - drwią co spojrzał Gam w oczy- łatwiejsze... Gam miała wrażenie, że krew rozsadza jej skronie. Lavalette przejrzał jej zamiary i zdemaskował ją. Ze stoic- kim spokojem zrobił to, co sama zamierzała: ostrzegł Meksykanina. Wytrącił jej oręż z ręki; teraz byłoby za- bawnie jeszcze raz pokrzyżować jego zamiary. Przez tę porażkę wydawało się jej, że nadążanie za pragnieniami Lavalette'a stało się czymś w rodzaju obowiązku. Ogarnęło ją jakieś szaleństwo, coś się w niej burzyło, kotłowało i Gam nie miała pojęcia, z której strony nadciąga nawałnica. Uśmiechała się jednak do Meksykanina i choć myślami zupełnie nieobecna, potrafiła się świetnie skoncentrować. Grała komedię z wirtuozerią tak olśniewają- cą, że osłupiała ze zdumienia, pytała samą siebie: Czy na pewno ja to mówię...? Czy ten teatr to moje dzieło...? Patrzyła na siebie, jakby była obcą osobą, nauczycielem, który nagle znalazł się w szkolnej ławce obok zdumionego ucznia; miała wrażenie, że promieniuje energią, rzuca wokół siebie jakiś czar, że pierwszy raz w życiu doświadcza czegoś podobnego. Przez cały czas zachowywała wewnętrzny chłód, wszystko to działo się poza nią, na zewnątrz jak prawdziwy aktor użyczała jednak tej kreacji swego głosu i ciepła. Oszołomiła Meksykanina, którego rozpierało szczęście: uważał, że to jego towarzystwo wprawiło Gam w ten wyjątkowy nastrój. By dotrzymać jej kroku, częściowo się odkrył i uchylił przed Gam rąbka swych tajemnic. Kiedy Gam demonstracyjnie okazywała brak zrozumienia, przysunął się do niej i z poważną miną objaśniał szczegóły. Zadowolony, że wywarł wrażenie, w przeświadczeniu, że mimo to niczego nie zdradził, bo przecież o niektórych sprawach ledwo napomknął, cały czas przy tym panując nad rozmową, rozsiadł się wygodnie i rozkoszował słodkim przekonaniem o swej ważności. Gam tymczasem nie mogła się skupić i wkrótce poczuła znużenie. Grający opuszczali sąsiednie pokoje i przychodzili się pożegnać. Lavalette wydał Tamilowi kilka poleceń i zwrócił się do Gam: - Proszę wybaczyć, muszę jeszcze coś napisać... Pani też zapewne niebawem opuści to męczące towarzystwo... Spodziewam się, że jutro rano zobaczę panią wyspaną i wypoczętą... Tamil czyścił meble. Co jakiś czas podnosił głowę i zer- kał na nią błyszczącymi oczami. Gam pogrążyła się w my- ślach. Chłopiec ostrożnie przemykał się między sprzętami. Skąpe światło rzucało na ścianę jego cień, który, po- większony do groteskowych rozmiarów, to się zabawnie wydymał, to gwałtownie się kurczył. Gam dostrzegła grę cienia i - trwając w bezruchu - uważnie ją obserwowała... Tamil przerwał na chwilę pracę i przyglądał się jej smutnym wzrokiem. W końcu go zauważyła i skinieniem ręki dała do zro- zumienia, że ma się zbliżyć. Kiedy podszedł, pogłaskała jego gęstą czuprynę. Była wyczerpana, lecz i uległa cu- downej potrzebie darzenia czułością. - Pora spać... Najwyższy czas się położyć... - powie działa. Weszła na schody prowadzące do pokoi Lavalette'a. Z trudem, jakby wspinała się na jakiś szczyt, pokonywała kolejne stopnie. Poręcz, której się trzymała, przypominała pomost o dziwnej konstrukcji, wskazujący drogę w nieznane. Gałki wieńczące załamania balustrady groźnie szczerzyły zęby, wykrzywiały się w grymasie pochlebstwa. Ponad głową Gam sunęła ciemność, która chwilami zdawała się płynąć niczym rzeka, innym znów razem stygła w bezruchu. Potem były drzwi... Gam musiała je otworzyć... Tyle razy, wchodząc albo wychodząc, otwierała jakieś drzwi... Teraz było to wyjątkowo trudne... Lavalette zapisywał w cienkim notesie jakieś cyfry. Gam ledwo trzymała się na nogach. Nie miała pojęcia, dlaczego drżą jej kolana, musiała się na czymś oprzeć, bała się, że zaraz zemdleje. Po chwili się odezwała: - Chodzi o budowę fortów wokół Hongkongu i plany rozmieszczenia nowych pól minowych na wodach Gibral- taru. - Czy udało się pani dowiedzieć, ile Anglicy mu ofe- rują? Gam wymieniła sumę. Lavalette chwycił słuchawkę telefonu i dyktując same tylko cyfry, nadał pilny telegram. - Dziękuję, teraz wiem wszystko, na czym mi zale żało - rzekł, odkładając słuchawkę na widełki. Po czym znów pochylił się nad swymi zapiskami. Gam gwałtownie zrobiła krok do przodu i podniosła ręce. Lavalette wstał. - Dziś powinna się pani uspokoić... Dziś... Jutro znów będzie pani knuła zdradę... Coś takiego zawsze cudow nie podnieca. Tak już musi być... W przeciwnym razie... - Na moment ściągnął brwi, po czym potrząsnął głową. Jego dłoń spoczęła na ramieniu Gam. Rozpierał ją nieznany wcześniej rodzaj szczęścia. Czuła dziwaczne pomieszanie bezsilności, przekory, tkliwości i nienawiści; wsparta czołem o ramię Lavalette'a, cala się w niego wtuliła. - Tak bardzo cię kocham... - mruczała. - Przyjąłem, że w pertraktacjach z Anglikami Mek- sykanin posunął się tak daleko, że w tej chwili wszelkie próby pozyskania go nie miałyby sensu. Spowodowałem jedynie, że przekazano mu sumę, o której pani wspomniała. Ale to tylko ze względu na panią; jeśli chodzi o mnie, uważam, że to niekonieczne. Dzięki wpłacie uda się jednak dość łatwo odwrócić od nas wszelkie podejrzenia. - Jakie podejrzenia? - Podejrzenia o kradzież. Tej nocy Tamil ukradł Mek- sykaninowi plany. Są tak ważne, że zdecydowałem uciec się do gwałtu. - Ma pan te plany? - Oczywiście. Teraz tylko muszę je stąd wywieźć. Na podróż statkiem jest już za późno. Meksykanin postawił na nogi tajne służby już w godzinę po tym, jak plany znikły. Wszystkie odpływające parowce będą obstawione. Za trzy dni dostanie pieniądze. Wtedy my już będziemy daleko. - Po co pan to robi? - Po co? Cóż za pytanie; wszelkie pytania w rodzaju po co, dlaczego, są po prostu nudne... - Pan się naraża, grozi panu poważna kara... To szpie- gostwo. - Właśnie dlatego to robię, choć o charakterze mojej działalności przesądził przypadek. Równie dobrze mógł bym stanąć na czele ekspedycji penetrującej dziewicze dżungle Konga. Tam jednak miałbym do czynienia wy łącznie z Murzynami i ryzyko leżałoby, że się tak wyra żę, bardziej na zewnątrz niż wewnątrz: wiązałoby się z obawą o własną skórę, a nie z przygodą o charakterze intelektualnym. Wystarczyłoby rozporządzać dostatecz ną liczbą broni palnej. Tymczasem tutaj wszystko wy gląda inaczej. Niebezpieczeństwo ekscytuje, by posłużyć się wyświechtanym mieszczańskim frazesem, nadającym całej sprawie niedobry wydźwięk... Próżno jednak gdzie indziej szukać równie podniecających przygód, zaskaku jących sytuacji, groźnych, nieoczekiwanych zwrotów... Inne motywy nie są dla mnie istotne... Ale zdaje się, że zrobiło się chłodniej... Trzeba się zbierać... Było już ciemno, kiedy Lavalette, z dala od miasta, zawrócił samochód. Na pełnym gazie popędził z powrotem tam, gdzie z czarnego jak sadza mroku światło reflektorów wydobyło wapienną biel murów. - Jesteśmy na cmentarzu. Jeszcze go pani nie widzia ła - powiedział i zatrzymał auto. Wydawało się, że groby za murem oddziela od świata cała epoka. Nocne niebo, rozmigotane tysiącem gwiazd, rozpościerało się nad cmentarzem niczym kopuła. Księżyca ubywało, półokrągła tarcza świeciła jednak na tyle jasno, że zupełnie dobrze było widać całą okolicę. Lavalette ujął Gam za ramię i wskazał na groby. - Hinduiści wierzą w wędrówkę dusz. Ich wiara prze- konuje bardziej od tej, którą głoszą nasi kapłani. Mimo to cmentarz zawsze nas wewnętrznie wycisza. Temu miejscu przypisujemy ostatnie słowo. Tutaj też, uświadomiwszy sobie daremność naszych wysiłków, najczęściej rezygnujemy. - To niepojęte - rzekła Gam. Pod jej stopą zatrzeszczało drewno. Cofnęła się wy- straszona. Coś zachrobotało. Lavalette schylił się i podniósł jaszczurkę. Okryty łuską korpus wił mu się w palcach, zwierzę wydawało skrzekliwe dźwięki. Szeroko rozwarło pyszczek, ukazując drobne, ostro zakończone zęby. Lavalette postawił jaszczurkę na ziemię. - Tutaj wszystko się kończy. Tracimy grunt pod no- gami. Ci, których ciała się rozkładają, kiedyś żyli i oddy- chali tak samo jak my. Ale tylko głupiec mógłby się z tego cieszyć, ktoś ograniczony umysłowo. Taki człowiek chowa się za uświęconymi pojęciami: opierając się na tezach, wedle których każde jednostkowe istnienie dąży ku śmierci, tworzy na własny użytek prostą regułę, współbrzmiącą z jego wiarą i oglądem świata, dzięki czemu zyskuje spokój. Oto, czemu służy czasem wiedza. Przez kogo jednak życie przepływa niczym rzeka, czyje żyły pulsują żarem szkarłatnej krwi, ten zawsze, słysząc słowo „śmierć", będzie uważał, że stoi nad przepaścią. Kto bowiem chłonie życie pełną piersią, również w tym wypadku nie znajduje miary. - Czy istnieje słowo, za którym nie czaiłaby się śmierć? - odezwała się Gam. - Spójrz - Lavalette odepchnął Gam od siebie - stoisz przede mną w tym świetle, widzę twoje ręce, usta, nogi, na których się poruszasz... Jednak już gdzieś spod ziemi wyciągają się zachłanne dłonie, które chciałyby cię pochwycić, wciąż czyhają, czekają... Są przerażająco wytrwałe... Piasek zasypuje ci stopy, ziemia się podnosi, woła cię, za chwilę się rozstąpi... Rozpada się na tysiące atomów... Nie czujesz, że grunt mięknie, ustępuje...? Że powoli się pogrążasz...? Gam nie wytrzymała: szukając ucieczki, roztrzęsiona, z całych sił przywarła do Lavalette'a. - Wiesz coś o ciałach spoczywających tam, pod zie mią...? - ciągnął Lavalette. - Nad grobami unosi się ru dawa poświata rozkładu, z mogił wydobywają się budzące zgrozę, wilgotne opary i zalegają dookoła. Napierają na nas... W nas jednak kryje się życie, cały czas daje o sobie znać... Czujesz je przecież... Twoje ręce są ciepłe, obejmują moją szyję... Twoje tchnienie świadczy, że żyjesz, wargi ucieleśniają duszę. Podejdź bliżej, będziemy się nawzajem ochraniać... Mocno, jakby chciała go przewrócić, Gam wcisnęła się w ramiona Lavalette'a. - Widzisz tam tę ziejącą jamę...? - mówił. - Grób zo stał rozkopany. Spróchniała trumna się zapadła... Zie mia się osunęła, pośród nocy rozległ się łoskot i jęk... Ale spójrz, wokół jamy wyrastają już krągłe, opasłe mogiły, obficie czerpią z ziemi ohydne soki... Mgły bezładnie prze taczają się tuż nad ziemią, ryją w niej, usiłują się dostać do pogrzebanych zwłok... Spójrz, jak się nad mogiłami kłębi, żarzy, tli... tak wygląda niespełnione życie, ciężko i bezgłośnie pełzające wśród grobów, przerażające w swym milczeniu... Gam przycisnęła twarz do szyi mężczyzny. Brakło jej odwagi, by spojrzeć za siebie... - Chodź, chcę się przekonać, że żyjemy- nalegał Lavalette. - Tamto milczenie oznacza śmierć... Będzie my krzyczeć... Zycie jest jednym wielkim krzykiem, a my przecież żyjemy... Płynie w nas krew, wraz z którą roz chodzi się ciepło... Zbliż się do mnie... Czuję twój oddech, dotykam skóry... Co to...? Chodźmy stąd... - Szarpał jej suknię. - Chodźmy... To chyba już... Twoja skóra... Twój rytm i twoje życie... Śmieję się z całego serca. - Urwał kawałek sukni Gam, cisnął go pomiędzy groby. - Rzu cam wam to na pożarcie. Milczcie. Wytrzeszczajcie złe, ponure ślepia... Wypowiadam wam wojnę...! Unosi mnie spieniona fala...! Wywrzaskuję życie w waszą topiel...! Mój ryk to życie...! Zadaję wam klęskę...! - Pociągnął Gam między groby. Potknęli się i runęli na ziemię. Lavalette nie pozwolił jej wstać, sam uniósł się na rękach. - Wci skam się między was... w odwieczny chłód! - wołał. - Je- stem ręką zaciskającą się na gardle, czepiam się drzwi między życiem a śmiercią...! Zycie płynie przeze mnie jak rzeka, tuli do ciepłej piersi... chroni... Wciąż się śmieję. Śmieję się i płynę rwącym nurtem... Zamilkł, jeszcze tylko wymachiwał ramionami, wściekał się i wygrażał, obywając się bez słów, dając upust falom rozpasanych emocji, które miotały nim jak cyklon. W szeroko otwartych i błyszczących oczach Gam odbijał się księżyc; światło załamywało się w nich, tworząc niezliczone refleksy. Spojrzenie Gam znieruchomiało, oczy wpatrywały się w niebo, gęste od gwiazd. Drżały jej dłonie, ciałem wstrząsały dreszcze. Nadleciał wiatr, a wraz z nim pojawił się chłód, od którego wilgotna mgiełka zamieniła się w rosę. Do włosów Gam przylgnęły jasne krople; wyglądały jak łańcuszek drogocennych kamieni. Opadały na groby z przedziwnym, ledwo słyszalnym szmerem. Gam naraz się ocknęła z lekkiego snu. Przed nią stał Lavalette. - Proszę wybaczyć, że panią budzę. Zdaje się, że Meksykanin już o wszystkim opowiedział Anglikom, a ci się domyślili, gdzie są plany. Wiem już, że park jest oto czony. Nie mam czasu do stracenia. Za chwilę komisarz i jego ludzie zaczną rewizję. Byłoby wspaniale, gdyby ich pani przetrzymała chociaż kilka minut. Ja w tym czasie postaram się uciec z wszystkimi ważnymi papierami. Chłopiec będzie wiedział, jak mnie znaleźć. Gam skinęła głową. - Niech pan idzie - ponagliła go. - Myślę, że mi się uda. Pocałował ją w rękę, zajrzał w oczy i roześmiał się. Jaki on młody, pomyślała Gam. Sprężystym krokiem popędził do domu. Z daleka, nim zamknął drzwi, jeszcze jej pomachał. Gam wolno poszła za nim. Ogarniało ją podniecenie, czuła, że paraliżuje jej ruchy. Zrobiło się cicho. Podobnych, nabrzmiałych bez- dźwięcznym spokojem chwil Gam dotychczas nie przeżyła. Wiedziała, że za tą ciszą czai się niebezpieczeństwo, wyciąga pazury, pręży grzbiet jak kot szykujący się do ataku, napawa lękiem przed niewiadomą. Po chwili z tarasu dobiegły jakieś bardzo ciche odgłosy, coś szczęknęło, zabrzęczało. Zaraz potem ktoś zapukał; drzwi natychmiast się otworzyły. Gam nie zwracała uwagi na to, co się dzieje: wsparta o parapet patrzyła przez okno na park. - Nie zapowiedziano mi tej wizyty... - Istotnie, składanie nieoczekiwanych wizyt wiąże się jednak z charakterem naszej pracy - usłyszała. - Pozwoli pani, że się rozejrzymy... Gam podniosła ramię, jakby się chciała zasłonić. Zaraz jednak sobie przypomniała, że powinna grać na zwłokę. - Widzę, że jeden z panów nosi brytyjski mundur... Obaj się przedstawili. - To tłumaczy tę szczególną wizytę. Proszę powiedzieć, czego panowie sobie życzą... - Szukamy Lavalette'a. - Żałuję, ale jestem w domu sama. Mogą więc panowie porozmawiać jedynie ze mną... Proszę spocząć... Anglicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i usie- dli. Oficer nie spuszczał z oczu drzwi. Uprzejmie ukłonił się Gam, po czym zaczął mówić: - Pani opanowanie zasługuje na szczery podziw, chcę jednak, by pani wiedziała, że dom jest szczelnie otoczony i nikt się zeń nie wymknie. Musi się pani zgodzić na przeprowadzenie rewizji. Powody, dla których jesteśmy do tego zmuszeni, są poważne: mamy uzasadnione podejrzenia, że znajdują się tutaj pewne dokumenty. - Czy moje pokoje także chcecie przeszukać? - Niewykluczone. Z pewnością pani rozumie, że tego rodzaju środki stosuje się tylko wtedy, gdy chodzi o coś naprawdę ważnego. Mogę pani jedynie obiecać - tu znów zgiął się w ukłonie - że pani pokoje przeszukamy na końcu. I zrobimy to nadzwyczaj delikatnie, niczego nie naruszymy. Zależy nam wyłącznie na naszych rysunkach, prócz tego o nic nam nie chodzi. Nie wiem, czy wolno mi o to prosić, chciałbym jednak, by nam pani towarzyszyła. Byłoby najlepiej, gdybyśmy możliwie szybko znaleźli dokumenty... Zaoszczędziłoby to pani zbędnych niewygód i komplikacji. Od dwóch dni, to znaczy niemal od chwili, kiedy dokonano kradzieży, rekwirujemy i kontrolujemy wszystkie przesyłki odchodzące drogą morską. Muszę jednak szczerze wyznać, że dotychczas niczego nie znaleźliśmy. Na pewno dokumentów nie udało się jeszcze stąd wywieźć. Na dodatek pewna suma, trochę za wcześnie przekazana czekiem bankowym, wskazuje ślad... Proszę z nami... - Oczywiście... - Gam uśmiechnęła się niepewnie. Nagle chwyciła cienką książkę leżącą na biurku i wy rzuciła ją przez okno, prosto w gęste zarośla. Przez moment wydawało się, że oficer za nią wyskoczy; powstrzymał się jednak i odezwał głosem stanowczym i opanowanym: - Ułatwia mi pani pracę. To było zupełnie niepotrzeb ne... przecież mówiłem, że dom jest otoczony. Czy w prze ciwnym razie rozmawiałbym z panią tak spokojnie? Książkę przypuszczalnie już znaleziono. Gam spojrzała na niego wzrokiem, w którym mieszały się chłód i zdumienie. - Myli się pan. Nie chciałam tylko, by ktoś obcy grzebał w moich rzeczach, by może nawet coś z tego mi zabrano. W książce były listy do mojego męża. - Nie wątpię - odparł ironicznie Anglik. - Ale pozwoli pani, że ją z grubsza przejrzę; powinienem to chyba zrobić, skoro przedstawia ona dla pani taką wartość... Gam zobaczyła przed domem Tamila. Towarzyszył mu angielski żołnierz. Zadrżała ze strachu, po chwili jednak odetchnęła z ulgą. Tamil był sam. Mrużąc oczy, przesłał jej błyskawiczne spojrzenie. Zrozumiała od razu: Lava-lette zdołał umknąć. - Pańskie zachowanie sprawia, że jestem zmuszona prosić, by ograniczył się pan wyłącznie do tego, co nie zbędne. Nie mam zamiaru przedłużać tej rozmowy. Przyniesiono książkę, którą Gam wyrzuciła. Anglik skwapliwie ją chwycił, przekartkował. Niczego nie znalazł i zaczął przeglądać od początku. Każdą stronę poddawał drobiazgowym oględzinom, sprawdzał tekst. Na koniec zamknął książkę, rozdrażniony postukał w nią palcem i oddał Gam. - Po co pani to wyrzuciła...? Tu rzeczywiście niczego nie ma. - Zdezorientowany patrzył na Gam: nie miał pojęcia, co o niej sądzić. Gam bez słowa wzruszyła ramionami. Podeszła do fortepianu. - Nie mam ochoty na dalsze śledztwo. Proszę do tego pokoju przysłać kogoś ze swych ludzi. Mam zamiar tu zostać. Podniosła klapę fortepianu i wzięła kilka akordów. Po trzech godzinach zaprzestano poszukiwań. Anglicy niczego nie znaleźli. Oficer zdjął posterunki i zwrócił się do Gam: - Wyniki nie są zadowalające. Dlatego też muszę na pewien czas zawiesić śledztwo. Ale nie na długo... -Chciał coś dodać, był przecież młodym mężczyzną; naraz jednak się odwrócił i pożegnał. - Czemu pan na mnie czeka? - zapytała Gam. - Przed nami jeszcze długa droga... - Może byłoby lepiej, gdyby pan uciekał sam? - Boi się pani? Po twarzy Gam przemknął uśmiech, zaraz jednak spo- ważniała. - Boję się o pana... - To bardzo ludzkie... - Nie ułatwię panu ucieczki, będę tylko przeszkadzała... - W żadnym razie... - Nie rozumiemy się. Ze mną będzie się panu trudniej poruszać. - Mówi dziś pani nie wprost, pani słowa mają groźny, symboliczny wydźwięk... - zauważył drwiąco Lavalette. - To przypadek... - Tym gorzej... - Mógłby pan już być w Malakce... - To bez znaczenia... - Powinien pan być teraz na statku... - Czy pani nie wie, że może mnie zatrzymać każdy angielski urzędnik, że zna mnie połowa tutejszych An- glików, że w portach i na stacjach kolejowych kontroluje się paszporty wszystkich Europejczyków, że mój rysopis przekazano telegraficznie do wszystkich ważniejszych miejsc aż po Georgetown, że o tej porze roku wyjeżdżają stąd Europejczycy, którzy tu mieszkają, i nie ma nas wielu, że - koniec końców — powinienem przedostać się przez Syjam do Kolumbii. - To jeszcze nie jest odpowiedź... - Powinna ją pani znać - ściągnął usta - na pewno będzie pani spokojniejsza. Dodam, że nie wszedłem na statek, który czekał na mnie z dala od portu, na morzu. Dodam jeszcze, że na pewno by do tego nie doszło, gdybym był sam. Gam patrzyła na niego zaskoczona. - Proszę zbyt wcześnie się nie cieszyć - ciągnął spo kojnie Lavalette. - Dodam nawet, że właśnie pani jest powodem, dla którego nie wyjechałem jeszcze tej samej nocy. Dopiero wtedy się zorientowałem, że nasza znajo mość zaszła zbyt daleko, by tak zwyczajnie wyjeżdżać. Uznałem, że najpierw muszę uporządkować tę sprawę; już bowiem pani mówiłem, że czeka nas długa droga i chciałem być pani pewien. Ponieważ pieniądze przy szły za wcześnie, mój kaprys, by je przekazać Meksyka- ninowi, miał zaskakujące konsekwencje. To przekreśliło moje zamiary — podkreślam: zamiary, nie plany — i mu- siałem je dostosować do sytuacji. - Pan nie jest mnie pewien... - Doprawdy chwalebne, z jaką logiką i uporem ciągnie mnie pani za język. Nie byłem pani pewien, dlaczego jednak pani jest taka pewna, że sama nie dała mi po temu powodów? Są sprawy, które wystarczy tylko tknąć i same układają się w pożądanej konfiguracji; inne trzeba mocno chwycić w garść i poustawiać na właściwych miejscach. Twarz Gam pojaśniała. - Wcześniej bardzo się pan starał, bym pana właściwie rozumiała... - Oczywiście, bo bez tych obszernych wyjaśnień by się nie obeszło. Ale od dwóch minut przestałem się tak bardzo starać. Teraz odpowiadam na pytanie, czego pani się tak natarczywie domagała, i jak już zaznaczyłem, robię to wyłącznie po to, by panią uspokoić. Kiedy starałem się wyjaśnić dlaczego, mówiłem o sprawach, które pani na pewno zrozumie na opak... jaka kobieta postąpiłaby inaczej i słysząc coś takiego, by się nie cieszyła... tych spraw jednak nie przemilczałem. To bardzo miłe, że jest pani przekonana, iż ma na mnie wpływ. Zakłada pani, że przez to ograniczam się w swych decyzjach. Otóż, madame, jeśli coś postanawiam, a to się właśnie stało, moja decyzja jest wyłącznie kaprysem, choć- proszę się wstrzymać z ewentualnymi zarzutami - podejmuję ją w rezultacie trzeźwych przemyśleń; to rodzaj interesu, jeśli woli pani takie określenie. - Używa pan mocnych słów... - Aby mnie dobrze zrozumiano. Jest pani niezwykłą* kobietą, a ja nie potrafię się wyrzec tych silnych emocji, które być może - tu pomógł sobie trochę sztucznym ukłonem - wspaniale wypełnią nam kilka najbliższych tygodni... I to już nie jest kaprys. - Powiedział pan to samo, tyle że innymi słowami... - Pozornie. Musimy dostrzegać niuanse, nawet jeśli to wymaga od nas wysiłku. - Niuanse są jedynie odcieniami koloru podstawowego. - Wspaniale. Kolor podstawowy: teraźniejszość; temat: mgnienie chwili; bohaterowie, z których będzie pani zadowolona: pani - w danej chwili... - Sofizmaty... - Czym byłby świat bez sofizmatów? Bo przecież nie można go traktować poważnie. Kto patrzy na świat, na poły śniąc, bezustannie balansując na nieuchwytnej granicy snu i jawy, kiedy całym ciałem zapragnie się z tym światem zespolić, doznaje zwykle cudownych wrażeń. Ach, ci filozofowie, którzy gardzą sofistami i z powodu swej buńczucznej gadaniny nie potrafią zejść na ziemię, by się pożywić. My, sofiści, jesteśmy od nich szczęśliwsi... Rzucamy się na pokarm... Sycimy głód aromatycznym miąższem złocistych bananów, w restauracji Palące w Singapurze pochłaniamy mięso czerwonych homarów, zjadamy jasne plastry ananasów, cieszymy się, kiedy małpy zrzucą nam z drzewa orzechy palmy kokosowej, a potem zasiądą w krąg, podobne do naszych prehistorycznych przodków... Są jedynie wspomnieniem przeszłości, o której nie powinniśmy myśleć... Przestrogą... Ewolucja wcale nie zaszła tak daleko... Głód jest doprawdy czymś boskim... Gdyby nie on, do dziś nie zeszlibyśmy z drzew... Odwieczny głód... Lavalette rozłupał kleszcze homara, Gam zapamiętale ściągała skórkę z bananów, dobierała się do ananasa. I oboje nikogo innego nie dopuściliby teraz do stołu. Lavalette zamierzał w Malakce lub Port Dickson znaleźć jakiś statek, który płynąłby na Sumatrę. Do morza było niedaleko, więc już tego samego dnia wieczorem weszli na pokład parowca kursującego wzdłuż wybrze- ża. Cała załoga, nie wyłączając kapitana, składała się z Chińczyków. Gam i Lavalette byli jedynymi białymi na statku. Kapitan wskazał im małe pomieszczenie, w którym znajdowało się tylko kilka krzeseł. Panował tam straszliwy zaduch. Lavalette kazał Tamilowi przynieść dwa hamaki wyplatane z łyka i ruszył na górny pokład, przeciskając się pomiędzy leżącymi pokotem ludźmi. Nadepnął przy tym na jakiegoś Chińczyka, który zwinął się z sykiem jak wąż, po czym nagle skoczył na równe nogi i wytrzeszczył oczy. Lavalette udawał, że niczego nie widzi, kiedy jednak wiązał hamaki, uważnie Chińczyka obserwował. Gdy pomógł Gam się ułożyć, skinął na Tamila. Kazał mu pilnować kapitana: gdyby chłopiec dostrzegł coś po- dejrzanego, natychmiast miał o tym meldować. Potem sam się wyciągnął w hamaku i odbezpieczył rewolwer. Księżyc oświetlał pokład, zrobiło się jasno niemal jak w dzień. W powietrzu unosił się mdły, słodkawy zapach: siedzący w kucki Chińczycy palili opium. Łańcuchy i liny rytmicznie ocierały się o drewno, nocną ciszę zakłócało jedynie posapywanie maszyn. Naraz mignął jakiś cień, promień światła padł na czyjeś plecy, które znikły w mroku. Nagle pojawił się Tamil. Oznajmił, że kapitan żywo z kimś rozprawia. Lavalette kazał mu pilnować Gam. Po kilku minutach rozległy się ciche, posuwiste kroki. Kapitanowi towarzyszyło dwóch mężczyzn. Kryli się za kominami i starali się zaskoczyć Lavalette'a. Pozwolił im się zbliżyć, zaczekał, aż wyłonią się z cie- nia. Kiedy światło księżyca wydobyło z mroku trzy po- stacie, odezwał się stłumionym głosem: - Stop - hands up... Zaskoczeni napastnicy podnieśli ręce. - Jeśli któryś się ruszy, potraktuję go kulą... Kapi tan do mnie... Czego chcecie? Chińczyk wyszczerzył zęby, bełkotał coś o liście goń- czym i nagrodzie, po czym wskazał człowieka, który poznał Lavalette'a. - Jak wysoka jest nagroda? Kapitan wymienił znaczącą sumę. - Kłamiesz - rzekł Lavalette. - Wiem dokładnie, jaka jest nagroda. Mów prawdę, bo stracę cierpliwość. Chińczyk się przestraszył. Podał dwa razy niższą kwotę. - Tyle samo dostaniesz ode mnie. W zamian zatrzymasz się godzinę przed Malakką, spuścisz łódź i odstawisz mnie na ląd. Zrozumiałeś? - Tak... - Twoje szczęście. I nie życzę sobie, by mi ktoś prze- szkadzał... Chińczycy odeszli. Lavalette odetchnął i rzucił okiem na Gam, która przez cały czas spała. Potem dał Tamilo-wi broń i kazał mu pilnować kapitana. Nic jednak już się nie wydarzyło... O świcie łódź dobiła do brzegu. Lavalette rzucił ster- nikowi pieniądze i zaczekał, aż odpłynie statek. W końcu odwrócił się do Gam. - Jest trudniej, niż się spodziewałem, a przede wszystkim mniej wygodnie. Teraz, kiedy Chińczycy wie dzą, gdzie jestem, nie ma mowy o wykorzystaniu żadne go z portów. Musimy stąd zaraz uciekać: nasi znajomi zechcą, być może, drugi raz zarobić i zaalarmują Angli ków. Ci zaś mają pod bronią co najmniej kilku sikhów, którzy mogą nam skomplikować życie. Musimy iść przez góry. Udało się znaleźć kilku tragarzy: kucharza, dwóch Syngalezów i czterech chińskich kulisów. Tamil zdobył gdzieś dwukołowe taczki i niebawem cała grupa wyruszyła. Budził się, coraz jaśniejszy, dzień. Wzdłuż drogi ciągnęły się plantacje kawy. Potem po- jawiły się kopalnie cyny. Chińscy robotnicy wyciągali z szybów kosze i worki urobku, po czym wytrząsali je do odeskowanych rynien. Silny strumień wody oddzielał rudonośną ziemię od piasku. W pobliżu znajdowały się nieduże, opalane drewnem piece, w których wytapiano cynę i formowano ją w długie sztaby. W Kuala Lumpur Lavalette uzupełnił zapasy. Następnie nieduża karawana skierowała się do Kuala Kuba, a stamtąd w góry. Po nocy spędzonej w bungalowie wczesnym rankiem rozpoczęła się wspinaczka. Gam ściśle okręciła łydki impregnowanymi owijaczami, by się zabezpieczyć przed pijawkami, które wypełzały zewsząd, z krzaków, z ziemi, i mocno przysysały się do każdego odkrytego kawałka skóry. Padał deszcz, w koronach drzew kłębiła się gęsta mgła. Lavalette kroczył obok osła niosącego na grzbiecie osłoniętą palankinem Gam; przestrzegał ją, by nie odrywała pijawki, która łapczywie wpiła się w jej rękę, gdyż pozostanie bolesna rana. Przypalał pijawkę papierosem, aż skręciła się i odpadła. - Powinienem był odesłać panią do Sajgonu - rzekł. - Musi być z panem żle, skoro przychodzą panu do głowy takie sentymentalne pomysły. - Przeciwnie. Nieznane niebezpieczeństwo mnie pod- nieca. Staram się przechytrzyć nie lada przeciwnika, który w dodatku ma nade mną przewagę. To mi wynagradza wszystkie trudy. Panią przygoda chyba mniej wciąga, dlatego może bardziej odczuwa pani niewygody podróży. - O, bynajmniej... uwielbiam silne emocje... - odparła Gam, obrzucając Lavalette'a szybkim spojrzeniem. W środku dnia marsz stawał się szczególnie uciążliwy: z nieba lał się żar. Karawana musiała przechodzić w bród przez liczne rzeki i strumienie; podczas jednej z przepraw Gam wpadła po szyję do wody. Lavalette chwycił z jednej strony, syngaleski tragarz z drugiej i wy- ciągnęli ją na brzeg. Otrząsnęła się ze śmiechem i utrzy- mywała, że słońce ją wysuszy. Kiedy jednak Lavalette uraczył ją długim wywodem o okropnościach malarii, wystraszona zrzuciła mokrą odzież. Tamil przyniósł stalowy kufer z bielizną i Gam, wciąż rozpromieniona, miała okazję zakosztować uroku przeciwieństw: w sercu Indo-chin, w głębi pierwotnych lasów, wkładała na siebie cienkie jedwabie pachnące angielskimi perfumami. Zmiana ubrania dodała jej skrzydeł. Zeskoczyła z osła i szła obok Lavalette'a. Gawędzili. - Niewiarygodne, jak bardzo nasz nastrój - mówiła Gam - coś przecież najzupełniej wewnętrznego, sumaryczny efekt doznań ducha, zależy od tego, co dzieje się na zewnątrz. Zmieniam ubranie, czuję na sobie suchy jedwab, wdycham zapach świeżej bielizny... i ogarnia mnie radość. - To jedna ze sztuczek, jakie stosuje wobec nas życie - odrzekł Lavalette. - Łączy sprawy drobne z ważnymi, wyszukuje związki między tym, co tkwi najgłębiej, i tym, co na samej powierzchni... A przy tym, myśląc o sprawach najistotniejszych - o, niesłychanie wręcz istotnych! - pełnych treści wyznacznikach naszej jaźni, potrząsamy głową i nie wierzymy w te związki, ponieważ uważamy, że są po prostu niemożliwe. Dlatego też nigdy nie znajdujemy właściwego klucza... Nie jesteśmy panami, lecz jedynie urzędnikami życia. Jeden bywa marudny, inny przedsiębiorczy, trzeci znów to typowy gryzipiórek, wszyscy jednak na służbie. Nasza jaźń kieruje się instynktem, nie logiką - ciągnął. - Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest zadufanie ludzi kupczących logiką, którym się wydaje, że potrafią myśleć. Nazywają to filozofią i windują na piedestał. Jakby nie pomysły miały rozstrzygać, lecz opierający się na nich system, który dla mieszczucha jest wygodnym pomostem: dzięki niemu może on dotrzeć, dokąd chce... nadal nie rozumiejąc niczego. A to dlatego - niech Budda będzie pochwalony- że życie strzeże swych tajemnic i nie każdego do nich dopuszcza. Zrozumieć możemy tylko to, co potrafimy odczuć. Przy czym niekiedy sprawy przybierają zabawny obrót i miewamy do czynienia z prawdziwymi komediami omyłek... Na naszej drodze pojawiają się drzwi. Jeśli ktoś chce iść dalej, musi je otworzyć. Drzwi są masywne, ciężkie, zaopatrzone w zamki i rygle... Kupczący logiką próbuje je otworzyć łomem. Drzwi nie ustępują. Człowiek świadomy lekko je popycha - otwierają się natychmiast. Ale... nie powinniśmy za często mówić o tych sprawach... Wystarczy, że robią to inni - rzekł Lavalette i gwizdnął jak leśny gołąb. Gam z uniesioną głową nasłuchiwała odpowiedzi ptaka. Dopiero teraz zrozumiała, jak to się dzieje, że Lava-lette niespodziewanie zamienia się w młodego chłopca, że często coś w nim nagle pęka i dorosły mężczyzna zachowuje się naiwnie jak dziecko. Pojęła, że każda bujna natura ma podwójne oblicze, a tylko przeciętność jest zawsze taka sama... W końcu, przez podmokłe pola ryżowe, karawana wyszła nad Perak. Wiejski panghulu poprowadził gości na nocleg do bungalowu. Nim do niego doszli, usłyszeli za sobą młody głos wołający po angielsku. Spomiędzy drzew wypadł jakiś jeździec machający szerokim słomkowym kapeluszem. — Europejczycy...! Co za niespodzianka...! Musicie zamieszkać u mnie! Zatrzymał się i przedstawił, nazywał się Scrymour. Prosił, by uważali się za jego gości tak długo, jak tylko zechcą, i zaprowadził ich do swego domu. Na wezwanie gospodarza przybiegły japońskie służące, które zaprowa- dziły Gam i Lavalette'a do kąpieli. Potem Scrymour pokazał im swą posiadłość. Na plantacjach kauczuku uwijało się wiele osób. Białe, ostre nacięcia na korze drzew przypominały szkielety ze zdjęć rentgenowskich. W cy- nowych konwiach Malajki przenosiły lateks do koagula- tora. Jedna z nich błysnęła okiem w stronę Lavalette'a. - Jaka zgrabna - rzekł Lavalette do Scrymoura. Scrymour spokojnym głosem zawołał dziewczynę i po- prosił ją, by przygotowała samisen - wieczorem goście posłuchają muzyki. Dziewczyna skwapliwie skinęła głową i pobiegła do siebie tak prędko, że omal nie zgubiła sarongu. - Pomaga przy zbiorze kauczuku - rzekł Scrymour. - Na stałe jednak pracuje w domu. Za domem, w szklanej przybudówce, Scrymour urządził serpentarium. Otworzył drzwi i ze środka buchnął stęchły zaduch. Za grubą szklaną szybą, zwinięte wokół suchych konarów, zwisały skłębione cielska wygrzewających się gadów. Powoli, z sykiem podnosiły obrzydliwe wąskie łby i w niepojęty sposób, ponad cętkowanym ciałem, odginały je w tył. Nagle Gam zrozumiała, dlaczego te stwory są takie obce i przerażające: nie miały nóg ani rąk. Wbrew prawom, które obowiązują ludzi, sunęły z jakąś przedziwną, budzącą lęk sprawnością, potrafiły samym koniuszkiem długiego, pozbawionego kończyn tułowia owinąć się wokół gałęzi i drwiąc z sił grawitacji, korzystając z tej wątłej podpórki, sięgać oslizłym ciałem w odległe miejsca, budować z niego mosty między drzewami. To była kondensacja życia w jego najobrzydliw-szej postaci. Wśród liści odrażająco wiła się anakonda; spomiędzy rozrośniętych korzeni wypełzały święte pytony; z konara zwisał nieruchomo długi Boa constrictor; wokół pni poowijały się piękne niczym Lucyfer kobry królewskie, Lavalette zwrócił uwagę Gam na czarnego, nitkowatego węża o ciele zaledwie centymetrowej grubości, leżącego na ziemi tuż obok szyby. - Cobra capella - odezwał się Scrymour. - Najniebez- pieczniejszy ze wszystkich. Jego ukąszenie to pewna śmierć. Wąż powoli sunął po piasku. Lavalette postukał palcami w szybę; kobra uniosła głowę i zaczęła kąsać. Czyjaś ciemna dłoń odepchnęła rękę Lavalette'a - do gości dołączyła Malajka, która z przerażeniem patrzyła na tę scenę. - Pan umrze... To śmierć... - Przesąd tubylców - zaśmiał się Scrymour. - Kobry są dla nich święte. Kiedy wrócili do domu, przy stole krzątała się jakaś półkrwi Chinka. Gdy ujrzała nadchodzących, chciała na- tychmiast uciec. Lavalette jednak ją zatrzymał. - Proszę pozwolić pańskiej przyjaciółce, by spokojnie z nami zjadła - rzekł do Scrymoura. - Nie jest przyzwyczajona - padła odpowiedź. Na wsi siała spustoszenie malaria. Scrymour zajmował się leczeniem: miał duży zapas chininy i innych lekarstw, którymi hojnie obdzielał potrzebujących. Opowiadał, że właśnie Chińczycy są najmniej odporni. Poddają się przy pierwszym ataku choroby i pokornie czekają na śmierć. Chinka postawiła na stole herbatę i whisky. Scrymour pił wielkimi łykami. Od tygodni nie oglądał białej kobiety i był teraz lekko rozgorączkowany. Gam wykorzystała dzień odpoczynku na przejrzenie zawartości stalowego kufra i włożyła toaletę, w której nawet w St. Germain zrobiłaby furorę. Po emocjach dnia czuła się wewnętrznie wyciszona i odprężona, co jej ruchom przydało osobliwej dystynkcji - były spokojne, wyważone i niewymuszone. Skóra Gam nabrała barwy dojrzałej brzoskwini. Jej przedramię zdobiły wymyślne bransoletki, palce u dłoni - pierścionki, z lewego ucha zwisał długi kolczyk. W pewnym momencie Gam i Scrymour zostali sami. Kiedy Anglik sięgał po szklankę, drżały mu ręce. Chinka przyniosła wysokiej klasy tytoń i owoce... Smutno spoglądała na Scrymoura. Gam zatrzymała ją i zaczęła o coś wypytywać. Dziewczyna odpowiadała słabym, ptasim głosem i kiedy tylko Gam puściła jej rękę, rzuciła się do drzwi. Scrymour zaczął mówić o polowaniach na tygrysy, przerwał jednak i wpadł w zadumę. - Mieszkam tu od czterech lat - odezwał się w końcu. - Przyzwyczaiłem się i myślę, że już tu zostanę. Za każdym razem, kiedy wracam z kraju, coraz mniej za nim tęsknię. Liutseki jest skromna i oddana. I w dodatku cicha. A ja lubię ciszę. Ale wraz z panią zjawiła się u mnie Europa i przekreśliła te cztery lata zasiedzenia oraz dziesięć lat wcześniejszych doświadczeń. Dopóki pani tu zostanie, będzie dobrze. Potem jednak nadal trzeba będzie żyć. W pustym domu. Nieraz będzie mi ciężko. - Chciałabym panu powiedzieć coś pokrzepiającego, nie umiem jednak znaleźć odpowiednich słów. Ale spróbuję. Możliwe, że pewnego dnia odezwie się w panu zew krwi, że przypomni pan sobie o europejskich korzeniach. Każdy czasem powraca we wspomnieniach do swej młodości. Bo przecież ten czas jest dużo przyjemniejszy od wszystkiego, co następuje później... Scrymour uniósł głowę. - Zycie w tropikach nauczyło mnie szybkiego podej mowania decyzji. Proszę, niech pani ze mną zostanie; sprzedam plantacje w Penangu i wyjedziemy do Euro- py- - I co dalej? - Pomówię z nim. Na pewno zrozumie. Musi. On pani nie kocha, to widać. - Rozczula mnie pańska naiwność. Ta propozycja jest tak niedorzeczna, że być może zasługuje pan na prawdziwą miłość. Jak zwyczajnie i bezproblemowo pan sobie to wszystko poukładał. Proszę zapamiętać: samot- ność upraszcza wiele spraw. - Gam uniosła rękę. Brzęk-nęły bransolety. - Najprawdopodobniej nie ma pan pojęcia, o co toczy się gra. Ku czemu nieubłaganie zmierza... Malajka matowym głosem śpiewała jakąś melodię, do- bywając z samisenu zająkliwe dźwięki. Muzyka emanowała nostalgią, budziła emocje. Scrymour uciszył dziewczynę i kazał jej tańczyć. Malajka zalotnie błysnęła okiem do Lavalette'a i zrzuciła batikowy kaftanik. Miała wspaniałe piersi - pełne, jędrne, o szlachetnych kształtach. Chinka bez przerwy wpatrywała się w Gam. Zamyśliła się przy tym tak głęboko, że kiedy Scrymour do niej krzyknął, wpadła w panikę. Gam coraz bardziej Chince współczuła; wiedziała, jaki jest powód jej zmartwień i chętnie by z nią porozmawiała... To, co się działo na jej oczach, było niezmiernie interesujące: kiedy Scrymour znalazł się wśród swoich, za jednym zamachem odciął się od wszystkiego, co go otaczało... A ta Azjatka, w połowie przecież też osoba białej rasy, musiała ustąpić innej, obcej kobiecie, która z miejsca stała się ważniejsza. Z czasem Scrymour i goście przenieśli się na taras, by odetchnąć wieczornym, chłodnym powietrzem. Zerwał się wiatr, rozszumiały się korony drzew. Z mroku dolatywały głosy zwierząt, całkiem inne niż za dnia. Kołysząc biodrami, obok tarasu przeszła Malajka, po czym znikła w ogrodzie. Naraz wieczorną ciszę zakłóciły szybkie kroki, a wraz z nimi przekrzykujące się głosy. Na podwórze wpadło dwóch Chińczyków, wołali Scrymoura. Właściciel domu gry miał atak zimnicy. Uradowany, że nadarza się okazja, by zrzucić z siebie czar, któremu uległ w obecności Gam, Scrymour pobiegł do domu po narzędzia i medykamenty. Gam i Lavalette zostali sami na tarasie. - Pięknie dziś wyglądasz - rzekł Lavalette i pocałował ją w rękę. Nie odpowiedziała: obserwowała cień jakiegoś ptaka krążącego nad tarasem. Lavalette pochylił się nad nią. Delikatnie dotknął dłonią jej twarzy i zmusił ją, by na niego patrzyła. Odsunęła głowę, przycisnęła ją do oparcia, trzymając się rękami poręczy fotela, odchylona do tyłu, spięta do granic wytrzymałości siedziała tak i patrzyła w oczy mężczyzny, za którego plecami robiło się coraz ciemniej. Milczeli. Kiedy Lavalette chciał ją podnieść i wziąć na ręce, nie pozwoliła mu; nie odrywała przy tym od niego wzroku. Natychmiast ją puścił i wyszedł do parku. Gdy po chwili wrócił, stwierdził, że Gam nie ruszyła się z fotela. Próbował ją chwycić za ręce. Wywinęła się. - Domaga się pan ode mnie wyjaśnień - rzekła.-I słusznie. Ale proszę mi je darować... - Kiedy to domagałem się czegoś podobnego? - odparł z ironią Lavalette. - Poza tym takie żądanie byłoby już częściową pochwałą pani postępowania. A od tego jestem jak najdalszy. - Wydaje się, że z całym uporem chce pan dopiąć swego... - Tylko na chwilę... - Ale jednak pan tego chciał... - Absolutnie nie. Przelotny nastrój, nie mogłem się oprzeć. - Tę noc chciałabym spędzić sama... - Wydaje się, że z całym uporem pragnie pani dopiąć swego. - Absolutnie nie. Przelotny nastrój, nie mogłam się oprzeć. - Pani wybaczy, ale to przerzucanie się słowami staje się irytujące. Powiedziałem, że wygląda dziś pani wyjątkowo pięknie, budzi pożądanie. Wie pani doskonale, że ostatnie tygodnie wyjątkowo mnie emocjonalnie pobudziły, a to domaga się rozładowania. Nie ulec popędom byłoby wbrew moim zasadom. Powściągnąć je z po- wodu czyjegoś kaprysu znaczyłoby, że nakładam sobie pęta. A tego bym nie zniósł... Gam siedziała bez ruchu. Nad lasami zawisła noc, miękka i jakaś niejednoznaczna. Horyzont drżał. Zrobiło się niebywale cicho. Jakby świat wstrzymał oddech i na coś czekał. Co kryło się za ciszą? Obok domu przeszła Malajka - ponętne, krągłe biodra dziewczyny, opięte idealnie przylegającym, przetykanym złotą nicią sa-rongiem, kołysały się w rytm jej kroków. - Pani wie, że potrzebuję dziś kobiety. Być może jednak nie wie pani, że tym razem chodzi o jakąkolwiek kobietę. Żegnam panią...- Lavalette zszedł z tarasu; naraz się odwrócił, pomachał do Gam i poszedł za Malajka, która na niego czekała. Gam wciąż siedziała nieruchomo. Po chwili, cała spięta, wyprostowała się w fotelu. Cicho klasnęła w dłonie. Zjawiła się Chinka i zapytała, czego sobie życzy. Gam poprosiła dziewczynę, by z nią została. Chinka posłusznie usiadła w kucki na macie i odpowiadała na pytania. Gam zauważyła, że włosy dziewczyny upięte są zupełnie tak samo jak jej własne. Poruszona chwyciła jej dłoń i dając upust ogarniającemu ją gwałtownie współczuciu, zapewniła Chinkę, że wszystko zostanie po staremu: Scrymour ją kocha i jej nie odprawi. Dziewczyna padła na kolana i o coś prosiła w swoim języku. Nagle przerwała i jąkając się, zaczęła błagać po angielsku, by Gam zdradziła jej swój sekret. Wie od Malajki, że ona zna miłosne zaklęcia. Gam próbowała wyprowadzić ją z błędu. Dziewczyna jednak, potrząsając głową, ponowiła prośbę. Gam zrozumiała, że tej pół--Chinki nie przekonają żadne wyjaśnienia. Najlepiej dać jej spokój i pozwolić, by wierzyła, w co chce. Zsunęła z ręki bransoletkę i dała ją dziewczynie. Chinka sięgnęła po nią z błyskiem w oku i ukryła na piersiach. Tymczasem wrócił Scrymour. Zapytał o coś dziewczy- nę, po czym ją odprawił. Wybiegła, przyciskając mocno do piersi swój talizman. - Wróćmy do naszej rozmowy - powiedział. - Powinna się pani dowiedzieć, co zaszło: jest pani sama... - Chciałam być sama... - To znaczy, że pani nic nie wie... - Tak... - Nie bardzo rozumiem, jak pani to sobie tłumaczy. Ale muszę powiedzieć prawdę. - O... - A zatem bez ogródek: Lavalette i Malajka... Gam podskoczyła. - Kto panu powiedział? - Więc pani nie wie. Liutseki widziała ich razem... - Gdzie? Kto już o tym wie? - Gam wzburzona stanęła naprzeciw Scrymoura. - Ważne, że o tym wiem! Muszę wiedzieć. Mógłby się pan dowiedzieć czegoś więcej? - Malajka jest moją służącą. Za godzinę zapewne się pochwali... Gam zbladła, biła się z myślami. - Jutro mi pan wszystko opowie - zażądała. Nagle się zawstydziła i bez pożegnania uciekła do sypialni. Żądania jednak nie odwołała. Przez cały dzień Gam nie widziała Malajki. Lavalet-te ze Scrymourem udali się na polowanie - w okolicy wytropiono tygrysa. Wrócili z niczym, Lavalette pogodny i beztroski, Scrymour blady i zgnębiony. Po jakimś czasie Scrymour znalazł okazję, by pomówić z Gam na osobności. Utkwiła w nim wzrok. Scrymour ani razu nie spojrzał jej w oczy, chciał mówić, zdawało się, że się dusi, gryzł wargi; w końcu zdecydowanym ruchem podniósł głowę i wykrztusił: - Nie... Nie... Opowiedział mi o tym w kilku słowach. Rozwiązał jej nawet sarong, zaraz ją jednak zostawił. Nie kiwnął palcem, żeby ją zadowolić. Kiedy się tego doma- gała, dał jej kilka rupii i odesłał do domu. Gam odetchnęła pełną piersią. - Dziękuję panu. - Gwałtownie wyciągnęła do Scry- moura rękę, oczy jej rozbłysły, policzki się zaróżowiły, twarz pojaśniała. - Pani go bardzo kocha - odezwał się półgłosem Scry- mour. Uśmiechnęła się tajemniczo. - Co pan może o tym wiedzieć... Gam była wzburzona. Czyżby Lavalette uważał, że ma wobec niej jakieś zobowiązania? Dlaczego zostawił Malajkę w spokoju? Ze względu na nią? Przepełniało ją szczęście, było ono jednak naznaczone bólem, zdeterminowane kataklizmem, który się właśnie przewalił. A przecież doskonale wiedziała, że nadal będzie szła swoją drogą, która bynajmniej się nie kończy, i nieraz jeszcze poniesie ją spieniona fala. Zupełnie skołowana i udręczona, Gam spokojnie czekała, co jej przyniesie przyszłość... Tego wieczoru ogarnął ją dziwny, niemal płaczliwy nastrój. Prawie się nie odzywała, dzięki czemu udało jej się powstrzymać łzy. Scrymour obserwował ją w milczeniu. Gdy skończył posiłek, wstał i poszedł do wsi, do chorego. Lavalette przeglądał swoje szkice. - Te plany są ważniejsze, niż myślałem - rzekł. - Zaczynam rozumieć, dlaczego Anglicy ich tak szukają. Koniecznie muszę je przewieźć do Syjamu, tam będą bezpieczne. Jutro stąd wyjedziemy. Nie sądzi pani, że ten Scrymour zrobił się trochę uciążliwy? - Przyjrzał się Gam i zauważył, że ma wilgotne oczy. Wyciągnął dłoń, dotknął jej policzka. Ta dłoń promieniowała bezpieczeń stwem, jednak prócz spełnienia, w dotyku Lavalette'a Gam wyczuwała coś jeszcze: to było pożegnanie. - Myli się pani - stwierdził pogodnie. — Nie byłem u Malajki. Skinęła głową, nie zmieniając pozycji. - A więc pani wnioski były nieco przedwczesne. - Nie mogłeś... - To prawda. - Beze mnie... - Zgoda... i tutaj właśnie wkracza logika z wnioskiem zaczynającym się od „a więc"... świetnie. Jak łatwo, by wytłumaczyć coś na swoją korzyść, godzi się pani na jed- nostronny ogląd zagadnienia. Naprawdę jest pani prze- konana, że rozumowanie było słuszne? Może raczej na- leżałoby przyjąć, że wszystko wygląda zupełnie na od- wrót...? - Słowa... - Według pani postępuję niezgrabnie, kanciasto. Czy pani nie sądzi, że gdyby mi na tym zależało, łatwo mógłbym się pokazać z odmiennej strony? Nie robię tego, bo nie przywiązuję wagi do cudzej opinii... - To nieprawda - rzekła Gam, nie odrywając oczu od Lavalette'a. - Jak pani uważa. Ale tam, gdzie pani dostrzega zo- bowiązania, może chodzić o najprawdziwszą swobodę. Trzeba tylko umieć patrzyć. Musi pani spojrzeć na te sprawy moimi oczami. - Po co pan mi to mówi? - Ponieważ nie uważam za konieczne czegokolwiek ukrywać. Jeszcze nie... Choć Gam chciała wierzyć w to, co mówił Lavalette, miotały nią sprzeczne uczucia. Wiedziała, że ich znajomość doszła do punktu, w którym słowa mogą znaczyć bardzo wiele lub nic. Przed ostatecznym rozstaniem musiała Lavalette'a znów poddać próbie; roztrzęsiona postępowała zgodnie z bezlitosnym prawem, które nie toleruje żadnej konkurencji, cudownie niszczącym prawem krańcowej odmienności, przez całe stulecia przerażająco fałszywie rozumianym. Przystrojono je emblematami dobra, mimo że u jego podstaw legły wyłącznie pierwotne warstwy jestestwa, nazwano miłością i doprawdy trudno było dlań znaleźć bardziej niedorzeczne miano. Do tego należy dodać, że spoza miłości zawsze wyziera otchłań. Nazywając ją miłością, myśleliśmy, że uda nam sieją zasypać, że przesłonimy ziejący krater ukwieconym ogrodem; otchłań jednak ciągle jest naga, dzika i bezlitosna, szczerzy zęby i pożera każdego, kto naiwnie obdarzy ją zaufaniem. Zaufanie oznacza tutaj śmierć; kto się chce od niej uchronić, musi umknąć. Wśród kwitnących róż kryje się śmiercionośna głownia miecza. Biada temu, kto wpadnie w pułapkę. Biada także tym, którzy się odkryją. Jednak nie skutki przesądzają o tragizmie, lecz konieczność rezygnacji. By zwyciężyć, trzeba przegrać; by przetrwać, należy się wyrzekać. A może właśnie na tym polega tajemnicza różnica pomiędzy tymi, którzy wiedzą, a tymi, którzy starają się osiągnąć wiedzę poprzez poznanie...? Bo jeśli ktoś jest świadom całego tragizmu tych spraw, potrafi je również przezwyciężyć. Natomiast poprzez poznanie nigdy nad nimi nie zapanuje: realna rzeczywistość wytycza nieprzekraczalne granice. Następstwo przyczyn i skutków oraz ślepy los są wyznacznikami tej rzeczywistości. Dla kogoś, kto wie, rzeczywistość jest jedynie symbolem, dopiero za nią rozciąga się bezgraniczna przestrzeń. Ale to symbol wie- loznaczny, bogowie bowiem potrafią być tyleż weseli, ile przewrotni. Radość zawsze wiąże się z okrucieństwem. Zycie przemawia do nas różnymi językami. ...doprawdy trudno było znaleźć dla tego zjawiska bardziej niedorzeczną nazwę - miłość. To fatamorgana, która rozsnuwa przed kobietą i mężczyzną odwieczne kuszące wizje, ciągle każe na nowo przysięgać, nigdy nie jest taka sama, wciąż się zmienia. Przypomina w tym wszystkim życie, za którego symbol uchodzi. Przeprawiwszy się promem linowym przez rzekę Li- pis, karawana dotarła do wschodniego wybrzeża - obszaru pociętego gęstą siecią dróg wodnych. Wzdłuż drogi ciągnęły się plantacje kawy, wśród nich rozsiadły się liczne domostwa Chińczyków. Za kopalniami złota w Punjamie zaczynała się dżungla. Mimo ostrzeżeń postanowili iść dalej: tygrysy zamieszkujące dziewicze lasy nie powinny atakować za dnia. Był rześki poranek. W koronach drzew buszowały małpy. Pawie przekrzykiwały się z papugami. Tuż ponad leśnym poszyciem igrały w powietrzu wielkie motyle i barwne kolibry. Stopniowo niskie krzaki stawały się gęstsze, a ścieżka coraz węższa. Wysoko nad drzewami zajaśniało słońce. Coś zadudniło w zaroślach. Drogę przecięło stado dzi- kich świń. Nagle zza gałęzi ukazały się melancholijne oczy bawołu; nie wiadomo, skąd się tam wziął. Po chwili zarośla się przerzedziły i karawana wyszła na polanę. Zatrzymali się tu na odpoczynek. Jeden z tragarzy przewrócił się i zranił w rękę. Lavalette założył mu opatrunek. Gam odeszła kilka kroków, by się przyjrzeć kwiatom, które już wcześniej wpadły jej w oko. Naraz gdzieś obok trzasnęła gałąź. Odwróciła się w tamtą stronę, ale niczego nie zauważyła. Kiedy już chciała pójść dalej, zobaczyła wśród liści dwa zielone, fosforyzujące punkty, a za nimi - osypujący się piasek. Gam usłyszała ciężki oddech i dopiero teraz dostrzegła pręgowane futro lamparta. Nie mogła zrobić kroku. Skamieniała ze strachu wpa- trywała się w oczy zwierzęcia. Lampart gniewnie pomru- kiwał i tłukł ogonem w ziemię. Z jego oczu biła obezwład- niająca siła drapieżcy. Gam czuła się jak zahipnotyzowana, wydawało się jej, że przenika ją jakiś prąd, który poraża i odbiera zdolność do jakiegokolwiek ruchu. W końcu jednak, niepewnie stawiając stopy, ruszyła przed siebie, w każdej chwili gotowa ulec, przerażona i bezradna wobec prężącej się do skoku, okrytej pręgo-wanym futrem groźby unicestwienia. Nagle lampart się zwinął, skoczył w tył i uciekł. Za- sunęła się za nim zielona kurtyna bujnej roślinności. Gam przez moment stała jak wryta. Powoli wracała jej świadomość, poczuła w sobie falę chłodu spływającą wzdłuż kręgosłupa i opadającą do nóg; zaczęła się znów trząść i kiedy, nieprzytomna ze strachu, znów znalazła się na polanie, Lavalette z trudem zdołał z niej wydobyć, co się stało. Mimo że obszedł całą okolicę, uważnie się rozglądając, nie znalazł lamparta. Obok ścieżki pod palmą zauważył jedynie ślady i rozgrzebaną ziemię. Nazajutrz Gam niemal się nie odzywała; skarżyła się tylko na ból głowy. Lavalette zmierzył jej temperaturę: miała lekką gorączkę. Popędzał tragarzy, by jak najprędzej dotrzeć do Chappingu, gdzie spodziewał się znaleźć lekarza. Gorączka wzrosła. Lavalette zarządził postój i kazał rozbić jeden namiot. Następnie wysłał Tamila do Chappingu i polecił mu sprowadzić lekarza. Zaaplikował Gam chininę, zmusił ją, by zasnęła. W końcu Tamil wrócił. Biegł tak szybko, że ledwo trzy- mał się na nogach. Wiadomość jednak była pomyślna: lekarz jest już w drodze. Był on Szkotem o masywnej budowie ciała i rudawych włosach. Uważnie obejrzał i osłuchał plecy Gam, po czym odwrócił się do Lavalette'a. W zawziętych oczach lekarza pojawił się błysk. - Konieczny będzie transport do Chappingu. Ale pan zapewne chciałby się skierować ku koncesji Buffalo River. - Ma pan rację, chcę się dostać do Syjamu. - Wiem, jakie są powody. - Nie sądziłem, że jestem aż tak popularny. Przypusz- czalnie zawdzięczam to władzom brytyjskim. - W pewnym sensie. Ale widziałem, jak po ostatnim swoim wyczynie w Hiszpanii opuszczał pan Madryt... - Chyba mogę iść do Chappingu... - Tak, będzie pan mógł to zrobić. Posterunku pilnuje dwóch podoficerów; porucznik jest gdzieś w głębi kraju i wróci dopiero za cztery dni... Chciałbym dokładnie zbadać pańską towarzyszkę... - Co jej jest? - zapytał Lavalette, wskazując zakrzy- wionym palcem piersi Gam. - Zapalenie opłucnej. - Tak też myślałem. Proszę łaskawie przyjąć do wia- domości, że dalszych badań nie będzie. - O tym na ogół decyduje lekarz... - Racja, na ogół... - Nie mogę poprzestać na powierzchownej ocenie objawów. - Szkot uśmiechnął się. - Poza tym, kiedy się leczy niemal wyłącznie brunatny motłoch, biały pacjent to prawdziwa rozkosz. - I właśnie dlatego proszę mi powiedzieć, ile jestem panu winien... W oczach lekarza błysnął gniew. Wstał i przez zaciśnięte zęby wycedził: - Nic. Po czym wsiadł na konia i odjechał bez słowa. Gam podniosła głowę. - On zaalarmuje Anglików. Musimy uciekać. Lavalette wsunął jej termometr pod pachę. - Dałoby to nam jedynie chwilę wytchnienia. Oni się nas uczepią, będą tropić dzień i noc. - Musisz uciekać! - krzyknęła Gam. - Ja zostanę. Bierz plany, Tamila, dwóch tragarzy. Idź! Natychmiast! Lavalette nie odpowiedział. Wyszedł z namiotu, wydał ludziom kilka poleceń. Po chwili wrócił. - Choroba zdecydowała za nas - powiedział. - Gdy by pani była zdrowa, moglibyśmy jeszcze podyskutować. A tak na marginesie: jeszcze nie jestem w Singapurze. Do tego czasu wszystko może się wydarzyć. Po kilku godzinach zjawili się brytyjscy podoficero- wie w asyście sikhijskich żołnierzy. Lavalette nie dał im dojść do słowa: - Oczekiwałem panów. Trzeba zwinąć namiot. Z pa- lankinem proszę się obchodzić bardzo ostrożnie. Musimy z niego zrobić nosze. Na pewno się da. W stalowym ku frze znajdują się ważne papiery - proszę go mieć na oku. Oświetlając leśną ścieżkę pochodniami, karawana dotarła do osady. Gam cały czas spała. Tylko na chwilę otworzyła oczy i zamyślona patrzyła na Lavalette'a. Obaj podoficerowie postanowili zaczekać na porucznika. Na razie zostawili więźniom swobodę. W południe pokazał się lekarz, chciał obejrzeć Gam. Lavalette gdzieś wyszedł. Gam przywitała Szkota z obojętnym wyrazem twarzy. - Przykro mi - rzekł - że musiałem posunąć się do takich środków, chciałem jednak panią porządnie zbadać. Widzi pani, traktuję swoją pracę poważnie... - Jest pan brytyjskim poddanym - zauważyła ironicznie. - Tutaj to nie ma znaczenia. Spojrzała na niego badawczo i odezwała się trochę już innym tonem: - Poza tym przecenia pan mój udział w tym przed- sięwzięciu. - Rozumiem, że i bez tego jest ono bez sensu. Takich niebezpiecznych ludzi Anglicy zazwyczaj na całe lata zamykają w twierdzy. Lata więzienia... - pomyślała Gam. Po chwili rzekła: - Nieważne. I bez tego postąpiłabym tak samo. - Jest pani ekscentryczką. Inaczej nie sposób wyjaśnić powodów tej eskapady... - Ale w Europie wszystko byłoby jasne... - To prawda. Powody, dla których się tutaj znalazłem, są podobne. Jednak dziesięć lat spędzonych wśród Malajów sprawiło, że zrobiłem się wyjątkowo łakomy na wszystko, co europejskie. Czy mogę pani zmierzyć tem- peraturę? - Dziś nie mam gorączki - odparła Gam, biorąc ter- mometr. - Rzeczywiście. Zdumiewający przypadek, wręcz suk- ces. - Rozwiązanie zawsze wiąże się z sukcesem... - Uważa pani, że to, co się stało, jest rozwiązaniem? - Skoro tak to pan ujmuje... Tak, trochę gwałtowne i wymuszone, ale jednak rozwiązanie... Wieczorem przybył oficer, którego wezwano telefonicz- nie. Słysząc warkot samochodu, Gam się ubrała. Po krótkim przesłuchaniu porucznik oświadczył, że gdyby czegoś potrzebowała, zawsze może liczyć na jego pomoc. Była wolna. Nie krył uznania dla Lavalette'a; następnie stwierdził, że choć mu z tego powodu przykro, musi trzy- mać się rozkazów. Jutro rano zabiera Lavalette'a na posterunek, tam poczeka on na dalszy transport. Gam cały czas uśmiechała się do młodego porucznika. Na koniec poprosiła go o wskazanie drogi do domu lekarza. Jej wizyta zaskoczyła Szkota. Gam zachowywała się przy tym tak naturalnie, że lekarz zupełnie osłupiał. Wykrztusił kilka słów bez ładu i składu, po czym wskazał jej krzesło. Gam traktowała go z góry, trzęsła się z po- gardy... W końcu usiadła. Rozbiegane oczy Szkota śledziły każdy jej ruch. Lekarz wyraźnie jej pożądał. Gam spokojnie siedziała naprzeciw niego i czekała. - Wczesnym rankiem zabierają Lavalette'a - zaczął chrypliwym głosem. Gam obojętnie wzruszyła ramionami - Czy pani... z nim pojedzie?- zapytał. - Nie wiem, możliwe, że zostanę - odparła, jakby nie- obecna. Całe lata twierdzy, myślała jednocześnie. - Dałem już pani dowody, jak bardzo mi na tym za- leży... - Mam jeden warunek... - Dotyczy Lavalette'a? - On musi tej nocy uciec. - Nic prostszego. Przecież może się swobodnie poru- szać. - Wie pan doskonale, że taka ucieczka byłaby non- sensem. Trzeba mu pomóc. - Nie rozumiem... - Mówiłam już panu, że oczekiwałam jakiegoś roz- wiązania. Nie takiego nagłego jak to. Skoro już jednak tak się stało, uważam, że powinnam tę historię, która zaczęła się przeze mnie i skończyła tak, jak widzimy, doprowadzić do w miarę szczęśliwego finału; w przyszłości wolałabym nie mieć wyrzutów sumienia. Lekarz skinął głową. - Jak pani sobie wyobraża ten finał? - Ma pan automobil? - Tak... - W takim razie chciałabym, żeby za godzinę był gotów do natychmiastowego wyjazdu. - To jest możliwe. Sam się wszystkim zajmę. - Dobrze. Czy drogi są przejezdne? - Jeżeli ktoś ma trochę doświadczenia, na pewno sobie poradzi. - I wóz będzie przygotowany? - Mam jeden warunek... - Znam ten warunek i nie uważani za konieczne o tym mówić. - Niezupełnie. Jaką mam gwarancję, że pani zostanie? - Sprytnie pan kalkuluje. Czy wóz jest gotów do drogi? - Już mówiłem. Trzeba tylko dolać paliwa... - Chcę przy tym być. Proszę zapakować prowiant, koce i broń. Szkot w milczeniu zaczął gromadzić potrzebne przed- mioty. - Co dalej? - Auto zostanie panu skradzione. Jakiekolwiek po- dejrzenia wobec pana o współudział byłyby absurdem: przecież to dzięki panu nas zatrzymano. Kradzież odkryje pan jutro rano. - Jutro rano, razem z panią. - Niech pan jeszcze zapakuje mapę - dodała. - Pójdzie pan ze mną do bungalowu porucznika Browna. Postaram się uprzedzić Lavalette'a. Na pewno będzie się wzbraniał. Pan stwierdzi u niego atak malarii, co ułatwi całą sprawę. Po dwóch godzinach przyjdę do pańskiego mieszkania... Po dwóch godzinach - powtórzyła. - To wystarczy, by zaalarmować posterunek i z łatwością pochwycić ucie- kiniera... Widzi pan, że rozumuję logicznie. - Zgadzam się. Zapakował duży zapas prowiantu, uzupełnił olej i ben- zynę, po czym włożył do auta fuzję. - To moja najlepsza strzelba - odezwał się. Dołożył jeszcze amunicję i lornetkę. - Musi pani wiedzieć, że robię to z ciężkim sercem. Dożyliśmy czasów, w których takie pojęcia jak draństwo czy zdrada źle się kojarzą... Z drugiej strony dżungla nas uczy, że cel uświęca środki... - Pomówimy o tym później - odparła Gam, naciskając na lekarza, by się pośpieszył. Szkot odpiął łańcuchy zabezpieczające automobil i na chwilę uruchomił silnik. Kiedy Gam usłyszała warkot, ogarnęła ją nieokiełznana radość. - Proszę za mną! - zawołała i szybkim krokiem, nie mal biegnąc, opuściła dom lekarza. Jakoś jej się udało pomówić sam na sam z Lavalet-te'em. Gorączkowo szepcząc, opowiedziała mu o przygotowaniach do ucieczki. Lavalette krótko uciął: - Kto pani powiedział, że chcę uciec? - Nie mów tak! Musisz uciekać. - Dobrze! Zabiorę z sobą papiery. - Nie dostaniesz się do nich. Uciekaj sam! - Nie. Mogę je mieć w każdej chwili. Mam zapasowy klucz od kasety; wyjmę tylko plany, kufer zostawię. Dopóki nie wyjadę, nikt niczego nie zauważy. Potem pójdę do mojego pokoju. Pani po chwili pod jakimś pretekstem wyjdzie z domu i przybiegnie do mnie co sił w nogach. Będę czekał za ostatnimi zabudowaniami. - Nie jadę z panem. Zostaję. - Obiecała pani lekarzowi... - Nie, to nie to... Liczy się każda minuta... Lavalette milczał, patrzył przed siebie. - Jeszcze zobaczymy - odezwał się po chwili. Skierował się do bungalowu. Gam poszła z nim. Przy stole siedział lekarz z porucznikiem. Pili whisky. Na widok Gam Szkot odetchnął z ulgą. Lavalette usiadł na wyplatanym krześle; nie mógł pozbierać myśli. Gam stanęła obok oficera, była czarująca. Lavalette wstał i zaczął się żegnać. - Nie czuję się dobrze, wezmę chyba przed snem kilka tabletek - wyjaśnił. - Inaczej jutro będzie ze mną źle. - Może dać panu coś przeciw gorączce? - zapytał lekarz. - Mam przy sobie proszki... - Tak, poproszę. Mam nadzieję, że mi pomogą - odparł Lavalette. - Mogę to panu zagwarantować - rzekł Szkot, podając mu białe pudełko. Kiedy Lavalette wyszedł, porucznik próbował dowie- dzieć się o nim czegoś więcej. Gam zręcznie zmieniła temat, zaczęła z nim flirtować. Już po kilku minutach Anglik spurpurowiał jak licealista, zrobił się usłużny, nadskakujący. Lekarz niemal się nie odzywał. Błyszczącym wzrokiem wpatrywał się w Gam. Naraz wstał. - Poruczniku Brown, zrobiło się późno - powiedział. - Pójdę już. Chcę jeszcze odetchnąć świeżym powietrzem. - Przejrzał mnie pan - rzekła Gam z uśmiechem. - Zechce pan mi towarzyszyć? Zawsze to bezpieczniej... I Zanim porucznik zdążył się odezwać, życzyła mu dobrej nocy. Nisko pochylił się nad jej dłonią. W oczach lekarza błysnął gniew zmieszany z drwiną. Szli obok siebie bez słowa. Wzeszedł jasny księżyc: odrealniająca krajobraz nikła poświata kontrastowała z głębokim cieniem. Wydawało się, że cały, ograniczony horyzontem obszar, lekko drżąc, zawisł na niewidzialnych linach. Z dala jaśniały okna zamykającego drogę domu lekarza, ucieleśniając nieuchronność przeznaczenia i ostatecznego końca. Brama do garażu stała otworem. Samochodu nie było. Szkot nieco przesadnym gestem wskazał Gam puste pomieszczenie, po czym, niemal pokornie, otworzył drzwi bungalowu. Gam weszła; jej kroków nie było słychać, miała wrażenie, że zapada się w watę. Lekarz poszedł za nią. Jego przyśpieszony oddech zdradzał podniecenie. Gam, podchodząc do okna, zauważyła nagłe, że w pokoju jest Lavalette. Stał z rękami na piersi. Szybko podszedł do drzwi, wyjrzał przez nie; błysnął metal - Lava-lette trzymał w ręku broń. - Proszę wybaczyć tę romantyczną pozę, ale w mojej sytuacji to jedyne rozwiązanie. Pani umowa z lekarzem wymaga pewnej poprawki, tylko tak można to załatwić. Nie zawaham się strzelić - zwrócił się do Szkota. - Pro szę trzymać ręce przy sobie. Lekarz zbladł. Cały się trząsł. Na tle poszarzałej twarzy upiorne wrażenie sprawiała biel wytrzeszczonych oczu. Kurczowo zaciśnięte wargi drżały. Spoza nich wydobywał się bełkot, pojedyncze słowa bez jakiegokolwiek sensu. Ciałem wstrząsały drgawki. Wściekle rzężąc, Szkot ruszył przed siebie, zaraz się jednak zatoczył i zatrzymał. Lavalette lekko go pchnął i lekarz się przewrócił. Lavalette szybko związał mu ręce i nogi, między zęby wepchnął knebel. - To, niestety, konieczne - powiedział spokojnie. - Raz już miałem wątpliwą przyjemność przekonać się, do czego pan jest zdolny. Pan wie, że muszę mieć godzinę przewagi. Wóz wojskowy jest szybszy niż pański. Podszedł do Gam, która stała jak sparaliżowana. - Jeszcze tu jesteś? - wykrztusiła. Pociągnął ją za sobą. Szybko pobiegli ścieżką na skraj wsi. Chmury co chwila przesłaniały księżyc, nie było niczego widać, wszystko zrobiło się jakieś nieokreślone, nocny wiatr pachniał przygodą i wolnością. Na koniec ukazała się sylwetka automobilu; zdecydowaną czernią odcinała się od księżycowej, tropikalnej nocy. Lavalette podniósł Gam i posadził w samochodzie. Jaskrawe światło reflektorów rozdarło ciemności, pokazała się droga. Zawarczał silnik i wóz ostro wyrwał przed siebie. Obok samochodu jedna za drugą przemykały bambu- sowe chaty, oślepieni tubylcy uskakiwali w bok, poza zasięg reflektorów. Pod toczące się ze świstem opony wpadł olbrzymi, kolorowy kapelusz ze słomy, w alei uderzył w jadących mocny zapach, a z drzew posypał się złocisty kwiatowy pył. Tuż za parkiem zaczynała się dżungla; wzdłuż drogi nagle wyrosły tysiące giętkich, bambusowych prętów, samochód pędził między ścianami jakiejś monstrualnej klatki. Dalej ciągnęły się pola ryżowe i plantacje herbaty. Nagle wóz jakby zapadł się pod ziemię: auto znalazło się w leśnym tunelu. Las ów wyglądał jak tulący się do ziemi olbrzymi brzuch brzemiennej samicy. Obrzeża jaśniejszych świetlnych plam barwiły się fio- letem. Sponad nich wypełzały w górę cienie i wgryzały się w mrok nieboskłonu. Ciemność niczym wilgotne sukno rozpościerała się ponad gęstym, przesyconym parą powietrzem, które kleiło się do płuc. Silnik grzmiał, dobiegające ze wszystkich stron echo potęgowało jego warkot. Po szczytach drzew przebiega- ły skrzeczące stada małp. Wśród gałęzi wrzeszczały spło- szone papugi. Tuż przed maską auta prześliznął się po drodze jakiś cień. Dopadły go nienasycone koła; z tyłu pozostała płaska, ciemna, nieruchoma plama. Gam opuściła głowę. - Dlaczego na mnie czekałeś? - odezwała się. Lavalette popatrywał na kolorowe światełka na desce rozdzielczej; czasem zaglądał do rozłożonej na kolanach mapy. - Czy tak nie jest lepiej? - zapytał. - Prędzej odkryją ucieczkę i możliwe, że wszystko przepadnie. Wzruszył ramionami. - To, że prawdopodobieństwo jest większe, niczego nie przesądza. Kto ma silną wolę, potrafi zapanować nad przypadkiem. Światła pędziły przed samochodem jak psy gończe, wyrywały z ciemności pasmo drogi, rzucając na nie blady, a zarazem przenikliwy blask. Zaraz za pojazdem znów wyrastała ciemność, blask przez chwilę opadał niczym sycząca piana, ubita z mroku i światła. Jak na niemej paradzie, na poboczu stały w szeregu ciemne niczym ołów palmowe pnie. W smugi światła wdarło się coś połyskującego srebrem i bielą. Zaklęte w promień bezgłośnie zawisło tuż przed samochodem- jakiś ptak o rozłożystych skrzydłach. Zdawało się, że obok mknie czarodziejski powóz, którym umyka więzień. Jednak wokół przedzierającego się przez lasy auta, ponad wąskim jasnym strumieniem światła, panuje noc... Las domaga się ofiar, jest pełen barwnych, drapieżnych kotów, poraża zaduchem, chroni swe tajemnice - mord i krzyk przerażenia, ucieczkę i pościg. - Nie chciałeś mnie zostawić? - zapytała Gam. Czekającej na odpowiedź Gam zamarło serce. Po chwili znów zaczęło bić, podskoczyło niemal do gardła i za- głuszyło warkot silnika. Lavalette spojrzał na nią. - Nie - powiedział zdecydowanym, dźwięcznym gło sem. Krew uderzyła Gam do głowy, młoda kobieta omal nie osunęła się na podłogę. W jej umyśle pojawił się wyraźny, plastyczny obraz, jaśniał w niematerialnym świetle, w ciszy, przepełniał ją całą- gałązka tamaryndowca w blasku świec, ciepła annamicka noc za oknami, dwie nieruchome dłonie i głos: „Wszystko przegrałem i w końcu byłem zmuszony zagrać o panią. Collin wygrał... Jutro zagra z nim pani w polo..." Potem przeciąg wdzierający się w ciężkie powietrze nocy, ona sama wciśnięta w kąt przedziału, uciekająca przed taką dominacją i przed sobą, a przecież już w tamtej chwili uległa jak nigdy wcześniej... Obraz znikł, przesłoniła go szalona gonitwa myśli, z której z wolna wyłaniał się wniosek coraz bardziej oczy- wisty, zapierający dech: by ją zabrać, by nie musiała dotrzymywać obietnicy, Lavalette zaryzykował własną wolność... W krańcowym wzburzeniu, całym swym jestestwem czuła, że się z nią związał, że nie jest już wolny, że wtar- gnęło weń coś mocniejszego niż on sam, że jakaś siła zmusiła go do pogwałcenia zasad, którym hołdował, że musiał się podporządkować prawom życia i wszechświata. Gwałtownie, z całych sił go objęła, szarpała za ramię. - Ty...! Ty...! - krzyczała namiętnie, żarliwie. Lavalette się odwrócił, rysy jego twarzy wyrażały pełną koncentrację. Naraz coś się zaczęło dziać, twarz mu się zmieniła. Wywołane ucieczką kolosalne napięcie wyzwoliło w nim nieokiełznaną grę instynktów, sprawiło, że stracił panowanie nad sobą i pijany szaleństwem wybuchnął: - Tak, nie mogłem do tego dopuścić...! Nie chciałem, żeby ten ohydny robal cię dotykał...! Hamulce zgrzytnęły niczym tartaczne piły, gwałtownie powstrzymany, rozpędzony wóz z piskiem opon sta- nął w miejscu, silnik dymił, dusząc się i posapując. La- valette wyskoczył z auta i z obłędem w oku zaczął łamać gałęzie, wyrywać z ziemi krzewy, kwiaty, ściółkę leśną i co tylko wpadło mu w ręce; wszystko to ciskał do samochodu, obrzucał Gam, rozrzucał dookoła; jeszcze raz wrócił na pobocze, zgarnął, co mógł, i niemal zasypał Gam. - Przyniosę ci do auta cały las! - krzyczał. — Wywró cę świat do góry nogami...! Przywlókł całą kępę krzaków, wsadził między nie głowę i krztusząc się ziemią opadającą z korzeni, zaczął ryczeć jak jaguar. Nagle, niczym błyskawica, w świadomość Gam wdarła się pewna myśl. Nie dało się jej powstrzymać, unicestwić, pomysł okazał się mocniejszy niż wola kobiety, silniejszy od jej szczęścia i zachwytów. Gam czuła, że porywają dziki, nieujarzmiony nurt i musi się mu poddać; coś z głębi niej wołało i choć wiedziała, że to nieprawda, to coś było dziwnie prawdziwe, nieodłączne od niej samej, wyrywało się z przepastnych głębi jej natury: - Zrobiłabym to...! - krzyczała półprzytomna. Lavalette chwycił Gam w ramiona, syczał w jej twarz, pośród ciemności usiłował przewiercić ją wzrokiem, aż w końcu, dysząc z pożądania, wyrzucił z siebie: - Dla mnie. Samochód dygotał, Gam miała wrażenie, że wokół jej ramion zaciskają się żelazne kleszcze; wewnętrzny głos jednak z każdą chwilą potężniał, był jak ryczące, oszalałe morze wstrząsane uderzeniami huraganu; wreszcie skrzypliwie wydostał się na zewnątrz: - Nie... Nie... Tylko dla siebie... Lavalette miotał się, tłukł pięściami w karoserię auta, przerażający grymas wykrzywił jego pobladłą twarz. - Kłamiesz! - wrzeszczał. Gam mocno oparła się o drzwi samochodu. Próbując powstrzymać oszalałego Lavalette'a, chwyciła jego rękę. Nagle, w mistycznym uniesieniu, zaczęła krzyczeć: - Już po wszystkim! Koniec gry! To już za mną! Je stem wolna! Wolna! Widzę drogę, którą pójdę dalej, bez ciebie! Jednym skokiem Lavalette dopadł kierownicy, zwolnił hamulec, wcisnął gaz. Wóz skoczył do przodu, zawadził o jedno i drugie pobocze drogi, nabrał prędkości. - Jeszcze nie...! Nie tym razem...! To moja jazda i moja droga! - Lavalette starał się przekrzyczeć warkot silnika. Naraz Gam rzuciła okiem za siebie. Na końcu drogi, daleko z tyłu, wystrzeliły z ciemności dwa świetlne punkty, dwoje złych, coraz jaśniejszych oczu - reflektory sa- mochodu. Gam wstrzymała oddech: wojskowy wóz ich doganiał. Odwróciła się do Lavalette'a. - Już są... - Wskazała ręką do tyłu. Lavalette zawył, ryknął tubalnym śmiechem, powtarzał jej słowa, krzyczał coś bez sensu. Gam uwiesiła mu się na ramieniu, nieruchomy wzrok utkwiła w przesuwającej się coraz dalej wskazówce szybkościomierza. - Szybciej... Jeszcze szybciej... Otaczający drogę dziwaczny świat w obłędnym tempie, jak zaczarowany, przemykał obok auta i zapadał się w nicość. Do samochodu wpadały nietoperze i unoszone wiatrem nocne motyle: wóz pożerał wszystko, co znalazło się na drodze, był jak stwór z zaświatów, który wdarł się w noc niczym przypadkowy rabuś pośpiesznie plądrujący damskie sypialnie, w biegu oświetlający latarką zaskoczone kobiety. Gam czuła, że goni ich śmierć, że się czai, przybliża, z wolna okrywa świat cieniem; nadciągają chmury i burza, pośród której niebawem uderzy piorun zniszczenia... Niebezpieczeństwo! Zagłada! Spojrzała za siebie: odległość między samochodami się zwiększyła. Przycisnęła głowę do skroni Lavalette'a. Ledwo to poczuł, tak niesamowita była emanacja sił porywających go za sobą, zmuszających, by bezwarunkowo im uległ. W pełni tego świadom, rozkoszował się groźbą unicestwienia, nic innego się dlań nie liczyło prócz chwili, w której gnał go żywioł pozwalający na przekro- czenie wszelkich granic, niszczący każdą przeszkodę. Jego ,ja" było w tej grze mistyczną stawką, Lavalette rzucał swe życie w ogień i płonąc, sięgał szczytów; nie oglądając się na nic, krzyczał, a wiatr wyrywał mu słowa z ust i pędził je po okolicy jak potargane gałgany. - Co ty wiesz o tym... O prawdziwym napięciu... O nie- bezpieczeństwie... Sam je dla siebie stworzyłem... Napięcie najsilniejsze z możliwych i niebezpieczeństwo najbardziej nieubłagane... I nic nie może się równać z tą... tak... z tą klęską... Z tyłu rozległy się strzały. Zadźwięczała blacha, jedna z kul trafiła w karoserię. Las odpowiedział głuchym echem. Strzały pośród nocy... Oddech tulący się do czoła... Lavalette wyprężył się, z całej siły nadepnął pedał gazu, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą sięgnął po Gam i przyciągnął ją do siebie; zupełnie bezwolna opadła na jego ramię, gdy tymczasem on gnał dalej jak oszalały. Na długim odcinku droga biegła prosto; wydawało się, że dudnienie silnika, gwizd opon i szum powietrza zlewają się w całość, w muzykę, której brzmienie przypomina dźwięk organów. Wóz przelatywał przez koleiny, wyskakiwał w górę, niebezpiecznie się przechylał, znowu prostował i niezmordowanie pędził przed siebie. Za nim wciąż widniały światła dwóch reflektorów; ponad reflektorami nocne ciemności rozdzierały coraz częstsze błyski wystrzałów. Lavalette zerknął na Gam: wciąż wisiała na jego ra- mieniu, dłońmi oplotła mu szyję i cały czas coś mówiła. Wzbierał w nim ogromny przypływ uczuć. Uwolnił się z jej objęć i sięgnął po broń. Zacisnął dłoń na chłodnym uchwycie. Wystrzelił. Huk zwielokrotniał, odbijając się po tysiąckroć w czeluściach pierwotnego lasu. Lavalette puścił kierownicę, zwolnił pedał gazu, wyprostowany stanął na samochodzie. Krzyknął i wystrzelił. Gam kur- czowo chwyciła go za stopę i próbowała ściągnąć w dół. Lavalette się wyrwał... Strzelił, raz, drugi i zaczął krzyczeć - brzmiało to jak triumfalny śpiew - strzelał w jaskrawe światła, które, coraz bliższe, zamieniały się w oślepiającą ścianę... Znów strzelał, krzyczał, śpiewał, miotał się, jeszcze raz się wyprostował. Wóz się zatrzymał... Broń wypadła Lavalette'owi z ręki, trafiony, zwalił się z nóg, głową uderzył o krawędź karoserii... Na pokaleczone dłonie Gam pociekło coś ciepłego... i zabójczego: zobaczyła krew... A potem już nic do niej nie docierało... Epilog Wraz z lekkim wiatrem budził się dzień, wyłaniał się z wolna zza gór. Rozedrgana jasność sięgała zenitu, po czym zstępowała na dół, zalewając światłem całą przestrzeń aż po horyzont. Na górach, pod samymi szczytami, zalegały jeszcze wąskie pasma śniegu. W południe ich oślepiająca biel kłuła w oczy, sprawiając wrażenie, jakby nie tylko od- bijała promienie słoneczne, lecz i sama stawała się' słońcem. A kiedy wieczorem góry pogrążały się w ciemnościach, przez jakiś czas jaśniał tylko śnieg. W końcu noc pochłaniała całe światło; ostatnie znikały śnieżne pasma. Nocy zwykle udawało się coś, czego nie potrafił dokonać dzień: obracała uwagę ku sprawom serca. Była ciemna i bezkresna, wydawało się, że nie zna granic, nie zajmuje żadnej przestrzeni, a jednak wszędzie się czai, osacza wszystko i wszystkich; można się jej oddać, bezgranicznie się w niej zatracić, nie wiedząc przy tym, dokąd po- prowadzi... Im bardziej jej zawierzyć, tym więcej można od niej otrzymać... Ktoś, kto podzieli się z nią rozpaczą lub zwątpieniem i, otulony ciemnością, podąży ku nieznanemu, wróci obdarzony spokojem. Przestrzeń oddzielającą świat od zmysłów wypełniały mgły. Miękkie jak poduszki nie pozwalały, by zdolność poznania zetknęła się z rzeczywistością. Wszystko się rozpływa, kontury się zatarły, płaszczyzny pozapadały. Istna ucieczka przedmiotów. Ową ucieczkę z przestrzeni wielowymiarowej do pła- skiej Gam szczególnie mocno odczuwała o zmierzchu -tym krótkim interludium dzielącym dzień od tropikalnej nocy. Zmierzch miesza z sobą rzeczy, odbiera im ich cechy, tracą one kolor i kształt, rozmywają się, stają się abstraktem - pozbawione wymiarów, dalekie i niepojęte. Są zimne, niedosiężne i nawet jeśli wciąż żyją i się poruszają, pozostają obce, nie należą już do nas. Gam w zupełnej ciszy odpoczywała na leżaku, patrzyła w okno. Odkąd służąca poprawiła jej poduszki i bezsze- lestnie wyszła z pokoju, do umysłu młodej kobiety powoli, krok za krokiem, przenikała świadomość współzależności przyczyn i skutków. Miała wrażenie, że spogląda z góry, z jakiegoś niezwykłego punktu obserwacyjnego, skąd widać coś jeszcze prócz stale ją nękających wspomnień, których obawiała się za dnia. Nie uciekała od nich - oznaczałoby to, że im uległa. Nie chciała tego, często więc do nich wracała, by je dogłębnie roztrząsnąć. Teraz, kiedy się wydawało, że najgorsze ma już za sobą, przeszłość wróciła ze zdwojoną siłą. Przed jej oczami, jeden za drugim, przesuwały się pojedyncze obrazy; żaden jednak nie wybiegał przed inne, nie zmuszał, by się przed nim zatrzymać. Ulegając jakiemuś nieznanemu prawu, poszczególne epizody łączyły się w samoistną całość i Gam miała uczucie, że są odrębnym bytem, z którym prawie nic jej nie łączy. Owszem, przeżycia te w niej tkwiły i wciąż budziły olbrzymi oddźwięk, Gam jednak instynktownie czuła, że są to doznania powierzchowne, że głębiej tkwią pokłady jaźni, które nie mają z nimi nic wspólnego. Wiedziała, że nadejdzie dzień, kiedy właśnie one, jak rafy koralowe, wyłonią się z głębin i staną się najważniejsze. Ufała im bez zastrzeżeń, czuła, jak budzą się drzemiące w niej tajemnicze siły, dlatego o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, myślała niemal bez emocji. Od kilku tygodni przebywała w wysokich górach, w Nuwara Elija, i prócz służącej nikogo nie widywała. Co wieczór kładła się na leżaku i w milczeniu patrzyła, jak za oknem zmienia się świat. Milczenie było tutaj wszystkim: kto milczy, poznaje świat, kto oddycha, wnika w istotę zdarzeń. Pewnego wieczoru przyszło jej do głowy, że już kiedyś doznała podobnych wrażeń: było to wówczas, gdy zafa- scynowała ją mistyka przedmiotów. Wydawało jej się, że znalazła rozwiązanie i wie, co dalej - w końcu trafiła na znany od dawna punkt orientacyjny, wskazujący, że znów podąża właściwą drogą. Świat na powrót zrobił się zrozumiały. Koniec z nie- ustającym poszukiwaniem sensu, z zawiłościami etyki. Jak błysk magnezji objawiła się najbardziej oczywista z prawd: przez cały czas wszystko dzieje się tak, jak powinno, jest jak najbardziej prawidłowe. Kto żyje w zgodzie z samym sobą, nie błądzi. Kto się w życiu zagubi, poznaje świat. A ten, kto poznaje świat, pozna również samego siebie. Kto potrafi wniknąć w siebie i siebie zrozumieć, wzniesie się ponad wszystko i sięgnie wieczności. Przeżywać bowiem możemy tylko to, co tkwi w nas samych. W drodze powrotnej Gam zatrzymała się kilka dni w Kandy. Mimo że ostatnio żyła samotnie i starała się unikać ludzi, ostatniego wieczoru poszła do świątyni. Zatopiona w myślach, wolno krocząc przez świątynny przedsionek, słuchała monotonnych modlitw tłumu. Naraz dostrzegła przed sobą szafranową żółć mniszych szat. Poznała głównego kapłana i przypomniała sobie, jak jej mówił, że niebawem znów odwiedzi świątynię. Zachowała spokój: wyczuwała powagę miejsca, wiedziała, że należy powściągnąć emocje. W ślad za kapłanem weszła do świątynnej biblioteki. Usiadła na kamiennym murku. Kiedy spojrzała w twarz lamy, odniosła wrażenie, że ostatnim razem widziała mnicha zaledwie kilka godzin temu; wszystkie sprawy odsunęły się teraz od niej jeszcze bardziej niż w dniach poprzedzających spotkanie, zrobiły się dziwnie odległe, drugorzędne. - Wśród wyznawców Buddy w Tybecie - zaczął lama - panuje stary obyczaj modlitewny, dla ludzi Zachodu nie- zrozumiały; zdarza się nawet, że z tego powodu się z nas śmieją. Podczas modlitw sto, niekiedy tysiąc, a czasem niezliczone razy kręci się specjalnym młynkiem, powta- rzając przy tym wciąż to samo zdanie: OM MANI PEME HUNG. W przejrzystych czaszkach ludzi Zachodu kryje się niespokojne zwierzę, które oni, całkiem niesłusznie, nazywają myśleniem. Ludzie tutejsi też myślą, nawet bardzo intensywnie... Proszę wskazać religię, która nie miałaby wschodnich korzeni... W umysłach ludzi Wschodu próżno jednak szukać zwierzęcia, które utrudniałoby wyciąganie wniosków. Myślenie wiąże się tutaj z medytacją. Monotonia tybetańskiej modlitwy, którą Europejczycy tak pogardzają, jest jej siłą. Kto podług swej woli kształtuje otaczający go świat, osiągnie tyle, na ile wystarczy mu sił: zasób sił wyznacza kres jego drogi. Kto stoi na uboczu i wszystko sprowadza do nieistotnych wymiarów, zadaje po cichu gwałt prawom rządzącym ludzką naturą. Kręci się w kółko i nigdy nie zginie, ale też nie dotrze do końca drogi... Wszyscy ludzie Zachodu są tak zadufani... - Znalazłam się u kresu - rzekła Gam. - Każdy koniec jest zarazem początkiem... Pani wierzy, że to koniec, jest pani o tym przekonana... Ludzie Zachodu uważają, że gdy narzędziem tak niedoskonałym jak rozum zdołali coś zmierzyć, a to coś okazało się niepodzielne, wówczas dotarli do kresu. Twierdzą też, że śmierć - najbardziej gwałtowna z przemian, przejście z jednej jakości w drugą - oznacza koniec. Chcielibyście objąć wszystko rozumem, nie możecie pojąć, że rozum i logika przydają się, gdy chodzi o pospolitą codzienność; są natomiast bezsilne, kiedy stajemy przed, jak wy to nazywacie, problemami metafizycznymi i transcenden- talnymi. Tak jak my macie zwierzęta, o których żadna z waszych bezdusznych religii nie mówi ani słowa; grun- townie je wykorzystujecie: dostarczają wam pożywienia, dzięki nim możecie utwierdzać się w poczuciu swej ludzkiej odmienności, ich istnienie gwarantuje wam dobre samopoczucie... Strumień życia przenika jednak znacznie głębiej... Czym byłby świat, gdyby go pojmować i mierzyć wyłącznie ludzką miarą... - Patrzył na Gam spokojnymi, mądrymi oczami. - Wielu ludziom wystarcza życie na równinie - sami są płascy. Inni przypominają wzniesienia, są jak góry, na które wciąż się wspinają, a zdobywanie przez nich szczytów to krańcowy efekt działania podstawowych warstw jestestwa. Są wreszcie tacy, którzy wciąż krążą - spełniają się, wchodząc w pewien krąg, zataczają koło i, przekonani, że przed nimi nie ma już niczego, niepostrzeżenie przenikają do następnego kręgu. Egzystują właściwie bez przeszłości, wciąż powstają z popiołów na nowo. Doświadczenie, tak ważne dla innych, dla nich nic nie znaczy: życiem tych ludzi kierują mistyczne prawa, są oni w nim zakotwiczeni znacznie bardziej niż inni. Pani należy do tej ostatniej kategorii. Kiedy widziałem panią przed kilkoma miesiącami, byłem pewien, że zanim pani wędrówka przez ostatni krąg dobiegnie końca, jeszcze raz pani się tu pojawi... Czas się dopełnił... Wkracza pani w kolejny krąg... Gam z powagą spojrzała na kapłana. - Wiem, że to, co się stało, zostawiłam daleko za sobą, że nie ma powrotu... Jestem też pewna, że jeśli się powtórzy, znów nie będę wiedziała, co robić: w ogóle mało pamiętam... Dlaczego jednak serce tak bardzo mi ciąży? - Kilka dni temu nad Kolombo nadciągnęły czarne chmury. Zerwała się burza, fale z rykiem wznosiły się na wysokość wierzchołków palm. Następnego ranka niebo znów jaśniało błękitem i kto nie przeżył tej burzy, nie uwierzyłby, że coś takiego mogło się wydarzyć. Morze wciąż jednak szalało, lecz nie było wiatru, panował cał- kowity spokój. Nasuwało się więc pytanie: skąd biorą się fale? Burza przecież dawno minęła. Otóż by morze ucichło, potrzeba czasu. Staw uspokaja się bez porównania prędzej. - Kapłan wstał. - Bardzo rzadko odwiedza mnie ktoś z Zachodu. Człowiek, którego osobowość odegrała ostatnio taką rolę w pani życiu, także miał w sobie coś szczególnego. Pytał o różnice pomiędzy kimś, kto jest niemy, a kimś, kto milczy. Niemowa nie mówi, bo nie może. Milczenie natomiast jest równoznaczne z przekroczeniem bariery słów... By coś mogło trwać wiecznie, musi się zmieniać -rzekł. - Takie właśnie jest życie. Niech pani żyje w zgodzie z sobą. I nawet nie traktuje tego jak reguły... To początek... Początek zaś znaczy bardzo wiele... Zamyka pierścień... I nie ma takich spraw ani zdarzeń, których by nie objął... Nocą w Kolombo Gam obudziły jakieś szmery. Przez chwilę nasłuchiwała, lecz dobiegło ją tylko cykanie świerszczy. Przyszło jej do głowy, że to jaszczurka, która wdrapała się do pokoju i odpadła od ściany, dźwięk jednak się powtórzył. Przypominał ciche kroki, jakby ktoś ostrożnie stąpał i tylko czasem zaskrzypiała podłoga. Wszystko wskazywało na sąsiedni pokój. Gam wyjęła broń i po cichu odsunęła zasłonę, by w razie czego prześliznąć się przez szczelinę. W pomieszczeniu nie było nikogo. Naraz uniosła się mlecznobiała gaza na oknie i ukazała się ciemna szpara. Jakaś ręka odepchnęła gazę na bok i wsunęła się do pokoju, za ręką pojawiła się głowa, potem cała postać. Intruz szybkim krokiem podszedł do ściany, ściągnął dywan i zaczął go zwijać. Gam przez chwilę uważnie go obserwowała, po czym odłożyła broń i weszła do pokoju. Mężczyzna okrążył pomieszczenie i wydawało się, że zaraz rzuci się przed siebie. Widząc jego płynne ruchy, Gam nabrała pewności, że się nie myli: to był kreol. Gwałtownie się cofnął. Gam przekręciła kontakt. Jasne światło zalało pokój. Kreol instynktownie chwycił częściowo zwinięty dywan i powoli ruszył do okna, za- mierzając go wyrzucić. Gam powstrzymała go ruchem ręki. Patrzyła na niego, w jej oczach malowała się powaga. Mieszaniec trzymał pod pachą zielony dywan modlitewny, który jej kiedyś podarował. - Uprzedził mnie pan - odezwała się. - Właśnie za- mierzałam odesłać panu ten dywan. Wyjeżdżam do Europy. - Już pani tu nie wróci? - Nie wiem. - Chciała mi pani oddać dywan... - Należy do pana. Jestem wdzięczna, że pyta pan o niego dopiero teraz, po moim wyjeździe i tym wszystkim, co się od tego czasu wydarzyło. Potrafię to docenić. - Naprawdę chciała mi go pani oddać? - Kreol nie krył zdumienia. - Zawsze uważałam, że powinien do pana wrócić, jest przecież pańską własnością. To zaś, lepiej niż cokolwiek innego, tłumaczy całą sytuację... - Proszę nie myśleć, że skoro sam i w taki sposób po niego przyszedłem, chodzi o coś więcej, że jakąś rolę od- grywa jego wartość. Zresztą na pewno pani tak nie pomyśli. Również o innych sprawach, o których nie chcę mówić. Nie mogę żyć bez tego dywanu, muszę go znów mieć. - Nie mówmy już o tym - rzekła Gam. - Ta wizyta dowodzi, że nie do końca się na panu poznałam. Proszę mi wybaczyć. Tym większa jest moja radość, kiedy widzę, że po tym krótkim epizodzie potrafił się pan odnaleźć. Bynajmniej nie ironizuję. Proszę nie patrzyć na mnie spod oka. - Jest pani osobliwym człowiekiem. - Darujmy sobie psychologię... Rozstaję się z Indiami pogodnie, odczuwam coś w rodzaju małej, dziecięcej radości, mam nawet wrażenie, że mi się udało. A wszystko to zawdzięczam pańskiej dzisiejszej wizycie. Dziękuję panu za nią... Gam poleciła wnieść kufry do przestronnych, jasnych pomieszczeń. Z szerokiego okna dawnego budynku klasz- tornego rozciągał się widok na włoskie niziny i sinawe zarysy górskiego łańcucha. Z boku, niczym srebrna misa, wciskało się w nizinę morze. W popołudniowym słońcu zakurzoną drogą ciągnęły liczne wózki zaprzężone w osły, które słysząc przenikliwy klakson, często się płoszyły i wystraszone, nie zważając na pokrzykiwania woźniców, uciekały na pobocze. Sygnaturka nad tylnym refektarzem nawoływała do modlitwy na Anioł Pański. O tej porze gospodynie zwykły już mawiać felicissima notte. Gam przekładała zawartość kufrów do ogromnych wnękowych szaf: zamierzała zostać tu dłużej. Prosiła, by nikt jej nie pomagał. Nadszedł wieczór. Gam wciąż była sama; praca nad porządkowaniem, układaniem, segrego- waniem pochłonęła ją bez reszty. Spomiędzy materiałów, które przywiozła z Kantonu i Birmy, wypadła mała pa- czuszka zawinięta w zielony jedwab. Była to książka w ja- snoczerwonej skórzanej oprawie. Zapięcie oprawy tworzyły fallus i czaszka - wyśmienity przykład misternej pracy artysty cyzelatora. Litery wypisano tuszem, ozdobne inicjały mieniły się kolorami. Całość składała się z siedemnastu pieśni, każdą z nich zdobiła ilustracja. Wśród kolorów większości rycin dominował turkusowy błękit. Było to stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa, które Gam kupiła w Kairze przed trzema laty. Od tamtego dnia po raz pierwszy trzymała książkę w ręku... Podeszła z nią do okna. Przedwieczorne niebo ściem- niało i na horyzoncie zabarwiło się nasyconą czerwienią; wyżej liczne kolory układały się w coraz to jaśniej- sze warstwy, aż po lazur pomieszany z jabłkową zielenią i jadeitem. Świat pogrążył się w ciszy. Kartka za kartką Gam przeglądała książkę i miała dziwne wrażenie, że na każdej ze stron opisano jakiś fragment jej życia. Każda strofa zmuszała do zastanowienia i kiedy w końcu Gam zamknęła tomik, wydawało się jej, że wraz z nim zamyka coś jeszcze... Nic się nie wydarzyło, a przecież doznała jakiegoś cudownego olśnienia, przeżyła coś niezwykle ważnego. Nie potrafiła jednak niczego sobie przypomnieć, mimo że stało się to niemal przed chwilą. A może - przyszło jej do głowy- coś we mnie dojrzało; jak z owocem, który przez wiele tygodni opiera się wiatrom i burzy, mocno trzyma się gałęzi, po czym pewnego dnia, przy pięknej pogodzie, bez żadnego widocznego powodu spada na ziemię... Dlatego, że nadeszła pora. I nawet jeśli porównanie nie było całkiem trafne, Gam długo nie mogła się otrząsnąć z wrażenia. Czyżby coś powracało? Zaczynało się od nowa? Co takiego nagle się w niej odezwało? Bez wątpienia coś, czemu można ufać. Błogie ciepło napełniło jej żyły, krew pulsowała żywiej... Dopełniał się czas. Po chwili odłożyła książkę. Te wiersze same do niej przyszły... Trzeba było na to trzech lat. Wcześniej o nich nie myślała... Chociaż stale miała tomik przy sobie, dopiero dziś wpadł jej w ręce. Gam nie lubiła taniej symboliki, nagle jednak do niej dotarło, że wszystko kiedyś wraca... Poprzetykane narcyzami łąki jaśniały w promieniach słońca. Cienkie źdźbła trawy ochronnym kordonem otaczały delikatne szypułki kwiatów. Motyle spijały słodki nektar, chrząszcze' żwawo pięły się po łodygach w górę. Ich złocistozielone chitynowe pancerze połyskiwały w plą- taninie traw. Brzęczenie pszczół przypominało stłumiony dźwięk organów. Gam szła po łące, rozkoszując się każdym krokiem. Czuła, jak jej stopy dotykają ziemi, jak miękko przywierają do gruntu zaokrąglone pięty, jak potem ciężar przenosi się na palce. W rytm kroków uginały się kolana, w tym samym tempie kołysały się biodra, tułów i ramiona. To był prawdziwy dar niebios: Gam cieszyła się, że może wysoko podnieść głowę, odwrócić się... Czuła, jak na jej twarzy igra słoneczny promień. Życie jest wszystkim! - wołało jej rozkołysane ciało; Gam nie myślała, wyrażała to ruchem. - Znów żyję, oto najbardziej boskie z uczuć... Świat jest równie młody jak ja... Jak długo będę zdolna przeżywać samą siebie, tak długo przetrwa świat... Jak długo będę umiała żyć sobą, tak długo potrafię przeżywać wszystko, co mnie otacza... Za łąkami zaczynał się las. Ponad inne drzewa wyrastały potężne dęby. Pod nimi roiło się od młodych drzewek. Jeszcze niżej były krzewy i bujnie pieniące się zielsko, które chwytało Gam za nogi. Tu i ówdzie stał pień -pozostałość po wyrębach. Najczęściej jednak rosły już na nich grzyby, wokół owijały się pnącza. Las bezustannie rósł... Był silny, witalny... Wciąż rósł. Gam wciągnęła w nozdrza zapach ziemi i ziół. Odła- mała kawałek kory, spróbowała, jak smakuje. Nadleciał wiatr. Nowy rok budził się do życia. Wszystko było po- czątkiem. Teraz Gam to wiedziała. Opuściła głowę... Miała wrażenie, że obok niej ktoś mówi: „Zaczynam... Jestem gotów..."