Craig Shaw Gardner Gdy smok się budzi (Dragon waking) Tłumaczył Dariusz Kopociński PROLOG A jednak to nie był sen. Nick przestał już dociekać, co jest rzeczywistością, lecz spotkanie z ojcem w dawnym domu w Kasztanowym Zaułku wydało mu się, cóż, czymś zaskakująco normalnym. Pojęcie normalności przestało mieć w jego przekonaniu rację bytu, odkąd wraz z sąsiadami wylądował w jakimś groteskowym miejscu, wyrwany z niewielkiej podmiejskiej dzielnicy mieszkaniowej Ameryki końca lat sześćdziesiątych. Trafił do świata, gdzie nikt właściwie nie wiedział, co to Ameryka. W tym osobliwym świecie kruki i wilki posiadały dar mowy, czarodzieje chowali klejnoty w ciele, pod ziemią pomrukiwał smok, plemię karłowatych ludzi o mały włos ugotowałoby żywcem dziewczynę od sąsiadów, a on sam otrzymał miecz, który uczynił z niego wojownika. Niestety, na mieczu ciążyła klątwa, ilekroć bowiem Nick go używał, broń tak kierowała jego ręką, aby zaspokoić swoje pragnienie krwi. – Nick, na Boga! – rzekł ojciec. Miał chyba ochotę przytulić swego syna. Coś go jednak powstrzymało. – Czy to naprawdę ty? Zawsze ich coś powstrzymywało. Ojciec spojrzał na tackę z jedzeniem, którą upuścił przed chwilą. – Tato... – wydukał Nick. Może należało za to obwiniać słabe światło lampki, w każdym razie na twarzy ojca widniało więcej zmarszczek niż ostatnio, kiedy Nick się z nim spotkał. Pokój wyglądał prawie jak dawniej: wysłużona kanapa, regał pełen nadesłanych przez kluby książek, których ojciec nigdy nie czytał, zawieszona nad kominkiem akwarela z chatką. Może było tu nieco czyściej niż zwykle: ojciec jako jedyny w rodzinie zawsze stał na straży porządku. Nick czuł się jak u siebie w domu. Dobrze znał to miejsce. Może cały ten fantastyczny świat tylko mu się przyśnił? Sięgnął ręką do głowicy miecza. – Tak się o ciebie martwiłem – powiedział ojciec. Postąpił kilka kroków do przodu, jakby jego nogi przestały wreszcie słuchać płynących z głowy nakazów. – Gdzie byłeś? – Marszcząc czoło, spojrzał na miecz syna. – Co tam masz? – A ty co tu robisz? – odpowiedział Nick pytaniem na pytanie. – Co ja tu robię? – zdziwił się ojciec z gniewną miną. – Dobre sobie. To chyba mój dom, nie? – Zamilkł na chwilę, patrząc uważnie na syna. Uśmiechnął się nieznacznie, chcąc załagodzić niemiłe wrażenie. – No, przynajmniej kiedyś był mój. Zanim się zwaliły te wszystkie kłopoty. – Wzruszył ramionami. – Kiedy policja odkryła twoje zaginięcie... i nie tylko twoje, ale też sąsiadów, cóż... – Zbliżył się nareszcie do syna. – Żałuję, że od was odszedłem. Miałem problemy w pracy, dobijały mnie upływające lata... – Urwał, stojąc na wyciągnięcie ręki od Nicka. Potrząsnął głową. – Wątpię, czy to zrozumiesz. Odwrócił się w stronę okna. Za szybą panowały ciemności. W nocy mgła wisiała wysoko nad ziemią i mrok przebijało jedynie przyćmione światełko ulicznej latarni. Ojciec znów na niego popatrzył, tym razem z pochmurną miną, lecz szybko odwrócił wzrok, jakby wolał obejrzeć ścianę. Zaczął się przechadzać po pokoju, ugniatając ciężkimi butami gęste włosie dywanu. Zachowanie ojca budziło w Nicku niepokój. Jego dłoń błądziła nieświadomie przy rękojeści miecza. – Nie miałem celu w życiu – odezwał się nagle ojciec, nadal nie patrząc na syna. – Ale kiedy słuch po was zaginął, ten cel mi się objawił. – Wydobył z gardła urywany dźwięk, który mógłby ujść za śmiech, gdyby nie brakło w nim energii. – Postanowiłem wrócić i czekać. Dopiero teraz odwrócił się i spojrzał Nickowi głęboko w oczy. – Po waszym zniknięciu wprowadziłem się z powrotem do domu. – Zaśmiał się niby z dobrego żartu. – Może wtedy właśnie zrozumiałem, jak bardzo za wami tęsknię. Przeczucie mi mówiło, że jeśli wrócę, kiedyś was zobaczę. Ciebie i twoją mamę. Trzeba przyznać, że moje przeczucie w połowie się sprawdziło. Nick nie odpowiadał. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. – A potem czekałem i czekałem – ciągnął ojciec swój monolog. Potrząsnął głową, wykrzywiając wargi w uśmiechu. – Czasami mijały całe tygodnie, kiedy myślałem, że mi kompletnie odbiło. Całe tygodnie? Mimo rozlicznych przygód, jakie mu się ostatnio przydarzyły, Nick przebywał poza domem zaledwie dwa dni. – No więc gdzie byłeś? – Ojciec otworzył przed nim dłonie, jakby chciał schwytać w ręce odpowiedź. – Tak bardzo się martwiłem. Minął już prawie rok. Rok? Nick przysiągłby, że ojciec zwariował, gdyby nie pewność, że zamiast niego zwariował cały świat. Ojciec domagał się wyjaśnień. – Sam nie wiem – zaczął Nick. – Wątpię, czy zrozumiałbyś. Ojciec żachnął się zniecierpliwiony. – Daj spokój, Nick, choć raz mi zaufaj. Zdarzyło się tutaj wiele dziwnych rzeczy. Jestem skłonny uwierzyć w niezwykłe opowieści. Nick wątpił, czy ktoś uwierzyłby w historie, jakie przytrafiły się jemu i sąsiadom w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. – Nie, tato – wycedził z naciskiem. – Aby zrozumieć, musiałbyś też tam być z nami. – A niech mnie! – Ojciec wyrzucił przed siebie dłonie, jakby pragnął ręcznie złamać upór syna, – Wcale mi nie pomagasz, a ja się staram jak mogę, żeby pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. – Gdy nagle zadrżała podłoga, chwycił się oparcia kanapy, próbując złapać równowagę. – Co to było? – zapytał. Nick rozejrzał się po pokoju; odniósł wrażenie, że ktoś im towarzyszy. – Cholerny świat! – jęknął. – Ile razy ci powtarzałem, żebyś nie używał... Ojciec jednak umilkł, gdy jego spojrzenie powędrowało w stronę okna. Mgła się rozwiała, zamiast niej pojawiło się gigantyczne nieruchome oko: wytrzeszczone żółte ślepie z biegnącą przez środek czarną, wąską źrenicą, przypominające oko jaszczurki. Nick jednak wiedział, że patrzy na oko smoka. Zdał sobie sprawę, że już kiedyś je widywał – wiele, wiele razy. To tyle, jeśli chodzi o normalność. – Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał ojciec z pewnym wahaniem. – On pochodzi stamtąd, gdzie byłem – odparł Nick, próbując tak dobierać słowa, aby nie wyprowadzić ojca z równowagi. Przypomniał sobie rozmowę z Toddem. Co właściwie powiedział Todd? – To się jakoś łączy z gniewem – tłumaczył spokojnie. – Może przywołały go nasze kłótnie, a może był tu przez cały czas? Choć niewykluczone, że sprowadził nas do siebie – dodał, siląc się na beznamiętny ton. Nie udało się: ojciec wpadł w furię, słysząc takie wyjaśnienie. – Przestań pleść bzdury! Kiedy ty wreszcie zejdziesz na ziemię? Jasna cholera, Nick, zacznij mówić z sensem! Chłopiec potrząsnął głową. – Jak mam mówić z sensem, tato, skoro cały ten świat jest bez sensu? Ojciec odskoczył do tylu, kiedy dym zaczął przenikać do środka przez szczeliny okna. – Nie! – wrzasnął histerycznie. – To się nie dzieje naprawdę! – Tato, odejdź stamtąd! – Nick chwycił ojca za ramiona i pociągnął go na środek pokoju. Okno pękło, gdy cała ściana stanęła w ogniu. CZĘŚĆ PIERWSZA WYSPA I TO, CO ZA NIĄ ROZDZIAŁ PIERWSZY Mur rozsypał się w chmurze pyłu. Ostre kamienie pofrunęły na okoliczne drzewa, rozłupując pnie i strząsając liście. Zerwał się wielki wicher, potrzaskane resztki mebli uleciały w powietrze. Nunn zniszczy wszystkich równie łatwo, jak zniszczył pozostałości po jednym z murów swego zamku. A więc ten truposz Sayre dał nogę? Miał czelność zrobić dziurę w murze, wykorzystując moc, jaką uzyskał od Nunna. Do licha, Nunn zburzy każdą ze ścian zamku i powyrywa drzewa w lesie. A potem zadba, żeby Sayre nie powstał już z martwych. Wiatr wciąż się wzmagał, rycząc w dzikiej furii. Klejnoty osadzone w dłoniach czarodzieja tętniły jego mocą i gniewem. Dwa kamienie dostarczają smoczego ognia. Płomienie buchnęły z jego palców, przybierając kształty małych ludzików – dzieci zniszczenia. Albowiem Nunn wrzał wielką złością nie tylko na myśl o występku bezużytecznego Sayre’a. Mary Lou uciekła! Wylewał gniew poprzez palce. Jedno z nowo narodzonych dzieci Nunna skoczyło do drzewa, otaczając pień płomieniami. A wszystko przez jego wścibskiego brata Obara i tę zuchwałą kobietę, Constance Smith! Nunn machnął ręką. Druga z jego latorośli przeleciała wśród gałęzi olbrzymiego drzewa, pozostawiając za sobą ślad płonących liści. Wielki wilk, którego Nunn przyjął do służby, zginął, zabiwszy ledwie jednego przeciwnika! Czarodziej skierował palec w niebo. Trzecie dziecko wspięło się na wierzchołek drzewa, by zamienić jego koronę w ognistą pochodnię. Nawet Zachs, stwór powołany do istnienia przez Nunna, wymykał się spod kontroli. Czarodziej stracił również trzeci klejnot – wyrwała mu go z czoła istota, którą więził we własnej czaszce! Nunn usiadł ociężale. Ogrom zmęczenia wielkością dorównywał złości. Podniósł wzrok. Nie podsycane czarodziejskim paliwem ognie dogasały na wilgotnym drzewie. Nie spodziewał się, że wrogowie tak bardzo zajdą mu za skórę. Uważał ich za nieopierzonych nowicjuszy, którzy zatańczą, jak im zagra. Okazało się jednak, że są groźni. Bądź co bądź, smok ich wybrał, bo posiadali szereg uzdolnień. Nunn oczywiście miał nad nimi przewagę. Przetrwał ostatnie odwiedziny smoka. Żył i nieźle mu się powodziło, podczas gdy wielki latający potwór pustoszył ziemię straszliwym ogniem. Nunn i jego brat bez trudu rozprawili się z nieprzyjaciółmi, gdy na świecie grasował smok. Rzecz jasna, dopiero później zrozumiał, że Obar także zechce wejść mu w drogę. Smok był znowu blisko. Nunn wyczuwał tym razem pewną różnicę, nie tylko w zachowaniu swych wrogów, ale i w wielkości energii, jaka ich wszystkich otaczała – energii pochodzącej od bestii, która na razie spała, lecz w każdej chwili mogła się obudzić. Tym razem naprawdę zobaczą smoka. I tym razem albo jeden z nich obejmie nad nim kontrolę, albo wszyscy przepadną z kretesem. Nunn od wielu lat czynił przygotowania i gromadził siły z myślą o tej chwili. Zdobył rzesze sojuszników. Pewne stworzenia, które niczym półgłośne szepty snuły się po nocnym niebie, przyłączą się do niego za odpowiednią zapłatą. Także istoty o jaszczurczych zębach i ludzkich mózgach, zamieszkujące piaszczyste głębiny pustyń i uwielbiające słony smak miękkiego ciała. Oraz potężne lewiatany z morskich otchłani, dla których jedynym celem istnienia było połykanie dusz zmarłych ludzi. Nunn mógł liczyć na ich pomoc. Przymierza te miały oczywiście swoją cenę, aczkolwiek bardzo niską w porównaniu z ewentualnymi korzyściami. Stracił wprawdzie jeden klejnot, lecz mógł jeszcze poszukać pozostałych czterech. Po jednym mieli Obar i ta cała pani Smith. Chwilowo nie zamierzał występować przeciwko nim. Dwa na dwa to byłaby wyrównana walka. Pięć na dwa – to już bardziej mu odpowiadało. Umieszczone w dłoniach kamienie – oraz ten trzeci, który przez kilka krótkich godzin tkwił w czole czarodzieja – utwierdziły go w przekonaniu, że każdy kolejny klejnot zwiększa jego moc o rząd wielkości. Kiedy zapanuje nad ogromną mocą płynącą z nowych kamieni, pokona przeciwników i odbierze im oczy. Będzie sprawował władzę nie tylko nad nimi, ale i nad smokiem. Świat się zmieniał. Po raz pierwszy od zeszłej wizyty potwora Nunn wyczuwał odległe echo obecności ukrytych klejnotów. Wiedział, że musi wytężyć wszystkie siły, jeśli chce je odnaleźć, zanim zrobią to rywale. Nadeszła pora, żeby wezwać jednego z pomocników, choć był to niepewny sojusznik. – Zachs! – zawołał. Stworzenie nie odpowiadało. Nunn zmarszczył brwi, sięgając świadomością ku tym zakamarkom mózgu, do których zwykle zsyłał świetlistą istotę, gdy nie miał dla niej zadania. Znajoma iskierka zniknęła. Zachs uciekł. Pewnie Mills maczał w tym palce. Ach, ten Mills! Nieznośny zuchwalec, który, choć siłą wtargnął do mistycznej formy Nunna, uszedł z życiem! Czasami ktoś mógł uciec Nunnowi na jakiś czas. Ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś mu coś zabrał i potem żył bezkarnie. Takich Nunn zabijał. Postara się jednak, żeby Mills umarł w męczarniach. Kiedy złapie Zachsa, każe mu zeżreć nędznika od środka. O nie, Mills nie umrze zwyczajną śmiercią. Jeszcze nikt tak nie postąpił z Nunnem! Nikt! Okrzyk czarodzieja pobudził do życia jego dzieci, które unosiły się wyżej i wyżej, aż na koniec otoczyła Nunna kurtyna płomieni. Nick usłyszał szczekanie psa. Rozpoznał głos Charliego. Gdy otworzył oczy, ujrzał zieleń. To już nie był jego dom. Zamiast niego zobaczył naokoło wielkie drzewa o dziwnych zielonych liściach, wyglądające na skrzyżowanie wierzby z dębem. A kiedy Charlie przyskoczył bliżej, nie wyglądał na tego psa, który niegdyś mieszkał w Kasztanowym Zaułku. Zmienił się kształt jego głowy, nadając zwierzęciu wygląd dzikiej, muskularnej bestii, błyskającej bielą zębów i czerwienią roziskrzonych oczu. Nick stęknął. Przed chwilą przebywał z ojcem i ze smokiem. I nie był to ewenement: Nick spotykał ich raz po raz, jakby prześladował go wciąż ten sam sen, który nie chciał prysnąć. A ilekroć ów sen powracał, tylekroć ojciec wpadał w jeszcze większą złość. Na koniec, gdy wybuchała kłótnia, zawsze otaczały ich płomienie. – Hej, Nick! – rozległ się głos jakiegoś nastolatka. – Wróciłeś? Nick leżał na wznak zapatrzony w drzewa. Gdy odwrócił głowę, ujrzał biegnącego Bobby’ego Furlonga. Znów był na polanie wraz z resztą sąsiadów – nie w Kasztanowym Zaułku, tylko w obcym, dziwnym świecie. Z trudem zbierał myśli. Powieki mu ciążyły. Czyżby znowu miał śnić? – I jeszcze kogoś z sobą przyprowadziłeś! – krzyczał Bobby. Nick obrócił się w drugą stronę: obok na ziemi leżał jego ojciec. Nie wszystko więc było snem. Nick zachłysnął się ze zdumienia. Nie wiedział, czy powinien się cieszyć z obecności ojca, który właśnie otwierał oczy. – Co się stało? – zapytał jękliwie. – Jak się wydostaliśmy z domu? – Popatrzył na syna. – A już myślałem, że się tam żywcem usmażymy. Co zrobiłeś? Nick chciał mu wytłumaczyć, że nie ma z tym nic wspólnego, lecz nie znajdował odpowiednich słów, poza tym obawiał się, że ojca wystraszą te nowiny. – George? – usłyszał czyjś głos. Kiedy Nick podniósł wzrok, ujrzał nad sobą twarz matki. – Joan! – zawołał ojciec. – Tak się cieszę, że cię wreszcie widzę. – Spróbował usiąść, ale nadaremnie: osunął się z powrotem na ziemię, jęcząc z wysiłku. – Wiedziałem, że jeśli Nick wrócił, i ty musisz być gdzieś blisko. – George, ty jeszcze niczego nie wiesz. – Matka Nicka potrząsnęła głową. – Jeśli chcesz tu żyć, musisz się wiele nauczyć. – Co ty wygadujesz? – George uniósł się na łokciach z grymasem bólu. – Nic nie rozumiem. – Potrząsnął głową z uśmiechem. Zaczynasz przypominać Nicka. – Po prostu dlatego że wie, w czym rzecz – mruknął Nick pod nosem. – Nie mamrocz! – George spojrzał groźnie na syna. – Jeśli masz coś do powiedzenia, mów śmiało! – George! – napomniała go żona. – Nie wściekaj się na syna, do czasu aż zrozumiesz, co tu się dzieje. Może Constance Smith co nieco ci wyjaśni? – Zwróciła się do starszej kobiety, która siedziała nieopodal. – Prawdę mówiąc, Constance, i ja chętnie się czegoś dowiem. Machnęła ręką, wskazując George’a. – Po pierwsze, co on tu robi? – Jestem pewna, że to ma coś wspólnego ze smokiem – odpowiedziała. – Ale sama mam wiele wątpliwości. – Uśmiechnęła się, wstając. – Może Obar nam pomoże? Nick spojrzał w bok. Korpulentny czarodziej w białych pomarszczonych szatach rozmawiał z dwiema kobietami. Zerknął na panią Smith. – No cóż, niezwykła sprawa – powiedział, szarpiąc wąsa. – To pewnie dzieło smoka. Ojciec Nicka ni to się zaśmiał, ni to zakaszlał z zakłopotaniem, jakby dopiero teraz zobaczył czarodzieja. – Przepraszam. Powinienem się chyba przedstawić. – Nie ma potrzeby – odparł Obar, rozjaśniając twarz w uśmiechu. – Wiem, kim jesteś. – To prawda, drogi Obarze, ale może pan Blake chciałby, żebyś ty przedstawił się jemu – napomniała go pani Smith. Sunęła ku niemu przez polanę. Ojciec Nicka wydał z siebie ochrypły, zdławiony odgłos. – Ale... – na wpół wyszeptał, na wpół wykrztusił, kierując na panią Smith drżący palec. Możliwe, że wreszcie sobie uświadomił, iż w owej wędrówce przez polanę pani Smith nie idzie, a frunie w stronę Obara. – Nie... – podjął ojciec Nicka płaczliwie. – To jakieś szaleństwo. Kim wy jesteście? Nie chcę w tym uczestniczyć. – Niestety, George – rzekła spokojnie matka Nicka – chyba żadne z nas nie ma wyboru. Wokół kręgu Spotkanie ze smokiem Smok jest wielką indywidualnością. Od zarania czasu wyczekuje momentu, który być może nigdy nie nadejdzie. Ale tylko ten moment określa sens istnienia smoka, dopiero wówczas bowiem nastąpi jego spełnienie. Tak więc smok się budzi i sprawdza, czy już nadeszła pora. Za każdym razem spotyka go rozczarowanie, więc niszczy. Wielkie skrzydła burzą domy, pazury kroją na pół żywe istoty, potworna paszcza niezmiennie łaknie mięsa. A czego nie zjada, to pali: ogień unicestwia wszystko, pozostaje tylko jałowa ziemia. Może kiedyś na zgliszczach rozwinie się zalążek utęsknionej chwili? Smok nie oddaje się nadziejom. Smok czeka. Czeka, aż znów nadejdzie czas. Posyła po tych, którzy mogą sprawić, że następnym razem wypadki potoczą się inaczej niż dotąd. Smok się rusza. Żąda ofiary i choć mu ją składają – choć dostaje duszę – nadal pożąda krwi. Odmyka się jedno oko, ogromne ślepie wielkości miasta, ze źrenicą o barwie nocy. Oko dostrzega każdego, zarówno tych dopiero sprowadzonych, jak i zasiedziałych. Obserwuje ich ruchy, postępki i działania zmierzające do celu, który tylko on w pełni rozumie. Historia cyklicznie się powtarza, w nieskończoność, być może od zarania dziejów. Śmiertelnicy będą próbować. Nie dadzą rady. Zginą. I znów wszystko zacznie się od nowa. ROZDZIAŁ DRUGI Jason wpatrywał się w leżącego drzewoluda. Pojedynczy jęk wyrwał się z piersi mierzącego osiem stóp wzrostu olbrzyma, którego skóra była nie mniej twarda od kory. Po raz pierwszy Jason usłyszał, że Oomgosh stęka z bólu. Chłopiec milczał, stropiony. Co będzie, jeśli wielki zielony człowiek nie wyzdrowieje? Co będzie, jeśli trucizna, która przedtem zniszczyła ramię drzewoluda, tym razem dotrze do serca? Do dnia wczorajszego Jason nie widział niczyjej śmierci. A potem żołnierze przebili mieczem brzuch starego Sayre’a. Dziwne, że tak wiele się wydarzyło podczas dwóch dni. Wypadki następowały po sobie w obłędnym tempie. Nawet Jasonowi przyszło zakosztować walki na śmierć i życie. Jednakże wezwane przez Nunna stworzenia, z którymi stoczyli bój, przypominały raczej zwierzęta niż ludzi. Nawet jego zamordowany sąsiad był tylko zrzędzącym staruszkiem, z którym mało kto chciał rozmawiać. Tymczasem drzewolud był kimś, na kim Jasonowi naprawdę zależało. Był jego przyjacielem. Chłopiec poprawił na nosie grube okulary. Po raz pierwszy się cieszył, że je nosi: szkła świetnie maskowały uczucia. Z chęcią podzieliłby się z kimś swymi obawami, lecz nie miał pojęcia, jak o nich rozmawiać. Rodzice nigdy nie chcieli wysłuchiwać jego zwierzeń, a koledzy mówili w kółko o samochodach, filmach z potworami albo o dziewczynach. Chłopcy w jego wieku nie powinni okazywać uczuć. Żałował, że nie jest o kilka lat starszy, jak Nick lub Todd. Może wiedziałby wtedy, co zrobić. Oomgosh nie był jednak ani jego ojcem, ani matką, a tym bardziej kolegami z sąsiedztwa. Poza tym tutejsze reguły różniły się od tych, które obowiązywały w Kasztanowym Zaułku. – Hej – powiedział, chcąc skupić na sobie uwagę olbrzyma, lecz ten nie zareagował. Drzewolud leżał nieruchomo. Strach ścisnął gardło Jasonowi. Oomgosh musiał przecież wyzdrowieć! Jason zaczął mówić byle co, nie dbając o słowa. – Hej, drzewa też muszą odpoczywać. Sam mi to mówiłeś, pory roku i tak dalej. – Gapił się na swego milczącego przyjaciela. Będziesz kiedyś zdrowy? Oomgosh otworzył jasne, zielone oczy. – Jeszcze nie odszedłem. Ptak zakrakał, usadowiony na gałęzi nad głową Jasona. Załopotał wielkimi, czarnymi skrzydłami. – Oomgosh zawsze jest z nami! – No właśnie – podchwycił Jason. – Sam kiedyś powiedziałeś, że Oomgosh nigdy nie umiera. – Owszem – zgodził się drzewolud ochrypłym głosem. – Zawsze się znajdzie żyzna gleba dla drzew, żeby mogły w niej zapuścić korzenie. Zawsze się znajdą ciepłe promienie słońca i chłodny deszcz, aby mogły rosnąć. I zawsze będzie jakiś Oomgosh. – Naprawdę? – rzekł Jason z uśmiechem. – To znaczy, że nie umrzesz? Oomgosh westchnął głęboko... jakby jesienny wiatr zaszeleścił w zeschłych liściach. – Tego nie powiedziałem, przyjacielu. – Drzewolud się uśmiechnął, lecz w jego oczach nie było radości. – Drzewa umierają stopniowo. Tak jest i ze mną. W końcu i ja umrę. Jason miał uczucie, że nigdy nie zrozumie, co się tutaj dzieje. Rozmyślał, co powinien powiedzieć w tej sytuacji i jak zatrzymać przy sobie dobrych przyjaciół. – Już najwyższy czas! – krzyknął Todd prawie do ucha Jasonowi. Jason, wyrwany z zadumy, podniósł wzrok z niepokojem. Bywało, że w towarzystwie Oomgosha zapominał o całym świecie. – Niektórych rzeczy nie sposób przyspieszyć – odkrzyknął mu Stanley. Powrócili Ochotnicy z Newton. Cała czwórka, kobieta i trzej mężczyźni, wyszła bezszelestnie na polanę; dzięki zielonym ubiorom byli ledwie widoczni wśród leśnych chaszczy. Pochód otwierał przysadzisty Wilbert – brzegi jego brody wykrzywiał wieczny uśmiech. Następny kroczył Stanley, najszczuplejszy w grupie, człowiek mający wybitną skłonność do wpadania w posępny nastrój. Za nim szła Maggie. Jej krótkie włosy i energiczne ruchy sprawiały wrażenie, że stara się być lepszym żołnierzem niż którykolwiek z pozostałej trójki. Ostatni maszerował Thomas, dowódca, człowiek przedkładający działanie nad czcze dyskusje. Wyglądali tak, jakby nie napotkali żadnych kłopotów. Luki wisiały spokojnie na plecach, noże siedziały w pochwach. Niemniej w ich postawie wyczuwało się pewne napięcie, a natychmiastowe reakcje na lada szmer dowodziły ciągłej gotowości do walki. Jason popatrzył na sąsiadów zgromadzonych na polanie. Ze zdziwieniem stwierdził, że są tu wszyscy w komplecie. Todd i Bobby stali blisko Mary Lou, siostry Jasona, która spala na ziemi. W pobliżu fruwała pani Smith, unosząc się kilka cali nad trawą, jak to ostatnio miała w zwyczaju. Nieopodal matka Jasona rozmawiała z panią Blake i panią Jackson, wszystkie skupione głowa przy głowie, jak w czasie wesołej pogawędki przy płotku w Kasztanowym Zaułku. Pani Furlong, matka Bobby’ego, kucała obok pozostałych kobiet, zajęta rysowaniem jakichś figur na ziemi. Jason podejrzewał, że w jej rysunkach można się doszukać niewiele więcej sensu niż w słowach. Odkąd czarodziej Nunn zjadł męża pani Furlong, pomieszało jej się w głowie. Pośrodku grupy pojawił się nagle zaprzyjaźniony z nimi czarodziej Obar – ten dobry, a przynajmniej taką miał Jason nadzieję. Chłopiec zauważył, że tuż obok niego na trawie leżą dwie osoby. Jedna przypominała Nicka. Druga zaś... Na ojca Nicka? Co tu robił pan Blake? Jason nie widział go już chyba z rok. Chyba rzeczywiście powinien zwracać większą uwagę na to, co się tutaj dzieje. Thomas, przywódca Ochotników, zatrzymał się przed zbitymi w gromadkę sąsiadami. – Nikogo tam nie ma. Ani śladu Nunna czy innych wrogich stworzeń. – Ten spokój nie wróży niczego dobrego – rzekła Maggie. Podrapała się w zamyśleniu po swej krótko i nierówno ostrzyżonej głowie. – Nunn coś planuje. – Podobnie jak jutro zaświta nowy ranek – odparował Wilbert ze śmiechem. – Są rzeczy, na które zawsze można liczyć. Stanley przypatrywał się ojcu Nicka z pochmurną miną, jakby ten stanowił element szatańskich zamysłów Nunna. – A to kto? – zapytał. – Mój były mąż – odpowiedziała pośpiesznie Joan Blake. – A więc po rozwodzie? – mruknęła Maggie bardziej do siebie niż do matki Nicka. – I nie ostała się już w was ani krzta miłości, co? Stanley spojrzał na swą towarzyszkę z jadowitym uśmiechem. – Już ty wiesz o tym najwięcej. Maggie utopiła w nim wściekłe spojrzenie. Pani Blake potoczyła wokoło niepewnym wzrokiem. Zerknęła gniewnie na ojca Nicka, jakby od bardzo dawna żyli w niezgodzie. – To wasz sąsiad, jak rozumiem? – zapytał Thomas, kiwając głową w stronę George’a Blake’a. – Kiedyś nim był, to prawda – odpowiedziała pani Smith. – Ale już z górą rok się u nas nie pokazywał. Obar wystąpił naprzód przy tych słowach, gapiąc się na nowo przybyłego, jak gdyby ten był stworem z gatunku zupełnie nie znanego czarodziejowi. – Doprawdy, ciekawe. A zatem nie mieszkał w sąsiedztwie? – Zamieszkałem tam z powrotem, kiedy wszyscy się wyprowadzili – odezwał się pan Blake na swą obronę. – To znaczy... zniknęli. Pomyślałem, że może... – Wykrzywił usta w słabym uśmiechu...że może zdołam was jakoś odnaleźć. – Wszystko jasne. – Obar szarpał w zadumie rękaw swej białej poplamionej szaty. – Smok jeszcze z nami nie skończył, nie może być inaczej. To dopiero początek. Pani Blake potrząsnęła silnie głową. – Jak to? Smok miałby się fatygować, żeby tu sprowadzić George’a, jakby nie miał nic innego do roboty? – Co? Co? – otrząsnął się z zamyślenia Obar, jakby zdziwiony, że ktoś zadaje pytania. – George jest tu potrzebny, to proste. – Potrzebny? – prychnęła pani Blake. Jej były mąż pojednawczo wzruszył ramionami. – Wiem jeszcze mniej niż wy. Nick pojawił się jak spod ziemi, a potem... – Zamilkł, po czym zaśmiał się nerwowo, jakby sam nie wierzył w to, co miał zamiar powiedzieć. – A potem zobaczyliście smoka – dokończył za niego Obar. – Coś tam faktycznie widzieliśmy – przyznał Blake. – A skąd pan wie? Obar kiwnął lekko głową. – Jesteśmy tu po to, aby odegrać role w pewnym dramacie wymyślonym przez smoka. Jaki jest jego prawdziwy cel, nawet nie będę zgadywał. Miejmy tylko nadzieję, że zdołamy ocaleć. W ciszy, która zapadła na dłuższą chwilę, Jason przebiegł wzrokiem po twarzach ludzi. Nick miał bardzo zakłopotaną minę; klęczał na ziemi ze wzrokiem utkwionym w rodziców i ze ściśniętymi wargami, jakby zamierzał milczeć do końca życia. Na rękojeści miecza zaciskał pobielałe palce. – Tylko jak tego dokonać? – zapytała pani Smith. – Jest tylko jeden sposób – rzekł Obar. – Trzeba znaleźć pozostałe oczy smoka. Pani Smith patrzyła na czarodzieja z rosnącą irytacją. – Przecież od wielu lat są schowane i nikt nie może ich odnaleźć. – Owszem – odparł Obar, uśmiechając się pobłażliwie – ale wątpię, żeby się dłużej kryły. Z tyłu dobiegł czyjś jęk. Mary Lou, siostra Jasona, nadal spała po przeprawie z karłami, które usiłowały złożyć ją smokowi w ofierze. Odwróciła się gwałtownie na drugi bok, nie otwierając oczu, jakby daremnie próbowała się wyrwać ze snu. Obar podszedł natychmiast do dziewczyny. – No tak, nie zwiodło mnie przeczucie. – Położył delikatnie dłoń na czole Mary Lou. – Wierzę, że za moment otrzymamy odpowiedź. Mary Lou otworzyła oczy i wrzasnęła. ROZDZIAŁ TRZECI To przypominało naukę chodzenia. Uświadomił sobie nagle fakt posiadania mięśni, na które przez całe życie nie zwracał uwagi. Czuł, jak ścięgna suwają się na kościach, gdy poruszał nogą, ręką lub po prostu brał oddech. Tak wiele wrażeń naraz. Kolory zdawały się przejaskrawione, dźwięki zbyt głośne. W jednej chwili narząd równowagi spisywał się poprawnie, by znienacka zaszwankować. Usiadł ostrożnie, opierając się o pień jednego z potężnych drzew, które rosły wokoło. A może należałoby powiedzieć: usiedli? Doznawał dziwnego uczucia... ogólnie rzecz ujmując. Wciąż był Evanem Millsem, wicedyrektorem szkoły średniej, człowiekiem z czterdziestką na karku, który zaczynał już łysieć na czubku głowy, cieszył się raczej dobrym zdrowiem, a mimo upływu lat jeszcze nie był żonaty. Ale to nie wszystko. Był też istotą powołaną do życia przez Nunna, dzikim stworem składającym się głównie ze światła, dzieciakiem na zmianę to radosnym, to znów złośliwym i zadziornym. Był wreszcie czarodziejem, bytem pozbawionym cielesnej powłoki od tak dawna, że zapomniał już, jak przybrać z powrotem ludzką postać; jawił się teraz jako wielki pierzasty obłok na nieskazitelnie czystym niebie. Wszystkie trzy istoty przebywały w jednym ciele, które wyglądało jak Evan Mills. Cała trójka uciekła z wnętrza Nunna. Nunn gromadził w sobie istnienia, pochłaniając ich energię życiową, by potem przekazywać ją Zachsowi, który spełniał jego polecenia. Nunn więził setki innych istot, nie zawsze ludzi, łącznie z Leo Furlongiem, dawnym sąsiadem Millsa. Evan żałował, że nie zdołali wyprowadzić Leo, który jednak nigdy nie grzeszył odwagą. Nie chciał podjąć ryzyka związanego z opuszczeniem ciemności, cokolwiek więc z niego zostało, wciąż przebywało wewnątrz czarnoksiężnika. – Wolność! – wykrzyknęła ta jego cząstka, która była Zachsem; stworzenie oddychało płucami Evana Millsa, a nawet mówiło jego ustami. – Nunn już nas nie dostanie! Zachs może robić, co zechce i kiedy zechce! Wolność, wolność, swoboda! – Może kiedyś będziemy wolni. – Z krtani Millsa wydobywał się głos czarodzieja Roxa. – Najpierw musimy się dowiedzieć, czym teraz jesteśmy, a potem zobaczymy. – Zachs jest potężny! – Mills poczuł swędzenie w dłoniach. Z koniuszków palców posypały się iskry. – Nikt mu nie będzie rozkazywał! – Zaczekajcie chwilę – wykrztusił z trudem Evan Mills. – To dla każdego z nas nowość. Myślę, że powinniśmy współpracować, przynajmniej na razie. – Choć z jednej strony pragnął, aby pozostali dwaj go opuścili, to jednak odczuwał niepokój, że Evan Mills tak naprawdę już nie istnieje, że jest już martwy, z czego zda sobie sprawę dopiero wtedy, gdy trzy części pójdą swoimi drogami. Podczas ucieczki od Nunna, ogarnięci paniką, wszyscy trzej wspierali się nawzajem. Teraz jednak, gdy jego mięśnie zachowywały się w nieprzewidywalny sposób, kierowane odrębnymi umysłami, Evan czuł się do pewnego stopnia niczym niedorozwinięte dziecko. Może powinien się trzymać tego wyobrażenia? Dziecko nie symbolizowało schyłku życia, tylko nowy początek; uosabiało niewinność, nie rozkład. „Nadal jesteśmy zbyt słabi, niezorganizowani – oznajmił czarodziej, tym razem po cichu, nie używając gardła Evana. – Potrzebujemy sprzymierzeńców”. – Nie tylko sprzymierzeńców! – rzekł Mills z ironicznym uśmiechem. – Muszę się nauczyć... Musimy się nauczyć posługiwać moimi mięśniami. „Zachs nie potrzebuje mięśni! – Głos świetlistej istoty rozbrzmiał donośnie w jego głowie. – Zachs zje mięśnie, zje ciało, a potem odfrunie!” „Tak byłoby kiedyś – odpowiedział czarodziej. – Teraz wszystko się zmieniło. Jesteśmy inni”. – Do tego stopnia, że nie umiemy się nawet poruszać – rzekł Mills. – Co się z nami stało? „Z początku, kiedy uciekaliśmy z królestwa Nunna, ty byłeś najsilniejszy – odparł czarodziej. – My nadal integrowaliśmy się z nową formą. Masz tu swoją historię, twoje doświadczenie i instynkt pomogły nam się wymknąć”. Siłą woli Mills podniósł prawą rękę. – Jeśli mamy w ogóle dokądś dojść, musicie pozwolić, aby moje doświadczenie przejęło nad wszystkim kontrolę. „Na razie, nie ma sprawy”. Na razie? – zdziwił się Mills. Co to miało znaczyć? „Później popróbujemy innych metod podróżowania. Zachs potrafi latać, o czym powiadomił nas z takim animuszem. A ja znam sposoby na jeszcze szybsze pokonywanie przestrzeni”. Millsa nie ucieszyły te nowiny. – Co się dzieje z moim umysłem, kiedy kontrolujecie moją fizyczną formę? – zapytał bez ogródek. „Nie wiem, Evanie Millsie. Możemy tylko obserwować, co się stanie. Mówię szczerze”. – Mówisz szczerze? – Evan Mills przypomniał sobie obiegowe opinie na temat wiarygodności czarodziejów. A raczej braku tej wiarygodności. I oto miał jednego w środku. „Tak naprawdę wiem jeszcze coś – podjął czarodziej. – Tylko jeśli odnajdziemy pozostałe oczy smoka, uda nam się przeżyć. Wobec tego musimy odnaleźć pozostałych”. – Pozostałych? „Twoich sąsiadów. Jeżeli znajdą się jeszcze śmiałkowie, to oni zechcą dotrzeć do nich pierwsi. Już smok się o to postara”. Constance Smith odsunęła się na bok, kiedy matka Mary Lou gnała w stronę córki. – Mary Lou! – zawołała. – Najdroższa! Co tobie? Mary Lou potrząsnęła głową. – Ledwo to wytrzymałam, ale już wszystko w porządku – powiedziała z uśmiechem. – Widzę je! Pani Smith wydało się wtedy, że i ona coś dostrzega; dwie lub trzy migawkowe sceny przemknęły gdzieś na skraju jej świadomości. – Pierwszy czeka w jakimś ruchliwym miejscu – zaczęła Mary Lou. – Ukryty przed oczami setek ludzi, którzy tam przychodzą. Zaledwie nastolatka wypowiedziała ostatnie słowo, pani Smith ujrzała opisywane miejsce. Był to widny, pełen słońca plac, z rzędami straganów i maleńkimi zatłoczonymi sklepikami – gmatwanina ludzi, towarów i jaskrawych proporczyków. – Bazar – stwierdziła pani Smith. – Tak, to brzmi prawdopodobnie – zgodziła się Mary Lou. Wizja targowiska zniknęła Constance sprzed oczu. – Drugie miejsce jest o wiele jaśniejsze – oznajmiła spokojnie dziewczyna. Pani Smith aż się cofnęła o krok, gdy oślepiające światło wypełniło jej wizję – jakby uchyliła od dawna nie otwieraną okiennicę i spojrzała wprost w słońce. – Wśród tego blasku widać ciemny punkcik. Kolory przestały razić w oczy, jakby ktoś chwycił pilota od telewizora i zmniejszył kontrast. Widziała teraz białą płaszczyznę pod błękitnozielonym niebem. A więc to miejsce znajdowało się na tym świecie. Na tle wielkiej białej płaszczyzny odcinała się wyraźna czarna smuga. Odpowiedź Mary Lou rozwiała wątpliwości. – Białe piaski. I wielki monolit z obsydianu. Pani Smith przyglądała się ogromnemu kamiennemu blokowi, który wybijał się ponad piasek pustyni. Wyglądał jak góra rzucająca wyzwanie słońcu i wiatrom, które wszystko naokoło zamieniały w piasek. – Tam jest ukryte drugie oko – podsumowała Mary Lou. – A co z trzecim? – zapytał Obar niecierpliwie. – Z trzecim? Czeka na nas gdzieś tutaj, w okolicy. Nie słyszycie, jak woła? Zmarszczki poorały czoło czarodzieja. – Tak, coś słychać. Ale nie całkiem... wyczuwam... skąd... Potrząsnął głową sfrustrowany. Pani Smith czuła się podobnie, jakaś myśl brzęczała jej natrętnie. – Może oko chce, żeby je znalazła Mary Lou? – zasugerowała. – Ależ... ależ ona nigdy się nie nauczy nim posługiwać! – obruszył się Obar. – Toczymy bój z potężnymi siłami, nie tylko z moim bratem Nunnem, ale też z wolą smoka. Nie będzie czasu na szkolenie. Tylko ja spośród was mam doświadczenie w korzystaniu z takiej mocy... – Przepraszam, czy ktoś mi wreszcie wyjaśni, o czym rozmawiacie? Pani Smith zerknęła z ukosa na ojca Nicka. Tylko on, jako nowicjusz, mógł zadać podobne pytanie. Oprócz niego wszyscy się orientowali w temacie dyskusji. – O czymś takim. – Pani Smith uniosła rękę z zielonym klejnotem. – Obar uwielbia podobne błyskotki. – I pani je z czasem polubi – odciął się Obar z nutą goryczy w głosie. – Moc zniewala człowieka, lecz jeśli chcemy przetrwać, musimy się nią posługiwać. – W takim razie do dzieła – zawołał Thomas stojący w cieniu drzew. – Jest nas dosyć. Wystarczy opracować dobry plan, a nie widzę powodu, żeby nam się miało nie udać, bez względu na to, kto przeciw nam wystąpi. – Jak to? – zapytała Joan Blake. – To znaczy, że nie tylko z Nunnem trzeba się będzie rozprawić? Thomas wskazał ręką na jej byłego męża. – Do gry ciągle włączają się nowi gracze. Kto wie, z kim przyjdzie nam się potykać? – Kruk jest gotowy! – zakrzyknęło z gałęzi czarne ptaszysko. Nic więcej nie potrzeba! Co wzbudziło w niej tak głębokie przekonanie, że Kruk jednak nie ma racji? – rozmyślała pani Smith, czując ciepło bijące od smoczego oka. Mary Lou wstała o własnych siłach, choć matka podawała jej pomocną dłoń. Mamrocząc coś o potrzebie odetchnięcia świeżym powietrzem, przepchnęła się między otaczającymi ją ludźmi. Oddaliła się o kilka kroków od grupy, by na skraju polany oprzeć się o pień potężnego drzewa. – Nie ma czasu na próżne gadanie! – oświadczył Obar. Machnął ręką przed twarzą Constance Smith. – Musimy ruszać w drogę nalegał – i to zaraz! Constance popatrzyła chmurnie na czarodzieja. Zwykle powściągliwy w zachowaniu, Obar wydawał się nagle pełen wigoru; mimo że wypowiadał się z ferworem, to jednak na jego twarzy malował się strach. Zastanawiała się, jak poważna musi być sytuacja, skoro nawet on stał się taki otwarty. – Może to i racja – odparła ostrożnie. Z tego, co się dowiedziała, wnosiła, że ich życiu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Większe niż dotychczas. Czasami zachodziła w głowę, jak to się stało, że wciąż wszyscy żyją. Jednakże Joan nie miała ochoty zdawać się na przewodnictwo Obara. Spoglądała na tych, którzy już posiadali klejnoty. – To znaczy, że jeśli znajdziemy następne kamienie, będziemy bezpieczniejsi? – Rzeczą ważniejszą jest – rzekł Obar, ruszając wąsem – uniemożliwić Nunnowi odnalezienie ich. Joan zmarszczyła brwi. – A więc Nunn nas zabije, kiedy zdobędzie klejnoty? Obar przetarł czoło. – Niestety, to nie takie proste. Sądzę, że jeśli Nunn zatriumfuje, będzie z nami gorzej, niż gdybyśmy umarli. Nunn stał wśród ruin wszystkiego, co zbudował: swego zamku, twierdzy, życia. Złość jednak minęła. Nie miał powodów się złościć, nagle bowiem przejrzał. Trzy pozostałe klejnoty były w jego zasięgu. Dwa znajdowały się na innych wyspach, w miarę dostępne, choć ich zdobycie wymagało odrobiny wysiłku. Wyraźna wizja pozwoliła mu zlokalizować je z dość dużą dokładnością. Ostatni był nęcąco blisko, na tej samej wyspie. Nie wiedzieć czemu, w nawiedzającej go wizji Nunn nie dostrzegał jednak otoczenia, w jakim przebywało oko. Może czekało gdzieś na wyciągnięcie ręki i moc owej bliskości przyćmiewała widzenie? Czarodziej wyczuł klejnot własnymi oczami, zarówno tymi osadzonymi pod skórą dłoni, jak i tamtym, po którym pozostał bolący krater w czole. W każdym razie, ów najbliższy kamień spoczywał tuż-tuż. Nunnem wstrząsnął dreszcz emocji. Nabrał głęboko powietrza w płuca. Niemal czuł, jak moc klejnotu, który wnet zdobędzie, rozpływa się w jego żyłach. O tak, zdobędzie całą trójkę chwilowo nie odnalezionych oczu, a potem odbierze kamienie Obarowi i pani Smith. Musi być wszakże przebiegły. Miał co prawda największą władzę i najbogatsze doświadczenie, lecz wrogowie, mimo że nie mieli jeszcze okazji się wykazać, przewyższali go liczebnie. Poza tym smok snuł własne plany, których nikt nie mógł zgłębić. „Nunn”. Czarodziej nie tyle usłyszał, ile wyczul to słowo. Chłodny dreszcz przeszedł mu po plecach. Przybył pierwszy z wezwanych. Nunn pośpiesznie odwrócił głowę, dostrzegłszy kątem oka jaskrawe migotanie. Zamknął stosownie oczy. Nawet czarodziej powinien się wystrzegać bezpośredniego patrzenia na tym podobne istoty. Uprzedzając nadejście smoka, zawezwał sprzymierzeńców. Będzie potrzebował najwymyślniejszych zaklęć, aby wyprowadzić nieprzyjaciół na manowce, oraz szpiegów, żeby ich śledzili. Jeśli jednak wrogo – wie nie dadzą się zwieść, powstrzyma ich przy pomocy takich bytów jak te, które właśnie krążyły wokół niego. „Nunn!” Uczucie było teraz nieporównanie wyraźniejsze. Czarodziej złożył pewne obietnice. Dzieci mroku oczekiwały swej należności. Uniósł dłoń, pozwalając gościom wejść. Będzie musiał oddać im cząstkę swej potęgi, tak jak zakładała umowa. Gdy go wówczas dotknęli, odniósł wrażenie, jakby włożył palce do śniegu; mróz ścinał mu lodem krew w żyłach, a ciało tężało z zimna. Miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć z bólu, lecz zachował milczenie. Nie zamierzał nikomu okazywać słabości. Kiedy ziąb przenikał go do szpiku kości, wydawało się, że dziwny głos, będący właściwie odczuciem, pomrukuje z zadowoleniem, spijając z czarodzieja siły żywotne. Cała ręka od dłoni po bark sprawiała wrażenie skamieniałej, na zawsze straconej. – Dosyć! – oświadczył czarodziej. Ciemne moce wycofały się niechętnie. Zawierając przymierze, Nunn zademonstrował, co się stanie, jeśli nie będą posłuszne. Kiedy istoty ustąpiły, ramię Nunna opadło wzdłuż ciała. Choć opuściła je niemoc, wiedział, że przez pewien czas nie będzie mógł swobodnie poruszać ręką. Gdyby pofolgował dzieciom mroku bodaj chwilkę dłużej, to samo mogło się stać z jego sercem. Owa niedogodność była oczywiście rzeczą nader błahą w porównaniu z przedśmiertnymi mękami, jakie stworzenia ciemności sprowadzą na jego wrogów. On sam posiadał siłę czarodzieja, siły witalne przywracała mu magia. Ciemne moce zabijały słabsze byty już pierwszym muśnięciem. „Nunn?!” Tym razem pytanie zadane stanowczym głosem. – Niebawem – odparł Nunn. Należało jeszcze poczekać na innych, skorygować pewne ostatnie założenia. Wybuchnął śmiechem, gdy mury zamku odbudowywały się z wolna. Nikt już mu nie odmówi. Odkąd zaistniał na nowo, odkąd smok sprowadził go tu przed wielu laty, obmyślał plany na przyszłość. Nieprzypadkowo smok pozwolił mu przetrwać ostatni atak wichru i ognia. Teraz wreszcie udowodni, że w pełni zasługuje na spuściznę po smoku. A spuścizna ta oznaczała, że wszyscy jego wrogowie powinni zginąć, przynajmniej w płomieniach. Miał nadzieję, że niektórzy dostarczą mu świetnej zabawy. ROZDZIAŁ CZWARTY Evan Mills nie znał dotąd takiego bólu. Przed momentem doświadczył wizji. A w tej wizji ujrzał dwa klejnoty i wyczuł obecność trzeciego. „Z nikim się nie spotkamy! Musimy ruszać bez zwłoki!” Mills zesztywniał, słysząc tę wypowiedź, która zabrzmiała w jego mózgu niczym wrzask. „Zachs nie musi się już bać Nunna! Zachs zdobędzie smocze oko!” Mills uświadomił sobie, że trzyma się za głowę. Pewnie by eksplodowała, gdyby jej nie objął. Każde słowo umiejscowionych w nim stworzeń naciskało od wewnątrz na oczy i uszy, jakby tylko wypchnięcie gałek ocznych i bębenków mogło obniżyć ciśnienie. „Owszem, zdobędziemy smocze oko, lecz posługiwać się nim będzie ktoś, kto zna tę sztukę!” – zakrzyknął Rox. „Chcesz je sobie przywłaszczyć? Nie sądzisz, że nasz nosiciel ma w tej sprawie coś do powiedzenia?” Ból na chwilę zelżał i jednocześnie przycichł głos, jakby stworzenie po raz pierwszy zastanawiało się nad sytuacją. „Nikt tu nie ma nic do gadania! – ryknął czarodziej. – Zdobędziemy te oczy i basta!” „W takim razie Zachs...” „Zachs zginie, jeśli się nie uspokoi!” – Przestańcie – bąknął Mills. Osunął się na kolana. – Zgoda – z ust Millsa wydostał się głos czarodzieja. – Wywieramy niepotrzebną presję na naszego łaskawego nosiciela. – Owa głośna wypowiedź była równie spokojna, jak ta natarczywa wewnątrz głowy. – Musicie wiedzieć, że dzięki kamieniowi znów moglibyśmy być trzema oddzielnymi istotami. Trzema? Evan Mills odsunął ręce od swej obolałej głowy. A więc była nadzieja, że jakoś to przeżyje? „Zachs musi mieć kamień!” – rozległ się okrzyk w jego głowie. Evan jęknął, gdy nieznośny ból przeszył czoło. „Wobec tego – odparł Rox racjonalnym tonem – będziemy musieli zdobyć wszystkie, mam rację?” „Dla każdego po jednym? – ucieszył się Zachs. – Świetna myśl!” – Hola! – ostrzegł Mills. Jego głowa stopniowo przywykała do panującego w niej zamętu. – Cokolwiek zechcemy zrobić, musimy trzymać się razem. – To jedyne rozsądne wyjście w takich okolicznościach – rzekł czarodziej, posługując się znów ustami Evana. – Ale myślę, że ten, kto zna naturę klejnotów, powinien objąć przewodnictwo. Raptem przed oczami Millsa przesunęła się wizja targowiska, brudnego i tętniącego życiem, gdzie tysiąc głosów domagało się jego uwagi, a tysiąc szalów, rzeźbionych figurek, złotych bransolet i połci mięsa kusiło świetną ofertą. Dziwnym sposobem – choć przecież wiedział, że nadal przebywa w lesie – Mills odbierał zapachy, widoki i dźwięki bazaru, jakby znajdował się tam ciałem i duszą. „Straszny ścisk – oświadczył nagle Rox. Wizja rozmyła się natychmiast, w tchnienie korzennych aromatów wdarła się słodka woń wielkich drzew i zeschłych liści. – Zbyt duże ryzyko napotkania wroga. Spróbujmy na pustyni. Tam najłatwiej zacząć”. „Zachs błyśnie na pustyni!” „Podobnie jak my wszyscy – odrzekł Rox. – Jeśli dopisze nam szczęście”. „I Zachs posiądzie kamień”. „Ale nie ten pierwszy”. Głosy ponownie wzmagały się w głowie Millsa. Dał się słyszeć bezgłośny, ironiczny chichot Zachsa. ,Jeszcze zobaczymy, kto będzie szybszy. I sprytniejszy. Dobrze mówię?” Czarodziej udzielił spokojnej, wyważonej odpowiedzi. „Obawiam się, że masz rację”. „Zachs przestaje cię lubić. A czego Zachs nie lubi, to pożera!” „Cóż, będziesz musiał trochę z tym poczekać”. Mills skrzywił się na myśl, że przecież nie zaprowadzi ich na pustynię, skoro nie potrafi nawet przejść przez polanę. Czyż mogą cokolwiek zrobić, do momentu gdy odzyska choćby część zdolności motorycznych? „Zdaj się na mnie” – rzekł czarodziej. Drzewa straciły kontrast, rozmazały się jakby obserwowane przez źle ustawiony obiektyw. Gdy wreszcie krawędzie się wyostrzyły, wciąż otaczały ich drzewa. Nagły dreszcz wstrząsnął Millsem. „Trochę wyszedłem z wprawy. – Tym razem w głosie Roxa pobrzmiewało zmęczenie, znikła poprzednia irytacja. – Poza tym tam, dokąd zmierzamy, brakuje wody”. Las znów się rozmazał, kolory mieszały się z sobą, aż wszystkie przeszły w biel. Mills usłyszał cichy szmer płynącego strumienia. Dźwięk narastał, w miarę jak z bieli wyłaniały się nowe kolory, nieruchomiejąc w wizerunkach drzew, kamieni i bulgoczącej rzeczki. – No, teraz lepiej – stwierdził głośno czarodziej. Evan Mills nie odpowiedział. Każda upływająca chwila jasno mu uświadamiała, jak niewielką kontrolę sprawuje nad własnym ciałem czy w ogóle nad czymkolwiek. Harold Dafoe stracił nadzieję, że znów ujrzy słońce; obojętnie jakie sionce, nawet zawieszone na tym zwariowanym błękitnozielonym niebie. Wtedy jednak przed nim i przed Carlem Jacksonem otworzyły się drzwi. Nie w ścianie – to byłoby za proste, biorąc pod uwagę zdolności Nunna. Nie, drzwi pojawiły się pośrodku korytarza, przy czym otwór drzwiowy miał próg umieszczony ponad stopę nad ziemią. Drzwi zaistniały bez żadnego ostrzeżenia ze strony Nunna. Harold nawet przez moment nie wątpił, iż stało się to za sprawą czarodzieja. W tym zamku Nunn był wszędzie. Ale teraz nie miało to większego znaczenia, za drzwiami bowiem świeciło słońce. Nawet Harold nie mógł się oprzeć takiej pokusie. Przekroczył próg i wyszedł na polanę, gdzie przyprowadzili ich żołnierze Nunna... Ile to już czasu upłynęło? Może kilka godzin, a może cały dzień. W tym obcym świecie czas biegł innym rytmem. Przynajmniej uwolnił się z zamku. Teraz żywił jeszcze nadzieję, że zdoła się uwolnić od Nunna. Harold nie miał złudzeń, że sam napytał sobie tej biedy. Rose, jego żona, przez całe życie mu wypominała, że myśli opieszale, boi się działać, przepuszcza dobre okazje. Zawsze utrzymywał, że jest ostrożnym człowiekiem. Do nielicznych dylematów, przed jakimi stawał dotychczas w normalnym świecie, należały kwestie, jak spłacić ratę za dom czy kiedy krzyczeć na dziecko. Wówczas ostrożność popłacała. Tutaj jednakże sprawiła, że wolał się opowiedzieć po stronie sugestywnie przekonującego czarodzieja, niż wespół z pozostałymi sąsiadami stawić czoło nieznanemu światu. W ciągu kilku ostatnich godzin doszedł do wniosku, że być może popełnił błąd. I wcale nie ze względu na to, w jaki sposób czarodziej traktował dwójkę sąsiadów – niby swoją własność, nie jak sprzymierzeńców – lecz w związku z innymi rzeczami, które miały miejsce w zamku. Wystarczy wspomnieć o tych nieludzkich wrzaskach nocą, wrzaskach, które, jak się wydawało, rozbrzmiewały w nieskończoność, okrzykach boleści przechodzących w potępieńcze jęki konającego – były to głosy pozbawione nadziei, głosy pełne szaleństwa. Jeśli w ogóle panowała noc. Bo jak sprawdzić coś takiego bez okien, kiedy jedynego światła użyczały im osobliwe, czarodziejskie, zawieszone nad głowami przedmioty? Ale to nie wszystko. Było coś jeszcze gorszego od wrzasków, co Harold raczej wyczuwał, niż słyszał: chłód ciągnący od ścian zamczyska, który pragnął nie tyle wyziębić mu skórę, ile zmrozić samo serce. Choć Harold stał w promieniach słońca, wciąż jeszcze dygotał. – Zaczekaj, Harry – rzekł Carl, podchodząc bliżej. – Nie wyobrażaj sobie, że jesteśmy tu sami. Wojsko Nunna stało w swym dziwacznym rynsztunku, pogrążone w cieniu otaczającym polanę: w upodabniających ich do konkwistadorów hełmach i napierśnikach, które sprawiały wrażenie wykonanych nie z metalu, ale ze skorupy. Żołnierze ruszyli w stronę Carla i Harolda, jakby czekali tylko na to, kiedy pojawi się któryś z nowo przybyłych. – Hej! – zawołał Carl w stronę wojska nadchodzącego w milczeniu. – Walczymy teraz po tej samej stronie! Gwardziści Nunna nie odpowiadali. Może nie dosłyszeli słów Car – la? A może ich nie zrozumieli? – pomyślał Harold. Przypomniał sobie, jak porozumiewali się między sobą obcym gardłowym językiem. Nie było już między nimi najbardziej wygadanego – kapitana. A po tym, jak go zabrano, tylko jeden z żołnierzy wykazał się słabą znajomością angielskiego. – Może powinniśmy podnieść ręce czy coś w tym rodzaju? zasugerował Harold. – Do diabła, ani myślę poddawać się tym ludziom! – mruknął Carl w odpowiedzi. Zacisnął pięści i wciągnął brzuch, jakby gotował się do walki. Żołnierze dobyli mieczy. – Chyba że zostanę zmuszony dodał. Obaj nie mieli żadnej broni. – Ach! – nazbyt radosny głos rozbrzmiał z tyłu. – Miło mi, żeście się już przy witali! Harold obejrzał się za siebie, a tam zamiast drzwi zobaczył Nunna. Za plecami czarodzieja przesunął się jakiś cień, lecz błyskawicznie zniknął, odlatując szybciej, niżby wzrok mógł za nim nadążyć. Nunn znieruchomiał na moment, lekko zadygotał. A potem otworzył oczy dwie czarne czeluści. Zielone klejnoty osadzone w dłoniach lśniły w blasku słońca. Skóra przybrała trupi odcień, a kiedy pojawił się uśmiech, blada jak płótno twarz przypominała czaszkę. Czarodziej krzyknął coś do gwardzistów w tubylczym gardłowym narzeczu. Żołnierze przystanęli, chowając broń. – A zatem, Carl, postanowiłeś dokonać przeglądu swej armii? powiedział Nunn, zatrzymując się między sąsiadami. – A może powinienem nazywać cię kapitanem Jacksonem? Carl nachmurzył czoło. Chciał chyba uderzyć czarodzieja. Tak się zwykle zachowywał, kiedy coś szło nie po jego myśli. Nunn miał nader wątłą sylwetkę, jedno pchnięcie mogłoby go przewrócić, choć zniechęcały do tego klejnoty błyszczące w dłoniach i para smoliście czarnych oczu, w których migotały iskierki. Jackson rozluźnił mięśnie. Miał dość oleju w głowie, żeby nie atakować czarodzieja. – To ma sens – rzekł Harold czym prędzej swemu sąsiadowi. Pamiętasz, jak Nunn mówił w zamku o twojej promocji? – Nie chciał dopuścić, aby w tej chwili cokolwiek przytrafiło się Carlowi. Jackson czasami sprawiał wrażenie niepoczytalnego, lecz przynajmniej był człowiekiem. – Obaj odgrywacie w moich planach bardzo ważną rolę – ciągnął Nunn. – Wierzę, kapitanie Jackson, że dasz sobie radę z utrzymaniem dyscypliny. Carl przesunął spojrzenie na najbliższego żołnierza. Nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się półgębkiem. – A ty, Haroldzie Dafoe, będziesz porucznikiem. Dopilnujesz, aby jego rozkazy były wykonywane. Taka perspektywa wydała się Haroldowi na tyle odpychająca, że pokonując nieśmiałość, zabrał głos: – Przepraszam, ale jak mamy im rozkazywać, skoro oni nas nawet nie rozumieją? – Och, zrozumieją, zrozumieją. – Nunn przysunął dłoń do gardła Harolda, po czym musnął opuszkami palców jego jabłko Adama. Harold zachłysnął się, jakby przeszył go lodowaty sztylet. – W porządku. Rozkaż im teraz stanąć na baczność. Harold z trudem łapał oddech. Położył na krtani własną ciepłą rękę. Nie wiedział, czy zdoła cokolwiek powiedzieć. – Proszę, zrób mi tę przyjemność – nalegał Nunn. Harold doszedł do wniosku, że powinien spełnić tę zachciankę, zanim wydarzy się coś niedobrego. – Baczność! – zawołał. Słowa zadźwięczały inaczej niż zwykle, gardłowo. Żołnierze wyprężyli się na baczność. – Co to ma znaczyć? – wyszeptał Harold, tym razem po angielsku. – Dałem ci drobny podarek – mruknął Nunn. – W normalnej rozmowie będziesz mówił po swojemu, ale zwracając się do żołnierzy, zawsze użyjesz ich języka. Nasz nowy kapitan wyda rozkaz, a ty go przekażesz. Tym sposobem każdy się na coś przyda. – Odwrócił się do żołnierzy i zawołał do nich w ich własnym języku: – Oto wasi nowi oficerowie! Wiecie, co grozi za nieposłuszeństwo. Ruszcie się, a żywo! Potrzebują rynsztunku! Potrzebują odpowiedniej broni! – Dwaj żołnierze pobiegli pędem do lasu, jakby od tego zależało ich życie. Nunn zwrócił wzrok na nowo mianowanych oficerów. – Bardzo się cieszę, że zdecydowaliście do mnie dołączyć. – Zamilkł na moment, jakby wsłuchiwał się w jakiś niesłyszalny szelest. – Wkrótce, mam nadzieję, rekrutuję wam kogoś do pomocy. – Przewiercał sąsiadów spojrzeniem swych bezdennych oczu. – Obmyśliłem pewien sprawdzian, aby ocenić waszą przydatność. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – A w zasadzie lojalność. Mary Lou nie mogła już znieść hałasu. Potrzebowała odetchnąć. Wciąż zbyt wiele obrazów przepływało przez jej głowę. Obar zaczął pokrzykiwać na resztę, przez co wzniecił bezładną wrzawę. Wszystkich wzburzyły zasłyszane nowiny. I znów Mary Lou była winna. Pragnęła przed nimi uciec: przed Obarem, panią Smith, Ochotnikami, sąsiadami – nawet przed matką i bratem. Pamiętając o ostatnich wydarzeniach, wiedziała, że nie powinna się zbytnio oddalać. Postanowiła wejść parę kroków w las i znaleźć sobie jakieś zaciszne miejsce. Musiała: natarczywy głos, rozbrzmiewający w myślach, naglił ją do działania. Odwróciła się i ruszyła w stronę puszczy, uciekając od pół tuzina rozmów zapoczątkowanych przez jej wiadomości. Wszyscy rozważali słowa Mary Lou, lecz nikt nie mówił do niej. – Mary Lou! – dobiegło z góry ochrypłe zawołanie. Przypomniała sobie, z jaką odrazą przyjmowała dźwięk swego imienia skandowanego w kółko przez karłowatych kanibali, którzy uwięzili ją i przygotowywali... tylko na co? Wciąż nie była pewna, czy tubylcy chcieli ją złożyć w ofierze, czy też uhonorować. A może jedno nie wykluczało drugiego? Gdy podniosła oczy, dostrzegła, że Kruk skubie skrzydło na wysokiej gałęzi. – Za dużo ludzi, co? – odezwało się czarne ptaszysko. – Skąd wiedziałeś? – zapytała Mary Lou ze zdziwieniem. – Kruk zna to uczucie. Za dużo ludzi, za dużo gadania. Kruk potrzebuje rozprostować skrzydła! – Ptak zatrzepotał nimi demonstracyjnie. – Szukasz spokoju? Mary Lou skinęła głową, nie zwalniając kroku. – Mam ochotę na krótki spacer. – Nie potrafiła nawet przystanąć i porozmawiać, jakby teraz, kiedy już zaczęła iść, jej nogi spełniały własną misję. Kruk przekrzywił głowę, patrząc z wysoka. – Jesteś mądra, jak na człowieka. Może ten durny smok dokonał wreszcie właściwego wyboru. – Rozpostarł skrzydła. – Kruk też sobie pofruwa. Pamiętaj – zawołał, zrywając się do lotu – Kruk zawsze lata w pobliżu! Mary Lou patrzyła z uśmiechem, jak ptak znika za drzewami. Wielki pyszałkowaty Kruk powiedział jej komplement. Znów poczuła się wyjątkowa. Może w tym tkwiło sedno sprawy? Odkąd przybyła do tego miejsca, zawsze ją wyróżniano: najpierw uczynił to Nunn, później Anno (czy też „Ludzie”, jak sami siebie nazywali), a wreszcie Garo, były służący Ludzi – przystojny duch, którego przezwała swym księciem. Przebywając wraz z Ludźmi i u boku księcia, czuła się wyjątkowa, ale tylko do czasu, kiedy wyszło na jaw, że wszyscy oni pragną tylko z jej pomocą dostać się do smoka. Smok także ją wykorzystał: pośredniczyła w przekazywaniu jego wizji. Wyglądało na to, iż wszyscy do czegoś jej potrzebują, ale nie ze względu na nią samą. Spojrzała w górę. Przeszła jej nagle ochota do spacerów. Może powinna zawrócić? Otoczona zewsząd ogromnymi drzewami, stała w półmroku pod baldachimem listowia. Nie dostrzegała za sobą nawet rąbka słonecznej polany. Jak daleko zaszła pogrążona w rozmyślaniach? Może naprawdę powinna już zawrócić? Odwróciła się w stronę, z której przyszła. Coś upadło na ziemię. Podskoczyła gwałtownie i okręciła się na pięcie. Uśmiechał się do niej tubylec – członek plemienia, które ją czciło i próbowało zabić. „Mary Lou!” – zawołał karzeł. Tyle że tym razem nie posługiwał się swym piskliwym głosikiem. Tym razem Mary Lou usłyszała w myślach jego powitanie. Wokół kręgu O tym, jak Kruk asystował przy narodzinach ludzi Przed wiekami, kiedy świat był młody, a słońce dopiero od niedawna świeciło nad wodami rzeki Nass, w jej nurtach żyły wszystkie zwierzęta. Nad rozlewiskami często krążył Kruk – ten sam, który ukradł słońce, księżyc i gwiazdy, aby rozproszyć nadrzeczne ciemności. Pewnego dnia Krukowi strasznie się nudziło. Sfrunął więc niżej, chcąc posłuchać dwóch skłóconych typków, Kamienia i Krzaku Czarnego Bzu, którzy toczyli z sobą długi i zajadły spór nad brzegiem wielkiej rzeki. Po chwili Kruk wywnioskował, że kłócą się o to, kto powinien dać życie ludziom. Kamień tłumaczył – powoli, zgodnie z obyczajem swego szczepu – że lepiej będzie, kiedy to on sprowadzi ludzi na świat. – Albowiem – mówił z namaszczeniem, głębokim basem – jeśli ja dam im życie jako pierwszy, będą żyli długie, długie lata. Gdyby jednak wzięli swój początek z Krzewu Czarnego Bzu, więdliby i marli w ten sam sposób co on. Przy tych słowach Krzak potrząsnął listkami. – Ale jeżeli ja dam życie ludziom, będą rośli ku niebu i potrząsali kończynami na wietrze. Kruk dość już usłyszał. Dokonał wyboru. A wiedząc, że Kamień, choć taki niemrawy, zaczyna już pomału rodzić, podleciał spiesznie do Krzaka, który okryty ciemnozielonym liściem i czerwienią młodych jagód, wyglądał dużo radośniej i bardziej kolorowo od kamieni. – Ty daj życie ludziom – ponaglił go Kruk, a Krzak spełnił prośbę. Dokonało się. Gdyby Kamień pierwszy porodził dzieci, ludzie żyliby bardzo, bardzo długo. Krzak Czarnego Bzu szybciej się uwinął, dlatego ludzie są wystarczająco weseli i szybcy, aby zadowolić Kruka, ale zarazem dość wcześnie umierają, by na ich grobach mogły wyrastać krzewy czarnego bzu. Gdy już się odbyły narodziny, Kruk rozpostarł wielkie czarne skrzydła i wzbił się w powietrze. Wiedział, że ludziom przypadnie w udziale wiele szczęścia i dużo smutku. W każdym razie, Kruk już nigdy nie będzie się nudził. ROZDZIAŁ PIĄTY – Mary Lou! – zawołała nagle matka dziewczyny. – Co się stało z Mary Lou? Nick, dotychczas biernie obserwujący skraj puszczy, obrócił się przy tych słowach. Po krótkiej wymianie zdań z matką zrezygnował z dalszej dyskusji i wycofał się. Zauważył, że Mary Lou najpierw odchodzi od otaczających ją ludzi, a potem oddala się od drzewa, o które się przez chwilę wspierała. Wyglądało na to, że chce po prostu rozprostować kości, powałęsać się bez celu. Nick przypuszczał, że podobnie jak on, Mary Lou ma już po dziurki w nosie tego całego zgromadzenia. Skinął głową i uśmiechnął się w jej stronę, kiedy przechodziła w pobliżu, lecz ona, pochłonięta myślami, niczego nie zauważyła. Nick też miał na głowie inne sprawy, zwłaszcza miecz o niezwykle ciepłej rękojeści i ojca, który tak nagle powrócił do jego życia. – Poszła do lasu. Tędy! – zawołał Jason, wskazując na prawo. Brat Mary Lou także trzymał się z dala od pozostałych, towarzysząc śpiącemu drzewoludowi, z którym się zaprzyjaźnił. Dorośli sąsiedzi: pani Smith, pani Jackson, pani Dafoe oraz rodzice Nicka, wszyscy zbili się w gromadkę wokół Obara. Nawet pani Furlong, która odkąd straciła męża, żyła jakby we własnym świecie, siedziała u stóp czarodzieja. Tuż za nimi stali czterej Ochotnicy, a nieco dalej Todd i Bobby. – Jak to się mogło stać? – pytała pani Smith. – To my mieliśmy stać na straży – stwierdził Thomas z ponurą miną. – Z naszej winy zniknęła. Odnajdziemy dziewczynę. – Nie. – Pani Smith potrząsnęła stanowczo głową. – Nie sądzę, żeby to była czyjaś wina. Tak zostało postanowione: mieliśmy przegapić jej odejście. – Ktoś specjalnie odwrócił naszą uwagę? – zapytała matka Mary Lou, wtuliwszy głowę w ramiona, jakby poczuła nagłe zimno. – Nunn? – Nie, Nunn nie działa skrycie – odparł tym razem Obar. Uwielbia kolorowych zamachowców i błyskawice, dramatyczne przedstawienia, które przydają mu splendoru. Myślę, że mamy do czynienia ze smokiem. – A zatem smok może sprawić, że... zapomnimy o Mary Lou? spytała matka dziewczyny zdławionym głosem. – Czy możemy w ogóle walczyć z czymś, co steruje naszymi myślami? – dodała Joan. – Nie wiem – odrzekł Obar bez ogródek. – Ale myślę, że wygramy, jeśli zechce tego smok. – Oby tylko ten smok, o ile to rzeczywiście smok, nie odebrał nam pamięci – rzekła pani Smith. – Na razie tylko nas zwodzi. Ale skoro już wiemy o zniknięciu dziewczyny, możemy jej poszukać. – Tylko niektórzy z nas – zaoponował Obar. – Reszta musi szukać kamieni. – Kamienie mogą poczekać! – wykrzyknęła Rose Dafoe. – Ale nie moja córka! – Poza tym uważam... że to potrwa krótką chwilkę – powiedziała wolno pani Smith. – Zniknęła z ledwie słyszalnym szelestem. – Co za kobieta! – Obar potrząsnął głową z uznaniem. – Bardzo dobrze, pod jej nieobecność poczynimy pewne przygotowania. Aby odnaleźć trzy kamienie, musimy się podzielić na trzy grupy. – Czy to bezpieczne? – spytała matka Nicka. – Mamy przewagę, bo jesteśmy liczniejsi – odpowiedział. Dwie osoby z naszego grona obdarzone są czarodziejskimi zdolnościami. – Omiótł wzrokiem twarze zgromadzonych. – Przynajmniej dwie. – Skinął głową na Ochotników. – Są też z nami ludzie doświadczeni w przemierzaniu tutejszych ścieżek, którzy nie stracą głowy w lesie. Nunn zdobył sobie sojuszników wśród rozmaitych stworzeń, lecz trzyma ich żelazną ręką. – Obar zachichotał. – Przynajmniej próbuje utrzymać ich w karności. A ponieważ wszystkie decyzje wychodzą z ust Nunna, jego stronnikom brakuje elastyczności. Co jest dla nas korzystną okolicznością. – Czarodziej skubał w zamyśleniu sumiaste wąsiska. Trzeba zdobyć trzy klejnoty. Dwa znajdują się na innych wyspach. Przypuszczam, że pani Smith bez większego trudu przechwyci oko schowane na targowisku. Ja wyruszę na poszukiwania kamienia ukrytego na pustyni. Todd wystąpił naprzód, jakby nagle poczuł się odrzucony. – Czemu akurat na pustyni? – Znając swojego brata, wiem, że zacznie właśnie od tego oka. A znając z kolei jego sposób myślenia, mam największą szansę wyprowadzić go w pole. Będę jednak potrzebował paru pomocników, którzy obronią mnie przed tymi wspólnikami Nunna, walczącymi bez użycia magii. Nick świetnie się nada. Nick popatrzył na czarodzieja. Nikt go nie pytał o zgodę? Joan Blake przepchnęła się do przodu z tak zaciętą miną, że wydawała się przez to większa niż zawsze, jakby mierzyła więcej niż swoje pięć stóp i dwa cale. – Mój syn? Wątpię, czy on w ogóle umie walczyć. – Może jeszcze niedawno nie umiał – odparł Obar – lecz jego miecz zna sztukę walki, a Nick prędko się uczy. Nick zmarszczył brwi. Czując ciepło bijące od rękojeści miecza, wnioskował, że broń jest spragniona bitew. Może tym razem czarodziej mówił prawdę? Obar odsunął się od pani Blake, żeby popatrzeć na pozostałych. – Chciałbym również prosić o pomoc jednego z Ochotników. Stanley wybuchnął śmiechem. – Chcesz, żebyśmy towarzyszyli czarownikowi? Chyba nie mówisz poważnie? Maggie postąpiła krok naprzód. – Ja pójdę. Myślę, że najwyższy czas zmienić klimat. Stanley nagle przestał się śmiać. – Według mnie jeszcze nie staliśmy przed tak wielkim wyzwaniem – wtrącił się Thomas. – Pora zapomnieć o starych waśniach. Obar skinął głową. – To największe wyzwanie, jakiemu kiedykolwiek przyjdzie nam sprostać, może nawet ostatnie. Ale i pani Smith będzie potrzebować jakiejś pomocy. – No cóż, nie możemy chyba zostać w tyle za Maggie, co? zagrzmiał Wilbert. – Zawsze chciałem sobie obejrzeć to targowisko – dodał Stanley. – Dobrze by było, jeśliby ktoś z nas został na miejscu – rzekł Thomas. – Na wypadek gdyby Nunn przeprowadzał w okolicy jakieś swoje plany. – Ja pójdę – oświadczył Todd. Wskazał na broń w rękach Ochotników. – Może i nie jestem w tym najlepszy, ale potrafię się bić. – Wierzę ci – zgodził się Obar. – I sądzę, że będzie okazja wykorzystać twoje zdolności. Todd spochmurniał, nie wiedząc, czy czarodziej go chwali, czy się z niego nabija. – A co ze mną? – zapiszczał Bobby. – Umiesz strzelać z łuku – odpowiedział Thomas. – Będę tu potrzebował kogoś do pomocy. Bobby przyjął z uśmiechem to zapewnienie. – Mam nadzieję, że i z nas będzie jakiś pożytek – wyrwała się matka Nicka. – Najpierw znajdźmy Mary Lou – wtrąciła Rose Dafoe, potrząsając głową ze zmarszczonym czołem. Wśród gałęzi rozbrzmiało krakanie. – A o Kruku nie myślicie? – Ptak zaśmiał się ochryple. A skoro nikt nie odpowiadał, dodał: – Kruk będzie wszędzie! Za Nickiem ktoś jęknął i zawołał basem: – Jakżeby inaczej, mój Kruku? Nick odwrócił głowę. Oomgosh ocknął się ze snu i próbował powstać. Jason patrzył na olbrzyma z troską w oczach, przestępując z nogi na nogę, jakby chciał pomóc przyjacielowi, tylko nie wiedział jak. Drzewolud kiwnął głową, gdy wszyscy obecni na polanie zwrócili na niego wzrok. – Może – powiedział, gdy w końcu zdołał unieść tułów – jeśli nastąpi najgorsze, Oomgosh zbierze się w sobie i przyjdzie z pomocą. – Ale, ale, ale... – jąkał Jason, machając desperacko rękami. Potrzebujesz odpocząć, wyzdrowieć... – Wystarczy mi twoja pomoc – odpowiedział wielkolud. – Oomgosh i Jason pomagają sobie nawzajem. – Krukowi od razu poprawił się nastrój! – zawołał czarny ptak. – Ale to nie jedyny nasz problem – przemówiła po raz pierwszy Rebecca Jackson. Nikły uśmieszek zadrżał na jej wargach, jakby sama nie wierzyła, że zabiera głos. – Obawiam się, że Margaret Furlong w obecnym stanie nie nadaje się do żadnych podróży. A George, biedaczysko, wydaje się taki zdezorientowany tym, co się tutaj dzieje. Ojciec Nicka potrząsnął lekko głową, trochę zdziwiony, że i jego dotyczy rozmowa. – To chyba prawda – przyznał. – Ale zrobię, co mogę. – Znajdę ci coś do obrony – oświadczył Stanley, zdejmując zawiniątko. – Ale co z Mary Lou? – pytała uporczywie jej matka. – Co się z nią stanie, jeśli pani Smith jej nie znajdzie? Obar wzruszył ramionami. – Mary Lou nie musi na siebie uważać. Smok ją ochrania. Bestia może nawet zaprowadzić dziewczynę do trzeciego klejnotu. Ale co później smok zechce zrobić z Mary Lou, to już, oczywiście, zupełnie inna sprawa. Pani Dafoe wydała zduszony dźwięk, jakby wolała nie słyszeć tych okropności. Będą miały ciepło. Nunn od dawna uniemożliwiał im dostęp do żywych. No tak, niekiedy podrzucał im jakieś stworzonko, aby całkiem nie zmarniały. A one połykały w mgnieniu oka owe skromne, żałosne, kwilące kąski, nie budząc się nawet ze snu, który Nunn na nich sprowadził. Spały i spały od niepamiętnych czasów, lecz teraz czarodziej zbudził je i ogrzał maleńką porcją swego ciepła. Już przy pierwszej przekąsce pokazały, jak wielki cierpią głód. Godziło się, aby Nunn znalazł im miejsce, gdzie mogłyby się pożywić. Na polanie było tak wielu ludzi, tętniących życiem, nieświadomych śledzących ich oczu. A one od bardzo dawna nie kosztowały dorosłego człowieka. Owszem, Nunn podrzucał im czasem jakieś dziecię, ale to starczało jedynie na sekundę jedzenia, zaostrzało tylko apetyt na pełen posiłek. W lesie czekał na nie dostatek mięsa, krwi i energii. Szeptały między sobą. Były tak blisko, a jednak musiały uzbroić się w cierpliwość. Ale jak tu pohamować żądze, kiedy o krok czeka suta uczta? Nunn powiedział, że mogą brać, ale nie wolno im zabijać. Muszą pozostawić po iskierce życia, aby czarodziej mógł dokonać przeglądu. Tylko jak poskromić emocje, gdy się pragnie pochłonąć siły witalne tych, którzy czekają w błogiej nieświadomości? Coś je jednak powstrzymało. Był tu czarodziej, który mógł wyrządzić im krzywdę. Wolały nie ściągać znów na siebie jego furii. W każdym razie nasłuchiwały, szepcząc cichymi głosami. Czarodziej w końcu odejdzie. A kiedy to wreszcie nastąpi, zaspokoją dręczący ich głód. ROZDZIAŁ SZÓSTY – Halo? Co to za miejsce? Pani Smith wyruszyła na poszukiwania Mary Lou z dużą pewnością siebie. Odkąd posiadła smocze oko, wystarczyło, że przywiodła przed oczy pewien obraz, potem wyobraziła sobie siebie jako część tego obrazu. I już w nim była. Dotychczas ta metoda działała. „Nie wiem jak...” Znajdowała się dosłownie nigdzie. I zarazem wszędzie. Nie było tu światła. Otaczała ją absolutna ciemność – pustka tak doskonała, że przez chwilę miała wrażenie, iż utonie w nicości. „Jest już tak blisko!” Zamiast światła – dźwięk. „Czy ktoś mnie wysłucha?” Zewsząd napływały głosy. „Nie. Nikt nie zrozumie. Nikt nigdy. Rozmowy zachodziły jedna na drugą, jakby w tej otchłani unosili się ludzie. Jedni coś krzyczeli jej do ucha, gdy tymczasem słowa innych dobiegały z oddali, zniekształcone niczym strzępy zdań słyszane przez telefon przy złym połączeniu. „Zgoda, ale jak się stąd wydostać?” „Wydostać? Mnie się zdaje, że trzeba się dostać do środka”. Musiały tu przebywać nieprzebrane rzesze ludzi, o ile w ogóle słyszała ludzkie głosy; być może setki, a nawet tysiące. Raptem błysnęła jej myśl, że słyszy głosy należące do tych wszystkich, którzy kiedykolwiek znaleźli się w tym świecie. Może nie tylko żywych, ale i umarłych. Dziwna myśl. W tym miejscu, oczywiście, im dziwniejsza myśl, tym bardziej prawdopodobne, że prawdziwa. „Nie rozumiem. Wreszcie mamy czas”. „Nie pamiętam, co się stało wczoraj!” Czas? Constance wątpiła, czy tutaj czas biegnie tak samo. Kolejna dziwna myśl. Nadal niewiele wiedziała o miejscu, do którego tak znienacka trafili. „Może ona wie?”. Jeśli ktokolwiek coś tu wie!” Ona? Do tej pory przypuszczała, że tylko podsłuchuje setki rozmów jednocześnie. Czyżby niektóre słowa były skierowane do niej? To wyglądało na następną lekcję. Tak właśnie zaczęła myśleć o rzeczach, które się wokół rozgrywały: miały ją po prostu czegoś nauczyć. Wszystko w tym świecie było źródłem nowej wiedzy. Chociaż, przypuszczała, wszędzie mogło być tak samo. Zapominała o tym jednak, mieszkając w Kasztanowym Zaułku. – Może ja coś wiem? – rzekła głośno. Głosy umilkły, ale tylko na moment. Kiedy ponownie rozbrzmiały, gruchnęły kaskadą słów wykrzykiwanych donośniej, prędzej, natarczywiej, jakby ich setki lub tysiące naraz próbowały udzielić odpowiedzi. Nieustający zgiełk huczał niby wzburzona woda, na przemian to wynosząc Constance na powierzchnię, to znów grożąc jej, że zatonie. Nie zamierzała pozwolić, aby tak się stało. Odkryła, że posiada w tym świecie pewną moc, dzięki której może przetrwać, zdobywając wiedzę. Uspokoiła się wysiłkiem woli. Zażyczyła sobie, aby hałas ucichł. Głosy się odsunęły. Nadal dźwięczały, lecz z daleka. I nadal było ich zbyt wiele. Przedtem potrafiła wychwycić sens całego zdania, teraz jednak miała szczęście, gdy udawało jej się zrozumieć pojedyncze słowo. „...pomóż...” „...tutaj...” „...wreszcie...” „...nigdy...” „...dalej...” „...przeszkadzać...” Wyglądało na to, że wszystkie głosy mówią do niej. A każdy z nich miał coś innego do powiedzenia. – Może byście przestali, proszę... – W bezustannej wrzawie Constance słabo słyszała własne słowa. Dlatego dokończyła na całe gardło: – Bądźcie wreszcie cicho! – Głosy umilkły. Zapadła cisza równie głęboka, jak panujące wokół ciemności. – Od razu lepiej powiedziała wśród owej ciszy. – Jeśli będziecie do mnie mówić pojedynczo, jestem pewna, że każdy doczeka się swojej kolejki. Głosy znów zaczęły się przekrzykiwać. „Musisz...” „Nie, posłuchaj...” „...odwraca uwagę...” „...najważniejsze...” „...życia i śmierci...” – Dajcie mi święty spokój! – odkrzyknęła. Nie miała na to czasu. Musiała odnaleźć Mary Lou, odtworzyła więc w myślach wizerunek młodej dziewczyny. „Nie!” „...trzeba...” „...koniecznie...” „...zniszczenia...” Cichnąc, głosy wydawały się jeszcze bardziej wzburzone. Wiedziały, że odchodzi. Może popełniła błąd, pomyślała pani Smith, nie próbując zrozumieć, o co im chodzi? A nuż chciały jej powiedzieć coś ważnego o Mary Lou, klejnotach albo nawet o smoku? Choć równie dobrze mogły być tworami Nunna, mającymi za zadanie przeszkodzić jej w poszukiwaniach. Nic straconego: skoro raz znalazła drogę do tego miejsca, z pewnością trafi tu ponownie, kiedy nie będzie miała na głowie ratowania dziewczyny. Głosy urwały się, gdy wokół Constance zmaterializował się las. Nikogo jednak przy niej nie było. Ani śladu Mary Lou. George Blake oglądał swoje ręce. Gdzie spojrzeć, tam ludzie dyskutowali żywiołowo, planując ekspedycję, w której zapewne i jemu przyjdzie wziąć udział. Już dawno się w tym pogubił, wolał więc nie zabierać głosu. Zastanawiał się, jakim cudem trafił w to miejsce. Już na wstępie odrzucił wszelkie absurdalne myśli o smoku i magii. Cofnął się wspomnieniami do dnia, w którym wrócił do pustego domu w Kasztanowym Zaułku. Żył z żoną w separacji, lecz bez względu na to, co Joan powiedziała synowi, nigdy formalnie nie przeprowadzili sprawy rozwodowej. Dom nadal był w połowie jego własnością, przynajmniej prawnie, tak więc po zniknięciu żony i syna poczuł, że musi tam znowu zajrzeć. Pragnął czegoś rzeczywistego, swojskiego, przyziemnego. Dom, który budził w pamięci obrazy minionych, nieskomplikowanych czasów, w znacznej mierze zaspokajał jego pragnienia. Ale dom nie tylko pobudzał go do wspomnień. Te wszystkie miejsca w domu, gdzie Joan i Nick stawali, spacerowali, rozmawiali, wypełniała pusta przestrzeń... i milczał. Kiedy George się wprowadził, zaakceptował zarówno wspomnienia, jak i pustkę. Wydawało mu się, że obie te rzeczy miały jakiś tajemny związek z tym, co się później wydarzyło, stanowiły poniekąd scenografię do jego dzikiej podróży w nieznane. Z trudem powstrzymał się od śmiechu. Zaczynał myśleć podobnie jak jego syn, wiecznie opętany dziwnymi wizjami. George odżegnywał się od takich wyobrażeń jak gadające ptaki i drzewa, ludzie znikający i pojawiający się niby duchy, sąsiedzi układający plany, aby wykraść coś smokowi. Kto dziś wierzy w smoki? Kto w ogóle chciałby o nich dyskutować? Próbował zająć myśli czymś innym. Łatwiej było już gapić się w ziemię lub oglądać dłonie. Ale nawet jego dłonie, acz pełne znajomych blizn i konturów, wyglądały niezwyczajnie. Miały niewłaściwy kolor, chyba trochę zbyt pomarańczowy, a cienie odznaczały się zielonkawym zabarwieniem. Nie powinien tak się zamartwiać. Odnalazł wszak żonę i syna, osoby mogące wypełnić pustkę w jego życiu. No tak, to już nie była jego żona, to już nie był jego syn. Joan bowiem, zamieniwszy z nim na początku kilka słów, przestała zwracać na niego uwagę. A ilekroć spoglądał na Nicka, chłopiec sprawiał wrażenie zalęknionego. Nick był drażliwy, chłodny, mało komunikatywny. Żadne z nich nie chciało rozmawiać z George’em. Żadne nie doceniło faktu, że wrócił do domu, chciał się zmienić i pragnął, aby dali mu jeszcze jedną szansę. Jak mógł się z nimi porozumieć? Byli tacy nieprzystępni. Czy warto w ogóle próbować? George zamknął oczy. Zbyt wiele się tu działo. Chcąc porozmawiać szczerze z żoną i synem, będzie musiał chociaż pobieżnie rozeznać się w sytuacji. Ale za każdym razem, kiedy zwracał oczy na coś nowego, rozum kazał mu je natychmiast zamknąć. Słysząc głośny krzyk, rozejrzał się z niepokojem. Pewnie znowu ten gadający ptak, pomyślał. Wyczuł jednak w tym krzyku pewną jadowitą nutę. Dziwny cień przemknął mu po rękach, tchnący chłodem, ciemniejszy od samej czerni. Gdy spojrzał w górę, dostrzegł inne cienie w miejscach, gdzie wcale nie powinno ich być. Wisiały w powietrzu nad polaną, rozległe płachty ciemności nie przepuszczające promieni słońca. Obniżały się z wolna ku ziemi, niby frunąc, niby płynąc, prosto na ludzi. A ludzie krzyczeli w trwodze, biegając skuleni, gdy cienie zbliżały się nieubłaganie. Sąsiedzi utworzyli nieregularne koło – a może to cienie spędzały ich niby stado owiec? Tylko pani Furlong nie podniosła głowy, gdy mrok zstępował z nieba. Pewnie, jak zwykle, nie zdawała sobie sprawy, co się wokół niej dzieje. George zastanawiał się przez chwilę, czy on może zachowywał się podobnie, skryty w domu pełnym wspomnień. Nie czas był jednak błądzić w obłokach. Cienie zaganiały sąsiadów w gromadę, coraz dalej od George’a. Odszedł od drzewa, o które dotąd się opierał. Musiał dołączyć do sąsiadów. Bał się samotnie stawić czoło światu. Chciał krzyczeć, wzywać pomocy. Był tu wszakże nowicjuszem, czemu mieliby go ratować? Najlepiej zrobi, jeśli podbiegnie do reszty, zanim cienie zagrodzą mu drogę. Padł na kolana, nie mając siły powstać. A może bezpieczniej byłoby przypaść do ziemi jak najdalej od tych mrocznych istot? Zerknął do góry. Tuż nad nim wisiała jedna z czarnych płacht, rozcapierzały się nad nim jej postrzępione brzegi. Uzmysłowił sobie, że cień się opuszcza i za moment go zakryje. George Blake wrzasnął na cały głos, ogarnięty nieprzejrzaną pomroką i grobowym chłodem. Niczego już nie widział. Niczego nie czuł. Nie usłyszał nawet własnego okrzyku. Mary Lou zastanawiała się, czy tak właśnie odbierał to jej książę: jako zalew myśli napływających od Anno w postaci szeregu obrazów, a nie słów. Pierwszy obraz przedstawiał puszczę, ciepłą i zieloną, swoiste gniazdo utworzone z wielkich drzew i rozśpiewanych, splatających je pnączy – pośrodku tego ogromnego gniazda, wysoko wśród konarów, leżała wioska Anno. Mary Lou zrozumiała, że gniazdo jest domem tubylców, ich bezpiecznym schronieniem. Obraz skurczył się, jakby uniosła się w powietrze. Na koniec zieleń przybrała kształt nieregularnego, otoczonego ciemnością owalu. Czyżby jej pokazywano, że przebywa na wyspie? Lecz wtedy ciemność strzeliła płomieniem i wyspa znalazła się w pierścieniu ognia. Ogień przypuszczalnie oznaczał smoka, a więc możliwe, że to on sprowadził tu karłów. Kto wie, może nawet ich stworzył? Zieleń na obrazie tchnęła spokojem. Ogień zaś wzbudzał wśród nich rosnący entuzjazm, jakby Anno z niecierpliwością oczekiwały momentu, kiedy będą mogły służyć smokowi. Wyspa zniknęła wewnątrz pierścienia ognia. Na jej miejscu, wciąż otoczona płomieniami, stała młoda kobieta. Mary Lou rozpoznała w niej własne odbicie. Co to mogło oznaczać? Czy i ona miała być wykonawcą woli smoka? Przypomniała sobie, jak Garo, jej książę, narzekał, że Anno wyjawiają mu tylko strzępy informacji, które pragnął uzyskać. Już po raz drugi pomyślała o Garo. W zasadzie nie był wcale księciem, ale jednym z tych czarodziejów, którzy z upodobaniem wprowadzali ludzi w błąd. Wskutek oszustw Garo wpadła w pułapkę ludzi, którzy marzyli o tym, by ją złożyć w ofierze. Niemniej jednak Garo poświęcił się za nich wszystkich. A co z nią? Czy tubylcy chcieli, żeby zajęła miejsce Garo i pełniła funkcję tłumacza między nimi i ludźmi? Miała przeczucie, że chodzi o coś więcej. Mary Lou z jej wizji wkroczyła do ognia... ROZDZIAŁ SIÓDMY Dopiero po chwili Jason zrozumiał, co się dzieje. Kruk krzyknął ostrzegawczo, zaraz po nim Oomgosh. Na krótko przed tym Obar bąknął coś o pani Smith. Przeprosił zgromadzonych i tyle go widzieli. Taka już była natura czarodziejów. Zaledwie zniknął, gdy nadeszły wielkie ciemne plamy, zasłaniając błękitnozielone niebo nad polaną. Jason z trwogą patrzył, jak spływają bezszelestnie w dół. Zdawało się, że nie tyle wędrują przez świat, ile wypaczają jego obraz. – Uwaga na niebo! – zakrakał Kruk. – Niebezpieczeństwo! – Do mnie, ludzie! – Drzewolud stał już na nogach, gdy zaskoczony Jason się odwrócił. – Pokonanie kogoś, kto mierzy osiem stóp wzrostu, to bardzo pracochłonne zadanie. Sąsiedzi i Ochotnicy zbili się w gromadę. Oomgosh był im drogowskazem, gdy milcząca ciemność opadała z wysoka. Było jej tak wiele, że przesłaniała całe niebo. Wilbert gwizdnął. – Na Boga, cóż to za ohydztwa! Czy nasze strzały wyrządzą im jakąś krzywdę? Oomgosh dumał przez moment. – Myślę, że przynajmniej rozproszą ich uwagę. Musimy się bronić wszystkim, co mamy! – Kruk rozpędzi je na boki! – zakrzyknął ptak z wysoka. – A my będziemy z nimi walczyć z dołu, mój Kruku! – huknął Oomgosh, wygrażając napastnikom zdrowym ramieniem. – Nie poddamy się tak łatwo! – Drzewolud spojrzał w dół. – Jason, potrzebuję twojego wsparcia. Już dawno zauważyłem, że czujesz ziemię. – Co? – Mimo że nie zrozumiał, chłopiec postanowił dołożyć wszelkich starań, aby pomóc Oomgoshowi. Poprawił okulary na nosie, przypatrując się uważnie twarzy wielkoluda. – Co mam robić? – Będziesz czerpał siłę z ziemi! – Oomgosh promieniał uśmiechem, jakby każde słowo sprawiało mu radość. – Poczuj glebę. Poczuj liście. Poczuj, jak życie drzew przepływa korzeniami. Ciepło ziemi i energia roślin przenikną przez twoją skórę do krwi i kości, a potem do głowy, oczu i palców. Walcz o kamyki, po których stąpasz, i o żyzne gleby dające na wiosnę pokarm stokrotkom. Walcz przeciwko tym, którzy usiłują je zniszczyć. Jason miał dobre chęci, lecz nie czuł się na siłach. – Ale jak? – Rób to samo co ja, a wszystko ci się objawi. – Oomgosh spojrzał na opadających w ciszy wrogów. Stanął w rozkroku i powtórnie skierował ku niebu zdrową rękę. Jason postąpił za przykładem drzewoluda, unosząc obie ręce. – Teraz, chłopcze! – zawołał Oomgosh. – Poczuj powietrze. Zobacz, jak się porusza. Ochotnicy strzelali z łuków w stronę zbliżających się nieprzyjaciół. Strzały znikały w ciemności, lecz wielkie plamy wyginały się i zwalniały, jakby pociski zadawały im ból. Kruk fruwał między czarnymi obłokami, rozpędzając je łomotem skrzydeł, zawsze tuż poza ich zasięgiem. – Powietrze, Jason! – naglił Oomgosh. Chłopiec zrozumiał, że musi skupić myśli wyłącznie na powietrzu. Gdy Oomgosh zamknął oczy, Jason poszedł w jego ślady. Poczuł delikatny podmuch na twarzy. Powietrze, powiedział Oomgosh. Jason czuł, jak muska mu ono policzki. Wietrzyk zwichrzył jego włosy i przyniósł od drzew zapachy roślinności. – Łap powietrze, Jason! – popędzał go drzewolud. – Wczuj się w jego zwyczaje! Raptem zmysł dotyku chłopca zogniskował się na opuszkach palców. Wyczuwał pląsy wiatru, subtelne szarpnięcia i zawirowania powietrza, ciepłe i chłodne powiewy. Chociaż stał nieruchomo, wydawało mu się, że jego palce włączają się do swoistego tańca, wykreślając nad głową zamaszyste koła. – A teraz – pouczał Oomgosh – schwyć wiatr i pchnij go na wroga! Kiedy Oomgosh rozpoczął własne pchanie, Jason poczuł, jak powietrze pędzi do góry. Stopy chłopca chłonęły ciepło ziemi, ręce zaś wypychały wiatry, aż te gwizdały, a potem wyły. – Pchaj! – krzyczał Oomgosh. – Nie zejdą niżej! – zawołał ktoś z radością. Jason, uderzony gwałtownym podmuchem, nieomal się przewrócił. Utrzymawszy się jednak na nogach, użył całej siły wichury, żeby pchnąć jeszcze mocniej. – Nic tu po mnie! – zakrakał Kruk. – Oomgosh wezwał na pomoc władcę burz! – Oomgosh i Jason! – odkrzyknął olbrzym. – Jedna istota nie zdołałaby przywołać aż tak silnej burzy! – Patrzcie na nie! – zawołała matka Nicka. – Nie mogą sprostać wichurze! Odlatują! – Już po nich! – zgodził się ptak. – Kruk i Oomgosh znowu zwyciężyli! – Za mało powiedziane, mój Kruku! – przekrzyczał Oomgosh wycie wiatru. – Kruk, Oomgosh i Jason! – poprawił ptak. – Tak było pisane! – cieszył się drzewolud. – Jason, wystarczy! Chłopiec oswobodził wiatr, który natychmiast się uspokoił i zamienił w bryzę. Otworzył oczy zmęczony, jakby przebiegł właśnie pięć mil. – Broniliśmy się wspólnymi siłami i proszę: niebezpieczeństwo minęło – oświadczył Oomgosh. Wszyscy odetchnęli z ulgą. A on, Jason, bardzo im pomógł. Fantastyczna sprawa! Matka patrzyła na niego z pochmurną miną. Skąd się brała troska w jej oczach? – George? – zawołała matka Nicka. – Gdzie się podział ten George? – Może się schował? – podsunęła myśl pani Jackson. Stanley parsknął śmiechem. – Sam miałem chętkę dać nogę na widok tych paskudnych cieni! Thomas potrząsnął tylko głową, po czym ruszył spiesznie w stronę drzewa, pod którym niedawno odpoczywał ojciec Nicka. Jason zastanawiał się, czego będzie tam szukał. Może śladów? Albo oznak walki? Oomgosh wsłuchiwał się w milczeniu, z przymkniętymi oczami, w odgłosy puszczy. – Niestety, nigdzie go nie ma. Został uprowadzony. Thomas skinął twierdząco głową. – To prawda. Wygląda na to, że porwano go z tego miejsca, w którym siedział. – Spojrzał ostro na pozostałych Ochotników. – To nasza wina. Mamy największe doświadczenie, a nie obserwowaliśmy całego terenu. Oomgosh uniósł zdrową rękę w geście protestu. – To ja nie zachowałem wystarczającej czujności. Powinienem był działać wcześniej i z większym zdecydowaniem. Drzewolud zachwiał się i upadł na kolana. – Oomgosh! – wrzasnął przerażony Jason. Jego trampki oderwały się od ziemi z osobliwym odgłosem, jakby podczas tańca z wiatrem wczepiły się przyssawkami do podłoża. – Jeszcze całkiem nie wydobrzałem. – Oomgosh zmusił się do uśmiechu, lecz na jego szerokiej twarzy zagościł wyraz bólu. – George? – wołała matka Nicka na skraju lasu. – Możesz już wyjść, George! Nick poszedł za nią do drzewa, gdzie widzieli go po raz ostatni. – Tato? – Zbielałymi knykciami obejmował głowicę miecza. Broń nadal siedziała w pochwie, lecz ręka była gotowa błyskawicznie ją wysunąć. Jason nie wiedział, czemu nikt nie wierzy Oomgoshowi. Ani nawet Thomasowi. Matka Nicka zachowywała się dotąd tak, jakby złość nie pozwalała jej rozmawiać z byłym mężem. Również Nick przed zniknięciem ojca nie troszczył się o jego los. – O rany, co tu się wydarzyło? Jason odwrócił się na dźwięk nowego głosu. Powrócił Obar. – Straciliśmy kogoś? – zapytał, marszcząc brwi. Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Znowu Nunn. A myślałem, że jest całkowicie pochłonięty planami zdobycia smoczych oczu. – Targał w zamyśleniu bujnego wąsa. – No tak, przecież to też mogła być część jego planu. Nick przebiegł przez polanę i stanął twarzą w twarz z nowo przybyłym. – Czarodzieju, czemu nas porzuciłeś na pewną zgubę? Obar położył dłoń na piersi okrytej białą pogniecioną tkaniną. – Wcale nie porzuciłem was na pewną zgubę. – Pokręcił głową, wskazując na sąsiadów i Ochotników. – Wszak większość z was przeżyła. Nawet ten, którego brakuje... George Blake?... został tylko porwany. Nunn pragnie obniżyć nasze morale. Ależby się ucieszył, gdybyśmy dreptali bez celu tam i z powrotem, opłakując straty. Prędko by nas wyłapał, jednego po drugim. – Nunn! – Czarny ptak wychrypiał to słowo, jak gdyby oznaczało przekleństwo. – Kruk odbierze mu zagrabione klejnoty! – Bez wątpienia, kiedy nadejdzie odpowiednia pora – zgodził się Obar, kiwając głową. – Póki co, nie marnujmy czasu. Zapewne jeszcze wielu spośród nas ubędzie, nim się wszystko dokona. Matka Nicka stanęła za plecami syna. Patrząc na jej dziki wyraz twarzy, można było odnieść wrażenie, że lada moment wygłosi pełną gniewu mowę. – Musimy ochłonąć – powiedziała pani Smith, stając nagle u boku Obara. – Kłótnie w niczym nam nie pomogą. – Gdzie Mary Lou? – zapytała trwożliwie matka Jasona. – Nie mogłam do niej dotrzeć – odparła pani Smith, siląc się na uśmiech. Straciła tę pewność siebie, którą okazywała, zanim wyruszyła na poszukiwanie dziewczyny. – Ale mam wrażenie, że jest dużo bezpieczniejsza niż my tutaj. Mama Jasona nadal toczyła wkoło błędnym wzrokiem, jakby dość już miała groźnych przygód, które spotykały jej dzieci. – Tak czy inaczej, musimy działać! – rzekł Obar dobitnie. Z Mary Lou czy bez niej. Jason stracił zainteresowanie rozmową, przynajmniej na razie. Zmęczenie dawało mu się mocno we znaki. Gdy siadał ociężale, znów się okazało, że trampki przywarły do ziemi. Przypatrując się z bliska podeszwom, w każdej z nich dostrzegł z zaskoczeniem tuzin otworków, jakby wydrążyły je korzenie, aby dotknąć jego stóp. A może korzenie wyrosły ze stóp, szukając miejsca w ziemi? Wokół kręgu O tym, jak Harold Dafoe był królem świata Jego starsza córka, Susan, opuściła dom, lecz Harold Dafoe tak naprawdę nie wiedział, jak do tego doszło. Z jakiegoś powodu wspomniał dzień, w którym Rose – jego słodka, urocza Rose – powiedziała „tak”. Przed bez mała dwudziestu laty świat był inny. Inny był również Harold. Cóż to był za dzień! „Ale ci się trafiło” – gratulowali mu rodzice. Nawet koledzy z uczelni nie taili podziwu i zazdrości. Choć niewielu w tym wieku polowało na żonę. Bądź co bądź, studenci chcieli się wyszumieć. Ale gdy już się trafiało na ślubny kobierzec, można było wylądować dużo gorzej niż z Rose. Szczerze mówiąc, odpowiedź Rose wprawiła go w zdumienie. Harold nie uważał się nigdy za szczególnie przystojnego. I, o czym wszyscy wiedzieli, nie pałał romantyczną miłością do przygód. Rose nie szukała jednak urody ani dzikich wrażeń. Potrzebowała kogoś stałego, godnego zaufania. Gardziła sezonowymi donżuanami. A Harold był inżynierem (no, prawie). Człowiekiem godnym zaufania. Wszak przez cały ten czas, kiedy dorastały dzieci, chodził do pracy. Nie został wylany. Wychował dzieci. Na tym chyba polegało życie, czyż nie? Przeprowadzili się z wynajmowanego mieszkania do małego domku – „na początek”. Później zamieszkali w Kasztanowym Zaułku. Harold doskonale pamiętał tamten dzień, kiedy Rose powiedziała „tak”. Przez jedną ulotną chwilę był „królem świata”. Jakim cudem „król wszystkiego” mógł tak nisko upaść? Wiedział, kiedy to się zaczęło. Jego córka Susan popełniła błąd: posunęła się za daleko z chłopcem z sąsiedztwa, no i zaszła w ciążę. Rose histeryzowała, jakby nastąpił koniec świata. Na początku nawet Harold pragnął urwać głowę winowajcy. Potem jednak zaczął się zastanawiać, dlaczego Susan to zrobiła. Może zbyt rzadko okazywali jej miłość? Żałował, że nie ma sposobu, aby to jakoś naprawić. Rose nie słuchała żadnych jego sugestii. Obstawała za odesłaniem Susan do jednego z owych miejsc dla dziewczyn z „tego typu problemem”. Bo gdyby została, co powiedzieliby sąsiedzi? Jak by się pokazała w szkole? Jak rodzina pokazałaby się na niedzielnej mszy świętej? Harold przestał się sprzeciwiać. Odkąd się pobrali, robił tylko to, co uważał za najlepsze dla Rose. W sprawach rodzinnych zawsze zdawał się na jej osąd. Rose wiedziała, co rodzinie wyjdzie na dobre. Myliłby się, cokolwiek by powiedział, wolał zatem milczeć. Przede wszystkim liczyła się rodzina. Nie mógł sobie pozwolić na jej rozpad. Przynajmniej Mary Lou i Jason będą razem z nimi, myślał. Dlatego pomógł się spakować starszej córce i zorganizował jej przeprowadzkę. Wszystko przebiegało tak, jak to sobie z Rose zaplanowali, do momentu gdy spotkał na schodach Mary Lou. Dziewczynka wlepiła wzrok w dźwigane przez ojca walizki z tym wyrazem krańcowego zmieszania, jaki można zobaczyć tylko w oczach dwunastolatki. – Wyjeżdżasz, tatusiu? Masz ci los! Rose zamierzała porozmawiać z Mary Lou, podobnie jak on szykował się do rozmowy z Jasonem. Tak się jednak złożyło, że dotąd nie znaleźli na to czasu. Ze zgrozą patrzył na załzawioną dziewczynkę. Może, jeśli uchyli przed nią rąbka tajemnicy, żona dopowie, co trzeba? Potrząsnął walizkami. – Nigdzie nie wyjeżdżam, skarbie. One są... dla Susan. To ona musi wyjechać... – Sama jej powiem, Haroldzie – przerwała mu ostro Rose. Harold skinął posłusznie głową i wzruszył ramionami w stronę córki. Mary Lou wyglądała na zrozpaczoną. Tak czy inaczej, zostało uzgodnione, że to Rose z nią porozmawia. Sytuacja była zbyt napięta, żeby jeszcze gniewać żonę. Tylko dlaczego, znosząc po schodach bagaż, miał uczucie, że zawiódł młodszą córkę? Rose czekała u podnóża schodów z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrząc to na męża, to na stojącą na górze córkę. Harold zerknął ukradkiem na Mary Lou. Dziewczynka pobiegła z płaczem do pokoju siostry. Harold niósł walizki do drzwi, czując, jakby ziemia wymykała mu się spod stóp. Ciężki los spotkał „króla świata”. ROZDZIAŁ ÓSMY Carl Jackson dokonywał przeglądu wojska, swojego wojska, stojąc na wysokim podeście, którego użyczył mu Nunn. – Ilu ich tu jest? – warknął do Harolda Dafoe, swego adiutanta. Cholera, Carl nie miał pojęcia, co powinien robić. Przypuszczał jednak, że jeśli będzie krzyczał wystarczająco głośno i dość długo, nikt nie odważy się mu bruździć. Wbił gniewny wzrok w najbliższego żołnierza: człowieka niewysokiego, lecz muskularnego, co ujawniał mundur z wypchanymi rękawami. W zasadzie trudno było mówić o „mundurze”. Żołnierze nosili napierśniki i hełmy wykonane z twardego szarozielonego materiału, podobnego bardziej do skorupy niż do stali. Wszakże ubrania wkładane pod zbroję dalece odbiegały od przyjętych w wojsku standardów. Wyglądały jak łachmany, których członkowie Armii Zbawienia baliby się nawet dotykać. Jak pstrokate i źle dobrane łachy mieli na sobie żołnierze, tak też różnili się między sobą wyglądem. Gdy w ciszy jeden za drugim wychodzili z lasu, aby przedstawić się nowemu dowódcy, Jackson patrzył w zdumieniu na tę żołnierską „wielorakość”: knypek, drągal, chudzina, tłuścioch, biały, żółty, czarny, brązowy – zbieranina ze wszystkich zakątków świata. Co miał, zdaniem Nunna, począć z tym motłochem? Carl wolałby być wszędzie, byle nie tu. Zastanawiał się, co sprawiło, że trafił w to cudaczne miejsce. Nie ufał Nunnowi, który był jeszcze bardziej zwariowany niż całe to gówno, które go tutaj otaczało. Wolał o tym jednak nie rozmawiać, nawet z Haroldem. Uśmiech zadrżał na ustach Jacksona. Zwłaszcza z Haroldem. Nie chciał okazywać słabości. Od trzydziestu lat – odkąd zmarł ten drań, jego ojciec – nie zginał karku przed nikim. Przysiągł sobie wtedy, że już nikomu nie pozwoli się wodzić za nos. Ale póki co, Nunn zlecił mu pewną robotę. Harold skończył liczyć. – Dziewięćdziesięciu siedmiu, Carl. Dziewięćdziesięciu siedmiu? Toż to cholerna armia, i to pod jego dowództwem! Jackson wziął głęboki oddech. Lepiej, żeby teraz wymyślił coś sensownego. Kiedyś przecież służył w armii amerykańskiej, dochrapał się nawet stopnia kaprala... którym nacieszył się ledwie dwa tygodnie, zanim go zdegradowano do szeregowca za bijatykę. Sześć tygodni później ze względów zdrowotnych wyszedł z wojska: odnowił mu się jakiś problem z kolanem, które szybko ozdrawiało, gdy tylko Jackson poczuł się cywilem. Wszystko sprowadzało się do jednego: armia nie chciała Jacksona, a on nie chciał armii. Mimo to, gdy go zwalniali, dali mu odznaczenie. Ale jak będzie w tym wojsku? – Harry, każ im stanąć na baczność. Harold wychrypiał rozkaz w dziwacznym języku. Przeważająca część żołnierzy wyprężyła się, jak przystało na prawdziwych zawodowców. Niektórzy zerkali spode łba na Carla i Harolda; Carl odniósł wrażenie, że się czegoś boją. Paru przybrało postawę trochę zbyt opieszale. Może z zaskoczenia? A może nie chcieli okazywać szacunku nowemu kapitanowi? Jednym z nich był ów muskularny w mundurze bez rękawów. Jackson gotów był przysiąc, że wykrzywił kąciki ust w uśmiechu. – Harry, za mną! – krzyknął, zeskakując z podestu. Nie obejrzał się nawet, czy Dafoe za nim idzie. Należało wymusić dyscyplinę. Przystanął tuż przez żołnierzem o szyderczym wyrazie twarzy. – Masz jakiś problem, bęcwale? – huknął. Twarz wojaka skamieniała. Spojrzenie oczu powędrowało w dal i utkwiło w nieruchomym punkcie. Może nie znał słów, lecz zrozumiał sens tej wypowiedzi. Wcale nieźle, jak na początek, pomyślał Jackson. Musiał dać innym przykład. – Harold! – wrzasnął. – Tak, Carl? – zdyszany Dafoe podbiegł bliżej. Co mu zabrało tyle czasu? Pewnie, ciamajda, zszedł po schodkach. Może któregoś dnia i Harold będzie musiał posłużyć za przykład? Szeroki uśmiech wypłynął na usta Jacksona. – Myślę, że trzeba tym żołnierzom udzielić małej lekcji. Przekaż im to, Haroldzie. Harold wykrzyczał krótkie, obrzydliwie brzmiące zdanie. I co teraz? Carl czuł się dziwnie podekscytowany. Przypomniał sobie, jak poprzedni kapitan postąpił z Hyramem Sayre’em, jego świrniętym sąsiadem: wsadził mu miecz w bebechy, żeby pozostałych nauczyć moresu. Pamiętał, jak Hyram upadł na kolana, daremnie próbując zatkać rękami otwór w brzuchu, gdy flaki wylewały mu się między palcami. W porządku, jeśli będzie tego wymagać sytuacja, Carl nie okaże skrupułów. Wyciągnął żołnierzowi miecz z pochwy. Ten nawet nie drgnął. Stał niczym posąg. Cóż, trochę za późno. – Będziesz mi posłuszny. – Żadnej reakcji ze strony żołnierza. Jackson zerknął w bok. – Harry? Harold przetłumaczył rozkaz. Jackson uniósł miecz, aż ostrze zakołysało się kilka cali od twarzy wojaka, który nadal wpatrywał się przed siebie, jak gdyby w ogóle nie zauważył klingi. Jackson dotknął sztychem twarzy żołnierza. Nadal nic. Ostrze wyrysowało cienką linię na policzku. Mimo że z rany obficie popłynęła krew, żołnierz stał jak wmurowany. Trzeba było wymyślić coś bardziej przekonującego. Jackson cofnął miecz i zlustrował wzrokiem człowieka, którego należało upokorzyć. Zbroja z twardej skorupy okrywała szczelnie pierś i żołądek wojaka. A więc chwilowo nici z flaków na palcach. Nie szkodzi. Jackson przytknął żołnierzowi czubek miecza do gardła. – Jeśli nie będziesz mi posłuszny... – Odwrócił na moment głowę do porucznika. – Harold, powtarzaj! Dafoe otarł pot z czoła. Wyglądał, jakby lada chwila miał zwymiotować. Wystękał kilka ochrypłych słów. Jackson zwrócił wzrok na żołnierza. – ...Zginiesz – dokończył spokojnym tonem, jakim się zwykle omawia pogodę, wynik meczu lub... śmierć szumowiny. Głos Harry’ego rozbrzmiał niczym echo. Jackson się uśmiechnął. Nad wszystkim panował. Mógł zrobić to, co mu się spodoba. I zrobi. Gdy tylko zdał sobie z tego sprawę, gniew minął. Teraz, skoro już wiedział, że w każdej chwili i w dowolny sposób może zabić żołnierza, przeszła mu na to ochota. Na razie. Tym razem wystarczyła groźba. Ale biada im, jeśli zechcą mu się stawiać. Jackson rzucił miecz pod nogi delikwenta, po czym odwrócił się zwinnie na pięcie i pomaszerował ku schodkom podestu. – Hej, Carl – szepnął mu po drodze Harold. – Jesteś pewien, że powinieneś... – Zamknij mordę, Harry! – przerwał mu Jackson. Przystanął i spojrzał na dygoczącego kretyna, który był jego adiutantem. – I nie nazywaj mnie więcej po imieniu. Jestem twoim kapitanem, nie?! Pokonując po dwa stopnie naraz, wspiął się na podest. Odsalutował żołnierzom zebranym w szeregu na polanie. Wszyscy stali w nienagannej postawie. Wątpił, czy któryś z nich choćby drgnie bez wyraźnego rozkazu. Kiwnął z lekka głową na znak aprobaty. To zaczynało mu się podobać. Nunn miał powody do zadowolenia. Obserwował cały przebieg wydarzeń, niewidoczny dla pospolitych oczu. Jego nowy kapitan spełniał pokładane w nim nadzieje. Okrucieństwo stanowiło cudowne narzędzie. Ale czas uciekał, a on miał wielkie zaległości. Zamierzał teraz zająć się ważniejszymi sprawami, wiedząc, że wyspa znajduje się w silnych rękach. Oczywiście, po powrocie wskaże Jacksonowi jego miejsce w szeregu. Może nawet wypróbuje na nim jakąś okrutną sztuczkę? Ciekawe, jak nowy kapitan zareaguje na coś takiego? Nunn zachichotał. Zapomniał już o tych drobnych przeszkodach, jakie dotąd napotykał, chociaż, rzecz jasna, pamiętał o surowych karach dla tych, którzy wystąpili przeciw niemu. Czuł przypływ mocy bestii. Wszedłszy w posiadanie trzeciego oka, stanie się niezwyciężony. Mając czwarte, zetrze wrogów na proch i zanim wiatr rozwieje ich szczątki, odbierze im klejnoty. A kiedy posiądzie siódme oko, nawet smok go nie przestraszy. Opuścił nieporadnych śmiertelników. Miał jeszcze jedną prostą sprawę do załatwienia. O tak, słyszał już szepty. Czarne istoty przybyły gromadnie, chcąc się przypochlebić. Miały z sobą podarunek, jednego z tak zwanych sąsiadów. Podarunek leżał skurczony u stóp Nunna, z trudem łapiąc powietrze. Taki już był charakter mrocznych asystentów czarodzieja: rozpraszali powietrze na drodze swego przelotu i nic dziwnego, że istocie żywej brakowało oddechu. – Co nas zaatakowało? – zapytał nowo przybyły. Najwyraźniej wciąż się łudził, że przebywa wśród przyjaciół. – Moi słudzy. – Minęła krótka chwila, nim odnalazł w pamięci imię więźnia. – George Blake, tak? Przed rozpoczęciem wyprawy, czarodziej zamierzał skłócić swoich wrogów. Spotęgować ich wątpliwości i odwrócić uwagę od istoty poszukiwań. George Blake, nowicjusz, złapany niemal natychmiast po spotkaniu z resztą przyjaciół – cóż za wspaniała kość niezgody! Jego asystenci zasłużyli na nagrodę. George Blake zwrócił się do czarodzieja. – Czy myśmy się już widzieli? Jedyne światło w komnacie pochodziło z pary smoczych oczu, lśniących w dłoniach Nunna. Blake zamrugał ze zdziwieniem. Drugie pytanie zadał już bardziej wyważonym tonem. – Czym... ty właściwie jesteś? Będąc w świetnym humorze, Nunn z pobłażaniem przyjął tę impertynencję. – Twoim panem. Twoim bogiem. Jestem wszystkim, czego ci potrzeba. – O Boże – wykrztusił Blake, nie zwracając się zapewne do Nunna. – Jak się dostałem do...? Nunn dotknął palcem jednego z klejnotów, a wtedy skurczony na podłodze Blake wrzasnął przeraźliwie. – Tak, tak. Ból jest dość uciążliwy, co? – rzekł Nunn spokojnie. – Będzie więcej bólu, jeśli nie zaczniesz mnie słuchać. Blake odzyskał oddech. Kiwnął w milczeniu głową, był wstrząśnięty. Ten okaz był dość uległy, pomyślał Nunn. Kiedyś uzupełni jego piękną kolekcję. – Nie będę teraz marnował z tobą czasu. Oddam cię w ręce dwóch przyjaciół... – Nunn z uśmiechem obserwował wyraz przerażenia w oczach więźnia. – Twoich przyjaciół. Kiedy wrócę, pogadamy dłużej. Tak, Nunn miał wiele powodów do zadowolenia. Wszystko szło, jak należy. Kapitan nie wierzył własnym oczom. Czyżby Nunn nie miał czasu na naprawę drobnych uszkodzeń i dziur w swoim świecie? I zapomniał o byłym kapitanie swej gwardii? Nie miał ochoty myśleć o sobie jako o kapitanie. Był nim tak długo, że przestał się uważać za kogokolwiek innego. Zapomniał nawet, jak się naprawdę nazywa. Ale teraz znowu nauczy się myśleć na własny rachunek. Przelazł ostrożnie przez zrujnowaną ścianę zamku czarodzieja, szklącą się w miejscach, gdzie została trafiona wiązką energii Hyrama Sayre’a. Przez pewien czas Nunn zmuszał Sayre’a i kapitana, by dzielili jeden umysł. Sayre był trupem, a i kapitan – po tym, co mu zrobił Nunn też w zasadzie nie należał do żywych. Tylko że Nunn użyczył Sayre’owi odrobinę za dużo mocy. Niezupełnie zmarły człowiek stał się nagle bardziej niż żywy, a wtedy porzucił służbę u Nunna. Nie wspominając o wielkiej dziurze, którą wywalił w umocnieniach czarodzieja. Tak więc, gdy częściowo wróciły mu siły, kapitan także postanowił odejść. Wśród rumowiska natknął się na powyginany kawałek żelaza. Bez względu na to, czy był to niegdyś miecz, czy też element któregoś ze skomplikowanych mechanizmów Nunna, teraz posłuży za pałkę. Nieszczególnie skuteczna broń, lecz chwilowo taka musiała wystarczyć. Kiedy wyszedł zza sterty kamieni, znów opuściły go siły. Zaczął się czołgać, pragnąc jak najbardziej się oddalić od siedziby Nunna. Dopiero minąwszy linię pierwszych drzew, pozwolił sobie na krótki odpoczynek. Grzały go promienie słońca, a jeszcze niedawno nie miał nadziei, że kiedykolwiek je ujrzy. Ocknął się nagle ze snu. Było ciemno. Światło nie przenikało gęstych warstw listowia. Z trudem rozpoznał obrys własnej ręki i żelaznego pręta, który leżał opodal. Cała reszta tonęła w nieprzeniknionym mroku. Nie chciał spać aż tak długo. Wiedział, że coś go obudziło. Z wiatrem niósł się znajomy zapach. Wilki. – Jestem uzbrojony! – ryknął na całe gardło, wstając. Machnął żelazem. Metal wydał mu się niezwykle zimny. – W razie niebezpieczeństwa użyję broni! Z ciemności dobiegło warczenie. – Świeże mięsso! – odezwał się jeden z wilczych głosów. – Ludzie ssą zbyt sprrytni! – odpowiedział inny. Kapitan żelazem zatoczył nad głową koło. W nocnym powietrzu rozległ się świst. Jeśli dopisze mu szczęście, ogłuszy ze dwa wilki, nim reszta go dopadnie. – Ludzie nass zabijają! – warknęło jedno ze zwierząt. – Ja głodny! Coś by się zżarrło! Raptem zabrzmiały skowyty i gniewne warczenie, jakby wilki walczyły między sobą. Kapitan wsparł się plecami o drzewo. Może uda mu się uratować skórę, jeśli wśród wilków nie było zgody? – Wasz przywódca nie żyje! – zawołał. W rzeczywistości wiedział tylko tyle, że wódz wilków uległ przemianie, stając się dzięki sztuczkom Nunna potwornym wilkołakiem. Ale czarodziej wrócił do zamku wściekły i samotny. Nawet jeśli król wilków jeszcze nie umarł, wkrótce i tak będzie martwy. Walki ustały. – Człowiek zabił naszego krrróla! – Ukatrrupić człowieka! – Nie ja go zabiłem! – Kapitan wywinął kilka razy prętem, na dowód, że w każdej chwili może położyć trupem pierwszego śmiałka. – Człowiek, który zabił waszego przy wódce, jest moim wrogiem! Wilk zawył przeciągle. – Prowadź nass do niego! – Rrozerrwiemy mu grrdykę! – Tu go nie ma! – odkrzyknął kapitan. – Jest daleko stąd! Nie możecie go zabić. I ja tego nie dokonam w pojedynkę. Ale razem możemy go rozszarpać! – Rrazem? – Ludzie to zdrrajcy! A wilki to nie? – pomyślał kapitan. Na razie nie atakowały. Może jeszcze nie przepadł z kretesem? – Jestem dobrym łowcą! – zawołał w ciemność. Dzicz nie była mu straszna. Elastyczne pnącza pozwalały sporządzić nośną procę, a wszechobecne kamienie stanowiły niewyczerpany zapas amunicji. Rankiem, kiedy wypocznie, zestrzeli kilka tutejszych gryzoni i daje wilkom na pożarcie. – Razem zdobędziemy mnóstwo pożywienia – dodał. Znów rozległ się jazgot w gęstwinie, lecz tym razem nie było tylu skowytów, jakby wilki zamiast walczyć, głośno się naradzały. – Sstrzeżmy się ludzi... – A co, znajdziesz nam żarrcie? – Tylko osstrrożnie! Tylko osstrrożnie! – Trzeba pomścić krróla! – Wróćcie rano! – zawołał kapitan. – Zapolujemy razem o świcie. A kiedy już się najecie, poszukamy zabójcy waszego króla. – Barrdzo dobrze, człowieku. Damy ci szanssę. – Ale sspróbuj nass wykiwać, a... – Zdanie urwało się wśród zajadłego warczenia. Głosy wilków cichły w oddali, wiatr rozwiewał ich zapach. Kapitan siedział oparty plecami o drzewo, wsłuchany w ciszę. Istotnie, wilki na razie odeszły. Musiał się wyspać. Jeśli wrócą i zaatakują go w nocy, nic na to nie poradzi. Wilki to zdrajcy. Kapitan uśmiechnął się na przekór zmęczeniu. Wszak i on umiał zdradzić. Wokół kręgu Znaczenie zieleni Dawno, dawno temu Hyram Sayre miał tylko swój trawnik. Nie był to co prawda jakiś szczególnie duży trawnik, ale i nie mały. Nie licząc kawałka w kącie, zajmował trzecią część akra. To dla niego żył Hyram. Nie zawsze tak było. Zrazu, kiedy kupił dom otoczony trawnikiem, miał jeszcze żonę i córkę o imieniu Cheryl. Szybko się jednak okazało, że utrzymanie domu wymaga bez porównania więcej starań niż wynajmowanego mieszkania w kamienicy, gdzie dotąd żył wraz z rodziną. Należało się troszczyć o dom i podwórze, żeby zachować ich wartość. A schludny, przystrzyżony trawnik najbardziej poprawiał wygląd domu. Miał trudne zadanie. Na początku trawnik był ohydny, pełen wyschniętych skrawków murawy i porośnięty dzikimi badylami. W zacienionym kącie nie rosły nawet chwasty. Jak tu spojrzeć ludziom w oczy, martwił się Hyram, mając tak zaniedbany trawnik? Co sąsiedzi powiedzą? Hyram przyjął wyzwanie. Cóż mogło być ważniejsze od pięknego trawnika? Eksperymentował z nasionami, środkami chwastobójczymi, nawozami, różnymi odmianami darni, odżywkami. Harował dzień i noc, latem i zimą. Praca trwała latami, aż wreszcie on i jego trawnik zrozumieli się nawzajem. Trawa nabrała idealnego wyglądu. Oczywiście, zawsze zdarzały się jakieś problemy. Żona i córka odeszły po pewnym czasie, nie dostrzegając niczego wspaniałego w jego wizji. Zauważał też czasem szydercze uśmiechy sąsiadów, którzy pozwalali swoim bachorom rozjeżdżać jego doskonały trawnik przeklętymi dziecięcymi samochodami. Starał się to jakoś przeboleć, oddany swemu szczytnemu powołaniu. Ciągła pielęgnacja ogrodu dostarczała mu wielu przyjemności. Tak więc życie Hyrama biegło ustalonym trybem aż do dnia, kiedy przyszła straszna burza, świat uległ zmianie, a on sam został zabity, co go mocno zabolało. Nie to, żeby tak zupełnie umarł. Miejscowy czarodziej sprawił, że wciąż mógł się poruszać. Dlatego udał się w podróż do czarodzieja, a ten darował mu pewną moc z powodów, których nigdy nie wyjawił. A może Hyram po prostu go nie słuchał? Teraz widział świat innymi oczami. Kiedy już przywykł do związanych ze śmiercią niewygód, dostrzegł kilka dobrych stron swojej sytuacji. Ten nowy świat był mniej zrujnowany od tamtego. Tereny zielone nie ograniczały się tu do maleńkich trawniczków i parków. Zieleni było pod dostatkiem. Czuł zapach zielonych roślin. Cokolwiek dał mu czarodziej, stanowiło to ledwie zaczątek jego mocy. Hyram Sayre znów będzie prawdziwie cały, niech tylko się zjednoczy z zielenią. Z tego powodu zagłębił się w leśne ostępy. Ilekroć napotykał małe lub chorowite drzewa i krzaki, dotykał ich listków, a te natychmiast się rozrastały. Jego dotyk był jak najbardziej zielony, z czego mógł skorzystać nie tylko jeden trawnik, ale wręcz cały świat. Porzucił czarodzieja. Przyświecał mu wielki cel, nie mający nic wspólnego z płochymi troskami śmiertelników. Puszcza rośnie! Kwiaty się mnożą! Drzewa dają owoc! Wreszcie życie nabrało uroku. CZĘŚĆ DRUGA ODWIEDZINY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Widok oceanu zaskoczył Constance Smith. Spędziła, wraz z resztą wygnańców z Kasztanowego Zaułka, dwa dni na wyspie i nie zauważyła w tym czasie nawet śladu wody, nie licząc jednego małego strumyczka. Gdy Obar dał hasło do wymarszu, pani Smith i pozostali towarzysze ruszyli przez las. Podróżowali tak – w ocenie pani Smith – jakieś pół godziny. W zasadzie Constance większą część drogi przefrunęła. Chore biodro, jakkolwiek zdrowiało nadspodziewanie szybko, wciąż dokuczało przy pieszej wędrówce. Jednakże już po kilku minutach poczuła powiew morskiej bryzy i słony zapach w powietrzu. Drzewa wokoło rosły coraz mniejsze i coraz rzadziej, jakby nie mogły głębiej wryć się w ziemię korzeniami. – Ach – mruknął Obar, wspiąwszy się na niewielkie wzniesienie. Zamiast wywołującej klaustrofobię puszczy Constance ujrzała szeroki przestwór morza; pod błękitnozielonym niebem rozciągały się wody niemal tego samego koloru, bo tylko z dodatkiem odrobiny szarości. Ocean wyglądał niby zwyczajnie, lecz było w nim coś osobliwego. Piasek miał niespotykaną barwę: był bardziej zgniłozielony niż żółty. Zamiast mew nad falami krążyły czarne, błyszczące ptaki z ostrymi, krwistoczerwonymi dziobami. Jeden dał nura w dół, przeorał falę szponami, co dało mu w nagrodę małą srebrzystą rybkę. Pozostałe zakrzyknęły w stronę swego szczęśliwego kamrata dziwnie niskimi, ochrypłymi głosami. Podobnie jak podróże do innych rzeczywistości, widok ten umocnił Constance w przekonaniu, że przebywa w zupełnie odmiennym świecie, pod obcym niebem i nad brzegiem obcego oceanu. Czarodziej patrzył na nią przez chwilę, po czym zwrócił wzrok ku morzu. – Będzie pani potrzebny wygodny środek transportu. Co powiedziawszy, zmarszczył brwi, pomruczał i machnął rękami. Morze na moment znieruchomiało, woda skrzyła się w słońcu. Czarne ptaki wrzasnęły przeraźliwie, odfruwając spiesznie w dal, jakby nie chciały mieć z tym nic wspólnego. A potem świat milczał. Nawet bryza ustała. Około stu stóp od brzegu morze zaczęło się wypiętrzać, pryskała biała piana, jak gdyby coś wstawało z morskiego dna, desperacko próbując wydostać się z głębiny. Drewniany słup wynurzył się ze wzburzonej wody, a kiedy wychynęła poprzeczka, okazało się, że to część masztu. Gdy woda spływała po czarnym drewnie, wśród rozbryzgów ukazały się dwa kolejne, mniejsze maszty. – To statek! – zawołał Wilbert. Miał rację: stopniowo z kipieli wypływał na powierzchnię wielki drewniany okręt. Todd gwizdnął z podziwem. – Czy pan... tak po prostu... go wyczarował? – Cóż, hm, no tak... – Obar zakasłał. – Właściwie, prawdę mówiąc... Sądzę, że pozbyłem się śladów poprzedniej załogi i zaoszczędziłem wam niepotrzebnych nieprzyjemności. Innymi słowy, pomyślała Constance, zamiast wyczarować statek, podniósł z dna zatopiony wrak. Obar nigdy nie nazywał rzeczy po imieniu. Okręt przypominał pani Smith stare filmy o piratach z Errolem Flynnem. Wydawał się trochę za duży jak na czteroosobową załogę. Mimo to wierzyła, że Obar wie, co robi. – Naprawdę nie ma innego wyjścia? – zapytała. Obar kiwnął głową z ożywieniem. – Jak już wcześniej powiedziałem, woda płata figle. Pani posługuje się magią od niedawna, radzę więc się nie nadwerężać. Constance pomyślała o swoich bezowocnych poszukiwaniach Mary Lou i o wizycie w przestrzeni wypełnionej głosami. Czarodziej zapewne mówił prawdę. – Od najbliższej wyspy dzieli was tylko pół dnia żeglugi – oświadczył mag, wskazując palcem pełne morze. – Prawie ją stąd widać. Todd zmrużył oczy. – Pół dnia? Jak tam dopłyniemy? Obar wzruszył ramionami. – Och, statek świetnie da sobie radę ze sterowaniem. W razie kłopotów wystarczy poprosić liny, żeby pociągnęły w jedną lub w drugą stronę, a te z chęcią usłuchają. Stanley zrobił zasępioną minę, jakby nie wierzył w to, co słyszy. – Czemu mielibyśmy prosić, skoro statek sam potrafi sobą sterować? – Pani Smith bez trudu zrozumie, o czym mówię. – Obar potrząsnął głową ze zmarszczonym czołem. – Trzeba po prostu znaleźć klejnot i przywieźć go tu z powrotem. To dla nas sprawa życia i śmierci. Statek kołysał się na szarozielonej wodzie. Wyglądał na sprawny i suchy, choć przecież musiał od dawna gnić na dnie oceanu. Gdy Obar machnął ręką, na brzegu pojawiła się łódka. – Ten okręt nie jest tak do końca rzeczywisty – przyznał Obar lecz powinien przewozić was bez większych problemów na krótkie odległości. – W takim razie pora ruszać – rzekła pani Smith mimo nurtujących ją wątpliwości. Jeszcze raz popatrzyła na galeon kiwający się dostojnie na wodzie, mający ją zawieść bezpośrednio do smoczego oka. Zdaniem Obara, miała to być łatwa wyprawa. Tylko dlaczego odnosiła wrażenie, że coś zostało niedopowiedziane? Obar starał się nigdy nie wyjawiać całej prawdy. Nie to, żeby jej życzył niepowodzenia. Po prostu podczas długich lat uprawiania magii rozwinęła się w nim skłonność do skrytości, tak iż nie był już zdolny myśleć w zwykły sposób. Chcąc wydobyć z czarodzieja całą prawdę, należałoby go przygwoździć pytaniami – przyprzeć do muru, aby opowiedział szczegółowiej o wszystkich możliwościach. Tyle że te możliwości były dla Constance czymś zupełnie nie znanym. Dopóki nie miała zielonego pojęcia, co ją czeka, dopóty nie wiedziała, o co pytać. Trzech jej towarzyszy schodziło już plażą do łodzi. Pofrunęła za nimi. Wilbert i Stanley wypchnęli łódkę na wodę. Barczysty, brodaty Ochotnik wskoczył pierwszy do środka. – No, wreszcie możemy się na coś przydać – rzekł Wilbert, podnosząc wiosło z dna łodzi. Stanley poszedł za jego przykładem. – A co ze mną? – spytał Todd, wskakując do łódki, która niebezpiecznie się przechyliła. – Staniesz na oku – odparł Wilbert. – Idź na dziób. Constance poczekała, aż trzej mężczyźni usadowią się wygodnie, po czym z taką gracją sfrunęła na tylną ławeczkę szalupy, że ta się nawet nie zakołysała. Przypuszczalnie mogłaby pchnąć łódkę po wodzie dzięki tej samej sile, która zwykle unosiła ją w powietrzu. – Może zdołam wam jakoś ulżyć w pracy? – Tylko ostrożnie! – zawołał Obar, obserwując ich z plaży. Powiedziałem przecież, że woda płata figle. Oczekuję z niecierpliwością waszego powrotu na wyspę! Pani Smith popatrzyła na trzech towarzyszy podróży. – Pozwolicie, że spróbuję wam odrobinkę pomóc? – Do dzieła! – rzekł Wilbert z uśmiechem. – Jeśli będzie nam łatwiej wiosłować, czemu nie? – dodał Stanley. Nawet Todd pokiwał w milczeniu głową, stojąc na dziobie łodzi. Trochę przerażała Constance ufność, jaką wszyscy w niej pokładali. Postanowiła dołożyć wszelkich starań, aby nie zawieść tego zaufania. Skupiła się na wodzie, wędrując myślami ku przybrzeżnej płyciźnie za łodzią. Gdy jej się to powiodło, wystarczyło już tylko lekko pchnąć szalupę. Morze wywierało na Constance dziwną presję. Porwały ją rozhukane wiry, zakryły ciężkie fale. Prądy krzyżowały się z sobą, targając nią na wszystkie strony. Woda ściągała ją coraz głębiej, na dno. Na moment, zanim zdołała się oswobodzić, uległa panice, lecz jeden głęboki oddech sprawił, że odzyskała spokój. Tutaj rządziły inne prawa dynamiki niż na lądzie. Fruwanie było magicznym ekwiwalentem chodzenia, by poradzić sobie z wodą, musiała się więc nauczyć pływać. – Łatwiej chyba wiosłować – przyznała, zerkając przez ramię na Obara. Czarodziej zniknął: zapewne szukał już drugiego ze smoczych oczu. – Pani wie najlepiej – rzekł Wilbert, osadzając wiosło w dulce. Niczego jej nie wypominali, mimo że nawaliła. Uśmiechnęła się, kryjąc na dnie serca dręczące ją obawy. Wkrótce Stanley i Wilbert obracali już jednostajnie wiosłami, uderzając o wodę w rytmie zgodnym z podrzucającą łódź falą. Pani Smith przymknęła powieki, wsłuchana w odgłosy wiatru, morza, wiosłowania, powracających ptaków. Obar miał słuszność: jej żywiołem było powietrze, nie woda. – Na burcie wisi drabinka sznurowa! – oznajmił Todd. Gdy Constance otworzyła oczy, wskazywał palcem statek. – Ano wisi! – potwierdził Stanley, zerknąwszy za siebie. Nie padło ani jedno zbyteczne słowo. Wilbert i Stanley tak machali wiosłami, aby szalupa zeszła trochę na prawo względem dotychczasowego kursu. Stanley ponownie się obejrzał. – Powinno wystarczyć – zawyrokował. Potężny kadłub statku przesłonił widok morza. Zdawało się, że fruną nad powierzchnią wody. Jeszcze odrobina wysiłku i oto przykrył ich wielki cień okrętu. – Stać, stać! – zakrzyknął Wilbert. – Bo się roztrzaskamy! Ochotnicy ciągnęli wiosła po wodzie, aby wyhamować pęd łódki. Ów szczuplejszy sceptycznie przypatrywał się burcie statku. – Coś mi się zdaje, że nasza przeprawa nie była całkiem naturalna. Wilbert wciągnął wiosło do łodzi i podrapał się po brodzie. – On znowu swoje. Stanley to mistrz niedomówień. – Obrócił się na swej ławeczce. – Todd, chłopcze! Chwyć no się za tę linę! Todd podczołgał się na sam koniuszek szalupy, po czym złapał oburącz za drabinkę. Stanley przeskoczył na drugą ławeczkę i spojrzał w stronę dzioba. – Uwiąż statek do tego luźnego końca! Todd z zafrasowaną miną zerkał na linę, którą trzymał w ręce. Wilbert potrząsnął głową, siedząc okrakiem na swojej ławeczce. – Oho, ho! Wątpię, czy nasz młody przyjaciel spędził dużo czasu na morzu. – Powstał ostrożnie i ruszył na czoło łodzi. – Zaraz ci pokażę, chłopcze, jak robić węzły. Stanley omiótł wzrokiem drabinkę prowadzącą na pokład. – A więc komu przypadnie zaszczyt wejścia w pierwszej kolejności? Pani Smith uniosła się bez słowa z ławeczki i wzleciała wzdłuż burty. Wolała sama sprawdzić, co ich czeka na pokładzie, niż ryzykować życie innych. Obar wspomniał, że usunął ze statku ślady pewnych nieprzyjemnych rzeczy, lecz chciała się przekonać na własne oczy, czy mówił prawdę. Nie chodziło o to, że nie ufała czarodziejowi. Nie ufała temu światu. Wylądowała na deskach pokładu. Okręt wyglądał tak, jakby dopiero co zsunął się z pochylni stoczni: zdrowe ciemne drewno, błyszczące okucia z mosiądzu, mocne grube liny oraz białe, wydęte na wietrze żagle, sprawiające wrażenie rozwiniętych po raz pierwszy. Przeniosła się myślami pod pokład, gdzie napotkała cztery bogato wyposażone kajuty, duży zapas jedzenia i coś, co wyglądało na wielkie bele sukna. Reszta okrętu była kompletnie pusta, jak gdyby wyrzucono wszelkie sprzęty i skrupulatnie wyszorowano drewno. I o to chodziło. Chyba tym razem Obar spełnił obietnicę. Wychyliła się poza reling, wołając na pozostałych: – Droga wolna! Wchodźcie na pokład! Wilbert zdążył właśnie zabezpieczyć łódkę. Todd pierwszy przeskoczył na drabinkę. Tak chyżo wspinał się na pokład, że pani Smith tylko czekała, kiedy się potknie i zleci. Wilbert i Stanley podążyli za nim z nieco większą rozwagą. – Pani Smith – powiedział Todd z zadyszką, kiedy już stanął na pokładzie. – Nie powinna była pani... To znaczy, my też przecież mogliśmy... Bo co by się stało, gdyby...? – Doceniam twoją troskę, Todd – odparła pani Smith z uśmiechem. – Odkryłam jednak w sobie umiejętności wychodzenia cało z opresji. To dzięki nim żyję... przynajmniej na razie. Niewątpliwie Todd wciąż myślał o niej jako o chorowitej babuleńce, która mieszkała po drugiej stronie ulicy w Kasztanowym Zaułku. Prawdę mówiąc, w głębi duszy nadal czuła się tamtą osobą. Źle byłoby unosić się zbyteczną pychą; nowe moce, jakie się w niej objawiały, mogły jeszcze wywołać nieprzewidywalne skutki. – Nareszcie – mruknął Wilbert, przechodząc przez reling. – Pani Smith, może pani nas chronić, kiedy tylko zechce. Tuż za nim stał Stanley. Rozglądał się na boki, niepewnie stojąc na deskach pokładu. – Nigdy nie przepadałem za okrętami. Todd podniósł wzrok na żagle, oklapnięte z braku wiatru. Odwrócił się do pani Smith. – Co zrobić, by popłynął? – Miałam nadzieję, że Obar o wszystko zadbał – odrzekła Constance. – Prawdopodobnie musimy tylko zgłosić statkowi gotowość do podróży, a wtedy popłyniemy. Usłyszała nad głową łopot płócien. Główny żagiel nabierał wiatru, okręt ruszał ociężale. A zatem rzeczywiście czekał na jej znak. – Płyńże, hej! – radował się Wilbert. – Muszę gdzieś usiąść – oświadczył Stanley, gdy statek zaczął pruć fale. – Na dole znajdziecie jedzenie – poinformowała ich pani Smith. Stanley przytknął rękę do noża za pasem. – Na pewno jesteśmy tu sami? Potrząsnęła głową. – Nikogo nie zauważyłam. Tylko my płyniemy tym okrętem. Wilbert ze śmiechem poklepał się po brzuchu. – W porządku, skoro nie musimy stawiać żagli, przekąśmy co nieco! Constance zachęciła pozostałych gestem ręki. – Ja wolę zostać na górze. Morskie powietrze dobrze na mnie działa. Zanim Stanley ruszył za swym przyjacielem z jednostki Ochotników, skierował na panią Smith zatroskane spojrzenie. – Proszę nas zawołać, gdy zajdzie konieczność. Constance zapewniła go, że nie omieszka, po czym popatrzyła, jak znika we włazie prowadzącym pod pokład. Ucieszyła się z chwili samotności. Męczyło ją przeczucie, że spotka ich jakaś zła przygoda. Poza tym pragnęła spokoju. Odkąd przybyła do tego świata, albo otaczał ją natrętny gwar ludzi, albo była zajęta wykorzystywaniem swych magicznych uzdolnień. Nie miała chwili czasu na zrobienie rozrachunku z przeszłością, na ogarnięcie myślami wszystkiego, co się wokół niej działo. To był jeden z czynników, który tak bardzo odmienił jej życie: dotychczas spędzała dni w osamotnieniu – przez wiele lat zwykła czekać samotnie w domu, aż mąż wróci z miasta. Mąż? Constance myślała o Ralphie tylko przez pierwszych kilka minut po przybyciu do tego miejsca. Wątpiła, czy go jeszcze zobaczy. Co by powiedział na to, kim się stała? Pewnie nie byłby zachwycony. Wciągnęła w płuca haust morskiego powietrza. Jakże miło było wreszcie odpocząć, w ciszy pozbierać myśli. W porównaniu z upałem na wyspie nad wodą panował chłód. Trzeszczały wręgi okrętu, który płynął popychany słabym wiatrem. Pojękiwanie masztów i desek brzmiało niczym smutna, odległa piosnka, dedykowana tym wszystkim żeglarzom, którzy kiedykolwiek uwijali się po tym pokładzie. Uniosła się delikatnie w powietrzu i pofrunęła nad przedni pokład, w stronę dziobu. Najbardziej martwiła ją nieodgadniona przyszłość. Żaden ląd nie ukazywał się jej oczom. Była ciekawa, czy gdyby spojrzała za pomocą smoczego oka, ujrzałaby cel swej podróży. Wyciągnęła zielony klejnot z kieszonki na piersi i przytrzymała go w dłoniach. Poczuła, jak znajoma moc przepływa jej na palce, ręce, ramiona i plecy, rozchodząc się po wszystkich częściach ciała. Zamknąwszy oczy, zażyczyła sobie, by jej myśli wybiegły nad fale, odszukały brzeg lądu. Wyczuwała prędkość, chmury u góry, wodę u dołu. Nagle wyhamowała. Zmysły niczego nie znalazły. Rozglądała się naokoło, szukając wyspy, do której płynęli. Pod nią tylko pluskały fale. Czyżby kolejny figiel wody? Wtedy uświadomiła sobie, że jest tu coś jeszcze, coś głęboko w toni... i to coś się przybliża. A skoro dostrzegła jego obecność, pojęła ogrom kształtu, który wznosił się z dna oceanu. Zrozumiała też z przestrachem, że ów kształt wie o jej bliskości, może nawet poluje, aby pochwycić ją wraz z tymi, którzy oddali się pod jej opiekę – aby ich porwać w morskie otchłanie. Zbliżał się coraz szybciej. Musiała uciekać. Pani Smith otworzyła oczy. Jej myśli umknęły z powrotem ponad falami oceanu. Okazało się, że upuściła klejnot. Leżał nieruchomo na deskach. Pochyliła się, podniosła go i schowała do kieszonki. Ogromny stwór nie był wcale ułudą. Nawet jeśli udało jej się uciec z pomocą klejnotu, powątpiewała, by okręt, płynący prosto w paszczę lewiatana, mógł równie łatwo uniknąć katastrofy. Spojrzała na wydęte żagle. Nie umiała zmienić kursu statku, a gdyby nawet było inaczej, jaki mieliby obrać? Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że groźny podmorski drapieżnik odszuka ich wszędzie, dokądkolwiek popłyną. Jeśli nie znajdzie sposobu na zwyciężenie potwora, ona i jej smocze oko na wieki pogrążą się w odmętach. Wokół kręgu Dzień, w którym Carl Jackson odkrył prawdę Carl Jackson znał tylko jedno miejsce, gdzie można szukać prawdy: na dnie kieliszka. Pociągnął głęboki łyk trunku. Bo i czemu nie? Wszak sobie zasłużył, biorąc pod uwagę to, w jaki sposób traktowała go rodzina. Ech, ta leniwa żona i ten ciapowaty synalek. Jeszcze im pokaże! Przyglądał się trzymanej w dłoni szklance. Światło padało jakoś dziwnie w tym jego „saloniku”. Dałby sobie rękę uciąć, że widzi własne odbicie w tej odrobinie szkockiej, która została na dnie. Chociaż... czy to naprawdę było jego odbicie? Bardziej przypominało ojca. Carl omal nie roztrzaskał szklanki o ścianę, lecz w porę się zmitygował. Szkoda byłoby marnować dobrą szkocką z powodu bzdurnego urojenia. Cokolwiek by powiedzieć, ojciec od dawna już nie żył. Carl zamknął oczy. „Gdybym nie miał was na karku, mógłbym coś w życiu osiągnąć. Skąd mogę wiedzieć, czy to mój syn, skoro wciąż się puszczasz na prawo i lewo?! Żyłujecie mnie, aż miło! Czemu go biję? Bo tak mi się podoba!” Carl otworzył gwałtownie oczy. To brzmiało jak głos ojca, dokładnie w tym pomieszczeniu. Ale przecież był sam w piwnicy, a w domu nic się nie ruszało. Po raz ostatni widział go w wieku czternastu lat. Staruszek w końcu spełnił swoje groźby i odszedł. Carl zawsze się zaklinał, że jeśli go kiedyś spotka, da mu taki sam wycisk, jaki zawsze od niego dostawał. Znowu się wkurzał. No nie, coś musiało być nie tak z tą wódą. Ale czy to możliwe? Nie pił przecież byle świństwa. Właśnie. Nie ma to jak wódeczka. Nigdy nie porzuci rodziny, tak jak ojciec porzucił jego i matkę. To dlatego kupił ten wielki dom w porządnej dzielnicy. Co powiedziałby ojciec na wieść, że jego syn, patentowany nieudacznik, mieszka w Kasztanowym Zaułku? Parsknął śmiechem. Należało to oblać. Tylko czemu, cholera, żona i syn nie chcą docenić, że tyle im daje? Muszą go denerwować na każdym kroku? Utkwił spojrzenie w szklance. Odbicie uległo zmianie. Teraz przypominało matkę. „Nic, tylko się szlajasz całymi nocami! Nie będę już po ciebie wychodziła. Przez twojego ojca kuleję, a ciebie to nic nie obchodzi. Skończysz w pierdlu, a mnie wywalą na ulicę! Czym sobie zasłużyłam na ten los?!” Po odejściu ojca matka stała się nie do zniesienia. Nalegała na Carla, by poświęcił dla niej całe życie. Czasem nawet zabraniała mu iść do szkoły, tak bardzo doskwierała jej samotność. Dwa miesiące po odejściu ojca matka zaprzestała wychodzić z mieszkania. Wkrótce Carl robił, co tylko mógł, żeby nie wracać do domu. Ale ilekroć powracał, dom wyglądał gorzej, a matka – starzej i słabiej. Wciąż czuł dotyk jej nieznośnie kościstych, rozcapierzonych palców, które wczepiały się w jego ubranie, chcąc go na zawsze przy sobie zatrzymać. Carl przypatrzył się uważniej szklance i zadrżał. Dlaczego matka nie chciała go słuchać? Czy nie wiedziała, że syn musi się wyrwać z domu, zrobić coś pożytecznego, udowodnić, że nie jest zasranym nicponiem, jak go nazywał ojciec? Nie mógł pozwolić, aby zatruwała mu życie! Nie mógł się przy niej marnować! Zmarła tydzień po tym, gdy wstąpił do wojska. Zażyła za dużo tabletek, stwierdzili lekarze. Szwankowała na umyśle. Musiało jej się pomieszać. Carl wysączył resztkę. Czemu ona nie chce zostawić go w spokoju? Czy oni nigdy nie dadzą mu wytchnienia? Czemu nikt się nie pyta o jego potrzeby? Właśnie. Czemu nie? W tym sęk. Dziwne, że wcześniej o tym nie pomyślał. Może powinien pójść na górę, odszukać Todda oraz Rebeccę i wszystko im wygarnąć? Właśnie. Może tym razem przemówi im do rozsądku? Może sprawi, że przestaną jęczeć i spróbują zrozumieć jego punkt widzenia? Może powstrzyma się na chwilę od wrzasków i bicia? Nie chodzi o to, oczywiście, że raz na jakiś czas nie zasługiwali na porządnego łupnia. Zachichotał. Dobra ta szkocka. Będzie musiał częściej sobie chlupnąć. Właśnie. Może tym razem naprawdę wysłuchają, co ma im do powiedzenia? Do licha, niech spróbują nie słuchać! Jeśli znów będą się mądrzyć, zobaczą, jak wymusza posłuch! Pokaże ojcu, kto teraz rządzi domem. Pokaże matce, że może robić, co mu się podoba. Właśnie. Nareszcie wszystko sobie przekalkulował. Gdyby jeszcze zdołał wstać z krzesła. Gdzie się podziała pusta szklanka? Szukał jej zesztywniałymi palcami. Szklanka upadła z poręczy krzesła, w dużym zwolnieniu, po czym odbiła się od włochatego dywanika. Zaśmiał się. No to napełniamy! Tylko że nie mógł skupić na niej wzroku. Kiedy człowiek pojmuje nagle wielką prawdę, należy to oblać, nie? Co tu tak ciemno? Znowu Todd grzebie w bezpiecznikach? Pokaże temu Toddowi, co znaczy grzebać, gdzie nie trzeba. Ale potem, za chwilę. Miał zamknięte oczy. Ciało było ociężałe i... jakby gładkie, niczym szkocka, która płynęła do żołądka. Był wolny. Nic już do niego nie przylgnie. Właśnie. Carl Jackson czuł, że wszystkie kłopoty zwyczajnie od niego odpadają. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wypadki toczyły się w zawrotnym tempie i Harold Dafoe nie umiał ich wyhamować. Los sprawił, że wpakował się w to bagno z czarodziejem i sąsiadem Jacksonem. Czy aby los? Wszystko się stało z jego winy. Nigdy nie wiedział, jak się zachować w danej sytuacji. Ludzie wyręczali go w podejmowaniu decyzji i tak się toczyło jego życie. Kierownik mówił mu, co ma zrobić w pracy, Rose mówiła mu, kiedy powinni wziąć ślub i mieć dzieci. Mimo to prawdziwe życie, które wiódł w Kasztanowym Zaułku, nie było najeżone tyloma niebezpieczeństwami. Tam Harold mógł się zdać na cudze decyzje. Tutaj Nunn i Jackson sprawiali wrażenie wariatów. Gorzej: cały ten świat był zwariowany. A Nunn i Carl to psychopaci. Wyglądało jednak na to, że Harold nic nie mógł poradzić, musiał się dostosować. A z każdą chwilą sytuacja stawała się bardziej zagmatwana. Teraz był z nimi George Blake. Nunn go sprowadził, a wraz z nim coś, co mocno zaniepokoiło Harolda. – Przywitajcie się z sąsiadem! – rzekł czarodziej swym zwykłym sardonicznym tonem. – Mam też pewną pomoc na wyłączny użytek Carla. – Trzymał w rękach kulę wypełnioną jakąś ciemną cieczą; w granatowym płynie Harold dostrzegał błyski szkarłatnego światła. – Podejdź bliżej, kapitanie. Tylko tobie wytłumaczę, jak się tym posługiwać. Jackson wystąpił do przodu, a wtedy Nunn uniósł dłoń nad głową. Zielony klejnot płonął jasnym światłem. Czarodziej przemówił do Jacksona. Żaden dźwięk nie dotarł do uszu Harolda, choć widział, jak poruszają się usta Nunna. Kiedy znieruchomiały, Carl wybuchnął śmiechem, przeciągłym i rechotliwym, jakby usłyszał właśnie najlepszy kawał w życiu. Już teraz Harold nie dowierzał Jacksonowi. O ileż wzrośnie zagrożenie ze strony nowego kapitana, jeśli zacznie używać magii? Czarodziej wręczył Jacksonowi kulę. Carl wyszczerzył zęby, jakby wygrał właśnie milion dolarów na loterii. Nunn zacisnął palce wzniesionej dłoni. – ...oczekuję po obu twoich pomocnikach dobrego zachowania. – Głos Nunna rozbrzmiał nagle w uszach Harolda. – Nie zniosę żadnych przejawów niesubordynacji. – Nunn, uśmiechnięty, powiódł wzrokiem po twarzach żołnierzy, którzy starali się usilnie nie patrzeć mu w oczy. – Ufam, że zostawiam was w dobrych rękach. Okazujcie posłuszeństwo kapitanowi i jego dwóm porucznikom, a otrzymacie sowitą nagrodę, gdy nastanie nowy świat. Czarodziej machnął ręką i zniknął. Nowy świat? Harold zastanawiał się, cóż to, u diabła, miało znaczyć. Ale kogo o to zapytać? – Harry? – odezwał się Jackson tuż przy jego uchu. Harold wyprężył się na baczność. – Coś cię gryzie? – Harold odwrócił się do sąsiada. Carl z jadowitym uśmiechem na twarzy podrzucał w ręku kulę wielkości piłeczki do softballu. – Chyba nie zazdrościsz mi tej niespodzianki, co? – Obejrzał się na szeregi żołnierzy. – Mógłbym ją upuścić, tutaj i teraz, ale... w tym cała niespodzianka. Myślę, że najlepiej jak każdy będzie mi we wszystkim posłuszny. Mam rację? – Odwrócił się znów do Harolda. – Harry, idź zajmij się George’em. Nunn zlecił nam kilka zadań. – Uważaj na... – odparł z wahaniem Harold. Carl się zasępił. – Nie bądź idiotą, Harry. Wyjaśnij mu, co i jak. Zapoznaj go z regulaminem. – Uśmiechnął się, patrząc na swoją kulę. – W naszej kompanii albo się ruszasz, albo do piachu. Harry skinął głową i wbiegł na platformę, gdzie Nunn zostawił swego ostatniego rekruta. George leżał skulony na deskach. – Hej, George! – zawołał Harry. Sąsiad nie odpowiedział. Nawet się nie poruszył. Harry podszedł bliżej i butem trącił George’a w ramię. George jęknął z wysiłkiem. – Weź się w kupę, człowieku! – napomniał go Harold z desperacją w głosie. – Wstawaj! Upłynęła chwila. George odwrócił głowę i otworzył oko. – Dlaczego? – wycharczał. Harold zerknął płochliwie na Carla i oddział żołnierzy. – Jeśli nie wstaniesz – szepnął ochryple – oni cię zabiją! – Nie jest jeszcze na chodzie? – zawołał Carl wesoło. Harold przypuszczał, że szuka wymówki, aby kogoś zabić. – Na co czekasz?! – wycedził do leżącego przez zaciśnięte zęby. – O Boże, chyba nie mam wyjścia. – George przetoczył się na plecy z westchnieniem i uniósł rękę. – Pomóż mi, to może jakoś wstanę. Harold podał dłoń sąsiadowi. George usiadł niezgrabnie, a następnie podniósł się chwiejnie na nogi. – Pozwolisz, że się o ciebie oprę? – Proszę bardzo – rzekł Harry z dużą ulgą. – Właśnie uratowałeś swoje dupsko. George kiwnął głową. – Nigdy nie przepadałem za tym Jacksonem – odparł po cichu. – Nie dam mu tej satysfakcji. – Oho, dołączyła do nas wreszcie Śpiąca Królewna! – zakrzyknął Jackson radośnie. – A teraz do roboty, panowie, czas ucieka! Musimy złożyć sąsiadom wizytę i schwytać ich dla Nunna! Harold nie mógł się powstrzymać od pytania: – Mamy więzić własne rodziny? – Hej, to nie będzie zbyt trudne! – odkrzyknął Jackson. – Jeżeli zrozumieją słuszność sprawy Nunna, nie spotka ich nic złego! – Ciągle nie rozumiem... – wtrącił George nieśmiało. – Daj spokój, George! – rzekł mu Carl. – Wstąp w szeregi naszej małej armii. Pokaż, że możesz się na coś przydać! – Nadal go nie lubię – mruknął George pod nosem. I chociaż mówił bardzo cicho, to w jego głosie zadźwięczała gniewna nuta. Harold słuchał go z zadowoleniem. Miał nadzieję, że George Blake jest w stanie gniewać się za nich dwóch. Niemiłosierny żar i blask rozpalonego słońca uderzyły go niczym dwa sierpowe boksera. Zasłaniając oczy przed kłującymi promieniami, Evan Mills potrząsnął głową, aby zebrać myśli. Zachichotał, mówiąc cudzym głosem: – To za duży upał nawet dla Zachsa! – A nie mówiłem wam, że będziemy potrzebować wody? – odparł głębszy głos czarodzieja. Evan odnosił się podejrzliwie do pełnej samozadowolenia postawy Roxa. Czarodziej wcale nie wspomniał, ile wody już widzieli, gdy przez pomyłkę zmaterializowali się raz sześć stóp nad taflą morza, raz sześć stóp pod powierzchnią. W każdym razie, ubranie Evana szybko wyschnie w tym skwarze. Przesiąknięte solą, już teraz robiło się sztywne i szorstkie. – Niczego tu nie widać – narzekał Mills. – Możemy dokonać paru poprawek – odparł głos wciąż zadowolonego z siebie czarodzieja. – Niech ci się nie wydaje, że jesteśmy tylko ludźmi. Świat raptownie pociemniał jak oglądany przez szkło dymne. Choć poprawiła się widoczność, to jednak Evan nadal widział tylko piaski. – Powinienem się tego spodziewać – stwierdził czarodziej z westchnieniem. – Nie jesteśmy tu sami. – A ty co tu robisz? – zapytał ktoś z tyłu. Odwróciwszy się, Evan stanął twarzą w twarz z Obarem. – Dziwne, że w ogóle żyjesz – dodał odziany na biało czarodziej. Nie sprawiał wrażenia uszczęśliwionego tym spotkaniem. „Odpowiedz mu, Evan” – rzekł Rox, tym razem bezgłośnie. Ba, tylko co powiedzieć? – zastanawiał się Evan. Przypuszczalnie należałoby zacząć od prawdy, choćby częściowej. – Przetrwałem przygodę z Nunnem. Nie dbał ostatnio o środki ostrożności. Obar machnął ręką zniecierpliwiony. – Zapewne szukasz klejnotu. Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł? – Pokazał Evanowi własny kamień, lśniący w blasku słońca. – Musisz dla kogoś pracować. Obawiam się, że nie mogę pozwolić, abyś... Przerwał mu wybuch śmiechu, kiedy na prawo od niego wytrysła chmura piasku. – Powiedz lepiej, że my nie możemy pozwolić – dobiegł szorstki głos ze środka kurzawy. Evan natychmiast rozpoznał ów głos. Dołączył do nich Nunn. Gdy piasek opadł, ukazało się wykrzywione w szerokim uśmiechu oblicze ubranego w czerń czarodzieja. – Jak za dawnych czasów. Co, bracie? Obar kiwnął wolno głową, zaciskając dłonie na kamieniu, jakby to była jego tarcza. – Jak za dawnych czasów, do momentu gdyś spróbował mnie zamordować. – Zamordować? – Uśmiech nie schodził z ust Nunna. – A może to ty pierwszy podniosłeś na mnie rękę? Mam w tej kwestii nieco inne zdanie. Evan otworzył bezwiednie usta. – Co za różnica – przerwał czarodziejom twardym tonem – skoro i tak już byliście mordercami? Bracia popatrzyli na niego w zdumieniu. – Rox? – zapytał cicho Obar. Uśmiech Nunna przygasł. – Najwidoczniej nie załatwiliśmy z nim sprawy jak trzeba. Obar przesunął nieco kamień w dłoni, kierując go bardziej na Evana niż na Nunna. – To dla mnie raczej... niespodziewana okoliczność. – Możemy zaraz z nim skończyć – zaproponował Nunn. – On nie ma własnego oka. – Jeśli chodzi o zabijanie, obaj jesteście siebie warci – stwierdził Rox zadziwiająco beztroskim tonem. – Czy zabijając mnie, któryś z was przy okazji zabije drugiego? Obar popatrzył na trzymany w dłoniach kamień. – Niewątpliwie tak. – Stosunki między nami nigdy nie opierały się na wzajemnym zaufaniu, nieprawdaż? – rzekł Nunn do brata. – Ale może powinniśmy razem stawić czoło wspólnemu wrogowi? Zdaje mi się, że sam tak kiedyś powiedziałeś. – Tylko czemu mielibyście ufać sobie wzajemnie? – zapytał Rox poprzez usta Millsa. – Byłoby chyba zabawniej, gdyby jeden z was dla odmiany zaufał mnie. Nunn uniósł ręce. – Dosyć zabaw! – Otworzył dłonie, ukazując błyszczące smocze oczy. – Mam dwa kamienie. Obu was zabiję. – Chyba że ja pierwszy zdobędę następny klejnot! – ryknął Zachs, gdy świat mętniał wokół Evana. Posługując się magią Roxa, wykonali kolejny skok. Ile razy Rox czarodziejskim sposobem przemieszczał się z miejsca na miejsce, zawsze ciemność spowijała Evana, co tylko udowadniało mu, jak niewielką władzę ma teraz nad sobą. Obie istoty, które dzieliły z nim życie, walczyły o prymat, usiłując wziąć w posiadanie jego ciało dla realizacji własnych celów. Doświadczał nieprzyjemnego uczucia, że jest zwykłą marionetką, kierowaną przez trzy osobne komplety sznurków. Evan pragnął podjąć z nimi walkę, zepchnąć ich na drugi plan, do czasu aż znajdą sposób, aby raz na zawsze się uwolnić od swego towarzystwa. Gdyby jednak spróbował teraz przeprowadzić swój zamysł, szybko padłby łupem pozostałych magów... i pożegnał się z życiem. Ponownie ukazały się kształty. Wśród piaszczystych wydm wznosił się na horyzoncie wielki czarny kamień. Tuż przed nim pojawił się gwałtowny błysk, buchnęły tumany piasku i żwiru. Evan przewrócił się, gdy przepłynęły nad nim chmury piachu rozpędzane czarodziejskim wiatrem. Chybili, pomyślał. Zamknął oczy, broniąc się przed biczami piasku. „Nie chybiliby, gdybym skoczył tam, gdzie chciałem” – rzekł Rox. „Spieszyłeś po kamień. Zamierzałeś go chwycić i czym prędzej uciekać. Zachs postąpiłby tak samo”. „Zdaje się, że nasza nieporadność przynosi korzyści” – stwierdził Rox. Takie, że nadal żyjemy? – pomyślał Evan sceptycznie. Rox zachichotał w głowie Millsa. „Cierpliwości. Wszystko się zmieni, tylko zdobądźmy ten kamień”. „Ale jak, jak?” – syknął Zachs. – Nie było go tam! – Obar przekrzyczał ryk burzy. – Jak mogłeś spudłować?! – Bracie – odpowiedział Nunn głosem chłodnym, choć zdolnym przebić się przez hałas nawałnicy. – Już dawno straciłem wiarę w twoją użyteczność. – A ja w twoją, bracie! – Wycie wichru na poły stłumiło okrzyk Obara. – Ho, ho, Rox – zawołał Nunn dużo uprzejmiejszym tonem. Stajesz się nieprzewidywalny. Czyżby pod wpływem szkolnego nauczyciela? Mills zachichotał. – Masz do czynienia nie tylko z nauczycielami, drogi Nunnie! – A więc nawet mój Zachs okazał się zdrajcą? – parsknął śmiechem czarodziej. – Nie jest ci tam przyciasno, wykładowco? Nie ominie was zasłużona kara! „W nogi! – wrzasnął Rox w czaszce Millsa. – Na co czekasz?!” Evan Mills zaczął brnąć przez piasek w ślamazarnym tempie. Po raz pierwszy słyszał przerażenie w głosie czarodzieja. Błyskawica zielonego ognia przecięła skotłowany piasek, by uderzyć w wydmę ledwie kilka kroków za plecami Millsa, którego wyrzuciła w powietrze siła eksplozji. Wszystko odbywało się w dziwnym zwolnieniu, choć Evan nie wiedział, czy zawdzięcza to zastrzykowi adrenaliny, czy też interwencji czarodzieja. „Nic nie mów – nakazał mu Rox. – Inaczej nas namierzą”. Mills nie pojmował tego. Czyż smocze oczy nie mogły ich odszukać? „Oni przeszkadzają sobie wzajemnie, a klejnoty jeszcze odwracają ich uwagę – wyjaśnił Rox. – To oczywiście tylko przez chwilę będzie im przeszkadzać”. Evan zdołał jakoś wylądować na nogach. „Odwracają ich uwagę? Zachs także może odwrócić ich uwagę!” Evan nagle poczuł ciepło w dłoniach. Odważył się unieść powieki. Mimo że piasek nadal kłębił się w powietrzu, zobaczył swoje ręce: sprawiały wrażenie ogarniętych płomieniami! Zachs rzucił wstecz ognistą kulę. W mgnieniu oka trafiła ją zielona błyskawica. Siła wybuchu znów odrzuciła Millsa. Tym razem upadł na kolana. Pomimo szalejącej zamieci ujrzał przed sobą potężny blok z obsydianu. „Zachs doprowadzi nas do celu!” Evan rzucił mimowolnie kolejną kulę ognia. Trafiły ją dwa zielone promienie naraz. Mills odwrócił się, gdy wtem odniósł wrażenie, że ręka giganta cisnęła nim w stronę kamienia. Zanim spadł, wykonał w powietrzu kilka salt. Pewna część jego świadomości, patrząca na to wszystko z dystansu, podziwiała mądrość planu świetlistej istoty. Zważywszy na problemy, z jakimi się borykali, kiedy bądź on sam, bądź też czarodziej próbował kierować jego ruchami, był to prawdopodobnie jedyny sposób dotarcia do celu. Mills poczuł za sobą podmuch kolejnej eksplozji. Po chwili zarył nosem w piasek. Rzecz jasna, skonstatowała owa odosobniona cząstka jego świadomości, kiedy dotrą pod skałę z obsydianu, on będzie, jeśli już nie martwy, to z pewnością solidnie pokiereszowany. Czarodziejski wiatr poderwał go niby liść i rzucił w kierunku czarnego poszarpanego kamienia. ROZDZIAŁ JEDENASTY Dobrze, że chociaż jeść umie. Czuł się jak dureń, kiedy mu kazali przywiązać łódź. Nie miał pojęcia, co począć z liną. Przypomniał sobie czasy szkoły średniej, kiedy jego gang rządził na boisku. Jeśli sam nie mógł czegoś zrobić, zwykł prosić któregoś z przyjaciół, żeby to zrobił za niego. Doskwierał mu brak gangu. Brak czegoś, czegokolwiek, co by go tu wspomagało. Schodząc pod pokład w towarzystwie dwóch Ochotników, rozmyślał nad swoją dolą. Szukali jedzenia. Po pokonaniu kilku stopni znaleźli w obszernej kabinie beczki z wodą pitną, skrzynki z czymś, co przypominało suchary, oraz, za przeszkleniem, jakieś zwierzę uwędzone w całości. Racje żywnościowe, stwierdził Wilbert. Mięso i suchary smakowały lepiej niż gorzka jaszczurka, której przyszło posmakować Toddowi. I statek, i żywność kłóciły się z jego wyobrażeniami o tym świecie. Jak miał kiedykolwiek zapanować nad tym, co się wokół niego działo, skoro wciąż przeżywał nowe niespodzianki? Zapatrzył się na niedojedzonego suchara, którego trzymał w dwóch palcach. – Skąd się to tu wzięło? Zostało wyczarowane? Wilbert wodą ze srebrnego kufla popił kęs mięsa. – Bez przesady, czarodzieje nie są wszechmocni. – Wskazał rękami na wszystko, czym zastawiony był stół. – Prędzej uwierzę, że Obar ukradł to komuś dzięki czarom. Ta żywność, stół, naczynia, wszystko to niewątpliwie powstało na jednej z pozostałych wysp. – Na jednej z pozostałych wysp? – Todd popatrzył na suchar z wyrazem szacunku. – A więc są tu inni ludzie? Teraz Stanley skinął głową. – A jakże. Ludzie i rozmaite stwory. Tak nam mówiono. Nikt z nas nie widział ich na własne oczy. Todd spoglądał na twarze Ochotników, trochę zdenerwowany, ale też podekscytowany nowiną. Odrzucił resztkę suchara, zapominając o głodzie. – Czemu nic nam o tym wcześniej nie powiedzieliście? Stanley wzruszył ramionami. – Trzeba było zapytać. – Wgryzł się ze smakiem w coś, co wyglądało na nogę stworzenia, które poćwiartowali na stole; zamknął przy tym oczy, jakby trafił mu się nie lada smakołyk. A więc musiał pytać? Nie do wiary, żeby... Todd odpędził nieprzyjemne myśli, aby znów nie wezbrała w nim złość. O rany, jeszcze jedna ciekawa rzecz. Gdyby świat się składał z dwóch, może z trzech prymitywnych wysepek, to co innego, ale jeżeli pływały tu okręty, a ludzie hodowali zwierzęta czy co tam jeszcze... Stanley otworzył oczy, żeby łyknąć wody. Wyszczerzył zęby do Todda. – Troszkę cię zaskoczyło, hę? – Bez ustanku coś nas tu zaskakuje – rzekł Wilbert ze śmiechem. – To jak nieprzerwana przygoda. – Właśnie, przygoda – zgodził się Stanley, choć z nutą goryczy w głosie. – Tu wypada się z gry tylko w chwili śmierci. Też mi przygoda, pomyślał Todd. Powoli zdawał sobie sprawę, że Ochotnicy też nie wiedzą wszystkiego. Może każdy czuł się tutaj podobnie jak on? – No dobrze – powiedział. – Ale skoro mieszkają tu inni ludzie, czemu się z nimi nie spotkacie? – Czarodzieje sprawują kontrolę nad żeglugą morską – wyjaśnił Wilbert. – Przypuszczalnie moglibyśmy namówić Obara, żeby nas przerzucił, ale należałoby mu to wpierw jakoś wynagrodzić. – Niektórzy z naszej jednostki tak właśnie zrobili – mruknął Stanley. – To znaczy, że było więcej Ochotników? – Oprócz tych, którzy dali się zabić? – odparł Wilbert. Owszem. Pewnie dzisiaj opływają w luksusy. – Równie dobrze mogą leżeć w ziemi – zaoponował Stanley. W kwestii czarodziejów tylko jedno nie budzi wątpliwości: szansę na przeżycie niewspółmiernie wzrastają, gdy człowiek schodzi im z drogi. – Zerknął z ukosa na swego kompana. – Dlaczego więc to robimy? Okręt gwałtownie się przechylił, aż połowa jedzenia zsunęła się na ziemię. Wilbert złapał się za brzeg stołu, patrząc zdziwionym wzrokiem. – Chyba czas, byśmy wyjrzeli na górę. Stanley pędził po schodach, gdy okręt znów się zakołysał. – Ktoś z nas powinien był zostać z panią Smith – mruknął na pół do siebie. Todd podzielał jego zdanie. Wspiął się po schodach tuż za Ochotnikami i w sekundę po nich wynurzył się z włazu. – Pani Smith! – zawołał, stając na pokładzie. – Co się dzieje? – Sądzę, że będziemy mieli gości – rzekła starsza kobieta. A może tylko jednego, bardzo wielkiego gościa... – Zamilkła w rozterce. Na koniec dodała: – Obawiam się, że nic na to nie poradzę. Todd podbiegł do relingu, za który wychylili się Ochotnicy i obserwowali coś, co wyłaniało się z morskich głębin. Kipiel się pieniła, bulgotała. Okręt huśtał się niby miotany sztormowymi falami, a przecież niebo było czyste, ani śladu burzy. Jakiś kształt podnosił się spośród spiętrzonych fal. Potężny czub wypełzł z topieli, po bokach ściekały strumienie wody. Z dali wyglądał jak postrzępiony, obciosany z grubsza kamienny blok. Kamień jednak się wznosił, wyżej i wyżej, aż Todd zaczął mniemać, że to podwodna wyspa, a może nawet niewielka góra wypiętrza się nad powierzchnię oceanu. A wtedy dreszcz wstrząsnął górą. – Wielkie nieba! – zawołał Wilbert. – To jest żywe! – Teraz już wiem, skąd się brał mój strach przed statkami! – krzyknął Stanley. I rzeczywiście, wynurzała się żywa istota; postrzępione brzegi okazały się luźnymi płatami skóry stwora. Czub zaczął się kiwać w lewo i prawo jak macka. Todd nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to tylko część o wiele większej całości, jakiegoś ogromnego organizmu, jakby macka wyrastała z samego dna morza. Stanley wyciągnął łuk z futerału, lecz nie założył strzały. Todd wyobrażał sobie, o czym myśli Ochotnik. Stwór tych rozmiarów nie poczułby nawet draśnięcia strzały. I jak tu walczyć z takim olbrzymem? Wilbert odwrócił się od relingu, jakby nie mógł już znieść tego widoku. Todd zwrócił wzrok na panią Smith. Nawet ona oniemiała z przerażenia, gapiąc się z otwartymi ustami na mocarną mackę. – Pani Smith! – zawołał w stronę sąsiadki. – Musi pani coś zrobić! – O tak. – Zamrugała i poruszyła głową, jakby próbowała otrząsnąć się z resztek snu. – Tak, tak, tak. Todd zastanawiał się, czy powtarzając ostatnie słowo, nie usiłowała aby przekonać samej siebie. Sięgnęła do kieszonki, skąd wydobyła zielone smocze oko. – Koniecznie muszę coś zrobić. Zmarszczyła czoło, zafrasowana, trzymając klejnot na odległość ramienia. Snop zielonego światła wystrzelił z klejnotu; zrazu maleńki świetlny punkcik rozszerzał się, mijając reling i mknąc w stronę macki, której górna połowa rozjarzyła się zieloną poświatą. Potężna kończyna odskoczyła do tyłu pod wpływem światła, jakby chciała uciec, lecz zielona poświata na chwilę ją sparaliżowała. Macka zalśniła własnym, bursztynowym blaskiem. Uspokoiły się zaraz fale wokół statku. – Gotowe. – Pani Smith odetchnęła głęboko. – Trzymam bydlę pod kontrolą, przynajmniej na razie. – Potrząsnęła głową. – Jest w nim coś takiego... przygniatającego. Todd odnosił wrażenie, że odkąd pani Smith wypłynęła na morze, przytłacza ją jakieś ciężkie brzemię. Unieruchomiła wprawdzie mackę, lecz na jej twarzy malował się wysiłek. Dłonie zaciśnięte na klejnocie lekko drżały. – No, poczwara załatwiona! – wykrzyknął Stanley. – Ja bym się tak nie cieszył. – Wilbert wskazał palcem w drugą stronę. – Patrzcie, co się dzieje za statkiem! Todd odwrócił się pośpiesznie. Za rufą woda bulgotała i uderzała z łomotem w burty statku. Wilbert pokiwał głową. – Tego rodzaju bestie mają więcej macek. Wszelkie nadzieje opuściły Todda, gdy czekał, aż rozstąpią się białe wody, a z nich wychynie następna macka. W jego wyobraźni rysował się obraz monstrualnej paszczy obejmującej całą przestrzeń między tymi dwoma odnóżami. Czuł jednak w sobie pewną siłę, która pozwalała zapomnieć o strachu. Gdzieś w głębi duszy dostrzegał zalążki gniewu. Gniewu zdolnego pogromić nieprzyjaciół. Bo mimo wszystkich rozterek i narzekań znajdował się teraz w nowym miejscu – miejscu, w którym uwolnił się od obecności ojca. Tutaj mógł się wreszcie sprawdzić. Do licha z ojcem! Do licha z jego pijackimi burdami! Przeklęte jego bezlitosne pięści, którymi okładał Todda. Przeklęte siniaki, które nabijał matce, tak rozległe, że przez wiele dni nie mogła się pokazać na ulicy. Todd zacisnął pięści. Przeklęci czarodzieje! Niech będą przeklęci za to, że wysłali go na morze! A przede wszystkim niech będzie przeklęty smok, że sprowadził go do tego świata! Miał ochotę kogoś uderzyć. Do licha z tym stworem, który im zagrażał! To się tak nie skończy. Todd zdawał sobie sprawę z oczyszczającej mocy swego gniewu. Pamiętał tamtą chwilę, kiedy trafił do wnętrza smoka, kiedy uwolnił się od strachu, a nawet od złości. Kiedy ogarnął go taki dziwny błogostan. Gapił się na drugą olbrzymią mackę, która wydostawszy się nad wodę, wiła się w stronę okrętu. – Nie! – wrzasnął Todd. – To ci się nie uda! Krzyk się nie urwał po ostatnim słowie, o nie. Narastał w jego gardle niczym wycie wściekłej syreny. Pani Smith westchnęła ze zdumienia, kiedy kamień wyskoczył z jej rąk i zatańczył w powietrzu. Druga macka stanęła w płomieniach. Todd przeniósł spojrzenie na tę pierwszą, której już nie więziło zaklęcie pani Smith. Luźne fałdy skóry miotały się nad burtą statku, aż powietrze jęczało. Niebawem owe fałdy począł trawić ogień. Czerwone, żółte, błękitne i białe jęzory ognia strzelały wysoko, pożerając mackę. Potwór czmychnął w odmęty, morze z sykiem zagasiło płomienie. Todd potrząsnął głową, oszołomiony rozwojem wydarzeń. Zgromadzony w nim gniew uszedł z niego niczym powietrze z przekłutego balonu. Widocznie po raz drugi rozmawiał ze smokiem. A smok pozwolił mu dać upust złości. Pani Smith wyłowiła z powietrza smocze oko. Posępnie spojrzała na Todda. Czyżby nurtowała ją zawiść? Użył jej klejnotu. Todd rozejrzał się, szukając czegoś, na czym mógłby usiąść lub o co mógłby się oprzeć. Gdy opuścił go gniew, również siły zaczęły zeń uchodzić. Wilbert przyskoczył doń natychmiast. – Ejże, Todd, pozwól, że znajdę ci jakieś miejsce. Wy, nowo przybyli, pełni jesteście niespodzianek. – W jego radosnym głosie pobrzmiewała nuta zachwytu. – Sam nie wiem – rzekł Stanley oparty o reling. – To przechodzi ludzkie wyobrażenia. Ilekroć człowiek używa magii, tylekroć powinien się spodziewać przykrych konsekwencji. Todd kiwnął głową, gdy Wilbert pomógł mu wejść po schodkach na przedni pokład. Cieszył się z pozyskania szacunku u Wilberta, lecz przypuszczał, że powinien zwracać większą uwagę na to, co mówi Stanley. ROZDZIAŁ DWUNASTY Harold Dafoe miał coś do zrobienia. Jak zawsze, można by powiedzieć. Lecz tym razem, zamiast pracować z myślą o uszczęśliwieniu żony bądź wykarmieniu dzieci, pracował, aby przeżyć. – Musimy wytropić nasze rodziny – obwieścił Carl Haroldowi i George’owi. – Kiedy zobaczą, jak maszerujemy, zdadzą sobie sprawę z popełnionych błędów. Zdziwicie się, z jaką radością nas powitają. Powiódł wzrokiem po twarzach mężczyzn. Wyniosły uśmiech zadomowił się na stałe na jego twarzy. – Czego jeszcze stoicie? – Co mamy robić, Carl? – zapytał Harold bliski rozpaczy. – Kapitanie – warknął Jackson. – Kapitanie! – powtórzy Harold. – Już lepiej – odparł Jackson łaskawie. – Musicie uważać na potknięcia. – Odwrócił się plecami do sąsiadów, by zlustrować stojące za nim szeregi. – Niech się ustawią w dwóch kolumnach, gotowi do szybkiego wymarszu. Ja poprowadzę. Harry, ty i George będziecie zamykać tyły. – Naprawdę, możesz znaleźć nasze rodziny? – zapytał George. – Kapitanie – dodał czym prędzej, gdy Carl odwrócił głowę. – Dziecinada – odrzekł Jackson. – A wszystko dzięki upominkowi od Nunna. – Uniósł kulę, aby Harold i George mogli się lepiej przyjrzeć. Wewnątrz coś się poruszało, coś w połowie smoliście ciemne, a w połowie oślepiająco jasne. – Ten dar pokaże mi drogę. I ręczę, że to najbłahsza ze sztuczek, które zna. W porządku, znacie swoje obowiązki. – Tak, kapitanie! – odparł Harold, dając George’owi znak do odejścia. Zeszli z podestu. Im szybciej zniknie z oczu Carlowi Jacksonowi, tym lepiej. Wolał nie myśleć o tym, co zawiera kula. Znajdował się wraz z George’em w naprawdę rozpaczliwej sytuacji: Nunn i Jackson mieli władzę nad ich ciałami, a teraz wyglądało na to, że stwór w kuli czarodzieja pożąda również ich dusz. Ochrypłym głosem Harold przekazał żołnierzom rozkazy kapitana. Utworzyć dwie kolumny. Przygotować się do wymarszu. Potem odwrócił się do Jacksona, który bacznie się wszystkiemu przyglądał. – Którędy, kapitanie? Jackson zerknął na kulę. – Myślę, że w lewo. Harold skierował żołnierzy w odpowiednim kierunku. – Jakiego używasz języka? – zapytał George, kiedy już szli ramię w ramię. – Cholera wie – odparł Harold. Może będzie miał okazję wyjaśnić parę spraw sąsiadowi, gdy wojsko ruszy w drogę. – Bardzo dobrze, Harry. – Jackson bawił się kulą na wyciągniętej dłoni, schodząc raźno z podestu. Kula była nieznacznie większa od zwykłej piłeczki do softballu, a biorąc pod uwagę, jak Jackson się z nią obchodził, ważyła pewnie tyle co nic. Harold zastanawiał się, ile czasu trzeba, aby Carl postanowił zrobić z niej użytek. A może dałoby się kiedyś wykraść ją Jacksonowi? przemknęło mu przez głowę. Skąd ten dziwny pomysł? Widocznie rozpacz pobudzała jego wyobraźnię. Myśl o tym była równie przerażająca, jak Carl ze swą kulą. Jackson stanął na czele wojska. – Powtórz mój rozkaz, Harry! – zawołał. – Naprzód marsz! Harold zrobił, co mu kazano. – Ustawisz się ze mną na końcu, George – rzekł Harold, czekając, aż miną ich ostatni żołnierze. Uzupełnili kolumnę. George przyspieszył kroku, aby nie zostać w tyle. Już po chwili gałęzie drzew zasłoniły niebo. – Ten las rośnie wszędzie, co? – zapytał cicho George po kilku minutach marszu. Przyglądał się grubym, okrytym gęstym listowiem gałęziom, które zagradzały drogę promieniom słońca. – Dziwnie tu. Można się nabawić klaustrofobii. – Masz rację – zgodził się Harold. – Nigdy się do niego nie przyzwyczaję. – Ciemności gęstniały. Dlaczego Jackson przed samym zmierzchem dawał sygnał do wymarszu? No tak, odpowiedź była prosta. Nowy kapitan miał to w nosie. Prawdopodobnie powlecze żołnierzy przez całą noc aż do rana, jeśli uzna to za stosowne. Harold wolał się na razie nie dzielić z George’em swoim przeczuciem. – Zresztą, nie jest jeszcze tak źle – rzekł. – Idziemy dość szybko. Gdyby gęstwa pnączy zagrodziła nam drogę, szlibyśmy w żółwim tempie. – Przypomniał sobie, jak ci sami żołnierze prowadzili go jako jeńca, a kapitan ze swymi ludźmi rozcinał osobliwe, krzyczące z bólu liany. Harold zwrócił uwagę, że idą zadziwiająco szeroką i równą ścieżką, co chyba także nie było naturalne. – Zupełnie się w tym pogubiłem – stwierdził George po kilku minutach. – Wydaje mi się, że strasznie namieszałem już na samym początku, kiedy tu przybyłem. Mam na myśli głównie żonę i syna. Tu wszystko jest takie inne. – Zaczerpnął głęboko powietrza, po czym wypuścił je powoli. – Nigdy sobie nie radzę w nowych sytuacjach. Harold omal nie parsknął śmiechem. – A ja to niby co? Żeby tu się zadomowić, trzeba mieć chyba charakter Carla. Wspinali się na pagórek. Harold ujrzał wreszcie przed sobą cały sznur żołnierzy, a nawet Jacksona maszerującego na czele. Przed dowódcą wybuchały jasne błyski, emitowane z przedmiotu, który trzymał nad głową. Z kuli. A więc ścieżka rzeczywiście nie powstała w naturalnych okolicznościach: magia Nunna karczowała wszelką roślinność przed oddziałem. Kula musiała nawet niszczyć drzewa. Harold nie miał wątpliwości, że z równą łatwością mogła się rozprawić z ludźmi. – Harry? – spytał cicho George. Harold spojrzał na sąsiada, który wskazywał na pewne miejsce w niewielkiej odległości od czoła oddziału. Bo tam, jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią, błyszczało inne światło: zielone i niezwykle jasne na tle spowitej mrokiem puszczy. – Lepiej zacznij się rozglądać za jakąś kryjówką – poradził Harold. – Gdzie? – zawołał czyjś głos ze światła. Był to głos dziewczęcy, dziwnie znajomy. Niektórzy żołnierze zdziwieni zadzierali głowy. Paru krzyknęło. Inni zamierali w bezruchu, gubiąc marszowe tempo kolumny. – Nie wiem jak... – Światło próbowało przybrać pewien kształt. A głos należał do nastolatki, córki Harolda, Mary Lou. Żołnierze stali. Oczy zwracały się ku migoczącemu światełku. Słychać było tylko urywki przyciszonych rozmów, w których szczególnie często pojawiało się jedno słowo: Kennake. Harold powtórzył je pod nosem, a wtedy od razy zrozumiał jego znaczenie. Smok. Tylko co smok miał wspólnego z jego córką? – Słyszysz mnie?! – zawołała z wahaniem. Zawieszone w powietrzu światło zawirowało, aż w końcu przybrało wygląd twarzy pozbawionej rysów, otoczonej gęstwą ciemnych włosów. – Mary Lou? – zapytał Harold. – Tato? – Głos Mary Lou rozbrzmiał z nową siłą. W twarzy pokazała się nagle para oczu i uśmiechnięte usta. – Tak się cieszę, że was odnalazłam! Wtem Harold zadrżał ze strachu. Czyżby Mary Lou niespodzianie chciała się tu pojawić? Lepiej już, żeby nie ruszała się z miejsca, gdziekolwiek była, choćby nawet więziło ją jakieś zaklęcie. Wystarczyło, że jego zmuszano do spełniania zachcianek Carla Jacksona. Powinien przestrzec córkę, by się trzymała z dala od tego obłąkanego wojska. – Co tam się z tyłu dzieje?! – zakrzyknął niecierpliwie Carl Jackson. – Buntujecie się? – Uniósł wysoko kulę. – Harry, zapytaj ich, czy chcą umrzeć! Harold wolał jednak porozumieć się z córką. – Gdzie jesteś? – Sama nie wiem – odpowiedziała głosem drgającym od śmiechu. – Ale powoli zaczynam się w tym orientować. Jackson zaczął się przepychać między żołnierzami. – Chyba że masz ochotę umrzeć pierwszy, Harry! – Co to takiego... kapitanie? – Harold zwrócił wzrok na człowieka z lśniącą kulą. Najwyraźniej Carl nie widział Mary Lou. Może nic się jej jednak nie stanie? – Powiedzieli, że będę mogła mówić do ludzi! – stwierdziła Mary Lou wesołym tonem. – Przekonałeś się o tym jako pierwszy! Jackson wreszcie spojrzał do góry. – A to co, do ciężkiej cholery! – Zapewne usłyszał i zobaczył zjawę. – Och! – wrzasnęła Mary Lou trwożnie. – Tego nie było w planie! Tato, muszę iść! – Nigdzie nie pójdziesz! – Nowy kapitan wzniósł kulę w stronę błyszczącej twarzy. – Nic już nigdy nie powstrzyma Carla Jacksona! – Nie! – wrzasnął Harold, kiedy ciemna macka wystrzeliła z kuli, pędząc w stronę światła. Wiła się w powietrzu niby wąż na łowach. Macka wypuściła odrost, jeden i drugi. Trzy wężowe czułki rozdzieliły się, by otoczyć światło. Potężny, rozdzierający uszy huk rozległ się w momencie, gdy płomienie ogarnęły twarz. Błyskawicznie trawiąc macki, ogień pomknął w kierunku kuli trzymanej przez Jacksona. Ten z okrzykiem wypuścił swój cenny nabytek. – Kennake! – ktoś ryknął. Okrzyk podchwyciła reszta żołnierzy. Wciąż to samo słowo rozbrzmiewało bez końca. Wojsko poszło w rozsypkę. Nic tak nie przełamywało lodów wzajemnej niechęci jak pożywny posiłek z trzech wiewiórek i kicającego gryzonia. Kapitan patrzył na swych nowych żołnierzy, zajętych rozszarpywaniem jedzenia, odrywaniem krwawych połci i połykaniem ich w całości. On sam, ma się rozumieć, wolał gotowaną wiewiórkę. Wilki pomijały zbędne ceregiele. Siedział na zwalonej kłodzie, w półkolu drapieżników, dokładając do ognia, który utrzymywał jego wojsko w bezpiecznej odległości. Wiewiórka, którą obdarł ze skóry i nadział na rożen, piekła się aż miło. Jeden z wilków powarkiwał, szarpiąc szczątki nadzwyczaj tłustego gryzonia. Odpowiadały mu warknięcia innych drapieżników. Dziwne, pomyślał kapitan, że wilki czasami się odzywają ludzkim głosem, a czasem zwierzęcym. Dziwne, ale nie bardziej zaskakujące od innych osobliwości tego świata. Aczkolwiek niewykluczone, że wilki celowo posługiwały się mową zwierząt, aby nie ujawniać przed człowiekiem swoich sekretów. Lecz tym się na razie nie przejmował. Nie zechcą zerwać przymierza, jakie z nimi zawarł, póki będą miały pełne brzuchy. W czym nie różniły się aż tak bardzo od ludzi. Kapitan skierował spojrzenie na ognisko. Wiewiórka wyglądała już na upieczoną. Zdjął rożen ze stojaka i przez chwilę wachlował mięsem, by przestygło. Był to jego pierwszy posiłek na wolności, pierwszy posiłek nie doglądany przez Nunna. Odgryzł kęs z nogi. Twarde mięso wiewiórki, przypalone po wierzchu, w środku niemal surowe, smakowało jak wyszukany delikates. Wilki tymczasem uporały się zjadłem. Pięć wilków drzemało w zadowoleniu, leżąc na swych napchanych brzuchach. Piąty zwierz obserwował z uwagą posiłek kapitana. W blasku ognia błyszczały mu źrenice. Kapitan kiwnął głową w stronę widza, pałaszując mięso. – Tak – rzekł wilk gardłowym głosem. – Będziemy działać rrazem. – Zamilkł, patrząc na kości poniewierające mu się między łapami, pamiątkę po skończonej uczcie. – Przynajmniej na rrazie. Kapitan zastanawiał się nad odpowiedzią. – Świat wygląda lepiej, gdy ma się pełny żołądek – stwierdził oględnie. Wilk przetaczał w kurzu kostki z obojętną miną. – Grrunt to pełny brzuch. Co prrawda nie jemy nic ssmacznego, ale niech tam. Tak więc wilki dawały kapitanowi do zrozumienia, że niełatwo zaskarbić sobie ich lojalność. Ale równocześnie sugerowały, iż ich pomoc ma swoją cenę. Postanowił ją zdobyć, choćby musiał obiecać lepszą zdobycz. – Czeka was jeszcze wiele posiłków – powiedział. – Żadnym nie wzgarrdzimy – zgodził się wilk. Kapitan pociągnął łyk wody z krótkiej, wydrążonej gałęzi, z której sporządził sobie prowizoryczną manierkę. Wycierając usta, spojrzał uważnie na wilka. – A co byś preferował? Zanim zwierzę udzieliło odpowiedzi, oblizało kły jęzorem, nienaturalnie czerwonym w blasku ogniska. – Świeży ludzie... to dla nas grratka. – Ludzie? – Kapitan starał się zachować spokój. – To się da załatwić. Znał kilku ludzi, których z radością rzuciłby na pożarcie. Był ciekaw, czy wilki zjedzą także czarodzieja. Drugi z wilków odemknął powieki i warknął z cicha. – Ludzie. Idą w naszą sstronę. Pierwszy wilk strzygi uszami. – Wielu – dodał po chwili. – Zbyt wielu, jak dla nass. Kapitan zagasił ognisko. Po co się od razu afiszować? – Chowamy się? Pierwszy z wilczych mówców rozważał krótko to pytanie. – Nie musimy się rruszać. Przejdą bokiem. – Urywany, chrypliwy śmiech dobył się z jego gardzieli. – Jessteśmy cisi i szybcy niby zmierzch, który przechodzi w noc. Ludzie mają nossy do niczego. A tak hałassują, jakby chcieli drzewa pobudzić. – Wilk odwrócił głowę i kiwnął na pozostałych. – Miną nass bokiem. Kapitan długo czekał wraz z wilkami w głębokiej ciszy, aż wreszcie posłyszał okrzyki. – Coś jesst nie tak – mruknął jeden z drapieżców. – Ludzie biegają – dodał drugi. – Może niektórzy przybiegną do nass? Jeszcze possmakujemy ludzkiego mięsska. – Pozwólcie, że najpierw się z nimi rozmówię – poprosił kapitan. – Ludzi można wykorzystać w różny sposób. – Chciał wiedzieć, co się wydarzyło, zwłaszcza że słyszał, wielokrotnie powtarzane, imię smoka. Dwa wilki zawarczały przy tych słowach. Główny mówca zwrócił się gwałtownie do swoich kamratów. – Ten człowiek nie jesst taki jak inni. Dał nam strrawę i obiecał więcej. Niech ssobie zatrzyma ze dwóch ludzi. I tak dla nass ssporro zosstanie. Kapitan widział w tym wilku swego przyszłego sojusznika. Będzie musiał jak najszybciej nagrodzić go za tę wypowiedź. – Biegną w naszą sstrronę! – obwieściło jedno ze zwierząt z głębokim pomrukiem. – Dwóch. Biegną dość prrędko. Tak prrędko, że wpadną nam prrosto w łapy. Kapitan w pośpiechu zasypał popiół z ogniska. Nawet on już słyszał, jak biegnący rozgniatają pod stopami zeschłe liście i przegniłe gałązki. Wypadli na polanę, jeden za drugim. Cała piątka wilków podniosła się równocześnie, warcząc. Żołnierze natychmiast sięgnęli po łuki. Zwierzęta były gotowe rzucić się z pazurami. – Tylko spokojnie – zawołał kapitan z drugiego końca polany. Zanim się wzajemnie pozabijamy, może byśmy tak chwilkę pogadali? Pator, Chen. Nie spodziewałem się, że was tak rychło zobaczę. Stali jak wryci. Bez wątpienia i oni nie oczekiwali takiego obrotu sprawy. – Kapitanie? – wydukał na koniec Pator w mowie będącej tym zlepkiem przeróżnych języków, którym posługiwali się na co dzień żołnierze. – Myśleliśmy, że nie żyjesz. – I ja tak nieraz myślałem – odparł kapitan. – Ale jakoś żyję. Uwolniłem się od Nunna... – Urwał, wskazując na wilki. – No i podjąłem kilka innych kroków. Jeśli chcecie, obaj możecie do nas dołączyć. Pator zerknął na swego towarzysza, następnie popatrzył w oczy kapitanowi. – Mamy wystąpić przeciwko Nunnowi? Kapitan skinął twierdząco. Dostrzegł w Patorze pewną zmianę. Żołnierz miał świeżą, głęboką szramę na twarzy. Kapitan dotknął własnych policzków, pooranych bliznami powstałymi w trakcie rytuału, o którym wolałby zapomnieć, a który swego czasu tak wiele miał zmienić w jego życiu. – Powiedz, Pator, czy chcesz mnie naśladować? Żołnierz dotknął machinalnie swej rany. – To prezent od twojego następcy. – Odwrócił głowę do Chena, jakby chciał mu coś powiedzieć. Chyba się jednak rozmyślił, bo spojrzał z powrotem na kapitana. – Wnet bym gryzł ziemię, gdybym dłużej służył temu wieprzowi. Lepsza już śmierć w otwartym lesie. Przyłączę się do ciebie. – Chcesz walczyć z czarodziejem? – zawołał Chen z mieszaniną gniewu i zdumienia. – Czyś postradał zmysły? On nas zabije, kiedy zechce! – Może dawniej, ale nie teraz – przerwał mu kapitan. – Ma za dużo kłopotów na głowie. – Powstaniesz przeciwko Nunnowi i jego armii? Czyż można go pokonać ze zwykłą zgrają wilków? – Chen machnął lekceważąco, wskazując na zwierzęta. – Powiem nowemu kapitanowi, że zabłądziłem. Potrzeba mu jak najwięcej ludzi, by spełnić rozkazy Nunna. – A więc nie przekonam cię, żebyś został? Chen potrząsnął głową. – Na pewną śmierć? Nigdy. – Twój wybór. – Kapitan namyślał się przez chwilę. Na koniec westchnął. – Dobrze się zastanów. Masz tylko jedną szansę, żeby zachować życie: przystać do mnie. – A zatem nie mam żadnych szans. – Chen popatrzył na wilki. Mogę odejść? Kapitan machnął ręką. – Na nic mi się już nie przydasz. Gdy żołnierz odwrócił się do nich plecami, kapitan dał sygnał wilkom. Pięć drapieżników zaatakowało Chena. Zwierzęta przewróciły go na ziemię. Stado szarpało ofiarę. Okrzyki boleści szybko się urwały. Pator odwrócił głowę z odrazą. W wieczornych promieniach słońca jego cera nabierała niezwykłej bladości. – Chen się nie mylił. Ty jesteś szalony. – Jak my wszyscy – zgodził się kapitan. – Ale tylko tacy przeżyją. ROZDZIAŁ TRZYNASTY – Ziemia! Na wprost dzioba! Na ten okrzyk Todd natychmiast otworzył oczy. Spał na złożonym skrawku płótna. Widać przenieśli go tu po walce z morskim potworem. Stracił przytomność zaraz po tym, jak ohydne macki stanęły w płomieniach. Z woli smoka Todd mógł wykorzystać swój gniew, lecz w zamian bestia odebrała mu całą energię. – Przed nami port! – wykrzyknął Wilbert, który stał na dziobie. – Widzę pół tuzina okrętów na kotwicy. Obar posłał nas tam, gdzie trzeba. Czy na pewno? Todd rozmyślał nad korzyściami, jakie Obar mógł osiągnąć z ich wyprawy. Czy wiedział o morskim potworze? Może nie chciał, żeby im się powiodło, ale by odwrócili uwagę wrogów, podczas gdy on będzie zdobywał kolejne klejnoty? Stanley powiedział kiedyś, że nigdy nie zaufa czarodziejowi. Todd popatrzył na szczupłego Ochotnika, który milczał z kwaśną miną. Postanowił porozmawiać ze Stanleyem gdzieś, gdzie nie podsłucha ich pani Smith. Todd usiadł, a po chwili powstał. Po krzepiącym śnie wracały mu siły. Czuł się całkiem dobrze. Gdy podszedł do relingu, zapomniał o czarodziejach. Przed nimi leżało wielkie miasto, schodzące do samych brzegów morza, złożone głównie z czerwonych, żółtych i zielonych wysokich budynków – przeważnie dwu – i trzypiętrowych kamienic. Miasto ciągnęło się daleko poza zabudowania portu, mniejsze domostwa pokrywały stoki przyległych wzgórz. Musiały tu mieszkać setki, a może i tysiące ludzi. Czy wszyscy zostali sprowadzeni przez smoka? Takie chodziły pogłoski. Do tego świata prowadziła tylko jedna droga, a pilnował jej smok. Todd nie czuł się już taki wyróżniony. Ich okręt wpływał do samego środka portu, wślizgując się pomiędzy inne zakotwiczone tam jednostki. Dwa statki przypominały do złudzenia ten, który podarował im Obar. Dwa kolejne były długie i niskie, każdy z wysokim masztem pośrodku. Przysadzisty brązowy okręcik szczycił się trzema żaglami z wizerunkami fantastycznych stworzeń. Jedno z nich, biało- czerwone, przypominało smoka. Być może, pomyślał Todd, podobne stwory nie należały tu wcale do świata bajek. Ostatni statek przedstawiał najbardziej osobliwy widok: wielka, kanciasta, głęboko zanurzona krypa z ogromnym kołem łopatkowym przy burcie blisko rufy. Przypominała parowce pływające po Missisipi, tyle że z burt sterczały jej rzędy wioseł, a wysoko nad górnym pokładem łopotały dwa żagle. – Oho, komitet powitalny! – zawołał Wilbert. Todd zauważył, że wpływają do długiego doku, wrzynającego się daleko w głąb portu. Na nabrzeżu czekało około dwudziestu ludzi. Większość z bronią w ręku. Pani Smith podeszła do Todda. Oparła się o reling i wbiła wzrok w dal. – Rany – powiedziała cicho. – Obar o niczym nas nie uprzedził. – Czarodzieje mówią tylko to, co jest dla nich wygodne – odezwał się Stanley ze środka pokładu. – Bez urazy, proszę pani. – Rozwinął spokojnie swój tobół, po czym zajął się przeglądaniem zgromadzonej w nim broni. Okrzyknięto ich z nabrzeża. Todd potrząsnął głową. Nie zrozumiał ani słowa. – Rany – mruknęła znowu pani Smith. – Może przynajmniej to uda mi się naprawić. – Wyciągnąwszy z kieszonki smocze oko, wpatrzyła się w nie w skupieniu. Trzy iskierki wystrzeliły z klejnotu. Jedna pofrunęła wprost na Todda z taką prędkością, że chłopak nie zdążył uskoczyć. Ale kiedy go trafiła, niczego nie poczuł. Znów krzyczano z nabrzeża. – Hej tam, na statku! – rozlegało się tym razem. A może Todd dopiero teraz zrozumiał słowa? Wilbert zwrócił się do towarzyszy. – Pani Smith? Czy mogę? Skinęła głową. – Jeśli wola. – Hej tam, na nabrzeżu! – odwrzasnął Wilbert w stronę kei, do której okręt zbliżał się w błyskawicznym tempie. Co tu kryć, wpływali za szybko. Jeszcze chwila, a statek uderzy z impetem w drewniane pomosty i wszystkie roztrzaska. Obar wyjawił im, w jaki sposób dotrzeć na wyspę, ale nic nie mówił o tym, jak mają się zatrzymać. – Okręt, stać! – krzyknęła pani Smith, zdając sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa. Statek z miejsca zwolnił, jakby dłoń kolosa chwyciła z tyłu za rufę. Todd zatoczył się do przodu. Wilbert złapał się relingu, żeby nie wypaść za burtę. Okręt dryfował teraz wolno w stronę nabrzeża. Trzech mężczyzn na pomoście prowadziło ożywioną dysputę. Todd zastanawiał się, czy zaniepokoiło ich dziwne zachowanie statku. Ostatecznie jeden z nich zadarł głowę i krzyknął: – Czym handlujecie?! Wilbert zerknął na panią Smith. – Czym handlujemy? Co im odpowiedzieć? – Jak to czym? To proste. Belami sukna. Obar o wszystkim pomyślał. Powiedz im, że mamy sukno na sprzedaż. Piękne sukno. Wilbert skinął głową, po czym odwrócił się do ludzi na nabrzeżu. – Czym handlujemy? Ano najprzedniejszym suknem, jakie spotkacie na siedmiu wyspach! Trójka dyskutantów znów się naradzała. Musieli być urzędnikami portowymi, a otaczał ich pewnie oddział tutejszej policji, uzbrojonej w najrozmaitszy oręż: miecze, włócznie, łuki, maczugi – wszystko z wyjątkiem broni palnej, której nie spotykało się w tym świecie. Tymczasem okręt zbliżył się na mniej więcej dziesięć kroków od kei i raptownie się zatrzymał. Trzeba było teraz rzucić z brzegu linę i przyciągnąć statek. Jeden z oficerów wystąpił naprzód. – Chętnie przyjmiemy wasze sukno. Jeżeli okaże się, że jest wysokiej jakości, za każde trzy bele dostaniecie kosz owoców. – Obejrzał się znacząco na swą świtę. – Oczywiście, odpływacie zaraz po dokonaniu transakcji. – Cóż za wielkoduszna oferta – odpowiedział Wilbert. – Czego innego żeśmy się jednak spodziewali. Za nasze pierwszorzędne sukno życzymy sobie po trzy kosze owoców za jedną belę. A kiedy już wasi kupcy naocznie przekonają się o wysokiej jakości naszych towarów, każą nam zapewne dniami zwiedzać targowiska, byśmy mogli zebrać zamówienia na następną dostawę. Trzech urzędników długo gapiło się na Wilberta. Todd zastanawiał się, który z nich da znak policjantom, by zaczęli rzucać włóczniami. Zamiast tego jednak główny urzędnik zaproponował kosz owoców za każdą belę. Wilbert znów się sprzeciwił, a ostatecznie, po krótkiej naradzie urzędników, stanęło na dwóch koszach – bądź ich ekwiwalencie – za belę. Poza tym załoga statku miała prawo spędzić jedną noc w mieście. Urzędnicy pragnęli tylko wcześniej się upewnić, że sukno jest rzeczywiście dobrej jakości. Wilbert odwrócił się do swych towarzyszy z triumfalnym uśmiechem. – Witają nas z otwartymi rękami. Todd był pod wrażeniem. – Skąd wiedziałeś, że zechcą się targować? Wilbert wzruszył szerokimi ramionami. – Kiedyś prowadziłem skład towarów sypkich. Pewne rzeczy nigdzie się nie zmieniają. – Odwrócił się do nabrzeża. – Prosimy o pozwolenie na zejście na ląd! Główny urzędnik udzielił go bez zastanowienia. Stanley rzucił linę, którą jeden z włóczników pochwycił i uwiązał do kei. – Będzie nas mała gromadka – oświadczył dalej Wilbert. Tylko czworo, a weźmiemy z sobą próbkę materiału. – Czworo? – Stanley sposępniał. – Nikt nie zostanie na pokładzie? – To prawda. – Brwi Wilberta zmarszczyły się na moment. – Ale kto by chciał, żeby go ominęło zwiedzanie, ha? Todd z pewnością nie chciał zostać. A skoro miał najmniejsze doświadczenie, to jego by pozostawiono. Czy zawsze tak musiało być? – Statek nie pozostanie bez opieki – oznajmiła pani Smith. Skinęła głową w stronę rufy. Stało tam dwóch mężczyzn: jeden łysy, podobny do Wilberta jak dwie krople wody, drugi przypominał Stanleya, choć nosił brodę. – Musiałam niestety posłużyć się załogą jako modelami. – Wiedziałem, że nie bez powodu wzdragałem się zawsze przed zapuszczeniem brody – prychnął Stanley. – A ja będę odtąd robił wszystko, żeby utrzymać na głowie bodaj parę włosów – dodał Wilbert. – No dobrze, Todd, pomóż nam przerzucić pomost, jeśli chcesz pozwiedzać. – Zdobędę trochę próbek naszych pierwszorzędnych sukien zobowiązała się pani Smith, gdy trzej mężczyźni debatowali, jak odwiązać długi drewniany trap i sięgnąć nim do brzegu. Komendę objął Wilbert, każąc Stanleyowi ciągnąć za poszczególne sznury, a Toddowi szarpać za kładkę. Poszło im w miarę gładko. Opuszczali pomost przez burtę chyba z nadmierną ostrożnością, sądząc po zniecierpliwieniu malującym się na twarzach urzędników. Mimo to już po kilku chwilach pomost łączył statek z nabrzeżem. – Myślę, że to wystarczy – odezwała się za nimi pani Smith, ledwie skończyli. Todd spostrzegł, jak frunie ku nim z dwiema kołyszącymi się w powietrzu belami materiału. Lewą ręką popychała sukno w kolorze królewskiego błękitu, prawą natomiast jeszcze delikatniejsze, utkane, zdawałoby się, z metalicznej nici, tak się skrzyła i mieniła w słońcu, na przemian to złociście, to ciemną zielenią. – Gotowi? – zapytała. – Czekamy już tylko na panią – odpowiedział Stanley. Kiwnęła głową. – Ale to nie wszystko. Myślę, że postąpiłabym nierozsądnie, sfruwając między tłumy. Obawiam się, że Todd będzie musiał mi pomóc, do czasu aż znikniemy ludziom z oczu. A jeśli obaj nasi Ochotnicy zniosą po beli sukna, oszczędzi nam to wielu kłopotów. Wilbert i Stanley ochoczo odebrali swój przydział materiału. – Powinniście chyba pójść przodem, żebym wam się nie plątała pod nogami – podjęła pani Smith. Wyciągnęła rękę do Todda. Zechcesz mi służyć ramieniem? Todd podszedł bez wahania do pani Smith, która zarzuciła mu rękę na ramiona. Wydała mu się zadziwiająco szczupła i wiotka. Gdy smocze oko użyczało jej mocy, sprawiała wrażenie niemalże niezwyciężonej. W pewnym sensie wywyższona ponad resztę, zdolna wybawić przyjaciół z każdej opresji, jawiła im się jako niezłomna przywódczyni, osoba, która potrafi zawsze wskazać właściwą drogę. A tymczasem była to podstarzała kobieta u boku Todda, który próbował dostosować krok do jej wolnego kuśtykania, jakże słaba, krucha i ludzka zdawała się w porównaniu z tamtą osobowością. – Spokojnie – szepnął, gdy się potknęła, wysuwając chorą nogę. – Dojdziemy. – Sam się dziwił swej gotowości do pomocy. O ileż zmieniła się jego sytuacja w zestawieniu z tamtą, kiedy ojciec mu rozkazywał, dając nieustannie do zrozumienia, jaką jest niedojdą bez względu na to, co zrobi. Ojciec potrafił zgnębić człowieka. Tutaj jednak Todd czuł się naprawdę potrzebny, choć nie zawsze wiedział, jak ma się zachować. Zanim stanął wraz z panią Smith na trapie, Ochotnicy schodzili już na nabrzeże. Wilbert z wielką pompą zaprezentował miejskim urzędnikom próbki sukna. Próbowali zachować kamienne miny, oglądając błękitną tkaninę, lecz na widok drugiego lśniącego sukna nie potrafili już ukryć zaskoczenia i pożądliwości. – Tak, tak – rzekł jeden prędko. – To solidna robota. Może byśmy tak od razu rozładowali statek i dokonali wymiany? – Rozładowali statek? – odparł Wilbert w pogodnym nastroju. – No tak, oczywiście, z chęcią sprzedamy wam zwyczajne tkaniny za umówioną cenę. Ale kwestię tkanin specjalnych... a owo sukno utkane z promieni słońca jest tylko jednym z wielu cudów, jakie mieści nasza ładownia... będziemy musieli osobno przedyskutować. Jeden z urzędników zaczął się sprzeciwiać, nie wypowiedział jednak nawet trzech sylab, gdyż Wilbert przerwał mu w pół zdania. – Rzecz jasna, w geście dobrej woli sprzedamy wam te próbki po zwykłej cenie. – Tłumek miejscowych uspokoił się na chwilę. Proszę, weźcie te dwie bele. Później odbierzemy za nie zapłatę. Teraz jednak potrzebujemy odświeżyć się gdzieś i odpocząć, zanim ubijemy nasz interes. Urzędnicy znów odbyli pośpieszną naradę. Jeden wyciągnął z zanadrza mały trzosik. – Macie! – zawołał, rzucając go Wilbertowi. – Żebyście mieli czym zapłacić za posiłek. – Co to ma być? – spytał Wilbert, ważąc w dłoni maleńką sakiewkę. – Jak to? Zapłata, oczywiście... – odrzekł urzędnik. – Równowartość wielu koszów. – Zaliczka na poczet ceny za dwa pierwsze zwoje? – Wilbert skwitował ich hojność szerokim uśmiechem. – Dobra myśl. Kiedy sobie pojemy, wrócimy i odbierzemy resztę. Urzędnik już otwierał usta, lecz postanowił milczeć. Zerknął na zbrojną świtę, potem na trzymane w ręku sukno. Zakasłał i zacisnął wargi. – Zjecie dobrze już o parę kroków stąd, gdzie... – zaczął drugi z urzędników. – Chodźcie za mną! – rzekła stanowczo pani Smith. – Słyszałam o jednej miłej knajpce. Ochotnicy ruszyli w ślad za nią i Toddem. Teraz, kiedy się znaleźli na równym gruncie, mogli wędrować w miarę normalnym krokiem. – Wytarguję za sukno piękną sumkę, zobaczycie – mruknął Wilbert, gdy opuszczali nabrzeże. – Chyba że nas przez ciebie pozabijają – rzekł Stanley. – Dokąd idziemy? – zapytał Todd. W odpowiedzi pani Smith uniosła zaciśniętą pięść i na tyle rozchyliła palce, aby mogli zobaczyć delikatne lśnienie smoczego oka. – Ten klejnot odnajdzie swojego krewniaka. – Zmarszczyła brwi, po czym skinęła głową w lewo. – Trzeba nam iść w dół głównej ulicy. – Między dwoma wielkimi budynkami portowymi zaczynał się szeroki pasaż. – A może powinnam powiedzieć, że w górę? – Kiedy minęli zakręt, ulica zaczęła się wspinać na centralne wzgórze. Po obu stronach stały maleńkie kramiki wypełnione wszelkim towarem: żywnością, ubraniami, naczyniami z metalu, mieczami i innymi przedmiotami, których Todd nie umiałby nazwać. Nieco wyżej pasaż się rozszerzał i nie biegł już tak stromo. Tłoczyły się tam większe stragany; był to zwyczajny bazar, pełen ludzi, zwierząt i hałasu. Todd wolałby, żeby poszukiwania klejnotu potrwały trochę dłużej. Na wyspie, z której przypłynęli, czaiły się niebezpieczeństwa. Tutaj można byłoby ciekawiej spędzić czas. – Tędy. – Pani Smith poprowadziła ich na prawo od jednego z większych targowisk. – Jesteśmy na miejscu. Wskazała na drewniany szyld z rzeźbionym wizerunkiem smoka. – Tawerna „Pod Smokiem”, co? – burknął Stanley. – Brzmi diabelnie zachęcająco. – W środku będzie ciemno i tłoczno – dodał Wilbert z pochmurną miną. – W razie czego nie wiem, czy się tam obronimy. Pani Smith uniosła dłoń zaciśniętą na klejnocie. – W tym nasza nadzieja, chyba że ktoś inny przejął już kontrolę nad okiem, którego szukamy. Chyba że ktoś inny przejął nad nim kontrolę? Todd nie brał nigdy pod uwagę podobnej możliwości. Ale skoro zwyczajny rejs na wyspę zakłóciła bitwa z morskim potworem, należało się właściwie spodziewać, że i tutaj spotka ich jakaś przygoda. Ten świat pełen był trudności. Główna izba znajdowała się tuż poniżej poziomu ulicy. Stanley pierwszy schodził schodkami, za nim Todd i pani Smith, a na końcu Wilbert. Po chwili oczy Todda przystosowały się do panującego wewnątrz półmroku. Rzeczywiście było tłoczno. I bardzo cicho, wszystkie twarze zwróciły się bowiem na nowo przybyłych. Nie powitały ich przyjacielskie spojrzenia. – Oko jest gdzieś tutaj – szepnęła pani Smith. – Powinnam je szybko znaleźć. – A jeśli ktoś nam je sprzątnął sprzed nosa? – odszepnął Todd. – W takim razie nie obędzie się bez bijatyki – odparła pani Smith z westchnieniem. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Nick nie miał pojęcia, czemu Obar go tu sprowadził. Czymże jest miecz wobec mocy czarodzieja? Nie chodziło o to, że pragnął wspomagać Obara. Zasłonił twarz dłonią, chroniąc oczy przed kolejną eksplozją na pustyni. Rozgrzane ziarenka kłuły go po rękach i dolnej, nieosłoniętej części twarzy, gdy dmuchnął w nich wiatr niosący piasek. Przezwyciężając wycie burzy, pan Mills ryknął śmiechem, dziwnym gardłowym rechotem, jakby się szampańsko bawił, lekceważąc dwóch próbujących go zabić czarodziejów: Obara i Nunna, którzy pałali do siebie nienawiścią, lecz tym razem połączyli swe siły. Obar pomagał Nunnowi, a przecież ten porwał Mary Lou i zabił dwóch sąsiadów Nicka. Chłopiec się zastanawiał, czym tak naprawdę Obar różni się od swego brata. – Wcale się nie staracie! – zawołał pan Mills głosem o nieco zmienionej barwie. – Bez oczu nic nie znaczycie! Teraz wychodzi na jaw, że jesteście starzy i niedołężni! Nastąpiła chwila ciszy, gdy czarodzieje czekali, aż piasek opadnie, by mogli zobaczyć przeciwnika. Obar i Nunn nienawidzili się wzajemnie, ale jeszcze większą nienawiść żywili wobec pana Millsa. Nauczyciel nie zachowywał się tu tak jak zwykle: przemawiał różnymi głosami, pojawiał się i znikał na piasku. Ten świat odmieniał życie wszystkich dawnych mieszkańców Kasztanowego Zaułka. Nick czułby się lepiej, gdyby Obar mu wytłumaczył, dlaczego atakuje pana Millsa; ten sam Obar, który przyprowadził z sobą dla bezpieczeństwa Maggie i Nicka, a potem zupełnie ich ignorował. Czarodziej nigdy nie wyjawiał całej prawdy, chyba że nie miał innego wyjścia. Pewnego dnia Obar mógł równie dobrze zaatakować Nicka. – Na ziemie! – krzyknęła Maggie, ciągnąc Nicka za rękaw. Podmuch eksplozji przetoczył się nad ich głowami, gdy Nick położył głowę na piasku. – Zachs jest zbyt szybki dla czarodziejów! – wrzasnął pan Mills piskliwie. – Stare ramole nigdy nie złapią Zachsa! – Nie podnoś się! – przestrzegła Maggie, gdy rozległ się huk następnego wybuchu. Pan Mills, czy jak tam siebie nazywał, próbował doprowadzić czarodziejów do szału. I jego plan działał. Obar i Nunn przestali zwracać uwagę na obecność Nicka i Maggie. Każda rzecz oprócz klejnotów miała dla nich drugorzędne znaczenie. Maggie uniosła głowę, gdy rozwiała się chmura piasku powstała po ostatniej detonacji. – Wielkie nieba, kto to? – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Nick bał się dociekać, co takiego zobaczyła. – Jak idzie czarodziejom? – zapytał. Maggie potrząsnęła głową. – Czarodzieje nadal robią, co mogą, żeby się wzajemnie wyniszczyć. Ale nie oni mnie niepokoją, tylko nasi nowi goście. Nick podniósł się ostrożnie, patrząc we wskazanym przez Maggie kierunku. Na widnokręgu podniósł się obłok pyłu. Nie tylko oni zauważyli nowo przybyłych. – Czarodzieje wołają o pomoc? – zawołał zaskoczony Mills szyderczo. – Przyzywają posiłki? Sami nie dają sobie rady? Nunn uśmiechnął się, nie spuszczając wzroku z pana Millsa. – Ach, jeden z moich licznych sojuszników. Coś, czego mój brat nigdy nie zrozumiał. Ważną rzeczą jest, aby wyrobić sobie odpowiednie koneksje, tak na wszelki wypadek. – Nunn nigdy nie walczy fair! – ryknął Mills głębokim basem. Chce odwrócić naszą uwagę i wszystkich nas zabić! Obar zacisnął palce na swym jedynym klejnocie i spojrzał na brata. – A więc to już? Tak szybko? Nunn nieznacznie wzruszył ramionami, jakby z wielką łaską udzielał odpowiedzi. – Sądziłem, że przydasz się do zlikwidowania tej niewygodnej poczwary, lecz wychodzi na to, że do niczego się już nie nadajesz. – A ty to niby co, pyszałku? – Obar machnął ręką na Millsa, który przypatrywał się z zadowoleniem skłóconym czarodziejom. – Ta poczwara jest wszak twoim wytworem. Nunn odwrócił się ze złością do brata. – Co takiego? Chwilowe przeoczenie... – Przeoczenie? – Obar parsknął śmiechem. – Całe twoje życie to jedno wielkie przeoczenie. Już w dzieciństwie byłeś niechlujem, jeśli chodzi o detale. – Ja... niechlujem?! – wrzasnął Nunn z niedowierzaniem. – I to mówi bełkotliwy Obar, człowiek, który nie jest w stanie dojść do ładu z myślami! – Próżno do ciebie gadać! – Kamień zabłysnął w dłoni Obara niczym moneta, którą zwyczajny magik mógłby wyczarować z powietrza. – Już dawno powinienem był cię zabić – odparł Nunn z niecierpliwością. I jego klejnoty lśniły jasnym blaskiem. – Za późno, nic mi już nie zrobicie! Nick odwrócił głowę. Mills biegł w stronę czarnego obelisku, który wznosił się niby gigantyczny strażnik pustynnego królestwa. Pokonał spory szmat drogi w czasie kłótni czarodziejów. – O nie! – wrzasnął Obar. – Jeszcze mu się nie udało! – Nunn skierował palce na biegnącego Millsa. – Za nami! – szepnęła Maggie na ucho Nickowi. Młodzieniec usłyszał nowy dźwięk: obcy, przeszywający wrzask, który to się wznosił, to opadał, zrazu wolno, lecz z czasem coraz szybciej. Sześciu jeźdźców pędziło galopem w ich stronę, nie zwracając uwagi na wojujących magów. Tak rumaki, jak ich długie szaty były idealnie szare, w tym samym odcieniu co piaszczyste wydmy. Jeźdźcy prawie że znikali, zsuwając się z wielkiego pagórka w stronę Nicka i Maggie. Kolejna eksplozja wypełniła powietrze szarymi tumanami. Napastnicy rozpłynęli się w pomroce; o tym, że się zbliżają świadczył jedynie stłumiony tupot kopyt i owe nieludzkie, potępieńcze wrzaski. Jeźdźcy ukazywali się i znikali niczym osobliwe duchy, które wolą światło dzienne od nocy. – Przypuszczam, że wreszcie przestaniemy się nudzić – stwierdziła cicho Maggie. Wstała, zakładając strzałę na łuk. Szóstka konnych wypadła z chmury piasku, skowycząc i drąc się wniebogłosy. Nick położył dłoń na gorącej głowicy miecza. Broń wiedziała, że wnet zasmakuje krwi. Młodzieniec wysunął miecz z dzikim okrzykiem. Widmowy wojownik najeżdżał prosto na Nicka. W okamgnieniu Nick dostrzegł nakrapianą sierść konia, cienie wśród pofałdowanych szat jeźdźca, wąską szczelinę w szarym turbanie odsłaniającą skrawki bladej, pomarszczonej skóry, która otaczała niespotykane, żółte oczy, pasujące bardziej do jaszczura niźli do człowieka. Wydarzenia następowały po sobie teraz w zwolnionym tempie. Nick był świadkiem nie kończącego się baletu, kiedy koń z jeźdźcem zjeżdżali z wydmy zgrabnymi piruetami. Miecz kierował ręką Nicka, unosząc się wysoko. Także jaszczurczy wojownik trzymał nad głową swoją szablę, która wolnym morderczym łukiem poczęła spadać na chłopca. Ale miecz Nicka odnalazł drogę do serca napastnika. Z gardła jeźdźca dobył się ludzki krzyk bólu. Nick omal nie wypuścił broni porwanej impetem przeciwnika. Ten wybałuszył tylko żółte oczy, padając wraz z koniem w piasek. Miecz Nicka błyszczał czerwienią krwi. Chłopiec wyszarpnął broń, słysząc wycie za plecami. Ledwie się schylił, nad jego głową przeleciała ze świstem ostra klinga. Miecz Nicka szarpnął do przodu, ciągnąc za sobą właściciela. Ostrze przeorało bok rumaka, zanim jeździec zdążył wykonać zwrot. Wierzchowiec stanął dęba i głośno zarżał, gdy miecz spijał krew z jego żył. Jeździec ciągnął za cugle, chcąc odzyskać kontrolę nad zwierzęciem, które jednak potknęło się i przewróciło, na poły grzebiąc człowieka. Nim się wygrzebał, Nick, wysunąwszy miecz z ciała konia, przeszył go na wylot. Nick rozejrzał się wokoło, gdy miecz gasił pragnienie. Maggie trafiła dwóch jeźdźców strzałami, po czym odrzuciła łuk i dobyła noża. Ostatni wojownicy, widząc, z jakim kunsztem ich niedoszłe ofiary posługują się bronią, zeskoczyli tymczasem z koni i zbliżali się teraz ostrożnie, zasłonięci wysokimi owalnymi tarczami, które, jak się wydawało, były wyplatane z trzciny. Maggie popatrzyła na Nicka z uśmiechem. – Mają szczęście, że pękła mi cięciwa. Teraz im się wydaje, że pokonają nas w walce wręcz. Bo kimże my jesteśmy? Tylko kobietą i chłopcem. Nick odwzajemnił uśmiech. Był pełen energii, jak gdyby miecz przepompował do jego ramienia, a następnie do serca siły witalne zabitych napastników. Teraz klinga szukała nowej strawy. Wyrywała się do przodu niby pies myśliwski, który wpadł na trop łatwej zdobyczy. Miecz łaknął krwi. Nick pragnął usłyszeć śmiertelne jęki. Jego umysł się burzył, żądny agonii wrogów. Nick był pełen energii, ciągle czuł niedosyt. Ostatni dwaj wojownicy rozdzielili się: jeden szedł ku Maggie, drugi ku chłopcu. Miecz w dłoni Nicka czerwieniał, jakby żelazo wyszło z pieca. Wojownik, który obrał go sobie za cel, chował szablę za zasłoną, tak że tylko jej zakrzywiony koniec wystawał spoza trzcinowej tarczy. Wojownik nie zbliżał się wprost. Niczym w tańcu uskakiwał to w lewo, to w prawo, szukając najlepszej okazji do ataku. Nick nawet się nie ruszał. Stał i czekał. Miecz był gotów. Wojownik ruszył znienacka do przodu, tym razem w milczeniu, mierząc tarczą w broń Nicka. Miecz szarpnął chłopca w bok, wymijając gardę przeciwnika, który w ostatniej chwili próbował zmienić kąt ataku. Zachwiał się jednak, gdy klinga zahaczyła o tarczę i wyrwała mu ją z uchwytu. Wzrok Nicka nawet nie nadążył za mieczem, gdy ten ciął rękę, która dotąd trzymała tarczę, ucinając kończynę w łokciu. Przez chwilę napastnik patrzył na swą ranę, z której na piasek wylewała się ciemna krew. Maska spadła mu z twarzy, odsłaniając oblicze na poły człowieka, na poły kobry, pozbawione nosa i z różowym językiem, który strzelał z paszczy pełnej zębów. Na koniec jaszczurowaty wojownik zamachnął się szablą z okropnym wrzaskiem. Pozbawiony części ręki, tylko zatoczył się niezgrabnie. Nick z łatwością uniknął ciosu, celując mieczem w serce wojownika i dźgając go w pierś. Miecz wydawał głośne dźwięki ssania, spijając z umierającego ciała życiodajne soki. Szaty wiotczały, w miarę jak istota, która niegdyś była prawie człowiekiem, kurczyła się w środku. Nick zaśmiał się. Nigdy nie czuł w sobie takiej siły. Mógł się porwać na wszystko. Miecz wyrwał się z ciała po skończeniu uczty. To, co zostało z wojownika, osunęło się na ziemię w kłębowisku szat, które, niczym nie obciążone, pustynny wiatr zdmuchnął w dół wydmy. Miecz obrócił Nicka. Maggie i jej przeciwnik wciąż się nawzajem okrążali. Miecz miał ochotę na więcej, jego zachłanność nie znała umiaru. Świat utonął w zieleni. – Nie! – krzyknęły za Nickiem dwa głosy, przeciągnięte ponad miarę, opłakujące wielką stratę. Obar i Nick wpatrywali się w obelisk, gdzie stał pan Mills otoczony zieloną bańką. – Bitwa nabiera rumieńców! – zawołał. – Ale wprzódy chcielibyśmy podziękować czarodziejom za współpracę! Zielona bańka z panem Millsem po prostu zniknęła. – Nie udało nam się go powstrzymać – mruknął Obar. – Troje oczu smoka, a on... – Będę go ścigał i w końcu zabiję – przerwał mu Nunn. – Lecz najpierw porachuję się z tobą. Czarodziej rozłożył ramiona i skierował jedną otwartą dłoń na Obara, drugą na Nicka i Maggie. Kątem oka Nick wychwycił ruch Ochotniczki. Wojownik, odwrócony do Nunna, niczego się nie spodziewał, gdy Maggie skoczyła za niego i obiema stopami naraz grzmotnęła go w plecy. Ostatni półczłowiek zatoczył się wprost na Nunna. W mgnieniu oka stanął w zielonych płomieniach. Miecz Nicka wziął zamach na Maggie. Chłopiec chciał go cofnąć, schować do pochwy, lecz oręż ciągle polował na krew. Nie zdołał go powstrzymać. – Musimy ruszać w pogoń za okiem! – krzyknął do nich Obar. Pustynia zaszła mgłą, gdy czarodziej rzucał zaklęcie. Ramię Nicka, w którym trzymał miecz, nagle opadło, jakby czar pozbawił broń energii. Nick bezzwłocznie schował miecz do pochwy. Zadrżał, kiedy znikała pustynia. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Pani Smith czuła pod palcami fale ciepła. Ledwo zauważała pozostałych gości tawerny „Pod Smokiem”. Nie obchodziło jej to, że większość z nich bacznie się przygląda, jak obcy maszerują środkiem izby. Oko smoka czekało gdzieś na wyciągnięcie ręki. Tylko gdzie? Bez powodzenia próbowała przywołać w myślach wyobrażenie klejnotu, ujrzeć jego kryjówkę. Widocznie jej własne smocze oko też miało pewne ograniczenia. Albo po prostu nie wiedziała, jak poprosić swój klejnot, aby jej pomógł w poszukiwaniach. Siląc się na obojętność, schowała do kieszonki zielony kamyk. Może będzie jej szło lepiej, gdy zdobędzie drugie oko? – I co teraz? – spytał Todd po cichu. – Chętnie bym się czegoś napił – oświadczył Wilbert. – Ciekawe, czy mają tu jakiś odpowiednik piwa? Przy stołach z wolna powracano do przerwanych rozmów. Najwidoczniej tłum zdecydował, że mogą zostać. – Zechcecie usiąść? – odezwał się dziewczęcy głosik z głębi izby. Pani Smith dojrzała wśród ciżby wyglądającą na szesnaście lat dziewczynę z długimi rudymi włosami, uśmiechniętą promiennie. Pokazywała im wolny stół. Constance z chęcią przyjęła zaproszenie. – Usiądźmy – rzekła do swych towarzyszy, nagląc ich niecierpliwym gestem. – Czym mogę służyć szanownej pani i panom? – zapytała nastolatka, gdy czwórka nowych gości zasiadła na zydlach wokół drewnianego kwadratowego stołu. – Byłoby cudownie, gdybyś zechciała z nami pogadać – odparł Wilbert z uśmiechem. Dziewczyna kiwnęła głową, rozglądając się ostrożnie. – Jesteście tu obcy – powiedziała półszeptem. – Nowi kupcy. Rzadko tu widujemy nowych kupców. Dziwna rzecz, jak na port morski, nie sądzicie? – Grymas zagościł na jej twarzy. – Strasznie tu wieje nudą. – Ale chyba piwo można u was dostać? – zapytał Wilbert. – Już my znajdziemy coś, co wam zasmakuje. – Zamilkła, jakby się zastanawiała, czy zrealizować zamówienie, czy też kontynuować rozmowę. Okazało się, że woli porozmawiać. – Odwiedzają nas trzy tuziny kupców, zawsze ci sami, z trzech różnych wysp – wyrzuciła z siebie konspiracyjnym tonem. – Nie mamy wieści z pozostałych trzech. To znaczy, nie mieliśmy do teraz. – Uśmiechnęła się domyślnie. – Ale przypuszczam, że wy przybywacie z zupełnie innych stron. Pani Smith rzuciła trzem kompanom ostrzegawcze spojrzenie. Zarówno Todd, jak i Wilbert wydawali się oczarowani młodą kelnerką (Constance powątpiewała, czy Stanleya cokolwiek jest w stanie oczarować) i okazywali gotowość do poruszania nawet tych spraw, które lepiej byłoby przemilczeć w obecności nieznajomych. Pani Smith cieszyła się, że mogą tu z kimś pomówić, aczkolwiek nurtowały ją wątpliwości co do tego, na ile można zaufać dziewczynie. – Sala! – zawołał jakiś mężczyzna z drugiego końca izby. Zbieraj zamówienia! – Przepraszam – powiedziała dziewczyna, nim znikła w ciżbie. – Muszę odpracować u ojca swoje utrzymanie. Może porozmawiamy później. Uśmiechnięty Wilbert wsparł się łokciami na stole. – To się nazywa miłe powitanie. Chociaż uznam je za doskonałe, gdy nam przyniosą po kufelku piwa! Stanley siedział sztywno z marsowym obliczem, jakby lada chwila spodziewał się napaści. – Z jakiej racji mieliby nam je podać? – burknął. – Nie przypominam sobie, byśmy cokolwiek zamawiali. Todd nic nie mówił. Wdzięczny uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy Sala rozpłynęła się w tłumie. Wbijał wzrok w blat stołu z obojętną miną. Miał ten sam zwyczaj, który Constance często dostrzegała u młodych ludzi: odgradzał się od otoczenia, beznamiętnie śledząc wypadki. Zdawała sobie jednak sprawę z jego wybuchowości, zwłaszcza po tym, jak wykorzystał jej smocze oko. – Todd? – zapytała łagodnie. – Coś cię gryzie? Podniósł wzrok, być może zdziwiony, że ktoś wykazuje zainteresowanie jego problemami. W tej krótkiej chwili wyglądał na bardzo młodego i osamotnionego. Ponownie wbił wzrok w blat stołu. – Nic, na co moglibyśmy poradzić. – Skąd wiesz? Użyłeś smoczego oka, Todd, żeby nas uratować. Osoba zdolna do takich rzeczy z pewnością wiele potrafi. Todd obrzucił panią Smith badawczym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy mówi poważnie. Nadal nie wiedział, jak ma zareagować. Constance domyślała się, że nie wysłuchał w życiu zbyt wielu komplementów. – Święta racja, mój chłopcze! – stwierdził Wilbert z zapałem. Winniśmy ci wdzięczność, że uratowałeś naszą skórę. Aż nie chce się wierzyć, co tam wtedy wyprawiałeś. – Nie bez powodu Obar posłał go z nami – dodał Stanley ponuro. Nikły uśmiech wykwitł na wargach Todda. Constance pamiętała go z dawnych czasów, kiedy miał w sąsiedztwie renomę chuligana i dokuczał młodszym dzieciakom. Żywiła nadzieję, że zwycięstwo nad morskim potworem nie wzbudzi w nim na nowo starych odruchów. Sala wybawiła Todda z niezręcznej sytuacji, przynosząc tacę z czterema cynowymi kuflami, które zaraz rozstawiła na stole. – Z pianką! – zakrzyknął Wilbert, patrząc na zawartość swego kufla. Ostrożnie uniósł naczynie do ust, powąchał i skosztował napoju. – To naprawdę piwo! – oświadczył, po czym pociągnął spory łyk. – Czemu by nie? – odrzekła z niegasnącym uśmiechem na twarzy. – Za kogo wy nas uważacie? Za barbarzyńców? – Dość już tego szczebiotania, córko – odezwał się za nią męski głos. Za plecami dziewczyny stał tęgi jegomość, liczący sobie nie więcej niż pięć stóp wzrostu, lecz o niespotykanie szerokich barach i klatce piersiowej. Podczas gdy uśmiech nie schodził z ust jego córki, on sam toczył wkoło zjadliwym spojrzeniem. Zdawało się, że wyraz złości na trwałe jest wyryty na jego obliczu. Pani Smith pomyślała, że w ponurych minach mógłby iść w zawody ze Stanleyem. – Przybysze! – zawołał. – Jesteście tu równie mile witani co ożywcza zachodnia bryza. Oby wasze twarze opatrzyły nam się niby słońce i morze! – Wypowiedział zapewne tradycyjną formułę powitania, której używał, gdy ktoś nowy zjawiał się w jego knajpie. Niemniej jednak w połączeniu z chmurnym wejrzeniem szynkarza słowa te nie zabrzmiały szczególnie szczerze. Jego następna uwaga mogła poniekąd tłumaczyć nasrożoną minę: Jako nowym klientom tawerny „Pod Smokiem” pierwsza kolejka należy wam się gratis. – To się nazywa cywilizacja! – pochwalił Wilbert. Stanley przewiercał swój kufel podejrzliwym wzrokiem. Słysząc reakcję Wiłberta, szynkarz przysunął sobie stołek i usiadł. – W porządku – powiedział. – Opowiedzcie mi coś o sobie. A więc i on szukał informacji, rozmyślała pani Smith. Wyglądało na to, że nawet darmowe piwo jednak coś kosztuje. Wilbert starł pianę z brody wierzchem dłoni. – A co tu dużo gadać? – Omiótł spojrzeniem przyjaciół. Jesteśmy zwyczajnymi kupcami, po raz pierwszy w tym porcie. Oberżysta jeszcze bardziej sposępniał. – Nie da się ukryć. Ale tak rzadko widujemy tu nowe twarze, że musicie nam wybaczyć pewną ciekawość. Podobno handlujecie wysokogatunkowym suknem? – Wieść roznosi się lotem błyskawicy – mruknął Stanley znad nie napoczętego kufla. Właściciel lokalu wzruszył potężnymi ramionami. – Nasz port to w gruncie rzeczy niezbyt duże miasto. Wpłynięcie waszego statku to największe wydarzenie od tygodni. Ale jedno mnie ciekawi. Skoro prowadzicie handel materiałami, dlaczego nikt z was nie nosi uszytych z nich ubrań? – Przy tym pytaniu człowiek prawie się uśmiechnął. Uśmiech nie pasował do jego twarzy. O rany, pomyślała Constance. Przeoczyła istotny drobiazg. Wilbert i Stanley wciąż mieli na sobie proste odzienie, pomagające im wtopić się w kolory lasu, Todd zaś był ubrany jak typowy mieszkaniec Kasztanowego Zaułka: czarna koszulka z krótkim rękawkiem, dżinsy i trampki. Tylko ona zamieniła zaklęciem swoją zniszczoną w lesie sukienkę na niewyszukany szary kostium. Oczywiście, otaczający ich ludzie nosili różnorakie stroje, a między bogatymi szatami i kubrakami pojawiały się nawet nagie torsy; na piersiach mężczyzn siedzących w kącie widniały jasnożółte i czerwone tatuaże. Co należało powiedzieć szynkarzowi, aby uśmierzyć jego ciekawość? Wilbert wyręczył panią Smith. – Mamy tak lekkomyślnie pozbawiać się zysku? Wieziemy tkaniny zbyt wykwintne dla takich prostych żeglarzy jak my. Tylko Constance, strażniczka ładunku, zgadza się nosić stroje z niektórych naszych drugorzędnych tkanin. Oberżysta pokiwał głową. – Zatem wasz towar naprawdę jest tak doskonałej jakości? Osobiście uważałem, że plotki są mocno wyolbrzymione. – Ani o krztę! – Wilbert rąbnął w stół dla podkreślenia wagi swoich słów. – Niebawem przekonacie się, co znaczy sukno przedniej marki! – Jeśli to prawda, życzę wam długiej i opłacalnej wymiany handlowej. Bo trzeba wam wiedzieć, że i my mamy tu na wyspie wiele niezwykłych i niespotykanych gdzie indziej artykułów. – Szynkarz pochylił się do Wilberta i ściszył głos do szeptu, aby nie słyszano ich przy sąsiednich stołach. – Jeżeli macie ochotę, pokażę wam coś naprawdę wyjątkowego. Pani Smith poczuła ukłucie nad sercem, jakby iskry strzeliły z kieszonki, w której chowała smocze oko. Czyżby jej własny kamień dawał znak, że szynkarz mówi o bliźniaczym smoczym oku? – Kupiec zawsze goni za osobliwościami – odparł Wilbert oględnie. – Długo tu nie zabawimy. Jeśli zdołamy zmieścić twój pokaz w naszym napiętym harmonogramie... – Pokażę wam, to co trzeba, jeszcze dzisiejszej nocy! – odpowiedział pośpiesznie właściciel tawerny. Rozejrzał cię czujnie, uświadomiwszy sobie, że w uniesieniu niebacznie podniósł głos. Ale nikt z gości nie zwracał na nich szczególnej uwagi. – Będziemy oczywiście musieli się spotkać po zamknięciu lokalu – podjął znów konfidencjonalnym tonem. – Pomówimy o towarach, których lepiej nie pokazywać publicznie. – Kto jeszcze przyjdzie na nasze spotkanie? – zapytał ostro Stanley. Szynkarz uniósł brwi, widać zaskoczony tego typu pytaniem. – A któżby? Tylko ja i dwóch moich znajomków, którzy przyniosą towar. Oraz wy w czwórkę, jeśli zechcecie. To typowo handlowa propozycja. Jeśli sukno faktycznie jest tak doskonałej jakości, niewątpliwie wymienicie je w dokach na inne wartościowe artykuły. Rzecz jasna tego, co ja wam zaproponuję, nie dostaniecie od urzędników w porcie. Jesteście bardzo cennymi klientami, chciałbym więc nawiązać z wami stałą współpracę. – Bardzo dobrze – rzekła pani Smith, ubiegając innych. – Rzucimy okiem na twój towar. Kiedy to się stanie? – Otwieram tawernę wczesnym popołudniem, a zamykam o brzasku. Może byście przyszli, gdy słońce wzejdzie nad oceanem? To spokojna pora i nikt nam nie będzie przeszkadzał. – Rozłożył szeroko ramiona, zwracając się do wszystkich przy stole: – Powinniście tymczasem porządnie się wyspać. Znam jedną miłą gospodę, dwa kroki stąd. Córka chętnie was tam zaprowadzi. A jutro skoro świt dobijemy targu! Pani Smith skinęła głową. – A więc do jutra. – Do jutra. – Oberżysta wstał. – Sala! – zawołał. – Druga kolejka dla naszych czcigodnych gości! – Planuje nas obrabować – mruknął Stanley, gdy gospodarz nie mógł już ich usłyszeć. – Żeby tylko – dodał Wilbert. Wysączył kufel i czknął z zadowoleniem. – Ale ma smocze oko – stwierdziła pani Smith cicho. – Czuję to. – Źle mu z oczu patrzy – rzekł Wilbert z kwaśną miną. – Pewnie planuje nas także pozabijać – ciągnął swój wywód Stanley. – To by mu potem oszczędziło odpowiadania na wiele nieprzyjemnych pytań, co? – Cóż, jeszcze dziś przed wieczorem dostaniemy pieniądze w zamian za tkaniny czy cokolwiek nam dadzą. – Wilbert popatrzył pytająco na swego kamrata. – Sądzisz, że podniesie na nas rękę w gospodzie, czy też zaczeka na umówione spotkanie? – Na spotkanie, to pewne – odparł Stanley po chwili namysłu. A nuż byśmy schowali w gospodzie część pieniędzy? Gospoda to miejsce publiczne, nasza śmierć mogłaby narobić sporo hałasu. Gdyby goście z sąsiednich pokoi nabrali podejrzeń, naszym mordercom brakłoby czasu na dokładne szukanie. – Chyba że mają z gospodą specjalne układy i potrafią przekupić pozostałych gości – zaznaczył Wilbert. – Zaraz, zaraz – odezwał się wreszcie Todd. – Skąd macie pewność, że chcą na zabić? Może wcale nie chcą? Constance uśmiechnęła się smutno na myśl o tym, co nieuniknione. – Obawiam się, że musimy iść, Todd. Inaczej nigdy nie znajdziemy oka. Todd wpadł na pomysł zrobienia czegoś pożytecznego. No tak, niby podpalił macki morskiego zwierzęcia. W istocie jednak dokonało tego smocze oko. Nie rozumiał, co właściwie zrobił, aby wzniecić ogień. Lecz teraz obmyślił doskonały sposób uzyskania informacji i – kto wie? – może nawet oszczędzenia przyjaciołom wielu zmartwień. Kiedy po opuszczeniu tawerny Sala pokazywała im drogę do gospody, przyszła mu do głowy pewna szczęśliwa myśl. Nie dotarli wszakże do wymienionego przez szynkarza zajazdu, bo gdy tylko znaleźli się na ulicy, Wilbert zaczął zasypywać dziewczynę gradem pytań na temat walorów wszystkich okolicznych gospód. Okazało się, że owszem, dwie czy trzy były prawie tak dobre jak ta, którą polecał jej ojciec. Wilbert natychmiast poprosił, aby mu wytłumaczyła, jak dojść do tych hotelików. Gdy Sala obojętnie wskazała pobliską gospodę, Wilbert z miejsca orzekł, że ta nadaje się jak żadna inna. Argumentował to tym, iż chodziło im o piękny widok na morze, Todd jednak wiedział, że w tym zajeździe będą po prostu bezpieczniejsi niż w tamtym, który wybrał dla nich szynkarz. Decyzja Wilberta zbiła Salę z tropu. Spoglądała zmieszana na twarze nieznajomych, aż jej wzrok spoczął na Toddzie. Długo tak stała, wpatrzona w młodzieńca. A on patrzył na nią, aż się w końcu rozpromieniła. Miała cudowny uśmiech, przy którym na jej policzkach pojawiały się małe dołeczki. Odpowiedział dziewczynie podobnym uśmiechem. W tawernie odniósł wrażenie, że wpadł jej w oko. Zachwycając się długimi rudymi włosami Sali, jej zgrabną sylwetką, białą wydętą koszulką i dziwnie nierówną spódniczką, spod której przebłyski wała biel długich gołych nóg, dochodził do wniosku, że w tym nowym świecie nie spotkał dotąd piękniejszej istoty. – Chodź ze mną – powiedział, przechodząc na drugą stronę ulicy. – Proszę. Zerknąwszy z ukosa na pozostałą trójkę, poszła za Toddem. – Posłuchaj – zaczął szeptem, kiedy się zbliżyła. – Moi przyjaciele są uparci i staroświeccy. Ale może im jakoś przemówię do rozsądku. Może ich przekonam, że twój ojciec polecił nam naprawdę najlepszą gospodę w mieście. Niczego nie gwarantuję, ale nie szkodzi spróbować. Westchnęła z ulgą, patrząc nań swymi dużymi, błyszczącymi na – dzieją oczami. Todd powiedziałby jej wszystko, byle tylko dłużej tak patrzyła. Pewnie panicznie bała się ojca. Zastanawiał się, czy oberżysta ją bije, gdy nie wypełnia jego poleceń. Myśl ta sprawiła, że tym bardziej pragnął jej pomóc. – Mam pomysł – dodał. – Może się gdzieś spotkamy, kiedy już załatwię z przyjaciółmi nasze sprawy? Powiedzmy... w dokach? Ze zdumieniem patrzył, jak się uśmiecha. – Chętnie. Todd milczał zmieszany. Nie znał tego miasta. Nie wiedział, gdzie mają się spotkać i kiedy. Sala wyszła mu w tym względzie naprzeciw. Wyjaśniła, że zwykle, kiedy przychodzi nocna zmiana, ma chwilę wolnego czasu na posiłek. Później zaczyna się mordęga w pomywalni, gdzie zmywa naczynia i pomaga w przyrządzaniu potraw. Ojciec wychodził z założenia, że nie powinna nocą kręcić się po sali, gdy ciżbie dymi się z czubów. – Spotkajmy się o zmierzchu – podsumowała. – Za tawerną. A więc zobaczą się za kilka godzin, cieszył się Todd. Może dowie się prawdy o planach jej ojca? Pomachała mu na pożegnanie, odwróciła się i pobiegła z powrotem do oberży. – Todd, chłopcze! – krzyknął Wilbert. – Co powiesz na to, byśmy dokonali inspekcji naszej noclegowni? – Jasne – odparł Todd. Podbiegł do pani Smith, żeby pomóc jej w pokonaniu trzech stopni przed głównym wejściem do gospody. Będą musieli opracować plany zdobycia smoczego oka i pokonania ewentualnych przeszkód, nie tylko tych mających związek z szynkarzem. Najpierw jednak powinien przestać myśleć o uśmiechu Sali. Evan Mills nie spodziewał się czegoś podobnego. Razem z dwoma mieszkającymi w nim istotami wyprowadził w pole Nunna i Obara, którzy dorzucili go pod sam smoczy kamień. A potem, wykorzystując moment nieuwagi czarodziejów, pochwycił oko i dzięki Roxowi czmychnął z tamtego miejsca. Trzymając klejnot, czuł swędzenie w dłoni. Nie tylko tam, bo i w mięśniach rąk i nóg, a nawet gdzieś pod czołem. W głębi głowy Rox śmiał się radośnie, a Zachs wesoło podśpiewywał. Przez dłuższą chwilę zamiast świata widział wielką szarą plamę, gdy Rox przemieszczał ich w przestrzeni. Wcześniej sądził, że użyją kamienia, aby znów się rozdzielić. Ostatecznie powrócił świat, a wraz z nim ból. Evan doznawał uczucia, jakby lada chwila miała mu eksplodować czaszka. Cierpiał niewiarygodne katusze, o jakich dotychczas nie miał nawet pojęcia. Kości i mięśnie, skóra i oczy, język i mózg – wszystko to zdawało się przepychać na wolność. Nawiedziła go wizja, w której zobaczył, jak z jego pękniętej głowy wyłazi czarodziej, a tuż po nim świetlista istota, na ziemi zaś leżą szczątki mózgu. „Nie – odezwał się Rox w jego czaszce. – Ten ból zabiłby nas wszystkich”. Ból natychmiast zelżał, pozostało lekkie ćmienie. „Te niedogodności dokuczają nam właśnie z powodu klejnotu. Nie przewidziałem tego wcześniej. Ale kiedy dokonam paru korekt, ból w zupełności ustąpi”. Mills usłyszał stłumiony jęk Zachsa. A więc każdego z nich dotknęła ta udręka. Na razie dało się wytrzymać ból. Evan postanowił zignorować boleści – nieco już uśmierzone – z nadzieją, że dowie się czegoś o tym miejscu, do którego sprowadził ich Rox. Panowała tu ciemność. Mills leżał na czymś miękkim i suchym, co szeleściło, kiedy się poruszał. Może na trawie albo sianie? Czuł zapach zwierząt. A więc to była stajnia lub obora. W pewnym oddaleniu błyszczał prostokątny otwór wejściowy. Jasne światło dnia wpadało przez otwarte drzwi, za którymi dostrzegł wyraźne kontury budynków i dziesiątki ludzi wędrujących ulicą. – Co to ma być? Miasto? – Uważałem to za najlepsze rozwiązanie – szepnął Rox ustami Millsa. – Niełatwo nas znajdą w tym tłumie. – Jak Zachs ma uciekać, kiedy cierpi? – odezwał się drugi piskliwy głos. – Może klejnot nie umie dać sobie rady z trzema istotami zamkniętymi w jednej formie? – zasugerował Rox. – Co robimy? – spytał Evan. – Trzeba się pozbyć kamienia! – warknął Zachs. – Nie! Trzeba go schować! Wrócimy po niego, gdy się dowiemy, jak go używać. – Za nic w świecie – odparł Rox kategorycznie. – Ludzie gotowi są zabić, by pozyskać moc smoczego oka. Musimy ją jakoś okiełznać. – Czy możemy okiełznać cokolwiek przy tym bólu? – zapytał Mills. Wszystkie trzy głosy milczały przez dłuższą chwilę. – Chyba potrzebujemy drugiego klejnotu – stwierdził wreszcie Rox. – Drugiego? – spytał Zachs z nagłym animuszem. – Ale jak? – To jeden z powodów, dla których was tu przywiodłem – wyjaśnił im czarodziej. – Drugi klejnot jest całkiem niedaleko. Bądź co bądź, jeden już mamy. Zdobycie następnego nie sprawi nam już tylu kłopotów. Pierwszy klejnot nie spełnił ich oczekiwań, czarodziej radził więc odnaleźć drugi? Evanowi nie przypadł do gustu ten pomysł. Niestety, niewiele miał do powiedzenia w tej sprawie. Jęknął, siadając. – Znajdź jakiś sposób, żeby przestało nas boleć, a poszukamy drugiego kamienia. – Opadł z powrotem na siano. Omal nie zwichnął sobie rąk. – Oczywiście najpierw muszę sobie przypomnieć, jak się wstaje. – Wszystko w swoim czasie – stwierdził Rox z energią, której tak teraz brakowało Evanowi Millsowi. – Wkrótce wszystko będzie nasze. ROZDZIAŁ SZESNASTY Nick słaniał się na nogach. Czarodziej przeniósł ich w nieznane miejsce. Stali w alejce między wysokimi domami z drewna. Było ciemno, lecz jasne słońce u jej wylotu kłuło w oczy. Dokąd zawędrowali? Nie umiał skoncentrować myśli na niczym prócz niedawno stoczonej bitwy. Gdy przymykał powieki, widział sceny, w których jego miecz przekłuwał wrogów, zadawał głębokie i krwawe rany, nieruchomiejąc na chwilę dla ugaszenia pragnienia, a potem wyrywając się z ciała w poszukiwaniu nowej ofiary. Nick słyszał wrzaski, czuł w swych rękach wielką siłę. Przypomniał sobie tę chwilę, gdy klinga zamierzyła się na Maggie. Kiedy otwierał oczy, widział na koszuli zaschnięte plamy krwi. Nawet jeśli nie trzymał miecza w dłoni, czuł niedosyt. Niedosyt czego? Świat zachwiał się raptownie. Nick stracił równowagę i zatoczył się do tyłu. – Hej, Nick! – zawołała Maggie. Uderzył plecami o ścianę. Tylko dlatego nie upadł na ziemię. – To wszystko dzieje się trochę za szybko – myślał na głos Obar, jakby Nick nie miał innych problemów. – Ale chyba umiem temu zaradzić. Czarodziej przesunął palcami po czole chłopca. Nick poczuł, że ciepło promieniuje z głowy poprzez szyję i tułów do rąk i nóg. Zmęczenie uleciało niczym zeschłe liście podczas wichury. Zaczerpnął nowej siły, nie pochodzącej od miecza, ale z innego źródła. Odepchnął się od ściany. Czuł, że da radę iść, jakkolwiek nadal kręciło mu się w głowie. – Chodź, Nick, pomogę ci. – Maggie zarzuciła sobie na ramiona jego rękę. Obar przyglądał im się uważnie. – Przygody bywają wyczerpujące. Znajdziemy dla was jakieś miejsce, gdzie sobie poczekacie, kiedy ja będę się rozglądał po mieście. – Nie – zaprotestował Nick, wsparty o Maggie. Dziwił się, że pomaga mu tak ochoczo, mimo iż omal nie padła ofiarą jego zachłannego miecza. Poczuł się niezręcznie. – Powinienem iść o własnych siłach. Powinienem wyglądać jak rycerz. – Teraz wyglądasz jak pijany rycerz – zauważyła Maggie. Podejrzewam, że roi się tu od takich. – Zerknęła na Obara. – Sądząc po słonym powietrzu, jesteśmy w mieście portowym. – Nie można oszukać zmysłów Ochotnika. – Obar postąpił krok w stronę ulicy. – Rozejrzymy się co nieco w otoczeniu? Nick wskazał na brudną koszulkę. – A co z krwią? Obar przystanął i odwrócił się do swych towarzyszy. – Ach, jeszcze ta krew. – Trzymał w dłoni zielone oko smoka, lśniące w półmroku zaułka. Zakołysał nim cal nad koszulą chłopca. Materiał zaiskrzył się zielono, by po chwili ściemnieć niby węgle dogasającego ogniska. Plamy krwi zniknęły. – Niekiedy magia przynosi pozytywny efekt – rzekł Obar z uśmiechem. – Ale chodźcie już. Nie tylko my szukamy tego oka. Obar szedł na czele, tuż za nim Nick i Maggie. Nick się przekonał, że może się na niej opierać, nie sprawiając tym żadnych trudności. Była niższa od chłopca i dość szczupła, lecz mimo delikatniejszych kości miała twarde mięśnie. Gdy doszli do wylotu alejki, Nick obrzucił swą opiekunkę ukradkowym spojrzeniem. Maggie popatrzyła na niego z przyjaznym uśmiechem, po czym odwróciła wzrok, bo Obar wychodził już na światło dzienne. Z bliska podziwiał jej zgrabny nos, żywe piwne oczy i śliczną twarz, gdy się uśmiechała. Nie wyglądała na dużo starszą od niego. Pewnie dwadzieścia kilka lat. Krótkie brązowe włosy jeszcze ją odmładzały. Po raz pierwszy pomyślał o niej jako o kobiecie. Do tej pory była po prostu Ochotniczką. Wynurzyli się z alejki na jasną ulicę. Popołudniowe słońce wisiało nisko nad szczytami wzgórz. Znajdowali się na stoku wzniesienia, na ulicy wyłożonej zapadniętym brukiem. Drewniane budynki po obu stronach pomalowano na krzykliwe kolory: czerwienie, zielenie i żółcie, ukwiecone złotymi promieniami słońca i smugami cieni, jawiły się o tej porze niczym kalejdoskop barw. Obar przystanął przy jednych z pierwszych mijanych drzwi. – To mi wygląda na znośne miejsce. Pewnie stali przed hotelem, pomyślał Nick. Nie wiedział jednak, skąd się bierze pewność Obara. Może wskazówką dlań był drewniany szyld nad wejściem z wyrytym wizerunkiem zachodzącego słońca? – Za mną. – Czarodziej wspiął się szybko na schody. Z pomocą Maggie, Nick pokonał je prawie bez żadnych trudności. Dzięki kuracji Obara z każdą chwilą przybywało mu sił. Prawdopodobnie mógłby już iść bez pomocy Maggie. Tylko czemu miałby z niej bez powodu rezygnować? Weszli do ciasnego pomieszczenia, gdzie przed szerokim kontuarem stłoczono cztery stoliki. Nick podejrzewał, że tutaj właśnie goście hotelowi spożywają posiłki. Za kontuarem stał starszy człowiek, polerując drewno ciemnobrązową szmatką. Brak jednego oka nadawał upiorny wygląd jego twarzy: w lewym oczodole widniała dziura, ciemne zagłębienie pełne pokiereszowanej tkanki. Człowiek uśmiechnął się na powitanie, choć uśmiech wykrzywił jedynie prawą połowę jego ust, jakby tylko ta strona twarzy była sprawna. – Szukamy pokoju... – Obar zamyślił się, skubiąc wąsa. A w zasadzie dwóch pokoi. Na jedną noc. Człowiek zlustrował ich zdrowym okiem. – A co wyście za jedni? Obar machnął zdawkowo ręką, udając zdziwionego, że ktoś go pyta o takie błahostki. – Przypłynęliśmy tym statkiem, który dziś zawinął do portu. – Tak mówicie? – spytał mężczyzna. Żadnym gestem nie potwierdził, że chce im dać pokój ani że w ogóle trafili do hotelu. – Płacimy z góry, ma się rozumieć – zadeklarował Obar. Dwie monety potoczyły się po kontuarze. – Złoto ze statku? – Mężczyzna pokiwał głową, jakby dobił targu z czarodziejem. – Czekałem na was. – Odwrócił się bez zbędnych słów i zniknął za kotarą. – Naprawdę na nas czekał? – dziwił się Nick. Obar odwrócił się do swych towarzyszy. – To zaleta miast portowych. Zawsze przypływa jakiś nowy statek. Dzięki temu nie musimy odpowiadać na zbyt wiele pytań. Zadrżała kotara. Powrócił starszy człowiek, niosąc sporych rozmiarów klucz. – Chwilowo mam gotowy tylko jeden pokój – oświadczył, wręczając im klucz. – Drugi zwolni się wieczorem. – Cofnął nagle klucz, gdy czarodziej wyciągnął po niego rękę. – Z kim właściwie mam przyjemność? – Jestem Obar – odparł szybko mag, jakby z niecierpliwością czekał końca tych formalności. – A ze mną są Nick i Maggie. – Na mnie z kolei wołają Dołek. – Starzec wskazał na dziurę po oku. – Taki żart. – Machnął kluczem w stronę schodów. – Pokój na piętrze. Koniec korytarza. Obar zabrał klucz z rąk starca i oddał go Maggie. – Spotkamy się, gdy tylko załatwię interesy. – Podajemy smaczny obiad! – rzucił Dołek w ślad za odchodzącym czarodziejem. – Za dodatkową opłatą, rzecz jasna. – Podniósł głos do krzyku, kiedy Obar znikał za frontowymi drzwiami. – I miej się na baczności po zapadnięciu zmroku! Po mieście kręcą się podejrzane typy! – Uśmiechnął się krzywo, odwracając się do Nicka i Maggie. W gorącej wodzie kąpany, co? – zapytał konfidencjonalnym tonem. – Tylko w interesach – odparła Maggie. Pociągnęła Nicka za rękaw. – A teraz przepraszamy. – Znajdziecie w pokoju wannę! – zawołał za nimi hotelarz. Jeśli będziecie szukać toalet, zejdźcie na dół tylnymi schodami. Ale uważajcie na kurczęta! – Machnął ręką, gdy goście wspinali się na górę. – Najlepsza obsługa u starego Dołka! Pomału wspinali się rozchwianymi stopniami, uważając na poluzowane deski. Wydawało się, że całe schody przechyliły się, gdy Maggie pomagała Nickowi pokonać zakręt. Być może, pomyślał młodzieniec, nie trzymał się na nogach tak pewnie, jak niedawno sądził. Zaskrzypiała drewniana poręcz, gdy chwycił się jej dla złapania równowagi. A więc i balustradzie nie należało zbytnio ufać. Krok po kroku Maggie prowadziła go na piętro. Jakoś udało im się stanąć szczęśliwie na podeście schodów. Na końcu krótkiego korytarza dostrzegli uchylone drzwi. – Jeszcze tylko kawałek – zachęcała Maggie. Oddychała niemal równie ciężko jak Nick. Przeprowadziła go przez próg. Nick jęknął wyczerpany, kładąc się na łóżku. Coś twardego i ostrego wbijało mu się w plecy. Zdawało mu się, że pełzną pod nim zastępy małych insektów. Niemniej łóżko to łóżko. Czuł się na nim komfortowo. Z trudem otworzył oczy, by rozejrzeć się po pokoju. Nie był duży, z prostym stolikiem i krzesłem, ustawionym opodal łóżka, naprzeciwko okna pokrytego grubą warstwą brudu. Mieli tylko jedno łóżko? Nick niezgrabnie spróbował powstać. Może powinien spać na podłodze? – Co ty wyprawiasz? – zapytała Maggie. – To ty powinnaś się położyć na łóżku. – Nick ze zdumieniem przysłuchiwał się swemu ochrypłemu głosowi. – Powinnam? – Potrząsnęła głową. – Przy mnie nie musisz przestrzegać konwenansów, Nick. Zostawiłam je w poprzednim życiu. – Jeszcze raz z uśmiechem pokiwała głową. – Choć nie powiem, żebym wtedy spotkała wielu, którzy je zachowują. Nick nie zamierzał tak łatwo ulegać. Naprawdę powinna się wyspać na łóżku. Sam był tak wycieńczony, że mógł zasnąć wszędzie. – Daj spokój, Maggie – nalegał. – Pozwól, że dla odmiany ja wyświadczę ci jakąś przysługę. Pewnie nie spałaś w łóżku, odkąd trafiłaś do lasu. Tęskny uśmiech rozchylił jej usta. – Zdawać by się mogło, że upłynęły wieki. – Na co więc czekasz? – zdołał wreszcie usiąść. – Połóż się z powrotem, Nick. – Podeszła do łóżka, które stało tylko o krok od drzwi, i nacisnęła delikatnie na jego ramię. Nick przeciwstawiał się temu naciskowi, unosząc dłoń, aby odsunąć jej rękę. – Nie, zostaw. Najwyższa pora, żeby ktoś tu wreszcie przypomniał sobie o konwenansach... – Urwał nagle, zdając sobie sprawę, że jego ręka spoczęła na piersi Maggie. – Przepraszam. – Tak szybko się odsunął, że aż upadł z powrotem na posłanie. – To przez pomyłkę. Miał ochotę przewrócić się na bok i ukryć twarz pod materacem. – Ja zawsze... Sam nie wiem... Przepraszam. Ale Maggie nie wyglądała na rozzłoszczoną. – Nie przepraszaj – powiedziała łagodnie. – Jesteś po prostu zmęczony i wystraszony. – Jej usta zadrżały w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. – Pomagałam niegdyś wielu wystraszonym mężczyznom. Oczywiście, działo się to w innym świecie, w innych czasach. Podniósł na nią wzrok. – Nie rozumiem. Byłaś pielęgniarką? Szeroki uśmiech ożywił jej twarz. – Nie całkiem. Pomagałam żołnierzom w inny sposób. – Odwróciła z westchnieniem głowę, patrząc na brudną framugę okna. – Byłam... młoda. I zrozpaczona. – Przeniosła spojrzenie z powrotem na Nicka. – I cóż, włóczyłam się za wojskiem. – Włóczyłaś się za wojskiem? – Nick przypomniał sobie, co czytał o takich kobietach w książce opisującej wojnę secesyjną. – To znaczy, że z nimi spałaś? Uniosła brwi. – Trzeba jakoś zarabiać na życie. Byłam wtedy kimś zupełnie innym. Włosy opadały mi na plecy. Kiedy są dłuższe, spadają lokami. Miałam szykowne, obszyte koronką stroje, które podkreślały moją figurę. – Przysiadła obok niego na łóżku. – Z bólem wracam wspomnieniami do tamtych czasów... Do tego, co czułam i co wtedy myślałam. Ale świat się zmienił. – Obdarzyła go uśmiechem. Czuł zapach jej potu i słyszał oddech. Wydawała mu się w tej chwili bardziej rzeczywista niż jakakolwiek kobieta, którą poznał do tej pory. – Chyba z tym skończyłaś, co? – szepnął. Smutek malował się w jej oczach. – Nie dość, że z tym skończyłam, to posunęłam się jeszcze dalej. Zakochałam się. Wstąpiłam do ochotniczej jednostki wojskowej. Powędrowała spojrzeniem do okna z brudną szybą. – Na początku, kiedy to wszystko się zaczęło, było nas dużo więcej. Nasz porucznik... miał na imię Douglas. Dowodził nami twardą ręką. Miał w sobie ducha walki. Stawiłby czoło wszystkiemu, nawet czarodziejowi. – Zerknęła z ukosa na Nicka. – I to go właśnie zabiło. Znów odwróciła wzrok. Łzy błyszczały na jej policzkach. Płakała. Niesłychane. Ochotnicy wyglądali na takich, którzy sobie ze wszystkim dadzą radę. Maggie jednak sprawiała wrażenie takiej zagubionej i kruchej osoby. Jakby w ogóle nie była Ochotniczką. – Hej – mruknął Nick, szukając słów pociechy. Uniósł plecy, wpierając się łokciami w słomiany materac. – Maggie. Odwróciła głowę. – To głupie z mojej strony. W tym świecie nie wolno okazywać uczuć. – Hej – powtórzył Nick, tym razem dodając: – Czasami trzeba się wypłakać. Starł łzę z jej policzka. Złapała go za rękę. Czuł ciepło jej dłoni. Maggie popatrzyła na jego rękę, jakby się zastanawiała, czy mu ją zwrócić. Gdy zwróciła twarz w jego stronę, łzy ciurkiem płynęły jej z oczu. – Och, Nick... – szepnęła. – Gdyby tylko... Gdybym mogła... – Zapłakana urwała w pół zdania. Zanim Nick zdał sobie sprawę z własnego zachowania, pochylił się i ją pocałował. Nie był to jakiś namiętny pocałunek. Ich wargi ledwie się musnęły. Nick wrócił do poprzedniej pozycji, czując się głupio i niezręcznie. Maggie starła łzę z kącika ust. – A to ci dopiero – powiedziała, prostując się. – Chyba jeszcze nie jesteśmy gotowi na coś takiego. Nick potrząsnął głową zakłopotany. – Przepraszam. Bardzo przepraszam. – Uniósł dłonie w stronę Maggie, lecz nagle okazało się, że nie wie, co z nimi zrobić. O czym właściwie myślał? Zamknął oczy, drżąc na całym ciele. I wtedy poczuł, że Maggie obejmuje go ramionami. – Myślę, że musisz dziś do kogoś się przytulić – powiedziała po cichu. – Podobnie jak ja, mam takie wrażenie. Czuł bijące od niej gorąco. Dreszcze już mu nie dokuczały. Kto wie, może dzięki bliskości Maggie dreszcze całkowicie ustąpią? Ułożyła delikatnie jego głowę za materacu, sama kładąc się obok. Kiedy zamknął oczy, nie widział już miecza. Oddychał coraz wolniej. Dołek przewiercał spojrzeniem stojącego przed nim chłopca. Jeśli pusty oczodół napędzi stracha dzieciakowi, tym lepiej. – No dobrze – powiedział. – Jaką zaniesiesz wiadomość? – Zjawili się podróżni – powtórzył chłopiec pośpiesznie. – Przed zmierzchem wszyscy powinni być u siebie w pokojach. Ich przywódca udowodnił, że nie zbywa mu na złocie. Oczekujemy nadejścia twoich ludzi o zwykłej porze. – Wcale nieźle! – Dołek rzucił chłopcu miedziaka. – Tylko żebyś niczego nie pomylił. Masz to powtórzyć słowo w słowo! Szkrab złapał zwinnie monetę. – Tak, panie! – zawołał, zbiegając już ze wzgórza. Dołek żywił nadzieję, że ten posłaniec spisze się lepiej od brzdąca, który odwiedził go wcześniej. Tamten plótł coś o czterech przybyszach, nie trzech. Wspominał też o jakiejś staruszce. Do czego zmierzał ten świat, skoro człowiek nie mógł już ufać chłopcom na posyłki? Mniejsza o to, pomyślał Dołek, stojąc na schodkach do swego hoteliku. Musiał jeszcze poczynić kilka niezbędnych przygotowań na przyjęcie gości. Ale wszystko się opłaci, kiedy dostanie swoją dolę. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Coś ciepłego i mokrego przesunęło się po twarzy Jasona. Chłopiec zerwał się na równe nogi, gotów stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu, które groziłoby jemu czy Oomgoshowi. Charlie zaszczekał, merdając ogonem, chętny do zabawy. Jason ze zdumieniem śledził zmiany, jakie zachodziły w psie od czasu jego walki ze świetlistą istotą w zamku Obara. Ciężko ranny w boju, wyzdrowiał dzięki staraniom czarodzieja. Jason ciągle się zastanawiał, czy to atak stwora, czy może kuracja Obara zapoczątkowała w zwierzęciu tę przemianę. No tak, jasne, zachował psi wygląd, jeśli spojrzeć na niego z odpowiedniej strony. Nad oczami Charliego uwypukliły się jednak okrągłe kostne zgrubienia, na grzbiecie zaś sploty mięśni utworzyły potężny garb. Trochę przypominał Jasonowi japońskie posążki psów, które oglądał, kiedy w ramach ćwiczeń plastycznych wybrali się wraz z klasą do miejskiego muzeum. – Cześć, Charlie – chłopiec przywitał psa, głaszcząc go za uszami, gdzie pojawiły się nowe naroślą. Gdy Charlie oparł się o niego, omal nie stracił równowagi. Psisko przybierało na wadze. – Nie tylko ty się tu zmieniasz. Jason pomyślał o niedawno stoczonej walce z ciemnymi widziadłami. Jakież harce wiatr wtedy wyprawiał! Może, jeśli będzie słuchał Oomgosha, upodobni się troszkę do drzewoluda i jakoś mu pomoże? Pociągała go taka perspektywa. Drzewolud był silny i zazwyczaj szczęśliwy. Jason nigdy w życiu nie czuł się silny. A czy szczęśliwy? Oczywiście, miło upływał mu czas na zabawach z Bobbym, czuł się zadowolony, mogąc pogadać w szkole z Amandą, albo dumny, gdy na przykład dostał dobrą ocenę. Ale szczęśliwy? Większość czasu musiał milczeć bądź schodzić ludziom z drogi. Matka nie lubiła, kiedy ktoś hałasował w domu. Nikt nie mógł być tak szczęśliwy jak Oomgosh. – Dziwna sprawa, nie? Jason oderwał wzrok od psa. Bobby przyczłapał z miejsca, gdzie do tej pory stał, obserwując matkę. Pani Furlong nie obdarzyła go w zamian ani jednym spojrzeniem. Wydawała się pogrążona we własnym świecie. Rozmawiała z mężem i synem, chociaż nie było ich przy niej, pytając, co w szkole, co w pracy, co by zjedli na obiad. Nie dawała sobie rady z zaistniałą sytuacją, wobec czego powracała myślami do dawnych miejsc, gdzie mogłaby znów się poczuć bezpiecznie. Nie była już jednak, podobnie jak oni wszyscy, w Kasztanowym Zaułku, a im dłużej tu przebywali, tym wyraźniej Jason zdawał sobie sprawę, że być może już nigdy nie wrócić do rodzinnych stron. Bobby uśmiechnął się na przekór wszystkiemu. To między innymi dlatego Jason tak lubił swego przyjaciela: Bobby’ego nie zrażały żadne przeciwności losu. I nigdy nie szydził z jego grubych okularów ani z tego, że Jason jest największą fajtłapą pod słońcem. – I co teraz będzie? – zapytał Bobby, jakby Jason był w tych sprawach ekspertem. – Nie wiem. – Niby nie wiedział, ale gdy się nad tym głębiej zastanowił, to jednak... wiedział. – Chyba znowu będziemy musieli walczyć, jeśli chcemy przeżyć. – Popatrzył na swoje trampki. – I nawet sobie nie wyobrażamy, ile może się zmienić. Oomgosh poruszył się i otworzył oczy. – Wiedziałem, że Jason prędko się uczy! – zawołał gromko. Tym razem Jason wolałby, żeby Oomgosh musiał wyprowadzać go z błędu. – No. – Bobby wpatrywał się w ziemię, uśmiech znikł z jego twarzy. – Chyba masz rację. – Gdy spojrzał na Jasona, ten po raz pierwszy w życiu ujrzał strach w jego oczach. – Mój tata zaginął powiedział wolno. – Może już nie żyje. Mama się załamała. Nie wiem, co robić. – Silił się na uśmiech. – Chyba nikt z nas tego nie wie, co? – Po pierwsze, musicie przetrwać – rzekł Oomgosh. Stękając, podniósł się z ziemi. – Potem, jeśli dopisze wam szczęście, dorośniecie. Jason ucieszony, że drzewolud się obudził i znów może mówić, uśmiechnął się do swego dawnego najlepszego przyjaciela. – Wszystko nam się uda, jeśli Oomgosh nam pomoże. Olbrzym westchnął przeciągle z głuchym, tłumionym sieknięciem, Przypominającym jęk wiatru pędzącego deszczowe chmury. – Będę potrzebował sporo szczęścia. A o szczęście w tych czasach niełatwo. Jason nie słyszał nigdy tyle pesymizmu w wypowiedzi Oomgosha. Może brakowało mu towarzystwa wesołego Kruka? Jason spojrzał na korony okolicznych drzew. Czarny ptak zasiadał zwykle na gałęzi gdzieś nad skrajem polany. – Gdzie on się podział? – mruknął Jason pod nosem. – Kto? – zapytał Bobby. – Kruk. – Jason cofnął się kilka kroków do środka polany, skąd miał lepszy widok. – Chyba go widziałem minutę temu. – Niewątpliwie! – zagrzmiał Oomgosh. – Teraz go nigdzie nie widać! – zawołał Bobby. – Hej, Kruku! Gdzie jesteś, Kruku? – Kruk odpowie wam tylko wtedy, gdy będzie miał na to ochotę – rzekł drzewolud. – Nawet gdyby was teraz słyszał. Jason odwrócił wzrok od drzew, by popatrzeć na Oomgosha. – To znaczy, że ptak odleciał? – Kruk ma zawsze coś do załatwienia – stwierdził olbrzym, tym razem z uśmiechem. – Bądź co bądź, jest stwórcą wszystkich rzeczy. Jason zmarszczył czoło. Nie mieściło mu się w głowie, że ten chełpliwy ptak mógł wszystko stworzyć. Zawsze uważał, iż cała ta sprawa z „tworzeniem” jest częścią jakiegoś żartu, do którego ptak i drzewolud wciąż powracali. – Naprawdę w to wierzysz? Z gardła olbrzyma dobył się urywany chichot. – Czy wierzę? A kim ja jestem, by spekulować na temat samego Kruka? – To znaczy, że nie wiemy, dokąd poleciał? – spytał Bobby. Drzewolud wzruszył ramionami. – Kruk fruwa wszędzie. Wszędzie? Może pofrunął, by pomóc innym znaleźć smocze oczy? – pomyślał Jason. Chociaż, biorąc pod uwagę opowieści Kruka, równie dobrze mógł się porwać na słońce. Bobby popatrzył w niebo. – Chętnie i ja bym gdzieś pofrunął. – Nie wyrażaj pochopnych życzeń – przestrzegł go Oomgosh. Czasami, co Kruk z pewnością by potwierdził, umiejętność latania wiąże się z wielką odpowiedzialnością. Jasona drażniła myśl, że Kruk może się pojawiać i znikać bez słowa wyjaśnienia. – I co teraz będzie? Czekamy na niego? W końcu przecież wróci, no nie? Mimo uśmiechu na twarzy Oomgosha wciąż malowała się boleść. – A jakże, Kruk powróci, jeśli nic go nie zatrzyma. Nie możemy jednak trwonić czasu na czekanie. Wkrótce inne sprawy zaprzątną naszą uwagę. – Niby jakie? Odwróciwszy się, Jason spostrzegł, że pani Blake przysłuchuje się ich rozmowie. Z tonu jej głosu wynikało, że coraz bardziej denerwuje ją, że drzewolud wygłasza oględnie swoje opinie. – Wystarczy, że dotknę stopami ziemi, a słyszę każde drzewo w lesie – wyjaśnił Oomgosh cierpliwie. – Mojej uwagi nie uchodzi nic, co się dzieje w tej puszczy. Słyszę właśnie, jak w naszym kierunku idzie wielu ludzi. Będzie ich blisko stu. – Ludzi? – Jedyna większa grupa, o jakiej wiedział Jason, mogła być oddziałem żołnierzy Nunna. – Masz na myśli wojsko? – Wojsko – rzekł Oomgosh, kiwając głową. Obok pani Blake stanęła pani Dafoe. – Idą tu żołnierze? – zapytała piskliwie. – Skąd ta pewność? Olbrzym popatrzył na nią z wyrozumiałością. – Korzenie drzew dotrą w każde miejsce. To one utrzymują tę wyspę w całości. Za ich pośrednictwem słyszę tupot maszerujących przez las żołnierzy. Jason uświadomił sobie, że również on, chociaż słabo, słyszy odległe dudnienie, które w dziwny sposób wyczuwał pod stopami. Dotychczas nie odbierał żadnego dźwięku, żadnych wibracji czy czegokolwiek. Teraz jednak dochodziły do niego niewyraźne sygnały. Sprawdzało się wszystko, o czym opowiadał Oomgosh. Thomas stanął przy kobietach. – Zaufajcie Oomgoshowi. On wie, co mówi. Nunn nie da nam spokoju. – Zamilkł, omiatając spojrzeniem twarze wszystkich zgromadzonych na polanie. – Ten czas, który nam pozostał, wykorzystajmy na przygotowania do bitwy. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Gdzie ona się podziała? Toddem miotały rozliczne uczucia: nadziei, strachu, wstydu, radosnego triumfu. Raz czuł się tak, jakby dokonywał przestępstwa, raz, jakby obrał jedyną słuszną drogę, innym razem jeszcze miał wrażenie, że nie powinien był za nic w świecie oddalać się od przyjaciół w tym dziwnym miejscu, ze względu na dobro ich i swoje. Słońce stoczyło się już poza krawędź wzgórza i całe miasto okrył jeden wielki, wieczorny cień. Niebo, wciąż ciemnogranatowe nad oceanem, na zachodzie zabarwiło się na różowo. Wszystko wskazywało na to, że zapadł właśnie zmierzch i w umówionym miejscu powinna się pojawić Sala. Niełatwo mu było wyrwać się z gospody. Musiał chyżo przebierać nogami, żeby zgubić swoich towarzyszy. „Najwygodniejsze pokoje w mieście – oznajmiła im korpulentna niewiasta w progu gospody. – Kiedy usłyszałam o nowych kupcach handlujących suknem, od razu pomyślałam, że właśnie tutaj zechcą się zatrzymać”. Przymilała się do nich, jak mogła, prezentując im jadalnię, przestronne pokoje, taras z pięknym widokiem na port, a nawet dwa odremontowane wychodki z osobnymi wejściami dla pań i panów! Mówiła o nich ze szczególną dumą, chociaż Todd nie widział w tym nic specjalnego. W każdym razie to właśnie dzięki wychodkom zdołał się wymknąć. Odprowadziwszy panią Smith bezpiecznie do jej pokoju, przeprosił Ochotników, tłumacząc, że musi wyjść za potrzebą. Wilbert i Stanley machnęli tylko rękami; czuli się wyczerpani morską podróżą i intensywnymi targami. Dzięki szczęśliwej wymówce Todd mógł liczyć na kwadrans, zanim pozostali okażą niepokój jego zniknięciem, a może nawet więcej czasu, jeśli Ochotnicy położą się spać, tak jak zamierzali. Powinien dotrzeć do tawerny i wrócić, nim jego wyprawa zostanie dostrzeżona. Todd także czuł się wyczerpany, do czasu aż spotkał Salę. Teraz nie mógł ustać w miejscu. Powrót na ulicę, gdzie się ostatnio spotkali, zabrał mu mniej więcej dwie minuty, a nim upłynęła następna, już znalazł drogę na zaplecze knajpy. Przy bocznej ścianie budynku biegła wąska alejka. Todd rozglądał się uważnie, lecz nikt go nie szpiegował; w górę i w dół głównej ulicy spieszyli ludzie nie wykazujący żadnej troski o to, co się wokół nich dzieje. Zapewne nie chcieli się spóźnić na kolację, pomyślał Todd. Nie zastanawiając się, co ich tak pogania, młodzieniec miał tylko nadzieję, że nikt nie zauważył, gdy skręcał chyłkiem w ciemną alejkę. Zawalone śmieciami przejście było wąskie, miało szerokość może czterech kroków. Niemniej ciągnęło się dość daleko. Tawerna była niespodziewanie długa, o wiele dłuższa niż zatłoczona izba, którą odwiedził wraz ze swoimi towarzyszami podróży. Prawdopodobnie na zapleczu były dodatkowe pomieszczenia. Todd poruszał się zwinnie do przodu, unikając odpadków zanurzonych w błocie. Coś zapiszczało gniewnie, kiedy kopniakiem odrzucił na bok stertę tłustych szmat. Pewnie szczur. Zmierzch wkradał się szybko do alejki, w mroku niknęły detale. Todd dostrzegał pierwsze gwiazdy w wąskim pasie nieba nad głową. Drogę zagrodziła mu ściana, a on wciąż nie dostrzegał drzwi. Nikogo tu nie było, tylko on i szczury. Nie zauważyłby otworu, gdyby nie zapach. Bo gdy tak szedł w stronę muru, niczego nie widząc, duszący smród zatrzymał go w pół kroku. Zupełnie jakby wszedł do otwartego kanału ściekowego. Na lewo widniała wąska szczelina, odstęp między tawerną a następnym budynkiem. Kiedy się zbliżył do szerokiego na co najwyżej dwa kroki otworu, dostrzegł płonące nieopodal pojedyncze, przyćmione światełko. Nad drzwiami wisiała lampka. Odór jeszcze się nasilił. Przeszedł przez szczelinę na niewielkie podwórko. Szeroką na trzydzieści kroków przestrzeń pomniejszały dwa wielkie stosy śmieci. Ten po prawej ręce Todda wypełniały głównie kawałki drewna, strzępy tkanin i papierowe pudła, które czekały zapewne na spalenie w ogniu. Źródłem ohydnego zapachu był drugi stos. W mdłym świetle lampki Todd dostrzegł na wierzchu sterty rybie głowy i zgniłe owoce. Im niżej, bliżej ziemi, tym bardziej odpadki przypominały jedną wilgotną, rozmiękłą i bezkształtną pulpę. Todd omal nie wdepnął w kałużę brązowej mazi, która wypływała z dna stosu. Nieczystości spływały do rowu, który skręcał za narożnik sąsiedniego budynku. Todd zastanawiał się, jak można mieszkać w tak paskudnym otoczeniu. Smród wręcz tamował oddech. Mimo że odnalazł tylne wejście do tawerny, nadal nie widział Sali. Stał przez chwilę nieruchomo, zastanawiając się, co dalej robić, aż nagle usłyszał głosy. Jeden męski, drugi kobiecy – dolatywały chyba zza drzwi. Może Sala rozmawiała z ojcem? Todd przysunął się bliżej wejścia, uważając, aby nie nadepnąć na coś kruchego. Przystanął tuż przy framudze, gotów do ucieczki, gdyby drzwi zaczęły się uchylać. Drewno tłumiło dobiegające z wnętrza dźwięki i nie wszystkie słowa dało się zrozumieć. – A powinnaś była... – buczał czyjś głos. – Czemu nie ma wiadomości? – Pokazałam im... – tłumaczyła się kobieta. To rzeczywiście mogła być Sala. – Nic więcej nie... Wina, jeśli nie... – Jeśli ich...! – ryczał mężczyzna. – ...połamię ci te piękne nóżki! To niewątpliwie brzmiało jak groźba. Todd miał ochotę rozwalić drzwi i uratować dziewczynę. Ale przecież prawie jej nie znał! Poza tym nie wiedział, co czekałoby na niego za tymi drzwiami. „Lepiej się nie wychylaj” – rzekł sobie w duchu. Może to tylko jedno wielkie nieporozumienie i powinien raczej stąd spływać, póki czas. Rozległ się gwałtowny dźwięk, a zaraz po nim bolesny okrzyk dziewczyny. Znów ręka świerzbiła Todda, by wtargnąć do środka. Wspomniał domowe awantury, kiedy ojciec tłukł matkę – a także jego, nim dorósł. Usłyszał czyjeś kroki. Ktoś biegł alejką w jego stronę, rozchlapując błoto i kałuże. Zamarł w bezruchu. Może za drzwiami kłócili się obcy ludzie? Może Sala właśnie biegła, by się z nim spotkać? Kto inny właziłby bez potrzeby w tę cuchnącą norę? Niemniej kobiecy głos zza drzwi do złudzenia przypominał głos dziewczyny, z którą się umówił na spotkanie. Na wszelki wypadek musiał sobie znaleźć jakąś kryjówkę. Popatrzył z obrzydzeniem na dwie sterty śmieci. Niestety, nie miał wyboru. Przykucnął w cieniu za stosem rupieci, ufając, że nie dosięgnie go tu światło lampki. Coś zaszczebiotało, gdy się schylał: kolejny gryzoń, rozgniewany pojawieniem się intruza. Todd miał nadzieję, że nie był dość rozgniewany, aby kąsać. Kroki wyhamowały wśród rozbryzgów kałuży i zaraz mała postać przeszła przez szczelinę między murami. Był to najwyżej jedenastoletni chłopiec. Podszedł do drzwi i zakołatał głośno. – Kto tam? – zapytał stłumiony głos. – Wiadomość dla Węża, panie – odparł chłopiec. Drzwi otworzyły się na skrzypiących, nie naoliwionych zawiasach. Właściciel knajpy wyściubił nos w świetle lampki. – To ja jestem Wąż – poinformował małego gońca. Obejrzał się do tyłu i krzyknął gniewnie: – Po co się tu jeszcze kręcisz?! Oberżysta wyszedł na zewnątrz, przymykając za sobą drzwi. – W porządku. Jaką masz wiadomość? – zapytał chłopca. – Zjawili się podróżni. Przed zmierzchem wszyscy powinni być u siebie w pokojach. Ich przywódca udowodnił, że nie zbywa mu na złocie. Oczekujemy nadejścia twoich ludzi o zwykłej porze. – Bardzo dobrze. – Wąż wyłowił coś z kieszeni i rzucił malcowi. – A teraz zmykaj! Chłopiec kiwnął głową i ruszył biegiem z powrotem. Todd, przyczajony za stosem połamanych desek, wstrzymał oddech. A więc Ochotnicy mieli rację: Wąż planował ich obrabować! Powinien czym prędzej zawiadomić przyjaciół. Tylko co z Salą? Chciał ją koniecznie zobaczyć przed odejściem, zwłaszcza że słyszał, jak okrutnie obszedł się z nią ojciec. Przyniesiona przez chłopca wiadomość wspominała coś o „zwykłej porze”. Rabusie będą potrzebować nieco czasu na omówienie planu. „Zwykła pora” wypadała prawdopodobnie o północy, kiedy wyludniają się ulice miasta. A zatem nie musiał się zbytnio spieszyć. Zamieni z Salą parę słów i to wszystko. A nuż dziewczyna zdradzi mu jakieś szczegóły planów ojca – coś, co pomoże im wymknąć się opryszkom? Wąż odwrócił się i wkroczył z powrotem pod dach tawerny, trzaskając za sobą drzwiami. Nie zamknął jednak drzwi na zamek: odskoczyły o cal od futryny. Todd słyszał teraz wyraźnie słowa oberżysty. – Za długo marudzę na zapleczu. Wracam do gości, pewnie się niecierpliwią. Sala (Todd miał już pewność, że to właśnie ona) odpowiedziała, że potrzebuje odetchnąć świeżym powietrzem. Wąż prychnął ze złością. – Właściwie nie powinienem ci dawać ani chwili wolnego. Całe popołudnie chodzisz z głową w obłokach! Sala milczała. – Czy wszystkie córki muszą być próżniakami? – Głos Węża, choć nadal natarczywy, dobiegał jakby z oddali. Widocznie oberżysta wreszcie opuszczał zaplecze. Przez chwile panowała niezmącona cisza. A potem skrzypnęły uchylane drzwi. – Jesteś tam? – zawołała Sala. Jej twarz wyglądała prześlicznie w blasku lampki. Todd wyszedł zza rupieci. – Tak, tutaj – szepnął. – Ale nie na długo. Co twój ojciec chce nam zrobić? – Cokolwiek to jest, nie o was tu chodzi – odparła Sala z uśmiechem. – Twoi sprytni przyjaciele wymknęli się z marnej pułapki mojego ojca. Inni dali się złapać i to im ludzie ojca odbiorą złoto. Todd nie wierzył własnym uszom. – Chcesz powiedzieć, że prowadziłaś nas umyślnie do gospody, gdzie twój ojciec chciał nas ograbić z pieniędzy? Sala wzruszyła ramionami, jej duże oczy błyszczały w bladym świetle. – Myślisz, że miałam wybór? Nie chciałam, ale ojciec by mnie zbił, gdybym go nie posłuchała. I tak dałam wam szansę uciec. Każdemu daję, chyba że trafi się bogaty idiota, który zasługuje, żeby go obrabować. Todd mierzył ją chmurnym spojrzeniem. Nie podobało mu się to, co usłyszał. Gdy podeszła bliżej, światło z wnętrza obrysowało jej smukłą postać. – Nie mieliśmy dotąd czasu spotkać się na osobności. Nie znam nawet twojego imienia. Nic się chyba nie stanie, przypuszczał, jeśli je wyjawi dziewczynie. – Todd. – Todd – powtórzyła, kiwając głową z aprobatą. – Mocne słowo. Przystanęła tuż przed nim, uśmiechając się promiennie. Przed tą całą sprawą z jej ojcem Todd pragnął ją pocałować. Do diabła, i teraz miał na to wielką ochotę. Zerknął w stronę otwartych drzwi. W pomieszczeniu stał stół, na którym piętrzyły się rondle i patelnie. To musiała być kuchnia. Wyglądała na pustą. – Podsłuchałem część z tego, co się tam w środku działo. Twój ojciec często cię bije, co? Odwróciła wzrok, jakby zakłopotana tym, że Todd odkrył tę tajemnicę. – Bije mnie, ale tak, żeby nikt nie widział. Todd skinął głową. Jego ojciec przestrzegał tych samych reguł, kiedy się pastwił nad matką. Sala podeszła jeszcze bliżej. Dotknęła piersiami koszulki Todda. – Marzę, żeby się stąd wyrwać. Spojrzała mu w oczy niewinnym wzrokiem. Czyżby chciała, aby ją z sobą zabrał? Prawdopodobnie sądziła, że on i jego przyjaciele są majętnymi kupcami, opływają w luksusy na którejś z sąsiednich wysp. Wzdragał się przed wyjawieniem jej prawdy. Lepiej, żeby niczego nie wiedziała. Cofnął się o krok. – Nie spodobałoby ci się to, w co jestem zamieszany. Jej długie rude włosy zafalowały, kiedy potrząsnęła głową. – Nie bądź taki pewien. Wiesz, co ja tu przeżywam? Oprócz tego, Todd... – Znów podeszła do niego. – Chętnie poznam cię bliżej. – I ja! – zawołał mężczyzna stojący w progu kuchni. W drzwiach Todd zobaczył ojca Sali z kuszą w ręku. Bełt mierzył w pierś młodzieńca. – Widzisz, w jaki sposób muszę chronić moją dziewczynkę? Sala wydała z siebie zduszony jęk. – Moja najdroższa córeczka. – Wąż potrząsnął głową. – Zaniedbuje obowiązki, gapi się w krokwie. Pomyślałem sobie, że musi być jakiś powód. – Ależ, tato... – zaoponowała Sala nieśmiało. – Zejdź z drogi, i to zaraz! – rozkazał Wąż gniewnym głosem. Znasz karę za nieposłuszeństwo. – Och, tato... – powiedziała Sala z rezygnacją. – Musisz każdego zabijać? ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Uwolniła się od towarzystwa Anno. Wiele się zmieniło, odkąd wysiłkiem woli przeszła przez ogień. Nie przebywała już nawet w lesie. Mary Lou kołysała się niby na wodzie. Płynęła na fali dźwięku. Słyszała gwar niezliczonych głosów, uczestniczących w rozmowie. Ale nie tylko one do niej docierały. Poniżej woda rozbijała się o brzegi, cykały świerszcze, wiatr szeleścił w gałęziach drzew. Słyszała bicie dzwonów, śpiew ptactwa, suchy trzask rąbanego drewna. Miała uczucie, jakby otaczały ją wszystkie wydane dotąd dźwięki, a ona musiała ich wysłuchać. Albo wyłowić jeden szczególny odgłos. Dźwięki oplatały ją wielokrotnymi warstwami. Ile razy jednak usłyszała i zidentyfikowała jeden z nich, ten natychmiast zamierał. Wprawdzie nie znikał definitywnie, lecz ona już wiedziała, że nie o niego chodzi. Niepotrzebne dźwięki dało się odfiltrować, co pozwalało badać kolejne, coraz głębsze pokłady hałasu. Przypominało to otwieranie jednej z tych antycznych, wydrążonych w środku lalek, zawierających w sobie szereg mniejszych laleczek. Pół tuzina wydrążonych zabawek z ukrytymi wewnątrz niespodziankami, które stanowią przykrycie dla jednej pełnej laleczki – serca zabawki. Każda warstwa dźwięku była natarczywym hałasem, który przykuwał na moment jej uwagę, zanim przeszła do kolejnego, subtelniejszego odgłosu. Ciekawe, co znajdzie na samym dnie? Rozbrzmiewały teraz cichsze dźwięki: śmiech dziecka, westchnienie staruszki, uderzenie kropli deszczu. Musiała jednak drążyć tajemnicę. I dalej: mrugnięcie powieki, trzepot motylego skrzydła, szept rozchylanych do słońca płatków kwiatu. I wreszcie, na koniec, dźwięk ostateczny – dźwięk, który miała usłyszeć. Był wyjątkowo stłumiony, pomruk tak głęboki, że wprost niesłyszalny. Drżenie nie wypływające z pojedynczego źródła, a wypełniające jakby całą przestrzeń. Mary Lou wiedziała, że słyszy samego smoka. Ledwie to sobie uświadomiła, powróciły pozostałe dźwięki: motylich skrzydeł, kropel deszczu, bijących dzwonów, rąbanego drewna, gwarnych rozmów, jak gdyby teraz, kiedy ujrzała smoka, lekcja dobiegła końca. Głosy mąciły myśli. Miała wrażenie, że kilka z nich rozpoznaje. Jeden brzmiał niczym głos pani Smith. Czyżby szukała jej w tym miejscu? Mary Lou usiłowała się skoncentrować, zrozumieć słowa pani Smith, lecz ta umilkła. Obłędna sytuacja. Czuła się, jakby ją zagnano do miejsca, gdzie dźwięk rozchodzi się bez żadnych ograniczeń, a cały zgiełk świata rozdziera uszy. Ale kto powiedział, że to pułapka bez wyjścia? Skoro odbyła podróż do samego serca hałasu, może dałaby radę dotrzeć gdzie indziej, popłynąć na fali dźwięku, dokądkolwiek zechce? Tak, tylko co obrać sobie za cel podróży? Zrazu pomyślała o dogonieniu pani Smith, lecz staruszka posiadała smoczy klejnot, który roztaczał widoczny z dala blask. Odnalezienie jej nie byłoby miarodajnym wskaźnikiem zdolności Mary Lou. Panią Smith poszuka za chwilę, a na razie znajdzie kogoś innego. Wspomniała rodziców. Ujrzała nad sobą światło – pierwszy dowód na to, że i tu mogła liczyć na swoje oczy. – Jeszcze się wstrzymaj – odezwał się w pobliżu czyjś głos. – Co? – Odwróciła się, lecz poza światełkiem u góry otaczała ją ciemność. – Pomyślałem sobie, że powinnaś się dowiedzieć paru rzeczy, nim zaczniesz używać tego miejsca – odpowiedział młodzieńczy głos. – Garo? – szepnęła. – Do usług – odparł wesoło. Jak to możliwe? – Myślałam, że nie żyjesz. Przez chwilę panowała cisza. – Owszem, według wszelkiego prawdopodobieństwa. – Myślałam, że pożarł cię smok! – Cóż – powiedział Garo po chwili milczenia. – Tak właśnie się stało. Gniew wzbierał w Mary Lou. – W takim razie jak to się dzieje, że rozmawiamy? – Cóż... – Garo wahał się jeszcze dłużej niż poprzednio. Powinnaś wziąć najpierw pod uwagę, gdzie właściwie jesteś. Co chciał przez to powiedzieć? Niewykluczone, że zamiast złości wkrótce poczuje strach. – Czyżby i mnie pożarł smok? – Niezupełnie. – Garo zachichotał, jakby w życiu nie słyszał niczego zabawniejszego. Znów zaczął, jak za dawnych czasów, wyrzucać z siebie szybkie i wieloznaczne słowa. – Nie chodzi o to, że smok tego nie chciał, zauważ. Ty jednak, w pewnym sensie, składasz wizytę na jednej krawędzi tego, co nazywasz smokiem. – Na jednej krawędzi? – zdziwiła się Mary Lou. – Wybacz, jeśli nie wyrażam się jasno. To wszystko jest zdumiewające. Ten smok istnieje na tak wielu płaszczyznach, w tylu miejscach jednocześnie. Jest wszędzie. Dziewczynie nie udzielał się niestety pogodny nastrój Garo. – Zostałam tu uwięziona? – O, nie. Smok ma co do ciebie inne plany, przynajmniej w chwili obecnej. – Plany? Jakie znowu plany? – Skąd mam wiedzieć? Uważasz, że smok mi się spowiada? Mary Lou potrząsnęła głową, choć i tak było zbyt ciemno, żeby ktoś to zobaczył. Absurdalna przygoda. – Czemu miałabym ci wierzyć? – zapytała. – Nadal nie wyzbyłaś się podejrzeń po tym, jak niedawno próbowałem złożyć cię w ofierze smokowi? – Garo westchnął. – No tak, chyba nie masz żadnego szczególnego powodu, by mi uwierzyć. Chociaż poświęciłem siebie, żeby cię ocalić, a to już powinno coś znaczyć. Ale nie. Sądzę, że przekona cię pewne doświadczenie. – Doświadczenie? – Mary Lou nie potrafiła ukryć zainteresowania. – Jasne. Skup myśli na ojcu. Na ojcu? – I co się wtedy stanie? – Będziesz mogła przynajmniej z nim porozmawiać. Kto wie, może do tego, co przedtem zamierzała zrobić, namawiał ją Garo, szepcząc jej do ucha? Jeśli to faktycznie był on. Sama już nie wiedziała, czy powinna się gniewać, czy bać, czy też po prostu zignorować całe wydarzenie. Może właściwym rozwiązaniem byłoby nawiązanie kontaktu z rodzicami i opuszczenie tego miejsca? Pomyślała o ojcu. Ponownie ujrzała światło, tym razem silniejsze. – Tato?! – zawołała. I wtedy usłyszała gdzieś w dole głos ojca; z kimś rozmawiał. – Lepiej zacznij się rozglądać za jakąś kryjówką! To działało! Głos Garo cichł w oddali. – Możesz go teraz zobaczyć. – Gdzie? – zapytała. W odpowiedzi ze światła wynurzyła się leśna gęstwina, a w niej żołnierze. Na końcu długiej kolumny stał jej ojciec. Co on porabiał wśród żołnierzy? Groziło mu niebezpieczeństwo? Odniosła wrażenie, że jest jednym z nich, że nie zamierza wcale z nimi walczyć. Miała nadzieję, że uda jej się zapytać, co naprawdę się tam dzieje. Tylko czy ojciec ją usłyszy? – Co mam zrobić? – Może patrząc na niego, powinna się skoncentrować? – Nie wiem jak... – Światło pulsowało wokół ojca, kiedy zadarł głowę. Coś się działo. Także żołnierze kierowali na nią spojrzenia, wywrzaskując na okrągło jedno słowo: Kennake! Kennake! Postanowiła ich zignorować, a skupić uwagę na ojcu. Świetlista obwódka nadal błyszczała wokół jego ciała, choć niewykluczone, że tylko ona była w stanieją dostrzec. Wyglądał na wystraszonego. Czyżby dlatego, że córka przemawiała doń z nieba? Rozmyślała intensywnie, jak go pocieszyć. – Słyszysz mnie?! – krzyknęła. – Mary Lou? – zawołał z dołu. Zatem nie tylko ją słyszał, ale i rozpoznał! – Tato! Tak się cieszę, że cię odnalazłam! Jeden z żołnierzy pokrzykiwał na jej ojca, który zerknął na drugiego człowieka, a potem zwrócił oczy ku niebu. – Gdzie jesteś?! – zawołał. – Sama nie wiem! – Nie mogła mu podać logicznego wytłumaczenia, skoro właściwie całą swą wiedzę czerpała z pokrętnych wypowiedzi Garo. Parsknęła śmiechem. – Ale powoli zaczynam się w tym orientować! Ojciec znów się odwrócił, jakby musiał z kimś porozmawiać. Ogarnięta strachem, że utraci z nim łączność, szukała gorączkowo odpowiednich słów. – Powiedzieli, że będę mogła mówić do ludzi! Przekonałeś się o tym pierwszy! No dalej, tato – pomyślała. Odwróć się i odezwij do mnie. Wtedy jednak mężczyzna stojący obok jej ojca popatrzył do góry, on również obwiedziony był świetlistą otoczką. Ku swemu zaskoczeniu rozpoznała w nim ojca Todda, pana Jacksona. Nie okazywał zadowolenia na jej widok. – A to co, do ciężkiej cholery! – ryknął. Czy powinna z nim rozmawiać? Pan Jackson uniósł w powietrze jakiś przedmiot, lśniący chorobliwym zielonkawym odcieniem błękitu. – Musisz uciekać! – szepnął jej przy uchu Garo stanowczym tonem. – On ma fragment smoka! Fragment smoka? Co to niby miało znaczyć? – Mógłby skrzywdzić twojego ojca. Zaufaj mi! – Och! – zawołała Mary Lou. – Tego nie było w planie! Tato, muszę iść! Panorama zawęziła się do błyszczącego punkciku, a i on zgasł niebawem. Mary Lou pogrążyła się w mroku. Chciało jej się płakać. Ale nie-nie będzie się mazać. Nie przy Garo. Żałowała, że nie może dłużej zostać. Dziesiątki pytań cisnęły jej się na usta. Dlaczego ojciec nie przebywał z resztą sąsiadów? Czy coś groziło matce i bratu? A co z Nickiem i Toddem? Co z pozostałymi? Miała też pytanie do Garo. – Czemu musieliśmy uciekać? Coś nam zagrażało? Garo nie od razu odpowiedział. – Czy coś nam zagrażało? Jakiś zabłąkany promień mógł trafić twojego ojca. Jeśli chodzi o nas, trudno powiedzieć. Tak czy inaczej, uniknęliśmy poważnych niedogodności. Mary Lou miała już tego dosyć. – Niedogodności? Musiałam przerwać rozmowę z ojcem z powodu jakichś niedogodności? – Nie łap mnie za słowa. Ten człowiek zaatakowałby nas mocą pochodzącą od smoka. Tylko że my już jesteśmy ze smokiem. Mógłby powstać nie lada galimatias. – Garo westchnął głęboko. – Wychodzi na to, że nie nadaję się do wyjaśniania takich rzeczy. Mary Lou podzielała tę opinię. – Do czego ty się w ogóle nadajesz? – Ja tylko przekazuję wiadomości. Widać na tym kończy się moja rola. W rzeczy samej, uzmysłowiła sobie Mary Lou. Garo zawsze pełnił funkcję swoistego pośrednika, najpierw u Anno, teraz u smoka. Choć pewnie miał większe ambicje. – Myślę, że wolałbyś być kimś innym, nie zwykłym posłańcem. – Tak uważasz? – Wyobraziła sobie czarujący uśmiech Garo. Cóż, nigdy nie jestem dokładnie tym, na kogo wyglądam. Tyle że Mary Lou miała dosyć jego uroczych mówek. – Co ja tu właściwie robię? Mogę stąd wreszcie odejść? – Nie – odparł Garo z powagą. – To raczej wykluczone. – Dlaczego? – Każde słowo Garo potęgowało w dziewczynie złość. – Z powodu smoka? – Wszystko odbywa się z powodu smoka. Mógłby cię połknąć w okamgnieniu. Każdego. Sam się dziwię, na co jeszcze czeka. Mary Lou nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Po chwili Garo znów przemówił. – Choć nie, nasuwa mi się pewna myśl. Twoje zadanie polega chyba na tym, abyś odkryła, czemu właściwie smok zwleka. Masz rolę do spełnienia. Jak każdy z nas. – Milczał chwilkę, zanim dodał: Przypuszczam, że moje zadanie zostało już prawie wypełnione. Mary Lou długo milczała, wsłuchana w gwar dobiegających zewsząd głosów. Garo nic nie mówił. Zastanawiała się, czy od niej odszedł. – Smok nie będzie zwlekał w nieskończoność – oświadczył w końcu cichym, ledwie dosłyszalnym szeptem. – A wtedy wszyscy spłoniemy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY To był inny rodzaj bólu. Czubek noża ukłuł go w gardło. Evan Mills poczuł, że strużka krwi ścieka po jabłku Adama. Człowiek trzymający nóż uśmiechnął się, ukazując pół tuzina spróchniałych zębów. – A jednak to prawda, bogacze łażą dziś po mieście – przyznał. – Tylko się nie spodziewałem, że napatoczy się na mnie taka łatwa sztuka. Nieruchawy kulawiec. Gdyby nie zimny nóż na gardle, Mills nie uwierzyłby, że to się dzieje naprawdę. Chociaż miał w sobie wielką moc, a w kieszeni również smocze oko, ledwo chodził. Rzecz kuriozalna, ale zwyczajne ruchy ciała kosztowały go więcej wysiłku niż jakikolwiek pomysł, z którym mógł wyskoczyć Rox czy Zachs. Oba stworzenia, które się w nim zagnieździły, teraz wyjątkowo zachowywały milczenie. On sam przez pewien czas biegł przez piaski. Zachs miotał ogniste kule, a magia Roxa pozwoliła im umknąć z pustyni. Może wszyscy trzej opadli po prostu z sił? Cóż za ironia losu: pokonać tyle przeszkód, by na koniec zginąć z ręki pospolitego opryszka. Mills miał ochotę parsknąć śmiechem. Sam się o to prosił. Ślamazarnie dreptał od drzwi do drzwi. Co chwila padał wyczerpany na ziemię, bez tchu, czekając, aż powróci mu odrobina sił, by mógł się dowlec do następnego miejsca odpoczynku. Cieszył się bliskością zmierzchu: już nie musiałby się kryć w ciemnościach. Nie przeszło mu przez myśl, że skupia na sobie czyjąś uwagę, do czasu aż ktoś nie chwycił go z tyłu i nie wciągnął brutalnie w boczną alejkę. – Czego chcesz ode mnie? – zapytał szeptem. – Niczego nie mam. Niczego z wyjątkiem bezcennego klejnotu, będącego prawdopodobnie jego jedyną deską ratunku. – Jeśli oddasz mi to po dobroci – warknął napastnik – może daruję ci życie. Co miał mu oddać? Czyżby rzezimieszek wiedział o oku? „Zaczekaj”. Głos zabrzmiał niewyraźnie, lecz najważniejsze, że czarodziej czuwał. Może Evan Mills nie stał na straconej pozycji? Musiał jednak grać na zwłokę, do momentu gdy Rox będzie gotów. – Co mam dać? – zapytał. – Starczy tego dobrego! – Bandyta chwycił Millsa za włosy wolną ręką. – Skoro chcesz być pocięty, nie ma sprawy! Nóż przejechał szybko po policzku Evana, który jęknął – nie tyle z bólu, co z zaskoczenia. Bandyta zbliżył twarz, tak iż obaj niemal dotykali się nosami. Uśmiechnął się zjadliwie. – W porządku. Albo oddasz mi wszystko, co przede mną ukrywasz, albo zacznie się prawdziwe cięcie. Nawet jeśli niczego przy tobie nie znajdę, poderżnę ci grdykę dla zabawy. Evan poczuł ciepło pulsujące w prawej ręce. Wiedział, co to oznacza. Zachs rozniecał swój ogień. – Już dobrze, już dobrze! – wyjąkał Evan. – Przestań mnie tak przyciskać, to wyciągnę pieniądze. Łotrzyk puścił jego włosy. – Nawet kulawiec czasem się czegoś nauczy, nie? – Odstąpił na krok. – Zresztą, na co pieniądze człowiekowi, który ledwie człapie? Oczy mu się zwęziły, gdy Evan stanął prosto. – Tylko ostrożnie! Przeciął nożem powietrze. – Mogę cię pochlastać, nim mrugniesz powieką! A ja mogę cię podpalić, pomyślał Evan, zanim się spostrzeżesz. Popatrzył niecierpliwie na prawą rękę, gdzie powinna się pojawić płomienna kula. Na próżno jednak czekał. Dostrzegł tylko mętną poświatę na dłoni. Czemu się spóźniacie? – pomyślał. Jeśli natychmiast czegoś nie zrobimy, zginiemy! „Robimy, co możemy – nadeszła odpowiedź. – Robimy to wspólnie”. A więc nie mógł liczyć na nic więcej. Cóż, jeżeli nie potrafili sobie poradzić z jednym opryszkiem, nie zasługiwali na to, by posiadać klejnot. Tymczasem ręka stawała się gorętsza. Linie na dłoni błyszczały niby nitki autostrady widziane nocą z samolotu. Co nie uszło uwagi bandyty. – Co to ma znaczyć? Chowasz tam złoto? Trudno. Musiał się bronić tym, co miał aktualnie do dyspozycji. – Coś, co ci z chęcią podaruję! – zawołał, uderzając wewnętrzną stroną dłoni w twarz przeciwnika, który wrzasnął przeraźliwie, gdy jego skóra zaskwierczała, oparzona przez Zachsa. Zatoczył się do tyłu. Do ręki Evana przylgnęły kawałki spieczonej skóry, niczym przypalony tłuszcz na patelni. Poraniony człowiek cofał się ze skowytem. Jego zapomniany nóż, upadając, zabrzęczał na kamieniach. Mills oparł się o mur, znów wyczerpany. Jęki bandyty rozbrzmiewały jeszcze dobrą chwilę, milknąc ostatecznie w dali niby dźwięk rozregulowanej syreny. Nikt się nie zjawił, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Widocznie zbytnia ciekawość nie popłacała w tym mieście. – Co się z nami stało? – zapytał Evan w pustej alejce. – Sądzę, że to swego rodzaju sprawdzian – odparł czarodziej. – Sprawdzian? – wtrącił Zachs głosem mniej energicznym niż zwykle. – Nie znoszę sprawdzianów! – Myślę, że musimy wyciągnąć z niego wnioski, jeśli chcemy przetrwać – stwierdził czarodziej. Evan miał już dość stania. Zsunął się po ścianie i klapnął na chodnik. – Co masz na myśli? – spytał. – Odnoszę wrażenie, że zdobycie smoczego oka przyszło nam nadspodziewanie łatwo. Mills nie nazwałby czymś łatwym przelatywania z miejsca na miejsce wśród magicznych eksplozji. Tak czy inaczej, dostrzegał sens w rozumowaniu Roxa. Wciąż go dziwiło, jak to się stało, że upadli tuż przy ustawionym na pustyni obelisku, na wyciągnięcie ręki od upragnionego klejnotu. Ich przygoda obfitowała też w inne cuda. – Wykradliśmy kamień sprzed nosa dwu potężnym czarodziejom – rzekł na głos – którzy dysponowali o wiele większą mocą niż my trzej razem wzięci. – No właśnie! – zakrzyknął Rox, jakby Evan udowodnił jego tezę. – Dlaczego tak się to dla nas szczęśliwie skończyło? – Zachs jest szybki – oświadczyła szeptem świetlista istota. Zachs jest sprytny. – Ale nie jesteś ani tak szybki, ani tak sprytny jak Nunn, czarodziej, który cię stworzył – przypomniał mu Rox. – Wątpliwe, czy Nunn i Obar przewidywali, że my trzej się z sobą sprzymierzymy. Pomógł nam element zaskoczenia, przynajmniej na początku. Tylko co sprawiło, że odnieśliśmy zwycięstwo? Evan nie znajdował na to odpowiedzi, a i Rox z Zachsem milczeli. Siedział długo na zupełnie cichej ulicy, wpatrzony w obce gwiazdy. – A może po prostu dopisało nam szczęście? – zapytał w końcu. Czarodziej zachichotał. – Nawet jeśli tak, szczęście pochodziło od smoka. – Jak to? – zdziwił się Evan. – Czemu smok miałby nam pomagać? Dlatego że już się z nim kiedyś spotkałeś? Czarodziej westchnął płucami Millsa. – Nie wydaje mi się, by ktoś, kto widział smoka, ocalił skórę. Razem z Obarem i Nunnem przetrwaliśmy jego ostatnią wizytę w kryjówce, gdy tymczasem on pustoszył ziemię. Mills słuchał tego ze zdumieniem. – Trzech wielkich czarodziejów... i musieli się chować przed smokiem? – Smok to straszliwa bestia. Tylko tak mogliśmy przeżyć. Broniły nas wtedy smocze oczy. Nie chodzi, rzecz jasna o to, że udało mi się dotrwać do końca tamtych czasów zagłady. Kiedy smok niszczył świat, a my w trójkę drżeliśmy ze strachu, Nunn i Obar postanowili mnie zabić i posiąść mój kamień. Mills wciąż miał wątpliwości. – Ale jeśli smok jest taki straszny, czy można w ogóle mówić o szczęściu? – No cóż – odparł Rox po namyśle. – Może faktycznie „szczęście” to nie najlepsze słowo. W każdym razie jestem zdania, że to właśnie zostało nam przeznaczone: mieliśmy zdobyć ten klejnot, przynajmniej na pewien czas. Gdyby Mills znalazł w sobie choć resztkę sił, wyrzuciłby teraz ręce w powietrze. – Przeznaczone? Kto nam przeznaczył? Smok? Czarodziej znowu westchnął. – Chcesz, bym ci udzielił odpowiedzi na pytania, które sam sobie zadaję? Chcesz wiedzieć, czy smok planuje wszystko, co się tu dzieje? I czemu czasem myślę, że jesteśmy tylko pionkami w wielkiej grze, której nie potrafimy objąć rozumem? Czemu bez względu na to, co robimy, i tak spotyka nas ten sam los? – Zachs robi, co mu się podoba! – rozbrzmiała płaczliwa odpowiedź. Nigdy dotąd świetlista istota tak bardzo nie przypominała rozdrażnionego dziecka, którego zachcianki są ignorowane. I nigdy nie wydawała się taka słaba. – Tak naprawdę, kiedy dopisuje mi humor – ciągnął czarodziej – skłaniam się do zdania, że trzymamy los w naszych rękach. W gruncie rzeczy wiemy tylko tyle, że smok wszystkich nas tu sprowadził z pewnych niezrozumiałych przyczyn. Żywię nadzieję, że nie jesteśmy bezwolnymi pionkami, ale mając możliwość wyboru, sami stanowimy o naszym powodzeniu lub przegranej. – Czarodziej zamilkł, nucąc z cicha nieznaną melodię, jakby jego pozytywne myślenie miało zamienić noc w dzień. – Przyjemna teoria, nie ma co. Tylko nie wiadomo, czy prawdziwa. Bo należałoby raczej się spodziewać, że smok zniszczy nas, jak wszystkich od zarania dziejów. Może trzech ludzi przeprowadziło już tysiąc lat temu identyczną dyskusję? Czy za następnych tysiąc lat inni trzej podejmą ten sam temat? Mills otworzył oczy. Siedział nieruchomo, gdy Rox używał jego ust. – Owszem, to piękna teoria, lecz kamień, zamiast dodawać nam sił, jeszcze nas osłabia. – Jak już powiedziałem, to sprawdzian. – Jeśli masz rację, chyba go oblejemy. – Cóż za ironia, pomyślał Mills, dawny nauczyciel i wicedyrektor szkoły. – Musi być do tego jakiś klucz – upierał się czarodziej. – Jeżeli go znajdziemy, okażemy się godni smoka. Mills usiłował powstrzymać się od ziewnięcia. – Jak mamy szukać klucza, skoro marzymy tylko o tym, żeby się wyspać? – Rzeczywiście, należy nam się odpoczynek. Gdy brakuje energii, trudno nawet myśleć. Znajdźmy tylko jakieś bezpieczne schronienie, bo inaczej ktoś poderżnie nam gardło i już się nigdy nie obudzimy. Był to, zdaniem Millsa, najpraktyczniejszy pomysł, jaki tego dnia usłyszał. Stanął niepewnie na nogach, po czym wspierając się o mur, ruszył pomału w głąb zaułka, do którego wciągnął go bandyta. Rozglądał się za jakimś ciemnym kątem, gdzie mógłby bezpiecznie dotrwać do rana. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Zagadkowa sprawa. Dzięki posiadanemu oku Obar był w stanie wytropić pozostałe klejnoty. Teoretycznie. W praktyce, gdy zjawił się w sąsiedztwie pewnej tawerny, okazało się, że poszukiwany kamień jakby go unika. Oko informowało Obara na przykład o tym, iż klejnot znajduje się tuż przed nim, by w chwilę później wskazać, że wręcz przeciwnie, z tyłu. Raz na lewo, raz na prawo, pod ziemią albo w powietrzu. Zagubione smocze oko przemieszczało się równie szybko i z taką samą logiką jak kropla deszczu niesiona porywem huraganu. Na dodatek czarodziej nie mógł afiszować się swoim klejnotem, zwłaszcza w takim miejscu. Z zapadnięciem zmroku ludzie znikali z ulic; sporadycznie spotykało się grupki złożone z czterech i więcej osób, idących razem dla bezpieczeństwa, jak można było mniemać. Bo oprócz nich pokazywały się tu i ówdzie podejrzane, przyczajone w cieniu typy bądź grupy oberwańców szukających zaczepki. Niekiedy włóczęga przystawał na widok Obara, zastanawiając się niewątpliwie, czy warto nękać nieznajomego. Przecież wyglądał na starca. I faktycznie: był stary. Po tym wszystkim, co przeszedł ze smokiem, nawet on sam nie znał swego wieku. Sił dodawała mu jednak moc klejnotu. Kilka razy oprychy podchodziły do Obara, zagadując: „Ojczulku! Pozwól na słówko!” Albo: „Nie fundnąłbyś kolacji nędzarzowi?” Uciekał się wtedy do którejś z błahych salonowych sztuczek, aby ich zniechęcić: a to zapalały mu się w oczach zielone światła, a to unosił się nagle w powietrze. Zwykle pozostawiał Nunnowi tego rodzaju dramatyczne gesty, lecz od czasu do czasu i on robił z nich użytek. Mimo to nie powinien zaniedbywać ostrożności. Obnosząc się ze swoją magią, napełniał ludzi strachem. Nie mógł tu pozostawać zbyt długo, bo wkrótce byłoby o nim głośno. Gdyby zbyt wielu uznało go za potwora, rozjuszone tłumy mogłyby wystąpić przeciwko niemu. Dlaczego więc nie potrafił znaleźć oka? Nie miał zielonego pojęcia. Po tym, jak dawno temu smok zniknął i zabrał z sobą cztery klejnoty, skrupulatne poszukiwania nie naprowadziły Obara nawet na ich ślad. A teraz, w krótkim odstępie czasu, ta cała Constance Smith znalazła nie wiadomo gdzie jeden klejnot, a mała Mary Lou raptem oświadczyła, że pozostałe oczy tylko czekają na znalazców. Niestety, jedno sprzątnięto mu sprzed nosa, a drugie wciąż mu się wymykało. Za tym wszystkim stał smok. To nie ulegało wątpliwości. Smok bez ustanku nimi manipulował, prowadził ich ku sobie tylko znanym celom. Ucieczka przed potworem była jednak możliwa, co Obar sam raz udowodnił. Ale zachodziła obawa, że jeśli zdobędzie drugie oko, nie schowa się już przed smokiem. Zagłębił się w alejkę i tam, niewidoczny dla spóźnionych przechodniów, wyciągnął z zanadrza zielony kamyk. Rozbłysnął mu w ręku, owo źródło mocy i spokoju. Przyglądał się uważnie fragmentowi smoka. Co właściwie o nim wiedział? Klejnot użyczał mu mocy. Klejnot pomnażał jego siły. Obar znalazł dla niego tysiąc różnych zastosowań. A śmierć tylko czekała na moment, kiedy go utraci. Wciąż jednak nie pojmował wielu rzeczy. Co naprawdę łączyło kamień ze smokiem? Może potwór każdorazowo wyczuwał, kiedy Obar korzystał z owej namiastki jego mocy? A może, kiedy smok po raz ostatni nawiedził ziemię, Obar wcale mu nie uciekł, tylko smok go oszczędził z niewiadomych powodów? Patrząc na klejnot, pomyślał: „Powiedz mi, co mam robić”. Ze zdumieniem usłyszał odpowiedź: „Jutro”. Czy coś w tym rodzaju. Lecz to jedno słowo utwierdziło go w przekonaniu, że w stosownym czasie i miejscu wreszcie objawi mu się klejnot. Podejrzewał, że nie tylko jemu. Ale gdy smok zdradzi swój sekret, tylko od Obara będzie zależało, czy wykorzysta okazję. Jeszcze nigdy klejnoty nie miały takiej wartości. Po raz pierwszy smok tak dużo uwagi poświęcał szczegółom ludzkiej egzystencji. Pewnie wkrótce nadejdzie. Obar musiał jeszcze poczekać. Była to część koncepcji smoka. I akceptując pewne elementy tej koncepcji, mógł liczyć na zwycięstwo. Westchnął przeciągle. Powinien teraz wrócić do hotelu i porządnie się wyspać. Może uzupełni niedobory energii, nie wykorzystując do tego celu kamienia? Odwrócił się i ruszył w dół wzgórza. Nie planował aż tak długiego rekonesansu. Miał nadzieję, że pod jego nieobecność nic złego nie przydarzyło się Nickowi i Maggie. Nick ocknął się w ciemności. Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. – Pst, nic nie mów – szepnęła mu Maggie do ucha. Zorientował się, w jakim świecie przebywa: rozpoznał hotel i twarde łóżko, a obok leżała Maggie, Ochotniczka. – Co... – zaczął. Dłoń przykryła mu usta. – Mów szeptem – nakazała Maggie. – Są tu inni ludzie. Odsunęła rękę. – Inni goście? – odszepnął. – Nie sądzę – odpowiedziała Maggie, przesuwając się na łóżku. – Inni goście bardziej by hałasowali. Nick wytężył słuch. Gdzieś na korytarzyku zaskrzypiała deska, ale nic więcej. – Sugerowałabym odsunąć się od łóżka i od drzwi. Chyba zaraz ktoś nam złoży wizytę. Nick przetoczył się na skraj łóżka, bezszelestnie opuścił stopy na podłogę, szukając po omacku pochwy z mieczem. Maggie tymczasem zsunęła się z łóżka po drugiej stronie. Nick nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Pokój był zbyt ciasny, żeby mogli w nim znaleźć wiele dogodnych kryjówek. I wtedy drzwi rozwarły się z łoskotem, jakby ktoś potężnieje kopnął. Trzech mężczyzn wpadło do środka i nachyliło się nad łóżkiem. Dwaj z nich szturchali mieczami pościel, gdy trzeci przyświecał im kagankiem. Nikogo jednak nie znaleźli. – Tu ich nie ma! – Jeden z napastników odwrócił się do tego z lampką. – Może to nie ten pokój? – Dołek twierdzi, że przynajmniej dwoje z nich weszło na górę i już nie schodziło – odparł zapytany. – Przeszukajcie... Wypadając zza drzwi, Maggie kopniakiem w tył głowy przewróciła bandytę na łóżko. Kiedy zarył nosem w pościel, odbiła się od jego pleców niczym od trampoliny, by jednym susem dopaść człowieka trzymającego kaganek. Zanim odwrócił głowę, wynurzyła się obok niego i wytrąciła mu światło z ręki. Lampka roztrzaskała się o ścianę nad wezgłowiem: trysnęła oliwa, szkarłatne węgle posypały się na łóżko. Maggie śmignęła na korytarz. – Macie ich zabić! – rozległ się krzyk w półmroku. Jedyne światło w pomieszczeniu wpadało z korytarza. – Potem poszukamy pieniędzy! Nick podniósł się z drugiej strony łóżka. – Tak wam się wydaje? – zapytał, wysuwając miecz z pochwy. Bandzior, który przedtem trzymał lampkę, wybiegł w pościgu za Maggie, ten zaś, który leżał na łóżku, zerwał się na nogi, odgrodzony wyrkiem od Nicka. Ostatni z bandytów okrążał z wolna łóżko w stronę kąta, gdzie czekał chłopiec. – Wpadł w potrzask! – wykrzyknął, gdy dołączył doń jego kompan z mieczem. – Rychło się z nim policzymy! Żądna walki broń Nicka wyrywała się z ręki. Chłopiec postąpił krok do przodu, balansując na ugiętych kolanach, czekając na rozpoczęcie pojedynku. Zdobył już pewne doświadczenie w walce i jego mięśnie wiedziały, jak poruszać mieczem, by siła ramienia wspomagała zręczność zaczarowanej klingi. Raptem na lewo od Nicka zaszumiało powietrze i zajaśniał płomień. Bandyta stojący bliżej Nicka odwrócił na chwilę wzrok. – Łóżko się pali! – Dobra, zabij go jak najszybciej i zmiatamy! – zawołał drugi. Niech się Dołek martwi o swoje łóżko! Miecz Nicka pędził już na opryszka, który w pośpiechu i niezręcznie uniósł broń, ledwo parując uderzenie. Straciwszy równowagę, zatoczył się w stronę płonącego łóżka. Natychmiast się jednak wyprostował, usiłując naraz złapać równowagę i stawić czoło Nickowi. Ale się spóźnił. Miecz Nicka przebił mu serce. Nick dobrze wiedział, że nie należy od razu wyszarpywać klingi. W kącie było tak mało miejsca, że nieżywy napastnik mógł mu służyć za tarczę chroniącą przed pozostającym przy życiu bandycie. Nick nie potrafił uspokoić drżącej dłoni, gdy klinga chłeptała krew. Poczuł przypływ energii, która poprzez trzymające miecz ramię przenikała do całego ciała. Zerknął na ogień. Płomienie strawiły już połowę łóżka i wypełniły pokój chybotliwymi blaskami. Od buchającego żaru pot zalewał mu czoło. Dym snuł się pod krokwiami. Jeszcze chwila i nie będzie czym oddychać. Jeśli nie wyjdzie z kąta, ugrzęźnie tu na zawsze. Ruszył do przodu, okrążając powoli łóżko. Skurczone truchło huśtało się na czubku miecza. Siła wypełniająca teraz Nicka pozwalała mu unieść w jednej ręce ów strzęp człowieka, z którego miecz dopijał już ostatnie krople krwi. Cały pokój zdawał się zabarwiony na czerwono, choć Nick nie wiedział, czy spowodowały to płomienie, czy też miecz stworzył taką iluzję. – Kim ty jesteś? – zapytał ocalały bandyta zbliżającego się młodzieńca. – Co zrobiłeś? Nick opuścił miecz ku ziemi, aby wysuszone zwłoki zsunęły się po klindze. Bandyta cofał się w stronę drzwi, lecz za jego plecami toczył się zacięty pojedynek, błyskały ostrza mieczy. – Precz ode mnie! – wrzasnął przeciwnik Nicka, wymachując klingą. – Jestem dużo lepszym szermierzem od brata! – A więc zabijam dziś braci? – odparł Nick zdawkowo. Słyszał, jak krew tętni mu w uszach, a bandziorowi głośno wali serce. Świat osnuła szkarłatna kurtyna. Miecz nadal łaknął krwi. Czyż Nick miał mu jej szczędzić? Jego przeciwnik cofnął broń. – Posłuchaj – rzekł gorączkowo. – To jakaś pomyłka. Może da się to jeszcze odkręcić? Wrócę do swoich mocodawców i powiem, że nikogo tu nie zastałem. Niesprawdzone informacje, rozumiesz... Nick zbliżał się nieubłaganie, miecz rwał się do boju niczym pies myśliwski, który zwietrzył ofiarę. – Za późno na tłumaczenia – powiedział. Miecz potrzebował krwi, a on mocy, którą dawał mu oręż. W takich chwilach jak ta – wymachując mieczem, walcząc, pijąc krew nieprzyjaciół – Nick czuł, że żyje. Minął drugi narożnik łóżka krokiem pewnym jak baletnik. Miecz kiwał się lekko na boki, uradowany perspektywą kolejnej przekąski. Krwawe plamy na głowni zbiegły się i zniknęły, gdy miecz spił ostatnie krople w oczekiwaniu na drugie danie. Opryszek wybałuszył oczy, błyszczące w blasku ognia. – Nie! – Upuścił miecz i rzucił się do ucieczki. – Nie uda ci się... – Zwolnił gwałtownie, gdy omal nie nadział się na korytarzu na klingę swego towarzysza. Miecz Nicka trafił go w plecy. Ofiara wrzeszczała, kiedy żelazo piło krew. – Co to? – Ich ostatni przeciwnik odskoczył do tyłu, ogłupiały na widok agonii kamrata. Maggie momentalnie ominęła obniżoną gardę i cięła go w ramię. Ranny mężczyzna początkowo sprawiał wrażenie zaskoczonego, lecz potem wpadł w szał. Runął z krzykiem na Maggie, zataczając mieczem młynka. W żyły Nicka wpływał obfity strumień mocy, jakby miecz i jego właściciel stawali się jedną istotą. Podczas walki na pustyni Nick czuł się podobnie. Niezwykle trudno było wyrwać się ze stanu radosnego uniesienia. Wtedy zdołała go uspokoić dopiero magia Obara. Ale tutaj był sam. I za nic w świecie nie chciał, żeby opuściło go to upajające uczucie. Wył z dzikiej euforii; wrażenie potęgi, a zarazem błogości wypełniło każdą komórkę jego ciała. Tak chciałby się czuć do końca świata. Po skończonej uczcie miecz pochylił się ku ziemi, by strząsnąć z siebie osuszone truchło. Ostatni bandyta uskoczył na bok przed zwłokami kompana. Miecz ciął go pod żebra, a potem pił... jeszcze łapczywiej niż przedtem. Nick dygotał. – Nie sądziłam, że będzie tak ciężko – powiedziała Maggie jeszcze w korytarzu. – Na szczęście mamy to już za sobą. Nick? Stanęła w progu. – Dobrze się czujesz? Czy dobrze? Nigdy nie czuł się lepiej. Zapadł w cudowny błogostan, moc wciąż przepływała falami przez jego ciało. Powieki mu ciążyły. Niebawem przemieni się w czystą energię i uniesie nad ziemią. Po posiłku miecz pozwolił mu się wyrwać. Nawet przy zamkniętych oczach świat jawił się Nickowi szkarłatnym oceanem. Oceanem nieskończonym. Poczuł, że unosi ramię, gotów do kolejnego ataku. – Nick! – ktoś krzyknął. – Co ty wyprawiasz? Zamrugał. Znał ten głos. Należał do Maggie. Miecz pragnął także jej krwi, a Obar, nieobecny, nie mógł go powstrzymać. Nick znalazł w sobie siłę, by ją przestrzec: – Maggie! – zawołał. – Uciekaj! Odskoczyła w bok. Miecz przeciął tylko powietrze. – Nie! – krzyknął Nick. Chwycił rękojeść oburącz, chcąc poskromić zapędy broni. – Maggie, ratuj się! – Jakieś kłopoty? – odezwał się ktoś za plecami chłopca. Nick i jego miecz natychmiast się odwrócili. Na szczycie schodów stał Dołek. – Co to za awantura? – zawołał z udawanym zdziwieniem. Pewnie przekradli się koło mnie, kiedy spałem. Jakie szczęście, że... Urwał w pół zdania, wytrzeszczając oko na widok tego, co ujrzał we wnętrzu pokoju. – Ogień! Gore! Wszyscy uciekać! Och, biada Dołkowi! Nick biegł już korytarzem z wyciągniętym mieczem. Jednym płynnym ruchem przebił Dołka. Jedyne oko umierającego hotelarza patrzyło w zdumieniu na miecz. Nick znów poczuł napływ energii, odurzającej mocy – a mimo to ciągle odczuwał niedosyt. Lecz to nie koniec uczty. Uczta się nigdy nie skończy. Tylko nie Maggie! Nie, pewnych rzeczy odmówi klindze, jeśli będzie w stanie. Miał nadzieję, że uciekła. Wolał się nie oglądać. Miecz siorbał krew, a on oddychał głęboko, myśląc już o pracy, która go jeszcze czekała... która się nigdy nie zakończy. Tylko się nie oglądaj, powtarzał sobie. Nie wolno ci się obejrzeć. Posiłek dobiegł końca, bezużyteczne zwłoki opadły na ziemię i stoczyły się po schodach – tak suche, że pękały i kruszyły się po drodze. Ściskając miecz w dłoni, Nick minął biegiem jego ostatnią potrawę. Następne znajdzie na ulicach. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI – Może wejdziecie ze mną do cieplutkiej kuchni, co? – zaproponował Wąż z ironicznym uśmiechem. A więc nie zamierzał od razu go zabić, pomyślał Todd. Może, jeśli przemówi mu do rozsądku, oberżysta wyrzeknie się swoich niecnych zamiarów? Przecież nieraz już wpadał w tarapaty. Tyle że, oczywiście, nigdy w grę nie wchodziły kusze. – Pozwolisz mu żyć? – wyręczyła go w odpowiedzi Sala. – Ech, córko, zacznij wreszcie myśleć – wybuchł śmiechem Wąż. Widać, że był w doskonałym nastroju. – Chłopak przypłynął na wyspę z grupą zamożnych kupców. Zanim go zabijemy, ściągniemy za niego piękny okup. Rozradowana mina oberżysty wyprowadzała Todda z równowagi. Skoro jego śmierć była tylko kwestią czasu, mógł przecież coś powiedzieć. – Zgarniecie pieniądze, a potem i tak zginę? Mam kilku przyjaciół, którym to się nie spodoba. Wąż ryknął śmiechem. – Masz przyjaciół? Cóż, Wąż będzie chyba musiał wszystkich pozabijać! – Przesunął kciukiem po gardle. – Nikt tu Wężowi nie podskoczy. Och, jak przyjemnie mieszkać w Beznadziei. Tu trzeba mieć plecy oraz czym zapłacić. – W Beznadziei? – Tak się nazywa ta dziura! Niech sobie te cudaki w dokach mówią, że to Miasto Portowe czy co tam chcą, ale my tu na górze wiemy, gdzie naprawdę mieszkamy! – Machnął kuszą w kierunku Todda. – No, dość tych gadek. Pora, byś wszedł do środka i napisał krótki liścik do swoich koleżków. Zachowanie karczmarza coraz bardziej zdumiewało Todda. – Dopiero co powiedziałeś, że mnie zabijesz, a teraz się spodziewasz, że napiszę list? – Jak uważasz – rzekł Wąż, wesoło mrugając. – Ale to od ciebie zależy, czy resztę życia spędzisz bez nerwów czy w mękach. Z moich obliczeń wynika, że można ci spokojnie obciąć piętnaście palców i dalej będziesz mógł pisać. Todd z trudem powstrzymał się od spojrzenia na ręce. Nie sprawi tej świni satysfakcji, okazując strach. Jeśli wypłacze się z tej kabały, to na pewno nie dzięki próżnym słowom. Wąż wskazał kuszą drzwi. – A teraz właź, albo się przekonasz, jak piecze ucięty paluszek! Wchodząc do kuchni, Todd zerknął z ukosa na Salę. Przynajmniej, gdy mijał dziewczynę, przyzwoitość nakazywała jej okazywać przygnębienie. Widocznie i ją zaskoczyła ta sytuacja. Do licha, nigdy nie wolno ufać ojcom. – No, jazda – ponaglił go Wąż. – Jesteś Todd, czy może się mylę? Todd o mało się nie potknął, gdy to usłyszał. Ten sukinsyn pewnie w ogóle nie wychodził z kuchni. Musiał podsłuchać całą jego rozmowę z Salą. – Jeśli szukacie kryjówek – rzekł za nim Wąż – następnym razem spróbujcie za śmieciami. Todd poczuł na plecach grot bełtu. Wszedł do kuchni. Było to obszerne pomieszczenie z szerokim stołem na środku, który sięgał niemal od ściany do ściany. Po obu stronach stały ceglane piece. Na ścianie przy przeciwległych drzwiach wisiały dwa wielkie tasaki i dwa mniejsze noże. Nie Unosił się tutaj tak obrzydliwy smród jak na podwórku, co nie znaczy, że pachniało przyjemnie. Zapachy gotowanych potraw mieszały się z dziwną kwaśną wonią. Może zjełczałego tłuszczu? – Co za szkoda – podjął Wąż – że trzem twoim towarzyszom podróży zabrakło szczęścia. Zginęli, biedacy, w tragicznym wypadku... Nie! Todd nie wierzył. Wilbert, Stanley i pani Smith nie żyją? Skąd Wąż mógłby o tym wiedzieć? Żałował teraz, że nie został w gospodzie, aby walczyć, a być może nawet zginąć ze swymi przyjaciółmi. – A stało się to... Zaraz, kiedy...? – medytował na głos Wąż. Todd nie czuł już bełtu na plecach. Obejrzał się ostrożnie. Wąż przystanął, by zerknąć na tarczę wielkiego zegara stojącego na półce przy wejściu. Zegar był kanciastym gratem ze szklanymi drzwiczkami, za którymi było widać ciężarki. – Rzekłbym, za jakieś dwie godziny – oszacował Wąż. Zwrócił twarz na Todda, uśmiechając się lodowato. – Oby mieli przy sobie dużo pieniędzy, kiedy będą umierać. Jeśli tak, może cię jeszcze polubię. A więc jeszcze żyli. Na razie. Todd przypuszczał, że nikt z nich nie będzie musiał umierać. Wąż nie zdawał sobie sprawy ze specjalnych uzdolnień pani Smith. W każdym razie, dobrze byłoby uciec i przestrzec ich przed niebezpieczeństwem. Wszystko pochrzanił – tylko po to, żeby się spotkać z dziewczyną! – Trzeba wspomnieć w liście o ich tragicznym wypadku. Jeśli będziesz posłuszny, kto wie, może nawet dostaniesz coś do jedzenia. Wąż wskazał kuszą na długi stół. – Siadaj. Todd przysiadł na stołku. Oberżysta odwrócił się do córki. – Sala, bądź łaskawa przynieść pióro i papier. Skinęła głową i wybiegła z kuchni, jakby ojciec ją ścigał. Wąż wbił wzrok w Todda. Uśmiech znikł z jego twarzy. – Masz ochotę prysnąć, chłopcze? – Wskazał na noże zawieszone na ścianie. – A może chciałbyś żgnąć mnie w plecy? A już na pewno chciałbyś spędzić kilka minut z moją córką na osobności, żeby się zabawić w ciemnej alejce, co? – Zachichotał, szczerze ubawiony tą ostatnią sugestią. Jego ust nie wykrzywił jednak najlżejszy uśmiech. Marzę o tym, byś zaryzykował. Wóz albo przewóz. – Położył kuszę po drugiej stronie stołu, tuż poza zasięgiem Todda. – Jeden ruch, a w mig cię przekroję, tak że twoja głowa nawet się nie połapie, że reszta już nie żyje. Stracę kupę forsy, za to będę miał ubaw po pachy. – Wąż zbliżył się o krok do jeńca, jakby już teraz chciał go uderzyć. – Jakiż to będzie piękny widok, kiedy twoja krew buchnie fontanną na ziemię. Todd nie spuszczał oczu z oberżysty. Błysnęła mu myśl, że jednak warto byłoby spróbować. Otworzyły się wewnętrzne drzwi i Sala wpadła do środka, trzymając w rękach kałamarz i gęsie pióro. Na twarzy Węża ponownie zagościł łaskawy uśmiech. – No, dobrze – rzekł do Todda. – Chcę, żebyś to napisał własnymi słowami. Tylko uważaj, aby twoje słowa pasowały do moich. Sala położyła przed młodzieńcem pióro i kałamarz. Wąż rzucił na stół jakąś książkę. Gdy uderzyła o drewniany blat, rozchyliły się stronice pełne liczb zapisanych w kolumnach. Pewnie była to księga rachunkowa. – Pisz na pustej stronie z tyłu – nakazał Wąż. – I niech to zabrzmi szczerze, inaczej dołączymy do przesyłki jakiś niezbity dowód na to, że sprawa jest po ważna. Todd mógłby przysiąc, że coś poczuł, jakby ziemia z lekka zadrżała, a blat stołu przesunął się pod jego palcami. Oberżysta najwyraźniej niczego nie zauważył. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, po czym zaczął dyktować: – Wpadłem w straszne tarapaty. Moi towarzysze zostali bestialsko zamordowani. Sam tylko dlatego uniknąłem ich losu, bo zdołałem przekonać moich oprawców, że zapłacicie wysoki okup za moje uwolnienie. Proszę, postępujcie według danych wam wskazówek i uiśćcie sumę wyszczególnioną w załączniku. Jeśli tego nie zrobicie, już nigdy nie zobaczycie mnie żywego. Todd w miarę wiernie przelał na papier słowa Węża. Potrzebował czasu, aby się stąd wydostać. – Nie zapomnij podpisać się na dole. – Wąż przyjrzał się notatce i kiwnął z aprobatą. – Powinno wystarczyć. – Poklepał Todda po plecach. – Obyś miał na pokładzie statku paru oddanych przyjaciół. Pamiętaj: dobry okup równa się spokojnej śmierci. Todd wolał mu nie mówić, że na okręcie nie ma żywej duszy. Jeśli to się wyda, pewnie nie pożyje zbyt długo. Kątem oka obserwował kuszę. Wiedział, że Wąż specjalnie tak ją położył na stole, by więzień spróbował po nią sięgnąć. Ale Toddowi palce jeszcze nie zbrzydły. Nie, musiał znaleźć sposób, by zaskoczyć swego łaskawego gospodarza. Po wszystkim wepchnie głowę Węża w stertę śmieci na podwórku. Nie troszcząc się za bardzo o to, czy jest do niej dołączona reszta ciała. Kuchnia jeszcze raz zachybotała, silniej niż przed chwilą. Toddowi wydało się, że dostrzega zielony rozbłysk. Gdzieś blisko musiało być smocze oko. Czyżby próbowało wskazać Toddowi miejsce, w którym zostało ukryte? Tym razem nawet Wąż zauważył pewną zmianę. Uśmiech zachwiał się na jego wargach. Ale chwilę później zieleń znikła, a drżenie ustało. Kiwając Toddowi głową na pożegnanie, Wąż zabrał ze stołu kusze. – Zbyt długo mitrężę na zapleczu, obowiązki czekają – rzekł ochryple. Podszedł do wewnętrznych drzwi. – Sam, dupo wołowa! Bywaj no tu zaraz! Wąż cofnął się od progu, gdy przywołana postać wypełniła otwór drzwiowy. Człowiek ten był tak wysoki, że musiał się dobrze pochylić, by nie zawadzić głową o futrynę. Był również szeroki w barach, masywna postać z trudem zmieściła się w przejściu między stołem a dużym kaflowym piecem. Wąż instruował go przez chwilę niskim głosem. Todd podsłuchał tylko, że mowa jest o okupie, przy czym doszły go słowa: „...a jeśli nie zechce...” Ostatnich zarządzeń Węża jednak nie dosłyszał. Oberżysta skierował spojrzenie na jeńca. – Sam jest niemową, ale ma wiele cennych zalet. Celuje zwłaszcza w zgniataniu różnych rzeczy, w rozrywaniu ich na sztuki. Sam wyszczerzył zęby. – Dokończ szybko ten list, a Sam nie będzie musiał ci pomagać ciągnął Wąż. Przystanął obok drzwi, zawiesił kuszę na kołku nad nożami i tasakami. Popatrzył na Sama. – Masz go związać, gdy się upora z listem! Zanim drągal wykonał w odpowiedzi jakikolwiek gest, nastąpiło kolejne poruszenie. Świece na stole pogasły, gorący podmuch przetoczył się po kuchni. Nie zapadły jednak ciemności, przez szczeliny w stropie i ścianach prześwitywało bowiem jasne zielone światło. Aż raptem zgasło. Panowała cisza. Sam odpalił stoczek od płomyka lampki, któremu udało się przetrwać powiew, po czym zaczął na nowo zapalać świece. – A zapewniano mnie, że to się już nie stanie. – Głos Węża zniżył się do szeptu. Nawet rosły Sam uwijał się z wystraszoną miną, jak gdyby dopiero zapalenie wszystkich dostępnych świec i lampek mogło dać im względne poczucie bezpieczeństwa. Moc była blisko. Todd już raz użył smoczego oka. Czy mógł i temu rozkazywać? – No, minęło – rzekł Wąż pewniejszym tonem. Odwrócił się do córki stojącej przy stole. – A ty tu jeszcze czego? Podniósł rękę, jakby chciał ją uderzyć. – Już ja z tobą pogadam, gdy załatwię swoje sprawy. – Wyciągnął dłoń w jej stronę, lecz powolnym, niemal czułym gestem pogłaskał palcami kosmyk rudych włosów. – Może będzie lepiej, jeżeli porozmawiamy w twoim pokoju. Wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami. Gdy Sam skończył zapalać światła, oparł się o jeden z zimnych pieców. Sala przeniosła spojrzenie z osiłka na Todda. – Pośpiesz się z tym pisaniem. Zabieram się zaraz do gotowania i sprzątania kuchni. Todd popatrzył na otwartą księgę. Powinien chyba spróbować dokończyć list, choćby dla zyskania czasu na obmyślenie, w jaki sposób wyrwać się na wolność lub zbliżyć do klejnotu. Zerknął na olbrzymiego sługę Węża. Sam przechwycił jego spojrzenie, bez zmrużenia oka wpatrywał się w twarz młodzieńca. Todd zastanawiał się, czy olbrzym ma szybki refleks. Może, jeśli odwróci uwagę tego draba, zdoła bez przeszkód dopaść drzwi? Tyle że musiałby przebiec długą wąską alejkę, a potem minąć główne wejście do tawerny. I zostawić oko. Nie najlepszy plan. Beznadzieja – jakże odpowiednia nazwa dla tego miasteczka. Sam wskazał palcem książkę i chrząknął niecierpliwie. Chciał, żeby Todd brał się wreszcie do roboty. Niech mu będzie. Złapał za gęsie pióro i umaczał końcówkę w atramencie. Zawiesił je nad książką. Wielka czarna kropla kapnęła na stronicę, zalewając kleksem rozpoczęty list. Jak można pisać czymś takim? Wpatrywał się w zaostrzoną końcówkę, rozmyślając, czy nadawałaby się na broń. Była jednak zbyt krucha, żeby wyrządzić krzywdę mocarnemu Samowi. Wtem znów zapłonęło zielone światło, docierając do wszystkich kątów kuchni. Tryskało ze stołu niczym zielona lawa wypluwana przez wulkan. Sam wciskał plecy w kafle, jakby ze strachu przed oślepiającym blaskiem pragnął wniknąć do pieca. Oko! – pomyślał Todd. Daj mi oko! Ale wtedy światło zgasło. Sam postąpił kilka kroków naprzód, tocząc wokoło wściekłym wzrokiem, jakby zapomniał o niedawnym przerażeniu. Może zielone światła widywano dość często w tym pomieszczeniu? Sam warknął na Salę, by wróciła do przerwanej pracy. Rozkazywanie innym miało pewnie kojący wpływ na olbrzyma. Pobrzękiwały rondle, gdy Sala przestawiała jeden z wielu stosów, które piętrzyły się na całej długości stołu. Sam wbijał wzrok w miejsce, skąd przed momentem wytrysnęło zielone światło, jakby stary drewniany blat krył w sobie jakiś sekret. Sala ruszyła wzdłuż stołu, dźwigając oburącz ogromnych rozmiarów patelnię. Zbliżyła się do potężnego strażnika. – Przepraszam, Sam. Gdy zbir odwrócił się do dziewczyny, ta z całej siły grzmotnęła go w twarz patelnią. Sam poleciał do tylu i rąbnął głową o piec. Todd zerwał się na nogi. – Musimy stąd uciekać! – zawołała Sala. – My? – zdziwił się Todd. Sala popatrzyła na patelnię. – Nie mogę tu zostać. Nawet nie wiesz, jaka spotkałaby mnie kara! Sam tymczasem odemknął powieki – nawet ogłuszony nie upadł, opierając się plecami o piec. Todd krzyknął ostrzegawczo. Sam spojrzał na Salę. Jakże maleńka zdawała się przy nim! Potrząsnął głową ze smutkiem, jakby sprawiło mu wielką przykrość, że odważyła się na taką rzecz. – Sam! – wycedziła Sala przez zaciśnięte zęby. – Jeśli nie zejdziesz mi z drogi, będę musiała cię zabić! W odpowiedzi Sam machnął ręką, chcąc ją złapać. Odskoczyła zręcznie do tyłu, ledwo unikając palców strażnika. Drągal odepchnął się od pieca. Łapał przez chwilę równowagę, chwiejąc się na nogach. Sala podbiegła do noży i tasaków. Pochwyciwszy najdłuższy nóż, odwróciła się do nadchodzącego Sama. – Użyję go! – zagroziła ochrypłym szeptem. – Ostrzegałam cię, kiedy robiłeś te rzeczy! Sam tylko wyszczerzył zęby i przyspieszył kroku. Todd skierował wzrok na tylne drzwi, nie zaryglowane i nie pilnowane. Sala starała się zachowywać możliwie cicho, aby nie zaalarmować kogoś wewnątrz tawerny. A Sam był niemową. Gdyby Todd zdecydował się teraz na ucieczkę, miałaby szansę powodzenia. Sala wydobyła z siebie krótki zduszony dźwięk, kiedy Sam pochylił się nad nią – dźwięk, który przygwoździł Todda do ziemi. Nie mógł tak po prostu uciec. Gdy się obejrzał, Sala właśnie dźgała mężczyznę nożem w pierś. Drągal przystanął, gapiąc się na trzonek noża, który sterczał mu z mostka, zdumiony jego widokiem. Wyrwał ostrze z piersi i odrzucił nóż na bok. Strużka krwi spłynęła po koszuli. Wyrzucił przed siebie jedno wielkie łapsko, chwytając dziewczynę za ramię, nim zdążyła uskoczyć. Uniósł ją do góry. Kołysała się w jego gigantycznej dłoni niczym szmaciana lalka. Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, sapiąc ciężko. – Nie, Sam – wyszeptała. W jej szeroko rozwartych oczach kryła się rozpacz. – Mogę być dla ciebie miła. Zapomniałeś? Rozległ się głośny chrzęst, gdy Sam podniósł ją jeszcze wyżej. Wrzasnęła. Olbrzym robił jej krzywdę. Todd musiał temu jakoś zaradzić. Gdzie się znajdowało to oko? Zresztą do diabła z okiem! Potrzebował prawdziwej broni, a Sam blokował mu dostęp do ściany z tasakami. W czasie bójek na boisku Todd nauczył się jednak wielu sztuczek. Gdy ktoś uparcie zagradzał ci drogę, najprościej było go ominąć. Todd wskoczył na stół i pobiegł, roztrącając garnki i talerze. Sam rozdziawił gębę, gdy przebiegał koło niego, by zeskoczyć po drugiej stronie i chwycić za kuszę. Brutal zareagował wreszcie, widząc, co się dzieje. Ruszył chwiejnie na Todda, nie wypuszczając z rąk zwisającej bezwładnie dziewczyny. Zbliżał się szybko. Todd odwrócił kuszę, wycelował w przeciwnika i pociągnął za spust. Gdy bełt wystrzelił, siła odrzutu pchnęła Todda na ścianę. Sam zacharczał, strzała przeszyła mu gardło. Sala upadła na podłogę, gdy olbrzym szarpał oburącz trzonem bełtu. Osunął się na kolana, jego oblicze przybrało śmiertelny, szaroniebieski odcień. Nie mógł złapać oddechu. Strzała przekłuła krtań. Sam ją ułamał i uniósł kawałek w geście triumfu, nim padł twarzą na ziemię. Todd podszedł ostrożnie do leżącego. Sam nie oddychał. Młodzie – nieć wolał jednak wskoczyć dla bezpieczeństwa na stół, niż przechodzić nad olbrzymim ciałem. Sala pojękiwała, leżąc za Samem z zamkniętymi oczami. – Sala! – zawołał Todd. – Obudź się! – O Boże – uniosła powieki z grymasem bólu. – Chyba coś złamałam. Toddowi wydawało się, że Sam złamał jej jakąś kość w ręce, gdy potrząsał nią w powietrzu. – Wyciągnę cię stąd – szepnął. – Znam ludzi, którzy migiem potrafią zaleczyć każdą ranę. – Przypuszczał, że nastawienie złamanej kości to żaden problem dla czarodzieja. – Co to za bałagan? – odezwał się ktoś za nimi zirytowanym głosem. Todd odwrócił się błyskawicznie. Wrócił Wąż. – Wystarczyło zostawić cię samego na pięć minut, a ty zdążyłeś załatwić jednego z moich najlepszych pracowników. – Rozciągnął usta w uśmiechu. Cóż, teraz będę musiał cię zabić. – Zdjął ze ściany największy z tasaków. Tyle że Todd nie był już bezbronny. Nie rozstawał się z kuszą. Rozejrzał się naprędce po pomieszczeniu, szukając bełtów. Musiały gdzieś tu być. Światło zapulsowało zielenią, kiedy smocze oko ponownie zamanifestowało swą obecność. Tylko nie teraz! Niezwykle silny blask zmusił Todda do zasłonięcia oczu ręką. Po chwili światło zgasło. Todd opuścił rękę i zamrugał, kierując wzrok na oberżystę. – Tego szukasz? – zapytał Wąż, unosząc spod stołu kołczan pełen bełtów. Rzucił go z powrotem na podłogę, rechocząc. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Nick biegł ulicą spragniony krwi. Trzech mężczyzn wyszło przed nim zza rogu. Patrzyli ze zdziwieniem na biegnącego. – Powolutku, młodzieńcze! – jeden zawołał z nich. – Ma minę, jakby dopiero co zobaczył ducha swego ojca! – dodał drugi. – Nie, on tylko komuś coś buchnął i zmyka. Mam rację, chłopcze? – zasugerował trzeci ze śmiechem. – Uważajcie! – krzyknął pierwszy. – Ma miecz! – Cóż z tego? – zapytał ironicznie ów trzeci. – I my je mamy. Po tej uwadze wszyscy dobyli broni. – Dobrze. A teraz odłóż, chłopaczku, swój mieczyk, to pogawędzimy sobie jak przystało na cywilizowanych złodziei. – Ja... nie mogę – wydukał Nick. Kimkolwiek byli, złodziejami czy kupcami, nie chciał ich zabijać. Wytężał wszystkie siły, aby powstrzymać wyrywający się do boju miecz. – A to niby czemu, racz wyjawić? – Potrzebuję krwi – stęknął Nick, gdy miecz znów przejmował nad nim kontrolę i odbierał mu mowę. Świat okryła rozedrgana czerwień, kiedy ostrze wykręciło fantastycznego młyńca, trzymając na odległość trzech nieznajomych. – Jest cholernie dobry! – jeden z nich zawołał. – Może znajdziemy zuchowi jakąś pracę – zaproponował drugi. – Tylko niech nasz młody przyjaciel zechce łaskawie schować miecz. Ramię Nicka uczyniło gwałtowny wypad, mijając gardy obu mężczyzn. Klinga przekłuła bark trzeciego. Człowiek wrzasnął, dźgnięty znienacka żelazem. Moc wstępowała w Nicka falami – tak wielka ilość mocy mogła przebrać miarę i uczynić go znowu słabym. – Co on zrobił Axosowi? – zawołał trwożnie kompan rannego. – Ten miecz jest przeklęty! Obaj przeszli do ataku. Nick pociągnął za rękojeść, lecz klinga tkwiła uparcie w ciele umierającego, spijając z niego łapczywie życiodajną krew. Nick uskoczył w bok, nie puszczając miecza. Zdołał uniknąć jednego ciosu, lecz drugi ugodził go w bok. Kiedy ostrze wchodziło mu w ciało, poczuł ukłucie bólu, lecz był to ból odległy, jakby ranę otrzymał ktoś inny. Nick wyrwał ostatecznie swój miecz, zatoczył się niepewnie do tyłu. Czuł dziwne ciepło w miejscu, gdzie go zraniono. Jeden z mężczyzn nie spuszczał z niego oka, podczas gdy drugi oglądał powalonego towarzysza. – Żyje? – spytał ten pierwszy. – Trzeba będzie mu pomóc – odparł drugi. Przyklęknął, żeby podnieść konającego kamrata. – Demonie piekielny! – warknął pierwszy, podtrzymując nieprzytomnego z jednej strony. – Jeszcze cię znajdziemy, a wtedy marna twoja dola. Dwaj ocaleli oddalili się szybko z umierającym towarzyszem. Nick odprowadził ich wzrokiem. Miecz szarpał go za rękę, nagląc do pościgu. Nick spróbował ich gonić, gdy wtem ziemia uciekła mu spod stóp. Upadł na bruk. Nazwali go demonem. Czyż stał się nim naprawdę? Miecz powtórnie szarpnął go za rękę: w lewo, raz i drugi. Nick powiódł spojrzeniem wzdłuż głowni. Zatrzymał wzrok na ranie, jaką otrzymał w lewy bok. A zatem, z braku przeciwników miecz żądał teraz jego krwi. Ciarki przeszły mu po plecach. Co się z nim działo? Ilekroć używał broni, miał nad nią mniejszą kontrolę. Dwukrotnie usiłował zabić Maggie. Miecz wprawiał go w stan euforii i wyzwalał w nim szaloną siłę, ale tylko po to, by mógł dalej zabijać. Nie widział końca tego obłędu. Ale nie, mógł wszystko zakończyć. Mógł zostawić broni wolną wolę, aby wpiła się w jego ciało i wysączyła stamtąd całą krew. Miecz napełni go energią, odbierając równocześnie życie, aż... Aż co? Może w momencie śmierci eksploduje z ekstatycznego uniesienia? Nie mógł dłużej tak żyć. Istniały przecież gorsze rodzaje śmierci. – W porządku, mieczu – szepnął, pozwalając klindze przechylić się do rany. – Nasz ostatni posiłek. – Zaczekaj! – zakrzyknął ktoś z cienia. Nick wyciągnął miecz przed siebie. Czyżby nowa ofiara? Jeszcze trochę, a ustawią się do niego w kolejce. Jakaś postać wyszła z mroku. Powinien raczej powiedzieć, że wykuśtykała. Człowiek ledwo szedł. Ale i Nick był w nie lepszej kondycji. Może stoczą pojedynek w zwolnionym tempie: jeden będzie cierpliwie czekał, aż drugi sparuje jego cios. A może nie musiał się rozstawać z życiem? Może oderwie rękę od przeklętego miecza, kiedy ten będzie zajęty następną zdobyczą? Może opuści wreszcie to miejsce, by na zawsze zapomnieć o mieczach? O ile w ogóle da radę iść, brocząc krwią z tak głębokiej rany. Tak czy inaczej, jeśli chciał dotrwać do rana, musiał wstać. Podciągnął nogi i ostrożnie kucnął. Dłoń wolna od miecza wsparła się o ziemię, inaczej by upadł. Wziął głęboki oddech. Miecz da mu siłę, wtedy wstanie. Miecz go potrzebował. – Nick? Spojrzał na twarz mężczyzny oświetloną mdłym blaskiem gwiazd. Był to pan Mills. Miecz wyczuł kolejny posiłek. Nickowi wracały siły. Wstał bez trudu. Miecz naglił. Ale nie ten człowiek. Nie jego dawny sąsiad. Nick musiał go przestrzec, póki jeszcze był w stanie mówić. – Panie Mills – wystękał ochrypłym, monotonnym głosem, wyzutym wskutek zmęczenia z wszelkich emocji. – Niech pan stąd ucieka. Nie panuję nad tą rzeczą. Ku zdziwieniu Nicka pan Mills parsknął śmiechem. – Myślisz, że mogę wszędzie biegać? – odparł niegdysiejszy wicedyrektor szkoły. – Nie jestem dokładnie tym, za kogo mnie bierzesz. Nick nie wiedział, co pan Mills przez to rozumie. Może wiązało się to w jakiś sposób z pustynią i ucieczką przed Nunnem i Obarem? Ponadto pan Mills wydawał się schorowany. Mocno zgarbiony, sprawiał wrażenie starca skulonego z bólu. – A może powinienem raczej powiedzieć: Nie jesteśmy? – dodał Mills. Drżenie objęło najpierw rękę trzymającą miecz. Potem podążyło do ramienia, rozeszło się po piersi, a stamtąd do wszystkich zakamarków ciała, aż całą jego istotą szarpnęła żądza krwawej euforii. – Nie umiem go zatrzymać! – krzyknął Nick, gdy klinga skoczyła na pana Millsa. Czubek miecza zamarł kilka cali od brzucha sąsiada. Broń wypadła z zesztywniałych palców Nicka i zabrzęczała na bruku ulicy. Raptem okazało się, że Nick znowu siedzi. Siła, jaką dał mu miecz, natychmiast go opuściła. – Nie musiałem pana atakować – wyszeptał. Podniósł wzrok na nauczyciela. – Jak pan to zrobił? – Czasami tak działa magia – odparł pan Mills nagle głębszym głosem. – Myśmy to zrobili – dorzucił po chwili już normalnym tonem. – Nie jestem jedną osobą. Jest nas trzech. Wyprostował się i przeciągnął. – Zachs czuje ogień! – zawołał tym razem wysokim piskliwym głosem podekscytowanego dziecka. – Ból częściowo minął – rzekł niskim tonem, z zadumą. Nick tylko siedział i patrzył, zbyt wyczerpany, żeby zebrać myśli. A więc pan Mills mówił trzema głosami. Nick zaś był niewolnikiem miecza-krwiopijcy. A to się dobrali. – Pamiętasz, jak powiedziałem, że to sprawdzian? – Głębszy, starszy głos wydawał się czymś podniecony. – Myślę, że zdaliśmy właśnie pierwszą część. – To znaczy, że mieliśmy po prostu skorzystać z naszej mocy? Pan Mills roześmiał się zdumiony. – Całkiem możliwe – odparł głęboki głos, używając ust pana Millsa. – Na tym właśnie mógł polegać nasz problem. Trzymaliśmy wszystko w sobie, jakbyśmy stanowili mały odrębny wszechświat. Może musimy trochę dać od siebie? Mills zerknął na Nicka, wzdychając. – Jesteśmy skomplikowaną istotą. Nick pokiwał głową. Wszyscy jego sąsiedzi byli dużo bardziej skomplikowani, niż przypuszczał kiedykolwiek w Kasztanowym Zaułku. Pan Mills potrząsnął głową. – Czy to oznacza, że moc nie należy wyłącznie do nas? – To może oznaczać – odparł głębszy głos beznamiętnie – że moc w ogóle do nas nie należy. – Zachs jej nie potrzebuje! – oświadczył dziecinny głosik. Zachs posiada własną moc! – Cóż, może znów tak będzie, kiedy już spełnimy naszą powinność – stwierdził głęboki głos tonem pocieszenia. Mills spojrzał na Nicka z wyrazem zaskoczenia na twarzy, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności chłopca. – A teraz ty, Nick – powiedział z szerokim uśmiechem. – Czas chyba zająć się twoją raną. Raną? Nick prawie o niej zapomniał. Zobaczył, że cały lewy bok ma przesiąknięty krwią. Sprawa była poważniejsza, niż zrazu podejrzewał. Nadal nie czuł bólu. Nie czuł właściwie niczego. – W porządku – odezwał się niski głos. – Zobaczmy, czy jesteśmy w stanie przyjrzeć się jej bliżej. Pan Mills jęknął, kucając przed Nickiem. – Zdobędę pewność, że czujemy się lepiej, kiedy zaczną nam działać kolana – powiedział, po czym zwrócił się do Nicka: – Na razie siedź i nie ruszaj się. Nick przytaknął skinieniem głowy. Był zbyt osłabiony, by wykonać jakikolwiek ruch. Palce Millsa lśniły zielenią, gdy dotykał koszuli chłopca. – Świetnie – mruknął głęboki głos. – Zamknięta. Nick poczuł lodowaty chłód w miejscu, gdzie miecz przebił ciało. Wkrótce chłód minął, pozostał tylko tępy ból. Ale kto wie, czy nie byłoby trudniej wytrzymać braku bólu? Wyczerpany, nawet nie pomacał rany. Musiał im uwierzyć... na słowo. Pan Mills po raz pierwszy stanął w pełni wyprostowany. – Dziw nad dziwy. – Uśmiechnął się z góry do Nicka. – Chodź z nami. Musimy sobie pomagać. Najpierw trzeba znaleźć miejsce, gdzie można się wyspać. Nick roześmiał się, uświadomiwszy sobie cały komizm tej sytuacji. – Niby jak? – wychrypiał, dysząc ciężko. – Nie dam rady iść, a pan mnie przecież nie poniesie. Pan Mills milczał przez chwilę. Po chwili jednak stwierdził głębokim głosem: – No tak, nie poniesiemy cię w żaden konwencjonalny sposób. Wyciągnął ramiona nad siedzącym bezradnie Nickiem. – Pozwól, że zademonstruję. Nick doznał uczucia, jakby łagodny wietrzyk owiał go ze wszystkich stron. Gdy spojrzał w dół, okazało się, że unosi się w powietrzu na delikatnej zielonej poduszce. No, pewnie. Czemu nie? – Doprawdy zadziwiające – rzekł Mills. – Póki co, nie napotykamy żadnych trudności – stwierdził niski głos. – Ale jestem pewien, że z czasem wszystko się skomplikuje. – Zachs znowu pofrunie! – cieszył się cienki głosik. – Ze smokiem to zawsze skomplikowana sprawa – dodał głęboki głos. Nick przypomniał sobie o smoku. I zielonym świetle, które pochodziło od smoczego oka. A więc używali smoczego kamienia. Nick musiał się dowiedzieć jeszcze wielu rzeczy. – Tak, znowu pofruniemy – oświadczył pan Mills swoim głosem. Nick zamknął oczy i rozluźnił mięśnie. Frunął. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Kuszą można się bronić na wiele sposobów. Todd zaciskał palce na ciężkiej drewnianej kolbie, gotów jej użyć jako maczugi. Wąż szczerzył szyderczo zęby, stając blisko wyjścia z kuchni. – Wolałbyś pewnie jeden na jednego, co? Szkoda, że nie dałeś się przekonać. Odsunął się na bok i dał znak ręką. Dwaj mężczyźni wkroczyli do kuchni. Obaj do pewnego stopnia przypominali Węża: ich muskuły, brody i ubrania, jak się zdawało, nigdy nie doświadczyły mycia. Wąż potrząsnął głową, udając smutek. – Chciałeś nawiać i prawie ci się udało. Moja córka bardzo ci się podoba, jak sądzę. – Zerknął na dwóch osiłków. – Może pozwolę ci jeszcze żyć przez chwilę, byś mógł sobie popatrzeć. Todd zadał pytanie, choć wiedział, że Wąż tylko na to czeka. – Popatrzeć? Oberżysta uśmiechnął się od ucha do ucha. – Mam pewien specjał w nagrodę dla moich ludzi. – Wskazał najpierw na leżącą na wznak córkę, potem na swoich goryli. – Uważam, że zasłużyli sobie, by dostać ten specjał akurat teraz. Specjał? Obleśne uśmiechy na twarzach mężczyzn powiedziały mu, na co się zanosi. Wąż pozwalał im nacieszyć się ciałem córki. Wkrótce obaj zgwałcą ją na oczach Todda. – Hej! – zawołał Wąż do zbirów. – Nie mogę jej przecież trzymać wyłącznie dla siebie! Cała trójka wybuchnęła rubasznym śmiechem. Todd spotkał wreszcie kogoś, kto był większym łotrem od jego ojca. Paskudna sytuacja. – Ale twoja córka ma złamaną rękę! – Rozumiem – westchnął Wąż. – Szczególna atrakcja, chłopcy. To was będzie dodatkowo kosztować. Todd wiedział, że oberżysta próbuje doprowadzić go do wściekłości, sprowokować do jakiegoś głupstwa, może nawet do nieostrożnego ataku na całą trójkę. Cóż – pomyślał. Tym razem może nawet da się przekonać. Jeśli i tak śmierć mu pisana, przynajmniej zabierze z sobą na tamten świat ze dwóch sukinsynów. Wskoczył na stół i z wrzaskiem na ustach popędził obłąkańczo na Węża, nie przejmując się rondlami i talerzami, które pryskały spod jego nóg. Wąż gapił się na niego wraz z obstawą. Prawdopodobnie oczekiwali, że napędzą mu strachu. Mieli prawo oczekiwać walki. Ale z pewnością nie spodziewali się takiego wybuchu szaleństwa. Goryle opieszale sięgali po broń. Todd dopadł ich w sekundę. Kopnął jednego w zęby i skoczył na drugiego, popychając go na Węża, który w zamieszaniu wbił mu tasak w ramię. Ranny zawył z bólu, Wąż wyrwał ostrze, zgrzytając zębami. – Tego chciałeś, co? – zawołał. – Jeden na jednego, na śmierć i życie? – Przerzucił nóż kilkakrotnie z jednej ręki do drugiej. Szkoda że nie wyjdzie na twoje! Coś trzasnęło Todda w tył głowy. Gdy upadł na podłogę, w kuchni zadudnił śmiech oberżysty. Todd z trudem łapał powietrze. Otworzył oczy. Ociekał wodą. Wąż z dumą potrząsał wiadrem. Za nim stali obaj goryle. Jeden z nich był tym, którego Todd kopnął w twarz i który prawdopodobnie uderzył go później w głowę. Człowieka zranionego tasakiem zmienił inny osobnik ze szramą biegnącą przez pół czoła do połowy nosa. – No, miło się znowu zobaczyć. – Wąż uśmiechał się złośliwie. – Wiesz chyba, że nie mogliśmy ci nic zrobić, póki leżałeś nieprzytomny. Bo i cóż to za radość, gdybyś nie czuł bólu? Todd nie był w stanie się ruszyć. Ręce przywiązano mu do tułowia grubym sznurem, którym był kilkakrotnie opasany. Siedział skrępowany na drewnianym krześle, gdzie posadzono go, kiedy stracił przytomność. – Przepraszamy za niewygody – rzekł Wąż tonem, który przeczył wypowiadanym słowom. – Ale to zrobi z ciebie potulnego słuchacza. – Oberżysta wskazał na stopy Todda. – Masz ciekawe buty. Zaraz je zdejmiemy. Jesteśmy wierni prostej metodzie: od najmniejszego do największego. Nawet nie zauważysz, że brakuje ci małego palca. Potrząsnął głową z roześmianą gębą. – Wiesz, trochę mi ciebie szkoda. Masz pewien talent. Mógłbyś mi się przydać... w innych okolicznościach. Todd zmusił się do uśmiechu. – To znaczy, gdybym nie rzucił się na twoich ludzi? Wąż podniósł oczy ku krokwiom, jakby nie przejmował się podobnymi drobiazgami. – Ech, nie. Nie chodzi mi o głupstwa. Zabicie paru ludzi to właściwie wybaczalny uczynek, oczywiście w stosownej sytuacji. Nikt nie łamałby sobie przez to palców ze zmartwienia. Och, wybacz. – Kopnął Todda w stopę. – Nie powinienem był wspominać o palcach. Nachylił się nad Toddem i uniósł tasak, by jeniec mógł dokładnie mu się przyjrzeć. – Niestety, miły chłopcze, podrywanie mej córki to śmiertelna obraza. Oberżysta wskazał na lewo od Todda. Gdy młodzieniec obrócił głowę, ujrzał Salę siedzącą na krześle nieopodal. Nie była co prawda związana, lecz jej postawa – wpatrywała się w dal niewidzącym wzrokiem, przyciskając do tułowia uszkodzone ramię – znamionowała osobę pogodzoną z losem. Wąż obdarzył swą latorośl czułym uśmiechem. – Może będę zmuszony także ją zabić. Ale tylko ja mam do tego prawo. Ona to wie i ja to wiem. – Zerknął z ukosa na Todda. – Bo któż, jeśli nie ojciec, ma się troszczyć o dobro swej małej córeczki? Ktoś zapukał w drzwi prowadzące do wnętrza tawerny. – Wiedziałem, że lepiej zaczekać, aż wszyscy się rozejdą. Chociaż i tak już mieliśmy zamykać, bo tej nocy mały ruch w interesie. – Wzdychając, Wąż oparł tasak o stół tuż obok Todda. – Hej, Blizna, sprawdź, kto puka. Czekam na wiadomość. – Trącił ramię Todda. Może to moi druhowie z wieścią o śmierci paru marynarzy? Czyżby to się już stało? Te słowa Węża, jak żadne inne, wzbudziły w nim uczucie bezużyteczności i niemocy. Pani Smith, Wilbert, Stanley – przypominali jego gang z czasów szkoły. A nawet coś więcej: przecież razem stanęli oko w oko ze śmiercią. Jeśli zginęli, dlatego że nie zdążył ich ostrzec... Cóż, chyba nie zasługiwał, by żyć. Choć w gruncie rzeczy nie chciał umierać. Marzył, by jednym nożem przejechać Wężowi po gardle, a drugim wypruć mu flaki. Był jednak bezradny, skrępowany sznurem. Gdyby udało mu się jakoś zmienić stosunek sił. Blizna wrócił do kuchni. Bardzo wolno podszedł do Węża, jakby bał się przekazać szefowi złe wieści. Wskazał kciukiem na drzwi wiodące w głąb budynku. – Jakiś człowiek chce się z tobą rozmówić. Wąż znowu westchnął, jakby z tęsknoty za spokojniejszymi czasami. – To on nie wie, że wnet zamykam knajpę? – Powiada, że zechcesz się z nim zobaczyć. – Blizna się zawahał, niepewny, co ma jeszcze powiedzieć. – Nie jest naszym bywalcem. – Naprawdę? To brzmi interesująco. – Wąż zwrócił się do Todda. – Wybacz, ale mam mały kłopot. Tortury i zajmowanie się gośćmi rzadko idą z sobą w parze. – Mrugnął znacząco. – Nawet w tak hałaśliwym miejscu wrzaski czasami wprawiają klientów w konsternację. – Rzucił tasak na stół i odwrócił się do drzwi. – Niebawem wrócę, a ty w tym czasie możesz się pożegnać ze zbędnymi paluszkami. – Po kilku krokach dodał: – Mam głęboką nadzieję, że nic się nie stało zuchom, którzy udali się z wizytą do twoich znajomków. Niechby coś poszło źle, a bardzo się zdenerwuję. – Przed wyjściem spojrzał jeszcze na swoich goryli. – I nie swawolcie zbytnio z moją córką... do czasu aż wam powiem. Wąż wyszedł z kuchni, nim przebrzmiało echo jego groźby. Todd jednak miał głowę zajętą innymi myślami. Oko! Bardzo go potrzebował, a przecież znajdowało się w pobliżu. Na pokładzie statku smocze oko pod wpływem jego gniewu podpaliło macki morskiego potwora. Wciąż nie był pewien, co się w rzeczywistości wydarzyło: może użył oka, a może to ono użyło jego. Tak czy inaczej, mile wspominał tamte płomienie. Jakże chciałby mieć teraz przy sobie klejnot. Pokazałby draniowi, do czego jest zdolny w gniewie. Gdzie się podziało zielone światło? Dlaczego nie pokazywało mu sposobu ucieczki? – Tak mi przykro, Todd – odezwała się Sala po raz pierwszy, odkąd odzyskał przytomność. Wciąż siedziała sztywno na krześle, skulona, lecz teraz przynajmniej odwróciła głowę w stronę Todda. Marzyłam tylko o ucieczce. Nie chciałam, żeby cię zabili. – Zamknij się – mruknął Blizna. – Bo poskarżymy się twojemu tatusiowi. Ponownie wbiła wzrok w ścianę, unikając oczu zakapiorów ojca. – Nic gorszego już mi nie zrobi. – Chwilę milczała, potem znów popatrzyła na Todda. – Jeśli umrzemy – powiedziała cicho – może pójdziemy do tego samego miejsca? – Na jej twarzy pokazał się leciutki uśmieszek, jakby obawiała się okazać zadowolenie. Todd spróbował odwzajemnić jej uśmiech. W porównaniu z tym, co go spotkało w życiu, śmierć musiała być cudownym doświadczeniem. – Tak sobie myślę – dodała Sala szeptem – że wolałabym już umrzeć. Jeżeli mówiła poważnie, Todd przynajmniej w tym mógłby jej dopomóc. Nie czekał bynajmniej z utęsknieniem na śmierć w męczarniach. Może zdoła sprowokować Węża – jeśli zawiodą wszelkie inne środki – żeby zabił jego, a może i Salę, szybko i w miarę bezboleśnie? Drzwi do głównej izby rozwarły się z łomotem. Kiedy Wąż stanął przed Toddem, już się nie uśmiechał. Dygotał na całym ciele, usta mu drżały. Todd zastanawiał się, co też mogło doprowadzić Węża do takiego stanu. – To nie były te wieści, na które czekam – rzekł, zanim ktokolwiek się odezwał. – Dotyczyły czego innego. Och, nie przejmuj się, Todd. Nie damy ci umrzeć, do czasu aż usłyszysz szczegółowe sprawozdanie, jakie złożą mordercy twoich przyjaciół. – Wziął głęboki od – dech, jakby chciał się otrząsnąć z najświeższych wrażeń, po czym ujął rękojeść tasaka. – Trochę to trwało, nim przepędziłem niemile widzianych gości. Nareszcie nikt nam nie będzie przeszkadzał. – Machnął tasakiem na kompana Blizny. – Dobra, ściągnij mu but, pora na przedstawienie. Mężczyzna najpierw pociągnął za podeszwę, potem szarpnął sznurówkami. Chyba pierwszy raz widział trampki. Wąż skierował nóż na Todda, mówiąc łaskawie ze zwykłym uśmiechem na wargach: – Chcesz coś powiedzieć, zanim zaczniesz krzyczeć? Mnie albo mojej córce? Todd uzmysłowił sobie, że to jego ostatnia szansa. – Wcale nie żałuję tego, co ja i Sala razem robiliśmy. Twarz Węża spochmurniała. Może obrał właściwą drogę? – Przynajmniej zaznała w życiu przyjemności – dodał szybko. Fizycznych przyjemności. Nie to, co ze swym żałosnym tatulkiem. Wąż przesuwał spojrzenie to na niego, to na Salę. Marszczył gniewnie czoło. – Co?! Przecież nie mieliście czasu! – Kiedy człowiek jest młody i silny – odparł Todd, szczerząc zęby – nie trzeba dużo czasu. Inna sprawa z tobą. Wąż gwałtownie potrząsnął głową. – Nie. Ona by czegoś takiego nie powiedziała. Ty nie miałeś czasu, ona nie miałaby ochoty. – Uśmiech powrócił mu na twarz. – Tak czy owak, podoba mi się twoje zagranie. Zawsze jest miło, kiedy ofiara lubi dobrą zabawę. Ale Todd nie zamierzał dawać dupkowi żadnej satysfakcji. Uśmiechnął się równie szeroko jak oberżysta. Nie musiał używać pięści, znał też inne sposoby walki. – Wszystko mi o tobie opowiedziała. Choć nie było tego zbyt wiele. Podobno śmieje się z ciebie, kiedy nie patrzysz. Zapytaj swoich ludzi. Podobno czasami, gdy zostają sami, wszyscy się z ciebie naśmiewają. Na twarzy Węża, ledwie na sekundę, odmalowało się zwątpienie. Lecz uśmiech nie zniknął. – Cwany z ciebie gnojek, nie ma co! – powiedział. – Chcesz mnie wkurzyć, bym poderżnął ci gardło. Abym ci oszczędził wrzasków i modłów o litość, gdy będę pomału odcinał ci paluszki. A co z naszą zabawą? Ha? – Zwrócił się do córki. – Słodka dziewczynka tatusia z chęcią nas zabawi. Spojrzała mu prosto w oczy. – Zawsze się z ciebie śmieję. Po raz pierwszy Wąż oniemiał. Zaciskał na trzonku noża pobielałe palce. – Czemu nie zapytasz swoich ludzi, ojcze? – dorzuciła z uśmiechem. – Powiedzą ci, jak pękamy ze śmiechu z twojej nieporadności w łóżku. Todd był pod wrażeniem. Dobrze sobie radziła. Podobała mu się w tej chwili, uśmiechnięta wyzywająco. Jaka szkoda, że ta gierka skończy się wkrótce ich śmiercią. – Wężu... – zaczął Blizna. Oberżysta wlepiał wzrok w ostrze tasaka. A wtedy świat zadrżał, zalany zielonym światłem. Tym razem blask lał się z sufitu, a właściwie z punktu tuż pod sufitem; tuzin czułek strzelało do każdego kąta pomieszczenia. Nie, nie czułek. W wyobraźni Todda były to gałęzie świecącego drzewa rosnącego do góry nogami. Mężczyźni uskakiwali z krzykiem przed rozlewającym się światłem, lecz Todd czekał niecierpliwie, kiedy go dotknie. Dotknie i da mu smocze oko. Kto wie, pomyślał, czy to nie sekret oka, a przynajmniej jego własna tajemnica: wystarczyło, że poczeka, aż złość osiągnie odpowiedni pułap, a wtedy będzie mógł dysponować okiem. Lśniące zielone liście niemal musnęły policzki Todda. Jeszcze chwila i Wąż zapomni na zawsze o uśmiechu. Ale wówczas światło zgasło. Todd nie wierzył własnym oczom. Czemu znikło przedwcześnie, kiedy było już tak blisko, kiedy miał wrażenie, że lada moment spłynie na niego moc? – Tego już za wiele – rzekł Wąż beznamiętnie. – Zaraz go zabiję. – Nie sądzę – rozbrzmiał głos kobiety. W drzwiach wychodzących na podwórko stała pani Smith. Czyżby to ona sprowadziła zielone światło? A może to ona je odegnała? – Uroczy zakątek, nie powiem – stwierdziła. – Cudowne zapachy. Szczeka opadła Wężowi. Jego mordercze zapędy ustąpiły miejsca, przynajmniej chwilowo, zdumieniu. – A kimże ty jesteś, do ciężkiej cholery? Pani Smith obdarzyła go uroczym uśmiechem. – Przyjaciółką Todda. I kimś, kogo wolałbyś nie spotykać na swej drodze. Sięgnęła do kieszeni, skąd wyciągnęła smocze oko. – Jesteś wiedźmą! – krzyknął Blizna. – Obawiam się, że to prawda – odrzekła wesoło, unosząc kamień. – A wy macie kłopoty. Zmarszczyła brwi. Klejnot pozostawał matowy w przyćmionym blasku lampek. Nie błyszczał wewnętrznym światłem. Wąż patrzył na nią ironicznie. – Nie będzie działał, droga pani. Te rzeczy nigdy tu nie działają. Dlatego właśnie nazwaliśmy tę budę tawerną „Pod Smokiem”. – Kiwnął ręką na jednego z goryli. – Blizna, postaraj się, żeby nasz gość usiadł sobie wygodnie. Pani Smith cofnęła się chwiejnie krok w stronę ciemności. Bez pomocy magii z trudem się poruszała. – Kiedy przyjaciele skończą z moją córką – rzekł Wąż – może i z tobą zechcą się zabawić. – Ona chyba chce uciec, Wężu! – zawołał Blizna szyderczo. – Hej, lepiej usiądź spokojnie i nie utrudniaj! – Wąż błysnął uśmiechem. – Muszę ci powiedzieć, że zawsze chciałem zabić wiedźmę. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY – Za mną, Pator! – rozkazał kapitan swojemu nowemu porucznikowi, ruszając w głąb lasu. Żołnierz służący do niedawna w wojsku Nunna, bez wątpienia nadal poruszony śmiercią swego towarzysza ucieczki, wahał się przez moment, zanim pobiegł. Kapitan jednak darzył Patora zaufaniem. Kiedy żołnierz zrozumie, że będzie traktowany sprawiedliwie, nareszcie sprawiedliwie, kiedy zrozumie, że jest potrzebnym, może nawet nieodzownym elementem nowego układu świata, natychmiast okaże całkowite posłuszeństwo. Pator miał tę zaletę, że zawsze pojmował rozsądne argumenty. A tymczasem wilki nie potrzebowały specjalnych ponagleń, posiliwszy się ciałem zabitego wojaka. Truchtały po obu stronach dwóch mężczyzn, zlizując z zębów resztki krwi. Sprawiały wrażenie czujnych i pełnych wigoru, gotowych spełnić każdy rozkaz kapitana. Tak długo, jak będzie je karmił, wilki pozostaną lojalne. Och, to było wspaniałe! Ziściło się jego odwieczne marzenie. Sam sobą kierował i wytyczał własne cele, wyzwolony od bezsensownych dyktatów obłąkanych rozkazodawców. Oczywiście, będzie musiał zabić jeszcze paru żołnierzy, swoich dawnych podkomendnych, aby doprowadzić do skutku powzięte zamiary. Ale czymże jest drobne zabójstwo w porównaniu z odzyskaniem bezgranicznej wolności? Las tętnił niespotykaną wrzawą, która jakoś wiązała się ze smokiem. Wciąż słyszał okrzyki: Kennake! Kennake! – padające z ust uciekających żołnierzy. Prawdę mówiąc, kapitan nie widział jeszcze, by smok robił coś innego prócz straszenia i zwodzenia ludzi. Po raz pierwszy głębiej się nad tym zastanowił. Zawsze wisiała nad nimi groźba tego, co smok może ewentualnie zrobić, a nie rzeczywiste niebezpieczeństwo ze strony legendarnej bestii, która, jak się wydawało, kierowała tym światem. Kapitan podejrzewał, że nikt dotąd nie rzucił wyzwania smokowi. Nawet on ponosił niejaką winę za taki stan rzeczy, usiłując uchronić się przed stworzeniem, którego nigdy nie widział na oczy. Denerwowała go własna słabość i z żalem wspominał wyrzuconą broń, którą znalazł w domu sąsiadów. Teraz jednak władał nową bronią, wyposażoną w kły i pazury, śmiercionośną, odkąd kierowała nią jego myśl, i niezwykle skuteczną, gdy przelewał na nią swoje pragnienie zemsty. Dopiero kiedy dogonił go zdyszany porucznik, zdał sobie sprawę z wyczerpującego tempa, jakie narzucił. Zwolnił, kiwając z zadowoleniem głową w stronę podwładnego. Porucznik nadal wzdragał się przed rozmową. – Przepraszam – rzekł wreszcie. – Kapitanie? – Tak, Pator? – Kapitan uśmiechnął się łaskawie. – Mów śmiało. Nunn już nam nie rozkazuje. – Powiedział to z naciskiem, aby nie było żadnych wątpliwości. – Zastanawiam się... – Pator zerkał bojaźliwie na stado wilków. – Dokąd właściwie biegniemy? – Dobre pytanie. – Kapitan pokiwał głową. – Biegniemy, bo trafia nam się wielka szansa. – Wskazał ręką na knieje. – Wytęż słuch, a sam usłyszysz. Wszędzie chaos. Co ich tak przeraziło? – Raptem kapitan uzmysłowił sobie, że nic nie wie o powodach paniki żołnierzy. Odwrócił się do naocznego świadka wydarzeń. – Zobaczyli smoka? – Tak naprawdę, to zobaczyliśmy nastoletnią dziewczynkę odparł Pator z gorzkim uśmiechem. – Co ty powiesz? – Kapitan z trudem zachowywał powagę. Nastolatka, a to dobre. – Chyba spotkałem ją w zamku Nunna. – Tak. Im dłużej nad tym myślał, tym większą zdobywał pewność, że to ta sama dziewczyna. Tytułem wyjaśnienia dodał: – Kto przeżyje odwiedziny u Nunna, ten nabywa wiele ciekawych umiejętności. – Ale ludzie boją się smoka – mówił dalej Pator. – Przypisują tej bestii wszystko, co niezwykłe. I nienawidzą człowieka, który objął twoje stanowisko. Myślę, że jedni uciekli ze strachu, drudzy zaś mieli dość służby w kompanii. Kapitan zastanawiał się przez chwilę. – Ale większość została? – Bez wątpienia. Wszak żołnierze nawet przed smokiem nie czują tak wielkiego strachu, jak przed Nunnem. Kapitan spodziewał się, że w szeregach żołnierzy zapanuje jeszcze większy chaos. Sprawy przybierały bardzo ciekawy obrót. Ale musiał zadać pewne ważne pytanie. – A jak to było z tobą, Pator? – Czemu uciekłem? – Uśmiech powrócił na twarz porucznika. Może nie chciałem służyć pod głupim dowódcą. Może ciągły strach wychodził mi już bokiem. Może przestałem dbać o to, czy będę żyć, czy zginę. Kapitan słuchał tego z zadowoleniem. – Nieźle, Pator. – Poklepał go po ramieniu. – Wydaje się, że nasza współpraca wyda doskonałe owoce. Przez długi czas maszerowali w ciszy. Przerażone krzyki stopniowo słabły. Być może zmiennik kapitana odzyskiwał wreszcie kontrolę nad swoim oddziałem. – A wracając do rzeczy – przerwał milczenie Pator. – Co zamierzasz zrobić, kiedy już spotkamy się z armią Nunna? – Jesteś porucznikiem, który stąpa mocno po ziemi, i to mi się podoba. – Kapitan pokiwał głową. – Zrobię to, co jest moją powinnością od dnia, kiedy tu przybyłem. Skończę z Nunnem. – Jeszcze dzisiaj? – Porucznik patrzył z mieszaniną zaskoczenia i podziwu, jakby powątpiewał, czy kapitan zdoła tak od ręki zrealizować swój odważny pomysł. – Niezupełnie. Ale trzeba od czegoś zacząć. Pora przystąpić do szturmu. – Dwóch ludzi i pięć wilków przeciwko armii? – Pator wybuchnął śmiechem, lecz był to śmiech pozytywny, pełen radości z powodu tego, co miało nastąpić. – Piękny szturm się zapowiada. Kapitan również zareagował śmiechem, słysząc to spokojne podsumowanie ich sił. – Och, Pator, wiesz równie dobrze jak ja, że nam się uda. – Dzięki twojemu heroicznemu szturmowi? Chyba tak, lecz wyjaw mi najpierw obiekt ataku. – Rzecz najprostsza w świecie. – Kapitan z radosną miną wodził wzrokiem po drzewach, jakby i je chciał dopuścić do konfidencji. Nadeszła chwila, żeby odebrać Nunnowi jednego z tych jego ukochanych sąsiadów. Z początku miał wrażenie, że nigdzie nie będzie mu lepiej niż na niebie. Byt nazywający się niegdyś Hyramem Sayre’em poczuł się wreszcie wolny. Nic go już nie wiązało z ciasnym podwórka, nie musiał się martwić pielęgnacją trawnika i strzec go przed urwisami z sąsiedztwa. Mógł szybować po wielkim błękitnozielonym przestworzu otulającym ziemię, samotny, wysoko, za towarzyszy mając jedynie zaskoczone, z rzadka spotykane ptaki. Początkowo podniebne podróże były niezwykle ekscytujące, gdy przelatywało się nad siedmioma wyspami, a potem nad niezmierzoną zielenią oceanu. Zawsze marzył o zieleni. A teraz miał jej w bród. Po pewnym czasie zrozumiał jednak, że to mu nie wystarcza. Wydawało się, że morza nie mają granic. W toni przebywały żywe stworzenia, łatwo dostrzegalne z góry, które niewątpliwie mógłby odwiedzić, gdyby tak mu się spodobało. Ale życie w głębinach nie miało dla niego uroku. Nie zdążył jeszcze poznać większej części tego świata, miejsc oddalonych od siedmiu wysp i oblewających je mórz. Czy dalej rozciągały się już tylko oceany? Czy po drugiej stronie także były wyspy? Albo kontynent? A może będzie tak leciał, aż zauważy ogromny kształt, majaczący na widnokręgu złośliwie uśmiechniętego smoka. Sayre mógł zwiedzać świat przez całą nieskończoność, był bowiem, jak mu się zdawało, nieśmiertelny. Na razie jednak odkładał swe wojaże na późniejszy termin. Krążył tam i z powrotem nad wyspami, z których każda różniła się od pozostałych. Jedne były zamieszkane przez ludzi, inne przez nie spotykane gdzie indziej stworzenia. Była wyspa najeżona skałami i pokryta piaszczystymi wydmami. Żadnej jednak nie wypełniała równie bogata zieleń jak tę, gdzie rozpoczął swoją przygodę. Przelatywał nad nią coraz częściej, bo był jego domem – w większym stopniu niż jakikolwiek skrawek ziemi, który posiadał za śmiertelnego życia. Tutejsza zieleń ożywiała jego ducha. Niebawem jednak uzmysłowił sobie, że nawet bóg może cierpieć samotność. Życie składało się z czegoś więcej niż tylko z przepływających pod nim kolorów czy rzeczy widzianych z daleka. Albowiem życie to także zmiana. Pewne zmiany były dobre, przykładowo nadejścia pór roku. Inne, jak trzęsienia ziemi czy fale powodziowe, niszczyły zieleń równie skutecznie jak bachory biegające po trawniku pod osłoną nocy. Sayre, jako bóstwo, mógł spowodować trzęsienie ziemi i sprowadzić powódź, gdyby sobie tego zażyczył. Tylko czemu by to miało służyć? Nie zamierzał unicestwiać zieleni. Nie, on musiał być częścią pór roku, częścią zachodzących przemian. Powinien znów zstąpić na ziemię, pomiędzy żywe stworzenia. Dawniej, w trakcie prymitywnego życia, miał obsesję na punkcie maleńkiego trawniczka. Kiedy chodził martwy, nadal urzekała go zieleń, choć był to czas umysłowej pustki. Teraz jednak obejmował myślą coraz szersze horyzonty, zbierając tak wiele odczuć i doświadczeń, że któregoś dnia pewnie zrozumie cały świat. A jeśli mu się to uda, uczyni wszystko zielonym. Najwyższa pora, aby wrócić na ziemię. Nie, to nie może być prawda! Carl Jackson nie zamierzał dłużej na to pozwalać. Jego idealny świat chwiał się w posadach. A wszystko to z powodu jakiejś smarkuli, która kiedyś mieszkała w pobliżu jego domu. – Do szeregu! – ryknął świeżo upieczony kapitan. – Dezerterzy zostaną zastrzeleni! Spośród żołnierzy rozpierzchniętych po okolicy niektórzy próbowali na nowo sformować szyk. Chyba udało się Carlowi powstrzymać większość od ucieczki. Dwóch jednak usiłowało wyrwać się z tłumu i czmychnąć w zarośla. – Strzelać do dezerterów! – rozkazał Jackson. Nikt nie sięgnął po łuk czy strzały. Nikt nawet nie spojrzał na Carla. Chyba nikt go nie słuchał. To była zdrada! Bunt! Wybije ich do nogi za pomocą kuli, którą trzymał w ręku. Powiódł wzrokiem po wylękłych twarzach. Jeśli wszyscy zginą, skąd weźmie nowe wojsko? Nie zdoła wypełnić poleceń Nunna. Skoro czarodziej dał mu dla kaprysu tak potężną kulę, do jakiej magii był zdolny w chwili gniewu? Jackson usiłował zapanować nad zdenerwowaniem, spokojnie rozważyć sytuację. Spotkała go drobna niedogodność, nic ponadto wmawiał sobie. Stracił co najwyżej tuzin ludzi. I nie dziwota, że żołnierze go nie słuchali: wszak nie mówił w zrozumiałym dla nich języku. Potrzebował poruczników mogących przekazywać jego rozkazy. Ta nieoczekiwana zjawa na niebie wykorzystała element zaskoczenia. Musi opracować plany w razie ewentualnego spotkania ze smokiem oraz dać żołnierzom do zrozumienia, że mogą się spodziewać rychłej śmierci, jeśli nie będą okazywać większego strachu przed swoim dowódcą niż przed jakimś wyimaginowanym stworem. A więc wszystko dało się jeszcze naprawić. Potrzebował Harolda. Gdzie on się podział? – Harry! – zawołał. – Tak, kapitanie? – Harold stał wraz z George’em tuż za nim po lewej stronie, na samym skraju ścieżki. Dlaczego ich dotąd nie zauważył? Nowy kapitan musiał się wreszcie wziąć w garść. Wskazał ręką na wałęsających się po okolicy żołnierzy. – Każ im ponownie sformować kolumnę! Zaraz wyruszamy! Gdy Harold wychrypiał rozkaz, żołdacy zaczęli się sprawnie i profesjonalnie ustawiać w szyku. To był dobry początek, lecz nowo mianowany kapitan musiał także myśleć o przyszłości. – Powiedz im – krzyknął do Harolda – że jeśli napotkamy dezerterów, zostaną osądzeni i skazani! A jeśli od tej chwili któryś z żołnierzy spróbuje się ulotnić, poniesie śmierć w drodze natychmiastowej egzekucji! Harold patrzył w milczeniu na Jacksona, który uniósł błyszczącą kulę. – Harry! Powtórz to, co ci powiedziałem! – Tak, kapitanie! – Harold odwrócił się i przez chwilę przemawiał w gardłowym narzeczu. Tylko jak się zorientować, rozmyślał Jackson, czy porucznik należycie tłumaczy polecenia dowódcy, tym bardziej że w duchu bez wątpienia kwestionował jego rozkazy? Kiepska sprawa. Ale to się musi zmienić. Kiedy już przyprowadzi pojmanych sąsiadów, pokornie poprosi Nunna, aby i jemu dał dar rozumienia tutejszej mowy. To będzie dopiero pierwsza część nagrody, jaka mu przypadnie po triumfalnym powrocie. Harold skończył mówić. Żołnierze nadal wyglądali na niespokojnych lub zdenerwowanych. Jackson wymagał od nich całkowitego posłuszeństwa. Zbyt wielki bałagan panował na świecie. – Harry! Niech staną na baczność! Harold wykrzyczał krótką komendę, której towarzyszyła stosowna reakcja wojska. Przynajmniej część rozkazów Jacksona była przekazywana poprawnie. W lesie zapanowała nagle cisza, gdy żołnierze wyprężyli się na baczność. Jackson słuchał, jak wiatr kołysze gałęziami, gdy wtem z głębin puszczy dobiegł jeszcze jeden dźwięk. Przypominał wycie wilka. Następne zwierzę odpowiedziało po drugiej stronie ścieżki. Otaczały ich wilki. Wśród żołnierzy rozległy się ciche pomruki. – Harry! Mają zachować spokój! – zarządził. Zanim Harold zakończył tłumaczenie, przeszkodził mu czyjś głos z lasu, mówiący coś w tym samym wstrętnym języku. – Rozumiesz go? – zapytał Jackson. – Twierdzi, że jest prawowitym kapitanem tych ludzi i pewnego dnia poprosi ich, by przeszli pod jego komendę. Czyżby w lesie przebywał dawny kapitan? Przecież Nunn dał mu do zrozumienia, że jego poprzednik nie żyje. Zresztą, mniejsza o to! I tak już go nie chroniła moc czarodzieja. – Bzdury! – krzyknął Jackson. – On zdradził Nunna! Jestem pewien, że zostanie zabity zaraz po jego powrocie! Powtórz to, Harry! Porucznik spełnił polecenie dowódcy. Żołnierze wydawali się – nie do wiary – jeszcze mniej pewni siebie niż przed momentem. Znowu zza drzew dobiegł głos byłego komendanta. – Mówi, że dowodzi wszystkimi wilkami tego lasu – przetłumaczył Harold. Wszystkimi wilkami? Wydawało się to niemożliwe. Ale czy w tym świecie cokolwiek było niemożliwe? Ukryty w gęstwinie człowiek mówił dalej. – Na razie wstrzyma się z atakiem – relacjonował Harold. Jeżeli będzie mu wolno porozmawiać z jednym z nas. Co za tupet! Czyżby miał ochotę na prywatną pogawędkę z Carlem Jacksonem? – Czy dobrze słyszę?! – zawołał Carl. – Chce mnie odciągnąć na bok, żeby mnie zjadły wilki? Głos znów się odezwał. Harold odwrócił się do Jacksona z bardziej niż zwykle pomarszczonym czołem. – Ee, kapitanie... On chce mówić ze mną. Z Haroldem? Czemu miałby gadać z tym zerem? Czy były kapitan zamierzał go namówić, by odstąpił od Jacksona i przyłączył się do jego sprawy? A może już kiedyś z sobą rozmawiali, a teraz tylko dopracowywali plany w tym swoim sekretnym gardłowym języku? Nie, rzekł sobie Carl w duchu. Dosyć tego. Nie pozwoli Haroldowi naradzać się z tajemniczym kapitanem. A Harry za bardzo się bał Jacksona i jego kuli, by próbować czegoś na własną rękę. Carl potrzebował czasu do namysłu. Jako dowódca stał przed swoją pierwszą poważną decyzją. Zastanawiał się, jak zaprząc moc zawartą w kuli do pojmania człowieka ukrytego w chaszczach. Zbyt mało jednak wiedział o charakterze prezentu Nunna, by osądzić, czy to w ogóle możliwe. Na tyłach kolumny ktoś krzyknął. Czyżby wilk porwał żołnierza? Zwierz miałby ułatwione zadanie wśród gęsto rosnących drzew, wdzierających się na ścieżkę. Rozbrzmiały nawoływania: szukano zaginionego. Poprzedni kapitan najwyraźniej ponaglał Jacksona. Nie można było pozwolić, aby sytuacja pozostawała dłużej poza kontrolą. Zwrócił się do swego porucznika. – Posłuchaj, Harry. Będziesz mógł z nim porozmawiać, lecz nie wolno ci zniknąć mi z oczu. Żołnierze staną dwadzieścia kroków za wami. To powinno pozwolić mu rozprawić się z wilkami, gdyby chciały zaatakować porucznika, a z drugiej strony wybić Harry’emu z głowy myśli o dezercji. Całkiem sprytne posunięcie jak na faceta, który dopiero objął komendę. – Powiedz mu to, Harry! Harold zamienił z dawnym dowódcą oddziału kilka ochrypłych słów. – Wyraża zgodę! – odkrzyknął. Jackson kiwnął głową. Teraz martwił się już tylko o to, co miał do powiedzenia dawny kapitan. – Harry, zostań tam, gdzie stoisz. I powiedz żołnierzom, żeby cofnęli się od ciebie na boki. Dzięki temu ochraniacie w razie kłopotów. – Zamilkł na moment. – Harry? – Tak, kapitanie? – Zdasz mi szczegółowy raport z przebiegu całej rozmowy. – Tak, kapitanie! Harry krzyknął coś do żołnierzy, którzy szybko odsunęli się w dół i w górę ścieżki, zostawiając mu dużo wolnego miejsca. Jackson przystanął za jednym z szeregów, skąd mógł bezpiecznie i wygodnie obserwować rozwój wypadków. Z lasu wyszedł człowiek. Zatrzymał się przed Haroldem. Był to dawny kapitan, choć teraz wyraźnie schudł i zmizerniał. Żołnierze zaczęli wymieniać między sobą uwagi. Jackson chciał coś z tym zrobić. – George! – zawołał. Drugi z jego bezpośrednich podkomendnych podbiegł truchtem. – Tak, kapitanie? – Znasz jakiś sposób, by uciszyć tych ludzi? George chmurnym spojrzeniem omiótł twarze żołdaków. – Raczej nie. Może powinniśmy ustalić jakieś sygnały? Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałem, bo Harold mógł mnie nauczyć ze dwóch rozkazów. – Właśnie – odpowiedział Jackson ze zniecierpliwieniem. Szkoda, że o tym nie pomyślałeś. – Przepraszam, kapitanie – rzekł spiesznie George. – Pogadam o tym z Haroldem, zaraz gdy to się skończy. A zatem chwilowo mogli tylko czekać. Jackson popatrzył znów na to, co się działo na ścieżce. Z irytacją stwierdzał, że rzeczy wymykają mu się spod kontroli. Z tyłu głośno zawarczało zwierzę. – Uwaga! – George pociągnął go za rękaw. – Wilki atakują! Co? Czyżby to całe spotkanie z Haroldem tylko po to zostało obmyślone, aby uśpić ich czujność? Oho, Carl Jackson nie podda się tak łatwo! – Zabić wilki! – krzyknął do żołnierzy. – Wystrzelać je co do jednego! – Pewnie nie rozumieli znaczenia jego słów, lecz miał nadzieję, że się domyśla, o co mu chodzi. I rzeczywiście, niektórzy chwytali za łuki i nakładali strzały. Tylko że wilki nie wystawiały się na cel. Kilka strzał pomknęło w stronę ciemnych sylwetek, które przemykały między drzewami, jakby drapieżniki szukały dogodnego miejsca do przeprowadzenia ataku. Jackson nie umiał niestety wytłumaczyć ludziom, że mają zacieśnić szeregi i utworzyć okrąg, przygotowując się na natarcie z każdej strony. Wilki bezgłośnie zaszyły się między drzewami. Dlaczego zwlekały? Jackson odwrócił głowę, chcąc dalej obserwować dwójkę negocjatorów. Harold i kapitan tymczasem gdzieś zniknęli. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Todd patrzył bezradnie, jak pani Smith cofa się od drzwi. Coś się poruszyło za progiem, choć ciemności przesłaniały widok. Czyżby chciała uciec, nim Blizna ją dopadnie? W drzwiach znów pojawiła się czyjaś twarz. Ale to nie była pani Smith, tylko Wilbert. – A więc ma być bez magii? – rzekł, szczerząc zęby. – Chyba już czas na dobre, sprawdzone amerykańskie metody. Nałożył strzałę na cięciwę. Blizna dobiegał już do drzwi. Nawet groźba łuku go nie wystraszyła. Strzała dopadła Bliznę w biegu i przebiła mu ramię, aż nim zakręciło. – To był strzał ostrzegawczy – oświadczył Wilbert. – Następny będzie zabójczy. Sam nie mam pojęcia, czemu okazujemy wam łaskę po tych wszystkich okropnościach, jakie powiedzieliście pani Smith? Obok niego pojawił się Stanley. – Coś się tak roztrajkotał, zamiast rozwiązać Todda? Wąż nie myślał jednak rezygnować ze zdobyczy. – Craps! – zawołał do drugiego ze swoich goryli. – Schyl się i idź wzdłuż stołu! Ja pójdę tędy. Zajdziemy ich z dwóch stron! Miał w ręku kołczan z bełtami. Kusza leżała wciąż tam, gdzie Todd ją zostawił: na stole między nim a Wężem. – Szukasz guza, co? – Stanley obdarzył Węża rzadkim uśmiechem. – Już od dobrych kilku minut nikogo nie stłukłem. – Cóż – odparł Wąż, zatrzymując się tuż przed porzuconą bronią. – Czuj się jak u siebie w domu. – Kusza! – ostrzegł Todd. Wąż odskoczył, kiedy strzała utkwiła w blacie stołu tuż przed jego pełznącą ręką. – Chyba masz rację – powiedział Stanley do swego kompana. Z takimi typami najlepiej rozmawiać za pomocą łuku. – Po co sobie paprać ręce? – rzekł Wilbert z uśmiechem. Później trudno je domyć. Obaj Ochotnicy przekroczyli próg kuchni. – A teraz – podjął Wilbert, zwracając się do Węża i Crapsa odrzućcie łaskawie broń, którą macie przy sobie. – Gdy nóż i tasak zabrzęczały na stole, skinął w stronę Sali. – Ty zaś, młoda damo, podejdź tam i uwolnij z więzów naszego przyjaciela. Tylko powoli, bo możemy odruchowo puścić strzałę. Todd zmarszczył brwi. Jak mogli podejrzewać Salę o złe zamiary? – Ona nic nam nie zrobi! Tym razem Stanley pokiwał głową. – I to mówi ten, który pierwszy wdepnął w to bagno? – Jak zawsze, dobry sędzia charakterów z tego naszego Todda zgodził się Wilbert. Dał przyjacielowi sójkę w bok. – Pewnie dlatego tak się kolegujecie. Sala wstała z krzesła i uchwyciła zdrową ręką trzonek noża. Stanęła za Toddem. Młodzieniec poczuł, jak sznury niemal natychmiast puszczają na plecach. – Znać, że i w tym masz wprawę – zauważył Wilbert. – Oskrobałam wiele ryb i pocięłam wiele kurczaków – odparła dziewczyna. – Ano jak ulał pasujesz do Todda – rzekł Wilbert. – Zamknijcie się! – krzyknął Todd, wstając i zsuwając z ramion ostatnie sznury. – Wiecie, ile przeszła? – A ty nie? – Stanley potrząsnął głową. – Nasłuchiwaliśmy przez chwilę pod drzwiami, dogadując szczegóły. Todd patrzył ze zdumieniem na Ochotników. – Przez cały ten czas czekaliście na dworze? – Nie wiedział, czy się śmiać, czy złościć. – No, nie całkiem – odpowiedział Wilbert. – Tak naprawdę tylko chwilę. Musieliśmy najpierw wybadać grunt pod nogami, policzyć przeciwników. Zaraz po zdobyciu pewności wpakowaliśmy się do środka. – Pani Smith proponowała wejść bez zwłoki, ale jej to wyperswadowaliśmy – dodał Stanley. – Już wtedy miała pewne problemy ze swoim klejnotem. Ze strzałą wymierzoną w pierś Węża, Wilbert kroczył powoli w głąb kuchni. – Niełatwo cię było odnaleźć. Chodziliśmy za tobą pół nocy. Droga pani Smith, która umie migiem odszukać każdą zgubę, tym razem w ogóle cię nie widziała. I wtedy pomyśleliśmy o tej przeklętej norze, gdzie być może ukrywa się ostatnie smocze oko. Wszystko się wyjaśniło. Stanley podążał za swym druhem, celując w pomocnika Węża. – Innymi słowy, przyszliśmy do jedynego miejsca, którego pani Smith nie mogła zobaczyć. – Jak tam z tobą, Todd? – zapytał Wilbert. – Krąży ci już krew w żyłach, byś mógł nam pomóc w wiązaniu tych oprychów? Todd skinął głową, rozcierając zaczerwienione nadgarstki. – Pod stołem znajdziecie drugi zwój sznura – poinformowała ich Sala. – Wystarczy, że zwiążemy mężczyzn – powiedział Todd. Ręczę za Salę. Wilbert parsknął śmiechem. – Ej, chłopcze, chłopcze. Któżby się tego spodziewał? Sala z uśmiechem odłożyła nóż na stół. – Czy nie towarzyszyła wam starsza kobieta? – spytała. – Pani Smith? – Wilbert zmarszczył brwi. – Do czasu aż załatwimy tu sprawę, musi sterczeć na tym cuchnącym podwórku. – Bez pomocy z trudem się porusza – wyjaśnił Todd. – A więc i ja się na coś przydani! – zawołała Sala, biegnąc w stronę drzwi. – Zaraz ją przyprowadzę! – Podaj sznur, Todd – rzekł Stanley. Wilbert potrząsnął głową, gdy Sala wyszła na zewnątrz. – Już nie zobaczymy tego dziewczęcia. Przykra sprawa, Todd. Ale masz oko, to ci trzeba przyznać. Todd odwrócił głowę, zajęty wyciąganiem grubego sznura spod stołu. – Myślicie, że już nie wróci? – Och, gwarantuję ci, że nie wiąże jej z ojcem żadne uczucie miłości. – Wilbert wskazał łukiem na Węża. – Zacznijmy od niego. – Po chwili dodał: – Ale i do nas dziewucha nie żywi specjalnej miłości, pojmujesz? Nie można jej winić, jeśli poszuka sobie zdrowszego klimatu. Todd nie sądził, że Sala odejdzie. Ale może Ochotnik mówił prawdę? On i Sala czuli do siebie sympatie, lecz nie było czasu, aby zdążyło się w nich rozwinąć jakieś głębsze uczucie. – Owiń go liną, chłopcze – rzekł Wilbert cierpliwie. Todd zdał sobie sprawę, że stoi bezczynnie. – Jeśli dobrze pamiętam, nie najlepiej ci idzie z węzłami. Kiedy już go obwiniesz, sam zadbam o resztę. Wąż mierzył go jadowitym spojrzeniem, lecz milczał. Todd mógł się z tego tylko cieszyć: dość się już nasłuchał pogróżek Węża. Zza drzwi dobiegły głosy. – Niech pani uważa. Jest tu mały schodek. – Dziękuję, moja droga. Widzę. Przepraszam za kłopot. Pani Smith przekroczyła ostrożnie próg kuchni. Sala przytrzymywała ją za łokieć. – Żaden problem – odparła. Stanley wzruszył ramionami, zerkając na Todda. – Nie zawsze można polegać na opiniach Wilberta. – Ale przeważnie tak! – stwierdził Wilbert dobitnie. Stanley potrząsnął głową. – Przeważnie? Wybacz, ale wątpię. – Proszę – powiedziała Sala – niech pani usiądzie tu na krześle. Constance Smith usiadła z westchnieniem ulgi. – W takich chwilach uświadamiam sobie, jak bardzo się uzależniłam od smoczego oka. Dużo bardziej, niżbym tego chciała. – Wszystkich nas tu zżerają wątpliwości, co też nam los zgotuje rzekł Stanley. – Już na samym początku, gdy mnie zaciągnęło na te wyspy, nauczyłem się jednej rzeczy: człowiek nie ma tu bladego pojęcia o tym, co przyniesie najbliższa przyszłość. – A więc nasza przyszłość może być cudowna – powiedziała cicho Sala. Todd odwrócił wzrok od uśmiechniętej dziewczyny. Poczuł się trochę skrępowany jej świdrującym spojrzeniem. – Baju, baju, będziesz w raju! – mruknął Wilbert. – Choć kto wie, tutaj wszystko jest możliwe. Todd przyjrzał się swemu dziełu z pochmurną miną. – Udało mi się jakoś zawiązać parę węzłów – rzekł do Wilberta. – Ale wiem, że tobie poszłoby lepiej. – Morowy chłopak z tego Todda – odparł Ochotnik, sprawdzając więzy. – Chętny do nauki. Wąż wpatrywał się w twarz Wilberta. – Pomyśl dwa razy, zanim będzie za późno. – Wielki człowiek przemówił! – zakpił Wilbert z szelmowską miną, poprawiając więźniowi pęta. – Czemu to niby miałbym myśleć dwa razy? Ha? – Smocze oko. – On może je tu chować – odezwała się pani Smith siedząca przy drugim końcu stołu. – Wiem, że gdzieś blisko jest kamień. – Dotknęła kieszonki, w której trzymała swój klejnot. – Mój zachowywał się dziwnie w głównej izbie, a tutaj w ogóle nie działa. Drugie oko musi być naprawdę gdzieś blisko. – Popatrzyła na strop, potem na podłogę. Nie zdziwiłabym się nawet, gdybym na nim siedziała. – Owszem, jest blisko – przyznał Wąż, ubiegając pytania. – Ale nie wiem, gdzie dokładnie się znajduje. O pewnych rzeczach bezpieczniej nie wiedzieć za dużo. – Myślicie, że nasz gospodarz mówi prawdę? – odezwał się Stanley, cały czas pilnujący pomocnika Węża. – Ale nie to chciałem powiedzieć – kontynuował oberżysta, kiwając głową w stronę drzwi prowadzących w głąb tawerny. – Jest tam ktoś... – Gdzie? W głównej izbie? – zapytał Wilbert. – Właśnie. Ktoś, kto mógłby was zaprowadzić do samego oka. – Zaraz, zaraz. Powoli. Powiadasz, że przy stole siedzi człowiek, który wie wszystko o smoczym oku? – Wilbert uśmiechnął się szeroko. – Ilu twoich zbirów tam na nas czeka? Za kogo nas bierzesz? Ta sztuczka jest jeszcze bardziej przejrzysta niż tamta, kiedy nam polecałeś nocleg w zajeździe! – Wilbert po raz drugi sprawdził jakość węzłów. – Całkiem nieźle się spisałeś, Todd. A teraz zajmijmy się tym drugim. – Wybaczcie. – Ktoś stał w drzwiach do wnętrza oberży. Todd przyglądał się przybyszowi, choć niewiele było widać. Twarz i dłonie ginęły w obszernych fałdach długiej szarej szaty, przypominającej mnisi habit. – Trzeba wam wiedzieć – podjął obcy lekkim tonem – że Wąż tym razem nie zełgał. A to nieczęsty przypadek, bądźcie pewni. Niemniej w drugiej izbie czekała tylko jedna osoba. – A pan kim jest? – zapytała Constance Smith. – Och – odrzekł nieznajomy – nie muszę chyba dodatkowo udowadniać, kim jestem, co? Wysunął spod ubrania bladą dłoń i zdjął kaptur. Ukazało się oblicze Nunna. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Nick obudził się o pierwszym brzasku. Nocne niebo szarzało. Chociaż koszula zesztywniała od zakrzepłej krwi, to jednak nie czuł bólu w miejscu, gdzie otrzymał ranę. Przypomniał sobie, jak Mills dotykał jej nocą, zanim podniósł Nicka i razem pofrunęli w głąb zaułka. Trafili na małą, odemkniętą szopę z sianem. Nick w życiu nie spał na równie miękkim łożu. Leżał nieruchomo długą chwilę, wpatrując się w jaśniejące niebo poprzez otwarte drzwi. Rozmyślał o tym, co się stało. Nie o wydarzeniach, które poprzedziły spotkanie z Millsem – te stanowiły zamazaną plamę – ale o tych późniejszych. Mills kazał mu zatrzymać miecz. Początkowo odmawiał. Nie chciał już więcej widzieć tej broni, lecz Mills wymienił powody, dla których nie powinien się z nią na razie rozstawać. Jeśli z mieczem wiązało się pewne niebezpieczeństwo, to lepiej było mieć go na oku. Istniał zapewne jakiś sposób na okiełznanie jego mocy, tak by to Nick władał mieczem, a nie na odwrót. Obar powinien był pomyśleć o tym zawczasu. Mills jednak powiedział, że Obar nigdy nie przywiązywał większej wagi do szczegółów. W końcu Mills osobiście schował miecz do pochwy, aby Nick nie musiał go dotykać. Chłopiec nie odpiął jednak pochwy od pasa. Klinga czekała na następną potyczkę. Zastanawiał się, co byłoby lepsze: powtórne dobycie jej czy śmierć. Mills opisał też swoje niedawne perypetie. A może należałoby raczej powiedzieć „ich perypetie”? Nick usłyszał bowiem przy okazji fragmenty historii czarodzieja Roxa oraz Zachsa, istoty stworzonej przez Nunna. Mills opowiadał, jak wykradli na pustyni smocze oko i jak moc klejnotu odbierała mu władzę w kończynach, do czasu aż użył jej, pomagając potrzebującemu. Nick błądził wzrokiem wśród gwiazd, gdy Mills – własnym głosem – snuł opowieść. „Rzecz w tym, aby wykorzystywać tę moc, aby pozwolić jej od nas odpłynąć. Z jakiejś przyczyny... może ze względu na to, co się ze mną stało... siła oka nas przytłaczała, do momentu gdy pozbyliśmy się jej nadmiaru. Tylko oddając magię, jesteśmy w stanieją kontrolować. Zaczerpnął głęboko powietrza, potem wypuścił je wolno. – Ja widzę przyszłość, Nick. Jeśli wplączesz się w kłopoty, my ci pomożemy naszą magią. Z korzyścią dla obu stron”. Mills się zaśmiał, Nick zapadł w sen. – Hej, Nick! – Mills zasłonił światło poranka. – Już się obudziłeś? Nick kiwnął głową. – Jak się czujesz? – Dużo lepiej – przyznał Nick. – Zobaczmy, co się stanie, kiedy wstanę. Najpierw usiadł. Nawet nie kręciło mu się w głowie. Wziąwszy głęboki oddech, stanął na równych nogach. Czuł się świetnie. Popatrzył na pana Millsa. – Mógłbym co rano używać odrobiny tej magii. – Lepiej uważaj. Jeszcze się uzależnisz. Jak od miecza, pomyślał Nick. Niewątpliwie o to właśnie chodziło panu Millsowi. – Tak – odpowiedział. Pochwa otarła się o nogę. Miecz ciągnął za pas. Nigdy dotąd nie wydawał się taki ciężki. – I co teraz? Pan Mills strzepał ze spodni źdźbła siana. – Poszukamy drugiego oka. Szóstego z siedmiu, jak sądzę. Nick czegoś w tym wszystkim nie rozumiał. – Po co panu następne smocze oko, skoro nad jednym tak trudno zapanować? – Ten chłopiec zadaje trafne pytania – odezwał się niższy głos, należący do czarodzieja Roxa. – Ilekroć pojawia się nowe oko, świat ulega zmianie, rzeczy nabierają nowego kształtu. Ziemia nie jest już taka jak przedtem. Nie sposób przewidzieć, czy dany klejnot okaże się zły, czy pomocny. – Przez chwilę Mills patrzył w milczeniu na Nicka. Ale jest jeszcze jedna strona medalu. Jeśli nie zdobędziemy klejnotu, zrobi to kto inny. Równowaga sił ulega zachwianiu, i to w śmiertelnie groźnym kierunku. Nunn już teraz ma dwa kamienie. Mając trzeci, stanie się bardzo niebezpieczny. – A co z siódmym okiem? – Nie trzeba go będzie zbyt długo szukać, kiedy już się ujawni, co, jak sądzę, niebawem nastąpi. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Nick. – Ale to ostatnie oko, prawda? Co się stanie, kiedy ktoś znajdzie siódme oko? – Możliwe że wówczas zobaczymy smoka. Nick kiwnął głową. Obar powiedział coś podobnego, choć w bardziej zawikłanych słowach. Wyglądało na to, że nadchodził czas wielkich rozliczeń. Jakkolwiek miały wyglądać. – Dokąd idziemy? – zapytał, gdy Mills ruszył w dół uliczką. – Już wiem, gdzie ono się schowało – odpowiedział czarodziej ustami Millsa. – W jedynym miejscu, którego nie możemy zobaczyć. – Śmiesz tu przychodzić? – spytała pani Smith ze zdumieniem. – Musiałem – odrzekł Nunn. – Inaczej nie miałbym szansy na zdobycie ostatniego kamienia. Uśmiechnął się szeroko, lecz nie był to piękny widok. Bez opromieniających go klejnotów wyglądał jak sama śmierć: z zapadniętymi oczami i bladą pergaminową skórą naciągniętą na wychudłą twarz. – Jak będzie, zabijamy? – zapytał Wilbert. Constance zdała sobie sprawę, że był to czas, kiedy oba kamienie czarodzieja nie posiadały swojej zwykłej mocy. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek zechce patrzeć z zimną krwią na śmierć człowieka. Choć może tak było przed znalezieniem kamienia? Albo liczyły się jedynie istoty w pełni ludzkie? – Tak – przyzwoliła spokojnie. – Chyba zabijając go, spełnicie dobry uczynek. – Zaczekajcie! – Nunn podniósł rękę. Bezużyteczny klejnot sprawiał wrażenie złośliwej narośli na dłoni. – Najpierw mnie wysłuchajcie. Potem możecie mnie zabić. Co macie do stracenia? Niewątpliwie Nunn coś knuł. A może miał o sobie tak wysokie mniemanie, że nie przyjmował do wiadomości myśli o śmierci? Tak czy inaczej, pani Smith była ciekawa. – Niech będzie. Daję ci minutę. Mów szybko. Wilbert spojrzał na człowieka, którego nie zdążył jeszcze związać. – Wybacz, ale musimy skończyć naszą sprawę. Nunn zdawkowo machnął ręką. – Ach, wiążcie ich, jak najbardziej. Pracują dla mnie, ale czasem nawet ja nie mogę ich nakłonić do posłuszeństwa. Niezwykle trudno tu znaleźć rzetelnych pomocników. – Jego zapadnięte oczy skierowały się na panią Smith. – No tak, miałem przecież wygłosić mowę obrończą. Otóż nie powinniście mnie zabijać z jednego prostego powodu: smokowi by się to nie spodobało. Tak samo ja nie powinienem zabijać was. Ach, wiedziałem, że to panią zainteresuje. Smok sprowadza tu ludzi. Dlaczego? Szuka osób zdolnych kontrolować kamienie. W przeciwnym razie po co miałoby istnieć siedem klejnotów? Uważam, że skoro jest pani w stanie sprawować władzę nad jednym takim okiem, należy pani do wybrańców. – Nunn wskazał obecnych w kuchni chudą dłonią. – Tym razem smok wyszukał szczególnie utalentowaną gromadkę. Na dodatek... pozwolił kilku utalentowanym osobom przetrwać ostatnią zawieruchę. – Przesuwał wzrok po twarzach słuchaczy. – Co to ma znaczyć, zapytacie. Może smok szuka trzech, czterech albo nawet siedmiu osób, by każdemu przydzielić oko? – Uniósł obie dłonie z kamieniami. – Ja pewnie przekroczyłem swoje uprawnienia. Słowa Nunna miały pewien sens. Bądź co bądź, pani Smith natknęła się na swój kamień zupełnie przypadkowo, jakby od początku jej się należał. Zastanawiała się, czy Nunn ma rację. Czy odgrywali tylko role narzucone przez smoka? Czy smok wiódł ich ku walnej bitwie, rozdając klejnoty temu i owemu, ażeby doprowadzić między nimi do ostatecznej kłótni? Tak to wyglądało. Ale nawet gdyby odkryła, jak wielką presję wywiera na nich smok, czy to by coś zmieniło? Nunn przypatrywał się jej z uśmiechem, zadowolony z celności swoich argumentów. Todd podszedł do starszej kobiety z zafrasowaną miną. – Proszę pani – szepnął jej na ucho. – Muszę wyjść na chwilkę. Kiwnęła głową ze zrozumieniem. Bez względu na powagę sytuacji człowiek miał swoje potrzeby. – Chyba nic złego się nie stanie, Todd, ale nie odchodź daleko, byśmy w razie czego mogli usłyszeć twój krzyk. Todd zerknął przelotnie na córkę oberżysty, po czym zniknął za drzwiami. Ledwie to się stało, gdy Sala oświadczyła: – Nie zostanę tu ani chwili dłużej! – Wskazała palcem na ojca. Nie chcę go więcej widzieć. Odwróciła się i wybiegła na dwór, nim ktokolwiek zdołał ją zatrzymać. Wilbert potoczył wzrokiem po obecnych. – Gorąca krew, co? Nikt się nie roześmiał. Pani Smith zastanawiała się, czy Todd i Sala ukartowali to z góry, czy też córka karczmarza działała pod wpływem impulsu. W każdym razie, nie było w tym niczego złego, byle młodzi nie odeszli zbyt daleko. Wszak nikt z nich, odkąd przybyli na te wyspy, nie miał czasu na rozrywkę czy zajęcie się jakąkolwiek osobistą sprawą. – Co z nim zrobimy? – spytał Stanley, pokazując głową Nunna. – Nie można odmówić odrobiny logiki temu, co nam powiedział. – Podobnie jak wszystkiemu, co się wokół działo. – Niech jeszcze trochę pożyje. Ale i jego trzeba związać. – Mamy go związać? – zachichotał Wilbert. – Ech, czasem naprawdę podoba mi się moja praca. – Chyba się domyślacie – podjął Nunn, kiedy podeszli do niego Ochotnicy ze sznurem – że to dopiero początek. Prolog, że się tak wyrażę. Właściwy dramat rozpocznie się z chwilą, gdy znajdziemy wszystkie klejnoty. Wilbert popatrzył na Constance. – Może byśmy mu założyli knebel, co wy na to? Pani Smith uśmiechnęła się pod nosem. – Nie. Niech mówi. – Uśmiech zgasł na jej wargach, gdy odwróciła się do czarodzieja. – Racz nam powiedzieć, Nunn, co wtedy nastąpi. – Sądzę, że świat znów się odmieni. W nieprzewidywalnym stopniu. Przeżyłem ostatnie przyjście smoka, lecz musiałem się ukryć przed potworem. To żaden powód do chluby, wiem, wtedy jednak nie byłem gotów, by się z nim mierzyć. A może zbyt wiele sobie przypisuję, gdy tymczasem smok celowo mnie zaniechał? – Nunn popatrzył na krępujące go sznury, potem zwrócił wzrok na panią Smith. – Ale tym razem... teraz jest inaczej. – Podnosił głos podekscytowany. – Tym razem smok wybrał nas wszystkich i tym razem nikt nie ucieknie przed jego gniewem. – Pochylił się do przodu, jak na to pozwalały wciskające się w ciało więzy. – Wiecie pewnie, że nikt, kto zobaczył smoka, nie ocalał. Pani Smith kiwała głową, nie całkiem przekonana. – To twoja wersja. Ale jeżeli jesteśmy skazani na zagładę, czemu wydajesz się taki rozbawiony? Nunn wyszczerzył zęby. – Ano kocham przygodę. Ale mam też pewien plan. Coś wam powiem: chyba istotnie powinniście mnie zakneblować. – Tupnął związanymi stopami, wołając: – Już czas, chłopcy! Runęła przednia część kaflowego pieca, w podłodze zaś uniosła się klapa włazu. Wilbert i Stanley sięgali pośpiesznie po broń. – Spróbujcie dotknąć łuku, a już po was! – zawołał człowiek stojący w wejściu od tawerny. Sześciu ludzi wyszło z otworu w ścianie, następni czterej wynurzyli się z piwnicy. – Todd! – wykrzyknął Wilbert. – Wiej, chłopcze! – Co? – Po głosie można było poznać, że Todd wraca do oberży. Strzała utkwiła w belce o włos od nosa Wilberta. Łucznik położył palec na ustach. Wilbert wolał być cicho. Co innego pani Smith. – Uciekaj, Todd! – zawołała. – Sprowadź pomoc! Zostaliśmy zaatakowani! Powiodła się jej próba: tupot dwóch par nóg wkrótce ucichł w oddali. – Bardzo sprytnie – rzekł Nunn spokojnie. – Jest pani jedyną osobą, której nie mogę zabić, co sam przyznałem. – Westchnął przeciągle. – Ale spokojna głowa, jeszcze ich dopadniemy. – Skinął na mężczyzn stojących pod ścianą. – Wy dwaj! Biegiem w dół alejki! Obaj nie zwlekali z wykonaniem rozkazu. – Mam tu wielu ludzi na usługach – podjął. – Czasem odnoszę wrażenie, że daję zatrudnienie połowie tej wyspy. Co tam dwa dzieciaki, żadnego z nich pożytku... Nunn zawiesił głos z ironicznym uśmiechem. – Cóż, to wie tylko smok. – Wskazał ręką na ludzi, którzy rozbroili Stanleya i Wilberta. – Moi pomocnicy byli tu od samego początku. W każdej chwili mogli was obezwładnić, lecz ja uważałem, że powinniście najpierw wysłuchać moich argumentów. Po co od razu uciekać się do przemocy? Nie chcę was zabić, a teraz i wy nie chcecie zabić mnie. – Nunn wstał, gdy tylko przecięto mu więzy. – Wszystko w tym świecie sprawia mylne wrażenie. Myślę, że to pomieszczenie dowodzi słuszności moich słów. Klejnot tu właśnie przebywa, lecz jest zarazem absolutnie nieosiągalny, do czasu aż smok będzie gotów. A smok czeka, jak sądzę, aż zbiorą się wszyscy dostępni kandydaci. Wtedy ujawni swój skarb... A na razie, usiądźmy sobie wszyscy wygodnie. – Ludzie Nunna ruszyli, by rozwiązać Węża i jego kamrata. – Och, niech posiedzą w pętach. Zasłużyli na to. Musimy poczekać, aż przybędzie reszta naszej niewielkiej kompanii. – Nunn postąpił zgodnie z własną radą i usiadł. – Na koniec, oczywiście, zgarnę komplet klejnotów, a z was zrobię moich więźniów. Smokowi będzie obojętne, kto sprawuje kontrolę, byle wszyscy aktorzy pozostali na scenie. Jeden z ludzi Nunna usiadł na blacie stołu obok krzesła pani Smith. Z diabolicznym uśmiechem wymierzył jej w gardło cios nożem. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Jak kula mogła dopuścić, żeby to się stało? Harry gdzieś przepadł, a jedynie on umiał się dogadać z żołnierzami. Pod nieobecność Harry’ego Jackson mógł się tylko gapić na swoich podwładnych. Trzeba przyznać, że były kapitan sprytnie postąpił, każąc wilkom odwrócić ich uwagę. Niewątpliwie śmiał się teraz z Jacksona. Ale nikomu taki śmiech nie ujdzie płazem! – Carl? – Ktoś do niego mówił. – Carl, musisz mnie posłuchać. Powinieneś wziąć się w garść. Jackson zaczerpnął głęboko powietrza i zamrugał powiekami, trzęsąc się z wściekłości. Spojrzał na George’a Blake’a przekrwionymi oczami. – Nie mów mi, co mam robić. George wahał się przez chwilę. – Przepraszam. Chcę tylko wyciągnąć nas jakoś z tych tarapatów. Wiesz co, Carl? Może będzie lepiej, jeśli rzucimy to wszystko w diabły? Jackson świdrował Blake’a wzrokiem. – Co przez to rozumiesz? – Tylko pomyśl. Ze słów Nunna można by wnosić, że ma wszystko pod kontrolą. W takim razie czemu nic nie powiedział o ludziach, którzy z nim walczą? Walczą z nim także nasi sąsiedzi, Carl. A on nawet nie wspomniał o tym drugim kapitanie, który rzuca nam kłody pod nogi. Jeśli Nunn jest taki wszechpotężny, Carl, dlaczego ten kapitan jeszcze żyje? O co chodziło Blake’owi? Jackson nie zamierzał wysłuchiwać tych bzdur. – Nie ma innego kapitana oprócz mnie – oświadczył. – Ja jestem jedynym i masz się do mnie odpowiednio zwracać. – Patrzył groźnie na George’a. – A teraz przekażesz żołnierzom moje rozkazy. – Ależ, Carl! – zaprotestował Blake. – Oni mnie nie zrozumieją. – Harry’ego też nie rozumieli, do czasu gdy Nunn zrobił hokus-pokus. – Przypatrzył się kuli. Nigdy się z nią nie rozstawał. Uważał ją niemal za przedłużenie ręki. Pomachał nią teraz przed twarzą Blake’a. – Zaraz i ja sobie poczaruję. Sam widziałeś, jak to działa. Wystarczy, że skupię na niej myśli, a ona zrobi wszystko, co zechcę. – Uśmiechnął się. Nawet jeśli kula nie zatrzymała przy nim Harolda, to mogła go zastąpić George’em. Carl wiedział, że dopnie swego. – George, sprawimy, że cię zrozumieją. George jednak nie chciał tego słuchać. – Ależ, Carl, nie wiemy nawet... – Kapitanie! – warknął Jackson. Miał już tego po dziurki w nosie. W innych okolicznościach niezwłocznie pozbyłby się tego Blake’a. Jeśli nie zaczniesz mnie właściwie tytułować, zostaniesz ukarany. – W porządku, kapitanie. Tylko co będzie, gdy nie... Jackson okazywał wielką cierpliwość wobec swego nowego rekruta, przyznając mu prawo do wątpliwości. Ale ten wciąż wałkował swoje. – Zabiję cię, George, jeśli jeszcze wypowiesz bodaj jedno słowo. – Carl przysunął kulę do twarzy George’a. – Stój spokojnie, to za chwilę zadziała. Blake w końcu przestał się wiercić i trajkotać. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło. Pewnie nareszcie pojął, że Jackson nie żartuje. Carl wbił wzrok w kulę. Teraz pozostało mu już tylko zmusić pieprzone ustrojstwo do działania. Musiał się skoncentrować, myśleć z taką samą bezpośredniością, jaką okazywał w wypełnianiu zwykłych zadań. – Niech rozumie mowę żołnierzy! – rzekł głośno tonem rozkazu. Przeniknąwszy przez szkło, z kuli wypłynęła granatowa macka. Musnęła skroń George’a. – Carl. Ee, kapitanie. Co za dziwne uczucie. – Cicho, George! – złajał go Jackson. – Nie przeszkadzaj! Miał wielką ochotę, żeby... Nie, musiał się upewnić, że kula wie, czego od niej wymaga. – Niech pozna tutejszy język! – zażądał. – Niech tłumaczy w obie strony! – Carl... Carl... – Głos George’a przeszedł w jęk. Uderzył w mackę doczepioną do jego czaszki, jakby to była żywa istota zamierzająca mu wyssać wnętrzności. – Nie mogę... – Twarz jego nabierała granatowego zabarwienia. Upadł na kolana. Kula go zabijała „przestań!” – pomyślał Carl. Macka posłuchała, wskoczyła z powrotem do kuli niczym elastyczna gumka. George jęczał, przyciskając dłonie do skroni. – Co ona mi robiła? Czułem się, jakby łeb miał mi pęknąć. Jeszcze chwila i tak by się to pewnie skończyło. Jackson gapił się na trzymany w ręku przedmiot. A więc nie wykonywał wszystkiego, co mu kazał. Jaki pożytek z magicznej kuli, skoro nie spełniała jego poleceń? Naszła go chętka, by ją roztrzaskać. Niemniej miała też swoje zalety. Karczowała im ścieżkę i zabijała ludzi. Nadawała się wyłącznie do niszczenia. – Szlag by to trafił! Co mam teraz robić?! Sam zdumiał się siłą tego okrzyku, który wydobył się z głębin jego jestestwa, gdzie zawsze mieszkało rozżalenie, tym bardziej intensywne teraz, po tych wszystkich nieszczęściach. Powiódł spojrzeniem po twarzach żołdaków. Niektórzy popatrzyli na niego z zakłopotaniem. Ale nikt się nie ruszał. Mimo że go nie rozumieli, to jednak strach nie pozwalał im uciekać. Nie rozumieli? Carl przypomniał sobie nagle pierwszy dzień, kiedy trafił do tego zapomnianego przez Boga świata. Gdy Nunn z kapitanem zniknął, jeden z pozostałych żołnierzy, może nawet dwóch, mówiło do nich po angielsku. Coś o dojedzeniu gulaszu, siadaniu za stołem i tym podobne bzdety. Nie była to czysta angielszczyzna, lecz w miarę zrozumiała. Może przy odrobinie szczęścia odnajdzie w swoich szeregach jednego z tych mówiących po angielsku żołnierzy? Przyczajonego, nie chcącego przyjąć brzemienia odpowiedzialności? Trudno, Carl Jackson narzuci mu je siłą. – Zbierz się w kupę, George! – krzyknął. Blake nadal nie podnosił się z klęczek. – Robota na nas czeka. – Odwrócił się do żołnierzy, unosząc wysoko kulę. – Słuchajcie! Wiem, że niektórzy wśród was znają angielski. Kto choć trochę rozumie po angielsku, niech wystąpi, a zostanie nagrodzony! Nikt się nie poruszył. – Cóż widzę? Moi chłopcy stremowani?! – ryknął Carl. – Bardzo dobrze, zapytam każdego z osobna! – Podszedł do najbliższego żołnierza. – Mówisz po angielsku? Na twarzy żołnierza malował się wyraz kompletnej niewiedzy. Albo rzeczywiście nie zrozumiał słowa, albo był doskonałym aktorem. Carl podsunął mu kulę pod nos. – Powtarzam. Mówisz po angielsku? Nim doliczę do pięciu, masz mi odpowiedzieć. Zginiesz, jeśli mi nie odpowiesz. Potem podejdę do następnego i zadam to samo pytanie. Jeśli spróbujesz uciec, zginiesz. Jeśli mnie zaatakujesz, także zginiesz. Jackson patrzył wyczekująco. Człowiek potrząsnął głową. Czyżby to miało oznaczać, że nie rozumie? Jackson wkrótce się dowie. – Zapytam ostatni raz: mówisz po angielsku? Raz, dwa, trzy... – Zaczekaj! – wykrzyknął ktoś z tłumu. Jackson przestał liczyć. – Myślę, że mamy ochotnika. – Machnął wolną ręką. – Racz wystąpić naprzód. Żołnierz przepchnął się przed szereg. Jackson miał wrażenie, że ten sam rozmawiał z nimi przy gulaszu. – Umiem trochę po angielsku – rzekł z wahaniem. – Nie za dobrze, ale trochę. Myślałem, że szukasz kogoś, kto umie... dobrze po angielsku. – Zmarszczył czoło. – Lepiej niż ja. Carl się uśmiechnął. – Świetnie się nadasz. To najmądrzejsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjąłeś. Jak ci na imię? – Na imię? Umar. – Cóż, Umar, jesteś moim nowym oficerem! Czy rozumiesz? Żołnierz wahał się przez moment, potem kiwnął głową. – Umar. Tak. – Posłuchaj – powiedział Jackson, wolno i wyraźnie. – Twoje pierwsze zadanie. Chcę, byś powiedział żołnierzom, że mają się szykować do wymarszu. – Wymarszu. – Umar ponownie kiwnął głową. – Tak. Umar powie. – Odwrócił się do żołnierzy i wychrypiał gardłowe zdanie nie gorzej od Harolda, a może nawet lepiej. Żołnierze natychmiast uformowali kolumnę. – Wspaniale! – uradował się Jackson. Znów sprawy układały się po jego myśli. Co więcej, Umar, w odróżnieniu od Harolda czy George’a, nigdy nie będzie kwestionował jego rozkazów. Zerknął w bok. Blake wciąż klęczał. Niech tylko Umar się spisze, a zniknie konieczność korzystania z pomocy gamoni. Jakże przyjemnie będzie następnym razem pozwolić kuli pójść na całość z George’em. Odzyskał już wprawdzie wojsko, lecz wiedział, że to wciąż za mało. Potrzebował spektakularnego sukcesu, by ugruntować swoje dowództwo. Armia kapitana Jacksona toczyła swą pierwszą kampanię. Właściwie miał tylko schwytać sąsiadów. Zgodnie z rozkazem Nunna. Chciał jednak przy okazji dać odczuć żołnierzom, że to poważna misja. Może pozwoli tym, którzy okażą szczególne męstwo, zabawić się na osobności z kobietami? Nie miałby nic przeciwko temu, żeby osobiście przystrzyc rożków Joan Blake. To wciąż za mało. Nunn czy nie Nunn, Jackson zabije paru więźniów, by uświadomić reszcie, że z nim nie ma żartów. Na początek Millsa. Może nawet Joan, kiedy już z nią skończy. Wówczas żołnierze się przekonają, że z nim nie przelewki! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Joan Blake była już gotowa na wszystko. Na wszystko, ma się rozumieć, prócz tej chorobliwie zielonej poświaty na niebie. – Czy to już? – szepnęła jej do ucha Rebecca Jackson. – Czy to smok? Joan dotychczas przypuszczała, że smok okaże się większy, wręcz kolosalny, a z pewnością inaczej ubarwiony niż ten fluorescencyjny stwór, który ku nim opadał. Stanął przy niej Thomas. – Może bym go zestrzelił? Joan potrząsnęła głową przecząco. – Nie, trzeba się najpierw przekonać, kto... lub co to jest. – No, właśnie – zawtórowała ostro Rose Dafoe. – Coś mi się zdaje, że maczała w tym palce Mary Lou. Rose powiedziała to tonem sugerującym, jakoby wszystko, co złe, działo się z winy jej córki. Może też żywiła przekonanie, że Mary Lou celowo dała się schwytać łysym karłom. Joan wyobrażała sobie przez moment, iż z nieba przybywają wszystkie ich dzieci: Nick, Todd i Mary Lou – cali i zdrowi. Zielona rzecz sfruwała majestatycznie, wirując niczym opadający liść. – Przypomina człowieka – orzekł Thomas. – Coś jakby – przyznała Rebecca. – Czy mu czegoś nie brakuje? Joan, jak wszyscy, zadzierała głowę. Owszem, stwór miał zdecydowanie ludzkie kształty. Tyle że przez wielką dziurę w brzuchu prześwitywało niebo. Ów chorobliwy odcień zieleni bladł, w miarę jak istota zbliżała się do ziemi. Jej rysy twarzy z wolna nabierały rozpoznawalnego wyrazu. – O mój Boże! – szepnęła Joan. – To chyba Hyram Sayre. – Ależ Sayre nie żyje! – wykrzyknęła Rebecca. – A może jednak zestrzelicie go dla świętego spokoju? – podsunęła Rose. – Nie, nie, zaczekajcie chwilę – sprzeciwiła się Joan. – Niech nas nie łudzi zewnętrzny wygląd. W gruncie rzeczy nie wiemy, co to naprawdę jest. Moim zdaniem, nie powinniśmy robić mu krzywdy, do czasu aż nam zagrozi. Odkąd tu przybyliśmy, mieliśmy przecież dużo dziwniejsze przygody. Zielona poświata zgasła niczym stara świetlówka, kiedy Hyram wylądował na ziemi. Tak, to niezawodnie był Hyram, a przynajmniej to, co z niego zostało. Tam, gdzie normalnie powinien być brzuch, widniała szeroka postrzępiona dziura. – Dobra, co teraz? – szepnęła Rebecca. Istota przypominająca wyglądem Hyrama Sayre’a gapiła się na nich, stojąc pośrodku polany. Raz kozie śmierć, pomyślała Joan. – Hyram – zapytała. – Czy to ty? – Witajcie. – Przybysz uniósł dłoń, jak to czynili Indianie na starych filmach, rozmawiając z kawalerią. Nikt nie zareagował. Bo i co można było powiedzieć w podobnych okolicznościach? Przybyły odchrząknął. – To znaczy, hm... Jak się macie? Po raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. – Uśmiechnął się z pewnym zażenowaniem. – Już od dłuższego czasu z nikim nie gadałem. Cóż, brzmiało to jak słowa Sayre’a. – Hyram – powiedziała Rebecca. – Myśleliśmy, że nie żyjesz. Skinął głową. – Przez chwilę tak właśnie było. – Nadal wyglądasz na nieboszczyka – stwierdziła Rose, wskazując na jego pokiereszowany brzuch. Hyram zmrużył oczy i popatrzył po sobie. – Ach, prawda. Tędy mi właziły robale. Część ich cyklu rozwojowego, rozumiecie. Trochę to odrażające, nie? – Zmarszczył brwi i położył rękę na dolnej krawędzi dziury. – Zaczekajcie sekundkę. Przesunął dłonią z dołu do góry; brzegi otworu osobliwie się ściągnęły, by złączyć się pośrodku. W miejscu zetknięcia ukazał się duży srebrzysty zamek suwakowy. Hyram obejrzał krytycznym okiem swoje dzieło. – Mam nadzieję, że będzie trzymało. Odrobina wysiłku i mógłbym sobie pewnie wyobrazić guziki. – Westchnął przeciągle. – Ta wszechmoc to ciężki kawałek chleba. – Z pewnością – przytaknęła Joan dla podtrzymania rozmowy, bo nie rozumiała, o co mu chodzi. – Hyram, dlaczego tu wróciłeś? Nareszcie szczery uśmiech wypłynął na usta Sayre’a. – Postanowiłem zerwać z tym fruwaniem, żeby wrócić do żywych. No tak, to oczywiste, pomyślała Joan, zachowując spokojną twarz mimo targających nią uczuć. Najpierw dajesz się zabić. Następnie stajesz się wszechmocny. Czego miałbyś pragnąć po tym wszystkim, jeśli nie ustatkowania? – Ale po co? – spytała. Hyram się nachmurzył. – Prawdę mówiąc, jeszcze się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Chyba po to, aby pielęgnować rośliny. – Pielęgnować rośliny? – zaciekawił się Bobby Furlong, podbiegłszy do rozmawiających. – Spotkał pan może Oomgosha? Hyram sposępniał. – Czy to nie ty pętałeś się kiedyś po moim trawniku? – Potrząsnął głową. – Nieważne, było, minęło. – Twarz mu się rozpogodziła. Żyjemy przecież w zupełnie innym świecie, mam rację? – Rozejrzał się z wyrazem zdumienia, jakby po raz pierwszy zauważył zmienioną rzeczywistość. – Pragnę się zjednoczyć z płodami tej ziemi – oświadczył, rozpościerając ramiona w stronę drzew rosnących wokół polany. – Pragnę dzielić ich uczucia i pomagać im w rozkwitaniu. – To samo robi Oomgosh – zauważył Bobby. – Naprawdę? – Na twarzy Hyrama nie malowało się już zdumienie, tylko konsternacja. – Och, rozumiem. To wzniosła praca. Może mamy różne podejścia do tych samych celów? Do grupki zbliżył się Jason Dafoe. – Podobno pielęgnuje pan rośliny. Mógłby pan wyleczyć Oomgosha? Hyram potrząsnął głową. – Co proszę? Joan wiedziała, do czego zmierza Jason. – Nasz przyjaciel odniósł ranę w walce – wyjaśniła. – Bardzo się o niego martwimy. Byliśmy ciekawi, czy mógłby pan mu pomóc. – Serio? – Hyram błysnął uśmiechem. – Cóż, nie zaszkodzi rzucić okiem. Jason się odwrócił, kiwając ręką na Hyrama. Reszta grupy ruszyła niezwłocznie za nimi. Joan przypuszczała, że byli zadowoleni, iż coś urozmaici ich żmudne oczekiwanie. I mimo że Sayre zachowywał się – oględnie mówiąc – dziwacznie, wydawało się, że włada pewną mocą. Zadziwiające, jak łatwo człowiek przywykał do wydarzeń, które tu się rozgrywały. Poza tym, rozmyślała, Hyram Sayre zawsze był do pewnego stopnia dziwakiem. – Jason! – zawołał Oomgosh, leżąc obok drzewa. – Widzę, że przyprowadziłeś całe towarzystwo. Jason przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, od czego zacząć. – Ten człowiek, pan Sayre... – bąknął. – Dawniej nim byłem – wszedł mu w słowo Hyram. – Teraz mam inne zadania. – Wyczuwam to – rzekł Oomgosh. – Naprawdę? – zapytał Jason podekscytowany. – Ten pan... Znaczy się, on mówi, że jego praca polega na pielęgnowaniu roślin. Pomyślałem, że może ci pomóc. – Czuję w tobie potencjał. – Oomgosh uśmiechnął się do Hyrama. – Obaj zachowujemy w sobie moc istot żywych, doceniamy ich piękno. W pewnym sensie więc jesteśmy braćmi. Hyram odwzajemnił uśmiech. – Wyglądasz mi na porządne wysokie drzewo. Zawsze pomagałem rosnąć roślinom. – Niestety, drzewo zachorowało – odparł Oomgosh. – Wstrzyknięto w nie truciznę, która powoli płynie do serca. – Może pan mu pomóc? – spytał Jason. Hyram popatrzył na chłopca. – Sam nie wiem. Nigdy nie próbowałem nikogo wyleczyć. Zwrócił twarz na chorego. – Sprawiałem, że trawy i drzewa kiełkowały tam, gdzie nigdy wcześniej nie rosły. Może ta sama energia podziała także na ciebie? Oomgosh przymknął oczy z westchnieniem. – Proszę bardzo, przyjacielu, spróbuj. Hyram przyklęknął obok drzewoluda. Wyprostował ręce, niemal dotykając palcami chropowatej skóry Oomgosha. Jego dłonie zabłysły zgniłozieloną poświatą. Hyram tylko pomagał drzewoludowi – wyrzuciła sobie w duchu Joan. Co ją obchodziło, jakie kolory sobie wybierał? Hyram dotknął boku olbrzyma. Oomgosh jęknął, jakby otrzymał fizyczny cios, dreszcz przebiegł jego ciało. – O rany – mruknął Sayre. – Co ja narobiłem? Oomgosh otworzył oczy. – Chyba nic złego, bo czuję się dużo lepiej. – Naprawdę? – zapytał Hyram trochę wystraszony. – Tak. – Oomgosh usiadł. – Mam wrażenie, że nadeszła wiosna i znów zaczęły we mnie płynąć soki. Wiesz, co mam na myśli. – Wsparł się zdrową ręką o drzewo. – Od razu mi lepiej. – Wyleczył cię?! – zawołał Jason z rozradowaną miną. Oomgosh potrząsnął głową. Jego kolano lekko się zatrzęsło, musiał więc oprzeć się mocniej o pień drzewa, by nie stracić równowagi. – Nie do końca. Lecz początek zrobiony. Wciąż mam w sobie truciznę, ale powracają mi siły. Może Oomgosh przetrwa jeszcze jeden sezon? Drzewolud uniósł twarz do nieba. Echo poniosło po lesie jego gromki śmiech. Im bardziej cieszył się Oomgosh, tym Jason wydawał się szczęśliwszy. Oomgosh wiercił się przy drzewie. – Obawiam się, że znowu muszę usiąść. Śmiech na stojąco uszczuplił moje wciąż jeszcze nadwątlone siły. – Ale już ci lepiej? – zapytał Jason z obawą. – Już nie mogło być dużo gorzej – przyznał Oomgosh. – Może powinienem zabawić tu nieco dłużej? – zaproponował Hyram. – Kto wie, może mógłbyś nam pomóc również w inny sposób rzekła Joan. – Pomóc? – Hyram się uśmiechnął. – Czy to ma coś wspólnego z życiem? – Ze śmiercią także – powiedział Oomgosh. – I z nią się spotkałem. Możecie na mnie liczyć. Jeśli, oczywiście, nadal jestem człowiekiem. Bo wątpię, czy zostało we mnie wiele ludzkich cech. Ludzkich cech? Joan wątpiła, by miało to obecnie jakiekolwiek znaczenie. Harold Dafoe czuł się nieszczególnie w tej nowej sytuacji. Przede wszystkim dlatego, że wilki wzbudzały w nim strach. Na dodatek, gdy dwóch mężczyzn opuściło obozowisko, pozostał sam pod strażą samotnego wilka. – Usiądź – nakazał wilk, szczerząc zęby ostre jak sztylety. Odpocznij. Kapitan zarraz wrróci. Wilki znały ludzką mowę, lecz Harolda wcale to nie uspokoiło. Cóż mu jednak zostało? Usiadł i zatonął w rozmyślaniach nad tym, jakim sposobem wpakował się w tę kabałę. Był to kolejny przypadek, kiedy kto inny podejmował za niego decyzję. Rzecz jasna, wobec wydarzeń na ścieżce najmądrzejszym rozwiązaniem pod słońcem wydawało się opuszczenie towarzystwa Carla Jacksona. Choć teraz, gdy rozglądał się wokoło, tracił pewność siebie. Prawdę mówiąc, kiedy Harold podjął jedną decyzję, ta wymusiła następne. Wszystko zaczęło się na ścieżce. W pierwszej chwili był porucznikiem Carla Jacksona, czy tego chciał, czy nie. Wilki wyły, żołnierze drżeli ze strachu, Carl pienił się ze złości. A chwilę później zgodził się na rozmowę z byłym kapitanem. „Witaj! – pozdrowił go kapitan w tubylczym narzeczu. – Jakie to uczucie uczestniczyć w marszu śmierci dla Nunna?” „Słucham? – Harold czuł się zmieszany. – Co to ma niby znaczyć?” „Cóż, Nunn ceni sobie życie żołnierza mniej niż cukierka za centa. Guzik go obchodzi, czy w jakiejś tam bitwie padnie połowa wojska. Wie, że smok dostarczy mu nowych rekrutów”. Harold zmarszczył czoło. „Tym razem historia się chyba nie powtórzy. Mamy znaczną przewagę. I oni nas znają. Prawdopodobnie namówimy ich, żeby się poddali”. „Tak ci się wydaje? A kto będzie mówił? Twój ukochany dowódca?” Harold patrzył w milczeniu na swojego rozmówcę. Zdał sobie sprawę, że to, co przed chwilą powiedział, stanowi raczej przedmiot jego nadziei niż realną możliwość. Wystarczyło w tych nadziejach uwzględnić Carla Jacksona, a pojawiało się widmo pewnej przegranej. „Ale jest na to rada” – stwierdził kapitan. Wtedy właśnie wilki podniosły wrzawę, a ktoś krzyknął. Jackson wraz z żołnierzami pobiegł na drugą stronę ścieżki. „Pora ruszać w drogę”. – Raptem, jakby wyrośli spod ziemi, stanęli przy nim kapitan i rosły, krzepki żołnierz. „Ale...” – zaczął Harold, gdy chwycili go pod ramiona, unieśli i uprowadzili spiesznie do lasu. Kiedy weszli w zarośla, żołnierz wziął dźwiganie Harolda na swoje barki. Kapitan pobladł na twarzy; sprawiał wrażenie, jakby dochodził do siebie po długim okresie choroby. „Co ze mną robicie?” – zapytał Harold. Kapitan dał sygnał żołnierzowi. Stanęli. „Chcesz, byśmy cię puścili? Chcesz tam wrócić? Przecież wiesz, że twój dowódca uzna cię za dezertera”. Harold odwrócił wzrok. Tak, Carl Jackson nie okaże wyrozumiałości. „Wątpię, czy twój dowódca pobłaża dezerterom”. Harold potrząsnął głową. Carl zapowiedział, że zabije każdego, kto choćby pomyśli o ucieczce. „Pator – zwrócił się kapitan do żołnierza. – Postaw na ziemi naszego gościa. Sądzę, że resztę drogi przebędzie z nami na piechotę”. Pator postąpił zgodnie z rozkazem. A Harold towarzyszył im aż do tego obozowiska, gdzie go zaraz pozostawili w towarzystwie jednego wilka, obiecując wrócić niebawem zjedzeniem. Zdawało się, że nie ma ich już od wielu godzin. – Chciałbyś wody? – spytał wilk. Harold dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest spragniony. – Dziesięć krroków za tym drzewem płynie sstrrumień. – Zwierz skinął głową w lewo. – Chodź. Pójdziemy rrazem. Wilk podszedł do Harolda i poczekał, aż ten wstanie i ruszy z nim w stronę rzeczki. – Jeśli zejdziesz ze ścieżki, będę musiał cię drrasnąć – zauważył wilk wesołym tonem. – A krrew wzmaga mój głód. Harold wolał się trzymać środka dróżki. Zgodnie z zapowiedzią, niedaleko bulgotał strumyczek. Uklęknął na brzegu i zanurzył ręce w wodzie. Była zaskakująco zimna. Splótł dłonie i zaczerpnął wody, wylewając większą jej część w drodze do ust. To jednak, co przełknął, smakowało znakomicie. Tym razem, gdy po raz drugi nabierał wody, próbował opanować drżenie rąk, by jak najmniej uronić. Kiedy zaspokoił pragnienie, wilk pochylił się nad brzegiem. – Moja kolej – oświadczył. Zawiesił pysk nad strumieniem i chłeptał krótką chwilę. Nawet w trakcie picia nie spuszczał z oka Harolda... jakby ten miał dokąd uciekać. W otoczeniu wilków czuł się nieswojo, lecz perspektywa błąkania się po lesie jeżyła mu włos na głowie. Wilk uniósł łeb i postawił na sztorc uszy. – Musimy wrracać. Zarraz tu będą. Idąc przed wilkiem, Harold przemierzył krótką ścieżkę i usiadł na dawnym miejscu. Po chwili dwa wilki wypadły z warczeniem na polanę, za nimi zaś kapitan i Pator. Ich tyły również zabezpieczała para drapieżników. – Będzie uczta! – krzyknął kapitan do Harolda, unosząc w powietrze pół tuzina związanych sznurkiem trucheł. – Pator ustrzelił z łuku tłuste ptaki. Ja zaś z procy trafiłem warchlaka. Są też, oczywiście, różne mniejsze gryzonie, złowione przez moich wojaków! – Wskazał ręką na wilki. – Rozpalmy ogień i bierzmy się do jedzenia! Od dawna głód dokuczał Haroldowi. Zapomniał już, kiedy jadł po raz ostatni, gdy Nunn karmił swoich żołnierzy. Niemniej jednak, napomniał siebie, należało rozpatrzyć parę ważnych spraw, a nie myśleć tylko o jedzeniu i piciu. Wstrzymał się przed zabieraniem głosu, do czasu aż kapitan rozpalił ognisko. – Czego ode mnie chcecie? Kapitan uśmiechnął się promiennie. Jedynie szramy na policzkach kłóciły się z ujmującym wyrazem jego twarzy. – Rzecz raczej w tym, czego od ciebie nie chcemy. – Machnął na pochłonięte jedzeniem wilki i Patora zajętego patroszeniem ptaków. Walczymy z Nunnem. Jest zbyt dufny w swoje siły, przez co można go podejść. – Zacisnął pięści. – Zamierzamy przepędzić na zawsze z tej wyspy jego i tych, którzy mu służą. Damy tym ostatnim, jakżeby inaczej, wybór: albo do nas dołączycie, albo żegnajcie się z życiem. – Przerwał, obserwując minę Harolda. – Nim podjęliśmy decyzję, dłuższy czas skradaliśmy się niczym cienie za wojskiem Nunna. Ale od początku jedno było wiadome: tylko ty jesteś zdolny sprawić, by plany Nunna zostały zrealizowane. Harold słuchał tego ze zdumieniem. – Ja? – Nie bądź taki skromny – rzekł kapitan. – Zobacz, kto został, gdy ciebie zabrakło: dowódca bardziej szalony ode mnie, jego zagubiony i zdezorientowany pomocnik oraz blisko osiemdziesięciu żołnierzy, którzy nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Czy to ma być recepta na zwycięską kampanię? – Parsknął śmiechem. – Wśród nich tylko ty okazywałeś zdrowy rozsądek. Ale przeszedłeś na naszą stronę. – Kapitan zmarszczył czoło, jakby coś mu wypadło z pamięci. – Przeszedłeś, mam rację? Harold kiwnął głową. Czy istotnie trzymał ich stronę? Powrót do Jacksona byłby samobójstwem. Nie chodziło o to, że tutaj jego sytuacja przedstawiała się w lepszym świetle. – Jasne – odpowiedział, siląc się na beznamiętny ton. Kapitan poklepał go po ramieniu, szczerząc zęby. – Gratuluję, Haroldzie Dafoe! Jesteś najświeższym nabytkiem niewielkiej, lecz stale rosnącej frakcji Wolnych Wyspiarzy. Wolnych Wyspiarzy? – Pator wpadł na tę nazwę – przyznał kapitan. – Fajnie brzmi. – Odwrócił się do ognia. – Dajmy już temu spokój. Zajmijmy się strawą. Już nie mogę się doczekać chrupiących ptaszków. – Znów popatrzył na Harolda. – Jadłeś ostatnio tutejsze gryzonie? – O ile mi wiadomo, to nie. – Świetnie! – uradował się kapitan. – Gryzoń jest twój! Smakuje raz czy drugi, ale potem się przejada. – Chwycił kilka obdartych ze skóry i wypatroszonych zwierzaków. Pator spacerował na stronie, gdy kapitan nabijał mięso na patyki. – Myślę – odezwał się cicho do Harolda – że on też jest trochę szalony. Ale jego szaleństwo pomoże nam zwyciężyć. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY – I po co wychodziłem? Sala pociągnęła Todda za rękę, żeby zwolnili. Przystanął na środku ulicy. – Czemu tak mówisz? – zapytała z nachmurzonym czołem. Sam nie był pewien. Powiedział to bez szczególnego powodu, dając po prostu wyraz uczuciu, które go dręczyło. Zaplanowali spotkanie za oberżą przy najbliższej okazji. Ale nie planowali uciekać, do czasu aż usłyszeli, co się dzieje w środku. – Nunn ma ich w garści – rzekł po chwili. – A może mogłem im jakoś pomóc? – Prędzej byś dołączył do reszty schwytanych. – Sala postąpiła krok w dół ulicy. – Teraz przynajmniej mamy szansę uwolnić się od tego wszystkiego. Todd zaśmiał się z przekąsem. – Czy sądzisz, że wiem, dokąd pójść? Wszyscy moi przyjaciele zostali w tawernie „Pod Smokiem”. – Przyjrzał się Sali. Wyglądała ślicznie w promieniach wczesnego poranka, złote loczki opadały jej na czoło. – A ty znasz tu jakieś bezpieczne schronienie? – zapytał. Albo kogoś, kto mógłby nam pomóc? Sala potrząsnęła przecząco głową. – Za bardzo się boją mojego ojca. Ale jeśli przyjdzie co do czego, to znam w pobliżu kilka dobrych kryjówek. – Kto wie, co się zdarzy? – Todd rozejrzał się po wyludnionej ulicy. – Bardzo spokojny ranek. I niezwykle piękny. Teraz, kiedy nie biegli, mógł nareszcie podziwiać urokliwe widoki. Słońce wstawało nad portem. Jego dolny koniuszek rozjaśniał wodę, odbite od fal promienie tworzyły złocistą ścieżkę prowadzącą do doków. Od morza zawiewała poranna bryza i wydawało się, że ocean obmył i napełnił świeżością cały świat. – Awanturnicy już w łóżku, a rybacy wypłynęli na połów – rzekła Sala półszeptem. – To jedyna spokojna godzina. Todd obejrzał się w stronę, skąd nadbiegli. Zrazu słyszeli za sobą tupot stóp, który wnet jednak ucichł. – Dobrze się składa, że o tej porze dnia słychać ludzi z daleka. Spodziewam się, że Nunn pośle za nami pogoń. – Nunn... lub mój ojciec – zabrzmiał słabo i lękliwie głos Sali. Todd odwrócił się do dziewczyny. Wydawała się taka krucha i wystraszona, że pragnąłby przez całe życie tylko ją ochraniać. Marzył o pocałunku, teraz, na przekór niebezpieczeństwu i przyjaciołom, których zostawili. Chciał na jedną upojną chwilę porwać ją w objęcia, tak by zapomnieć o całym świecie, o skrzeczących mewach i mieście skąpanym w złotym blasku. Podniosła na niego szeroko otwarte oczy, jakby i ona oczekiwała na ów pocałunek. Wiedział, że będzie smakowała morską bryzą i ogniem w kominku. Ich usta były tak blisko. Pragnął całować ją w nieskończoność. Raptem się odsunęła. – Ktoś idzie! Potrząsnął głową, nastrój prysnął. Nie czas na pocałunki, kiedy trzeba walczyć o życie. Pchnął ją do cienia pod murem. – Lepiej szybko się schowajmy! Opodal między dwoma kamienicami biegła wąska alejka, tonąca w długim porannym cieniu. Todd wciągnął dziewczynę w mrok. Stali tak blisko siebie. Musnął ręką płócienną bluzkę Sali. Czuł jej oddech na policzku. Ujęła jego dłoń i mocno zacisnęła palce. Usłyszeli dobiegającą z dala rozmowę dwóch mężczyzn. – To już niedaleko – powiedział jeden. – Naprawdę myślisz, że spotkamy naszych? – Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Pewnie trafimy na jakąś bitkę. – Obym tylko nie musiał używać znowu miecza. Todd znał te głosy. Wyskoczył z zaułka, ciągnąc za sobą Salę. Mężczyźni znieruchomieli na widok wybiegającej nagle na ulicę pary nastolatków. – Hej, Nick! Panie Mills! – zawołał Todd. – Jak się tu dostaliście? – Nigdy nie sądził, że tak go ucieszy spotkanie z sąsiadami. – Czary – odparł Nick. I on wyglądał na zaskoczonego pojawieniem się Todda. – To długa historia – dorzucił pan Mills. Nick wyszczerzył zęby. – A co z tobą? – zapytał Todda. – No tak, pamiętam. Odpłynąłeś statkiem z panią Smith! Przecież wzięliście kurs właśnie na tę wyspę! – Poznajcie Salę – rzekł Todd. – Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że was tu spotkałem. Mamy kłopoty. – Wy dwoje? – zapytał Nick. – Obawiam się, że my wszyscy. Nunn jest tutaj, uwięził panią Smith, Wilberta i Stanleya. – Todd zdał krótkie sprawozdanie z wydarzeń, jakie miały miejsce na zapleczu tawerny „Pod Smokiem”. – I to był właśnie cel naszej wędrówki, aczkolwiek nie mieliśmy dotąd pewności, czy chodzi o tawernę. – Pan Mills przerwał, spoglądając w górę ulicy. – Znowu jacyś tu idą. – Schowamy się? – spytała Sala, chwytając kurczowo rękę Todda. Mills uniósł dłoń. – Nie. Znamy tych ludzi. Lepiej będzie, jak po prostu poczekamy. W chwilę później Maggie i Obar wychynęli zza rogu. Maggie się potknęła, Obar stanął jak wryty. Czarodziej i pan Mills mierzyli się zaciekłym wzrokiem. Todd miał wrażenie, że lada moment zaczną się okładać pięściami. – Czy to miasto, czy wioseczka? – mruknął Todd. – Być może wszystkie drogi prowadzą do tawerny „Pod Smokiem”. – Nick kiwnął ręką w stronę Ochotniczki. – Maggie, wybacz. Mam... Uciszyła go zniecierpliwionym gestem, odsuwając się od Obara. Sposób, w jaki obaj mężczyźni krzyżowali spojrzenia, przypominał teraz Toddowi kulminacyjne momenty w westernie, kiedy rewolwerowcy czekają, który pierwszy sięgnie po kolta. – Ten tu wygląda na Millsa – oznajmił Obar. – Ale to złudne wrażenie. – Aż tobą to niby jest inaczej? – odciął się pan Mills. – Nigdy nie należy ufać czarodziejom – przyznał Obar. – Chyba że inny czarodziej pragnie tego samego. Maggie patrzyła to na jednego, to na drugiego. – Wszyscy szukamy oka – powiedziała. – Które znalazł Todd – stwierdził Mills. – Jest w tawernie, w tawernie „Pod Smokiem” – dodał rzekomy znalazca. – Ale smocze oczy nie działają na zapleczu. Marny tam z nich pożytek! – Mamy też inne problemy – rzekł Mills. – Nunn. Twój partner na pustyni. – Postąpiłem głupio – przyznał Obar. – Czasami zaślepia mnie pożądliwość. Po tym stwierdzeniu przez chwilę na ulicy panowała cisza. Mills zrobił krok do przodu. – A więc działamy wspólnie... na razie? Zakołysały się krzaczaste wąsy Obara, kiedy pokiwał głową. – Narazić. – I nie sprzymierzysz się z bratem? Obar miał chyba ochotę odwrócić wzrok, lecz wciąż patrzył na pana Millsa. – Bałem się ujrzeć znowu Roxa, bałem się wspomnień o tym, co zrobiłem. – Potrząsnął głową. – Cieszę się, że nie umarłeś, chociaż mam wątpliwości, czy żyjesz. Mills wreszcie się uśmiechnął. – Sam mam wątpliwości. Łudzę się nadzieją, że definicja mojego bytu uprości się po odnalezieniu następnego smoczego oka. – Westchnął żałośnie. – Nie znasz jeszcze wszystkich złych wieści. Nie dość, że oczy tu nie działają, to jeszcze Nunn otoczył się liczną świtą. Skierował wzrok na Todda. – Ilu? – Widzieliśmy ponad dziesięciu. – Właścicielem tawerny jest mój ojciec – dodała Sala. – On może skrzyknąć następnych. Maggie skinęła na nich głową, jakby już dosyć powiedzieli. – Nas jest pół tuzina. Starczy, by z nimi powalczyć. Może jeszcze ich zasadzka wpadnie w naszą? – Nie myślcie, że jest nas sześcioro – rzekł Mills głębokim basem. – Jest nas ośmioro. W takiej liczbie zawsze coś wymyślimy. – A więc na co jeszcze czekamy? – ponagliła ich Maggie. Objęła przewodnictwo. Za nią ruszyli Obar i pan Mills, tyły zamykali Nick, Todd i Sala. – Jak to ośmioro? – zapytała szeptem dziewczyna. – Nie rozumiem. Todd potrząsnął głową. Zdążył się przyzwyczaić, że istnieją sprawy, które należy po prostu przyjąć do wiadomości. – Może później będzie czas na parę pytań – odparł cicho. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY – Jak? – dziwiła się Mary Lou, wołając w stronę ciemności. Jak mam to zrobić? – Czy sądzisz, że gdybym to wiedział – odpowiedział bezcielesny głos Garo – nadal bym tu tkwił? Nie podobało jej się jego postępowanie. – Drwisz ze mnie. Kiedyś się tak nie zachowywałeś. Ledwie wypowiedziała te słowa, zlękła się, iż uraziła Garo. Ale była zbyt rozżalona, żeby zważać na to, czy kogoś uraża. W gruncie rzeczy nie miała nawet pojęcia, o co właściwie pyta. Czy chciała wiedzieć, jak się stąd wydostać? Czy może chciała znaleźć sposób na spełnienie przeznaczenia, jakie jej zapisał smok? – O nie – odrzekł Garo. – Wręcz przeciwnie. Przecież usiłowałem cię wykorzystać. Jego nagła powaga zaskoczyła Mary Lou, ale i dała jej do myślenia. Ofiarował się, by zamiast niej zaspokoić głód smoka. Nigdy nie przypuszczała, że nadarzy się kiedyś okazja, aby zapytać go o to. – W końcu mnie uratowałeś. Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? Garo zaśmiał się z cicha. – Wątpię, czy wiele mnie to kosztowało. Nawet wtedy, gdy przebywałem wśród Anno, prawie już nie pamiętałem swej cielesnej powłoki. Mimo że przy tobie poczułem się znowu jak człowiek. – Naprawdę? – Cóż za miła odpowiedź. Przypomniała sobie, ile Garo dla niej znaczył, przynajmniej przez pewien czas. Dopiero później zrozumiała, że go w ogóle nie zna, a jej uczucia są w większości fantazjami. I jeśli chce przeżyć, będzie musiała polegać na sobie, a nie na jakimś widmowym księciu. Mimo wszystko przyjemnie było znów słyszeć jego głos. – O ile potrafiłem cokolwiek odczuwać – rzekł Garo, powracając do swego półszyderczego tonu – zważywszy na okoliczności. Jakiś czas milczał. Pozostałe głosy nadal ich otaczały, lecz teraz przycichły i szemrały gdzieś w tle. Czy sprawił to Garo? A może ona? Westchnienie Garo rozbrzmiało ponad nieustającym gwarem głosów. – Jednej rzeczy zawsze żałowałem. – Ponownie zamilkł, jakby każde zdanie musiał wyciągać gdzieś z głębin. – Nie mogłem cię nigdy dotknąć – dokończył. Mary Lou nie umiała mu na to odpowiedzieć. Garo wyrzucał z siebie słowa szeroką strugą. – Niczego tak nie pragnę, jak opuścić to miejsce i zamieszkać z tobą, gdzie tylko zechcesz, nawet w twoim dawnym zaułku. A może nie układałoby się między nami, gdybyśmy byli prawdziwymi ludźmi z krwi i kości, nie zamieszanymi w to szaleństwo? Ale marzę o tym, żeby móc kiedyś spróbować. Mary Lou uważała dawniej Garo za księcia. Chciałaby i dziś mieć podobne odczucie. Ale nie miała. Tak czy inaczej, zasługiwał przynajmniej na odpowiedź. – To miłe słowa... po tym, co się stało. – Otrzymałem też coś nowego. Dar ponownego słyszenia twojego głosu. – Znowu się roześmiał. Niewiarygodne! Cały ten świat był niewiarygodny. – Wiesz – dodał po chwili – teraz też jesteś wykorzystywana. – Co takiego? – zapytała Mary Lou. Czyżby Garo zamierzał zwierzyć się jej z istnienia jakiegoś nowego okropnego spisku? – Smok cię wykorzystuje – stwierdził. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nikt nie powinien tutaj przebywać, chyba że po śmierci. Czemu smok cię tu więzi? Przetrzymuje w ukryciu aż do chwili...? No właśnie, do kiedy? Mary Lou nie miała pojęcia. – Przypuszczam, że smok się ciebie boi – skonstatował Garo. Teraz z kolei Mary Lou parsknęła śmiechem. – Mnie? – Owszem. Bo coś w sobie masz, jakąś moc, jakąś rzadką zdolność postrzegania, dzięki której byłabyś w stanie zmienić bieg rzeczy, pokrzyżować zamiary smoka. W przeciwnym wypadku potwór nie porwałby cię nigdy ze świata żywych. – Garo, to śmieszne! – Doprawdy? No to spróbuj stąd odejść. – Ale to przecież ty niedawno mi pokazywałeś, jak to zrobić. Zobaczyłam ojca. – Spróbuj – powtórzył Garo. – Jak sobie chcesz. – Tym razem pomyślała o matce. Otaczające Mary Lou głosy przybrały na sile, jakby chciały rozproszyć jej myśli. Ryczały ogłuszająco. Nie mogła się od nich odgrodzić. – Nie! – krzyknęła. Głosy osłabły. Zdołały jednak odciągnąć jej uwagę. Może, jeśli jeszcze raz pomyśli o ojcu... Głosy się wzmogły. Tato, pomyślała. Nikt jej od tego nie odwiedzie. Głosy nawoływały. Tato. Skupiła się. Gdyby choć na chwilę mogła się z nim spotkać, opowiedzieć mu o swym położeniu. Głosy huczały. Tato. Musiała się zobaczyć z ojcem. Pragnęła, by światło ukazało jej drogę. Głosy wrzeszczały. Tato. Tato. Tato. Tato. Glosy rozsadzały jej czaszkę. – Nieee! – krzyknęła przeraźliwie, może nawet przekrzykując głosy. – Przytłaczają cię wrzaski umarłych – stwierdził Garo rzeczowym tonem, jakby tego się właśnie spodziewał. – Jesteś przez nas otoczona. Mary Lou nie zamierzała tak łatwo się poddać. Może znajdzie jakieś wyjście, kiedy pozna lepiej to miejsce? – Jak właściwie mnie odnalazłeś? – zapytała. Garo namyślił się przed odpowiedzią. – Przebywając tu, zupełnie nieoczekiwanie odczułem potrzebę, by z tobą porozmawiać i pomóc ci się tutaj zadomowić. – Oraz mnie tu zatrzymać – dodała. Wyglądało na to, że smok podejmuje w związku z nią działania na szeroką skalę. – Wspominałeś coś o przeznaczeniu – powiedziała powoli. – I że smok prawdopodobnie lęka się tego przeznaczenia. A może smok niczego nie może zrobić, żeby nas powstrzymać? Kto wie, rozmyślała, czy nie powinna raczej skoncentrować uwagi na większych rzeczach? Pomyślała o wyspie porośniętej wysokimi drzewami, o plemieniu Anno, o jej sąsiadach z Kasztanowego Zaułka, wreszcie o Ochotnikach, Oomgoshu i... – Co to takiego? – zawołała. Rozległ się potężny łoskot, wypełniając całą przestrzeń, zagłuszając głosy. – Rozgniewaliśmy smoka? – krzyknęła. – Może ty – odkrzyknął Garo. – Sądzę, że na mnie smok nie zwraca większej uwagi. Gdybym go rozzłościł, zaraz przestałbym istnieć. – Jego głos ucichł na chwilę. – Posłuchaj! – rzekł w końcu. Nie wydaje mi się, żeby tak ryczał smok. I ona zauważyła różnicę. Łoskot przeobraził się w bardziej dźwięczne, odległe nawoływanie... albo też w skrzek ptaka. Mary Lou poczuła na policzkach nagły powiew, jakby para skrzydeł załopotała tuż przed jej twarzą. – Kra! – rozlegało się. – Kra! Mary Lou nie wierzyła własnym uszom. – To mi przypomina głos Kruka! – A czyj miałoby przypominać? – zabrzmiało w odpowiedzi. – To ty, Kruku? – zapytała Mary Lou wciąż niepewna. – Dużo czasu mi zabrało, nim się tu dostałem – odparł ptak. – Upłynęły wieki, odkąd po raz ostatni musiałem szukać drogi w ciemności. – Ale czy tobie wolno tu przebywać? Czy wolno ci przebywać wewnątrz smoka? – Chodzi ci o to, że bestia ma wszystko pod kontrolą? – Kruk wybuchnął szyderczym śmiechem. – Tak, smok chciałby, abyś w to uwierzyła. To wielki obłudnik. – Zakrakał cicho. – Smok, oczywiście, ma o Kruku identyczne mniemanie. – Tylko czemu tu jesteś? – Co to ma znaczyć: czemu tu jestem? Kruk to stwórca wszechrzeczy! Może być wszędzie, gdzie tylko ma ochotę. – No, tak – odparła Mary Lou. – Oczywiście. – A teraz się stąd wynośmy. Kruk nie znosi swądu smoczego ognia. Swądu smoczego ognia? Mary Lou niczego nie czuła. Cóż, przecież nie była Krukiem. Chętnie by się teraz odwróciła do Garo i porozmawiała z nim na osobności. Tylko jak miała tego dokonać w absolutnej ciemności? Zamiast tego pomyślała o nim. – Muszę już iść. – Oboje mieliśmy nadzieję, że tak właśnie się stanie! – krzyknął Garo. – Myśl o mnie czasem! Poczuła, jak coś twardego trącają w ramię – coś jakby ptasi dziób. – I myśl o smoku! – Głos Garo pogrążał się we wrzawie tysięcy innych. – Czego nie chce, żebyś wiedziała? I wówczas Mary Lou odniosła wrażenie, jakby stanowiła część Kruka; szybowała wśród przestworzy, machając skrzydłami. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Zrezygnowali z wiązania pani Smith. I tak nie miała sił, żeby uciekać. Skoro nie mogła już liczyć na moc klejnotu, postanowiła zdać się na swoją inteligencję. Przypuszczała, że istnieje jakiś sposób, aby podejść Nunna. Może też, jeśli wykaże się dostatecznym refleksem, zdobędzie ukryte gdzieś tu smocze oko? – Jesteś dobrym mówcą – powiedziała do niego, kiedy czekali na pozostałych. No i na kamień. – Niewątpliwie byłeś kiedyś wykształconym człowiekiem. Nunn wyszczerzył zęby. – Zanim stałem się tym, czym jestem dzisiaj? Tak, niewątpliwie. Ale to dawne czasy, moja droga pani. Constance postanowiła drążyć temat. – Co cię tu sprowadziło? – Oprócz smoka? Potrząsnęła głową. – Już ty dobrze wiesz, o co mi chodzi. Co cię zmieniło i uczyniło takim, jakim jesteś teraz? Nunn uniósł dłonie. – Odpowiedź jest prosta: smocze oczy. Zmieniają każdego, kto wejdzie z nimi w kontakt. I ciebie oczywiście zmieniły, chociaż wolałabyś tego nie rozgłaszać. Poczekaj na dzień, kiedy kogoś zabijesz w obronie swej mocy. Ten dzień nadejdzie. Może i nadejdzie, pomyślała. Ale nigdy nie będę taka jak ty. Z sąsiedniej izby dobiegł czyjś wrzask. Nunn popatrzył ostro na Węża. – To chyba Kulawiec – wyjaśniał oberżysta. – Kto to taki? – Pełnił wartę. – Na widoku? – dopytywał się Nunn. – No, niezupełnie. Miał siedzieć w ukryciu. – Wąż zaczynał się pocić. Nunn obdarzył Constance uśmiechem. – Interesujące. Widać mamy gości. – I co teraz? – spytał Wąż. Nunn przypatrywał się osadzonemu w dłoni kamieniowi. – Co teraz, pytasz? – Twoi wrogowie przybywają! – Na twarzy Węża malowało się zniecierpliwienie. – Chodźmy tam i zróbmy z nimi porządek! – Czy aby powinniśmy? – Czarodziej zacisnął palce w pięść. Mam wrażenie, że tego właśnie nie powinniśmy robić. Oberżysta wydawał się całkowicie zbity z tropu. – A to czemu? Nunn znów się uśmiechnął w stronę pani Smith. – Ten wrzask był swoistym komunikatem. Można by rzec: przynętą. Bo jeśli chodzi o moich wrogów, to gdyby chcieli zbliżyć się do nas chyłkiem, z pewnością by im się powiodło. Ale nie, oni obwieszczają swoją obecność. – Spojrzał na Węża, już się nie uśmiechając. A dlaczego? Żeby nas wciągnąć w pułapkę i uszczuplić nasze szeregi. – Czy to pewne? – Wąż potoczył wzrokiem po twarzach zebranych w kuchni zbirów. – Cóż zatem prostszego, niż zaatakować ich od tyłu? – Skoro musisz – rzekł Nunn, wzdychając. Wąż grzmotnął pięścią w stół. – Poślijmy jeszcze paru chłopców tajnymi przejściami! – Tak uważasz? – Nunn kiwnął sztywno głową z na wpół zamkniętymi oczami, jakby podsumował bezgłośną, prowadzoną w myślach rozmowę. – Wcale niegłupi pomysł. Nawet jeśli niczego nie zrobią naszym przeciwnikom, podsłuchają ich, a my zdobędziemy trochę informacji. – Otóż to! – Wąż kiwnął na swoich ludzi. – Blizna, wyjdź i każ Jackowi, by razem z chłopakami otoczył tawernę. Davy, ty pójdziesz przejściem za fałszywą ścianą. Jednooki, ruszysz przez składy. Który z was pierwszy dotrze do chłopaków w głównej izbie, niech im powie, co mają robić. Później zdacie mi relację. Tylko się uwijajcie! I nie ryzykujcie bez potrzeby! Wszyscy trzej rozeszli się, aby spełnić powierzone im zadania. – No, zaraz się dowiemy, co tam się dzieje! – oświadczył Wąż. – Dowiemy się albo i nie – rzekł Nunn. – Okaże się za to, jak są przygotowani nasi przeciwnicy. – Spojrzał na klejnoty umieszczone w dłoniach. – Zadziwiające. Można się tak uzależnić od tych kamieni, że bez nich trudno cokolwiek zdziałać. – Odwrócił się do pani Smith. – Cała ta sprawa przerwała naszą nader przyjemną pogawędkę. Na czym to skończyliśmy? A tak, chciałaś naciągnąć mnie na zwierzenia, może nawet odkryć jakąś moją słabość, żeby ją wykorzystać przeciwko mnie w przyszłości. – Doprawdy? Cóż, opowiedz mi w takim razie o tych swoich słabościach, a wreszcie zakończymy te formalne rozmówki. – Och, ja przecież za nimi przepadam! – zaprotestował czarodziej. – Kto wie, czy to słabość? Poza nią nie mam żadnych. – Po raz kolejny przyjrzał się rękom. – Żar tych oczu wypala z ciebie wszelkie ułomności. A właściwie, to sami musimy je wypalać, bo inaczej oczy by nami zawładnęły. Widziałem już niejednego pretendenta do władzy, którego zniszczyły te błyskotki. – Naprawdę? – zdziwiła się Constance. – Widzę więc, że nic gorszego już cię nie spotka. Nunn parsknął śmiechem. – Moja łaskawa pani! Czasami sprawiasz, że tęsknię, aby znów stać się człowiekiem... po prostu po to, żebym mógł cię bliżej poznać. – Podczas gdy ja wolałabym mieć z tobą jak najmniej wspólnego... Huk w sąsiedniej izbie przerwał wypowiedź pani Smith. – Co to było? – zapytał Wąż z marsową miną. – Poczekamy, zobaczymy – stwierdził lakonicznie czarodziej. Potrafisz mniej więcej określić, ile czasu powinno zabrać twoim ludziom to szpiegowanie? – Jednookiemu i Davy’emu? – Wąż zastanawiał się przez chwilę. – Góra dwie minuty, chyba że trafi im się jakiś niezły kąsek. Nunn pokiwał głową. – Wobec tego powinni się tu lada chwila pokazać. Rozległ się ponowny łomot, głośniejszy niż poprzednim razem. Głowa Węża obróciła się gwałtownie w stronę drzwi. – Rozwalą mi budę! – Powiedziałbym raczej, że to w twojej profesji ryzyko zawodowe. – Nunn zerknął z westchnięciem na drzwi odgradzające ich od głównej izby. – Nie przejmuj się. Jeśli nam się powiedzie, będziesz miał dość pieniędzy, by dziesięć razy odnowić tę tawernę. – A jeśli się nie powiedzie? Nunn uśmiechnął się dobrodusznie. – Cóż, w takim wypadku pewnie pożegnasz się z życiem. Tak czy owak, nie musisz się przejmować. Zza drzwi doleciał chór zduszonych okrzyków poprzedzający trzeci huk. Wąż zerwał się z krzesła. – Dłużej tu nie wytrzymam. Wszystko mi poniszczą! – Oni chcą, żebyś do nich wyszedł – powstrzymał go Nunn. Na razie trzeba czekać. Wkrótce się dowiemy, co u twoich szpiegów. Wąż spoglądał w stronę wylotów sekretnych przejść. – Masz rację. Ale gdzie oni się podziali? Jednooki zwykle nie marudzi długo! Nunn zatopił się w rozmyślaniach. Potem popatrzył na oberżystę. – Czy ktoś jeszcze wie o tych przejściach? – O przejściach? – Wąż potrząsnął głową, marszcząc brwi. Tylko garstka moich najbardziej zaufanych ludzi. No tak, również moja córka. Nunn sposępniał. – To prawda? – Ale moja córka nigdy tu nie wróci! – Wąż machnął w powietrzu ręką, odpędzając to rozwiązanie jako niemożliwe. – Boi się mnie panicznie. Nunn rzucił okiem na panią Smith. – Najwidoczniej kierował nią motyw silniejszy od strachu. – Co robimy? – zapytał Wąż. – Dalej na nich czekamy czy spróbujemy dać im łupnia? Ktoś zapukał do drzwi wiodących w głąb tawerny. Nunn skinął na Węża, żeby je otworzył. – Podejrzewam, że za moment otrzymasz odpowiedź. Wąż natychmiast podszedł do drzwi. – Wężu! – zawołano z drugiej strony. – Mogę z tobą pomówić? – To Blizna – oznajmił oberżysta. – Otwierać? Nunn wzruszył ramionami. – Nie mamy wyboru. Wąż pchnął drzwi, kładąc drugą rękę na zatkniętym za pas nożu. – A to co? – bąknął. Stał nieruchomo w progu. Nawet jeśli ktoś czekał po drugiej stronie, Constance nikogo nie zauważyła. I nikt nic nie mówił. – Niech wejdzie – rozkazał Nunn niecierpliwie. – Co go tam zatrzymuje? Człowiek wszedł do kuchni. Zgubił gdzieś ubranie: zawiązano mu nad talią jedynie kusy poplamiony fartuszek. – Chcieli się upewnić, że nie ukrywam żadnej broni – mruknął Blizna posępnie. – Dziwne, że nie przystroili cię w bardziej wykwintne szaty rzekł Nunn z ironią. – No cóż, przynajmniej jeden wrócił. I wiemy też, że nasi wrogowie mają poczucie humoru. – Kiwnął palcem na Bliznę. – Podejdź no tu! Zapewne kazali ci przekazać jakąś wiadomość. – Chcesz, żebym... – wymamrotał. Spojrzał z ukosa na panią Smith. – Ale... – Och, nie przesadzaj – nalegał Nunn. – Jestem pewien, że widziała w życiu nagich mężczyzn. – Człowiek w moim wieku widział już prawie wszystko – zgodziła się pani Smith. Blizna postąpił kilka kroków do przodu, ukazując obecnym dalsze szczegóły swego skromnego przyodziewku. Nawet jeśli fartuszek zakrywał znaczną część przodu, to z tyłu niemal wszystko odsłaniał. Constance nawet nie podejrzewała, że Blizna jest taki szczupły. I nie tylko na twarzy miał szramy. – Chcą zobaczyć kobietę – oznajmił. – Panią Smith. Żeby się upewnić, czy nie spotkało jej coś złego. Nunn skinął głową, jakby pogodzony z losem. – To rozsądne z ich strony. Prawdopodobnie będziemy musieli wszystkich rozwiązać, a także pozbyć się broni. – Westchnął przeciągle. – Co też ja muszę znosić dla smoczego oka! – Wskazał Wężowi Constance. – Zanieście ją tam, byśmy to już mieli za sobą. Wąż kiwnął na dwóch zbirów. Stanęli po obu stronach krzesła. – Bierzemy – powiedział jeden z nich, po czym unieśli panią Smith razem z krzesłem. Ruszyli ostrożnie środkiem kuchni. – Aha! – zawołał Nunn. – Pani Smith? Proszę nas powiadomić, czego chcą. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Nunn z trudem tłumił w sobie wściekłość. Zamiast pochwycić swoich przeciwników, sam dał się złapać. Szykował sobie fortecę, a przygotował więzienie. A wszystko dlatego, że nie potraktował poważnie nieletniej dziewczyny. Choć z drugiej strony nie było to aż takie ważne, póki wszyscy znajdowali się pod tym dachem. Liczyło się tylko to, kto zawładnie szóstym kamieniem. Nunn miał w związku z tym wiele gotowych planów, poczynił przygotowania zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz tawerny. Nunn skierował na Bliznę pochmurne spojrzenie. Ofiara losu, pomyślał, patrząc na niewielki skrawek białego płótna zawiązany nad biodrami mężczyzny. – Masz w ogóle pojęcie, co tam się zdarzyło? – zapytał go, siląc się na uprzejmość. – Tak – odparł Blizna, przebierając po podłodze bosymi stopami. – Nic tu po klejnotach. Co innego na dworze. Wyciągnęli nas jakoś na zewnątrz. Wywabili ich z tawerny. Dziecinnie prosto, czego w sumie należało się spodziewać po oberżyście i jego ludziach. Zawsze tak się kończyło, gdy Nunn musiał polegać na innych. Próbował opanować nerwy. Sam przecież się zagapił i nie był bez winy. Podobnie jak pani Smith starała się odkryć jego słabości, on szukał wad po jej stronie. Chwytała w lot sens zachodzących wokół niej zdarzeń, lecz odnosił wrażenie, że trochę się go boi. Nunnowi podobało się to u kobiety. Zresztą niebawem będzie to już bez znaczenia. Musiał panować nad emocjami jeszcze przez pewien czas, zanim doprowadzi do skutku resztę swoich planów. W progu pojawiła się kobieta, która włóczyła się na co dzień z bandą leśnych ludzi, odzianych we wtapiające się w otoczenie brązowo-zielone szaty. Nunn nie mieszał się dotąd w ich sprawy. Co bez wątpienia było błędem. – Jesteśmy gotowi do rozmów – oświadczyła. – Tylko najpierw rozwiążecie dwóch moich przyjaciół. – Wskazała palcem na mężczyzn ujętych wraz z panią Smith, ubranych w takie same leśne kostiumy. Oprócz tego cała broń ma zostać złożona na środku stołu, poza zasięgiem ludzi, tak by można ją było mieć na oku. Pozostanę tu, do czasu aż spełnicie oba te warunki. – Cóż, tego się spodziewałem – odpowiedział Nunn grzecznym tonem. Zerknął na Węża, który w swej głupocie mógł stawiać opór. Rób, o co proszą – nakazał oberżyście. Wąż wysunął nóż zza pasa i rzucił go na stół. Podobnie kazał uczynić ostatniemu ze swoich ludzi. Zaledwie więźniowie zostali rozwiązani, kobieta obróciła się na pięcie. – Zrobione! – zawołała. – Możecie wchodzić! Odsunąwszy się, stanęła obok wejścia. Mimo że nie miała przy sobie broni, Nunn przypuszczał, że w razie potyczki byłaby niezmiernie groźnym przeciwnikiem. Powrócili dwaj ludzie Węża, taszcząc panią Smith wraz z krzesłem. Tuż za nimi weszli brat Nunna i człowiek, w którym ukrywał się Rox. Nunn kiwnął głową w stronę nowo przybyłych. – To już wszyscy? – Wszyscy, którzy się liczą – odrzekł Evan Mills, człowiek zamieszkany przez Roxa. A może to właśnie Rox się odezwał? – Musieliśmy zostawić ludzi na straży. – Najzupełniej zrozumiałe – zgodził się Nunn. I całkowicie daremne. Gdyby tylko zechciał, Nunn mógł w ułamku sekundy uwięzić wszystkich obecnych w tym pomieszczeniu. Ale na razie nie musieli o tym wiedzieć. – I cóż teraz, drogi bracie? – zapytał Obar. – Powinieneś to wiedzieć równie dobrze jak ja – odparł Nunn. Smok jest gotów pokazać nam kolejne oko, tutaj, pod tym dachem. Czekał tylko, aż się zgromadzą wszyscy potrzebni gracze. – Gracze? – wtrąciła pani Smith. – Masz chyba na myśli czarodziejów. – Mam na myśli tych spośród nas, których smok wybrał. Jeżeli zejdziemy się razem, prawdopodobnie ujawni się wola smoka. – Przepraszam – odezwał się ów bardziej zarośnięty spośród leśnych ludzi – ale są tu już wszyscy czarodzieje. Na co jeszcze smok czeka? – Cierpliwości – rzekł Nunn, ledwie powstrzymując się od wybuchu złości. Z drugiej strony, sam zachodził w głowę, dlaczego nadal nie ukazywało im się oko. Czekając w głównej izbie, był świadkiem serii anomalii, w których smok się lubował. Ale potem, gdy nadeszła pani Smith, a z nią pozostali, nie zdarzyła się już ani jedna dziwna rzecz. Co to mogło oznaczać? Nunn zastanawiał się, czy tak naprawdę nie jest zły na smoka. – Nie możemy tu czekać w nieskończoność – stwierdził Evan Mills. – Cokolwiek niweluje tu działanie magii, sprawia ból Zachsowi. Jakże nieoczekiwana korzyść, pomyślał Nunn. – Wytrzymajcie jeszcze minutę – nalegał. Smok chyba z sześć razy udowadniał, że klejnot jest w drodze. Przecież go teraz nie wycofa. – Może oko przybywa z daleka? – A może smok lubi sobie pożartować – rzucił ów zarośnięty zakładnik – i sprowadził nas tu wszystkich dla zabawy. – Niewykluczone też – powiedziała cicho pani Smith – że Nunn się po prostu myli. – Ja się wcale nie mylę! – A niech to, nie chciał jeszcze krzyczeć. Wolał, żeby wypadki nie potoczyły się zbyt szybko. Cóż, teraz musiał załagodzić niemiłe wrażenie. – Wiem o smoku więcej niż ktokolwiek z was – rzekł z udawanym spokojem. – W ten sposób smok rozdaje swoje dary. Ale nie wykluczam, że coś przeoczyliśmy. Rozejrzał się pobieżnie po kuchni w nadziei, że zauważy jakąś oznakę obecności szóstego oka: skrawek zieleni, może nagłe światełko w kącie. Na próżno. Czegoś brakowało. – Maggie! – zawołał młodzieńczy głos z głębi tawerny. – Atakują nas! – Co to ma znaczyć? – zapytała młoda mieszkanka lasu. Postąpiła krok w stronę drzwi. – To nie ludzie! – krzyknął inny młodzieniec. Todd. Nunn już go kiedyś spotkał na swej drodze. – Rude małpy, jak te, z którymi walczyliśmy na naszej wyspie! – Co to takiego? – chciała wiedzieć pani Smith. Raz na jakiś czas plany Nunna przynosiły zamierzony skutek. Wyciągnął sztylet z głębin płaszcza. – Po prostu nie chciałem, żeby ktoś wyszedł stąd bez zezwolenia. – Ani żeby kto inny zdobył kamień – dodał Obar z obrzydzeniem. – Bracie, twoje czyny są równie przewidywalne, jak wstrętne. – Uważajcie! – krzyknął Todd, zaglądając przez drzwi. – Jest ich zbyt wielu! Zaraz się przebiją! Musimy do was dołączyć! Pierwsza do kuchni wpadła córka oberżysty, a tuż za nią Todd, jakby nie chciał spuścić dziewczyny z oka. – Prędzej, Nick! – zawołał. I wtedy zielony blask zalał świat. Smok był nareszcie gotowy. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Nick został zmuszony dobyć miecza, choć obiecał sobie nigdy więcej tego nie robić. Lecz była to obietnica, której nie mógł dotrzymać. Zwijali się jak w ukropie, żeby powstrzymać napór wrogich stworzeń. Małpiszony pojawiały się jak spod ziemi: zaczęły napływać frontowym wejściem i wskakiwać przez okna chwilę po okrzyku, który dobiegł z zaplecza. Todd ostrzegał przed ich dzidami – zatrutymi grotami, jak ktoś je nazwał na leśnej wyspie. Na szczęście tylko nieliczne stwory posiadały tę broń. Reszta rudowłosych napastników dzierżyła krótkie zakrzywione noże, wymachując nimi zapalczywie. Todd walczył nożem, ale nie tylko: pięści i nogi pomagały mu utrzymać małpiszonów na dystans. Sala znalazła za kontuarem długą pałkę, którą skutecznie odpędzała przeciwników. Nick wysunął miecz z pochwy. Małpy szturmowały z takim zapałem, że same się nadziewały na sztych miecza. Nick pozwalał jednak swej broni upijać tylko po kilka kropel krwi z każdego osobnika, po czym stanowczo wyszarpywał ją z ciała. Dzięki temu moc narastała w chłopcu dość wolno podczas bitwy. Przysięgał sobie, że tym razem nie da się jej ponieść. Nick, Todd i Sala powstrzymywali małpi napór przez chwilę potrzebną Toddowi na ostrzeżenie przebywających na zapleczu ludzi. Lecz cóż mogli zdziałać w trójkę przeciwko niezliczonej ilości napastników? Musieli poszukać lepszego miejsca do obrony. – Trzeba się cofnąć do drugiego pomieszczenia! – zawołał Todd. Nick kiwnął twierdząco głową. Broniliby wówczas tylko wąskiego przejścia, mogąc liczyć na pomoc przyjaciół. Todd rzucił się pędem, by powiadomić pozostałych o tym, co się tutaj działo. Wpierw jednak odsunął się, by przepuścić przodem Salę. Nick obracał mieczem z zapamiętaniem, hamując atak napastników. Cofnął się krok w stronę drzwi. I wtedy z sąsiedniego pomieszczenia wylał się potok zielonego światła. Małpiszony zerwały się z wrzaskiem do ucieczki, tratując w panice towarzyszy. Nick się odwrócił, zasłaniając oczy przed blaskiem. Todd powiedział mu, że obok jest kuchnia. Teraz wyglądała jak zanurzona w wodzie. Można było odnieść wrażenie, że zielone światło wypełniające zaplecze naprawdę pełne jest wody, w której pływają cztery osoby: pani Smith, Obar, pan Mills i Nunn. Czwórka czarodziejów unosiła się w powietrzu niczym w dziwnej morskiej toni, próbując pochwycić światełko, które umykało im zręcznie, a błyszczało niby gupik pod taflą płytkiego, skąpanego w słońcu jeziora. Ale oprócz nich w kuchni znajdowali się też inni. Ci jednak siedzieli lub stali podobni do posągów, jak gdyby czas się dla nich zatrzymał. Tylko jedna z postaci maszerowała środkiem pomieszczenia, stąpając mocno po ziemi, jakby osobliwe zielone światło nie miało nad nią władzy. Todd, bo to był on, odwrócił się do Nicka i skinął nań ręką. Nick omal nie parsknął śmiechem, widząc, jak Todd pcha się w sam środek draki. Do licha, jeśli nic mu nie przeszkodzi, da tym czarodziejom do wiwatu! To dziwne, ale Nick zaczynał lubić tego szkolnego zawadiakę. Zaskakujące, w jaką komitywę weszli z sobą po tym spotkaniu na ulicy. Z drugiej jednak strony, walka z obcymi tak ich pochłonęła, że nie mieli nawet czasu zwrócić się przeciwko sobie. Tak więc Todd przemierzał tonącą w zieleni kuchnię. Czarodzieje byli jednak dużo bliżej klejnotu, który śmigał w powietrzu – czy w wodzie – to tu, to tam. Obar brutalnie odepchnął Nunna: szczuplejszy, odziany w czerń mag zatoczył się na bok. Pan Mills wykorzystał ich starcie, by wysforować się na czoło; wyciągnięty jak struna chciał przygwoździć klejnot w kącie podłogi. Daremnie: światełko przemknęło mu między nogami, zakręcając wprost ku pani Smith. Zaskoczona nadarzającą się szansą, machała rękami, by zwolnić w morzu zieleni i złapać ów podarek. Machała jednak z taką werwą, że straciła nad sobą kontrolę i światło odbiło się od jej kolana. Pofrunęło prosto do ręki Todda. Todd zacisnął pięść. Światło zgasło. Nick zamrugał, przyzwyczajając oczy do normalnego oświetlenia. – Co u diabła...! – ktoś krzyknął. – Klejnot! – odpowiedziano mu. – On porwał klejnot! – Trudno – wtrąciła pani Smith. – Może tak właśnie miało być! Przed oczami Nicka przesunęły się cztery postaci, by zatrzymać się blisko siebie, na stole. Ubrania lepiły im się do ciała, jakby przed chwilą zalały ich strugi tropikalnego deszczu. Wszyscy inni, łącznie z Toddem, wyglądali na zupełnie suchych. Wilbert szturchnął łokciem Stanleya. – Myślę, że smok ma poczucie humoru. – Klejnot! – wrzasnął Nunn. – Nie zrezygnuję tak łatwo z tego klejnotu! – Dwa kamienie w jego dłoniach znowu zaczęły migotać. – Zachs nie czuje już bólu! – zawołał pan Mills owym dziwnym piskliwym głosikiem. – Oczy! – ryknął Obar. – Zaczynają działać! Czarodzieje krzyżowali spojrzenia, szykując klejnoty. – Zabierajcie się stąd! – wrzasnął Nunn. Ledwie otworzył dłonie, wystrzeliły z nich dwa snopy zielonego światła. Trzy podobne promienie przeciwstawiły mu się nad stołem. Piekielny huk wstrząsnął tawerną. Czarodzieje z wrzaskiem upadli na Podłogę. Nunn zerwał się na równe nogi. – Nie tak prędko! – krzyknął. – Mam sto sposobów, żeby was powstrzymać! Rąbnął pięścią w pustą ścianę, której fragment odsunął się w bok. Zaraz potem rozstąpiły się płyty na suficie, skąd opadła ciemna, olbrzymia sieć spleciona z grubych lin, oplatając zaskoczonych ludzi. Nunn schwytał w pułapkę niemal wszystkich, którzy przebywali w kuchni. Ramię Nicka zadrżało. Schował czym prędzej miecz do pochwy. Miał wreszcie nad nim częściową kontrolę. Wszyscy wrzeszczeli. Nick wszedł między szamoczące się ofiary. Sieć nie uwięziła Maggie i Sali, zakryła głównie tych, którzy znajdowali się pośrodku pomieszczenia. Kolejny fortel Nunna, choć przypuszczalnie nie zadziałał w stu procentach. – Jak ich uwolnimy? – zapytał Maggie. – Na stole leżą noże – odpowiedziała. – Gdybyśmy je zdobyli... – Zaczekajcie chwilę – rzekła Sala, mijając Nicka w pędzie. W pomieszczeniu obok coś na pewno się znajdzie. – Po sekundzie wróciła z sześciocalowym ostrzem. – Mój ojciec lubi się przygotować na każdą niespodziankę. Nick zauważył, że trzy postaci wyczołgują się spod sieci i wybiegają na podwórze. Zapewne wśród nich był Nunn, lecz chłopiec nie mógł go ścigać. Nawet zaczarowany miecz nie równał się parze smoczych oczu. Maggie oswobodziła najpierw Todda. – Hej, Nick! – zawołał, unosząc klejnot. – I to ma być wycieczka? – Schowaj to gdzieś! – napomniała go Maggie. – Zdaje się, że niejeden spośród tu obecnych chciałby ci to odebrać! – Tak, proszę pani – zgodził się Todd, wkładając klejnot do kieszeni w spodniach. Sala natychmiast do niego podbiegła, gorąco się uściskali. – Tak się bałam – szepnęła. – Ejże – odparł, gładząc jej włosy. – Ja tam wcale nie miałem pietra. Wyglądało na to, że Todd dokonał kolejnego podboju. Nick zawsze zachodził w głowę, co kobiety widzą w tym palancie. – Nick! – Maggie dotarła do noży na stole. – Łap! Tak właśnie zrobił, po czym zajął się wyswabadzaniem następnych ofiar z sieci. – Dziękuję, mój drogi – rzekła pani Smith, gdy ją uwolnił. – Cóż za upokarzający poranek! – Wstała. – Nunn czmychnął, co? Popatrzyła na trzymany w ręku klejnot. – A moje oko znowu straciło swoją moc. Maggie tymczasem pomogła Wilbertowi i panu Millsowi. Teraz szła do Stanleya. Nick odnalazł Obara i zaczął przecinać sznury. – Może klejnoty zawodzą, kiedy je wykorzystujemy przeciwko sobie? – One wcale nie przestały działać – odezwał się pan Mills. Zachs nie czuje już bólu. Todd wyłowił z kieszeni własny klejnot. – Moje oko też się kiepsko sprawuje albo ja nie wiem, jak mu rozkazywać. Dzięki, ale je sobie zatrzymam – dodał, uprzedzając ewentualne oferty. – Nie podoba mi się to miejsce – stwierdziła pani Smith. – Może występuje tu jakieś lokalne zaburzenie? Ani Obara, ani pana Millsa nie przekonywało takie wyjaśnienie. Już po chwili Maggie i Nick uwolnili ostatnich więźniów z sieci. Nunn, Wąż i pomocnik Węża wymknęli się tylnym wyjściem. Reszta członków bandy została skrępowana i umieszczona w głównej izbie. Jak się wyraził Wilbert, mieli tam czekać, aż wyratują ich wieczorem stali bywalcy knajpy. Cała grupa: Obar, Mills, pani Smith, Maggie, Wilbert, Stanley, Todd, Sala i Nick opuścili na dobre tawernę. Tak wczesnym przedpołudniem na ulicach pokazywali się tylko co szacowniejsi mieszczanie. – I co dalej? – zapytał pan Mills swych kompanów. Obar zastanowił się nad odpowiedzią. – Sądzę, że musimy odnaleźć Nunna. – My? – zdziwił się Mills. Obar popatrzył ostro na drugiego czarodzieja. – Ostatnie wydarzenia unaoczniły wam chyba, że smok coraz częściej ingeruje w sprawy tego świata. Usłuchajmy przestrogi. Postąpimy najrozsądniej, jeśli podejmiemy współpracę, aby uzyskać kontrolę nad jak największą liczbą klejnotów, zanim stanie się najgorsze. Obar zachowywał się inaczej niż zazwyczaj. Był bardziej otwarty. Nick podejrzewał, że nie ma już czasu na oględne dywagacje. – Zgoda – odparł Mills. – Jestem z tobą. Ale dokąd uciekł Nunn? – Pewnie wrócił do swojej twierdzy – rzekł Obar. – Na wyspę, gdzie zaczęła się nasza podróż. – Ciekawe, jak się przeniesiemy z wyspy na wyspę bez pełnej mocy klejnotów? – spytał Mills. Obar potrząsnął głową. – Dobrze wiecie, że jako magowie posiadamy pewne resztki siły zachowane z czasów, kiedy dysponowaliśmy potęgą kamieni. Choć mam wrażenie, że nawet one uległy ograniczeniu w tym dziwnym klimacie. – Mamy jeszcze statek! – przypomniał Nick. – Racja – rzekł Obar, potrząsając głową z niedowierzaniem, że zapomniał o tak istotnej okoliczności. – A skoro jest nas tak wielu, może zdołamy nim pożeglować. – Skinął ręką nagląco. – W drogę, do portu! Todd i Sala pomagali iść pani Smith. – Tak bardzo jesteśmy uzależnieni od naszych klejnotów – bąknęła tonem przeprosin. – A zwłaszcza ja. – Już my się postaramy, żeby pani oko zadziałało – powiedział Todd. Wydawało się, że przybiera nieco napuszoną minę, kiedy mówił o kamieniach. – Ale musi mi pani dać parę wskazówek, jeśli chodzi o moje! – Uśmiech zniknął jednak z jego twarzy, gdy przesunął wzrok na dziewczynę. – Martwię się o ciebie, Sala. Poradzisz tu sobie? – Co ma znaczyć to: Poradzisz tu sobie? – rzekła z oburzeniem. – Chcę płynąć z wami! Todd utkwił spojrzenie w pani Smith. W pewnym sensie to ona była dowódcą tej wyprawy. – Może z nami popłynąć? – No, cóż... – zaczęła. – I porzucić...? Hm, w sumie co jej pozostało? – Uśmiechnęła się. – Nie widzę przeciwwskazań. Przebywanie z nami będzie dla niej na pewno wygodniejsze niż wieczne utarczki z ojcem. Może zaznacie choć odrobiny szczęścia. – Przystanęła, wzdychając, jakby naszła ją nieoczekiwana myśl. – Niestety, nie ma co się łudzić, że po powrocie na naszą wyspę wszystko ułoży się wspaniale. – Wątpię, czy ktokolwiek przeżyje nadejście smoka – powiedział Obar. – Obojętnie, na której będzie wyspie. Pani Smith zmarszczyła brwi. – To pana zdanie. Bo co my właściwie wiemy o smoku? ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Jasona wyrwało ze snu szczekanie Charliego, tak głośne, że chyba cały las musiał się obudzić. – O co chodzi, piesku? – zapytał Bobby, głaszcząc psa po niekształtnej głowie. To on opiekował się nim pod nieobecność Nicka. Jason popatrzył na niebo, które zaczynało już powoli szarzeć, zapowiadając bliski świt. I tak niedługo trzeba byłoby wstawać. – Charlie coś tam zobaczył między drzewami! Bobby pobiegł za psem w stronę lasu. – Bobby! – zawołał Thomas trzymający wartę. – Poczekaj. Razem to sprawdzimy! Chłopiec przystanął, czekając na Ochotnika, gdy tymczasem Charlie popędził naprzód. Jason zerknął na Oomgosha. Wydawało się, że drzewolud śpi spokojniej niż poprzedniego dnia, a więc cokolwiek pan Sayre mu zaaplikował, działało to również na dłuższą metę. Oby Oomgosh wyzdrowiał po kuracjach pana Sayre’a! Charlie znowu szczekał, biegając tam i z powrotem na skraju lasu. Odpowiedziało mu wycie. – Wilki! – krzyknął Thomas. – Bobby, spróbuj przywołać Charliego! – Nałożył strzałę. – Są tu nie tylko wilki! – stwierdził ktoś ukryty między drzewami. – Jason! – wrzasnął Bobby. – To twój tata! Jason zerwał się na nogi. Tata? A myślał, że jego ojciec przepadł z kretesem: schwytany przez Nunna odsiaduje karę dożywotniego więzienia. Choć Jason rzadko o nim myślał. Patrzył, jak jego tata – najprawdziwszy tata – wychodzi wolno z lasu. Śmieszne. Wydawało się, że Jason tak dalece go wypchnął ze swego życia, że teraz nie bardzo wiedział, co czuje. Co innego z Oomgoshem. Może Jason żywi jakiekolwiek uczucia tylko wobec tych, którzy są na granicy śmierci? – Cześć, Jason. – Ojciec machnął mu ręką. Chłopiec z wahaniem postąpił kilka kroków w kierunku ojca. – A, tak – wyjąkał. – Rany, tato, ale się cieszę, że nic ci się nie stało! – Może podejdziesz i... – Ojciec rozłożył ramiona, gotów uściskać chłopca. Jason ze zdziwieniem uświadomił sobie, jak bardzo mu tego brakowało. Ale ojciec się zatrzymał, bo wyszła mu naprzeciw matka Jasona. – Haroldzie Dafoe! – rzekła na powitanie. – Czy ty masz pojecie, jak się martwiliśmy...? – Znowu zaczynasz swoje, Rose? – przerwał jej ojciec. Jason rzadko słyszał taką stanowczość w jego głosie. – Porozmawiamy, kiedy to wszystko się nieco uspokoi. – Obejrzał się na las. – Nie myślcie, że przedarłem się tu samotnie. Ktoś mi pomógł. Ten ktoś chce się z wami spotkać. Kolejna postać wychynęła z kniei. Jason spodziewał się, że ujrzy jednego z gadających wilków, ale na pewno nie kapitana gwardii Nunna. – Ty?! – zakrzyknęła oskarżycielsko Rose Dafoe. – Tak się składa. – Kapitan wzruszył ramionami z uśmiechem. Potraktowałem was bardzo źle, to prawda. Dlatego chcę wam to jakoś wynagrodzić. Thornas nie spuszczał go z oka. – Myślałem, że nie żyjesz. – Witaj, Thomas! – odparł kapitan. – Tak, w pewnym stopniu nie żyłem. – To wy się znacie? – zapytał Bobby. – Owszem. Dawno temu byłem Ochotnikiem. – A więc przeszedłeś na stronę Nunna? – Thomasa ogarnęła furia. – Powinienem cię zabić bez żadnych ceregieli! – Nie miałbym ci tego za złe, lecz wiedz, że w grę wchodziły pewne okoliczności. I tak dostałem za swoje. Ale czy nie zastanowiło cię nigdy, dlaczego po tym, jak zniknąłem, Nunn przestał polować na ostatnich Ochotników? – Myślałem, że nie może nas wytropić – przyznał Thomas. – Nunn potrafi wytropić każdego, zwłaszcza gdy chodzi o zemstę. – Kapitan uniósł jedną brew. – Chyba że ktoś mu to wyperswaduje. Thomas rozważał przez chwilę usłyszaną nowinę, by na koniec kiwnąć sztywno głową. – W porządku. Może pozwolimy ci mówić. – Dziękuję, Thomas. Doceniam twoją wielkoduszność. Kapitan wydawał się Jasonowi jakiś inny w porównaniu z tamtym człowiekiem, który ich prowadził do Nunna. Czy naprawdę zdarzyło się to zaledwie przed kilkoma dniami? Po pierwsze, kapitan był chudszy. Po drugie – cichszy, jakby wolał zwyczajnie porozmawiać, zamiast się głośno przechwalać. – Kto to?! – rozległ się okrzyk wysoki, ostry i nie całkiem ludzki. Jason oczekiwał, że lada chwila z gałęzi sfrunie jakaś wielka biała sowa. Zamiast niej z drugiego końca polany nadciągnął pędem Hyram Sayre; nie biegł po ziemi, ale unosił się w powietrzu. – To ty! – wykrzyknął gniewnie. Tym razem kapitan nie wiedział, co odpowiedzieć. – To tyś mnie zabił! – Zgadza się, ja – przyznał kapitan. Hyram latał wkoło swojego zabójcy, pieniąc się ze złości. – Szczerze mówiąc – zasugerował spokojnie kapitan – pomogłem ci się ustawić. – Co?! – zapytał Hyram, po czym dodał: – A owszem! Jego sylwetka rozmywała się na brzegach, ręce, stopy i głowa lśniły zielono. – Wiesz, co powinienem zrobić... – zaczął. – A jednak nie powinienem! – dokończył. – Opromieniła go jaskrawa zieleń, gdy wzbił się ponad drzewa. – Popełniłem wiele strasznych przewinień – stwierdził kapitan, odprowadzając wzrokiem Hyrama, do momentu gdy ten zniknął nad lasem. – Rzeczywiście. – Pani Blake wystąpiła do przodu. – Nie wiemy, co się stało z Hyramem ani do czego jest zdolny. Kapitan milczał długą chwilę. – A więc dlaczego tu przyszedłeś? – zapytał go Thomas bez ogródek. – Aby naprawić szkody, oczywiście w miarę możliwości. Aby walczyć z Nunnem, który chciał zabić zarówno moje ciało, jak i ducha. Aby rozprawić się z Nunnem raz na zawsze i uczynić ten świat lepszym. – Popatrzył na Thomasa i zebranych wokół sąsiadów. – Nunn posłał przeciwko wam oddział wojska, jakichś osiemdziesięciu ludzi. Sami nie dacie sobie z nimi rady. Ale troje ludzi i pięcioro wilków, które słuchają moich rozkazów, to już pewna pomoc. Potrafimy wykańczać wroga stopniowo, osłabiać jego morale, uszczuplać jego siły i znikać niepostrzeżenie w lesie. W dodatku to wojsko było mi kiedyś posłuszne. Mam przeczucie, że gdyby dać szansę żołnierzom, część z nich można by przeciągnąć na naszą stronę. – Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. – Nie twierdzę, że razem pokonamy wroga, lecz przynajmniej będziemy z nim mogli powalczyć. – Odwrócił się do Thomasa. Wątpię, czy mi tak do końca wierzysz, ale też wątpię, byś miał jakiś wybór. – Trzeba to jeszcze omówić – Thomas ostrożnie wyraził zgodę. – Byle prędko, bo nie zostało dużo czasu – zaznaczył kapitan. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Kiedy dotarli do doków, pani Smith dostrzegła statek wypływający w morze. Nie uszedł on też uwagi innych. – Patrzcie! – zawołał Nick. – Może to Nunn? – Wkrótce się dowiemy – odpowiedział Wilbert. – Zobaczymy, czy obierze kurs na nas. – Z pomocą drugiego Ochotnika podniósł panią Smith i przeszedł z nią po trapie na pokład żaglowca. – Jeśli w ogóle zdołamy pokierować tym statkiem. Ja i Stanley zawsze byliśmy szczurami lądowymi. Niebawem pani Smith usiadła dość wygodnie na stosie lin i płócien. – Ja wprawdzie pracowałem kiedyś w żegludze towarowej odezwał się pan Mills – lecz po wstępnym przeszkoleniu dostałem robotę za biurkiem. Mógłbym wam co najwyżej wymienić urządzenia, w jakie wyposażono ten okręt. Pani Smith westchnęła głęboko. – Żałuję, że nie możemy poprosić, by nas po prostu zawiózł do domu. – Kto jest oprócz nas na pokładzie? – zapytała Maggie. – Dałabym głowę, że widziałam kogoś na dziobie. Zabawne. Ten człowiek wyglądał jak połączenie Stanleya i Wilberta. Niesamowite. W takim razie nadal działało zaklęcie rzucone przez panią Smith przed zejściem z pokładu. Czyżby to oznaczało, że i inne zaklęcia jeszcze nie wygasły? Okręt zadrżał na wodzie, jakby próbował się uwolnić od cum w odpowiedzi na rozkaz pani Smith. – Sądzę, że nasz statek nie stracił żeglowności – szepnęła. A więc cokolwiek w tej chwili tłumiło moc kamieni, nie miało wpływu na wcześniejsze oddziaływania magii smoczych oczu. I nic dziwnego. Przecież połowa okrętu została czarodziejsko odnowiona: jakiż zapanowałby na nim bałagan, gdyby nagle zanikła podtrzymująca go w całości magia! Wyglądało na to, że smok pragnie wstrzymać się chwilowo z wprowadzaniem chaosu. – Hej! – zawołała Maggie. – Odwiążcie te liny! A Todd i Sala niech wskakują na pokład! Odpływamy! – Cóż – mruknął Obar, uśmiechając się do pani Smith i wskazując na ocean, gdy okręt z wolna opuszczał port. – Zdaje się, że niekiedy i ja mogę coś dobrze załatwić. – Niekiedy – zgodziła się. – Gdy smocze oko pana nie wykorzystuje. Obar pokiwał głową, potem obrzucił ją ironicznym spojrzeniem. – To dziwne. Pani jako jedyna po zdobyciu klejnotu nie dała się opanować żądzy posiadania następnych. – Ale mam go od niedawna. Nunn twierdzi, że z czasem i ja ulegnę jego urokowi. – O, nie. Według mnie od samego początku używała go pani inaczej. – Może dlatego, że jestem kobietą? Może w inny sposób reaguję na moc oka? Obar potrząsnął głową. – Nie należy też wykluczać, że jest pani mądrzejsza niż my wszyscy razem wzięci. Nunn i ja jesteśmy od pani starsi, podobnie jak Rox, którego duch zamieszkał w panu Millsie. Przez całe życie uganialiśmy się za klejnotami i tym, czym mogą nas obdarzyć. Stąd niedostatek naszej wiedzy o powszednich sprawach świata. – Którą ja niby posiadłam w ciągu czterdziestu lat życia na peryferiach miasta? – zapytała z przekąsem. – Choć trzeba wziąć pod uwagę, że udzielałam się w rozmaitych przedsięwzięciach. – Nie, tu chodzi o coś więcej, o nasze wnętrze. Moim zdaniem niektórzy z nas mają, że tak powiem, mądrzejsze dusze. – Dziękuję, to miłe – odrzekła z uśmiechem. Jeszcze nikt nie prawił pani Smith komplementów, chwaląc jej duszę. W istocie nie wiedziała nawet, do jakiego stopnia ponosi odpowiedzialność za stan swego ducha. – To musi być Nunn! – zawołała Maggie, stojąc na dziobówce. Wypłynęli już na pełne morze i ich statek stopniowo nabierał szybkości. Pokazała palcem kropkę na horyzoncie: drugi okręt. – Płyniemy dokładnie za nim! – Chce dotrzeć na wyspę pierwszy? – medytował głośno Stanley. – A może raczej zawróci i zaatakuje? – Ale dylemat, nie ma co – rzekł Obar z łobuzerskim uśmiechem. – Bo przypuszczam, że Nunn umyka nam statkiem sterowanym przez marynarzy z krwi i kości, gdy tymczasem naszą jednostkę napędzają resztki magicznego zaklęcia. Pytanie brzmi, czy nieco zwichrowane zaklęcie może się zmierzyć, a nawet wygrać z prawdziwymi wilkami morskimi? Pani Smith zrozumiała, że Obar proponuje wyścig. – Można by spróbować. – Wobec tego proszę wziąć ster w swoje ręce – powiedział czarodziej. – To zaklęcie opracowałem specjalnie pod kątem pani osoby. Poczuła się jak dziecko. – Ale co mam robić? Obar z zażenowaniem rozejrzał się po statku. – Och, niech pani po prostu wydaje w miarę szczegółowe rozkazy. Szczegółowe? To chyba wykluczało komendy w rodzaju: „Szybciej, statku, szybciej!” Prawdopodobnie zamiast kazać okrętowi przyspieszyć, powinna raczej odnieść się do tego, co nadawało mu ruch. – Żagle! – krzyknęła, zadzierając głowę. – Nabierzcie wiatru! Żagle natychmiast się wydęły, chociaż wiała tylko lekka bryza. Przechylony przez reling Wilbert wzniósł okrzyk radości. – To się nazywa przyspieszenie! Czarodziej szarpał swe długie wąsisko. – Wspaniały początek. Czasami Constance nawet lubiła Obara. Szkoda, że nie można mu było ufać. Podszedł do nich Evan Mills. – Zdajecie sobie pewnie sprawę, że wszystkie te czynniki: osłabienie kamieni, pośpieszna ucieczka Nunna, ta sprzyjająca okoliczność, że zaklęcie nadal prowadzi nasz statek – wskazują jednoznacznie, iż smok chce nas dokądś zwabić. Pani Smith z barwy głosu Millsa wywnioskowała, że przemawia Rox. – Ano, niektóre z nich rzeczywiście na to wskazują. Mills zmarszczył brwi. – Czy niektóre, czy też wszystkie, nigdy nie widziałem, by smok tak silnie ingerował w sprawy mieszkających na tym świecie ludzi. Czasem wyobrażam sobie, że jesteśmy aktorami w sztuce dramatycznej, którym nikt wcześniej nie pokazał scenariusza. – Tam, skąd przybywam, mówi się w takiej sytuacji, że ktoś został „wkopany” – rzekła pani Smith. – Wkopany? – zdziwił się Obar. – Może załatwiony? – Miejmy nadzieję, że nas to nie spotka – skomentował Mills. – Nasze szansę wzrosną, jeśli zdołamy się jakoś posłużyć wszystkimi klejnotami naraz. – Mówi pani o rzeczy niemożliwej – powiedział Mills z uśmiechem. – Doganiamy statek! – zakrzyknęła Maggie. Umykająca jednostka, nie tak dawno drobny punkcik na widnokręgu, teraz sunęła przed nimi w niewielkiej odległości. Pani Smith dostrzegła wielkie czarne krzyże na żaglach. – Jeszcze chwila i się zrównamy! – dodała Maggie. – Trzeba ominąć ich szerokim łukiem – przestrzegł Obar Constance. – Nikt tu wprawdzie nie używa prochu strzelniczego, lecz mogą na nas polecieć strzały i włócznie. Jeśli to statek korsarzy, dzięki wielkim kuszom nawet z daleka puszczą w naszą stronę zapalone dzidy. – Jak mam ich minąć szerokim łukiem? – spytała niepewnym tonem pani Smith, nie umiała bowiem ustawić żagli. – Proszę pozwolić, że ja spróbuję – zaoferował się Mills. Odbyłem przecież szkolenie dla marynarzy. Stanę przy sterze. A to dopiero. Mógł ręcznie kierować ich statkiem. Cóż za nowatorski pomysł! – Uważaj, żeby nie walczył z twoim zaklęciem! – doradził mu Obar. – Odblokuj na moment ster! – polecił Mills, stając za kołem. Pozwól nam kierować! Pani Smith czuła się coraz bardziej zdezorientowana. – Odblokuj ster! – powtórzyła nieśmiało. Statek się zakołysał, jakby płetwa sterowa stanęła nagle w poprzek, lecz kołysanie szybko ustało. – Już w porządku! – zawołał Mills. – Musiałem go tylko wyczuć! – Statek na sterburcie! – krzyknęła Maggie. Pani Smith skierowała wzrok na okręt płynący tuż przed nimi w odległości kilkuset stóp – na tyle blisko, że łatwo dało się rozróżnić sześć zagniewanych twarzy patrzących w ich stronę. W oczy rzucała się zwłaszcza sylwetka Nunna, ale nie tylko. – Widzę ojca! – krzyknęła Sala! – Co? Mają Węża na pokładzie? – zapytał Wilbert. – Może na wyspie nadarzy się okazja, aby odpłacić mu za niegościnność. – On nas dopadnie! – rozpaczała Sala. – Och, nigdy się od niego nie uwolnię! – Spokojnie. – Todd przytulił ją czule. – Nie pozwolę, by cię skrzywdził. Pani Smith żałowała, że nie ma już tej ślepej ufności, którą daje młodość. Jej statek doganiał uciekinierów, aż po chwili oba okręty płynęły burta w burtę. – Nie dało się go dalej odsunąć! – zawołał Mills, patrząc na niebo. – Może to przez wiatr. Choć raczej przez zaklęcie! Pani Smith zastanawiała się, czy magia Obara może doprowadzić ich do zguby. .– To piracki statek, bez dwóch zdań! – obwieściła Maggie. – Widzę, jak na pokładzie zapalają ogień! Chcą podpalić nasz statek! Obar przechadzał się wzdłuż relingu. – To ich jedyna nadzieja. Smocze oczy nie działają, a naszą drewnianą łajbę w mig strawi ogień! Rzucono w nich krótką włócznią, która nadlatywała wysokim łukiem. Za grotem uwiązano kawałek szmatki, następnie podpalono. Frunąca pochodnia zbliżała się bardzo szybko. Pocisk spadł do wody dobrych dziesięć stóp od celu. Płomienie z sykiem zgasły w falach. – Wyraźnie chybili – rzekła pani Smith, czując pewną ulgę. – Niech się pani zbytnio nie cieszy – uprzedził ją Wilbert. Pewnie na razie sprawdzają tylko zasięg. Statek piracki zakręcał w ich stronę, odległość się zmniejszała. – Nie możesz bardziej skręcić? – spytała Millsa. – Nie wiem, czy to byłoby słuszne rozwiązanie – odparł sternik. – Martwi mnie to zaklęcie! Płyniemy dobrym tempem i myślę, że nas nie dogonią, jeśli wytrzymamy jeszcze parę minut. Następna włócznia pomknęła w ich kierunku, była wymierzona w dziób okrętu. Gdy opadając, znikła z pola widzenia, pani Smith zamknęła oczy i wytężyła słuch: nasłuchiwała, czy płonący pocisk trafi w drewniane wręgi. – Pudło! – zawołała Maggie. Pani Smith otworzyła oczy z głębokim westchnieniem ulgi. – Ale niewiele brakło – oznajmiła Ochotniczka. – Gdyby nie dopisało nam szczęście, ugrzęzłaby tuż nad linią zanurzenia. – Przecież Nunn też wypłynął w pośpiechu – powiedział Obar. – Pewnie nie zdążył zabrać doświadczonych ludzi. – I to może nas ocalić! – odezwał się Mills. Kolejna włócznia zakreśliła w powietrzu znacznie większy łuk niż obie poprzednie. Płonące drzewce przebiło narożnik najmniejszego z trzech żagli i chlupnęło do wody za okrętem. A więc się w końcu wstrzelali! Włócznia zbyt szybko przeszła przez płótno, by zdążyło się zająć ogniem, niemniej wyrządziła szkodę. Następny pocisk mógł spalić statek aż do linii wody. A zatem nie mogli liczyć na brak doświadczenia piratów. Musieli szukać ratunku w jak najszybszej ucieczce. Tylko jeden rozsądny pomysł przyszedł do głowy pani Smith. – Trzymajcie się! – ostrzegła towarzyszy. – Damy sobie radę! Popatrzyła do góry. – Żagle! Wypełnijcie się, jakby dmuchał huragan! Płótna nabrzmiały, smagane wichrowymi podmuchami. Okręt przyspieszył gwałtownie. Maszty tak skrzypiały, że zachodziła obawa, iż lada moment pękną. Mills obserwował z uwagą trzeszczące żagle. – Oby maszty wytrzymały ten napór! – Jeszcze chwilka i damy im odpocząć! – odkrzyknęła pani Smith. Przejmowała ją lękiem myśl o uszkodzonym żagielku, lecz ten na razie się nie rozrywał. Około tuzin jardów za rufą plusnęła do wody następna włócznia. Piraci nic już im nie mogli zrobić, a oni nadal pędzili jak szaleni. – Niech osłabnie wiatr w żaglach! – zawołała. – Ale tylko troszkę! Płótna wydymały się teraz z odrobinę mniejszą gwałtownością. Jęki masztów nie przypominały już udręczonych skowytów, a tylko chrzęściły niespokojnie. Wolniej, acz nieustannie oddalali się od pirackiej jednostki. – Okręcie! Zabierz nas do domu! – rozkazała pani Smith. Czekało ich zapewne rychłe spotkanie z Nunnem, teraz jednak mogli się na nie przygotować. Wokół kręgu O tym, co uchroniło trzech czarodziejów przed smokiem Tylko trzech z nich ocalało po bitwie o trzy kamienie – pierwsze z siedmiu smoczych oczu, które się ujawniły. Dwaj byli rodzeństwem – nazywali się obecnie Obar i Nunn, trzeci natomiast, zegarmistrz, przybrał imię Rox. Wcześniej nosili inne imiona: tradycyjne, wyniesione ze zwyczajnego świata. Przyjmując jednak na siebie rolę trzech wielkich czarnoksiężników, wybrali sobie inne. Byli wówczas młodzi, niedoświadczeni w obchodzeniu się ze świeżo zdobytą, mamiącą zmysły mocą. Kiedy na początku Nunn bawił się smoczym okiem, wyobrażał sobie, że nic nie jest dla niego niemożliwe. Rox, najstarszy z całej trójki, pierwszy znalazł klejnot. Pod okiem jeszcze starszego czarodzieja doskonalił się w magicznym rzemiośle. Potem przekazał dwóm braciom swoją wiedzę, która zawierała sporo utopijnych idei o wzajemnej pomocy, współpracy, niesieniu w świat kaganka wielkiej magii przez czarodziejów. Aczkolwiek nawet w tej utopii zawierało się kilka zastrzeżonych rozdziałów, Rox bowiem nigdy nie wyjawił, gdzie znalazł swoje oko i co się stało z jego nauczycielem. Nunn umiał latać i wyrywać drzewa z korzeniami. Z pomocą Roxa wyrobił w sobie jednak szereg dodatkowych umiejętności: mógł obejrzeć plażę po drugiej stronie wyspy, a nawet przenieść się na nią w mgnieniu oka. Ilekroć się budził, czuł zapach świeżej przygody, zawsze bardziej fascynującej niż poprzednia. Dzięki oku czuł się niezwyciężony. Ale tylko do czasu, kiedy pewnego dnia poruszył się smok. Rox dowodził, że prowadzone przez nich rozległe badania mają swe uzasadnienie. Klejnoty były prezentem od smoka, a smok wymagał, by ich używali. – Mamy dać mu coś w zamian? – zapytał raz Obar. – Nie – odpowiedział Rox. – Mamy się nimi bronić. Wśród ludu krążyły opowieści o smoku. Często były ogólnikowe, a nierzadko też sprzeczne, niemniej je rozgłaszano, do czego przyczyniali się również dawni właściciele kamieni. Jedni utrzymywali, że smok wszystko niszczy. Inni powiadali, że niszczy wyłącznie niegodziwych. Albo możnych. Albo wszystkich z wyjątkiem garstki błogosławionych. Każdy jednak się zgadzał, że pewnego dnia smok wróci i znowu dokona zniszczenia. Nunn podejrzewał, że gro z tych pogłosek rozsiewa sam smok. Dba, by plotki nigdy nie gasły, albowiem uwielbia szerzyć strach wśród ludzi. Kiedy smok się ruszał, osobliwie zachowywały się zaklęcia. Na początku moc czarów słabła sporadycznie i na krótko, jak gdyby winę za to ponosiło kilka zapomnianych słów w formule, którą wystarczyło po prostu powtórzyć. Później jednak cały świat zaczął się odmieniać: nie tylko twory wyczarowane przez trzech magów, ale również takie rzeczy jak powietrze, woda czy niebo uważane dotąd przez czarodziejów za nieodmienne fragmenty rzeczywistości. Na koniec zaobserwowali zmiany zachodzące w smoczych oczach. Moc klejnotów, niczym płomyk gasnącej świecy, na przemian nikła i wzrastała. I nadszedł dzień, kiedy usłyszeli jego odległy głos – może dlatego, że byli czarodziejami... a może dźwięk ten dotarł do wszystkich, którzy mieli uszy. Gdy brzmiał ów pierwszy pomruk smoka, noc spowijała świat, a niebo było bezgwiezdne. Nunn zrazu przypuszczał, że to chmury zawisły nad ziemią, lecz gdy poczuł pod stopami drżenie, zaczął się zastanawiać, czy za zniknięciem gwiazd nie kryje się smok. Pomruk narastał bardzo wolno, początkowo tylko ziemia delikatnie dygotała. Niemniej dygotała wszędzie i drżenie owo nie ustawało. Wręcz przeciwnie, przybierało na sile, podczas gdy noc się przeciągała ponad miarę, a świat tonął w mroku. Z czasem zatrzęsły się krzesła i stoły, rondle i patelnie – wszystko brzęczało i klekotało, wciąż i wciąż, jakby ziemię na wieki pochwyciły dreszcze. Nie trwały jednak wiecznie. Raptownie zapanował spokój i w tej samej chwili pierwsze zorze wypłynęły na niebo. Nunnowi zdawało się, że w życiu nie widział wspanialszej jutrzenki. Jednak już wkrótce różowe plamy z krańców horyzontu rozprzestrzeniały się na całe sklepienie, zaciągając pozbawione słońca niebo mętną czerwienią, jakby za horyzontem świat stanął w ogniu. Nunn zrozumiał, że wkrótce smok wszystko zniszczy. A wtedy czarodzieje – owi niezwyciężeni, przepełnieni wiedzą czarodzieje – zapytali, przyglądając się końcu świata: „Jak się przed nim obronić?” Nie opuściła ich nadzieja, próbowali więc. Niektóre szopy i słabsze zabudowania zawaliły się w nocy wskutek drżenia ziemi. Magowie schronili się w jednym z nielicznych ocalałych budynków, by przejrzeć mądre księgi w poszukiwaniu jakiegoś panaceum na spustoszenia czynione przez smoka. W miarę jak mijał ów dzień niepodobny do innych dni, rosła temperatura, aż nastał taki upał, że czarodzieje musieli zdjąć większość ubrań, a i tak poruszali się z trudem. Na dworze wiatr, niby gorący oddech smoka, zawiewał krótkimi podmuchami. Czarodzieje czuli, że potwór na nich czeka, zaraz za drzwiami, i nie popuści, do momentu gdy pochłonie ich wraz z resztą świata. Lecz gdy upłynęło kilka długich godzin, oczy smoka powróciły nagle do życia i zabłysły mocą. – Nie znajdziemy tu niczego, co by nam pomogło – rzekł Rox, zatrzaskując ostatnią z ksiąg. – Chyba czas się poddać. – Nie! – sprzeciwił się Nunn. – Kamienie nas ochronią! – orzekł Obar. – Doprawdy? – zapytał Rox. – A może zostały nam tylko wypożyczone i teraz smok żąda ich zwrotu? – Turlał w dłoni swój klejnot, jakby rozmyślał, czyby go wyrzucić. Nunn z trwogą przypatrywał się kapitulacji starszego czarodzieja. Sam nie zamierzał dać za wygraną. – Będziemy walczyć za pomocą oczu! – Ja już nie mam sił. Zbyt wiele życia poświęcili tym kamieniom. Nunn nie zamierzał pozwolić, by zmarnowało się jedno oko. – Jeśli ty nie chcesz go używać, znam kogoś, kto zechce. Skoncentrował moc swojego klejnotu i wypuścił wąski snop śmiercionośnej energii. – Co ty wyprawiasz? – krzyknął Rox. Mimo rozpaczy zachował refleks, dzięki czemu zdążył zasłonić się wiązką mocy z własnego kamienia. Siły były wyrównane. – Dlaczego trwonisz energię? Lepiej poddajmy się smokowi i skończmy z tym raz na zawsze! Wolę śmierć niż życie w ciągłym strachu. Nunnowi drżały ręce. – Bracie! – przywołał Obara. – Widzisz, do czego on zmierza? Działaj! Działaj póki czas! Obar wyciągnął swój kamień i zwrócił jego niszczycielską moc na Roxa, lecz ten, przewyższając wiedzą obu braci, odparł również drugi atak. Nunn zrozumiał, że nawet dwa kamienie w starciu z Roxem mogły się okazać nieskuteczne. – Próżny wasz trud! – zganił Rox swoich wrogów. – Nie używajcie klejnotów w ten sposób, bo wyczerpiecie ich moc. A smok i tak wygra. Należało inaczej załatwić tę sprawę. Obar chował nóż za pasem. Teraz go wyciągnął i dźgnął nim Roxa w serce. Smok nadal czekał. Nunn wiedział, że czeka tylko na odpowiedni moment, żeby ich zabić. A kamień Roxa leżał na podłodze. Więzy przyjaźni okazały się za słabe, chodziło wszak o przetrwanie. Musieli się bronić. Nie dysponując większą mocą, obaj by zginęli. Po dokonaniu morderstwa Obar stał oszołomiony. Nigdy dotąd nie miał krwi na rękach. Wycierał je o ubranie, lecz ciągle były brudne. Nunn jednak nie zamierzał czekać bezczynnie. Wrzasnął, gdy dwa klejnoty zapadły się głęboko pod skórę jego dłoni, skąd już nikt nie mógł mu ich wykraść. Rox, który cudem utrzymał się przy życiu, podniósł na niego wzrok. Krew tryskała z jego przekłutej piersi. – A więc tak są dla ciebie ważne te kamienie? Pozwolisz, bym umarł w cieniu smoka? – Może ci tego oszczędzę. – Energia klejnotów przepłynęła z Nunna na konającego Roxa. Czarodziej pozostawił jej swobodę działania. Rox zamienił się w popiół, Nunn poczuł przypływ energii: to wtedy po raz pierwszy wchłonął drugą istotę. Pomogły mu smocze oczy. Jeszcze nie nauczył się cieszyć tym doznaniem, na razie dręczył go niepokój. – Nunn – wyszeptał Obar. Skinął na brata, by i on stanął przy oknie. Niebo znów wyglądało normalnie, błyszczało słońce i płynęły białe obłoki. Ochłodziło się, a powietrze było parne jak przed burzą. Smok zniknął – nigdzie nie odlatywał, po prostu przepadł i koniec. Pewnie przeniósł się w inny czas i miejsce, o ile faktycznie istniał w wielu wymiarach jednocześnie. Dlaczego odszedł? Nie dało się odgadnąć. Może zwyczajnie przyszła jego pora? A może, obserwując Nunna i Obara, smok zdobył wszystkie potrzebne mu informacje? Nagłe zniknięcie potwora nie przyniosło Nunnowi spodziewanej ulgi. Któż bowiem zgadnie, kiedy smok wróci, aby ich wszystkich pochłonąć? Musiał pomyśleć o obronie. Potrzebował trzeciego oka. Nie tylko smok odszedł, ale również Obar. Czyżby jego brat domy – siał się, jakie uczucia targają Nunnem? Niewykluczone też, że Obar zniknął, aby układać własne plany zdobycia trzech oczu. Tam, gdzie kiedyś było trzech czarodziejów, obecnie pozostał tylko jeden. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY – Nie! – wrzasnął Nunn, kiedy statek wrogów odpłynął poza zasięg rażenia. – Nie pozwolę na to! Członkowie załogi uwijali się przy linach jak najdalej od czarodzieja. I nie bez powodu. Gdyby klejnoty działały, zabiłby jednego tylko po to, żeby się uspokoić. Z drugiej strony, gdyby klejnoty działały, nigdy by do tego nie doszło. Smok był coraz bliżej. A kiedy smok się zbliżał, wiele się zmieniało. Nunn pamiętał owo nieznośne uczucie niemocy, gdy po raz pierwszy potwór ich nawiedził. Musieli ukryć się w trójkę, ale tylko dwóch z nich przeżyło. Tak wyglądała opowieść Nunna o smoku – opowieść niepodobna do żadnej, jaką słyszał bądź czytał. Być może wszystkie opowieści różniły się od siebie, gdyż ilekroć się budził smok, świat był inny. A może nie dało się znaleźć odpowiedzi na każde pytanie? Tak czy inaczej, Nunn przygotowywał się na kolejne nadejście bestii, bezustannie wykorzystując swoje dwa kamienie, aby nagiąć krawędzie rzeczywistości, zrobić wyłom w czasie i przestrzeni oraz odwiedzić niektóre z tych miejsc, gdzie tylko smok zaglądał. Porozumiewał się z istotami nie zawsze z tego świata, ale również z tymi napotkanymi przypadkiem w innych wymiarach. Składał obietnice i zawierał przymierza, gromadząc siły do obrony przed smokiem. Wciąż wiedział za mało. Choć nieraz mu się wydawało, że będzie mógł w nieskończoność zdobywać wiedzę, to znacznie częściej miał wrażenie, iż nie zostało mu już dużo czasu. Smok czegoś chciał. Nunn w końcu się dowie, jak mu się przeciwstawić. A na razie, potwór odbierał mu magię. Wkrótce smok zabierze mu wszystko. – Ziemia na wprost! – zakrzyknął marynarz z bocianiego gniazda. Nunn wiedział, co ich czeka na wyspie. Przyjdzie mu stoczyć bitwę z bratem i jego poplecznikami. A potem drugą bitwę, bez porównania straszniejszą. Tymczasem nie mógł nawet poczynić przygotowań, pozbawiony wsparcia smoczych oczu. Ponownie zerknął na dłonie, myśląc, że to promień słońca odbił się na oszlifowanej powierzchni klejnotu. Ale nie. W środku, głęboko pod powierzchnią, coś się poruszyło, pierwsze nikłe skierki życia zabłysły w smoczych oczach. Nunn zaśmiał się radośnie. Znów mógł liczyć na pomoc kamieni, a więc działać. Najpierw jednak odbierze wrogom jeden, może dwa klejnoty. I już nie będzie się chował. Tym razem śmiało stanie twarzą w twarz ze smokiem. W powietrzu było spokojnie. W powietrzu było bezpiecznie. Tutaj twór będący niegdyś Hyramem Sayre’em mógł uspokoić nerwy. Lecz wciąż dyszał złością. Gniew rozgorzał w nim tam, na ziemi. Najpierw, w mniejszym stopniu, przy spotkaniu z chłopcem, który kiedyś prawdopodobnie grasował po jego trawniku. Ale to działo się w obcym, odległym świecie, który zdawał mu się teraz częścią jakiegoś snu. Był wtedy kimś zupełnie innym – nasiona tego, czym się stał dzisiaj, kiełkowały wprawdzie w owej odległej krainie, lecz tamtego życia nie wypełniała żadna treść. Odnalazł ją tutaj, gdy przyglądał się z góry kojącej zieleni. Znów pobiegł myślami do otaczającego go świata i drugiego człowieka, który obudził w nim gniew. Jego trawnik należał już do przeszłości. Uzmysłowił sobie, że morderstwa nie da się tak łatwo wybaczyć. Gdy miecz niczym rozpalony ożóg patroszył mu wnętrzności, on daremnie próbował je zatrzymać rękami. Nic dziwnego, że kiedy ponownie spotkał kapitana, chciał mu odwzajemnić tamten straszny ból. Chciał parzyć i kaleczyć, siać zniszczenie. Wspaniała istota, która była dawniej Hyramem Sayre’em, mogła skierować swą potężną moc na kapitana i zgładzić go w okamgnieniu. Co gorsza, tego właśnie pragnęła! No, może niezupełnie – pragnęła tego tylko część jej świadomości. Druga część, silniejsza, nie przejmowała się takimi drobiazgami. Gniew stał w sprzeczności ze wszystkim, czego Sayre poszukiwał. Ale co powinien teraz zrobić? Mógłby się ukryć na niebie w ten sam sposób, w jaki niegdyś ukrywał się poza swoim trawnikiem. Tak brzmiało motto, którym kierował się w poprzednim istnieniu: Jeśli idealny będzie twój trawnik, ty sam sięgniesz ideału. Motto okazało się jednak zwodnicze. Idealny trawnik przesłonił mu resztę świata. Niebo dawało wrażenie swobody, było spokojne i puste. Jednakże jałowa perfekcja nieba nie trafiała mu do przekonania. Ucieczka nie przynosiła odpowiedzi. Ucieczka nie różniła się od końca egzystencji. Tak wiele zadań go czekało. Nie wybrał nawet imienia dla swej nowej tożsamości. Zewsząd docierały do niego nowe bodźce. Musiał znaleźć czas, by nauczyć się je rozpoznawać. Musiał powrócić na ziemię, by znów przebywać w towarzystwie zarówno istot szlachetnych, jak i morderców. Tylko wtedy będzie mógł rozpocząć odkrywanie swej prawdziwej natury. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Trzymana w dłoni kula informowała, że wnet dotrą do celu. Powiedziała mu także, iż nic nie powstrzyma jego wojska. Dlaczego w takim razie nie ostrzegła Carla Jacksona przed pułapkami, jakie czyhały na niego w drodze? Wiedziano o ich nadejściu, zastawiono więc w lesie szereg pułapek, których jego ludzie często nie dostrzegali, póki nie było za późno. Najstraszniejsze żniwo zbierały głębokie jamy wypełnione zastruganymi kołkami: „ludzkie doły”, jak nazywał je nowy porucznik Jacksona. Porucznik powiedział mu również, że doły wykopują wilki. Tutejsi ludzie wierzyli w kretyńskie bajki, godne ust zgrzybiałych babulek, z których Carl śmiałby się do rozpuku, gdyby nie wypełniał poważnej misji. A potem drogę zablokowały im stosy powalonych drzew i wody zatamowanego strumienia, tworzące obszerne rozlewisko, które trzeba było obchodzić. Na każdym kroku (stawianym z coraz większą ostrożnością) słyszeli w kniei nawoływania wilków. Nieustanne odgłosy zwierząt w pewnym sensie pomagały Jacksonowi; ludzie woleli się trzymać w kupie, bo wiedzieli, że w gęstwinie czai się na nich o wiele straszniejsza groźba niż na szlaku. Pomimo natężonej czujności wojska Jackson wciąż tracił ludzi, zwłaszcza tych maszerujących na końcu lub z boku kolumny; śmierć żołnierza obwieszczał zawsze pojedynczy okrzyk poprzedzający chór chrapliwych pomruków. Bywało też, że nie wiedzieć skąd furkotała strzała, by trafić kogoś w serce – kolejny prezent od ich dawnego kapitana, który odwrócił się od swoich ludzi, przystając do zgrai wilków. Początkowo Jackson nadbiegał w pobliże miejsca zbrodni i posyłał z kuli snop ognia w stronę drzew. Jego wysiłki szły jednak na marne palił tylko liście, gdy tymczasem zabójcy umykali w głąb lasu. W pewnym momencie podczas żmudnego marszu – trwającej już dzień i dwie noce mordęgi – Jackson zaczął obwiniać maga za napotykane trudności. Nunn obiecał mu chwałę zwycięzcy, a potem znikł. Nunn, który rozporządzał nieograniczoną mocą i bez wątpienia mógł jednym spojrzeniem zabijać wilki, łuczników i budowniczych pułapek, zostawił Jacksona i jego ludzi wilkom na pożarcie. Już połowa oddziału zginęła. Umar, jego porucznik, zwijał się jak w ukropie, by skłonić wojsko do posłuchu: namawiał, groził, dawał przykład. George snuł się niemrawo za Jacksonem z drugiej strony, nie mówiąc ani słowa, winiąc zapewne swego dowódcę za przypadkowy ból, jaki zadała mu kula. Kto wie, rozmyślał Jackson, czy jeśli sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót, nie będzie musiał rozprawić się z George’em, udzielając w ten sposób przestrogi żołnierzom? Życie George’a było bez znaczenia. A może jego śmierć na coś się przyda? Kula rozbłysła. Coś się działo w jej tajemniczym wnętrzu. Jackson przystanął raptownie, puszczając wojsko przodem. W środku pokazywały się jakieś postaci. Chyba było ich sześć i stały na polanie. Jackson natychmiast je rozpoznał. Między nimi dostrzegł nawet swą beznadziejną żonę! Nareszcie zdobył pewność, że doszedł już prawie do celu. ,– George! – zawołał. Jego dawny sąsiad obejrzał się przez ramię. – Dawaj mi tu Umara! Skinąwszy głową, George poszedł na czoło kolumny. Po chwili pojawił się porucznik. – Słucham, kapitanie! Przynajmniej wiedział, jak należy się zwracać do Jacksona. Carl streścił mu, co zobaczył w kuli. Umar skinął głową ze zrozumieniem. – Trzeba pójść na zwiady. Ja się tym zajmę. Po tych słowach zatrzymał kolumnę, minął żołnierzy i pogrążył się w lesie. Dopiero po jego zniknięciu ogarnęły Jacksona wątpliwości. Potrzebował Umara, jeśli marzył o zwycięstwie. Ale co będzie, gdy Umar zdecyduje, że obejdzie się bez Jacksona? Kapitan pozwolił Umarowi dotrzeć niemal na skraj polany, zanim go zatrzymał. Zawsze lubił Umara. Niełatwo zabić kogoś, kogo się lubi. – Hej, Umar! – zawołał, napinając cięciwę. Umar odrzucił broń i podniósł ręce, nim kapitan skończył mówić. – Dobrze, że cię widzę! – odparł nowo mianowany porucznik, choć nadal patrzył w niewłaściwą stronę. – Zabierz mnie stąd! To szaleniec! Kapitan z trudem powstrzymał się od śmiechu. – Umar. Odwróć się. Jeśli chcesz wynieść cało skórę, będziesz walczył u mojego boku. Żołnierz wzruszył ramionami. – Mam walczyć? Tylko to potrafię. Może uda nam się przekabacić innych? – Świetnie. Robota czeka. Bierz broń i chodź. Kapitan dał sygnał innym, żeby do nich dołączyli. Zawsze lubił Umara. Joan Blake przyglądała się ich skromnej armii. Kapitan kazał im się przygotować. Wróg znajdował się już w odległości kilku minut drogi. Thomas sprawował nadzór nad rozdziałem broni, której zapas pozostawił im Stanley. Nie wszyscy w grupie umieli się z nią obchodzić. Tak czy inaczej, Rebecca Jackson i Rose Dafoe były uzbrojone w długie noże i wiedziały, że przyjdzie im walczyć o życie. Bobby nieźle sobie radził z łukiem i strzałami. Joan sama siebie wprawiła w zdumienie, wybierając maczetę. Z przyjemnością zaciskała palce na solidnej rękojeści, wymachując klingą w powietrzu. Thomas wspiął się na drzewo, skąd wypatrywał nadejścia wrogów. Harold znów odszedł z kapitanem. Czyżby myślał, że to jego stałe zajęcie? Niemniej wszyscy będą gotowi, gdy nadejdzie decydująca chwila. Nawet Oomgosh stanął na swych tęgich nogach, choć wolał jeszcze się wspierać o drzewo. Jason odmówił przyjęcia jakiejkolwiek broni, lecz Joan wiedziała, mając żywo w pamięci ich ostatnią potyczkę, że Oomgosh w dziwny sposób użyczał chłopcu niesamowitej siły. Jedynie pani Furlong, zagubiona w rozmyślaniach, nie mogła im w niczym pomóc. Joan musiała przywiązać ją do drzewa i liczyć na łaskawość losu. Przypuszczała, że Margaret nie miałaby nic przeciwko śmierci. Na skraju lasu rozbłysło jasne światło. Joan i pozostali odwrócili się błyskawicznie z bronią w pogotowiu, czekając na pierwszy atak. Charlie zaczął szczekać, kiedy Hyram Sayre, jeśli to naprawdę był on, wyszedł spomiędzy drzew. – W porządku, postanowiłem wrócić – rzekł, kiedy podszedł bliżej. – Doszedłem do wniosku, że niezdrowo jest spędzać czas w samotności. – Witaj – odpowiedziała Joan, nie wiedząc, jak na to zareagować. Wątpiła, czy ten skołowany staruszek pomoże im w walce. Miała nadzieję, że nie będzie przeszkadzał. Hyram zwrócił się do Oomgosha. – A co tam u ciebie? Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby pod moją nieobecność przytrafiło ci się coś złego. – Zbliżył się do olbrzyma. Jego dłonie zalśniły zielonkawym blaskiem, dotykając zdrzewiałej skóry Oomgosha. Drzewolud przestał się garbić. – No, od razu lepiej! Dokonujesz cudów swoimi rękami, Opiekunie Zieleni. – Opiekun Zieleni – powtórzył Hyram z uśmiechem. – Tak, to mi się podoba. Drzewolud wciągnął w płuca potężny haust powietrza, jakby chciał poczuć zapach każdego drzewa w lesie. – Gdybyś tu był przez tydzień – rzekł do Hyrama – pewnie całkowicie bym wyzdrowiał. Niestety, nie mamy tygodnia. – Popatrzył na pozostałych. – Oomgosh gotów jest pomóc wam w boju. Niechby jeszcze Kruk wrócił, a mielibyście po swej stronie duet dzielnych wojowników. Otóż to. Kruk się nie pojawiał. Boleśnie odczuwali brak swoich towarzyszy. Z początku, kiedy Obar posyłał panią Smith z ponoć błahą misją, a później sam ruszył w podróż, wyglądało na to, że migiem wrócą. Ale czyż Obar ich uprzedzał, że nie powinni ufać czarodziejom? Mimo wszystko, Joan cieszyła się, że nie ma z nimi Nicka. Należało brać pod uwagę możliwość, iż wszyscy obecni na tej polanie wkrótce zginą. Oby Nick znalazł sobie jakieś bezpieczne miejsce. – A co z tobą? – zapytał Oomgosh Hyrama. – Przyłączysz się do nas? – Możesz mnie nadal nazywać Opiekunem Zieleni. Podoba mi się to imię. Oomgosh się uśmiechnął. – Bardzo dobrze, Opiekunie Zieleni. Ale czeka nas walka i radzi bylibyśmy skorzystać z twej pomocy. – Walka? – Hyram zmarszczył brwi. – Powinienem... Nie wiem, czy... Lękam się własnej gwałtowności. Oomgosh pokiwał głową. – Wszyscy się z nią borykamy, gdy przychodzi nasza godzina. CZĘŚĆ TRZECIA PRZEBUDZENIE ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Todd nigdy nie przypuszczał, że z taką radością postawi stopę na tej zwariowanej wyspie. Nigdzie jednak w tym świecie nie mógł się czuć bardziej jak w domu niż właśnie tutaj; tu on i jego sąsiedzi zamierzali stawić czoło wrogom. Toddowi towarzyszyła teraz liczna, silna kompania. Mieli czworo smoczych oczu. Sprawiając, że klejnoty odzyskają dawną moc, łatwo rozprawią się z Nunnem. A potem czeka ich już tylko jakaś trudna do wyobrażenia bitwa ze smokiem. Może wszystko się uspokoi, jeśli przeżyją całą tę zawieruchę? Może tu się osiedlą albo nawet powrócą do Kasztanowego Zaułka? Może on i Sala spędzą razem życie? – Patrzcie na klejnoty – odezwał się nagle Obar. – Znowu błyszczą. Mills skinął głową, pokazując własne oko. – Widocznie smok określił, gdzie mamy stoczyć bitwę. – Przyglądał się kamieniowi z pochmurną miną. – Oczy nadal mają jedynie ułamek swojej pełnej mocy. Bardzo wolno odzyskują energię. – O wiele za wolno – mruknął Obar. – Są jak garnek, w którym woda nie od razu kipi – rzekła pani Smith. – Nie powinniśmy chyba pokładać w nich zbytnich nadziei na najbliższą przyszłość. Mills schował swój klejnot do kieszeni spodni. – Czyżby smok chciał, byśmy się wstrzymali z bitwą? Todd pokiwał głową, obserwując, jak troje czarodziejów bada swoje klejnoty. – Widać, że smok ustala zasady... Na razie. – Z pewnym wahaniem wydobył z kieszeni koszulki własny kamyk. Owszem, pełgało w nim mdłe światełko, jakby ktoś zapalił mikroskopijną latarkę. Obar popatrzył ostro na Todda. – Ja uważam, że smok zawsze ustala zasady. – A ja, że smok chce, byśmy tak myśleli. Jakkolwiek by było, Todd spotkał się osobiście ze smokiem – we śnie czy w czymś podobnym do snu. Potwór się uśmiechnął, pochwalając jego gniew. Todd czuł, że ten sen był równie rzeczywisty jak wszystko, co się wydarzyło, odkąd przybył do tego świata – równie rzeczywisty, lecz bez porównania ważniejszy. A później smok lub smoczy kamień skierował gniew Todda na morskiego potwora... i zwierz stanął w płomieniach. Czarodzieje rozważali niszczycielskie zamysły smoka, a przecież posługiwali się jego fragmentami, smoczymi oczami, dla realizacji własnych celów albo wręcz w walce przeciwko samemu smokowi. Todd nie widział w tym sensu. Zastanawiał się, czy przypadkiem są dwa smoki. Objął spojrzeniem trójkę czarodziejów, ekspertów w dziedzinie smoczych oczu. Czemu nie podzielali jego poglądów? Todd przypuszczał, że tkwi w tym jakiś sekret. Do brzegu przybiła łódź z Nickiem i trzema Ochotnikami na pokładzie – ostatnimi członkami załogi, którzy opuścili żaglowiec. Todd i pan Mills zeszli na mieliznę, by pomóc wciągnąć łódkę na brzeg. – Bywaj zdrów, oceanie! – zawołał Wilbert, wyskakując z łodzi. – Rozstaję się z nim bez żalu – dodał Stanley, wysiadając za Maggie. – Jeśli o mnie chodzi, to wolałbym już nie spotykać tych morskich potworów. – Całkiem już o nich zapomniałam – stwierdziła Maggie. – Ale tam czeka na nas wielki nowy świat! Ludzie, chyba nie chcecie do końca życia gnić na tej wysepce? – Masz tobie! – odparł Wilbert z udawanym wyrzutem. – Czyżbyś nie pamiętała, że wracamy do domu? Smok chce nas wszystkich zgromadzić na wielkie świętowanie, a potem odesłać bezpiecznie do Newton. Wpierw, rzecz jasna, roześle nam ozdobne zaproszenia. Nick zeskoczył z burty łodzi. Ze zmarszczonym czołem słuchał słów Maggie. Wydawał się unikać jak ognia kontaktu z resztą. Dziwne, pomyślał Todd. Wyglądało na to, że ostatnio Nick czuje się tak jak dawniej Todd. – Owszem – mówiła pani Smith. – Wyczuwam wzrost energii oka. – Gdy Todd odwrócił głowę, znowu unosiła się nad ziemią. Jeszcze nie wiem, czy już wróciłam do dawnej kondycji i mogę sobie fruwać, dokąd mi przyjdzie ochota. – Mówiąc to, zniżała się wolno do ziemi. – Chyba na razie będę musiała przeskakiwać z miejsca na miejsce. – Wobec tego spróbujmy odnaleźć pani znajomych – zaproponował Obar ze wzrokiem utkwionym w klejnocie. – Nasza nieobecność trochę się przedłużyła. Z kamienia uniosła się zielona mgiełka i zawisła blisko głowy czarodzieja. W jej świetle poruszały się jakieś niewyraźne cienie. – Do licha! – mruknął Obar. Potrząsnął klejnotem, jakby chciał tym sposobem wydobyć z niego więcej mocy. Zdawało się, że cienie przybierają bardziej czytelne kształty, chociaż się ruszały i trudno było w nich rozpoznać znajome osoby. Większość z nich wyglądała rzeczywiście jak ludzie, którzy biegali tam i z powrotem, skakali, zderzali się z sobą. – Podejrzewam, że pani sąsiedzi szykują się do odparcia ataku – stwierdził spokojnie. – Rany! – odpowiedziała pani Smith z troską. – Czy klejnoty wskażą nam do nich drogę? – W końcu na pewno – zapewnił ją Obar, gdy obraz się rozwiał. Todd popatrzył na czarodziejów. Jego sąsiedzi odpierali napaść, a tych dwoje tylko marszczyło brwi? Jak mogli podchodzić do tego tak bezdusznie? Obar oglądał swój kamień, jakby szukał w nim skazy. – Może uda mi się wykrzesać z niego dość mocy, by przeniósł mnie na pole walki? Sama moja obecność mogłaby ostudzić zapały niektórych. – Ścisnął klejnot w garści. – Miejmy nadzieję, że to zadziała. I zniknął. – To do niego podobne – stwierdziła pani Smith. – Czyż nie lepiej byłoby wspólnie zaplanować atak? – A co z Nunnem, ha? – wtrącił Stanley. – Jego okręt lada chwila dobije gdzieś tu do brzegu. Czy ktoś z nas nie powinien ukryć się w zasadzce? – Myślę, że Nunn będzie musiał poczekać – rzekła pani Smith z posępną miną. – Jeśli jego kamienie są w takim stanie jak nasze, i tak nie zdziała chwilowo wiele złego. Moim zdaniem, powinniśmy teraz skupić nasze wysiłki na pomocy przyjaciołom. Wilbert wystąpił naprzód. – O ile mnie pamięć nie myli, nie jest stąd daleko do obozu. Wystarczy pewnie pół godziny szybkiego marszu. My, Ochotnicy, nie gubimy ścieżek. W kwadrans dotrzemy na miejsce. Ci, którzy mają kamienie, niech ruszą przodem, żeby wesprzeć sąsiadów. Nas traktujcie jako posiłki. Pani Smith kiwnęła głową z aprobatą. – Będę chyba musiała przebyć tę drogę w kilku skokach, ale postaram się zrobić to jak najszybciej. – My wnet do was dołączymy – rzekł pan Mills głębokim basem. Rozmowa o posiadaczach klejnotów uwzględniała również Todda. I on zamierzał czym prędzej dotrzeć do sąsiadów, lecz jak mógł tego dokonać, skoro nie miał bladego pojęcia o działaniu smoczych kamieni? – W porządku – zgodził się Wilbert. – W takim razie postanowione. Nick? Sala? Oboje jesteście młodzi i tryskacie zdrowiem. Tylko nie odstawajcie, a... Jego głos urwał się raptownie, kiedy uległ zmianie krajobraz: niebo i drzewa rozmyły się, przesunęły i zmieniły wygląd. Nowe drzewa zasłaniały gęstwą gałęzi widok nieba. Todd nie słyszał już szumu oceanu. Rozglądając się wokół siebie, stwierdził obecność pana Millsa, ale nikogo innego. – Co się stało? – zapytał. – Przyprowadziłem cię w nie znane ci miejsce – odparł ochryple pan Mi lis, uśmiechając się beztrosko. – Zawsze byłem lepszy od Obara w sztuce podróżowania. Todd słuchał tego zdezorientowany. – W nie znane mi miejsce? Ale blisko obozu? Uśmiech zszedł z twarzy pana Millsa. – Nie, nie. Najpierw musimy załatwić pewną sprawę. Todd cofnął się o krok od swego byłego wicedyrektora. W ciągu lat dobrze poznał pana Millsa. Bądź co bądź, wicedyrektor zajmował się utrzymywaniem dyscypliny, której Todd rzadko przestrzegał, o czym świadczyły wpisy do czarnej księgi. Niemniej jednak Todd po raz pierwszy widział u niego tak nieprzejednaną minę. Jakby pan Mills czegoś chciał i nie zamierzał znieść odmowy. – To nie potrwa długo – oświadczył były wicedyrektor, a może siedzący w nim czarodziej. – Poproszę o smocze oko. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Ziściły się najgorsze obawy Jacksona. Umar nie wrócił. – I co mamy teraz robić, George? George tylko gapił się na Carla otępiałym wzrokiem, przypominając jego dzieciaka, Todda. Cóż, może warto mu spuścić małe manto? Ta myśl sprowadziła uśmiech na twarz Jacksona. Ale na razie miał na głowie inne sprawy. Musiał wszystkim pokazać, kto tu jest szefem. Kto tu był szefem. Umar i Harold oczywiście odpadali – nie okazali nawet dość odwagi, by pozostać przy nowym kapitanie. Ten niedojda George nie nadawał się do niczego. Tak samo Nunn, zafajdany, lalusiowaty magik, który rzucał na wiatr groźby i obiecanki, a potem znikał jak wszyscy. Nie, żaden z nich nie mógł być tu szefem. Także dawni sąsiedzi Carla nie wchodzili w rachubę. Przykładowo te dwie nadęte dziwki, Joan Blake i Rose Dafoe. Albo świętoszek Evan Mills. I już żadna lalunia nie będzie się migać przed Carlem Jacksonem, nawet ta ślicznotka Mary Lou. Nieraz widział, jak na niego patrzy. Jeszcze się zabawią, kiedy zedrze z niej kieckę. Tak, nawet ona musiała uznać w nim szefa. Podobnie jak jego niewydarzona żona i patałach, którego z konieczności zwał synem. Pewnie używali sobie ile wlezie pod jego nieobecność, naśmiewając się z ojca, jak to mieli w zwyczaju. Już on im wygarnie przy najbliższej okazji: najpierw złoi skórę Toddowi, tej pyskatej gnidzie, potem zajmie się prawdziwym źródłem problemów – swoją kochaną żoną, która niech sobie nie obiecuje zbyt wiele. Znaleźli się w nowym świecie, a on był tu nowym Carlem Jacksonem i nie zamierzał jej w niczym folgować. Jedno słowo z jej strony, jedna nadąsana mina, a będzie ją młócił tak długo, aż nabierze ździebko rozumu. To on będzie teraz szefem, nikt inny. Jeszcze im wszystkim pokaże. Miał władzę. Ten durny, żałosny Nunn dał mu ją, zanim zniknął. Dlatego Carl będzie górą. Zgniecie każdego, kto wejdzie mu w drogę. Wszystkim im pokaże. Nie rozumieją go żołnierze? Nie dbał o to, jak mocno te niedojdy potrząsają głowami, kiedy do nich przemawia – zademonstruje im, czego, do cholery, od nich się wymaga, a jeśli nie wezmą się chyżo do roboty, zademonstruje im, jak będą umierać. To się musi udać. Dziwił się, jak to wszystko pięknie się zazębia. Do tej pory pozwalał sobie na wątpliwości, ale teraz z tym koniec! Carl Jackson pokaże im, gdzie raki zimują! – George! – zawołał do swego głównego oficera niedojdy. Szykujemy się do ataku! Carl szyderczo szczerzył zęby. George wyglądał na zaskoczonego. – George, każ ruszać żołnierzom! George patrzył to na Carla, to na żołnierzy, jakby miał trudności w przekazaniu rozkazu dowódcy. Nic dziwnego. Kapitan nie wyraził się jasno. – George! Każ im ruszać do ataku! George zamrugał oczami niezdecydowany. Carl uniósł kulę. Uśmiechnął się tak szeroko, że można by mu szuflą ładować węgiel do gardła. – Och, tylko nie to! – George odwrócił się do żołnierzy. – Do ataku! – wrzasnął. Żołnierze wlepiali wzrok w adiutanta kapitana. Niektórzy wyprężyli się na baczność. George odwrócił się z powrotem do Jacksona. – Posłuchaj, Carl... Ale Carl nie miał ochoty wysłuchiwać tych bzdetów. – Dupa z ciebie, nie oficer, George. Powinienem pozwolić, by kula wykręciła ci jakiś numer. Ale myślę, że lepiej będzie, jeśli dam żołnierzom wyraźniej do zrozumienia, czego od nich oczekuję. Wpatrzył się w kulę i pomyślał o ogniu. Brawo! Kula błyskała płomiennymi wiązkami, zapalając drzewa raz po jednej, raz po drugiej stronie ścieżki. Niebawem cała ta część lasu stanie w ogniu. – A teraz za mną! – zawołał, kiwając ręką. – Mosty spalone! Większość ruszyła za dowódcą, tylko dwóch ociągało się na tyłach. Dwóch pieprzonych niedołęgów. Carl ponownie skupił myśli na kuli, która uniosła go do góry, by mógł spojrzeć bezpośrednio na maruderów. – Sprzeciwiacie się rozkazom, tak? Carl Jackson bluznął ze swego miotacza ognia potężnym płomieniem, który ominąwszy posłusznych żołnierzy, trafił w maruderów. Ledwie zdążyli krzyknąć. Taki widok robił wrażenie. Ponaglił swój oddział. – Do ataku! – zawołał. Już biegł, gdy dotykał nogami ziemi. Reszta oddziału pędziła za nim na złamanie karku. – Wszyscy za mną! Chwała bohaterom! Chyba już wszyscy się zorientowali, kto tu jest szefem? Wilki zaczęły strzyc uszami i nawet Harold się domyślał, że coś wisi w powietrzu. Patrzył, jak zwierzęta drepczą tam i z powrotem z nosami przy ziemi. – To atak! – krzyknął kapitan. – Z północy! Idzie prosto na polanę! Teraz i Harold usłyszał ten dźwięk: stłumione ryki, trzaski i łomoty. Cała armia parła w najwyższym pośpiechu, nie przejmując się zagradzającymi im drogę drzewami. – Nieźle – rzekł kapitan. – Przynajmniej nie będzie trudno ich namierzyć. A teraz do boju, żołnierze! – zakrzyknął na swój oddział, złożony zarówno z ludzi, jak i z wilków. – Zaatakujemy z flanki. Musimy rozproszyć ich uwagę. Musimy zasiać strach w ich sercach. Tak, by zapomnieli, że to oni kogoś atakują! Jeden z wilków spojrzał na kapitana. – Dasz nam na żerr tylu ludzi, ilu zechcemy? – Tylu, ilu zdołacie zabić – przyzwolił kapitan. – Dzisiaj najecie się do syta! Wilki zawyły z entuzjazmem. – Świeże miesso! – powarkiwały chóralnie. Kapitan poklepał Patora po ramieniu i mrugnął do Harolda. – Dla nas ludzkie mięso niekoniecznie musi być głównym daniem. A teraz biegiem! – wykrzyknął, puszczając się pędem przez las. Harold biegł tuż obok kapitana. Tym razem chciał być w centrum wydarzeń. Nunn był przekonany, że go zaatakują. Nakazał ludziom ostrożnie przybić do brzegu, na pustym, pozbawionym kryjówek skrawku plaży. Mimo to w każdej chwili spodziewał się zasadzki. Nadszedł czas, kiedy pozostali czarodzieje – połączywszy siły, aby czterema kamieniami pokonać moc jego dwóch klejnotów – wreszcie zrobią z nim to, co on zawsze chciał zrobić z nimi. Zniszczą go i wydobędą dwa klejnoty z popiołów jego dłoni. Zastanawiał się, czy będą walczyć między sobą o swoją nową zdobycz. Szkoda, że tego nie zobaczy. Niemniej jednak stał na plaży dobrą minutę i nic się nie wydarzyło. Spojrzał na swe klejnoty. Tak, czuł ich ciepło pod skórą. Faktycznie z powrotem wstępowała w nie moc. Użył jej natychmiast, by poszukała pułapek, wrogów przyczajonych w powietrzu, wśród skał, za pobliskimi drzewami, a nawet pod powierzchnią morza. Smocze oczy odnalazły ptaki, gryzonie, owady i ryby, nic ponadto. Co to mogło oznaczać? A zatem kara się odwlekała. Odwrócił się do Węża. – Niech twoi ludzie płyną z powrotem na statek i sprowadzą naszych gości. Wąż mruknął coś niewyraźnie pod nosem, lecz odszedł, aby wykonać rozkaz. Marynarze nie byli szczególnie zadowoleni z powodu obecności wspomnianych gości na pokładzie. Ale kto powiedział, że muszą być zadowoleni? Wystarczy, że będą posłuszni. Aby nie czekać bezczynnie, Nunn zabrał się do otwierania portalu, korzystając z mocy smoczych kamieni. Miało to być okno, które mu ukaże pozostałe części wyspy, wrogów i przyjaciół. Rezultat nie zachwycał – obraz był ledwie czytelny. Prawie zanikał, tak słabe jeszcze były kamienie. Nunn musiał się mocno skoncentrować, by utrzymać portal. Jako pierwszą, klejnoty odnalazły panią Smith. Pędziła gdzieś, ale nie w stronę Nunna – w zupełnie przeciwnym kierunku. Następnie ukazała się postać chłopaka, Todda, który stał w odległej części lasu i rozmawiał z osobą zamieszkaną przez czarodzieja Roxa. Działania czarodziejów zdawały się pozbawione sensu. Czyżby realizowali jakiś nie znany mu plan? Chcieli zwabić Nunna do pułapki, gdy wyruszy w głąb wyspy? Wtedy jednak klejnoty pokazały pożar trawiący wielką część puszczy. Przed płomieniami biegli żołnierze z nowo mianowanym dowódcą na czele. Biegli do boju! Bitwa! Oczywiście! Podczas jego nieobecności wojsko starało się spełnić wyznaczone mu cele. Dysponujący magią przeciwnicy Nunna wyruszyli, by rozprawić się z nim na wyspie piratów, nie mogli więc ochraniać towarzyszy. Teraz, po powrocie, zdali sobie sprawę z trudnego położenia swych przyjaciół. O Nunnie zapomniano. Zachichotał. Podczas gdy jego wyprawa po kamienie zakończyła się fiaskiem, taktyka zastosowana na wyspie przynosiła spodziewane efekty. Zacisnął palce na klejnotach, pozwalając, by zaklęcie przestało działać. Odwrócił się ku morzu. Na falach kołysały się łodzie wiozące specjalnych gości Nunna. Ludzie lekceważyli małpoludów, lecz niewysokie rudowłose stwory były zaciekłymi, żądnymi krwi wojownikami. Odpowiednio pouczone, mogły przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Nunna. Czarodziej wolał, żeby walka nie sprowadzała się do starcia między klejnotami. Zamierzał włączyć do wojny wszystko i wszystkich oraz udowodnić, że żywiołowe działania innych nie są w stanie sprostać jego wiedzy. Nakazał bezgłośnie klejnotom, by odszukały cienie i przywołały je do służby. A potem, już na głos, kazał ludziom zabezpieczyć łodzie, oznajmiając, że mają ruszyć za nim na bitwę. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Ten facet miał chyba nierówno pod sufitem. – Niech pan posłucha, panie Mills, czy jak się pan nazywa – zaczął Todd. – Wątpię, czy oko jest moje i czy mogę nim dowolnie dysponować. Prawdę mówiąc, w tym krótkim czasie, kiedy posiadał smocze oko, nękały go rozliczne wątpliwości w kwestii mocy, która dosłownie wpadła mu w ręce. Niejeden raz skłonny był przypisać ten stan rzeczy jakiejś kosmicznej pomyłce. Ale nie teraz, kiedy ten facet uprowadził go w to dziwne miejsce i zażądał wydania klejnotu. Nawet jeśli fakt, że otrzymał kamień, był największą pomyłką w dziejach, nie zamierzał się go pozbywać na żądanie tego typa. Mills przymknął na chwilę oczy. Wziął głęboki oddech. – Todd – powiedział z wysiłkiem w głosie – powinieneś zatrzymać... Głowa Millsa odskoczyła do tyłu, jakby ktoś rąbnął go pięścią w szczękę. – Nie będziesz mu mówił, co ma robić! – wrzasnął piskliwie. Zachs potrzebuje kamienia! Zachs potrzebuje kamienia! Głowa Millsa znów opadła do przodu. Patrzył prosto na Todda. – Nie będziemy się spierać – rzekł głęboki bas autorytatywnym tonem. – Musimy to zrobić, jeśli chcemy przetrwać. Wicedyrektor zadygotał. – To twoje zdanie – podjął swym zwyczajnym głosem. – Ale ty nigdy nie ujawniasz nam swoich powodów. Pierwszy kamień nie przyniósł nam tych korzyści, o których nam wcześniej opowiadałeś. Skąd wiadomo, że drugi na coś się przyda? – Zachs potrzebuje kamienia! – Mills rozłożył szeroko ramiona. – Zachs chce na wolność! Todd odsunął się przezornie o krok od rozdygotanego wicedyrektora. Mills nawet tego nie zauważył, zajęty wewnętrznym sporem. – Jesteś pewien, że będziemy wolni, Zachs? – zapytał Mills swoim normalnym głosem. – Rox niczego nam nie mówi, chyba że musi. Teraz też zupełnie nas zaskoczył, nie mniej niż Todda, porywając nas od towarzyszy i przenosząc... – Przestańcie się kłócić! – przerwał mu czarodziej. – Nie rozumiecie znaczenia kamieni! – Rozumiem, jakie znaczenie mają dla ciebie – odparował Mills. – Słyszę je w twoim głosie, a może nawet odczytuję w twoich myślach. Jesteś jak narkoman na głodzie. Co właściwie zamierzasz robić, Rox? Zbierać klejnoty, do czasu aż przedawkujesz? – Zachs nigdy nie ma dosyć! Wszystkie trzy głosy przez chwilę milczały, aż czarodziej przerwał ciszę. – Bez klejnotów nie mogę śnić o życiu. A ich moc spływa także na ciebie, Mills. Wkrótce i ty poczujesz pragnienie energii. Wiedz, że jej brak jest równoważny ze śmiercią. Mills przesunął nagle spojrzenie na Todda. Popatrzył mu głęboko w oczy. – Ale nie tylko to przemawia za posiadaniem klejnotów. Smok... Mills skulił się z jękiem, jakby ktoś go kopnął w żołądek. – O Boże... – wymamrotał. – Znowu to samo. Wszystkie trzy głosy wydostawały się z jego gardła, jak gdyby mówienie mogło przynieść ulgę w bólu. – Moc kamienia wzrasta ponad miarę! – Zachs! Ratujcie Zachsa! – Musimy wyzwolić z siebie część energii. Wydawało się, że cała trójka pochłonięta jest własnymi kłopotami. Todd obejrzał się za siebie. Wystarczyłoby przebiec kilka kroków, żeby się skryć za drzewami. – Nie waż się ruszyć! – warknął jeden z głosów Millsa. Coś wyrwało Todda w powietrze i postawiło przed Evanem Millsem. Pierścień zielonej poświaty opasał niczym lasso. Miał tego dosyć. Nie da sobą pomiatać. Na twarzy Millsa pojawił się nikły uśmieszek. – No, czuję się trochę lepiej. Muszę używać magii, inaczej mnie obezwładni. A zatem to się liczyło dla tego trójgłosego faceta? Chciał się poczuć trochę lepiej? Tak, Todd przywykł do tego rodzaju nastawienia. Jego osoba nic nie znaczyła, kiedy ojciec łapał za flaszkę albo Mills korzystał ze swej magii. Todd posiadał jednak własne wspaniałe zielone lasso. A właściwie wspaniałe zielone „cokolwiek-by-zechciał”. Smocze oko czekało na niego w kieszeni. Niedawno wzdragał się przed jego użyciem. Ale teraz był wściekły. – Zrób mi nóż – rozkazał swemu klejnotowi. – A potem przetnij linę, która łączy mnie z Millsem. Zielone światło wystrzeliło z jego palców. Zatoczył się, gdy raptem pękły krępujące go więzy. Mills poderwał głowę, młócąc histerycznie rękami. – Todd! Uciekaj! – Zachs zwycięży! Zachs skorzysta z mocy! – Po tych słowach dłonie Millsa zapłonęły zielenią niczym dwie bliźniacze pochodnie. Mills wrzasnął, jakby tym razem płomienie trawiły jego ciało. Cofnął się na chwiejnych nogach, kiedy po ogniu pozostał tylko dym. Jednakże zielone światło objęło go swoim kręgiem, drgało i pęczniało. Mężczyzna uwięziony w środku także się zmieniał, trzy warianty rysów twarzy toczyły bój o dominację nad jego czaszką. Todd mógłby przysiąc, że przez krótką chwilę widział wszystkie trzy jednocześnie. Dzięki temu zyskał moment wytchnienia, być może niepowtarzalną szansę na ucieczkę. – Kamieniu! – zawołał. – Zabierz mnie stąd! I kamień spełnił jego wolę. Mary Lou wolałaby nie krytykować swojego wybawcy, lecz ta szczególna akcja ratunkowa trwała nieznośnie długo. – Smok zna wiele sztuczek! – zawołał Kruk z ciemności takim tonem, jakby i jego niecierpliwiła ta zwłoka. – Kruk nie powinien był się pokazywać. Nie tutaj i nie teraz. Smok próbuje utajnić drogę wyjścia, pogrążyć wszystko w mroku. Ale kto pierwszy podarował ziemi światło? Ano Kruk! Mary Lou odnosiła wrażenie, że lecą tak już całą wieczność. Ekscytujące uczucie związane z szybowaniem w powietrzu już dawno ustąpiło miejsca znużeniu monotonią lotu. Nawet jej nowo odkryte skrzydła zaczynały się męczyć. – Kruk znowu widzi światło! Tędy! Mary Lou poczuła, że pochyla w dół lewe skrzydło i zakręca. Była to kolejna cecha wyróżniająca jej podróż w ciemnościach. Czasem doznawała uczucia, że siedzi na grzbiecie ptaka, czasem zaś, że frunie wolna, a raz czy dwa, jak teraz, że ona i Kruk stanowią jedną osobę. Też już dostrzegła światełko – pojedynczy zielony punkcik błyszczący w ponurym mroku niby samotna gwiazda na nocnym niebie. Razem z Krukiem leciała w kierunku tajemniczego światła. – To klejnot! – orzekł Kruk. – Smocze oko! – Ostatnie ze smoczych oczu? – zapytała Mary Lou, nie wierząc własnym uszom. – Bezwzględnie. Kruk wątpi czy jest przeznaczone właśnie dla nas. To przecież kryjówka smoka! Czyżby więc natknęli się na klejnot przypadkiem? Niekiedy Mary Lou zastanawiała się, czy cokolwiek w tym świecie jest dziełem przypadku. Gdy Kruk podfrunął bliżej, okazało się, że owszem, znaleźli ostatnie smocze oko, unoszące się najzwyczajniej w przestrzeni, czy cokolwiek to było, gdzie podróżowali. – Piękna błyskotka, nie ma co – stwierdził Kruk, kiedy bijąc mocno skrzydłami, starali się wyhamować. – Wystarczy go capnąć i będzie nasz. Wtem jasna, zielona poświata rozbłysła za nimi, jakby ktoś otworzył drzwi, przez które wdarły się promienie słońca. – Ho, ho! – mruknął Kruk. – Zobacz, Mary Lou, kogo my tu mamy. Mary Lou odwróciła szybko głowę, przygotowana na to, by ujrzeć łeb smoka. – Cześć, Mary Lou! Co tam robisz? Na szczęście nie był to smok, tylko Todd Jackson. Stał na skraj u lasu, który ciągnął się jakieś dwadzieścia kroków, a dalej ginął w ciemności. Dziewczyna nie tylko widziała drzewa, ale i czuła ich zapach, słyszała świergot ptactwa i chroboty owadów. Las był rzeczywisty, podobnie jak oddalone zaledwie o kilka kroków wyjście z mroku. Todd uśmiechnął się przepraszająco. – Właściwie to sam nie wiem, co ja tutaj robię – dodał pośpiesznie. – Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, co znaczy „tutaj”. – Jesteś tu po to, aby umożliwić nam ucieczkę! – oświadczył Kruk, sadowiąc się na ramieniu Mary Lou. – Może byś się więc łaskawie pośpieszył? – Och – mruknął Todd. Zerknął na rękę, w której trzymał smocze oko. – Wybaczcie. – Kruk jest fontanną tolerancji – odparł ptak – ale lepiej, żebyś nas stąd zaraz wyprowadził. – Cóż, przynajmniej mogę spróbować – zgodził się Todd, potrząsając głową. – Mary Lou, chwyć mnie za rękę. Dziewczyna nachyliła się w stronę Todda. Ich palce się spotkały. Poczuła ciepło jego dłoni. – Lepiej się pośpiesz! – ponaglił go ptak ochryple. – Kruk sądzi, że najwyższa pora stąd zmiatać! Wtem głęboki, stłumiony dźwięk doleciał gdzieś z mrocznych otchłani. – Kruk wiedział, że to tylko kwestia czasu. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI W lesie szerzył się ogień. – Następna zbrodnia, za którą Nunn zapłaci – mruknął Oomgosh posępnie. Jason spojrzał na przyjaciela. Zdawało się, że gniew dodawał drzewoludowi tyle samo sił, ile kuracja dziadka Sayre’a. – Chodź, Jason – rzekł olbrzym, uśmiechając się do chłopca. – Dotknij stopami ziemi. Wspólnie przywołamy deszcz i ugasimy płomienie. Tym razem Jason zdjął trampki. Rozstawił szeroko bose stopy tak, jak podpatrzył u stojącego opodal Oomgosha. Czuł pod palcami chłodny grunt – i dużo bardziej miękki, niżby tego oczekiwał po ubitej ziemi na polanie. Stopy z łatwością zapadły się w podłoże, aż żyzna brązowa gleba zakryła mu palce. – W porządku, Jason – rzekł Oomgosh. – A teraz nasłuchuj, co ziemia ma ci do powiedzenia. Jason natężył słuch, lecz docierały do niego nie tyle dźwięki, ile odczucia. Czuł powolny, jednostajny, ledwie zauważalny ruch mas ziemi i skał. Także delikatny napór wód, które płynęły zarówno pod ziemią, jak i na jej powierzchni. Były też chaotyczne zawirowania powietrza, gorącego i zimnego, ciepłego i chłodnego, zawsze gdzieś pędzącego, nie znającego spoczynku. A z dali dobiegał szum wszystkożernego ognia. Z tymi wszystkimi wrażeniami, przeplatała się błoga radość bujnej roślinności, czerpiącej soki z gleby i zwracającej liście ku niebu. Jednakże napływały do niego również pierwsze jęki konania, gdy wszelka wilgoć roślin ginęła w żarze pożogi. – Jason, teraz trzeba wezwać chmury – rzekł drzewolud. Zrozumienie spłynęło na Jasona: chodziło o to, by porozmawiać z wodą i przekonać powietrze. Być może, skoro ziemia i drzewa porozumiewały się z nim, wykorzystując jego kontakt z korzeniami, także Oomgosh mógł z nim w ten sposób rozmawiać? – Widzę ich, idą! – dobiegło czyjeś wołanie z koron drzew. Czyżby Thomas nadal trzymał tam wartę? Tak czy inaczej, ludzki głos był stłumiony, znacznie bardziej odległy od głosów wszechobecnych żywiołów. Jason nie miał czasu zajmować się ludźmi. Harold nie nadążał za kapitanem, który biegł jak człowiek opętany, omijał drzewa, pnącza i wszelkie inne przeszkody, nie zwalniając wcale tempa. Nawet wilki musiały gnać ze wszystkich sił, by nie zostać w tyle; pomykały przez zarośla z położonymi uszami. Pator biegł tuż za nimi, starając się nie zgubić śladów dowódcy. Harold szedł na szarym końcu. W ręku trzymał miecz, na plecach zawieszony miał łuk. Pator udzielił mu paru podstawowych lekcji, lecz za mało tego było, żeby nabrał biegłości w posługiwaniu się taką bronią. Mimo to, mknąc uzbrojony przez las, gotów powalić każdego na swej drodze, doznawał upajającego uczucia swobody, jakiego nie doświadczał od czasów dzieciństwa. Gdyby tylko chłopaki z biura mogły go teraz zobaczyć! Choć nie można wykluczyć, że wybuchnęliby śmiechem. Ciekawe, czy wciąż byłoby im wesoło, gdyby zastrzelił dyrektora? – Już blissko! – wyły wilki. – Blissko! Zarraz będzie mięsso! Nagle w lesie ukazała się wyrwa – szeroki trakt, który powstał tam, gdzie spłonęły drzewa. Kapitan skręcił w lewo, a za nim zwierzęca kompania. Żołnierze Nunna tylko nieznacznie ich wyprzedzali, lecz poruszali się tak szybko i zapamiętale, że początkowo nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie groziło im z tyłu. – Wilki! Do ataku! – krzyknął kapitan do pięciu drapieżników. – Pora obiadowa – dodał już ciszej, gdy jedno ze zwierząt powaliło pierwszego żołnierza. – Wielka szkoda, ale musimy jakoś ogłosić naszą obecność. Niektórzy z biegnących w ostatnich szeregach żołnierzy zatrzymywali się, wystraszeni widokiem powalonych kompanów. Wilki walczyły bardzo skutecznie, bez zbędnych ceregieli rozrywały ludzkie gardła, by zaraz po tym, jak fontanną tryskała krew nieszczęśnika, skoczyć na następną ofiarę. Kapitan i Pator również włączyli się w wir walki, atakując mieczami zdezorientowanych żołdaków. Wkrótce dociągnął do nich Harold: jak i oni wrzeszczał opętańczo i wymachiwał mieczem nad głową. Miał wrażenie, że uczestniczy w chłopięcej zabawie, zdobywając fort przeciwnika. Oto nadciąga bohater! Jakiś brodacz zagrodził mu drogę. Jeden z żołnierzy. Wróg. Harold wyraźnie czuł zapach krwi i potu. Zadrżało mu ramię, gdy klinga przeciwnika sparowała jego cios, lecz impet tego natarcia pchnął go do przodu. Brodacz chwycił Harolda za koszulę i potężnie nim szarpnął. Wtedy Harold zrozumiał, że to nie przelewki. Przez króciutką chwilę Joan Blake oddawała się nierozsądnym i płonnym marzeniom o powrocie do cywilizacji. W cywilizowanym kraju kobiety nie muszą walczyć o życie. W Kasztanowym Zaułku do najtrudniejszych problemów należało spłacanie zaległych rat i tępienie palusznika na trawniku. Joan wątpiła, czy spotka się jeszcze kiedyś z tym chwastem, ale jeśli tak, to do cholery z nim zostawi go w spokoju. Dziwne, jak dużo myślała o rodzinie, domu i przeszłości, gdy żołnierze Nunna zaczęli wbiegać na polanę. Pierwsza fala wpadła od razu w pułapki zastawione przez Thomasa; w jednej chwili pół tuzina żołnierzy połamało kończyny i poharatało się na palach. Kilku padło ze strzałami w piersi. Czterech jednak przedarło się i biegło na sąsiadów. Sprawa była prosta – musieli ich zabić, jeśli sami nie chcieli zginąć. Do jednego z bliska strzelił Bobby. Żołnierz wrzasnął, chwytając za strzałę, gdy ta ugrzęzła mu w oku. Pozostali trzej ruszyli wprost na kobiety, które stały ramię w ramię, mając za plecami pień olbrzymiego drzewa. Jeden z żołnierzy wyszczerzył do nich zęby i powiedział coś w swoim dziwnym języku. Joan nie znała słów, lecz sens zrozumiała doskonale: Nie lepiej będzie, jeśli odrzucicie broń i rozchylicie nogi? Niektóre zachowania były uniwersalne. – O Boże – powtarzała cicho Rose Dafoe, jakby czerpała siły z tej litanii. – O Boże. O Boże. O Boże. Żołdak szczerzący zęby biegł na przedzie. Joan złapała oddech. Gdyby napastnicy je zlekceważyli, zbliżając się pojedynczo, miałyby jakąś szansę. Nadeszła pora, by wcielić w życie plany, które opracowały wraz z Thomasem. – Z otwartymi ramionami! – przypomniała pozostałym kobietom. Odsunęła się trochę, podobnie jak Rebecca Jackson, zostawiając Rose Dafoe samą na drodze pędzącego żołnierza. Rose spoglądała z przerażeniem na rozjuszonego wojaka, który uśmiechał się od ucha do ucha, jakby zapomniała o trzymanym nożu. Miał nóż, lecz miecz pozostawił w pochwie. Przypuszczalnie zakładał, że wobec kogoś takiego jak Rose Dafoe wystarczy łagodna perswazja. Już niemal jej dotykał. – Nie tak prędko, gnoju! – krzyknęła Rebecca. Żołnierz warknął, zaskoczony, odwracając się w stronę, skąd dobiegał głos. Teraz przyszła kolej na Rose, by machnąć maczetą. Wymierzyła cios w kark. Co prawda w trakcie zadawania ciosu ostrze obróciło jej się w ręku, niemniej tępa krawędź trafiła w podstawę czaszki z miłym dla ucha odgłosem. Rose uskoczyła przed padającym ciałem. Na ten widok dwaj pozostali napastnicy ruszyli wściekle na kobiety. Joan odsunęła się w bok o kilka kroków. Jeden z żołnierzy skręcił w jej stronę, gdy tymczasem drugi szarżował na Rose i Rebekę. Joan zakołysała kilka razy maczetą, by przytrzymać żołnierza na dystans. Wyciągał miecz z pochwy. Jego towarzysz zacharczał przeciągle, gapiąc się na trzonek noża wystający z jego piersi. Wykorzystując chwilową nieuwagę swego przeciwnika, Joan podbiegła doń w kilku susach i cięła zamaszyście maczetą. Ostrze ugrzęzło w udzie żołdaka. Krew trysnęła obfitym strumieniem, gdy ranny padł na kolana. Nie spuszczając Joan z oka, wysunął wreszcie miecz. Wziął zamach, gotów zabrać ją z sobą. Rebecca grzmotnęła go w głowę dużym kamieniem. Żołnierz runął na twarz, spod niego wypłynęła kałuża krwi. Trzy kobiety spojrzały po sobie. – Jak dotąd, żyjemy – powiedziała Joan. Uniosły wzrok, słysząc głośny okrzyk. Kolejna grupa ludzi wpadała na polanę. – Choroba! – mruknęła Rebecca. – Nadchodzi mój mąż. Wokół kręgu Dzień, w którym spełniło się przeznaczenie Oomgosha, część pierwsza Oomgosh wędrował po świecie, radując się szczęściem roślin, którym dobrze się rosło. Zapoznał się ze zmianami pór roku, obserwując, jak życie więdnie tylko po to, żeby się odrodzić z nastaniem wiosny. Po długich latach wędrówek Oomgosh zwiedził już i zobaczył wszystkie miejsca na ziemi, wszelako z jednym wyjątkiem – nie zajrzał jeszcze do domu na końcu świata. A dom ów był równie tajemniczy, jak sławny. Oomgosh odkrył, że choć liczne ludy o nim opowiadają, nikt nie widział go na własne oczy. To rozbudziło jego ciekawość, chciał bowiem zrozumieć cały świat i wszystko, co się w nim znajduje. Jak to się stało, że umykało mu dotąd to jedno odosobnione miejsce? Może było tak dlatego, iż nigdy go nie szukał? Wobec tego z wielkim zapałem rozpoczął poszukiwania, wypytując każdą napotkaną istotę, nie tylko ludzi, o położenie domu na końcu świata. Niektórzy odpowiadali, że nigdy o czymś takim nie słyszeli. Inni na samą wzmiankę o nim uciekali w panice. Trafiali się też tacy, co wiedzieli o jego istnieniu i wskazywali Oomgoshowi drogę. Pierwsza pomogła mu starowinka, której wiek zgarbił plecy i powykrzywiał palce. – To całkiem blisko – poinformowała drzewoluda, kiedy spytał ją o drogę. – A gdzie dokładnie? – indagował Oomgosh. Staruszka potrząsnęła głową. – Wzrok mi szwankuje. Stąd jeszcze nie widać, ale spodziewam się go wkrótce zobaczyć. Oomgosh ucieszył się niezmiernie, że wreszcie zbliżył się do celu podróży. Podziękował staruszce i ruszył w dalszą drogę. Gdy wdrapał się na wzgórze i zszedł po drugiej stronie, napotkał człowieka ciągnącego wózek wyładowany ciałami zabitych. – Za tym oto wzniesieniem wrze zacięta bitwa – wyjaśnił ów napotkany. – Ktoś musi się zająć jej skutkami. Oomgosh uznał, że to smutna, acz konieczna praca. Potem zapytał przewoźnika trupów o drogę do poszukiwanego domu. – Kobieta powiedziała, że to niedaleko? – mruknął człowiek, drapiąc się po głowie. – Cóż, tutaj go nie ma. Pewnie stoi po drugiej stronie pola bitwy. Oomgosh podziękował i wspiął się czym prędzej na pobliskie wzniesienie. Z góry ujrzał pole bitwy, a na nim tuzin mężczyzn ładujących na wózki ciała poległych. Ale bitwa jeszcze nie dobiegła końca – żołnierze kryli się w dwóch liniach w okopach i za głazami, czekając z bronią w pogotowiu na wznowienie walki. Oomgosh zszedł na pole bitwy. Żołnierze z pierwszej linii, nie uważając go za wroga, pozwolili mu przejść. Kiedy podszedł do linii przeciwników, zadał im pytanie: – Znacie może drogę do domu na końcu świata? Zmęczeni żołnierze popatrzyli po sobie skonsternowani, potem skierowali spojrzenia na Oomgosha. – Tamtędy wiedzie droga! – rzekł jeden. Nawet się nie obejrzał, wskazując za siebie. Wówczas żołnierze odwrócili wzrok, jakby przypuszczali, że Oomgosh nigdy nie przebędzie tej drogi. Drzewoluda nie interesowali ani żołnierze, ani toczone przez nich bitwy. Czuł, że cel jego podróży jest już niedaleko. Tak więc wspiął się na jeszcze jedno wzgórze i tam, na szczycie, przystanął. Po drugiej stronie dostrzegł dom sporych rozmiarów, stojący w bezludnej okolicy na krawędzi klifu. Oomgosh zbliżył się do przepaści, która, jak się wydawało nie miała dna, poniżej bowiem przepływały chmury. A więc tutaj stał dom na krawędzi świata. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Harold Dafoe leżał przygnieciony ciężarem przeciwnika. Już w pierwszym starciu doznał porażki. W jakiś sposób, kiedy wpadł na wroga, zdołał wytrącić mu miecz z dłoni. Lecz krótko trwał triumf Harolda, bo gdy stracił swoją broń, został brutalnie przewrócony na ziemię. Teraz, kiedy obaj walczyli gołymi rękami, Harold przypuszczał, że zostanie uduszony. Jego kariera łowcy przygód będzie krótka i niezbyt błyskotliwa. Wiszącą nad nim twarz, a zaraz potem i resztę ciała, gwałtownie odepchnięto. Harold mógł nareszcie złapać oddech. Stał nad nim kapitan w świcie dwóch wilków. – Wyrazy uznania, poruczniku – rzekł. – Zająłeś swego przeciwnika na dostatecznie długi czas, byśmy zdążyli pokonać pozostałych. Wyciągnął rękę. – A teraz wstań i dołącz do nas. Będziemy debatować nad losem więźniów. Z pomocą kapitana Harold stanął na nogi. Pator wraz z dwoma wilkami trzymał straż przy gromadce złożonej z siedmiu żołnierzy. Trzech leżało nieruchomo na ziemi. Nie tylko byli martwi, ale i częściowo zjedzeni; jednym z nich pożywiał się jeszcze trzeci z drapieżników. Kapitan zwrócił się do siedmiu więźniów. – Wszyscy mnie pamiętacie, i to zapewne dużo lepiej niż Nunna. Zamierzam przejąć dowództwo nad jego armią. W ten czy inny sposób mi się to uda. Macie więc dwie możliwości wyboru. Przyłączycie się do mnie i znowu będę waszym kapitanem albo rzucę was na pożarcie wilkom. Więźniowie zaczęli mówić jeden przez drugiego. – Przyłączymy się do ciebie. – Cały czas mieliśmy nadzieję, że wrócisz i poprowadzisz nas na tego wieprza, którego Nunn kazał nam słuchać. – W sumie nie mamy wyboru. – Otóż to – zgodził się kapitan. – Przyjmuję was niniejszym w poczet członków frakcji Wolnych Wyspiarzy. – Machnął ręką na miecze i inne żelastwo porozrzucane po ziemi. – Pator, zajmij się rozdzieleniem broni. Wilk, który wciąż był zajęty jedzeniem, podniósł zakrwawiony pysk i spojrzał na kapitana. – A więc zabierasz nam jeńców? – Nie chcecie się chyba opychać? – odpowiedział kapitan z uśmiechem. – Staniecie się ociężali i zmęczeni, a wtedy wrogowie szybko się z wami rozprawią. Wilk patrzył na niego podejrzliwie. – I nie będzie więcej mięssa? – Och, tym bym się akurat nie przejmował – zapewnił kapitan zwierzę. – Nadal mamy do pogadania z dużą grupą żołnierzy. Jestem pewien, że paru z nich nie podzieli mojego zdania. Przez chwilę wilk wpatrywał się milcząco w kapitana, po czym odwrócił łeb i warknął na towarzyszy. – Chodźcie! Trzeba jeść prrędko! Pięć wilków podbiegło do trupów, by rozedrzeć ciała na strzępy wśród pomruków zadowolenia. – Czeka nas jeszcze wiele bitew – oznajmił kapitan wszem wobec. – Zbierzcie, co wam się spodoba. Musimy teraz spotkać się z kamratami tych tu zuchów. – I co wtedy? – zapytał brodacz, który wcześniej przewrócił Harolda. Kapitan pokiwał wolno głową. – Staną przed takim samy wyborem jak wy. Zostaną zabici albo uwolnieni. – Po tych słowach wsunął miecz do pochwy, odwrócił się i puścił pędem za resztkami armii Nunna. Harold złapał swój miecz i ruszył za dowódcą. Mieli nadzieję, że w następnym starciu spisze się lepiej. Joan Blake patrzyła to na Carla, to znów na Rebeccę Jackson – męża i żonę, którzy odnaleźli się w tym obcym świecie. Carl zdołał się przebić przez obronę Thomasa, wiodąc za sobą pół tuzina ludzi. Na widok żony stanął jednak jak wryty, za nim stłoczyli się żołnierze. Ciszę przerwała Rebecca. – Carl, czemu nie posłuchasz głosu rozsądku? Po tych słowach na twarzy Jacksona zagościł wyraz szyderstwa. – Patrzcie ją, wszystkowiedząca się znalazła. Nie ma takiej chwili, byś mi czegoś nie wypominała. Ale teraz to ja rozdaję karty. Mam za sobą całą armię. Może gdzieś naprawdę miał całą armię? Trudno było określić, iloma ludźmi dowodzi. Thomas i Bobby postrzelili kilku z łuku. Oczywiście, nie miało większego znaczenia, czy Jackson chowa w odwodzie jeszcze sześciuset ludzi. Ta szóstka, która mu teraz towarzyszyła, łatwo sobie poradzi, jeśli zechce ich zabić. Joan skierowała wzrok na drugą stronę polany, gdzie Jason i wielki drzewolud stali nieruchomo. Nie miała pojęcia, co robią. Czyżby żaden z nich nie zauważył, że kobiety są w niebezpieczeństwie? Zaczęło padać. Bobby krzyknął przeraźliwie. Zatoczył się na drzewo, które służyło mu dotąd za osłonę. Żołnierze szyli do nich z łuków. W ramieniu Bobby’ego utkwiła strzała. Na skraju polany, wychodząc ostrożnie spomiędzy drzew, pokazywali się nowi żołnierze. Powiększała się armia Jacksona. Ale co się stało z Thomasem? Deszcz się wzmagał. Już po kilku sekundach lało jak z cebra. – Dość tych pogaduszek. – Carl Jackson zrobił krok do przodu, z tyłu poruszyli się jego ściśnięci żołnierze. Joan przypuszczała, że natychmiast pójdą w ślady swego dowódcy, cokolwiek zrobi. Rozciągnął wargi w zjadliwym uśmiechu. – Biorę sprawy w swoje ręce. Daleki huk gromu przetoczył się po niebie. – Do diabła, Carl – rzekła spokojnie jego żona. – Nie zmuszaj mnie do tego. – Joan zauważyła, że Rebecca zaciska palce na rękojeści noża. Jackson ruszył na nią z własnym nożem, nachylając się lekko nad przedmiotem trzymanym w drugiej ręce: kulą wypełnioną granatowym płynem. – Jeszcze będziesz mnie błagać o szybką śmierć – mruknął Jackson. Niczym błyskawica coś wypadło z lasu i z groźnym pomrukiem skoczyło na Carla. Jackson wrzasnął, zasłaniając twarz rękami. Kula i nóż pofrunęły w powietrze. Dopiero kiedy Jackson upadł na ziemię, przygnieciony ciężarem Charliego, Joan poznała, cóż to za stwór go zaatakował. Ale Charlie nie był już tamtym milutkim pieskiem, który kiedyś mieszkał w domu Blake’ów. Zacisnął szczęki na ramieniu wrzeszczącego Jacksona. Jeden z żołnierzy podbiegł i podniósł leżącą kulę, lecz prędko ją odrzucił, wtórując Carlowi swoim wrzaskiem, gdy spopieliła się skóra na jego dłoni. Deszcz tymczasem spływał z nieba potokami, ograniczając widoczność do dziesięciu kroków. Wszyscy z wyjątkiem najbliższych żołnierzy brnęli przez błoto niczym szare widma. Joan przypomniała sobie przebieg wcześniejszej bitwy, kiedy to drzewolud i Jason przywołali wicher. Może i tym razem na swój sposób walczyli z żołnierzami? Wciąż ich widziała dość wyraźnie, gdy pięciu wojaków z gwardii Jacksona dobyło mieczy i ruszyło naprzód z okrzykiem na ustach. Spojrzała na Rose i Rebeccę, które stały sparaliżowane strachem. Chciała na nie krzyknąć, przypomnieć im jeden ze sprytnych planów Thomasa. Ale żołnierzy było zbyt wielu i biegli za szybko. – Teraz! – zagrzmiał Oomgosh. Jasna błyskawica uderzyła z nieba, trafiając w uniesiony miecz pierwszego z napastników. Nie zdążył nawet krzyknąć. Kiedy upadł, w powietrzu rozszedł się charakterystyczny zapach ozonu. Czterej pozostali żołdacy odrzucili broń i rzucili się do ucieczki, by wkrótce zniknąć za zasłoną deszczu. Joan stała wstrząśnięta rozwojem wydarzeń. Wiedziała, że powinna teraz coś zrobić – może gonić za wrogami? Nie ruszała się jednak z miejsca, zaskoczona, że ciągle jeszcze żyje. Przywołali deszcz i błyskawicę. Jason czuł się pomocny. Tylko czy ten chłopiec nadal był Jasonem? O nie – raczej fragmentem korzeni i ziemi pod nogami, które stały się częścią jego istoty. Podobnie powietrze, dobrze mu znane, jakby zrodzone w jego własnych płucach. I błyskawica niby iskra skrzesana na opuszkach palców. I deszcz niczym krople łez. Słyszał myśli Oomgosha i dzielił jego uczucia, jak gdyby obaj stanowili elementy jakiejś wielkiej całości, czegoś nader złożonego, trudnego do zdefiniowania. Może tym czymś była cała wyspa? A może świat? Oomgosh kipiał gniewem, ale zarazem radością, kiedy kierował deszczem i sprowadzał błyskawicę. Jason także odczuwał złość wściekłość na tych, którzy chcieli zniszczyć jego las. Z drugiej strony, znajdował przyjemność w łączeniu się z ziemią i niebem dla zniszczenia wrogów natury. Niewielką uwagę przykładał do rozgrywającego się na polanie dramatu, w którym uczestniczyli żołnierze Nunna i dawni mieszkańcy Kasztanowego Zaułka. Ujrzał ich wszystkich w oślepiającej poświacie, kiedy piorun poraził jednego z wojaków. Wszelako znacznie większa część świadomości Jasona sprzęgła się z otaczającymi go żywiołami, tak iż czuł każdy podmuch wiatru i każdą kroplę deszczu. Zauważył, że Oomgosh porusza się niespokojnie. – Jason! – rzekł gromko drzewolud. – Jakiś czas musisz samemu kontrolować ulewę. Chłopiec miał ochotę zapytać o powód, lecz raptem już wiedział: sieć korzeni oplatająca wyspę zawiadamiała o ruchach nieprzyjaciół. W ich stronę biegły zastępy istot, które nie były ludźmi. Oomgosh nie powiedział chłopcu niczego nowego: – Wnet się tu zjawią następni. Musimy znaleźć więcej środków do obrony naszych przyjaciół. Wiesz, jak sprowadzać deszcz i błyskawice. Niech woda pada z nieba, do czasu aż zagasną ostatnie ognie. Jesteś teraz młodszym Oomgoshem. Jason miał nadzieję, że okaże się godnym tego miana. Las poinformował go o przybyciu kogoś nowego. – Co to za cyrk? – usłyszał, tym razem za pośrednictwem uszu. Deszcz lał się strumieniami, gdy Jason wlepiał wzrok w przybysza. Nie tylko oczami dostrzegał tę bladą osobę, ale i zmysłami połączonymi z ziemią – oczom chłopca jawiła się postać podobna do samej śmierci, leśne zmysły wyczuwały jakby bryłę lodu. Przed Jasonem stał Nunn. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Obar miał nadzieję, że nie przybędzie za późno. Zażyczył sobie, aby klejnot pozwolił mu przeniknąć wzrokiem zasłonę deszczu. Smocze oko zmętniało, jakby ta prosta prośba wyczerpała resztki jego mocy. Deszcz jednak zmalał, co pozwoliło magowi rozejrzeć się wokoło. Na polanie panował chaos. Kilku żołnierzy leżało martwych, dwóch sąsiadów odniosło rany. Nawet dysponując ograniczonymi środkami, Obar był w stanie stwierdzić, że deszcz nie spadł z przyczyn naturalnych, a chmura burzowa zawisła w niezwykle dogodnym dla broniących się miejscu. Czarodziej nie widział jeszcze, by Oomgosh dokonał czegoś równie imponującego. Wątpił, czy sam dałby radę mu dorównać, rozporządzając tak szczątkową mocą smoczego kamienia. – Niezbyt szczęśliwe spotkanie, co? Obar się odwrócił, szukając wzrokiem źródła głosu. Po drugiej stronie polany stał jego brat. – Osobiście liczyłem na jakieś okazałe przedstawienie – dodał Nunn. Uniósł dłonie, prezentując swoje kamyki; migotały blado jedynie cząstką zwykłego blasku. Pokiwał głową nad osłabionymi klejnotami. – Cóż, najwyraźniej smok nie chce na razie stwarzać nam okazji do finałowej walki. Dlatego musimy stoczyć malutką bitewkę, tylko ty i ja. – Czarnoksiężnik wskazał na kamień, który Obar trzymał w wyciągniętej ręce. – Każde z oczu zawiera mały ułamek zwykłej mocy. A przypuszczam, że wszystkie kamienie są jednakowe. Takim to sposobem jestem od ciebie, drogi bracie, dwukrotnie silniejszy. Z jakąż rozkoszą zetrę cię na proch dzięki przewadze jednego osłabionego kamyczka. – Co pan zrobił mojemu tacie?! – zawołał nagle Bobby, nie podnosząc się z ziemi. Nunn pomachał chłopcu przyjaźnie. Wydawało się, że z każdą chwilą bawi się coraz lepiej. – Jak to? Nie wiesz, że go zjadłem, a w zasadzie wchłonąłem jego energię życiową? Tak samo planuję postąpić z moim bratem, gdy już odbiorę mu klejnot. – Przeniósł uśmiech na Obara. – Znów zabawię się w kanibala. Obar miał dość tych kpin. – Może byś wreszcie coś zrobił, zamiast tyle gadać? – Widzę, że nie lubisz pożegnań. – Nunn podniósł dłonie wyżej. – W takim razie prędko się uwinę. Obar zdążył jednak posłużyć się zaklęciem – snop zielonego ognia pomknął w stronę Nunna, a pędząc przez deszcz, rozdzielił się na dwie, cztery i wreszcie na szesnaście płonących kul, które ze wszystkich stron opadły czarnoksiężnika. – Sprytnie – skonstatował Nunn. Wirując dokoła, strzelał z klejnotów wiązkami energii. Trafione kule wybuchały, tutaj dwie, tam trzy, potem cała grupka jedna za drugą, aż pozostały tylko cztery. Nunn zwlekał i Obar zastanawiał się, czemu to przypisać. Wszak rzucone zaklęcie było niewielką niedogodnością dla jego brata. Może klejnoty Nunna były już tak wyczerpane, że nie mogły sobie chwilowo poradzić z ostatnimi czterema kulami? Te ostatnie kule ognia nie dokuczały już Nunnowi. Wszystkie cztery wisiały nieruchomo w powietrzu, by wnet zacząć krążyć po wielkim okręgu naprzeciwko czarodzieja. Nunn przebierał rękami, jak gdyby żonglował. Parsknął śmiechem. – A to co?! – Śmiech jego urwał się okrzykiem zdumienia. Cztery kule eksplodowały, a on gapił się na strzałę sterczącą z jego ramienia. – To za mojego ojca! – krzyknął Bobby, nakładając kolejną strzałę. – Jakim cudem? – Nunn patrzył oszołomiony na swe zranione ramię. – Nic nie może się przedostać przez moje linie obrony. – Owszem, ale wtedy, kiedy dysponujesz pełną mocą klejnotów -. przypomniał mu Obar spokojnie. Prawdę mówiąc, zdarzało już się w ciągu tych wszystkich lat, że strzały – a raz nawet nóż Obara – przedarły się przez magiczne bariery Nunna. W tamtych przypadkach jednak czarodziej zawsze wyciągał je ze śmiechem. W obecnej chwili stanowiło to dla niego kłopot. Nigdy jeszcze, odkąd zdobył swoje klejnoty, Nunn nie był taki bezradny. Obar postanowił skończyć z nim raz na zawsze. Nie liczył przy tym na pomoc własnego oka. Cóż, jeśli zajdzie taka konieczność, przebędzie pieszo tę błotnistą polanę i udusi Nunna gołymi rękami. Postąpił krok naprzód, jeden i drugi, uważnie obchodząc człowieka, który wciąż szamotał się na ziemi z psem. – Co robisz? – zawołał Nunn. Obarowi zdawało się, że słyszy strach w głosie brata. – To już koniec – odparł. – Tylko ty i ja. – Ach, muszę cię rozczarować. Niestety, zaprosiłem na nasze przyjęcie paru gości. Uśmiech powrócił na twarz Nunna, gdy na polanę wyskoczyły rudowłose małpy. Patrząc na nowych intruzów, Joan Blake pomyślała, że to się już nigdy nie skończy. – O Boże! – wymamrotała Rose, gdy stwory tłumnie wychodziły się z lasu. – O mój Boże! – Głos jej cichł stopniowo, jakby traciła już wszelką nadzieję. Joan postanowiła pobudzić sąsiadki do działania. – Rose! – krzyknęła. – Rebecca! Chodźcie tutaj! Lepiej się bronić wspólnymi siłami. Rose ocknęła się z zamyślenia i zamrugała oczami, jakby dopiero teraz uzmysłowiła sobie powagę sytuacji. Z przeciwnej strony w strugach deszczu nadchodziła Rebecca. – Cofnijmy się trochę! – zaproponowała Joan. – Stańmy plecami do jednego z tych wielkich drzew. – Idę przyprowadzić Bobby’ego. Jest ranny – rzekła Rebecca, odwracając głowę. Joan wyrzucała sobie, że sama o tym nie pomyślała. Wszakże, z drugiej strony, czy ktoś ją wybrał na dowódcę? Powinna się raczej cieszyć, że inni wykazują inicjatywę. – Hej, Rose! – zawołała na przyjaciółkę, która znów bujała myślami w obłokach. – Chodź tu do mnie natychmiast! Nad nimi, niewyraźne w strugach ulewy, wznosiło się wysokie drzewo. Rose i Joan przytuliły się do siebie, gdy Rebecca na poły prowadziła, na poły niosła Bobby’ego w ich stronę. – Och, Bobby! – szepnęła Rose, gdy Rebecca wreszcie przyprowadziła chłopca. – Ty naprawdę jesteś ranny. – Wyciągnęła ręce, ale nie dotknęła nimi Bobby’ego, jakby chciała mu pomóc, lecz nie miała odwagi spróbować. Ciemna plama krwi widniała na jego bluzce tuż pod kołnierzykiem. Ubranie miał przesiąknięte od deszczu, trudno więc było oszacować, czy bardzo krwawi. Spróbował się uśmiechnąć. – Staram się o tym nie myśleć. – Uniósł łuk. – Zostało mi jeszcze trochę strzał. – Dasz radę jeszcze strzelać? – spytała Joan. – Chyba tak. – Pokazał plamę na bluzce. – Odłamałem koniec strzały. Reszta została mi w ramieniu. Przez to strasznie ciężko celować. – Powinieneś odpocząć, skarbie. Może nie będziesz wcale musiał... – Życzliwe słowa ugrzęzły Rose w gardle, kiedy zobaczyła, że cztery małpiszony pędzą w ich kierunku. Zabierzcie to ze mnie! I nagle pies zniknął. Carl Jackson przestał zasłaniać twarz rękami. Pies nie rozpłynął się w powietrzu – stał kilka kroków dalej ze wzrokiem utkwionym w bandę podobnych do małp zwierzaków o długiej rudej sierści, które wbiegały na polanę. Jackson myślał, że już po nim. Kąsane i szarpane rany pokrywały całe jego ciało. Ledwo co ruszał lewą ręką. Nadgarstek był czerwony i paskudnie poharatany; zdawało mu się nawet, że widzi kawałek kości. Dotknął twarzy. Płat skóry zwisał luźno z policzka. Dźwignął się na nogi. Zdziwił się, że go bardziej nie boli. Zastanawiał się, czy chwycić psa z tyłu i ukręcić mu kark. Nie miał jednak gwarancji, że mu się powiedzie. Nie chciałby znów odpierać ataków tego psa. Potrzebował swej broni. Noża i kuli. Zaledwie pomyślał o tej ostatniej, gdy ukazała mu się w odległości dziesięciu kroków, błyszcząc zimnym światłem. Musiał zachować szczególną ostrożność. Póki co, pies patrzył w drugą stronę, powarkując na widok małp. Carl zrobiłby wszystko, byle nie przypominać zwierzęciu, że jego ofiara żyje. Zrobił krok w stronę kuli. Pies nadal nie zwracał na niego uwagi. Może małpiszony zakatrupią parszywego czworonoga? Własnoręczne poćwiartowanie gadziny sprawiłoby mu oczywiście dużo większą radość. Choć, kto wie, może te ryże stwory chcą zabić właśnie Carla Jacksona? Wcale nie szło mu tak gładko, jak zapowiadał Nunn. Sprawy wrócą jednak na właściwy tor, gdy tylko odzyska czarodziejską kulę. Nunn zanosił się od śmiechu. Kiedy wyszarpnął strzałę z ramienia, miał ochotę wrzeszczeć. Kamienie zawsze oszczędzały mu tego rodzaju boleści. Niemniej się śmiał. Znów będzie miał kamienie – dwa, trzy, może nawet cztery. A ta odrobina mocy, zachowana w jego własnych oczach, powinna do tego czasu zachować go przy życiu. Paru ocalałych obrońców cofało się przed napastnikami, gdy ci z wrzaskiem rozbiegali się po polanie. Małpy atakowały chaotycznie, lecz skutecznie. Bitwa powinna szybko dobiec końca. Żołnierze Nunna zostali wybici bądź zbiegli – wszyscy oprócz nowego kapitana, którego, jak się wydawało, pożerało żywcem wielkie psisko. Nunn porachuje się z żołnierzami. A na razie dawał upust swemu zadowoleniu, szydząc z burzy zamieniającej polanę w grzęzawisko. Miał dobry powód do śmiechu. Czarodziej w życiu nie widział większego chaosu. W tym świecie obowiązywała ważna zasada: Gdzie panował chaos, tam wygrywał Nunn. A działy się tu rzeczy wprost niewiarygodne. Jego brat, przykładowo, gnał w jego stronę z drugiego końca polany. Widząc starego wariata w białych szatach, który biegnąc, rozchlapuje błoto, Nunn śmiał się do rozpuku. Wokół kręgu Dzień, w którym spełniło się przeznaczenie Oomgosha, część druga Tak więc po wielu trudach drzewolud odnalazł dom na końcu świata. Ponieważ gorąco pragnął poznać tajemnicę tego miejsca, postanowił czym prędzej wejść do środka. Przed drzwiami wszakże siedziała wielka sowa. Jedni uważają sowę, która rzekomo zawsze poprzedza śmierć, za wieszczkę nieszczęścia. Według innych ptak ten jest heroldem przyszłych zdarzeń, a szum jego wspaniałych białych skrzydeł zapewnia ludziom szczęśliwy los. Oomgosh pokłonił się więc sowie i podszedł do masywnych drzwi, wykonanych – zdawać by się mogło – z kamienia, Przy drzwiach wisiała tabliczka zapisana zgrabnymi literkami: „Tylko wtedy pukaj, gdyś gotów”. Oomgosh czuł się gotów, jakżeby inaczej, wszak widział już cały świat prócz tego odludnego zakątka. Nie namyślając się długo, załomotał w drzwi sękatą pięścią. Drzwi natychmiast się otworzyły. Za progiem stał młody mężczyzna, mile uśmiechnięty. – Wejdź, proszę – rzekł. – Spodziewałem się ciebie. Te słowa zdziwiły Oomgosha. Ale skoro on słyszał o tym domu, i jego właściciel mógł usłyszeć o nim. Wszedł więc do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nim samoistnie. Mężczyzna odwrócił się i poprowadził Oomgosha do ogromnej komnaty. Zaprawdę po raz pierwszy drzewolud widział tak obszerną komnatę, zdolną pomieścić spory las, o ile taki mógłby tam wyrosnąć. Niełatwo było określić dokładne wymiary sali, albowiem tylko w środku paliło się światło, gdy reszta tonęła w ciemności. Młody człowiek znów obdarzył uśmiechem swego gościa. – Masz wrażenie, że już wszystko widziałeś? Wobec tego dobrze zrobiłeś, że tu przyszedłeś, będziesz bowiem świadkiem jedynej rzeczy, która uszła twej uwagi. Oomgosh po to właśnie tu przywędrował, chociaż nie zdążył ująć w słowa celu swej wizyty. Niebawem odkryje najgłębszy sekret domu na końcu świata. Ale co to będzie? Czy naprawdę zobaczy coś, czego jeszcze nie widział na ziemi? ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Joan Blake skoncentrowała uwagę na trzymanej w ręku maczecie. Rose wrzasnęła, kiedy małpiszony zaczęły pędzić w ich kierunku. W odpowiedzi małpiszony również wrzasnęły. Strzała Bobby’ego przebiła pierś jednego z napastników, pozostało więc trzech, po jednym dla Joan, Rose i Rebeki. Stwory wymachiwały nożami. Sama broń nie mogła dać im przewagi nad kobietami, lecz miały niezwykle długie ramiona. Jeśli Joan i jej towarzyszki nie odwrócą czymś uwagi napastników, zanim zdążą się zastawić nożami, oni poderżną im gardła. Rudowłosi unieśli wysoko ręce, szykując się do zadania decydującego ciosu. – Nie tak prędko! – rozległo się z boku. Zza drzewa wyskoczył Thomas, pakując miecz do brzucha najbliższej małpy. Małpy przypadającej na Rose, przemknęło Joan przez głowę. Szybko jednak skupiła myśli na bitwie. Oto, tak jak chciała, uwaga napastników została rozproszona. – Teraz! – krzyknęła do kobiet, biegnąc z podniesioną maczetą. Drugi napastnik przystanął gwałtownie między Joan a Thomasem dobijającym powaloną małpę. Obnażył zęby i wycelował nożem w pierś Ochotnika. – Nie! – wrzasnęła Joan, uderzając ze wszystkich sił maczetą. Tym razem trafiła ostrą krawędzią, która ugrzęzła w małpiej czaszce tuż nad linią oczu. Joan odskoczyła do tyłu, gdy wróg padał na ziemię. – Uwaga! – krzyknął Thomas. Odwróciwszy głowę, Joan zauważyła, że ostatnia małpa wciąż trzy – ma się na nogach. Obiegła Rebeccę, kierując się na Rose, która z rozdziawionymi ustami gapiła się na stwora. – Rose! – ostrzegła ją Joan. – Gdzie masz nóż?! Zdawało się wszakże, że Rose niczego nie słyszy. – O, nie! – warknęła Rebecca, gdy małpa ją ominęła. – Koniec żartów! W ostatnim momencie Rose rzuciła się z krzykiem do ucieczki. Małpiszon zahaczył ją nożem o nogę. Rebecca jednakże siedziała już stworowi na karku. Trzymając nóż oburącz, wepchnęła go w plecy rudowłosej małpie, aż klinga zagłębiła się po sam trzonek. Małpa ryknęła z bólu, próbując dosięgnąć noża długimi kończynami. Runęła na kolana, a potem na bok, kłapiąc szczęką i trzęsąc się spazmatycznie. – To jeszcze nie zdechło! – zawołała Rebecca. Rose popatrzyła na swój nóż, jakby do tej pory nie zdawała sobie sprawy z jego posiadania. Wtem macająca na oślep łapa rannego stwora złapała ją za spódnicę. – O Boże – szepnęła Rose. Przyklękła i przebiła nożem pierś małpy, która krzyknęła przeraźliwie i wkrótce zwiotczała. – Pozbierajcie swoją broń! – napomniał je Thomas. – Zaraz zjawią się nowi. Joan zauważyła, że cały bok szaty Ochotnika jest brązowy od krwi. Kucnął, żeby wyszarpnąć miecz z trupa. Wtedy przechwycił świdrujące spojrzenie Joan. – Kiedy do człowieka strzelają raz za razem, prędzej czy później trafi go któraś strzała. – Thomas wsparł się na mieczu jak na kuli, dźwigając się na nogi. – Na razie nie mam czasu, aby się tym przejmować. Tak więc rany odniosło już troje obrońców. A małpy znów nacierały. Stwory krążyły wokół Obara, lecz żaden nie ważył się atakować. Cokolwiek działo się w ich prymitywnych mózgach, nie skłaniało ich do zadzierania z czarodziejem. Obar zatrzymał się chwiejnie kilka kroków przed Nunnem. – To się musi skończyć, bracie. – Nie inaczej – zgodził się Nunn z denerwującym uśmiechem. – Tyle że nasze wspaniałe, potężne smocze oczy prawie całkiem wysiadły. Jak zamyślasz mnie powstrzymać, bracie? Może miarę przebrało wspomnienie wszystkich tych lat, przeżytych w strachu przed szachrajstwami Nunna, albo wszystkich tych chwil, kiedy Obar patrzył bezradnie, jak Nunn niszczy jego dzieła? A może ten wstrętny uśmiech przeważył szalę? Tak czy inaczej, Obar dał się ponieść emocjom. Z krzykiem rzucił się na czarnoksiężnika. Nunn wrzasnął, gdy brat chwycił go za ramiona. Obar nie mógł jednak pohamować impetu, jego stopy poślizgnęły się na mokrej ziemi. Obaj runęli w błoto. Kolejna gromada małp, tym razem w liczbie tuzina, pędziła przez polanę w stronę Joan i jej przyjaciół. – Masz jeszcze strzały, Bobby? – pytał natarczywie Thomas. – Została mi jedna – padła odpowiedź. – Cóż, zrób z niej dobry użytek! – Ochotnik jęknął boleśnie, prostując się i unosząc miecz. Joan znów dzierżyła maczetę, oprócz niej zabrała nóż jednej z zabitych małp. Rebecca także zdążyła się przygotować do obrony. Tylko Rose patrzyła tępym wzrokiem na swoją broń, nadal tkwiącą w ciele rudowłosej małpy. Dopisało im niebywałe szczęście, że w ogóle przeżyły pierwsze dwa ataki. Joan nie miała jednak nadziei na przetrwanie trzeciego. Odwróciła się do dwóch milczących osób, stojących na samym skraju polany. – Oomgosh! Jason! Jeśli możecie coś zrobić, lepiej zróbcie to teraz! Błyskawica rozjaśniła niebo, ukazując na moment całą zalaną deszczem polanę, a na niej jakieś trzydzieści małp szykujących się do ataku za szarżującą właśnie dwunastką. Piorun trafił jednego z biegnących na czele napastników. Rudowłosy stwór dostał konwulsji i padł twarzą na ziemię. Pozostałe małpy przystanęły. Gdyby nie padający ciągle deszcz, można byłoby sądzić, że czas stanął w miejscu. Wtedy jednak, gdzieś pośrodku wrogiej zgrai, rozbrzmiało dzikie jękliwe wycie. Małpy błysnęły kłami i wznowiły atak ze zdwojoną zaciętością. Nie powstrzymała ich błyskawica. Jeśli już, to tylko je rozwścieczyła. Zbliżały się bardzo szybko. – Psiamać! – mruknął Thomas. Uniósł miecz ponad głowę. Chodźcie do mnie, bydlaki! – ryknął, ruszając na spotkanie z wrogiem. Polana się przybliżała, las – oddalał. – Mamo! – zawołał Jason. Groziło jej niebezpieczeństwo. Korzenie powiedziały mu o jej strachu i beznadziejnym położeniu. Groźba wisiała nad nimi wszystkimi. – Nie, Jason! – zawołał Oomgosh. – Nie odrywaj stóp od korzeni. Zajmij się deszczem i błyskawicami. Celuj w napastników i wygaszaj ogień ich nienawiści. – Wyrwał z ziemi jedną z mocarnych nóg. – Ja pójdę! – rzucił przez ramię. – Znam się na walce. Thomas zniknął Joan z oczu. Patrzyła, jak uderza na hordę rudowłosych małp, a jego miecz to się wznosi, to opada, uwijając się w tłumie nieprzyjaciół. Małpy miały jednak zbyt wielką przewagę. Opadły Thomasa całą zgrają. Jeszcze raz błysnął jego miecz, a potem Joan widziała już tylko wielką, rozwrzeszczaną górę rudych małpiszonów. Thomas zapewne poniósł śmierć. Powstrzymał na moment szarżę wroga, ale po co? Joan spojrzała na swoją maczetę, znów gotową do boju – samotne ostrze przeciwko chmarze wrogich stworzeń. Bobby po raz ostatni napinał łuk, Rose sprawiała wrażenie sparaliżowanej strachem. Nie mieli dokąd uciekać, żaden plan nie mógł im już pomóc. Joan podniosła wzrok. U jej boku pojawił się Oomgosh. – Jeszcze zobaczymy! – huknął. Minął ją krokiem pewnym i sprężystym, mimo błotnistych kałuż. Małpy odsunęły się od swej najświeższej zdobyczy, zwracając oczy na nieoczekiwanego przeciwnika. Jednakże tym razem nie rzuciły się na oślep do ataku. Uformowały niezbyt równą linię i ruszyły naprzód powoli, wysuwając zawczasu noże. Być może pamiętały Oomgosha z poprzednich potyczek. W każdym razie, ich zachowanie uległo wyraźnej zmianie. Oomgosh machnął na napastników zdrową ręką. – Chodźcie, malcy. Jeśli pragniecie ujrzeć oblicze śmierci, chętnie wam je ukażę. Cztery małpy przepchnęły się przed pierwszy szereg. Każda z nich dzierżyła w ręku włócznię. Joan wiedziała, że mają zatrute groty. To przez nie Oomgosh stracił ramię. Gdyby nie interwencja Hyrama Sayre’a, trucizna mogła odebrać mu życie. – Chcecie pojedynczo? – zapytał drzewolud. – Czy też wszyscy naraz? Jakby w odpowiedzi, jedna z małp wyskoczyła do przodu i cisnęła włócznię. Oomgosh nie próbował się nawet uchylać. Zatruty grot utkwił mu w ramieniu, gdy ruszył na śmiałka. Złapał małpę za futro, poderwał z ziemi i rzucił do lasu; frunące ciało szybko zniknęło za zasłoną deszczu. Oomgosh szedł dalej. Wpadł między małpy i wyrzucił następną w powietrze, zanim zdołała zastawić się włócznią. Charlie wpadł w grupę małpiszonów, warcząc i kąsając je w łydki. Sekundę później uciekł na pustą przestrzeń. Być może nawet pies zdał sobie sprawę, że wróg jest zbyt silny. Jedna z małp posłała za nim włócznię, która wbiła się w ziemię o cal od psiego ogona. Rebecca podeszła do Joan. – Musimy im jakoś pomóc. Miała rację. Joan stała niczym posąg, zbyt zmęczona i zszokowana rozlewem krwi, by myśleć o jakimkolwiek działaniu. Oderwała wzrok od bitwy i spojrzała na sąsiadkę. – Może we dwójkę załatwimy któregoś z maruderów, co? zaproponowała Rebecca. – Warto spróbować – zgodziła się Joan. Wszystko, byle nie bezczynne oczekiwanie na śmierć. Obie kobiety ruszyły żwawo, chcąc podejść z boku gromadę małp walczących z Oomgoshem. Chwilowo drzewolud zaprzątał całą uwagę wroga. Cisnął w powietrze kolejną małpę, w zamian za co następna włócznia ugrzęzła mu w plecach. Potknął się, lecz zdołał utrzymać równowagę. – Oomgosh! – krzyknął Jason. Rzęsisty deszcz nie ustawał. Właściwie dlaczego Hyram Sayre przyglądał się temu? Obrazy były zbyt krwawe, wytrącały z równowagi, wywoływały w nim uczucia podobne do tych, które dręczyły go w przeszłości. Cóż za nierozsądna myśl: przecież nie był już nawet Hyramem Sayre’em. Był Opiekunem Zieleni. Tak właśnie go przezwał ów jegomość, który wyglądem przypominał drzewo. A który teraz był w poważnych opałach. Jeśli Hyram Sayre mu nie pomoże... Nie, jeśli nie pomoże mu Opiekun Zieleni, będzie z nim krucho. Pragnął pokoju. Pragnął dawać życie, pomagać rosnąć. Dawnego Hyrama Sayre’a zaślepiała złość i żądza niszczenia wszystkiego, co mogło zaszkodzić trawnikowi. Opiekun Zieleni powinien mieć inne zapatrywania. Czemu w ogóle wspominał tamte czasy? Pewnie dlatego, że się przypatrywał, zamiast działać. Opiekun Zieleni mógł przecież uratować drzewoluda – Oomgosha – od śmierci. Jeśli tylko... Jakie znowu, jeśli”? Dawny Hyram Sayre zwykł chować się przed światem za swoim trawnikiem. Opiekun Zieleni nie mógł ograniczać własnej mocy. Jeżeli naprawdę zamierzał być nadczłowiekiem, musiał przyjąć na swe barki brzemię odpowiedzialności. – Już lecę! Już lecę! – zawołał, opadając z nieba. Ulewa zamieniła pole bitwy w bajoro, w którym nogi zapadały się po kostki w błoto. Kiedy to się skończy, Opiekun Zieleni prawdopodobnie tu wróci i sprawi, że na polanie rośliny znów puszczą pędy. Najpierw jednak musiał wziąć udział w ratowaniu życia. Walka pod nim ustała, gdy zaczął krążyć wolno nad polaną. Już się przyzwyczaił, że tak działa na ludzi; widocznie miało to coś wspólnego z zieloną poświatą, którą emanował. Gdy wytężył wzrok, dostrzegł dwóch typów, którzy nadal taplali się w błocie, zajęci własną, dwuosobową wojną. Ich los nie obchodził wszakże Opiekuna Zieleni. Nie miał czasu, by zawracać sobie głowę plewami ludzkości. Leżała mu jednak na sercu dola owego jegomościa, który także opiekował się ziemią. – Drzewoludzie! – zawołał. Wielkolud – Oomgosh, jak go nazywali – spojrzał do góry. – To ty? – Znowu potrzebujesz mojej pomocy – oświadczył spokojnie Opiekun Zieleni, opadając przy boku drzewoluda. Jak poprzednio, tak i teraz dotknął przypominającej korę skóry Oomgosha. Od razu wyczuł, co niedobrego się pod nią dzieje. Ostatnim razem, kiedy dzielił się swoją mocą, odkrył chorobę drzewoluda spowodowaną obecnością trujących substancji w jego organizmie. Mimo że teraz tych substancji było dwukrotnie więcej, Oomgosh jakoś trzymał się na nogach. Z pewnością zasługiwał na dary Opiekuna Zieleni! Opiekun Zieleni sam nie mógł walczyć, toteż postanowił przekazać temu wojownikowi dość mocy, by mógł przezwyciężyć zgubne działanie trucizny i z nową siłą stawić czoło siewcom zniszczenia. Tak, to brzmi pięknie, doszedł do wniosku. Jego własna moc, energia zieleni, przelała się na wojownika. Skóra drzewoluda rozbłysła na moment jaskrawą zielenią. Opiekun Zieleni cofnął ręce. Oomgosh ze śmiechem wyrwał włócznie z ciała. – Dziękuję. Chciałbyś się do nas przyłączyć? Byt zwący się niegdyś Hyramem Sayre’em rozejrzał się po polanie. Zobaczył dwa stwory, okładające się pięściami w błocku, tak ubabrane ziemią, że nie sposób było ich rozpoznać. Dawniej i on miał nieraz ochotę puścić w ruch pięści. Tamte uczucia znów mogłyby w nim odżyć. Ujrzał nienawiść wypisaną na twarzach małp. I on kiedyś nienawidził – trwał w nienawiści do wszystkich sąsiadów, którzy się z niego naśmiewali, i wszystkich nastoletnich debili niszczących mu trawnik dla frajdy. Nie! Co było, nie mogło się powtórzyć. – Wybaczcie – powiedział. – Nie mogę. Musiał stąd natychmiast odfrunąć. Poszukać spokoju na bezkresnym niebie. Jason ledwo co słyszał szum ulewy. Bo tam, na polanie, jego przyjaciele odnosili rany i umierali. Chciał do nich pobiec, pomóc im w jakiś sposób. Błyskawica tylko rozwścieczyła okrutne małpoludy. I chyba już napadało dość deszczu, by dogasić resztę ogni na wyspie? Oomgosh kazał mu jednak zostać. Jason nadal spiętrzał zwały ciemnych chmur, nadal był gotów w razie potrzeby spuścić błyskawicę, lecz głównie zwracał uwagę na dramat rozgrywający się przed nim na polanie. Raptem Hyram Sayre wychynął spod obłoków i uzdrowił Oomgosha dotykiem dłoni. Drzewolud wyprostował się i omiótł wrogów wyzywającym spojrzeniem, jakby zapomniał o truciźnie płynącej w jego żyłach. Istota, która dawniej była Hyramem Sayre’em, zniknęła w wielkim rozbłysku zieleni. Drzewolud, już w pełni sił, nie musiał się lękać zwykłej gromady małp. – Co?! – zawołał czyjś szyderczy głos z nieba. – Już się zaczęło? Nie mogliście poczekać? Oomgosh zadarł głowę. – Czy to możliwe? Wielkie czarne ptaszysko zatoczyło krąg nad polem bitwy. – Nie trać ducha, Oomgoshu! Kruk nadlatuje z odsieczą. Oblicze drzewoluda zajaśniało szerokim znajomym uśmiechem. – Mój Kruku! Wróciłeś! Czegóż mi więcej potrzeba?! Kruk kołował nad głowami małpiszonów, które syczały i warczały na widok niespodziewanego przybysza. – Ach, gdyby tylko wszyscy uświadomili sobie moje znaczenie! Oomgosh obalił pierwszą małpę, która postanowiła zaatakować. – Ale co cię tak długo zatrzymywało? – Nie podróżowałem sam. – Kruk poszybował na przeciwległy skraj polany, gdzie stał Todd. – Jest tu jeszcze ktoś ze mną. I nawet Kruk miał kłopot ze znalezieniem tego miejsca. Na świecie dzieje się dużo więcej, niż chciałby tego Kruk! – Zauważyliśmy zielony blask – wyjaśnił Todd. – Kruk uważał, że to smocze oko. – Albo oko, albo sam smok – rzekł czarny ptak. – Tak czy owak, bolą mnie już skrzydła. Pofrunęliśmy w stronę światła i oto jesteśmy. – Zielony blask? – zapytał Oomgosh, roztrzaskując o siebie dwa małpie łby. – Raczej zabiegi medyczne tej dziwnej istoty, która przywróciła mi siły. Prowadziło cię przeznaczenie, Kruku. – Przeznaczenie to jedno z moich licznych imion – oświadczył ptak. Zakrakał, gdy włócznia musnęła mu skrzydło. – Czyżby te stwory nie miały manier? Nie widzą, że rozmawiamy? – Obawiam się, drogi Kruku, że są bardzo gruboskórne – odrzekł Oomgosh. Kruk znowu zakrakał. – W takim razie przegnajmy je tam, skąd pochodzą. Na drugą wyspę! Tymczasem większość małp nie marnowała czasu na bojaźliwe przypatrywanie się Oomgoshowi i Krukowi. Na czoło wysunęła się kolejna siódemka włóczników. – Oomgoshu! – zawołał Kruk, kiedy siedem stworzeń ruszyło do ataku z bojowym okrzykiem, by zatopić groty włóczni w ciele olbrzyma. Drzewolud ryknął. Siedem dzid sterczało mu z piersi i ramion, ale on je zignorował, jakby były ukłuciami owadów. – Nigdy nie pozbędziecie się Oomgosha! – wrzasnął na małpy. – Ale Oomgosh pozbędzie się was! – Jednym potężnym machnięciem ręki zmiótł z drogi cztery małpy. Lecz przy następnym kroku się potknął. – Nie! Jeszcze nie jest po mnie! Chcę stać, do czasu aż skończę moje dzieło! Złapał najbliższą małpę i skręcił jej kark. Kopniakiem uśmiercił kolejnego przeciwnika. Ale gdy machnął nogą, sam stracił równowagę. – Nie! – zawołał, padając. – Jeszcze nie całkiem...! Ziemia się zatrzęsła, gdy runął. – Oomgoshu! – wołał Kruk. – Oomgoshu! Drzewolud leżał bez ruchu. To nie mogło być prawdą. – Oomgoshu! – krzyknął Jason, wyrywając stopy z ziemi. Deszcz przestał padać, jakby niebiosom zabrakło łez. Wokół kręgu Dzień, w którym spełniło się przeznaczenie Oomgosha, część trzecia Jak już wiemy, Oomgosh dotarł do domu na końcu świata, gdzie miała się znajdować jedyna rzecz, której jeszcze nie widział. – Nie rób takiej zdziwionej miny – rzekł młody człowiek, jego przewodnik. – Pozwól, że kogoś ci przedstawię. – Machnął ręką, jakby przyzywał osobę schowaną dotąd w cieniu. – Podejdź tu, chłopcze. Młodzieniaszek wyszedł nieśmiało z ukrycia. I chociaż Oomgosh nie widział nigdy tego chłopca, wydał mu się znajomy – począwszy od palców u stóp, mogących łatwo się wciskać do ziemi, poprzez mocne nogi pokryte twardą zielonkawą skórą i pierś szeroką niczym pień drzewa, aż po głowę, na której rosły, zamiast włosów, listki i gałązki. Chłopiec wyglądał na mniejszą wersję jego samego – Oomgosh jako dziecko. – Od dawna na ciebie czekamy – oznajmił gospodarz. W odpowiedzi drzewolud wyrzekł na głos coś – teraz sobie to uzmysłowił – co zrozumiał już bardzo dawno: – A więc to koniec? Ostatnie miejsce, które zobaczę? – Być może nie wszystko jeszcze zakończone – rzekł łagodnie młody człowiek. – Może to dopiero początek twojej ostatniej przygody. W trakcie swych wędrówek Oomgosh nauczył się, że wszystkie rzeczy robią miejsce dla młodszych tego samego gatunku. Nawet najstarsze drzewo musi kiedyś upaść. Oomgoshowi wydało się, że poznał wreszcie tajemnicę stojącego przed nim człowieka. – Czy twoje imię brzmi Śmierć? – zapytał. Młody człowiek uśmiechnął się ciepło. – Może raczej Przemiana. – Wyciągnął ręce do malca i drzewoluda. – Zbliżcie się do mnie obaj i ujmijcie mnie za ręce. Zrobili, o co ich prosił. – Mamy z sobą wiele wspólnego – rzekł młody człowiek do drzewoluda. – Tylko Przemiana trwa wiecznie. Ale zawsze będzie jakiś Oomgosh. Padając, drzewolud uśmiechnął się po raz ostatni, bo kiedy świat zachodził mgłą, on wiedział, że pokonał Śmierć. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY – Nie! Tym razem Joan Blake rozpoznała szczególny głos Hyrama Sayre’a, zanim ten sfrunął z nieba. – Trzeba go uratować! – niby-Hyram zawołał, zlatując na polanę. – Uratować! Czarny ptak, który tymczasem wylądował na ramieniu swojego poległego przyjaciela, teraz podniósł wzrok. – Kruk podejrzewa, że to przekracza nawet twoje umiejętności. Słowa te zacietrzewiły latającego człowieka. – Pomogę! Naprawdę! Nie mogę pozwolić, by tak szlachetne życie skończyło się w ten sposób! – Wylądował obok rozprostowanego na ziemi ciała Oomgosha. – Opiekun Zieleni zrobi, co może! – Oomgoshu! – krzyczał Jason, biegnąc po błocie. – Czy mnie słyszysz? Hyram położył błyszczące dłonie na szerokich plecach drzewoluda. Zabłysło mętne światełko, po czym zaraz zgasło. – I co teraz?! – zapytał Jason rozpaczliwie, zatrzymując się przy Oomgoshu. Opiekun Zieleni potrząsnął bezradnie głową. – Nic nie zrobię, kiedy już nie ma życia. – Wzniósł ręce do nieba. – To dla mnie za trudne! – Popatrzył na małpy, które otrząsały się już z zaskoczenia, zamyślając ponowić atak. – Czemu zrobiłyście to komuś, kto nie niszczył, ale pielęgnował? Dwie małpy wrzasnęły hardo i ruszyły na niego, wymachując nożami. Opiekun Zieleni skierował spojrzenie na swoje palce. – A to za tych wszystkich, którzy tratowali mój trawnik! – powiedział, podnosząc wzrok na napastników. Z rąk buchnął mu zielony ogień, pochłaniając obie szarżujące małpy i jeszcze cztery, które stały opodal. Opiekun Zieleni wrzeszczał jak obłąkany. – Mam tego jeszcze więcej w zapasie! – Ponownie bluznął ogniem. – Niech nikt nie zadziera z Hyramem Sayre’em!!! Małpy odwracały się i rzucały do ucieczki. Opiekun Zieleni ryknął za nimi, wydobywając z gardła nieartykułowany, mrożący krew w żyłach dźwięk. – Jason! – zawołała Rose Dafoe, kiedy małpiszony uciekały z polany. Ale i Jason dokądś uciekał. Wszyscy zapomnieli o Carlu Jacksonie. W sumie nic dziwnego, skoro wielkolud umierał, a inny facet podsmażał małpy zielonym ogniem. Ale kto zapominał o kimś władającym taką mocą jak Carl, popełniał duży błąd. Nawet on się zdumiał przemianą, jaka zaszła w jego dawnym sąsiedzie. Sayre także dysponował mocą – prażył paskudnym zielonym płomieniem – lecz w końcu zupełnie mu odbiło. Gdy dziadek Hyram spalił już tuzin przeklętych małpoludów, wlepił wzrok w swoje dymiące palce. Małpy uciekały. Ludzie krzyczeli. Czarodzieje nadal tarzali się w błocie. Carl postanowił skorzystać z zamieszania. Jeszcze nauczy ich wszystkich moresu. Ale może później. Złapał swoją kulę i ruszył biegiem do lasu. Constance Smith od razu się zorientowała, że przybywa za późno. – O, rany – mruknęła. Polanę zaścielały ciała, głównie małp lub żołnierzy Nunna, ale wśród nich spostrzegła również dwie znajome twarze. Za późno. Mimo całej wiedzy i mocy klejnotu nie zdołała przybyć na czas. Tak szybko, jak tylko mogła, przyprowadziła troje Ochotników oraz Nicka i Salę. Ale nie dość szybko. – Co z Thomasem? – zawołała Maggie, podbiegając do szczątków czwartego Ochotnika. Nie było wątpliwości – Thomas nie żył. Głowa sterczała mu z ramion pod dziwnym kątem, całe ciało miał pokiereszowane. – Zginął z mieczem w ręku – rzekł Wilbert do Maggie, kiedy zatrzymała się nad poległym towarzyszem. – Trudno życzyć sobie lepszej śmierci. Stanley splunął do kałuży. – Obawiam się, że wkrótce każdemu z nas spełni się to życzenie. Pani Smith chciała wiedzieć dokładnie, co tu zaszło. Nie dało się już wskrzesić umarłych, ale zorientowani w sytuacji mogli przynajmniej uratować życie pozostałym. – Thomas nie żyje. Kto jeszcze? – spytała. – Oomgosh – odparł ptak, stojąc nad martwym ciałem drzewoluda. – Najserdeczniejszy przyjaciel Kruka. Nie ma już Oomgosha. Te słowa bardzo zdziwiły panią Smith. Zawsze jej się wydawało, że drzewolud będzie żył wiecznie. – A to kto? – mruknął Wilbert, trąciwszy butem dwie splecione w błocie postaci. – Zabiję cię! – wygrażała jedna z nich, ciężko dysząc. – W takim razie... zabiorę cię z sobą – wysapała druga. – Może tak będzie lepiej! – Obar i Nunn – oznajmiła pani Smith. A więc tak nisko upadli, pozbawieni mocy smoczych kamieni? – Wilbert, bądź łaskaw ich rozdzielić. Wilbert zmarszczył czoło. Wahał się wtrącać w sprawy czarodziejów, choćby nawet oblepiała ich ziemia. – Z jakiegoś powodu czarodzieje władają chwilowo tylko cząstką swej mocy – dodała mu otuchy pani Smith. – Bierz się śmiało do roboty. Niech tylko któryś z nich sprawi ci kłopot, już moje oko się nim zajmie. – Jeżeli, pomyślała, zostało jej dość siły po sprowadzeniu tu Ochotników z Salą i Nickiem. – Może i moje oko na coś się przyda – odezwał się Todd. Chociaż przydałaby mi się pomoc w jego obsłudze. Sala obdarzyła go uśmiechem. Zdołała ominąć kałuże błota, by stanąć u jego boku. Młodość i entuzjazm, pomyślała Constance z rozrzewnieniem. Sama, niestety, czuła się o wiele bardziej zmęczona. Stanley podszedł bliżej. – Pozwolicie, że pomogę? Złapał za ramiona pierwszego z ubłoconych awanturników, podczas gdy Wilbert objął w pasie drugiego. – Liczymy do trzech – rzekł Wilbert. – Zawsze chciałem to zrobić czarodziejowi – stwierdził Stanley z zadowoleniem. Gdy doliczyli do trzech, walczący zostali rozdzieleni. – Kto śmie mnie dotykać?! – ryknął Nunn z furią. – Póki co, nie masz tu nic do powiedzenia – odparł Wilbert. A więc to byli dwaj najpotężniejsi czarodzieje na świecie? W tej chwili wyglądali jak para wyczerpanych zwariowanych starców. Po śmierci jej przyjaciół i dziwnym osłabieniu kamieni był to kolejny dowód, że w świecie dokonuje się zasadnicza zmiana. Pani Smith miała wrażenie, że zmiany dopiero się zaczynają. Wśród konarów głośno zaszeleściły liście. Kiedy Constance podniosła oczy, dostrzegła sowę usadowioną na wysokiej gałęzi. – Hu! – odezwała się sowa. Pani Smith nie widziała dotąd sów w tej okolicy. Gdy gałęzie wokół ptaka zakołysały się wraz z powrotem wiatru, uświadomiła sobie, jak cicho było na świecie po ustaniu deszczu. – Kruk musi lecieć – oświadczył ptak, rozpościerając skrzydła. – Dokąd? – zapytała pani Smith. – Przyprowadzić Oomgosha! – odparł Kruk, zrywając się do lotu. Słowa zamarły na wargach pani Smith, kiedy, jakby nigdy nic, zza drzewa wyszła Mary Lou. Todd gwizdnął z cicha. – Właśnie się zastanawiałem, gdzie przepadłaś. Mary Lou nie zwróciła uwagi na Todda. Nie spuszczając wzroku z pani Smith, kiwnęła lekko głową. – Teraz się zacznie. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY – Zadziwiające, jak szybko rosną szeregi naszej armii – rzekł kapitan do Harolda. Bardzo szybko, pomyślał Harold. I trochę zbyt łatwo. Nie to, żeby marzyła mu się kolejna potyczka. Resztki rozproszonej armii Nunna biegły na oślep przez las. Żołnierze stracili ochotę do walki. Przegrana bitwa sprawiła, że skwapliwie przystawali na proponowane im warunki. Jedynie wilki, które rozsmakowały się w mięsie niepokornych żołnierzy, okazywały niezadowolenie takim obrotem sprawy. Najwidoczniej drapieżniki nadal były głodne, mimo że ostatnio sporo jadły. Snuły się na obrzeżach ludzkiego tłumu, obserwując wojaków z mieszaniną pożądliwości i strachu. Harold zastanawiał się, czy cokolwiek jest w stanie zaspokoić ich apetyt. Kapitan promieniał radością. Chyba nawet nie zauważył padającego deszczu, lustrując szeregi swojego rozrastającego się oddziału. – Wkrótce okryjecie się chwałą! – zawołał do zgromadzonych. – Wkrótce stoczymy ostateczną bitwę i zgładzimy Nunna! – Zdawało się, że kapitan nie dostrzega konsternacji, która odmalowała się na twarzach żołnierzy, kiedy wymówił imię czarodzieja. – Koniec ze strachem! Sława bohaterom! Harold nie wiedział, jak kapitan zamierza dobrać się do skóry Nunnowi, mimo że przejęcie armii czarodzieja nastąpiło z nadspodziewaną łatwością. Ale nie tylko to go martwiło – w ciągu ostatnich godzin, w miarę jak kapitan święcił kolejne sukcesy, malało jego zainteresowanie Haroldem. Kto wie, może powinien się cieszyć z tego faktu? Bądź co bądź, kapitan był niewiele mniej szalony od Nunna. Niemniej przyjemnie było odgrywać znaczącą rolę w tym świecie. Człowiek łatwiej znosił tutejsze dziwactwa. Harold ruszył samotnie w dół ścieżki. Miał już dość przemówień kapitana, sarkania wilków i zamętu wśród żołnierzy. Chciał się spokojnie zastanowić, co począć w tej sytuacji. Nie zamierzał przy tym, oczywiście, tracić z oczu oddziału. Gdzie mógłby czuć się bezpieczniej niż wśród tego wojska? Dlatego nie zamierzał odchodzić zbyt daleko. Kiedy głos kapitana ucichł w oddali, do uszu Harolda doleciały strzępy rozmowy, która toczyła się w pobliżu, na ścieżce. – Nie będę brał w tym udziału! – wrzasnął ktoś ze złością. – Nie po to zgodziłem się szukać smoczego oka! – Nie bardzo rozumiem, jak byś mógł nie brać w tym udziału odpowiedział drugi, spokojniejszy głos. – Wszyscy bierzemy w tym udział, do czasu aż znajdziemy jakiś sposób, żeby się rozdzielić. – Usmażmy go, skoro tak! – zaskrzeczał trzeci głos, świszczący i niemiły. – Jeśli nas nie chce, damy mu popalić! – Wątpię, czy to możliwe – odparł ów cierpliwy głos. – Po pierwsze, mój drogi Zachsie, ty i ja mieszkamy w ciele pana Millsa. Jesteśmy jego gośćmi, niekoniecznie mile widzianymi. Osobiście wierzę, że nie powinniśmy się zrażać początkowymi trudnościami. Przecież drzemie w nas wielki potencjał. Był tu pan Mills? Czyżby Evan uczestniczył w tej rozmowie? Harold ostrożnie skradał się ścieżką, która w tym miejscu ostro zakręcała, tak iż dalszy widok zasłaniały pnie drzew. – Hej, Evan! – zawołał, dotarłszy do zakola. Gdy ominął drzewa, ujrzał Evana Millsa, który dwadzieścia kroków dalej stał samotnie na środku ścieżki. – Evan! – powtórzył. Mills jakby go nie słyszał. Wydawało się, że mówi sam do siebie trzema zupełnie różnymi głosami. – Mam gdzieś ten twój potencjał. Co próbowałeś zrobić chłopakowi...? – Niepotrzebnie się wtrącałeś. – Ów spokojny głos pobrzmiewał tym razem nutą zniecierpliwienia. – Cóż ty wiesz o naszych potrzebach? Tylko czarodziej może nas wybawić z obecnych tarapatów. – Czemu więc nas nie uwolnisz? – wydobył się z ust Millsa trzeci, piskliwy głos. – Zachs chciałby palić! Zachs chciałby fruwać! Może lepiej było, pomyślał Harold, że Mills nie zdawał sobie sprawy z jego obecności? Przyglądał się swemu dawnemu sąsiadowi, którego kończyny zabawnie podskakiwały, ilekroć zmieniał się głos, jakby całe ciało pragnęło dopasować się do nowej jego barwy. Mills potrząsnął pięścią. – Nie będziesz za mnie podejmował decyzji! Jeśli nie chcesz współpracować, dam ci nauczkę! Pięść opadła, rozluźniły się palce. – Dasz mi nauczkę? A to niby jak, nieszczęsny ludzki robaku? Nawet sobie nie wyobrażasz, jaką mocą rozporządzam, odkąd zdobyłem smocze oko. Mills nagle kucnął i wysunął ramiona niczym zapaśnik przed pojedynkiem. – My zdobyliśmy oko! Ale Zachs wam je odbierze i wykorzysta do spalenia tej całej wyspy! A potem odfrunie! – Zachs, nie! Mills wyskoczył do góry, a potem znów ukucnął, jakby go ściągnęła elastyczna gumka. – Zachs spali was obu i zabierze kamień! Zatrzęsły się ręce Millsa. – Zachs, nie bądź idiotą! – Musisz go powstrzymać. – A więc potwierdzasz moją wyższość? – Koniec pogaduszek! – Uspokoiły się nagle rozdygotane dłonie. – Zachs wam zaraz pokaże! Nastąpiło straszliwe wycie, skowyt zawierający w sobie wszystkie trzy głosy. Evan Mills przewrócił się na ziemię. Wił się w drgawkach, plecy wyginały mu się konwulsyjnie, ręce i nogi wykonywały obłędny taniec. Harold podszedł do niego ostrożnie. – Przestań! – stęknął Mills. – Przestań wreszcie! Harold zastanawiał się, czy może w jakiś sposób pomóc sąsiadowi. Wolał go jednak nie dotykać. A nuż przypadłość Evana była zaraźliwa? Może kapitan potrafiłby dopomóc Millsowi? Orientował się przecież w tutejszych sprawach. Mills wspomniał coś o posiadaniu smoczego oka. Harold gotów był się założyć, że kapitan raz- dwa postawi Evana na nogi, jeśli w zamian Evan zgodzi się wspierać ich swoim klejnotem. Ustała ulewa. Harold pobiegł truchtem do obozu, zwalniając tu i ówdzie na podmokłym gruncie. Ledwie minął zakręt, zorientował się, że zamęt jeszcze wzrósł. Jakimś zbiegiem okoliczności cztery rudowłose małpy dostały się w sam środek kolumny żołnierzy Nunna. Ludzie z początku obrzucali stwory przekleństwami, lecz rychło w ślad za słowami poleciały strzały. Jedna z małp spróbowała się wymknąć przez lukę w kręgu żołnierzy. Harold ze zdziwieniem patrzył, jak ludzie pozwalają jej uciec, wnet jednak wszystko się wyjaśniło – na ścieżkę wyskoczył wilk i przewrócił zbiega, nim ten zdołał zrobić pięć kroków. Żołnierze pohukiwali wesoło, gdy ten sam los spotykał pozostałe małpy. Harold obszedł ostrożnie dwa wilki, pochłonięte rozszarpywaniem zdobyczy. Małpa jeszcze wrzeszczała, do momentu gdy jeden z drapieżników okazał jej litość, przegryzając gardło. – Kapitan zawsze zadba o wasze potrzeby! – obwieścił przywódca wszem wobec. – Myślę, że długo nie będziemy narzekać na brak pożywienia. Ale czas na nas! Zwycięska armia pomaszeruje teraz na spotkanie z sojusznikami. – Wtem zrzedła mu mina, gdy utkwił wzrok gdzieś za plecami Harolda. – Przeklęty świat – mruknął. – Co człowiek wyjdzie na swoje, to mu zaraz... O czym on mówił? Odwróciwszy się, Harold ujrzał dziwne światło na niebie. – Wszyscy na ziemię! – ryknął kapitan. – Padnij! Dopiero kiedy Mary Lou wróciła na polanę, przypomniały jej się słowa smoka. Nie przemawiał on do niej w normalny sposób, jego myśli jednak przeniknęły do umysłu dziewczyny, kiedy przebywała w miejscu wypełnionym głosami. Myśli te były niczym szept – szept bardziej wyraźny od najgłośniejszych okrzyków. Gdy tylko zanurzyła się w świetle, poczuła poruszenie smoka. A ponieważ smok pozostawiał im pewną swobodę wyboru, wiedziała, że wkrótce jej sąsiedzi albo spełnią swoją misję, albo wszyscy zginą. Wobec tego, że zostało jej częściowo objawione, jak się zacznie kataklizm, zaraz przy pierwszej oznace pożogi na niebie skierowała wzrok w ziemię. Już te wczesne łuny dowodziły, że to pożar niepodobny do innych, i stwarzały złudzenie, jakby ktoś usunął z widnokręgu chmury i zastąpił je powierzchnią słońca. Ktoś? Mary Lou wiedziała, że to dzieło smoka. – Niczego nie widzę! – rozległ się okrzyk. – Odwróć się! – odpowiedziano. – Co to?! – rozbrzmiał trzeci głos, pobrzmiewający strachem i zdenerwowaniem. – Chce nas oślepić przed zjedzeniem? Ale Mary Lou zdawała sobie sprawę, wnioskując ze wskazówek smoka, że ten nie zamierza ich ani oślepiać, ani zjadać. Na razie. W tej chwili smok przeciągał się tylko po długim śnie, buchał lekko ogniem dla sprawdzenia kondycji. W zapadłej nagle ciszy dał się słyszeć dźwięk podobny do stłumionego warkotu bębnów. – Jak mamy się ratować? – Może oczy... – Nie! – wrzasnęła Mary Lou, zmuszona wreszcie zabrać głos. Zachowajcie klejnoty! Mogą nas uratować, ale później... Smok uprzedził ją również o porach, w jakich będą zachodzić poszczególne wydarzenia. Tak jej się wydawało. Z wolna powracała dziewczynie pamięć, jakby wspominała czasy dzieciństwa lub przygody przeżyte w ostatnim śnie. Wiedziała, że nie powinni na razie myśleć o konfrontacji. Moc siedmiu kamieni, zarówno stanowiących fragmenty smoka, jak i od niego oddzielonych, powróci dopiero wtedy, kiedy smok zbudzi się w pełni. – I co teraz? – zapytał ktoś z lękiem. Mary Lou rozpoznała głos swojej matki. – Co teraz będzie? – Zaczekamy – odparła Mary Lou. Stłumione bębnienie narastało. Lecz Mary Lou zrozumiała, że to wcale nie sprawka bębnów. Oślepiające światło zniknęło raptownie, jak gdyby smok pstryknął w wielki kosmiczny wyłącznik. Jeszcze zanim podniosła oczy, Mary Lou wiedziała, co zobaczy. Nie światło zgasło, ale ogromny cień padł na ziemię. W końcu zadarła głowę. A tam, w górze, rozciągnięty niemal na całym nieboskłonie, widniał czubek smoczego skrzydła. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY Jason nie wiedział, dokąd biegnie. Po prostu musiał gdzieś pobiec i tyle. Choć tak wiele nadziei wiązał z tym światem, okazał się on nie lepszy od tamtego, który opuścił. Był nawet gorszy, skoro dał mu serdeczną przyjaźń z Oomgoshem, a potem na jego oczach zabił drzewoluda! Jason doświadczał podobnego uczucia jak wtedy, gdy okłamywali go rodzice lub nabijały się z niego chłopaki w szkole. Do dzisiaj wierzył, że drzewolud będzie inny. Oomgosh wiele mu pokazał i zauważał w nim rzeczy, których zwykli ludzie jakoś nie dostrzegali. I powiedział, że zawsze będzie pod ręką. On także go okłamał, tak jak wszyscy inni! Jason nikomu już nie mógł ufać. Pragnął rozstać się ze wszystkimi, na zawsze. Oomgosh nauczył go wielu rzeczy o tych lasach. Może znajdzie kryjówkę gdzieś między drzewami, stanie się częścią gleby i liści? Może nie usłyszy już w życiu żadnego kłamstwa? Nagle usłyszał wrzask, a po chwili rudy kształt pędził wprost na niego. Była to jedna z tych małp, z którymi walczyli na polanie. Jedna z tych małp, które zabiły Oomgosha. Wrzask miał go przestraszyć – oto małego chłopca atakowało zwierzę z ostrymi kłami i pazurami. Jason nie był jednak w nastroju, by okazywać strach. Nastawił pięści i ryknął przeraźliwie. Małpa wpadła na niego z takim impetem, że omal się razem przewrócili. Jason szybko pochwycił napastnika i zanim ten zdążył użyć rąk czy zębów, podniósł go wysoko nad głowę. Stworzenie wydawało się lekkie jak piórko. Wiło się i kłapało szczęką, usiłując się przekręcić i capnąć Jasona za rękę. Chłopiec nie myślał okazywać łaski. – To za Oomgosha – rzekł spokojnie do małpy, po czym odrzucił ją na bok. Małpa zawirowała z piskiem w powietrzu, by grzmotnąć łbem o potężny pień drzewa. Rozległ się trzask łamanych kości i wrzaski umilkły. Jason gapił się na stwora, którego właśnie zabił. Kosztowało go to nie więcej wysiłku niż rozdeptanie mrówki na chodniku w dawnym świecie. Nawet nie dostał zadyszki. Wiedział, że gdyby nie zrobił czegoś tej małpie, ona próbowałaby go zabić. Ale teraz, kiedy już było po wszystkim, Jason nie czuł wcale zadowolenia. Zabicie małpy nie mogło wskrzesić Oomgosha. Rozprostował ramiona, czując nowe mięśnie. Coś mu się stało z włosami na czubku głowy. Straciły dawną elastyczność i chrzęściły pod jego palcami niczym malutkie listki i gałązki. Z jednej strony czuł, że te zmiany powinny go zdziwić, ale też wiedział, że ich w pewnym stopniu oczekiwał, może nawet do nich tęsknił. – Aha! Nareszcie cię znalazłem. – Ochrypły głos wyrwał go z zamyślenia. Jason popatrzył w górę. Na najniższej gałęzi jednego z większych drzew siedział Kruk. – Czego chcesz? – zapytał Jason gniewnie. – Nie mam ochoty z nikim gadać. Nim jeszcze wypowiedział te słowa, wydało mu się, że nie całkiem odpowiadają prawdzie. Odczuwał niewytłumaczalne zadowolenie z obecności czarnego ptaka. – Jak to? – rzekł Kruk. – Ty i ja zawsze z sobą rozmawiamy. Czyż nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi? Jason poczuł, że znów gniew w nim wzbiera. – Co to ma znaczyć? – Jesteś teraz zły na cały świat – stwierdził Kruk. – Ale zapomnij o złości i pomyśl. Zapomnij o złości i poczuj, jaki otrzymałeś dar. O co chodziło ptakowi? No tak, Jason wiedział. – Czeka nas dużo pracy – podjął Kruk. – Chodź, mój mały Oomgoshu. Na wzmiankę o drzewoludzie Jason znów zapłonął gniewem. – Dlaczego mnie tak nazywasz? On mi powiedział, że Oomgosh nigdy nie umiera! – Sam wiesz, ile jest prawdy w tych słowach – odrzekł Kruk łagodnie. – Nikt nie mógłby być bliżej Oomgosha niż ty. – Niby jestem tak blisko, a nie wiem, czemu Oomgosh nie żyje! – Ależ żyje, żyje – brzmiała odpowiedź ptaka. – Oomgosh nigdy nie umiera. Tylko od czasu do czasu się zmienia. Teraz ty jesteś Oomgoshem. Tak więc słowa drzewoluda znaczyły co innego, niż Jason do tej pory sądził, lecz na pewno były prawdziwe. I choć częściowo nadal czuł się oszukany, to usłyszane nowiny wydały mu się niezwykle ekscytujące. Raz jeszcze przeczesał dłonią listki i gałązki porastające teraz jego głowę, po czym zwrócił wzrok na odwiecznego przyjaciela Oomgosha. Ciekawe, czy ptak też będzie młody? – A co z Krukiem? – zapytał. Wielki ptak napuszył pióra ze wzgardą. – Kruk jest wieczny! Zdumiało Jasona, że nawet w takich okolicznościach czarny ptak wciąż zachowuje się zarozumiale. – Jasne, Kruku. Skoro tak mówisz. – O tak, mój mały Oomgoshu – rzekł ptak, kracząc ochryple. Bardzo mądre słowa! Kruk zatrzepotał szerokimi skrzydłami, gotując się do lotu. – Chodź! – powiedział. – Mamy dużo pracy. Cóż mu pozostało? Jason poszedł za ptakiem. Wydawała się, że połowa lasu pionie. Po raz pierwszy, odkąd zdobył klejnoty, Nunn pomyślał o śmierci. Smocze oczy ledwie migotały. Musiał użyć w walce z bratem fizycznej siły, tarzać się w błocie podczas ulewy, gdy wokół wrzała bitwa. Popatrzył na ubłocone ubranie. Nawet smocze oczy pokrywała warstwa brudu. Niemniej przetrwał. W powstałym zamęcie wymknął się cichaczem z polany. Czarodziejów w tym świecie stale poddawano testom. Zdawali je tylko ci, którym udawało się przeżyć. Czekał teraz w lesie, wciąż zbyt blisko polany, aż zgaśnie ogień na niebie. Bądź co bądź, przetrwał już jedną wizytę smoka. Zaledwie pociemniało, gdy usłyszał szepty. Poczuł je niczym smagnięcia chłodnego wiatru w cieple wiosennego dnia. Z początku był zły. Dzieci mroku przybywały za późno. W czym mogły mu pomóc, skoro przegrał już bitwę? „Nunn!” – wołały, dopraszając się cząstki jego mocy na prezent powitalny. „Nunn”. Nalegały. Nie mógł ich lekceważyć. Nie zatrzymały się w nakazanej szacunkiem odległości, jaką zwykły zachowywać, do momentu gdy zaprosił je bliżej. Dzisiaj zapewne wyczuwały jego słabość. „Nunn”. Czyżby posłyszał w tym szepcie triumfalną nutę? Władał teraz tylko ułamkiem swojej dawnej mocy. Mroczne byty płonęły z niecierpliwości, wiedząc, że im się nie wymknie. Zostanie pożarty, rozerwany na sztuki przez paszcze, które pochłaniały najpierw umysł, a dopiero potem ciało. Nie było sposobu, żeby je powstrzymać. Ciemne istoty krążyły naokoło, coraz bliżej. Niemalże muskały jego brudne szaty. – Precz ode mnie! – Nunn wzdrygnął się na dźwięk tego krzyku, który, jak przez chwilę sądził, wydostał się z jego własnych ust. Ale nie, okrzyk przerażenia dobiegł gdzieś z tyłu. Kiedy się odwrócił, dzieci mroku osaczały Carla Jacksona. – Nie tak prędko! – wrzeszczał Carl w stronę milczących płatów mroku. – Mam się jeszcze czym bronić! – Dzierżył w ręku podarowaną mu przez Nunna kulę, wypełnioną zagęszczoną esencją mocy czarodzieja. – Co wy na to?! Wiązka zielonego światła wystrzeliła z kuli, by przepalić na wylot najbliższą z czarnych istot. Gdy ta natychmiast zamieniła się w popiół, jej pobratymcy zaszeptali z lękiem. Jackson parsknął śmiechem, machając kulą w stronę Nunna. – A już myślałem, że to psisko rozszarpie mi twarz na kawałki! Co je opętało? – Ręce i twarz miał poharatane, krwawił przynajmniej z trzech dużych ran. – Ale Jackson nie poddaje się łatwo! Dzięki tej kuli, którąś mi dał, nic mi już nie podskoczy! „Nunn”. Cienie wzleciały w górę, wystraszone okropnym losem, jaki spotkał ich towarzysza. Ale była to tylko tymczasowa ucieczka. Zwęszyły wszak jego słabość i pragnęły wydrzeć mu życie. Nunn jednak nie zamierzał się go jeszcze pozbywać. Rozchylił wargi w czarującym uśmiechu. Jackson miał kulę, która ich uratuje! – Świetnie się spisałeś, kapitanie. Oddaj mi łaskawie kulę, a zaraz pozbędziemy się tych niesfornych demonów. – Miałbym ci ją oddać? – Jackson zmarszczył czoło. – Ależ ona zawiera tylko odrobinę twej magii. Sam mi tak powiedziałeś. Nie możesz po prostu buchnąć w nich ogniem? Nunn miał już tego dosyć. Skierował ubłocony palec na kapitana. – Co to, bierzesz na spytki swego pana?! Oddawaj zaraz tę kulę! Jackson zrobił krok w stronę czarodzieja, potem się jednak zawahał. – Widzę, że stwory mają z tobą na pieńku. A ty nie możesz się przed nimi bronić. Zuchwałość Jacksona doprowadzała Nunna do szału. – Brednie! Ostatnie bitwy trochę mnie osłabiły, chcę więc oszczędzić resztę sił na przyszłe zmagania. Jeśli dasz mi kulę, migiem się z nimi rozprawimy. Carl Jackson przebrał miarkę. Nunn nie poprzestanie na odebraniu mu kuli. Wchłonie także energię Jacksona. Tak duży przypływ sił pozwoli mu z łatwością przepędzić tych duszopijców. Zamiast podejść do Nunna, Jackson zakręcił kulą, trafiając wąskim snopem światła w kolejne dziecię mroku. Potem popatrzył na czarodzieja z sarkastycznym uśmiechem. – Ty tego nie potrafisz, co? – O czym ty mówisz? – żachnął się Nunn. – To przecież ja ci dałem tę moc! – Jeżeli zabierze temu bałwanowi kulę, wchłonie nie tylko jej zawartość, ale i energię życiową Jacksona, podobnie jak odebrał energię setkom innych dusz. Wyciągnął rękę. – Oddawaj! Jackson zmierzył rękę Nunna podejrzliwym spojrzeniem. – Żebyś zrobił mi coś takiego jak Leo Furlongowi? Dobrze pamiętam, jak się puszyłeś, kiedy po raz pierwszy zebrałeś nas wszystkich na polanie. Chciałeś nami rządzić. – Wyszczerzył usta, gdy czarodziej milczał. – Ale role się odwróciły, nie? „Nunn. Nunn. Nunn”. Mroczne byty traciły cierpliwość. Oddaliwszy się od Carla Jacksona, zacieśniały z wolna kręgi wokół czarodzieja. Niebawem go dotkną i w swej okrutnej zachłanności wysączą zeń resztki sił, jakimi jeszcze dysponował. Zwyczajne ludzkie przerażenie ogarniało Nunna. – Wiedzą, że jestem słaby! – Pomóc ci? – zapytał Jackson przyjacielskim tonem. – Wystarczy, że poprosisz. Światło wytrysnęło z kuli szeroką wstęgą, by porazić cztery stwory. W mgnieniu oka spopielały i znikły. „Nunn!” – wołały jeszcze cienie, lecz ich głosy cichły. Odpływały. „Nunn”. Mroczne istoty rozpłynęły się nagle w nicość. Ich szepty umilkły, pozostał tylko chłód. – Przegoniłeś je – mruknął Nunn z uznaniem, dziwiąc się, ile może zdziałać jego moc, nawet w obcych rękach. Ale wspaniałomyślność trwała krótko. Bo któż, jeśli nie on, napełnił tę kulę? – Przegoniła je moja moc – sprostował. Jackson uśmiechnął się szelmowsko. – To ma być twoja moc? – zapytał z kpiną. – Ja myślę, że należy do mnie. Nunn zdał sobie sprawę, że ta farsa zaszła już za daleko. Czarodziej przed nikim się nie płaszczył. I nikt nie powinien wiedzieć o jego chwilowej słabości. Musiał teraz wchłonąć Jacksona albo po prostu go zabić. Potarł o siebie ręce, usiłując oczyścić z błota powierzchnie klejnotów. Ćmiły delikatną zielenią, co oznaczało, że wkrótce na nowo odżyją. Skupił myśli na kamieniach schowanych pod skórą – na oczach będących jego integralną częścią. Wysiłek czarodzieja został wynagrodzony, bo oto głęboko pod powierzchnią klejnotów zapłonęły jaśniejsze ogniki. Tak, smocze oczy znów będą całkowicie posłuszne jego woli. W pierwszej kolejności wykorzysta ich moc, żeby policzyć się z Jacksonem. – Pozwól, że podziękuję ci osobiście – rzekł, nagłym ruchem łapiąc Jacksona za nadgarstek. Uśmiech znikł z twarzy kapitana. – Co robisz? Kula ci nie pozwoli! Tym razem to Nunn zrobił zadowoloną minę, wzmacniając uchwyt. Jego smocze oko potarło skórę Jacksona. Czuł ciepło ciała i żar kuli żar, którego tak bardzo pożądał. – Pomyśl – powiedział cicho – kto stworzył tę kulę? Ha? – Ale mi ją dałeś! – Jackson szarpnął ręką, próbując się oswobodzić. – Mogę używać jej do woli! Powstrzymaj go, kulo! Spraw, żeby mnie nie wchłonął! Pełne strachu nawoływania Jacksona tylko zwiększały przepływ mocy z kuli do czarodzieja. Nunn czuł się wspaniale, zasilany świeżą energią mającą swe źródło zarówno w potencjale kuli, jak i w siłach żywotnych kapitana. – Teraz! – wrzasnął Jackson. Jakiż to żałosny wysiłek podejmował kapitan w tej ostatniej minucie? Nic go już nie mogło uratować. Energia przepływała wartkim strumieniem, swą gwałtownością wręcz przyćmiewała zmysły Nunna. Czarodziej czuł się zamroczony jej obfitością. Wizerunek Jacksona stracił ostrość – pierwszy znak, że jego energia życiowa naprawdę przepływała do Nunna. Pierwsza oznaka triumfu czarnoksiężnika. Nunn zatoczył się na chwiejnych nogach. Tylko dlatego nie upadł, że wciąż trzymał Jacksona za nadgarstek. Taka ilość mocy, przyjmowana niemal jednym haustem, osobliwie mąciła zmysły. Smocze oczy nie odzyskały jeszcze dawnej sprawności, by móc ją na bieżąco filtrować. Musiał odrobinę zwolnić, żeby nie stracić przytomności. Nunn odniósł zwycięstwo. Z czego więc śmiał się ten Jackson? Z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że... Że co? Nunn nie mógł sobie przypomnieć, o czym właściwie myślał. Wiedział jednak, że nie czuł się tak wyśmienicie od bardzo, bardzo dawna. Może nawet nie czuł się tak nigdy... A zatem tak się czuł Nunn, kiedy tętniła w nim moc smoczych oczu? Carl Jackson spojrzał na bliźniacze kamienie lśniące pod skórą jego nowych dłoni. Gdzieś w głębi swego jestestwa usłyszał zduszony okrzyk gniewu Nunna. No cóż, czarodziej powinien przywyknąć do nowego porządku świata. Carl wiązał z klejnotami plany, o jakich Nunnowi nawet się nie śniło. Smok zniknął, rąbek jego skrzydła schował się za widnokręgiem. Niebo na powrót przybrało kolor ni to błękitny, ni to zielony. Ale na wyspie szalał pożar. Mary Lou wiedziała, że musi coś zrobić. Chwilowo nie mogła sobie jednak przypomnieć, co by to miało być. Usłyszała Kruka, zanim jeszcze go zobaczyła. – A, tam jesteś! – zawołał ptak z wysoka. – Długo cię szukałem! Zobaczyła, jak zza drzew wynurza się czarny ptak. Zatoczył koło nad głową dziewczyny. – Kruk nigdy nie zazna odpoczynku. Łap! Błyszczący zielony kamyk wypadł ze szponów ptaka – ostatnie ze smoczych oczu, znalezione w miejscu wypełnionym głosami. Trafił wprost do otwartej dłoni Mary Lou. Z początku był gorący w dotyku, lecz jego ciepło szybko przepłynęło do ramienia i tułowia dziewczyny, by po chwili wypełnić całe ciało. Wraz z tym ciepłem wróciła reszta wspomnień. – Klejnoty! – Todd uniósł w powietrze swoje rozjarzone smocze oko. – Odzyskują siłę! – Wszyscy czujemy, jak nam wraca moc – potwierdziła pani Smith. – Zakładam, że to ma coś wspólnego ze smokiem – rzekł Wilbert, wyrażając pogląd większości. – Przecież nam się ukazał – odparł Obar. Przerwał na moment, zajęty daremnym strzepywaniem brudu z zabłoconego ubrania. – Przywrócił nam moc. Coś mi się wydaje, że to jest wyzwanie. – Na pewno nie zaproszenie na niedzielny piknik – prychnął Stanley. – Jak to się dzieje, że czarodzieje, którzy ponoć tak dużo wiedzą, naprawdę wiedzą tyle co nic? Mary Lou po uzyskaniu smoczego oka również została czarodziejką. A smok udzielił jej kilku odpowiedzi. – Możemy użyć naszej mocy – rzekła beznamiętnym tonem, jakby recytowała tabliczkę mnożenia. – Możemy pokonać smoka. Ale do zwycięstwa prowadzi tylko jedna droga. – Omiotła spojrzeniem zgromadzonych sąsiadów, trójkę Ochotników, czarodzieja Obara, Kruka usadowionego na ramieniu Nicka Blake’a oraz tę nową dziewczynę o imieniu Sala. Siedzące u stóp Nicka psisko uniosło łeb, lecz tym razem nawet nie warknęło. Wszyscy milczeli, czekając na dalszy ciąg jej wywodu. – Trzeba się posłużyć siedmioma klejnotami naraz. Pani Smith zmarszczyła czoło. – Wszystkimi siedmioma? Mamy dopiero cztery. – Potrząsnęła głową. – Co z resztą? Obar przerwał czyszczenie szaty. – Nunn nigdy się nie zgodzi. Todd przyglądał się uważnie swemu lśniącemu klejnotowi. – Mills próbował zabrać moje oko. – Mills? – odezwała się ostro Joan Brake. – Rox – wtrącił Obar. – To on bez wątpienia kieruje teraz zachowaniem Millsa. Może być jeszcze bardziej niebezpieczny od Nunna. Mary Lou przypomniała sobie opowieść Garo o tym Jak Nunn i Obar zabili Roxa. A teraz Obar twierdził, że grozi im niebezpieczeństwo ze strony jego ofiary. Zastanawiała się, kto mówi prawdę. Nie powinni ufać czarodziejom – tak wyraził się sam Obar. Teraz jednak i ona była czarodziejką. Jak nakłonić do współpracy wszystkich posiadaczy klejnotów? – Może trzeba im dać do zrozumienia, że to nasza jedyna szansa? – wtrąciła nieśmiało Rose Dafoe. Ale Mary Lou nie wyjawiła jeszcze wszystkiego. – Pokonać smoka to za mało. Musimy stać się czymś więcej niż smok. – Zerknęła na zielony kamyk błyszczący w jej dłoni. – Klejnoty pokażą nam drogę. – Od razu mi ulżyło – mruknął Wilbert pod nosem. – Kruk też pokaże wam drogę! – zawołał czarny ptak. – Bo są takie drogi, które smok wolałby przed wami ukryć! – Czas ucieka – rzekła Mary Lou, gdy już przekazała przyjaciołom wszystkie pouczenia, jakich udzielił jej smok. – Chodźcie. Trzeba ugasić pożar. – Pomoże nam Oomgosh! – obwieścił Kruk, wzbijając się w powietrze. Oomgosh? Mary Lou zmarszczyła brwi. Czemu smok słowem o nim nie wspomniał? Ani o Kruku? Czy czarny ptak miał rację, mówiąc, że do zwycięstwa prowadzą różne drogi? Jej pytania musiały jednak poczekać przynajmniej parę godzin. Smok ledwo musnął świat, budząc się ze snu. Powinni się przygotować na chwilę, kiedy powróci w pełni majestatu. A kiedy to się stanie? Za minutę? Za dzień? Za sto łat? Smok nie zwierzył jej się z tej tajemnicy. Ale że smok powróci, to pewne. Zanim się przygotują. Mary Lou uniosła się nad ziemię dzięki mocy klejnotu. Zamierzała ugasić płomienie, uczynić świat choćby chwilowo bezpiecznym. Później będą rozmyślać o tym, jak okiełznać potwora. Machnęła ręką nagląco. Czekało ich dużo pracy. EPILOG Gdzie się wszyscy podziali? George Blake gotów był przysiąc, że to ta sama polana, na której zebrali się przedtem sąsiedzi. Przy pierwszej okazji uciekł od Jacksona. Nim zbliżyli się do tego miejsca, Jackson tak się napuszył, że pewnie nawet nie zwracał uwagi, kto mu towarzyszy. George ukrył się w gąszczu, mając nadzieję, że odszuka sąsiadów, kiedy wszystko się uspokoi. I rzeczywiście, w końcu zrobiło się spokojnie. Nikogo tu już nie było. Nikogo żywego, rzecz jasna. Ciała zabitych, zarówno ludzi, jak i dziwnie wyglądających małp leżały dokoła w błocie. Niedaleko stąd las znowu stał w ogniu. George doszedł do wniosku, że tam właśnie musiała wylądować kula ognia, która wcześniej zawisła na niebie. Zastanawiał się, czy grozi mu tu jakieś niebezpieczeństwo. Czyżby wszyscy uciekli przed płomieniami? Lustrował wzrokiem drzewa na skraju polany, poszukując jakichkolwiek oznak życia. Z wysokiej gałęzi obserwowała go sowa. – Hu! – zawołała, przerywając ciszę. – Co to? – rozbrzmiał głos przelęknionej kobiety. – Co to było? George odwrócił się błyskawicznie. Na leśnej ścieżce dostrzegł jedną z sąsiadek, żonę Leo Furlonga. Szła wolno, niepewnym krokiem. – Pani Furlong? – krzyknął. Może ona mu powie, gdzie wszyscy odeszli? Ruszył do niej biegiem przez polanę. Uśmiechnęła się na jego widok. – George? Jak się masz? Rzadko cię ostatnio widujemy. George nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Takie słowa słyszy się często w trakcie pogawędek przy płocie, a nie podczas spotkania w obcym świecie. Kiedy się do niej zbliżył, ujrzał kawałek sznura, z jednej strony gładko odcięty, którym ktoś obwiązał jej kostkę. Pani Furlong potrząsnęła rękami ze zbolałą miną. – Przepraszam za ten nieporządek. Nie mogę nadążyć ze sprzątaniem. George przystanął niezdecydowanie. Kobieta musiała doznać szoku. Chyba nie wiedziała, gdzie jest. Zastanawiał się, co powinien zrobić w tej sytuacji. Bał się, że pani Furlong zrobi sobie jakąś krzywdę. – Myślę, że lada moment powinien nadejść Leo – powiedziała lekkim tonem. – Może zostaniesz u nas na chwilkę, co? Mąż chętnie się z tobą przywita. George kiwnął głową. Jak ją poprosić, żeby usiadła? – rozmyślał. – Tak rzadko się spotykamy – ciągnęła beztrosko. – Zawsze tylko ten pośpiech. Czasem człowiek ma uczucie, że życie przepływa mu między palcami. George jeszcze raz pokiwał głową, ogarnięty nagłym smutkiem. Margaret Furlong sądziła, że nadal przebywa w Kasztanowym Zaułku, czekając z koktajlem na powrót męża z pracy. Nie dostrzegała niczego, co mogło kłócić się z tamtą rzeczywistością. Aż dziw, że wciąż żyła. A może należało się dziwić, że ktokolwiek jeszcze żyje? – pomyślał George. – Spójrz tylko na tę trawę – podjęła szybko Margaret, jakby bała się tego, co mogło przynieść zbyt długie milczenie. – Strach patrzeć. Te dzieciaki z sąsiedztwa już nie wiedzą, co się z nimi dzieje! – Mamo! – dobiegł z głębi ścieżki głos Bobby’ego Furlonga. Tam jesteś! – Jak to dobrze, Bobby, że już wróciłeś. Twój tata zaraz tu będzie. – Pan Blake? – zapytał Bobby, podchodząc bliżej. – Cieszę się, że pana widzę. Ale najbardziej martwiłem się o mamę. Mama... hm, potrzebuje opieki. Roześmiała się, słysząc te słowa. – Ach, wy mężczyźni. Zawsze tacy nadopiekuńczy. – Mamy tu zaczekać? – zapytał George chłopca. Dopiero teraz zauważył, że Bobby ma jedną rękę na temblaku. – Tamci powinni tu wrócić – odparł Bobby – ale nie wiem kiedy. – Zaraz przyjdzie twój tata – obstawała przy swoim Margaret Furlong. – On się nigdy nie spóźnia. A w razie kłopotów zawsze dzwoni. – Tamci gaszą ogień – oznajmił Bobby. – Ogień? – Pani Furlong zaklaskała w dłonie. – Świetny pomysł, Bobby. Usiądziemy sobie przy kominku i tam zaczekamy na Leo! Ciszę, która zapadła, zmąciło hukanie sowy. Margaret Furlong usiadła na środku ścieżki, splatając dłonie i kierując twarz na płonącą część lasu. George usiadł opodal, zastanawiając się, czy miejsce, w którym przebywała myślami pani Furlong, jest bezpieczniejsze od tego, w którym się naprawdę znajdowali. – Nigdy wcześniej nie widziałem tu żadnej sowy – zauważył Bobby. – Ciekawe, czy to ma jakieś znaczenie? – Hu! – odpowiedziała sowa, prostując swe wielkie szare skrzydła. Wzbiła się w powietrze, przeleciała nad ich głowami i poszybowała w stronę płomieni strzelających nad wierzchołki drzew wśród kłębów czarnego dymu. – Dom i rodzina, Bobby – rzekła jego matka. – To coś, co trzeba umieć docenić. Dom i rodzina. Gdy przymknęła powieki, na jej oświetlonej łuną pożaru twarzy ponownie zagościł wyraz beztroski. Główni bohaterowie w kręgu smoka Sąsiedzi: Nick Blake Joan Blake – jego matka George Blake – jego ojciec Todd Jackson Rebecca Jackson – jego matka Carl Jackson – jego ojciec Mary Lou Dafoe Jason Dafoe – jej brat Rose Dafoe – jej matka Harold Dafoe – jej ojciec Bobby Furlong Margaret Furlong – jego matka Leo Furlong – jego ojciec Evan Mills Konstancja Smith Staruszek Sayre – obecnie zmarły (choć ożywa) Charlie – pies Mieszkańcy wysp: Nunn, Obar, Rox – czarodzieje Oomgosh Kruk Zachs – istota stworzona przez Nunna Kapitan – wcześniej zastępca Nunna Thomas, Wilbert, Stanley, Maggie – żołnierze Jednostki Ochotniczej z Newton Żołnierze Nunna Anno Wilki – obecnie bez przywódcy Smok