14581
Szczegóły |
Tytuł |
14581 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14581 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14581 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14581 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kamil
. -" ' ' ' ' '
Durczok
wygrać życie
rozmowy przeprowadził
Piotr Mucharski
Wydawnictwo Znak Kraków 2005.
Projekt okładkiOlgierd Chmielewski
Fotografia na 1.
i 4.
str.
okładkiDaniel Malak
Opieka redakcyjnaMagdalena Sanetra
Korekta
Urszula HoreckaBarbara Gąsiorowska
Opracowanie typograficzne i łamanieIrena Jagocha
Copyright by WydawnictwoZnak AutorzyISBN 83-240-0514-5
Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków,ul.
Kościuszki37
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do naszejksięgarni intemetowej: www.
znak.
com.pl
Marcinowi Pawyłowskiemu.
Do końca życia będę pamiętał moment, kiedy nad ranem, po ostatniej chemii, do mojego pokoju weszła pielęgniarka.
Wyciągnęła mi wenflon i odłączyła Hansa.
Była 5.
12. Będę zawsze pamiętał całą sekwencję jej ruchu, wyciągania igłyz tego, dokładnie z tego miejsca.
Tojuż było jedyne miejsce, wktóre się można było wkłuć.
Paskudne zresztą, bo nie można położyćręki wnaturalny sposób.
Pielęgniarka miała srebrną miskę, do którejwrzucała wszystkie zużyte sprzęty: wenflony, worki z chemią, ligninę.
O 5.
12w maju byłocieplutko, siąpił lekki,wiosenny deszcz, było zielono.
Podobno, kiedy ludzie umierają, to im się przed oczami cały film z życiawyświetla.
Mnie sięwtedy nie wyświetlił film z całego życia, tylkofilm z całego pobytu w tym szpitalu.
Śmieszne uczucie,dość melodramatyczne.
Od czwartej czekałem przebrany, założyłem dżinsy, jak tylko zobaczyłem,że ostatni worek z chemią zaczyna się kończyć.
Przypomniałem sobie pierwszą wizytę w Wigilię i śnieg, którymnie tak strasznie denerwował.
Za oknem przeleciałydwie pory roku - jak w tanim filmie, żeby widz wiedział, że czas upłynął.
Miałem spakowaną torbę, zeskoczyłem z łóżka, odepchnąłemHansa, otworzyłem drzwi,przeszedłem krótki korytarzyk i powiedziałem: - Siostro,jadę.
Ona tylko wrzasnęła: - A pan dokąd?
Więc mówię: - Do domu,bowszystko się skończyło.
Pamiętasz słowa o swojej chorobie, które wypowiedziałeś pamiętnego wieczoru w Wiadomościach"?
Dokładnieich nie powtórzę.
Poprosiłem zresztą, żebyzostały wykasowane z archiwum.
Wszystkie materiałyz "Wiadomości" są przechowywane w pamięci komputera.
Wydawało mi się jednak, że ten jest zbyt osobisty
Pamiętam też, żewersja, którą napisałem wcześniej, różniła się od wygłoszonej.
W tekście było napisane: "mam nadzieję".
Poprawiłem na:"mocnowierzę".
Zmagałeś się z tym tekstem?
Miałem skonstruować cztery zdania - najtrudniejszeze wszystkich, jakie wypowiedziałem w swoim życiu.
Po pierwsze, musiałem wziąć pod uwagę moich najbliższych - mieliświadomość, że toczę walkę naśmierć i życie, ale codziennie byli narażeni na idiotyczne pytania.
Choćby o to, dlaczego jestem łysy Czy.
się z kimś założyłem, czy przegrałem zakład?
Więcz jednej strony przeżywali dramat własnej bezsilności (bo tak naprawdę to tylko ja mogłem walczyć, a onimogli mi tylko stworzyć dobre warunki do tej walki),a z drugiej - musieli odpowiadać na pytanie, czy Kamil się założył, że Małysz zostanie mistrzem świata,i przegrał.
Dzisiaj to brzmi idiotycznie, ale wtedy naprawdę nas wkurzało.
Po drugie, w Instytucie Onkologii w Gliwicach,gdzie przewijają sięcodziennie setki osób, wciążzadawano mipytanie: - Co pan redaktor tutaj robi?
Jakbym byłz innej glinyulepiony inie mogło mi sięprzydarzyć toco im.
Chciałem odpowiadać: Dopadło mnie to samoco ciebie, bracie; ty się z tym mocujeszi ja się z tym mocuję.
Po trzecie, kiedy jużbyłem w szpitalui łaziłem obwieszony butelkaminasznurkach, sączkami, drenami, ludzie zaczęlimnie oglądać jak zjawisko, któremożebyć źródłem nadziei.
Musi się panu udać -mówili.
Zauważyłem topo raz pierwszy u pewnegostarszego pana, który nie chciał być wypisany ze szpitala.
Zaczepił mnie kiedyś, nim jeszcze sam zdążyłem wykuśtykać na korytarz.
- Jak się panczuje?
zapytał.
- Dobrze się czuję - odparłem.
Na co ówstarszy pan:- Tak, tak, panu to się uda, ja nie mamszans.
Tobyłpierwszy sygnał,że z nim dziejesięcośniedobrego.
Po trzech tygodniach nie chciał wyjść zeszpitala, mimo że się kwalifikowałdo wypisania.
Potem - może już byłem uczulony- spotykałem corazwięcej zupełnie zrezygnowanych ludzi.
Głównieroz10
mawiali między sobą o tym, że im się nie uda, kto mamniej szans -ten lepszy, co konu obcięli i jakniewiele życia przed sobą mają.
Licytacja w nieszczęściu?
Koszmar.
Komu pierśodjęli, komu rękę odrąbią, bogo strzyka, więc pewniema przerzuty jakby każdychciał udowodnić innym, że przoduje w cierpieniui beznadziei.
Na mnie były zwrócone ich oczy, więctym bardziej nie chciałem się poddać czy kryć z chorobą.
Musiałem grać twardziela,bo niewypadałoinaczej.
Kreowałem sięwięc na dzielnego i widziałem,że trafiam w jakąśpotrzebę.
Taka byla luka na rynku nieszczęść?
Powiedzmy.
Najpierw się wstydziłem, że wygląda tona pychę, któramoże razić.
Ale potem zobaczyłem,że towarzysze niedoli chętnie porzucają tamten języki konwencję cierpienia.
Nawet robią to z ulgą.
Zaczęłysię rozmowy z profesorem BogusławomMaciejewskim, który zachęcał mnie do szybkiego powrotu dopracy Na początku przestrzegał przedkonsekwencjami publicznego przyznania się do choroby.
Głównie chodziło oto, że ktoś może użyć choroby jakoargumentuprzeciw mnie, będzie miał pretekst,żeby- jak to się potocznie mówi -sczyścić Durczoka.
Najwyraźniej profesorniebył zwolennikiem teoriio dobrym z natury człowieku, a może miał już za sobą ja11.
kies doświadczenia ze oczyszczonymi" pacjentami.
Ale szybko przestaliśmy się spierać i problemem stało się nie to, czy przyznać się do choroby, ale w jakiejformie to zrobić.
Jakimi słowami o niej powiedzieć.
N/e musiałeś przełamywać bariery wstydu?
Choroba jestprzecież często czymś wstydliwym.
Zupełnienie miałem tego poczucia.
A potem, kiedy trafiłeśna pierwszestrony kolorowychpisemek?
Ich komentarzebyły bzdurne, choć ubrane w troskę.
Wiadomo, że jak ktoś chce dać zdjęcie łysego Durczoka na okładkę,to nie robi tego ze szlachetnychpobudek, tylko dla sensacji.
Sam zresztą wtedy -potelewizyjnym oświadczeniu - jużsięnie odzywałempublicznie.
Te artykuły- z małymi wyjątkami -byłydla mnie w gruncie rzeczy dość śmieszne.
Po bliskich tezto spływało?
Nie wszystko.
Ton niektórych "współczujących"tekstów był cyniczny: dowiedział się, że umarł, ale jeszcze do niego nie dotarło.
Jest facet, ale go już nie ma- coś w tym stylu.
Mnieto mogło śmieszyć,ale napewno nie śmieszyło moich bliskich.
Oni przecieżbalansowali między tym, co wiedzieli ode mnie, tym,na cogodziłem się, by profesorim powiedział, i tym,
12
czego się domyślali na podstawie różnych sygnałów.
Walkaz chorobą odbywa się na wielu frontach i niedotyczy tylko samego pacjenta, swojąwalkę - mniejlub bardziejosobną - prowadzą też najbliżsi.
Mająwłasne słabości,lęki, przerażenie i poczucie bezradności.
Przecież wystarczy, że zostaniesz dzieńdłużejw szpitalu, a już pojawia się myśl: Pewnie ma przerzuty, tylko nie chce się przyznać.
Poza tymjeśli naużytekinnych chorych nosisz maskę dziarskiego faceta, to potem -prawem równowagi - odreagowujesz na bliskich swoją dzielność.
Miałem takie przykre okresy
Chorobaroszczeniowa?
Mogłem marudzić, mogłem ich wszystkich doprowadzaćdo łez i takodreagowywać stres.
Czujesz się wtedy rozgrzeszony z rzucania widelcem.
Okropność.
Wróćmy do telewizyjnego występu.
Postanowiłeś powiedzieć widzom ochorobie.
Jechałem do telewizji z gotowymtekstem.
Bałem się,że nie wytrzymam napięcia, głos mi się załamie,a przecież to musiało być oświadczenie faceta, który naprawdę wierzy w to, że wygra.
Wątpliwości nie dotyczyły mojego samopoczucia, tylko telewizyjnego doświadczenia.
Nie bałbym się łączenia zsiedmiomawozami, zwarcia z politykiem, ale tym razem chodziło o wyznanie, jakiego nigdy wcześniej nie wygłasza13.
łem i obym nigdy więcej nie musiał wygłaszać.
Poprosiłem więco wcześniejsze nagranie.
Udało się od pierwsze go razu?
Tak. Poprowadziłem "Wiadomości" i po ostatnimmateriale wstałem z krzesła i stanąłem przed monitorem w rogu studia.
Operatorzy byli zaskoczeni, więcichuspokoiłem, że końcówka jestjuż nagrana, ale toich tylko jeszcze bardziej zaskoczyło.
Wtajemniczony był tylko główny operator, pozostałych trzech nicniewiedziało.
No i zobaczyliśmyto oświadczenie.
Pomyślałeś: Dobru zrobiłem?
Nie tylko pomyślałem, że dobrze zrobiłem,ale jeszcze uśmiechnąłem się sam do siebie z poczuciem,że wywinąłem im dobry numer.
Nie wiedziałem tylko, jakim "im" go wywinąłem.
Komórkom nowotworowym?
Tym, którzy opowiadali bzdury o zakładach?
Tym,którzy żyją w przekonaniu, że rak to jestwyrok śmierci?
Pewnie wszystkim po trochu.
Wróciłem do warszawskiego mieszkania i ten stan swawolnego wewnętrznego uśmiechu trwał we mnie jeszczeze dwie godziny, a potem poszedłem spać.
Zrobiłemcoś, czego skutków nawet niewarto próbować przewidywać.
Dały o sobieznać pokłady nieodkrytej dotąd przekory wobec losu i tego, co on przynosi.
Kiedydotarły pierwsze echa?
14
Jeszcze tegosamego wieczoru zadzwoniłem ze stacjonarnego aparatu do mojej żony, ale Marianna nie byław stanie ze mną rozmawiać.
Oczywiście wiedziała, copowiem tego wieczoru, ale i takbyła zaskoczona!
poruszona,więc rechocząc sam zsiebie, poprosiłem,żebysię położyła spać, bo wszystko będzie dobrze.
Następnego dnia wybrałemsię z przyjacielem na targi żeglarskie, gdzie wystawiano jako główną atrakcjęłódkę,której jestem matką chrzestną(jak się okazuje, nie maojców chrzestnych w żeglarstwie).
Nie mogłemniczego zobaczyć,bonim wszedłem na teren wystawy, zrobiła się mała sensacja- ludzie gromadą okazywali misolidarność i ciepłe uczucia.
Potem włączyłem telefonkomórkowy, ale przy pięćdziesiątym SMS-ie zapchałasięchyba skrzynka.
W każdym razie jeszcze przez trzydni przychodziły życzenia z datą sobotniego wieczoru.
Taka byłapierwsza reakcja i poczułem,że mięknę wewnętrznie.
Czułem wzruszenie młodego chłopaka, który wchodzi na stadioni spodziewa się oczywiście, żebędą tam jacyś widzowie, ale nie sądzi, że trybuny sąpełne i wszyscy mu biją brawo.
Takie miałem wtedypoczucie.
Przybyło mi sil.
Po raz pierwszy też pomyślałem, że coś dobrego uruchomiłem i będę jeszczeświadkiem wydarzeń niezwykłych.
Niebyłoreakcji zawistnych?
Zarzutów, że uprawiaszekshibicjonizm na wizji?
Żadnych negatywnych reakcji, poza pamiętnym tekstem Alicji Resich-Modlińskiej, nie było, aleon doty15.
czyi tylko upodobań estetycznych autorki.
Nawetw Internecie,gdzie można spotkać wszystko, nie znalazłem niechętnych komentarzy
Potem było niedzielne wydanie "Wiadomości".
Z jakąś rekordową, dwukrotniewiększą widownią.
Było w tym cos poza czcza ciekawością?
Najwyraźniej problem musiał być na tyle ważny, że -ze zdrowej czy niezdrowej ciekawości - ludzie chcielinastępnego dnia jeszcze raz to zobaczyć, sądzili, żecoś się wydarzy.
Wydaje mi się jednak, że przedewszystkim był to dowód, że istnieje poważny problemspołeczny, o którym się nie mówi.
Okazało się zresztą, że nie byłem pierwszy: Tomasz Raczeknapisałw "Wprost"o przypadku prezentera BBC,który podkoniec lat sześćdziesiątych przyznał na antenie,żewalczy z chorobą nowotworową.
To pokazuje również, na jakim etapie publicznej dyskusji o nowotworach znajdujemy się w Polsce.
Jestemprzekonany, że wStanach Zjednoczonych, gdzie przeważa świadomość, że rak jest chorobą wyleczalną, jeślisię go odpowiednio wcześnie wykryje, takie wystąpienie miałoby znacznie mniejsze znaczenie.
Tam dwie trzecie chorych zastaje wyleczonych, u nas jedna trzecia niekoniecznie dlatego, żenasza medycyna jest na niższym poziomie, leczdlatego, że Polacy przychodzą doonkologa przeważnie zzaawansowaną już chorobą.
Co było wlistach od widzów?
16
W czwartek zadzwonił do mnie Janusz Wołcz, z którym pracowałem na Woronicza, i mówi: - Mamy problem, bo ruszyłalawina.
Workami znoszą dla ciebielisty Okazało się też, żemoja skrzynka e-mailowa niedziałazablokowana przez tysiące wiadomości.
Listyukładały się w kilka grup.
Pierwsza to były listy dodające otuchy, pisane albo przez osobychore, albo ichbliskich.
Po tym jak opowiedziałem w telewizjio książce Oskari paw Róża, dostałem niesamowity listz Warszawy od matki dziecka chorego na raka.
W programie wyraziłem jakieś naiwne poglądy ochorychdzieciach.
To był piękny, długi i ciepły list.
Czytałemgo i czytałem,aż doszedłem do końcai dowiedziałem się, że jej synek właśnieumarł na raka.
Niezwykły,osobisty list.
Był też list od dziewczyny, którejmatka po agresywnej chemioterapii miesiącami niechciała wychodzić zdomu, i w tamtą niedzielępo razpierwszy poszłyrazem na spacer.
Albo ktoś odmawiał zgody naoperację i nagle zmienił zdanie.
Dużotego typu historii.
Nie ma wtym mojej zasługi, ale satysfakcja,jaką sprawiają mi one dodzisiaj, jest nieporównywalna z niczym.
Czasami listy były zapisemwłasnych przeżyć z czasu choroby lub pobytu w szpitalu.
Druga grupa tobyły listy od osób, które niebyłychore, ale wzadziwiający sposób potrafiły się wczućwpsychikę chorego.
Czasem niesamowite, ponieważich autorzy darowywali mi przyjaźń, ot tak, nie wiedząc, czy jąprzyjmę, czy nie.
Były to listy bezinteresowne, prosto napisane, bezkombinacji, zastanawianiasię, czy tak wypada.
Kolejnągrupę stanowiły li17.
sty z przeprosinami od osób, które posądzały mnieo efekciarstwo z tą łysiną.
Następną stanowililudzieproponujący mi wyleczenieza pomocą cudownychśrodków.
Nie bardzo wiedziałem, co mam z tymzrobić, bo listyczęsto były pisane ze szlachetnych pobudek.
Alebyła też duża grupaszamanów nie ukrywających specjalnie, żechodzi o to, iż w telewizji pewnie doskonale zarabiam, w związku z czym oni zadrobną opłatą podejmą się kuracji.
Wśród recept napokonanie choroby vilcacora, czyli cudowne zioła ściągane chyba z Peru, była zdecydowanie na miejscu
pierwszym.
Ale o tych ostatnich głosach wspominam tylkodla
statystycznego porządku.
W pamięci pozostaje niesamowite wrażenie ogromu ludzkiegowspółczuciai bezinteresownej solidarności.
Chce się żyć, kiedyświat odsłania takie oblicze.
Profesor Bogusław Maciejewski, dyrektor CentrumOnkologii Instytutu im.
Marii Skłodowskiej-Curiew Gliwicach
Słowo "rak" jest nieścisłym, obiegowym pojęciem.
Rak to tylko jeden z typów nowotworu.
Słowoto jestjednak tak obrazowe i "agresywne" w swoim wyrazie, żepotocznie funkcjonuje jako określenie wszelkich nowotworów.
Ich różnorodność może nas przerażać.
Sklasyfikowaliśmy je i poukładali w tabelach,według których powinno się aplikować terapie.
Nowotwory nie dają sięjednak zamknąć w sztywnychklasyfikacjach.
Bez przesady możemy powiedzieć, żekażdy przypadek tej choroby jest inny.
W zasadzie tylejesttypów nowotworów, ilu jest ludzi, którzy przychodzą z tą chorobą.
Najogólniejmożna by opisać raka jako komórkowąrebelię.
W naszym organizmie istnieją zastępy wyspecjalizowanych strażników, którzy dbają o jego harmonijne funkcjonowanie.
Kiedy zatniemy się przy go19.
leniu, uruchamiają się systemy, które powodują przyrost komórek tkanki łącznej.
Ale ich przyrost trwatylko do pewnego momentu, kiedy wyrówna się ubytek.
Wtedy system każe im się zatrzymać, aone gosłuchają.
Tak jest ze zdrowymikomórkami.
W niektórychkomórkach dochodzi jednak dozmian w układzie genetycznym, które sprawiają, żeprzestają one słuchać rozkazów strażników.
Niektórez nich kamuflują się,upodabniając dotkanki, z której się wywodzą.
I właśniez nimi system nie możesobie poradzić.
Kiedy ci rebelianci zorganizują sięwwiększą grupę -więcej niż dziesięć tysięcy - zaczynają funkcjonować niezależnie.
W normalnychwarunkach komórka ma określony czas życia, a następnie siędzieli.
Stara komórka umiera,młoda zostaje - na tym polega równowaga w organizmie.
W grupie rebeliantów natomiast podział przebieganiezahamowanie w postępie geometrycznym.
Komórkidzielą się: jedna - dwie - cztery - osiem -szesnaście - trzydzieści dwa - sześćdziesiąt cztery,apotem tysiące isetki tysięcy.
Zaczynają nietylkoprzyciągać dosiebie naczynia krwionośne żywiciela,ale również tworzyć własnenaczynia krwionośne.
Komórki, które są w ścianach tych naczyń, dzielą siętysiąckrotnie szybciej niż normalnie.
Tworzą gęstą sieć,by zbuntowane komórki mogły pochłaniać z krwi substancje odżywcze.
Tak działa nowotwór.
Jest państwem w państwie, którerządzi się własnymi prawami.
W dodatku ma cechy imperialistyczne isamobójcze.
Będzie tak długo wykorzystywał żywiciela, aż ten
20
umrze, a onrazem z nim.
Unicestwia żywiciela, choćsam też umrze.
Metody, którymi dysponujemy w walce z komórkami nowotworowymi, sprowadzają się do jednego zabić je wszystkie!
Zabijamy je, wycinając lancetemw chirurgii, trujemy toksynamiw chemioterapii,napromieniowujemy.
Musimy zabićje wszystkie, ponieważ ta grupa, która by ocalała,mnożyłaby sięw szaleńczym tempie.
Jej niedobitkibyłyby jeszczebardziej agresywne.
Jeżeli zostawimy choćby jednąkomórkęrakową, może się okazać, że przez pięć latbędzie naśladować normalne zachowania,jakby spała.
I nagle, z niewiadomychpowodów, obudzi się,powędrujedo krwi,a potem do mózgu, płuc albowątroby,tworząc przerzut.
Odbudujeswoją - jeszcze bardziej agresywną - armię.
Lekarstwo na rakaoznaczałoby więc resocjalizację buntowników.
Nakłonienie ich do postaw obywatelskich i lojalności wobec państwa-żywiciela.
Nie mamy jednakpojęcia, jakto zrobić, więc pozostajenam tylko ich zabijanie.
Pacjenci najbardziej boją się operacjinowotworu.
Ryzyko wtym wypadku polega głównie na tym, żenieprecyzyjne cięcie,które pominie kawałek nowotworowej tkanki, powoduje jej błyskawiczny rozrost.
Rak, który rozwijałsię dotąd jak żółw, wystrzeliwujeteraz jak rakieta.
Może to brzmieć jak potwierdzenietezy, że rak boi się noża inie wolno go operować.
Rak nie boi się jednak noża, on po prostu wymagaprecyzyjnego cięcia, więcnie toleruje, kiedy zajmująsię nim cyrulicy Jeśli chirurg niema pojęcia o onko21.
logii, może być rzeczywiście dla chorego na raka niebezpieczny.
Jak powiedziałem, tyle jest typów nowotworów, ilujest ludzi, którzy zapadają na tę chorobę.
Powiedzmy, że przychodzi pacjentka z rakiem piersi we wczesnym stadium zaawansowania.
"Wydawałoby się, że tenjednocentymetrowy guzek wystarczy wyciąć i sprawabędzie zamknięta.
Zawsze jednak istnieje prawdopodobieństwo, że pacjentka należy dotych kobiet, u których nowotwór jest tak genetycznie zaprogramowany, że będzie dawał przerzuty.
Nie wiemy jednak,u których tak jest, a u których nie.
U piętnastu kobietna sto takieryzykowystępuje.
Możemy je zmniejszyćza pomocą agresywnej chemioterapii,a potembyć może kolejnejoperacji, niemal do zera, ale - i tojest pytanie etyczne - czy powinniśmy tym leczeniemi cierpieniem obciążać również owe pozostałe osiemdziesiąt pięć procent pacjentek?
Niedawno zespółonkologów z Chicago przeprowadził badaniamolekularne, które pozwoliły wyselekcjonować zagrożonągrupę.
Teraz będziemy wiedzieli, u których pacjentek nie powinniśmy zaczynać od operacji, lecz od intensywnej chemioterapii.
Naukao raku wzbogaciłasięo kolejny element - drobny, ale jakże istotny
"Wędzą o nowotworach staje się coraz bardziejzłożona,coraz bardziej skomplikowana.
Nie ma prostejrecepty, nie maprostego leku.
Kiedy w mediach widzę krzyczące tytuły "Wynaleziono lek na raka", toz góry wiem, że to kłamstwo - sensacja medialnawykorzystująca lęk milionów ludzi.
To możesię od22
nosić do wąskiej grupynowotworów, na przykład czerniaka,alei tak nie wiemy,u którychto lekarstwozadziała, au których nie.
Najpoważniejszymproblemem polskiej onkologiisą nasze zaległości w profilaktyce wczesnowykrywalnej.
Im wcześniej wykryty nowotwór, tym większa jestszansa jego wyleczenia - to prawda, którą powinniśmy powtarzać nieustannie.
Niestety, nie pamięta sięo tym, podejmującdziałania wzakresie organizacjisystemu leczenia, niezbyt często zwracają na to uwagę media.
O chorobie nowotworowej mówi się incydentalnie, przy okazji akcji rozdawania wstążek i ulotek kobietom, które powinnyprzyjść na badania mammograficzne.
Dla mnie są to sytuacjedwuznacznemoralnie, choćdoceniam ichszlachetną motywację.
Dlaczego mają być uprzywilejowani ci, którzy szybciej dobiegną do kartki ze skierowaniem, mieszkająbliżej miejsca akcji albo - wreszcie mają lepsze dojścia iukłady?
To nie jest poledla nawet najszlachetniejszej - prowizorki, tylko dla działań systemowych.
Tejednak w moim przekonaniu mogą nastąpićjedyniepod naciskiem mediów.
Zbyt wielkie jest żniwo choroby nowotworowej w Polsce, byśmy moglipozwolić sobie na milczenie.
W jaki sposób dowiedziałeś się o chorobie?
Jechałem właśnie z Katowicdo Krakowa.
ZadzwoniłprofesorZiają (leczyłem u niego drobny uraz, którego doznałem podczas przygotowań do rajdu).
Poprosił, żebym wpadł do niego następnego dnia,ponieważ ma dla mnie istotną informację.
Powiedziałem:
-Jasne - i odłożyłem słuchawkę.
Ale przeleciało miprzez głowę, że to nie jest kwestia czterechszwówzaszytejwłaśnie na plecachranki.
Nikt się nie umawia z pacjentem wprzeddzień Wigilii zpowodu takdrobnych spraw.
Pomyślałem wtedy, że naprawdę istnieją przeczucia.
Wycięto mibanalnego krwiaka,wszystko się udało, alew tyle głowy odzywałsię cichygłos:To jeszcze nie koniec.
Zadzwoniłem do profesora po minucie.
Nie mogłemczekać.
Chciałem wiedzieć.
Kiedy usłyszał, żejadę autem, poprosił, żebym się zatrzymał.
Stanąłempod jakimś wiaduktem.
Powiedział,że wyniki nie sąw porządku.
Użył słowa "histopatologiczne".
Poczu24
łem przypływ obezwładniającego strachu.
Mówił dalej, ale od momentu kiedy padłysłowa:- Pan jestjeszcze młodym człowiekiem, przestałem go słyszeć.
To jest dziwny moment, kiedynagle wszystko, co wydarza się w naszym życiu, przenosisię w inny wymiar.
Wróciłem otępiały do samochodu i ruszyłem wstronę Krakowa.
Padło słowo "rak"?
Padłysłowa "nowotwórzłośliwy".
Wtedy jeszcze niewiedziałem, coto znaczy, i nie miałem siłypytać.
Niewiedziałem, że istnieje dwieście rodzajów nowotworów.
Kojarzyłem prosto: nowotwór to śmierć.
W Krakowie opowiedziałem o wszystkim przyjacielowi.
Urżnęliśmy się oczywiście.
Grzańcem galicyjskim.
Pierwszy odruch.
Nie myśleć o tym?
Uciec?
Nawet nie, raczej poczucie absolutnej obcości świata.
Wszystko,co znajome, staje się nieznajome.
Niemyślisz,co będziepotem,siłaskojarzenia: nowotwórznaczy śmierć, odbierazdolność logicznegomyślenia.
Więc chciałeś szybko powiedzieć o tym bliskim, podzielić się ciężarem?
Czułem potrzebę bydaz ludźmi.
Chciałem im wszystkoopowiedzieć,ale przecież to jest akurattemat,
25.
którym trudno się podzielić.
Wiedziałem, że czekamnie rozmowa z żoną.
Marianna - jaksię potem okazało - już wiedziała.
I to dużo więcej ode mnie.
Zostałem do wieczoraw Krakowie,odwieźli mnie znajomi, a po powrocie do domu padłem nieprzytomnydo łóżka.
Obudziłem się w nocy i gapiłem w oknodachowe.
Zaczęło do mniedocierać, co się stało.
Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co dalej.
I jakoś- sam nie wiem dlaczego - nie czułem strachu, powiedziałem sobie: Niedam się!
Dzisiajzdumiewamnie,że wmówiłemto sobie tak łatwo.
Nieważne, co sprawiło takie wewnętrzne sprężenie: odwaga czy wstyd przed strachem, wyobraźnia czybrakwyobraźni.
Naprawdę nieważne.
Jeśli potem wracały lęki, tojednak nie bałem sięśmierci -choćszansęna to,że wyjdę żywy z choroby,były pół na pół.
Trudno, naprawdę trudno,było miwyobrazić sobie, że umieram.
Śmierć jest jednak dośćabstrakcyjna.
Przerażały mnie raczej jej następstwa.
Naprzykładto, że oznacza ona koniec kontaktów zsynem - to bolało najbardziej.
Wydawało mi się,że moibliscy- Marianna, rodzice - jakoś sobie towytłumaczą, zracjonalizują, ale potem patrzyłem na Małego i bałem się.
Nie potrafiłem zrezygnować z wyobrażeń naszego wspólnego życia, lat, które miały nadejść.
Jakibył twój pierwszy kontaktz onkologiem?
Podczaspierwszych rozmów z profesorem Bogusławem Maciejewskim zostałem przestawiony na myśle26
nie pozytywne: walka z chorobą, skupienie na terapii,żadnego przeżuwania beznadziei, żadnej ucieczkiprzed prawdą.
Uprzedził, żeod teraz- przez pół roku,rok, a może i dłużej - spędzimy ze sobą bardzo dużoczasu.
Nastaw sięraczej na moje towarzystwo niż najakiekolwiek inne- powiedział.
To byłjasny przekaz.
Niewierzę, wtak łatwo ci przy szło toprzestawienie.
Oczywiścienie.
Nie potrafiłemwyobrazićsobierakajako czegoś zewnętrznego.
Jako obcego, który się wemnie zagnieździł.
Lekarze usilnie namawiali, żebymmyślał o nowotworze jak o wrogu: Coś w pana wlazło itrzeba to pogonić.
Do momentu, kiedy zacznie się rozmawiaćz rozsądnym lekarzem, człowiekjest bezradny i dryfuje:
czasem w stronę głębokiejdepresji i samobójczychmyśli, czasem w stronę głupiego optymizmu, któryw skrajnej postaci objawiasię w postawie "nie będęsię leczył" lub zaprzeczeniu "to nieprawda".
Obie tepostawysą zarazem przejawempaniki i bezwładu.
Nie wierzę jednak, że można poradzić sobie w pojedynkę.
Rozmowa zdoświadczonym lekarzem lubpsychologiem jest bezcenna.
Myślenie o strategii walkipojawia się wraz z pomocą kompetentnych osób, którymzaufasz.
Ja miałemszczęście dolekarzy Wiem jednak, żeczęsto lekarze, a nawet psychologowie są w takich wypadkach nieprzygotowani i bezradni.
Anastawieniepsychiczne jestprzecież nie mniej ważnym niż che27.
mia lub radioterapia elementem leczenia.
ProfesorMaciejewskipowiedziałteż, że żaden rozsądny onkolog nie powie, że na pewno mnie z tego wyciągnie,ale obydwaj musimy w to wierzyć.
Pamiętasz, jak przekraczałeś granice światów?
Granice światów przekracza się w Gliwicach.
W Instytucie.
Dokładnie - wchodząc do windyNapiętrze są poradnie - tam następuje wstępne rozpoznanie.
żeby się dostać na teren szpitala, trzebawjechaćwindą napierwsze piętro.
Ta windajest śluząmiędzyświatem normalnym a światem nowotworów.
Wznosisz siętrzy metry nad parter, otwierają się drzwi i jużjesteś w innymświecie: pracownie tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego, USG, rentgeny i poczekalnia, gdzie siedzą ludzie, jakby w oczekiwaniu na wyrok: albo - albo.
Albo ci powiedzą, żenarośl, którą masz pod skórą, jestniezłośliwa,albozaczniesz wędrówkę na wyższe piętra.
Albobędzieszwyglądał jak tapani wchustce na głowie, która skrywa łysą czaszkę, albo za chwilę stądwyjdziesz po kosmetycznym zabiegu.
Bardzo cienka jest granica między totalnym nieszczęściem,groźbą rozstania się zeświatem, a wyjściem ze śmiesznym kawałkiem papieruw ręce.
Wszyscy mają na razie to samo przerażeniena twarzy.
Czasem rezygnację.
Wchodzi się tam, jakby się wstępowało w morze nieszczęścia.
Ludzie siedzą, patrzą przed siebie i widać, że są w decydującymmomencie swojego życia.
28
Oczywiście nie ma tam śmiertelnej ciszy.
Wybuchająawantury o miejsce w kolejce.
W końcu to jastpolska poczekalnia.
Natychmiast znajduje się więcmężczyzna, który wszystkim radzi, co mają zrobić,ponieważ samjuż to wszystko przeszedł i właściwiejesttu tylko przypadkiem.
Jest kobieta, która mówi:
Wiem - temu się dajekopertę, a tamtemu wystarczykoniak.
Aletosą tylko role.
Wszystkich jednoczy poczucie nieszczęścia i jakiejś rezygnacji.
Twój kom fort polegał jednak na tym, że nie byłeś anonimowym JanemKowalskim.
To był komfort i dyskomfort.
Tak, nie byłem anonimowy.
Całyszpital wiedział, kto leżyw pokojunaczwartympiętrze.
Ale w momentach trudnych,kiedymożesz tylko chodzić po ścianach z bólu, kiedy chceci się tylkowymiotować, musisz robićdobrą minę dozłej gry.
Jednisą ciekawi, jak szybko się rozłożysz,inni szukają otuchy.
Tak było szczególnieod momentu,kiedy publicznie przyznałem się do choroby
Z dzisiejszej perspektywy myślę jednak, że najgorsze to byćskazanym na samotność.
Nie mieć do kogootworzyćgęby, wyżalić się, nie czućzainteresowania.
Choćmiałem też chwile, kiedy nie znosiłem czyjejśobecności, nawet najbliższych, ale wybaczali mi.
Beznich pewnie bym oszalał.
Jestem klasycznym przykładem mężczyzny, którydo końca udajeprzed światem, że nic munie jest,który nie włoży w dzień pidżamy, tylko będzie leżał
29.
na łóżku w dżinsach, bo przecież - niech widzą - jestw szpitalu tylko na chwilę i przez przypadek.
Na parkingu stał mój samochód -tak dla podtrzymania tejiluzji.
Zeniby w każdej chwili mogę odjechać.
Jazdyzakazał miprofesor, ale miałem swoje sposoby, żebyzmylić panią,która informowała Maciejewskiegoo moich próbach poprawienia sobie samopoczucia zakółkiem.
Profesor powiedział ci wszystko?
To jest sztuka: powiedzieć tyle, iletrzeba.
Ani zadużo,aniza mało.
Stopniował wiedzę.
Najpierw mówił, żebędzie ciężko.
Jak już było ciężko, to dodawał, żebędzie jeszcze ciężej.
I tak dalej,wydawałosię, że bezkońca.
Pierwsze słowa dotyczące mojego stanu byłyjednak krzepiące: - Wróciliśmy zdalekiej podróży - powiedział.
Pomyślałem, że może jestem zdrowy (każdy liczy na cud i one rzeczywiście w onkologii się zdarzają), ale znaczyło totyle, że kość jestnienaruszonaprzez raka.
Później zrozumiałem, że tofaktycznieznaczyło wiele.
Mój rakbył jednym z bardziej wrednych, ponieważ atakujei tkanki miękkie,i kości.
Jeżeli zaatakuje tkanki miękkie, to można go wyciąć,jak włazi wkość, to zaczyna się kłopot: trzeba goodrąbać.
Profesor BogusławMaciejewski
Chory z nowotworem ma prawo do strachu.
W relacji z lekarzempowinna pojawić się nadzieja.
Ona jestpierwszym przyczółkiem budowania siły, chęci walki,determinacji.
Lekarz jest w tymmomencie jedyniepożywkąnadziei, która nadaje terapii sens.
Pacjentoczekuje od onkologa, żeby mu powiedział: Tak, zostaniepan wyleczony I nie chce usłyszeć: Nie mogę dać panu gwarancji.
Nawet jeśli sammówi: Wiem, że mam raka, i jestem przygotowanyna najgorsze,proszęmi powiedzieć prawdę, tojegooczy mówią co innego: Powiedz mi taką prawdę, jakąsam chcę usłyszeć.
Daj mi nadzieję.
Naprzeciwko siedzi osoba w białym fartuchu, któryjuż w samej swojej symbolice odgradza dwie strony dialogu.
Pacjent bardzo często boisię zapytaćo coś,czego nierozumie.
Często też i lekarz jest niedoświadczony i mówido niego tylko językiem fachowym.
Powstaje ztego sprzężenie zwrotne, bariera,
31.
której żaden z nich nie potrafi przeskoczyć.
Człowiekpo drugiejstronie mówi, że jest szansa, jakieś prawdopodobieństwo zwycięstwa, po czym - jeśli jestuczciwy - dodaje zastrzeżenia związane z ryzykiempowikłań.
Pacjent staje przed alternatywą: albo przyjmie tę prawdę, albo ją odrzuci.
Odrzucenie oznaczaczęsto wybór medycyny niekonwencjonalnej, któramówi bez wahań: Ja panawyleczę.
Mówi to bez wahań, ale ibez odpowiedzialności.
W onkologii związekchorego zlekarzem ma w sobie element jakiejś metafizyki.
Z jednej strony chorychciałby w naswidzieć partnera, osobę, która jest pojego stronie - rozumie, współczuje, jestgodna zaufania.
Lekarz wtakiej sytuacji jest osobą, którejmożepowiedzieć wszystko, czasem nawet więcej niż w konfesjonale.
A z drugiej strony chory chciałby wnas widzieć - i widzi- zimnego,otulonego białym płaszczemarbitra, który feruje wyroki.
Imy, lekarze, niemamy możliwości ucieczki od tego dyktatu.
Dlategoukład sił w tej parze jest nierówny Chory jest podrzędnyw stosunku do tego,któremu - z drugiej strony - takbardzo chce zaufać, przeciągnąć na swoją stronę.
Jednak onkolog, który zbytniowczuwa się w położenie pacjenta, chce maksymalnie złagodzić przebieg leczenia, może jednocześnie zrobić mu krzywdę.
Łagodne leczenie jest bowiem słabym leczeniem- na tym polegaproblem.
żeby gozażegnać,trzebaprzejść długądrogę: obserwować ludzi, uczyć się ichzachowań, być wrażliwymna to, co mówiąich twarze, gesty, zachowania.
Z tego możemy dowiedzieć
32
się rzeczy niemniej dla leczenia istotnychniż to, comożna wyczytaćz kartek papieru zapisanych wynikami badań diagnostycznych.
Wtedy możemy dopieroznaleźć sposób, by pacjenta zmotywować do przejścia przez golgotę, zachęcić do walki, pokazać wartość szansy,czasem bardzo nikłej, niestety.
Jak wytrzebićprzekonanie, żerak jestnieuleczalny?
Oto nasz największy problem.
Przecieżto nie lekarze odnosząsukces wyleczenia, tylko pacjent i jego organizm.
Pacjent myśli, że onkolog to człowiek, który podaje termin śmierci.
Mówi: Panu zostały dwa latażycia, panu trzy, a ty poźyjesz miesiąc.
Tymczasem nikttegonie wie.
W najbardziej beznadziejnych przypadkach zdarzająsię - choć rzadko -przykłady samowyleczenia graniczące zcudem.
Czasem szacujemy szansę wyleczenia pacjentaw procentach: dziewięćdziesiąt procent, pięćdziesiątprocent, pięć procent.
Te liczby powinny jednak funkcjonować tylkow zamkniętych pokojach specjalistów,którzy dyskutują międzysobą o "przypadkach".
I niepowinny wychodzić na zewnątrz.
Podobnie nikt niepowinienmówić do pacjenta: Pan jest przypadkiem,który.
Choć w walce z nowotworem nie można sięwyrzekaćchłodnej kalkulacji, to jednocześnie wpostępowaniu z pacjentem subiektywizm i uczucie odgrywająistotną rolę.
To są dwa przeciwstawne bieguny Jakprzekonać pacjenta, który ma w ustach jednąpłomienną ranę, niemoże połykać, nie może jeść, żemusijeszcze tydzień wytrzymać?
Wiem przecież, że
33.
wprowadzam go w kolejną odsłonę cierpienia.
Pogłębiamje.
Nie mogę mu oferować wzamian liczb określających prawdopodobieństwo.
Pięć procent szansznaczy przecież,że pięciu pacjentów na stu zostałoby w tym przypadku wyleczonych.
Nie mamy pojęcia, czy ten człowiek znajdziesię wśród tejpiątki, alemówimy w ten sposóbnie o liczbach, lecz o konkretnym życiu, przeciwstawiając je śmierci i rezygnacji.
Nawet jeden procent szans oznacza konkretne życie.
Dlatego ostrożnie zliczbami.
Wolę powiedzieć poludzku: Jest nadzieja.
Czy profesor powiedział ci, że miałeś'szczęście, bo przypadkiem wykryto u ciebienowotwór we wczesnym stadium?
Taką świadomość już miałem,nikt nie musiał mi tegomówić.
Kontuzja, która misię przydarzyła podczasrajdu, była rzeczywiście łutem szczęścia.
Dzięki temuprzypadkiem odkryto nowotwór.
Tempo jego przyrostu jest bardzo szybkie, więc wygrałem los na loteriiżycia.
Gdybygo zdiagnozowano pięć miesięcy później, pewnie byśmy dziśze sobą nie rozmawiali.
Profesornalegał, by jak najszybciej przeprowadzićoperację.
Zaczęła się teżradioterapia.
Jeszczeprzedsylwestrem wykonano "maskę", czyli rodzaj odlewumojego ciała.
Ponieważ wiązki naświetlania dawkowane są bardzo precyzyjnie, ciało usztywnia się tak,by je całkowicie unieruchomić.
Wykonanodwie maski, ponieważnaświetlano mnie w dwóch pozycjach:
przedoperacyjnej i pooperacyjnej.
Przykrywają ciętaką maską i przykręcająją dostołu.
Wjeżdżasz podaparati zaczyna się napromienianie.
35.
Myślałeś, co dalej z praca w Wiadomościach"?
Pojechałem na dwa dni do Warszawy, żeby powiedzieć, co się ze mną dzieje.
PowiedziałemSławomirowiZielińskiemu i Robertowi Kwiatkowskiemu, comi jest.
Obydwaj zachowali się rewelacyjnie.
Nie protestowali,kiedy oznajmiłem, żechcę dalejpracować.
Kwiatkowski stwierdził,że sam zdecyduję o tym, czybędę się pokazywał na wizji, czy nie.
Wiedział sporoo raku i tylkouprzedził mnie, że prędzej czy później będę miał dosyć swojego widoku, ale jeżeli starczy mi sił - mogę dalej pracować.
To było bardzokrzepiące.
Niemiałeś pokusy, ieby skonsultować się z innymi leka
r?
rzami:
Profesor Maciejewski powiedział mi wyraźnie: -Ilekroć będziesz miałchwilę załamania, niepewności,możeszskonsultować swój przypadek zkimkolwiekzechcesz - z zielarzem, innym chorym, lekarzami,którzy są moimi przyjaciółmi albo wrogami - bezróżnicy.
Dokumentację choroby możesz zabraćw każdej chwili i pokazywaćją, komu chcesz.
Nigdy się o to nie obrażę.
Byłem zdumiony,bo uważałem, że to jest mojeświęte prawo.
Zrozumiałem dużopóźniej, wysłuchując opowieści znajomych o lekarzach alergicznie reagujących na takie pomysły pacjentów(Więc nie mapan do mnie zaufania?
To niech się pan tam leczy,
36
a nie u mnie!
), żenie jest to reguła, tylko wyjątek.
Zawłaszczaniepacjenta i zazdrość zawodowa są niestety częste.
Taka postawa wzmaga jeszcze - itakprzecież ogromny -stres u pacjentaniepewnego swojego losu,zagubionego w chorobie.
A pacjent toniejestprzedmiot,nad którym pochyla się uczone konsylium i wymienia uwagi w niezrozumiałym języku,po czym wychodzi, ordynującjakieś tajemne mikstury.
Tak więc wartość postawy Maciejewskiegozrozumiałem dopierodużo później.
Od niego dowiedziałeś się, że nowotwór to choroba, która
się leczy, a nie wyrok.
Pacjent nie potrzebuje takiejsuchej definicji.
Powinien dojść do niej sam.
Nigdy nie złapałem sięnatym, że zapomniałem o cośzapytać, nie zdarzyło się,że czegoś minie powiedziano.
Nie faszerowano mnieteż wiedzą,która mogłaby mnie przestraszyć, a i takbyłabymi nieprzydatna, bo nic bym z niej nie zrozumiał.
To raczej moja żona wyciągała z Internetu wszelkąwiedzę o nowotworach.
Marianna chciała wiedziećwszystko.
A ja dostawałem tyle wiedzy, ile potrzebowałem.
Najważniejsze, że mój lekarzbył w chorobiepartnerem.
Niełatwym, bo przeżyłem z nim parę trudnych chwil, nierazna siebie nakrzyczeliśmy Dobrylekarzwyczuwapsychikę pacjenta i wie, ile mu dawkować optymizmu,ile realizmu.
A jak wymusić na lekarzupartnerską relację?
37.
Ti-zeba przekroczyć barierę wstydu i strachu.
Wstydbierze się z wyobrażeń, że nieo wszystko nam wypada lekarza pytać, bo jest bardzo zajętym człowiekiem,w dodatku wtajemniczonym w kwestie, o którychmożna mówić tylko po łacinie.
Więc boimy się pytać,bo możenasze pytanie jest głupie, amoże uważamy,żeniepowinniśmy zabierać lekarzowi czasu, bo mawtedy coś ważniejszego do zrobienia.
A przecieżlekarz to człowiek, który ma nam pomóc, uważamy -imocno w to wierzę - że znakomita większość lekarzyma właśnie takie podejście.
Jednak do rozmowyz lekarzem należy się przygotować.
Jestem przekonany, że lekarz, widząc współpracującego z nim pacjenta, zapomina o podłym humorze, przepracowaniu,zniechęceniu systemem, który płaci mu grosze za ciężką pracę.
Takie mam trochęjudymowskie wyobrażenie o lekarzach.
Pacjent nie chce być anonimowy, to jasne.
Należyjednak wdać pytanie: Ilunieanonimowych pacjentów możemieć narazjeden lekarz?
Akurat w onkologiibardzo wielu.
Tutajleczy się ludzi długo.
Przez wiele miesięcy.
Nawetjeśli klinikaw Gliwicach jest gigantycznym kombinatem, któryleczy tysiące ludzi, zczego sześćset osób jest hospitalizowanych, to jednakhospitalizacja trwasześć miesięcy na siedmiu piętrach, w czterech czy pięciu klinikach, z których każda ma oddziały.
Obserwowałem to na własne oczy: w tym potężnym gmachu
38
siostry znaływszystkich pacjentów z imienia i nazwiska.
Ciąglesłyszałem: panieKaziu, panieHeniu, panie Kowalski.
To jest najlepszy dowód, że na oddziałach onkologicznych personel nie musi podchodzićdo łóżka i czytać kartę choroby, żeby zobaczyć,jakie jest nazwisko pacjenta i jaki ma problem.
Problemem jest raczej to, czy my się "oddajemy" lekarzom.
Byłem przerażony widokiemludzi, którzy tygodniami siedzieli osłupialina szpitalnych łóżkachi nawet niereagowali na zachętysióstr, próby wydobycia ich zkołowrotuczarnych myśli.
A trzeba przecież współpracować.
Martwiłeśsię, że wielu rzeczy nie będziesz już mógł w życiu zrobić?
Dla młodych ludzi, których dotknęła choroba, bywa topowodem depresji.
Niebędzieszjuż strażakiem ani kosmonautą.
Wiedziałem, że w tenisa już raczej nie pogram, alepókinóg minie odcięli,mogę jeszczejeździć na nartach.
Wystarczy, żeby cieszyćsię życiem.
Nie należę do odklejonychmarzycieli, więc to,że odpadły wycieczkiw kosmos, niezbyt mi przeszkadzało.
Znacznie bardziejdoskwierało mi potem na przykład to, że jest lato, a janie mogę zanurzyć się w wodzie, bo tam na plecachjest - mówiąc bez eufemizmów- cieknąca dziura, efektpowikłań pooperacyjnych.
Ujawniłosię całe świństwo,jakiewiąże sięz naświetlaniami, które rozbijają wszystko.
Struktura mięśnia, która powinna sięwiązać, zrastać - poddana promieniowaniu stała się galaretą.
39.
Myślałem, że naświetla się precyzyjnie, niemal punktowo.
Ta punktowość polega przede wszystkim na tym, żebywiązka kończyła się w stosownym miejscu, żeby niedotarła do płuca, żebra, żeby się nie ześlizgnęła.
Jejgłębokośćjest modelowana.
U mnie pod wpływempromieniowania rana się otworzyła.
Uczucie raczejśrednie.
Łatwiejjest walczyć z czymś, co jest w nasskryte.
A tu wyłazii musiszrobić jakieśstraszne wygibasy pod prysznicem.
Pokazanie przed samym sobą,jak się jestdzielnym,przychodzi znacznie trudniej.
Udawać twardziela, kiedy się nie można wykąpać.
Wracając jednak dokwestii kosmonauty: coś jestna rzeczy, ponieważ poczwartej chemii postanowiłem, że będę pilotem.
To był czas dobrych życiowych postanowień.
Same naświetlania tojeszcze przyjemność.
w porównaniu z tym, co siędziało potem.
Przyjeżdżałem sobieraniutko do Gliwic, przykręcali mniedo tego stołu.
Wjeżdżałem nasalę, to trwało czterdzieści sekund, wyjeżdżałem,jechałem do domu,o siedemnastej wsiadałem drugi raz wsamochód, jechałem na drugie naświetlania i znowu wracałem dodomu.
Taki miałem rytm przez siedem dni.
A potemsię zaczęły przygotowania do operacji.
Kilka dni leżenia,badania, obserwacja, wypytywanie.
No i wreszcie dzień zabiegu.
Noc spokojna i przespana dzięki
40
tabletkom.
Przebudzenie, ranek, wizyta profesora,jakaś rozmowa, sam nie pamiętam o czym, rzuconeod drzwi: do zobaczenia,uczucie jak przed wielkimżyciowym egzaminem.
Wtedy się zorientowałem-, jakniewinnym zabiegom poddawany byłem do tej pory.
Operowano wielkie pole, wycięto kawał mięśnia.
Poprzebudzeniu, na sali, jeszcze zgrywałem chojrakai dowcipkowałemz paniami pielęgniarkami: cha, chai chi, chi, ale bezboleśnie było!
Potem przestałydziałać środki uśmierzającei zrobiło się szpetnie.
Leżałem w jednej pozycji, każdy ruch sprawiał ból.
Wreszcie przyszła pani odrehabilitacji.
Zawsze myślałem,że rehabilitację robi się z pacjentem wyleczonym, atukażą mi się ruszać pięć dnipo operacji.
Żarty jakieś.
Na to pani Iwonka odpowiada prosto: - Jeszcze tydzień poleży pan bez ćwiczeń i w ogóle nie będziepan ruszał ręką.
Ito było bardzo dobre.
Dostałemkopa: Nie będziesztu udawał strasznie chorego.
Zrobiliśmy, co donas należało, teraz ty powalcz.
Lekarze twierdzą, że to "powalcz" ma podstawowe znaczenie w leczeniu.
Zaprogramowanie na zwycięstwo w tej walce sprawia,że maszwpływ na to, co siędzieje.
Bez tego jesteśmybezwolni.
Zakładamy wtedy, że jest jakaśrzeczywistość niezależna od nas, na którąnie mamy żadnegowpływu.
To odbiera ludziom nadzieję na wygraną.
No,przynajmniej część nadziei.
Nawet jeśli takjest, niewolno ludziom o tymmówić.
To jest wojna, a na woj41.
nie raz się wygrywa, raz się przegrywa.
Ale każdy,ruszając do boju,musi zakładać, że jednak wygra.
Jednak wielu chorych na nowotwór sądzą, że SĄ zgóryna przegranej pozycji.
Szansie na wyleczenie trzeba pomóc.
Być pokornym,spełnićkilka warunków, trochęliczyć na szczęściei bardzo chcieć wygrać.
Usłyszałem parę razy od profesorasłowa: - Ty z tegowyjdziesz.
Ale padałyone wmomentach, kiedy coś sięwemnie załamywało, kiedy udrękachemioterapią wytrącała mnie z formy.
Podstawowazasada leczeniamówi, że każdy człowiek potrzebujeinnego, indywidualnego podejścia.
Pani Kowalska potrzebowałaby minimum informacji,pan Nowak potrzebowałby nieustannego zapewniania, żewszystko będzie dobrze i że z tego wyjdzie.
A jeszcze ktoś innypotrzebowałby powiedzenia: Jesteś twarzą w twarz ześmiercią, coś z tym musisz zrobić.
Itylko tobędzie gomobilizowało.
Nie majednej recepty na wolę walki.
Kiedy siada psychika,nowotwórma większe szansę?
Jestem o tym przekonany, choć wtej materii onkolodzy ciągle się spierają.
Uważam,że stres - rozmaiciepojmowany - jest jednym z bardzo istotnych czynnikóww chorobienowotworowej (profesor Maciejewski jest akurat innego zdania).
Być może sam jestemjakimś dowodem naprawdziwość tej tezy: żadnegodziedzicznego obciążenia, nikogo w rodzinie, kto by
42
na nowotwór zmarł.
Pierwszy od wielu pokoleńfacet, którego nagle ni stąd, nizowąd dopadło.
Pytałeś sam siebie: Czemu mnie się to przytrafiło?
Nie wolno się nad tym zastanawiać.
Szkoda energii.
Może minawet przeleciało z tyłu głowytakie pytanie.
Aleto jest ucieczka w iluzoryczny problemi napewno niepomaga wprzetrwaniu atrakcji, które aplikują w szpitalu.
Nie miałeś pokusy, żeby pójść w leczeniu naskróty, skorzy stać z cudownychśrodków medycynynaturalnej?
Aniprzez chwilę nie miałem.
Do tegopotrzeba raczej głębokiej wiary Pacjenci korzystający z cudownych miksturalbo usług bioenergoteraupeuty akuratnie potrzebują naukowych dowodów na skutecznośćleczenia.
Wemnie takiej wiary w ogóle nie było, a raczej jej nie potrzebowałem.
Być może miałna towpływ profesor, któryzdążył mniezarazić wiarą wewspółczesną medycynę, a nie w zielarzy.
Choć zawsze pozostawiałmi wybór -wspomóc leczenie czymśniekonwencjonalnym czypozostać przy klasyce.
Alepamiętamteż, że dał mijuż napoczątku telefon energoterapeuty, który zajmował się również psychologiąchorychna nowotwory i wyciągnął kilku pacjentówz ciężkiego stanu.
Mam jego wizytówkę do dziś.
Jednak nigdy niepomyślałem poważnie, żeby do niego zadzwonić.
Nie
43.
ma w tym lekceważenia.
Po prostu nie czułem potrzeby, ponieważ zaufałem metodom leczenia zaproponowanym przez mojego lekarza.
Czylekarzenie przestrzegali cięprzed tymi niekonwencjonalnymi metodami?
Opowiadali, co się dzieje zludźmi, którzybez konsultacji z lekarzami przyjmują rozmaitespecyfiki.
Lekarze niemówili,że nie wolno ichprzyjmować,tylko że nie wolno tegoprzed nimiukrywać.
Dlaczego tak groźne jestzatajanie przed lekarzami,żeprowadzi się równocześnie kurację metodami niekonwencjonalnymi?
Znam przypadek chłopaka, któremu trzebabyło amputować nogę wzwiązku z agresywnym nowotworem.
Potem nastąpiła faza leczenia chemią.
Po jakimś czasie zaczął gasnąć w oczach, miał dramatycznie złewynikibadań.
Lekarze wiedzieli, że to nie może byćskutek chemii, ale nie potrafili rozpoznaćprzyczyny.
Rodzice zaprzeczalijednak, bymu podawali cokolwiek bez konsultacji.
Dopiero po kilku dniach ponawiania pytań przyznali, że w tajemnicy przynosilichłopcu do szpitala specyfiki przygotowywane nabazie ziół.
Chłopaka nie dało się już odratować, zmarłpo dwóch tygodniach.
Zioła podawane osobnoniedałyby pewnie złego efektu, jednak skojarzone z chemią zabiły chłopaka.
Opowiadał mi otym docent
44
Składowski, który zna wiele takich przykładów.
Przeważnieśrodkiniekonwencjonalnesą dla raka obojętne, dają tylko efektplacebo- podbudowują psychikę, wiara poprawia samopoczucie.
Na szczęście moja świadomość oszczędziłami takich ciągot.
Docent Krzysztof Składowski, Centrum Onkologuw Gliwicach
Niedawno udało nam się wyprowadzić zchorobypacjentkę z zaawansowanym nowotworem.
Kiedyoznajmiłem jej ten sukces, powiedziała: - Eeeetam,panie doktorze, przecież to nie był rak!
Zdumionyzapytałem, czemu jej toprzyszło do głowy.
Odpowiedziała bez namysłu: -Bo gdyby tobyłrak, toby mniepan nie wyleczył.
Uzmysłowiło mi to, jak głębokotkwiw ludziach przesąd, że rak oznacza śmierć, a medycyna jest wobec niego bezradna.
Zastanawiamsięjednak, czemu tak ochoczo pacjenci szukająratunkupoza szpitalem.
Bardzo rzadko zdarza się, żechory z nowotworem odrazu idzie do bioenergoterapeuty lub innychniby-lekarzy Z reguły jego rodzina - albo on sam -miała niedobre doświadczenia ze służbą zdrowia.
Rozpoznaniem chorobynowotworowej nie powinni zajmowaćsię onkolodzy, tylko lekarzepierwszego
46
kontaktu lublekarze innych specjaln