12831

Szczegóły
Tytuł 12831
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12831 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12831 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12831 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Piotr Grzesiak Hergestelt in Polen Profesor Richard Howl nie zamierzał spać tej nocy. Miał jeszcze mnóstwo pracy, poza tym zdenerwowanie i tak nie pozwoliłoby mu zasnąć, ani tym bardziej przeleżeć bezczynnie kilku godzin. Już za dwa dni miało wydarzyć się to, czego wszyscy w jego środowisku obawiali się od dawna. Odłożył okulary – cienkie oprawki, obejmujące jeszcze cieńszą warstewkę szkła. Od kiedy ilumochirurgia posunęła się tak daleko, nikt nie nosił już okularów, a ci, którzy robili to ze snobizmu, z reguły używali odpornych tworzyw. Jednak profesor Instytutu Chicagowskiego miał swoje przyzwyczajenia i nie obchodziło go, że inni nie wahają się określać ich dziwactwami. Drogie i kruche szkło w jego okularach nie było jedyną ekstrawagancją, czy też dziwactwem, na jakie sobie pozwalał. Kiedy częstował swoich gości napojami, zawsze proponował coca-colę, a przecież nikt coli już nie pijał. Ludzie odzwyczaili się od niej, a właściwie przyzwyczaili się do innych napojów, bo koncern, głosząc wierność tradycjom, do końca nie pozwolił na wprowadzenie do receptury chemaddictów. Przywiązanie Howla do tego archaicznego napoju, dostępnego już tylko w niewielu miejscach po niebotycznych cenach, budziło we współpracownikach życzliwość raczej, niż politowanie. Żartowano, że wydaje na ten gazowany trunek całą swoją profesorską pensję. Howl potarł oczy zmęczone wielogodzinnym przeglądaniem wyników eksperymentów. Gabinet, w którym pracował, a jednocześnie przyjmował gości, wypełniały ciężkie, dębowe meble, dwa skórzane fotele i duża kanapa. Ogromne biurko, za którym siedział, kompletnie zawalone plikami kartek, stało tuż przed szeregiem, zajmujących całą ścianę pokoju, okien. – Że też nie ma mi kto rozmasować karku – wymamrotał, dotykając twardych jak kamień mięśni. Wygrzebał spod papierów pilota i włączył zestaw stereo zajmujący główne miejsce w solidnej meblościance. Podniósł do ust szklankę karmelowego napoju. W tej samej chwili pachnący skórą i drewnem pokój wypełniły pierwsze dźwięki egzotycznego instrumentu. Krótka, hipnotycznie zapętlona sekwencja grana na glockenspielu, wsparta wnet przez pianino, wylewała się leniwie z licznych głośników rozmieszczonych z pietyzmem po całym pomieszczeniu. Henry wziął głęboki oddech i odchylił się na krześle, prostując kręgosłup, odprężał się, tonąc w magicznej głębi, melodyjnej harmonii. Pewnie po paru minutach osunąłby się w sen, a szklanka z colą, którą trzymał w ręce, wylądowałaby na grubym dywanie, ale melodia subtelnie przycichła, oddając pole świdrującemu piskowi komunikatora. – Cześć! Przepraszam że tak późno, Ricky, ale wiem, że i tak nie śpisz – rozległ się głos ze wszystkich głośników, a na wyświetlaczu pojawiło się imię dzwoniącego. Richard nie musiał na nie patrzeć, poznał swojego najlepszego kolegę po głosie – Nie musisz odbierać. Słuchaj, pojawiły się pogłoski, że ten Francuz... – mówił dalej Henry. – Vitt... Vittuar, czy jakoś tam... Ten, który zwołał tę konferencję. On coś szykuje. Wiesz przecież, kto mu płaci, lepiej się spręż z tym wykładem, bo może być naprawdę nieciekawie. W Jersey wylali już połowę personelu! – W jego głosie dźwięczały odległe tony paniki. Przerwał na chwilę i wziął głęboki oddech. – Słuchaj; dużo od tego zależy, ale wierzę, że ci się uda... Wierzę, że nam się uda – kontynuował znacznie już spokojniej i ciszej. – Prace z innych instytutów są już prawie skończone, ale to ciebie będą brali pod największy ostrzał. – Znowu przerwał. – Gdyby... Gdyby był w końcu jakiś postęp... Jakiś przekonujący dowód... – dodał z westchnieniem, wyraźnie przygnębiony. Ricky wpatrywał się apatycznie w zielony wyświetlacz komunikatora. Tyle razy modlił się, żeby w końcu posunęli się o krok do przodu. Przez głowę przemknęły mu wspomnienia pierwszych prób, zarzuconych dawno projektów. Okrążenia Ziemi z prędkością podświetlną nie przyniosły żadnego efektu, podobnie jak bardzo kosztowna próba zbudowania w kosmosie walca Triplerowskiego w zmniejszonej postaci. Państwowi sponsorzy ciągle żądali efektów, a prywatnych trudno było odciągnąć od zagadnień współczesnej chemii, którą można było stosować na setki sposobów już teraz, podczas gdy ich projekt nie dawał szans na osiągnięcie szybkiego sukcesu. W końcu, po zmianie kierunku badań, udało się pozyskać z otoczenia jedno, wielkie na ułamek milimetra i istniejące przez nanosekundy „przejście”. Sukces był niepowtarzalny i został nagłośniony na cały świąt, nie tylko naukowy. Politycy zaczęli wspierać finansowo kolejne badania, pragnąc pozyskać sobie elektorat, szczególnie ten wychowany na Star Treku, ale gdy po braku kolejnych, spektakularnych osiągnięć, okazało się, że do sukcesu jeszcze daleka droga, przestali się tym interesować i dyskretnie, aczkolwiek systematycznie obcinali fundusze. Sytuację pogorszyło to, że w USA sprawami budżetu zajmował się nijaki Heek, który ciągle biadolił, że nie wystarcza już pieniędzy na wydatki socjalne. A wiadomo: motłoch niczego tak nie pragnie, jak dostawać pieniądze za leżenie do góry brzuchem, i próba zamachu na to ich „święte prawo”, musiałaby poskutkować lawinowym spadkiem poparcia dla prezydenta. Ten zaś, będąc demokratą, z ochotą sam najchętniej obciąłby wszystkie fundusze badawcze, by pompować pieniądze w ”poprawę bytu najuboższych”, więc bardziej niż chętnie przychylał się do podszeptów swojego doradcy. W Socjalistycznych Republikach Europejskich, gdzie znajdowała się reszta instytutów chronoprzestrzeni, z kolei pieniędzy nie było już na nic i nie mogło być mowy o sponsorowaniu czegoś, czego politycy na dodatek nie rozumieją. Ricky napił się ze szklanki, brzęczącej cichutko kostkami lodu. Wiedział, że to pewnie koniec, że nic nie jest w stanie uratować badań. Ten sukinsyn Vittuar musiał wziąć ciężką kasę za organizację zjazdu i dopilnuje, żeby wszystko poszło po myśli jego mocodawców. Sam Howl wierzył głęboko w przyszłe rozwiązanie problemu, choć zdawał sobie sprawę, że rzeczy do zrobienia było ogromnie dużo. Jego instytut specjalizował się w badaniach nad „przejściami”, czyli tunelami czasoprzestrzennymi, i to właśnie tu uzyskano ten pierwszy i do tej pory jedyny „tunelik”, a Richard, który do reszty zaangażował się w jego stworzenie, został jego ojcem chrzestnym i od tamtej chwili również najgorętszym zwolennikiem teorii tuneli. W światku nauki uchodził za największego orędownika i eksperta od badań nad chronoprzestrzenią. Przez współpracowników był postrzegany jako przywódca i miał silny autorytet, wynikający nie tylko z władzy eksperckiej. Choć zawsze trzymał się nieco z boku, był bardzo lubiany za konsekwencję i serdeczne stosunki z podwładnymi. Wiedział, że z taką pozycją wiążą się obowiązki, między innymi ten: podtrzymywanie na duchu. – Henry... Robię, co mogę – odparł wreszcie cicho Richard, przerywając długie milczenie. – Zobaczysz, że na pewno się uda! – dokończył, siląc się, aby zabrzmiało to z przekonaniem i jak najbardziej optymistycznie. – Dobra, nie przeszkadzam ci już. Tylko nie zapracuj się na śmierć! Cześć. – Przyjaciel rozłączył się. Muzyka natychmiast wypełniała pokój, wcinając się w ciszę monumentalnym dźwiękiem dzwonów rurowych, wypierając nieprzyjemną atmosferę. Myśli Richarda raptownie przestały płynąć w kierunku pracy. Rozbiegły się na wszystkie kierunki i po wszystkich płaszczyznach, ostatecznie skupiły się na krążących dookoła, muskających uszy dźwiękach. Dlaczego ludzie zatracili możliwość tworzenia tak pięknych rzeczy? – pomyślał profesor, wsłuchany w finałowe brzmienie jego ulubionej płyty. – Wszystko schodzi na psy. *** – Powtórz, raz jeszcze dyrektywy – powiedział człowiek w białym kitlu, nachylając się nad kobietą podłączoną licznymi złączami do aparatury kontrolującej czynności organizmu. – Jeden: nie ujawniać prawdy aż do godziny ZERO. Dwa: nie ujawniać żadnych informacji, dat, wskazówek co do kierunków badań, losu osób, państw i nauki. Trzy: przedstawić dowód dokładnie w godzinie ZERO. Cztery: niezwłoczny powrót – wyrecytowała z pamięci, poprawiając czujniki na całym ciele. – A więc wszystko gotowe! – zakomunikował mężczyzna, prostując się. Reszta osób znajdujących się w sterylnej sali spojrzała na niego, przerywając swoje zajęcia. Zaległa kompletna cisza. Mężczyzna przyjrzał się każdemu ze współpracowników w milczeniu, jakby chciał pogłębić jeszcze wrażenie podniosłości chwili, które ogarnęło wszystkich. – Jesteśmy im to winni! – powiedział wreszcie patetycznym tonem, wskazując na wiszącą w gablotce dużą, pożółkłą kartę papieru. Kobieta wstała z fotela i zapięła kombinezon. Personel dokończył wykonywanie swoich ostatnich zadań. Na twarzach wszystkich rysowała się świadomość uczestniczenia w historycznym wydarzeniu. – Wszystko gotowe – powiedziała kobieta z personelu, podchodząc do mężczyzny w białym kitlu. Oczy wszystkich skupiły się teraz na idącej powoli w stronę śluzy kobiecie w skafandrze. Ta zaś zatrzymała się i uniosła głowę w stronę znajdującej się na wysokości dwóch metrów ogromnej szyby, za którą znajdował się pokój kontrolny. Jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem mężczyzny opartego o pochyloną powierzchnię przeźroczystego tworzywa. Uśmiechnęli się do siebie. Mężczyzna uniósł szklankę czarnego płynu w geście toastu. – Powodzenia, kochanie – jego usta ułożyły się w bezgłośne pozdrowienie. Kobieta stała jeszcze przez chwilę, nie odrywała spojrzenia od twarzy mężczyzny, dokładnie przyglądając się rysom mężczyzny z lekko siwymi włosami na skroniach i charakterystycznymi dołeczkami, które tak lubiła. Patrzyła, jakby widziała go pierwszy raz, tak, by zapamiętać jak najwięcej. Zapamiętać... – Jane – upomniał ją szeptem mężczyzna z obsługi. Odwróciła się do niego i z serdecznym uśmiechem powiedziała: – Nie nazywam się Jane. I weszła w ciemną czeluść śluzy, odprowadzona wzrokiem patrzącego zza szyby mężczyzny i pozostałych ludzi z sali. *** Podniecenie, strach? Co się wtedy czuje? Wiedziała, ale z opowiadań... Przeżyć to na własnej skórze, to coś zupełnie innego. Całe ciało drży, cierpnie skóra i co chwila nachodzą przerażająco zimne dreszcze... Robiła to pierwszy raz. Wysłali właśnie ją, mimo że byli przecież ludzie bardziej doświadczeni od niej – taka specyfika zadania. Z pewnością ona wykona je najlepiej. Całe ciało spływa potem, targane przez działające w odwrotnych kierunkach siły grawitacji i anty grawitacji. Przed oczami czarno. Coraz to nowe dawki środków farmaceutycznych są podawane do krwi z głuchym kliknięciem, gdy tylko odczyt minimalnie odejdzie od normy. Przelewające się przed oczami kolorowe plamy, tańczące serpentyny rozbłysków pod zamkniętymi powiekami. Byli tacy, którzy twierdzili, że tego nie powinno się robić, że to sprzeczne z porządkiem rzeczy i świata. Następcy tych, którzy mówili: gdyby Bóg chciał, żeby człowiek latał, to dałby mu skrzydła. Żaden z nich nigdy nie przeżyje tego uczucia. Tej mieszanki napięcia i lęku. I gdzieś tam w głębi kryje się myśl. Myśl, nie pozwalająca stracić przytomności w trakcie tych nieustających tortur. Zobaczą go, już za chwilą, znów go zobaczę, tłukło się cały czas, gdzieś pod czaszką. Wydawało jej się, że trwało to wieczność. Ile to trwało naprawdę i co to w tym przypadku znaczy: „naprawdę” – nie wiadomo, i nikt, nigdy nie będzie umiał tego powiedzieć. Stała oparta o ścianę i wymiotowała długo, pochylając się nad wilgotnym asfaltem. Nie widziała nic, sprzed oczu nie uciekły jeszcze barwne plamy, powodujące coraz gorsze torsje. Usiadła, tak jak było napisane w podręczniku. Po chwili mogła już otworzyć oczy. Rozejrzała się, wycierając usta przygotowaną do tego chusteczką. – Bezbłędnie. Przynajmniej w przestrzeni nam się udaje – wyszeptała, rozpoznając, gdzie się znajduje. *** Profesora obudziły promienie słońca, które wpadły przez ogromne okna jego gabinetu. Wszystkie kości i mięśnie bolały go niemiłosiernie po nocy spędzonej na fotelu. Przeciągnął się niedbale i poszedł do łazienki, oddzielającej jego pokój od sypialni. Na dzisiaj już niewiele pozostało do opracowania – pomyślał, odkręcając kurki. Rozkoszował się gorącymi strumieniami wody masującej jego obolałe ciało. Błogość nie trwała jednak długo. Zaklął pod nosem, słysząc dzwonek domofonu. Wyskoczył szybko spod prysznica, chwycił ręcznik, i okrywając się szlafrokiem w biegu, udał się do końcówki komunikatora. – Słucham – powiedział nerwowo, wycierając włosy. Trochę za szorstko chyba, bo rozmówca milczał przez chwilę. – Dzień dobry – usłyszał nareszcie kobiecy głos – Czy pan profesor Richard Howl? Moje nazwisko Koval. Hellen Koval... Chciałabym z panem porozmawiać. To bardzo ważne – głos drżał w głośniku. – A kim pani jest? – zapytał zniecierpliwiony. – Jestem z Europejskiego Instytutu Chronoprzestrzeni – odpowiedziała jeszcze bardziej rozedrganym głosem. – Proszę – powiedział, naciskając odpowiedni klawisz. Nie zostało mu wiele czasu, zanim winda wjedzie na pierwsze piętro. Ze względów bezpieczeństwa elewator był jedynym wejściem do domu. Wychodziło się z niego wprost do niewielkiego, widnego przedpokoju, a dalej – do pozostałej części domu. Richard, ubierając się pospiesznie w sypialni, usłyszał cichy odgłos gongu. Winda wjechała już na piętro. Czego ona chce, przecież i tak wszyscy spotkamy się przed konferencją – pomyślał. Mimo wysiłku nie mógł sobie też przypomnieć nazwiska: Koval. A przecież znał naprawdę wielu naukowców. – Proszę chwilkę zaczekać, zaraz przyjdę – krzyknął. Wychodząc z sypialni, zamknął za sobą drzwi, ukrywając bałagan. Szybko udał się do przedpokoju. Piękna, to pierwsze, co przemknęło mu przez myśl, gdy wszedł do holu. Stała o krok od zasuwających się drzwi windy. Wyglądała na starszą od niego, ale niewiele. Gdy spojrzał na jej twarz, zauważył, jak bardzo była poruszona. Odrobina pudru, którą nałożyła wcześniej na policzki, płonęła niemal na tle bladej twarzy. Usta drżały jej, jakby ze wzruszenia. Jaki on młody, pomyślała, wpatrując się w Ricky'ego, powodując, że ten poczuł się nieswojo. – Witam – powiedział wreszcie, pokrywając zmieszanie. – Czym mogę pani służyć, pani... – nie mógł przywołać jej nazwiska, choć jeszcze przed chwilą je pamiętał. Był zbytnio rozkojarzony jej subtelną urodą. Po plecach przeszedł mu dreszcz. – Koval – powiedziała wreszcie, z trudem opanowując drżenie głosu. – Hellen Koval – powtórzyła już śmielej, opuszczając wzrok. – Proszę, niech pani wejdzie: Wprowadził ją do gabinetu i dopiero wtedy zobaczył, jaki jest tam bałagan. Z zakłopotaniem zaczął zbierać kartki i szklanki z niskiej, solidnej ławy. – Przepraszam za to – powiedział, robiąc okrężny gest ręką – Cały czas pracuję... Zaproponował Hellen miejsce na kanapie i szybko wyszedł do kuchni. Kobieta siadła ciężko. Nogi nie chciały jej słuchać. Cały czas miała przed oczami twarz swojego gospodarza. Jaki on młody, pomyślała znowu. Zebrała się troszkę w sobie, przystawiła chustkę do oczu, nie będąc pewna, czy przypadkiem nie ma w nich łez, i rozejrzała się po pokoju. Uśmiechnęła się do siebie, gdy zobaczyła sterty kartek na biurku, rozsypane na dywanie spinacze, spory zestaw HI-FI i wreszcie ogromny zestaw płyt winylowych. Jedna stała tak, że można było zobaczyć nadruk na okładce. Hellen uśmiechnęła się jeszcze szerzej na widok poskręcanej rurki. Henry pojawił się w drzwiach. – Czy ma pani może ochotę na... – Chętnie napiję się czegoś zimnego, na przykład coli – nie pozwoliła mu dokończyć Hellen, odzyskawszy już nieco rezon. – Strasznie dziś gorąco. – Zaraz przyniosę – powiedział i wrócił do kuchni po litrową butelkę. Myślałem, że tego już nikt nie pije, był niewątpliwie zaskoczony, tym bardziej, że wyraźnie była pewna, iż jej gospodarz dysponuje zapasem rzadkiego napoju. Gdy wszedł do pokoju, Hellen siedziała już znacznie bardziej rozluźniona na skórzanej kanapie, opierając się na wygodnym zagłówku. Postawił przed nią szklankę musującego jeszcze napoju i wcisnął doń sok z cytryny. Uśmiechnął się, patrząc jej w oczy. – A więc, pani Koval, czym mogę pani służyć? – Jak już mówiłam, jestem z Europejskiego Instytutu Chronoprzestrzeni. Oddział w Katowitz – powiedziała po chwili. W Polen – dodała jeszcze, widząc niewyraźną minę rozmówcy. – Ach... Muszę przyznać, że nie słyszałem... zbyt wiele o tym oddziale... – No właśnie. Naukowcy z mojego instytutu raczej nie zanotowali jakichś specjalnych wyników. Prawdę mówiąc, to właściwie nic tam się nie robi. Przynajmniej nie związanego z badaniami nad czasem. Większość naukowców pracuje nad jakimiś erotycznymi gadżetami, które potem sprzedają na czarnym rynku. – Wzruszyła ramionami, wzdychając ciężko. – No, a kontrola? – spytał z powątpiewaniem Ricky. – Centrum EIC daje pieniądze na dalsze badania, a zamiast wyników, Polacy odsyłają część tych pieniędzy, tylko że już na adresy poszczególnych pracowników EIC. Oprócz tego wysyłają im też najnowsze gadżety... Richard skrzywił się. Już dawno słyszał o bałaganie, jaki panuje w EIC i w całych Socjalistycznych Republikach Europejskich, ale nie wiedział, że doszło aż do korumpowania urzędników Instytutu. Gdyby wiedział, że korupcja, w porównaniu z innymi rzeczami, jakie się tam wyprawiało, była niczym... – Na najbliższą konferencję, która odbędzie się jutro w Szwajcarii, z Katowitz też musi przybyć delegacja, tak samo jak ze wszystkich innych instytutów. Może sobie pan wyobrazić, jak to pogorszy naszą sytuację, gdy wyjdzie na jaw, co oni tam robią. To będzie woda na młyn dla przeciwników finansowania dalszych badań... Hellen przerwała na chwilę, podnosząc do ust szklankę zmrożonego napoju. – Tak, rozumiem. Ale czemu przyszła pani z tym do mnie? To kawał drogi – uśmiechnął się. – Bo... nie wszyscy tam się obijają... – powiedziała po chwili nieśmiało. – Ja od trzech lat pracuję nad teorią tuneli – kontynuowała, przemógłszy się ostatecznie – Niestety, tylko opracowuję wyniki testów z innych instytutów, bo oczywiście nie mogę pozwolić sobie na własne doświadczenia, ale za to doszłam do wielu interesujących wniosków. Nie załapałam się jednak na delegację – dodała ze smutkiem. – Wie pan jak to jest, nikt nie przepuściłby takiej wycieczki i tyle dobrego żarcia. Nikt z Polen. Nie dopuścili mnie po prostu – skończyła, patrząc z nadzieją w oczy profesora. Ten zamyślił się na chwilę. Czuł do tej kobiety sympatię, jakieś osobliwe zaufanie. Po prostu wierzył jej, mimo że poznał ją dopiero przed paroma minutami. Powinien był poprosić ją o materiały, wyniki, zestawienia, dowody jej pracy. Powinien wypytać ją o tysiące różnych rzeczy. Spojrzał na nią tylko. – Dobrze. Spróbuję panią ze mną wprowadzić – powiedział wreszcie, sam nieco zdziwiony, że zgodził się na to i w dodatku tak szybko. Hellen odetchnęła z ulgą. Wszystko szło tak, jak się spodziewali. *** Ricky powrócił do swojej pracy, po długiej rozmowie, jaką prowadzili prawie cały ranek. Musiał jeszcze poukładać materiały i posegregować ostatecznie nośniki z wykresami, które przez ostatnie dni ciągle przeglądał. Już dawno zaplanował sobie przeznaczyć ostatni dzień przed konferencją na odpoczynek. Musiał być wyspany i wypoczęty, by nazajutrz mieć trzeźwy umysł. Hellen krzątała się w kuchni, przygotowując lunch. Dziwne, jak swobodnie czuje się w moim mieszkaniu, pomyślał. Nieskrępowanie Hellen nie drażniło go wcale, a nawet zaczęło mu się podobać. Uświadomił sobie, jak bardzo brakuje mu kogoś takiego. Od razu, gdy tylko dowiedział się, że Hellen nie ma hotelu, zaproponował jej, żeby została u niego do odlotu. Teraz było mu głupio, że wpuścił ją do zabałaganionej kuchni. Sam siedział wygodnie w fotelu i patrzył na oblane słońcem drzewa i króciutko przystrzyżoną trawę swojego ogrodu. Przez otwarte na oścież okno wpadał lekki, ciepły wietrzyk. Ulga trwała chwilę, gdyż myśli same wróciły do konferencji. Znów odżywały obawy przed obcięciem funduszy. Doskonale wiedział, że wyniki, które ma przedstawić, nikogo nie przekonają. Potrzeba by chyba cudu. W kuchni brzęknęła porcelana. No właśnie, ta Hellen, pomyślał. Cóż takiego wzbudziło we mnie takie zaufanie do niej? Hellen wyszła z kuchni, niosąc tacę z zakąskami. Kobieta była bardzo zgrabna, co podkreślała jeszcze bardziej jej przylegająca do ciała spódnica. Ricky zauważył, że zmieniła się bardzo od chwili, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Odzyskała kolory i nie wydawała się tak zdenerwowana, jak na początku. Nawet więcej, chwilami zachowywała się, jakby znali się od dawna. Jednak, gdy tylko pozwoliła sobie na odrobinkę za dużo swobody, na przykład zbyt długo zaglądała mu w oczy lub siadała zbyt blisko, od razu poprawiała się z przepraszającą miną. Jednak te objawy sympatii, Jak je określał w myślach, nie denerwowały Richarda. Wręcz przeciwnie – zwiększały jego zainteresowanie pięknym gościem. – Niestety, tylko tyle udało mi się wydobyć z twojej... z pańskiej lodówki, panie profesorze – powiedziała, kładąc tacę na stoliku. – Och, przestańmy wreszcie. – Richard wstał z fotela i podszedł do Hellen z dłonią wyciągniętą w serdecznym geście. – Proszę mi mówić po prostu Ricky, tak jak i inni moi przyjaciele. – Hellen – odpowiedziała i skłoniła lekko głowę, uśmiechając się. – Zaraz wracam, zaczekaj jeszcze chwilkę, Rick – uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wybiegła do kuchni. Jak naturalnie i szybko zrezygnowała z formalności, przemknęło mu przez głowę. Usiadł wygodnie na kanapie, a Hellen wróciła, niosąc dwie parujące filiżanki. – Zauważyłam prawdziwą herbatę – powiedziała – i pomyślałam, że może napijemy się razem. Ricky pokiwał tylko głową. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Ta kobieta coraz bardziej go zadziwiała. Najpierw opowiadała mu długo o swoich badaniach, o nowych, istotnych zestawieniach. Mówiła z taką łatwością, jakby to wszystko było dla niej oczywiste. Tymczasem prześledzenie niektórych z przedstawionych przez nią kontaminacji, wymagały od profesora nie byle jakiego wysiłku intelektualnego. Później rozmawiali o płytach z jego zbioru. Wiedziała zadziwiająco dużo o artystach, których albumy zgromadził, a najwięcej o jego ulubionym kompozytorze z Reading. Teraz zaś przygotowała napój, który lubił najbardziej po coli. Zadziwiające, że lubiła to, co on, wszakże jego gusta nie były raczej pospolite. Czas znów biegł im na rozmowach. Ricky'ego dziwiła łatwość, z jaką wymieniali wzajemnie myśli. Przebiegało to tak naturalnie, jakby znali się od dawna. Jakże mu tego brakowało! Mieszkał w tym dużym domu sam i nigdy nie było do kogo otworzyć ust, z kim porozmawiać, do kogo się uśmiechnąć. Gości nie miewał wielu. Zapraszał ich wprawdzie czasem, a oni chętnie przychodzili, ale nie miał nikogo tak naprawdę bliskiego. Obecność Hellen uświadomiła mu przytłaczający ciężar własnej samotności. Była bardzo otwarta, umiała słuchać i zadawała właściwe pytania, pobudzając go do dalszego mówienia. Sama jednak nie mówiła wiele o sobie, a Richard nie pytał. Nie chciał psuć tej atmosfery zbytnią nachalnością. Rozmawiając, często spoglądał na biurko, tam, gdzie leżała cała jego praca. Raz jeden wbił wzrok w sterty kartek i zamyślił się, słuchając jednym uchem głosu Hellen. Kobieta przerwała, ale nie była zdenerwowana ani oburzona, że nie poświęca jej uwagi. Patrzyła na niego z wyrazem współczucia. Domyślała się, o czym myśli. Wiedziała, że marzy o pierwszym skoku, żeby jego teoria okazała się słuszna, żeby wreszcie się udało. Przysunęła się do niego na kanapie i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu. Obrócił się do niej i popatrzył prosto w oczy. – Uda się – wyszeptała. – Zaufaj mi – dodała z lekkim uśmiechem. Ricky ujrzał coś niezwykłego w jej oczach. Coś, co kazało mu wierzyć w tę obietnicę. *** Leżał na kanapie, przykryty cienkim kocem. Było już późno w nocy, a dopiero niedawno położyli się spać, niechętnie przerywając interesującą rozmowę. Lot mieli o 0800 i nie zostało im już wiele godzin snu. Właśnie kończyła się odtwarzana płyta, rozbrzmiewając dźwiękami finału. Richard, jak zwykle przed ważnym wydarzeniem, nie mógł zasnąć. Uporczywie wracał myślami do cyfr wyników, krzywizn linii wykresów i „paradoksu matki”. Tylko jedno pozwalało mu zapomnieć jutrzejszej konferencji: Hellen. Przywołał przed oczy jej piękną twarz, w którą tyle się dzisiaj napatrzył, przypominał sobie rozmowy, które prowadzili... Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? – myślał – Pewnie nie... Naraz usłyszał skrzypnięcie drzwi sypialni, w której teraz nocowała Hellen. Uchylił powieki. Stała na progu, w jednej z jego koszul sięgającej połowy jej ud. Światło księżyca, wpadające przez okno sypialni, opromieniało jej sylwetkę, tworząc dookoła bladą aureolę, a jednocześnie przenikało przez koszulę Ricky'ego, nie pozostawiając wątpliwości, że nie miała nic pod spodem. Podeszła do niego powoli i usiadła. Czy to Hellen wślizgnęła się pod koc, czy też Rick, zapraszając ją, uniósł go najpierw? Żadne z nich nie mogło sobie potem przypomnieć. *** Odwrócili się, ostatni raz spoglądając na ogromne cielsko maszyny, którą przylecieli. Potężny, chromowany statek w barwach amerykańskiego przewoźnika był teraz holowany do podziemnego tunelu, by mógł być ponownie wystrzelony. Mimo iż Ricky latał już nie raz, ciągle był pod wrażeniem mocy, którą dysponowały te podniebne potwory. Wyszli z budynku koło wyrzutni. Hellen delikatnie opierała się o ramię Richarda. Żadne z nich nie wspomniało słowem o poprzedniej nocy. Przeszli kawałek na postój. Profesor dziwił się zaciekawieniu, z jakim jego towarzyszka przypatrywała się taksówce, zanim do niej wsiedli. Czyżby i motoryzacją się interesowała? – przebiegło mu przez myśl. Milczeli przez całą drogę do instytutu. Rick był wyjątkowo skupiony, jak przed klasówka powtarzał treść swojego wystąpienia, jednocześnie dokonując inwentaryzacji wiezionych materiałów, by upewnić się, że ma wszystko. Hellen wyglądała przez okno taksówki, jakby czegoś wypatrując. Nagle, spostrzegłszy jakiś szczegół w umykającym za szybą widoku, niespodziewanie poprosiła taksówkarza, żeby zatrzymał auto. Byli przecznicę przed gmachem instytutu. – Oczko mi poszło – odpowiedziała na pytające spojrzenie Richarda. – Spotkamy się przed wejściem na główną salę, dobrze? – Dobrze, będę czekał. – pożegnał ją uśmiechem. *** Nie poszła do żadnego sklepu. Nie chciała tylko, żeby wszyscy widzieli, że przyjechali razem. Rick musi ją jeszcze jakoś wprowadzić na salę, ale to powinno odbyć się raczej dyskretnie. Później wszyscy mi uwierzą, w końcu mam dowód – pomyślała, ściskając mały krążek trzymany w kieszeni. Zbliżała się już do instytutu, mijając wystawy sklepowe. Starała się na nie nie patrzeć, wiedziała, że pewnie zapomniałaby o całym świecie, oglądając te wszystkie piękne i piekielnie drogie antyki. Zza rogu wynurzył się gmach instytutu. Widok zaparł jej dech w piersiach. Szerokie schody z podjeżdżającymi do nich samochodami! Jakież to romantyczne! Znała to jedynie z VR i zawsze pragnęła zobaczyć na własne oczy. Weszła po ogromnych stopniach. Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Rozglądała się zachłannie po wnętrzu przestronnego holu, w którym gromadzili się zaproszeni. Oglądała ogromne okna na ścianach, przyozdobionych nieskazitelnie białymi płaskorzeźbami, kamienne futryny, mahoniowe drzwi i wielki iluminator w dachu. Wszystko było dokładnie jak na projekcjach szkoleniowych. Pamiętała fragment programu informacyjnego ze sprawozdającą dziennikarką Kanału 4. Niska blondynka, a w tle to właśnie wnętrze. *** Gdy tylko Richard wyszedł z taksówki, od razu złowiły go spojrzenia wyczekujących nań naukowców. Szedł powoli i witał się ze wszystkimi po kolei, przystając co chwila i wymieniając z wieloma po kilka zdań. Wszyscy traktowali go z szacunkiem, uznając jego autorytet. Nawet ci, którzy zazwyczaj się z nim nie zgadzali, odnosili się doń wyjątkowo serdecznie, zdając sobie sprawę, że jest ich jedyną nadzieją. – Witaj Rick! – wykrzyknął stojący koło wejścia do budynku mężczyzna. Profesor podszedł do niego, uśmiechając się, i serdecznie uścisnął mu rękę. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem tym telefonem przedwczoraj? – Henry zajrzał mu w oczy z troską, bynajmniej nie dotyczyła ona tego, czy Richard spał wspomnianej nocy. Rick zdążył tylko pokręcić głową. – Słuchaj, myślałem, że przylecisz tym o 0700, pogadalibyśmy trochę. – No, tak jakoś zaspałem – odpowiedział Rick, a jego zmieszanie nie uszło uwadze przyjaciela. Zostało jeszcze parę minut do rozpoczęcia konferencji. Pod budynek podjeżdżały ostatnie samochody. Richard z przyjacielem patrzyli, jak pod szerokimi schodami, prowadzącymi do wejścia, zatrzymuje się ogromna limuzyna z czarnymi szybami. Po chwili, przez otwarte przez ochroniarza drzwi, wysiadł mężczyzna o pociągłej nieco twarzy, orlim nosie i małych, rozbieganych oczkach. – To Heek, Chodźmy stąd, bo nie wytrzymam i przyłożę temu Żydowi, jak będzie przechodził – powiedział kolega i pociągnął Ricky'ego do środka. Stali już nieopodal wejścia na główną salę. Naukowcy tłoczyli się, czekając w kolejce na sprawdzenie dokumentów. Rick odciągnął rozmówcę troszkę na bok. – Słuchaj, muszę wprowadzić na salę jeszcze kogoś. Skontaktowała się ze mną kobieta z instytutu w Polsce. Nie zabrali jej na konferencję, ale pokazywała mi swoje badania. Są niezłe, mogą się przydać. O, to właśnie ona – powiedział, wskazując na Hellen, idącą w ich stronę. – Teraz już wiem, dlaczego „zaspałeś”– dociął Henry, taksując kobietę wzrokiem pełnym uznania. – Poznajcie się. To jest mój przyjaciel, Henry, a to Hellen, o której ci mówiłem – powiedział Rick, gdy Hellen podeszła. – Cześć – odpowiedziała, uśmiechając się. – Miło cię poznać. Rick wiele mi o tobie mówił. Henry ledwo się powstrzymał. Już chciał powiedzieć, że Ricky też mu wiele o niej naopowiadał, ale napotykając lodowate spojrzenie przyjaciela, postanowił zaniechać komentarza. Hellen trzymała się od Ricka w pewniej odległości, nie miała już zamiaru opierać się o jego ramię ani trzymać za rękę. Richard był nawet zadowolony, w końcu byli na oficjalnej konferencji. – Słuchajcie, nie powinno być większego kłopotu z wprowadzeniem Hellen – powiedział Henry. – Wystarczy, że powiesz, że jest z tobą, a na pewno... – Nie! – przerwała Hellen, troszkę ostrzej, niż chciała – Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że jesteśmy razem... Obaj mężczyźni spojrzeli na nią pytająco. – Mam swoje powody – powiedziała, opuszczając wzrok. – Proszę. Henry wpił wzrok w przyjaciela. Ricky! W coś ty się wpakował? Ona pewnie ma męża! – wykrzyczał w myśli, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno. – No dobra. Spróbuję pogadać z tymi, którzy sprawdzają dokumenty, jeden, to mój znajomy – przerwał milczenie. – Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć! – ucieszył się Richard. *** Na salę weszli we trójkę bez większych problemów. Henry kazał Ricky'emu wejść najpierw, a potem obiecał przysłać Hellen. I rzeczywiście, kobieta po chwili usiadła na miejscu tuż obok profesora. Cały czas rozglądała się na wszystkie strony, wyraźnie zafascynowana. Jej uwagę zdawała się szczególnie przykuwać ekipa jakiejś stacji TV. Ricky podążył za jej wzrokiem i ujrzał Trishe Baines z Kanału 4. Nie bardzo rozumiał, dlaczego akurat ta dziennikarka miałby budzić takie zainteresowanie. Sala była ogromna, opisana na okręgu. Na środku wznosiła się szeroka kolumna z pulpitem i mikrofonami, na którą prowadziły niewielkie schody. Nad kolumną była zawieszona duża matowo-mleczna kula do projekcji trójwymiarowych. Wkrótce przyszedł Henry i usiadł obok Ricky'ego. Miał zmartwioną minę. – Rozmawiałem chwilkę z tym znajomym od akredytacji. – Jeszcze raz dzięki, Henry – Nie ma sprawy. – Przyjaciel zbył go machnięciem dłoni. – Słuchaj, on mówi, że ma tu być sam prezydent „czerwonych”! Poważna sprawa. Ricky nerwowo przygryzł wargi. To rzeczywiście nie była dobra wiadomość. Obecność zarówno Heeka, jak i prezydenta Socjalistycznych Republik Europejskich, nie wróżyła dobrze. Obawiał się, że ich posunięcia mogą być naprawdę radykalne. W tym momencie zamknięto drzwi, a na szczycie kolumny pojawiła się przygarbiona nieco postać Yittuara. Na zapełnionej sali rozległ się ledwo słyszalny pomruk, który pewnie dotarł i do uszu Francuza, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Zaczął mówić. Ricky nie słuchał go zbyt pilnie, bo sam przygotowywał się do otwierającego konferencję referatu. Zbierał myśli. Gdy znów spojrzał na środek sali, za mównicą stał prezydent. Ricky popatrzył pytająco na Henry'ego. W planie miał wystąpić zaraz po Heeku. – Jakieś pieprzone przemówienie – odpowiedział tamten, wzruszając ramionami. Niemiec, poprawiwszy mikrofon, zaczął mówić. – Kochani towarzysze! Chciałbym się przyłączyć do dyrektora konferencji i podziękować za tak liczne przybycie. Kochani! Jak wiecie, nasi wodzowie i znakomici poprzednicy całym sercem popierali naukę w jej świeckiej dążności do poznania prawdy. I my, zatem, winni jesteśmy, nauce właśnie, przypisać owo znamienite miejsce obok pracy robotniczych rąk! To właśnie siła i niezłomność proletariatu oraz wysiłek waszych umysłów pozwala nam wspólnie budować wolny od zabobonów, a więc jedyny, prawdziwy socjalizm! Nikt z naukowców właściwie nie zareagował na przemówienie prezydenta. Naukowcy ze starego kontynentu w większości zgadzali się z nim. Jednocześnie przymykali oko na to, że w zależności od miejsca, w którym przemawia, ma w zwyczaju stawiać, obok pracy rąk robotników, przeróżne rzeczy, od dobroczynności, do przymusowej nauki od czwartego roku życia, jako czynniki przyczyniające się do budowania jedynie słusznego systemu. Ta część europejskich badaczy, która nie do końca zgadzała się ze słowami swego przywódcy, najzwyczajniej bała się okazać choćby najmniejszy wyraz niezadowolenia czy zniecierpliwienia. Mogłoby to być przecież odebrane jako otwarty bunt przeciwko Wodzowi. W tym świecie nader często zdarzały się donosy na kolegów. Amerykanie zaś słuchali przemowy tak, jak za każdym razem, zachodząc w głowę, czemu ci durni Europejczycy ich słuchają, a co gorsza wybierają! Ale słusznie ktoś powiedział, że wprowadzenie demokracji, to najprostsza droga do socjalizmu. Tylko w Stanach ludzie się jeszcze jakoś trzymają. Niestety, nie wiadomo jak długo jeszcze. – Jednak spoglądam z zatroskaniem – kontynuował Wódz – na ubóstwo niższych klas społecznych. Prosty człowiek często nie ma co włożyć do ust. A właśnie obowiązkiem państwa jest mu coś do buzi włożyć, czyż nie? – Spojrzał po zgromadzonych, jakby obserwując efekt swych słów. – Kochani! – podjął po przerwie, z zatroskaniem w głosie. – Muszę was prosić, abyście zastanowili się, czy pieniądze, które wam dajemy, nie byłyby lepiej wykorzystane, gdyby nakarmić za nie lud? Weźcie to pod uwagę, towarzysze! Gdy tylko skończył, towarzysze zaczęli klaskać – Co jeden to głośniej. Trwało to długo, bardzo długo, gdyż nikt nie odważył się przestać jako pierwszy. Amerykanie patrzyli na kolegów z Europy, szczerze im współczując. W USA każde dziecko wie, że ludziom lepiej jest „dać wędkę, niż rybę”. Tymczasem Socjalistyczne Republiki Europejskie, zamiast obciąć podatki i wyzwolić w ten sposób przedsiębiorczość, systematycznie je podnosiły i wynajdowały coraz to nowe „obowiązkowe datki”, nawet za użytkowanie chodników, czy też mieszkanie w pobliżu zieleni. W ten sposób politycy próbowali łatać dziury w budżecie, powstałe na skutek rozdawnictwa biednym i leniwym. Wyprzedawali państwo powoli bankom, popadając w coraz to większe długi. Amerykanie współczuli im, bo głupim trzeba współczuć... Wreszcie jakimś cudem aplauz ucichł. Wszyscy spodziewali się, że teraz przemówi Heinrich Heek. Jednak on stał jedynie za prezydentem, bił jeszcze brawo, gdy owacja ucichła, i ukłonił się mu. Amerykanom to wystarczyło, wiedzieli, że i u nich szykują się zmiany. Do mikrofonu znów podszedł Vittuar. – Wiem, że dostrzegacie problem. Nie możemy już więcej trwonić pieniędzy na coś, czego osiągnięcie nie jest najprawdopodobniej możliwe. Podniósł się gwar. – Z drugiej jednak strony, nie można zamykać sobie drogi rozwoju, którą podróże w czasie mogą się stać. Z przyszłości, czy też z przeszłości, możemy się wiele nauczyć. Możemy rozpatrzyć popełnione błędy z lepszej perspektywy i nie powtarzać ich w teraźniejszości. Na te słowa prezydent poczerwieniał i poruszył się niespokojnie w swoim fotelu. – Proponuję zatem rozwiązanie, które jednoznacznie określi, czy warto dalej pompować pieniądze w rozwój tej gałęzi nauki! Gwar wzmógł się jeszcze bardziej. – Przedstawiam oto Kartę, która, jeżeli wszyscy podpiszecie, rozjaśni ostatecznie sytuację. Nie czekając, aż przebrzmią zdziwione głosy, zaczął czytać dokument, którego treść wyświetliła się w mlecznej kuli nad jego głową. – My, przedstawiciele wszystkich instytutów prowadzących badania nad chronoprzestrzenią, zobowiązujemy się w przyszłości, gdy tylko podróże w czasie staną się możliwe, wysłać czytelny i jednoznaczny sygnał, tak, aby ujawnił się wszystkim nam tu zgromadzonym, w tej właśnie chwili po podpisaniu niniejszej Karty, i ostatecznie udowodnił, że podróże takie będą możliwe. Jednocześnie obowiązujemy się nie podać żadnych informacji co do daty, z której skok został wykonany, ani jakichkolwiek informacji dotyczących techniki, jaka została wykorzystana do jego przeprowadzenia. Francuz nie dokończył czytać jeszcze pierwszego zdania, a gwar przerodził się w głośną, ogarniającą całą salę, nieustanną wrzawę, świadczącą o oburzeniu zgromadzonych. Z rzędów odezwały się nawet pojedyncze krzyki, niewybrednie odnoszące się do pomysłu. Francuz, widząc całe zamieszanie, skinął głową, dając znak obsłudze. Po chwili, z oparć foteli, na których siedzieli naukowcy, wysunęły się czarne kule osłonięte metalową siatką. Ricky obrócił głowę, przypatrując się urządzeniu. – Nie myślałem, że się na to zdobędą – zwrócił się do Henry'ego – To są... Nikt nie usłyszał, co Ricky chciał powiedzieć. W jednej chwili wszystkie głosy się urwały. „Wyciszacze” zaczęły działać i zapadła niemal absolutna cisza. Małe urządzenia odbierały fale dźwiękowe wysyłane z każdego miejsca sali. Wyposażone w procesory o gigantycznej sile obliczeniowej, wspomagane bazą danych z próbkami głosu wszystkich akredytowanych na konferencję, namierzały pozycję uszu każdego siedzącego, a następnie wysyłały nagrane dopiero co dźwięki w ten sposób, by dotarły do uszu konkretnego naukowca opóźnione dokładnie o tyle, by powodować wygaśnięcie dźwięku. Skutkiem było to, że nikt nic nie słyszał, oprócz szumu, zdeformowanego, przypominającego żabi rechot, głosu Vittuara, i pogłosu przy gwałtownej zmianie pozycji głowy. Na sali zapanowała konsternacja. Wnet zorientowano się, co się dzieje, i zaczęto wstawać z miejsc, wygrażając w stronę kolumny pięściami. Usta układały się, obok oskarżeń o faszyzm, w coraz więcej niecenzuralnych wyrazów. Jakiś chcący dotrzeć do drzwi naukowiec wpadł na ochroniarza, który jakby wyrósł spod ziemi. W sali pojawiło się ich jeszcze więcej, obstawiających wszystkie wejścia. Vittuar stał za pulpitem, upajając się rozpaczliwymi wysiłkami naukowców. Wreszcie większość odgrażających się dała wreszcie za wygraną i siadła, zdając sobie sprawę z bezsensowności próby przekrzyczenia maszyn i przepychanki z ochroną. Powoli sytuacja się uspokajała. – Kochani – szepnął Francuz – proszę o ciszę. – Jego twarz napięła się w próbie zamaskowania ironicznego uśmiechu. Widać było, jak bardzo nienawidził tych, do których sam jeszcze niedawno należał. Których zdradził. – Pomyślcie – podjął po chwili – czy to nie jest rozsądna propozycja? Jeżeli nigdy nie uda się podróżować w czasie, po co ładować w to tyle pieniędzy? Po drugie, ta karta dostarczy jednoznacznego dowodu, czyż nie? Ostatnie pytanie, zadane zakneblowanym naukowcom, było w oczywisty sposób retorycznym. – Proszę was tylko o potwierdzenie zgody na taki tekst dokumentu poprzez wprowadzenie własnego identyfikatora do pulpitu przed wami. Naukowcy zaczęli spoglądać po sobie. Pierwsi zaczęli wstukiwać kody ci z europejskich instytutów. Gdy pierwszy z nich zaczął wprowadzać numer, reszta, niemalże na wyścigi, poczęła wstukiwać swoje identyfikatory, podpatrując ukradkiem na sąsiadów. Jeżeli chodzi o Amerykanów, to część pomyślała, że może nie jest to taki zły pomysł, część wiedziała, że nie ma właściwie innego wyjścia, i wkrótce również oni zaczęli wprowadzać potwierdzenia. Najdłużej wahał się profesor Richard Howl. Przyjmując na siebie spojrzenia innych, trwał bez ruchu z zamyśloną twarzą. – Niemożliwe. – Usta złożyły się w bezgłośną skargę. – To nie może się tak skończyć. Hellen szarpnęła go za ramię, wyrywając z zamyślenia. Gdy odwrócił się do niej, spojrzała mu w prosto w oczy. Jej głosu urządzenia nie wychwytywały tak sprawnie, bo nie figurował w bazie. – Zaufaj mi, wszystko będzie dobrze. – Skinieniem głowy wskazała na pulpit. Ricky ujrzał coś niezwykłego w jej oczach. Coś, co kazało mu wierzyć w tę obietnicę. Powoli, wytrzymując spojrzenia, wstukał numer identyfikacyjny. Po chwili na twarzy Vittuara zagościł szeroki uśmiech, ukazujący równe; tytanowe zęby sztucznej szczęki. – Kartę uważam za podpisaną. Czekajmy więc! – dodał głośno, a w jego głosie nawet siedmiolatek dostrzegłby ironię. Henry opuścił głowę, wiedział, że to koniec. Jaki znak mieli przysłać? List, który pojawiłby się nagle na pulpicie Vittuara? A może pocztówkę z przyszłości!? Myślał całkowicie już zrezygnowany Poderwał gwałtownie głowę, gdy usłyszał znajomy głos przebijający się przez szumy urządzeń. Na środku sali, tuż przed kolumną, stała Hellen i, zadzierając głowę, mówiła. – Oto jestem – powiedziała donośnym, drżącym od napięcia głosem. Pamiętała, jak kłócili się długo, czy nie będzie to zbyt patetyczne przywitanie. Odchrząknęła. Vittuar pochylił się przez barierki podestu i zmrużył oczy, chcąc lepiej zobaczyć, kto mówił. – Dyrektorze Vittuar, ot jest twój „czytelny i jednoznaczny sygnał” z przyszłości. Nazywam się Jennifer Smith i jestem jedną z pierwszych ludzi, którzy podróżowali w czasie! Moje zadanie polega na udowodnieniu, że pochodzę z przyszłości, by pokazać, że takie podróże są możliwe! Vittuar poczerwieniał, ale z jego sylwetki i ruchów nie dało się wyczytać zdenerwowania. Zbyt dobrze je krył. Na sali zrobiło się bardzo cicho. – Pokaż nam więc jakiś dowód – podjął Francuz, walcząc z suchością w ustach. – Każdy mógłby tak stać na twoim miejscu i powiedzieć, że jest z przyszłości. – Przedstawię wam wszystkim przemówienie przyszłego dyrektora Instytutu Chronoprzestrzeni. Jednak, zgodnie z moimi wytycznymi, jego twarz i głos będą zniekształcone komputerowo... – Ha! Cóż więc to za dowód – nie pozwolił dokończyć podróżniczce Vittuar. – Przecież taki film można łatwo nagrać, choćby we własnym garażu. Zaczął rechotać, rozglądając się po sali. Chwyty erystyczne nie były mu obce. – Spójrzcie więc! Czy w obecnych czasach dysponujecie czymś takim? Wyjęła energicznie krążek, trzymany do tej pory w kieszeni, podniosła go do góry i włączyła. Nad głowami siedzących pojawił się ogromny, trójwymiarowy obraz, przedstawiający mężczyznę siedzącego za biurkiem w gabinecie wyłożonym drewnem. Twarz mężczyzny była zasłonięta modelowanym w czasie rzeczywistym szumem, a każdy siedzący na sali widział obraz pod tym samym katem. Zdumieni naukowcy wstawali i przesuwali głowy, by uchwycić choćby minimalną zmianę kąta, spod którego oglądali projekcję. Na darmo. – Stabilizacja na odbiorcę – powiedziała, widząc to, Jennifer. – Można wyłączyć – uśmiechnęła się, odzyskując nieco pewność siebie. Mężczyzna za biurkiem zaczął wreszcie mówić, po przerwie danej na spodziewaną reakcję obserwatorów, widzących Coś, co miało zostać stworzone dopiero lata później. – Jestem dyrektorem Instytutu Chronoprzestrzeni. Nie mogę jednak podać mojego nazwiska ani ukazać twarzy, co wynika z tekstu Karty, którą przed chwilą podpisaliście. Zapewniam was, moi drodzy: podróże w czasie są możliwe, a dla was takie się staną! Nie mogę powiedzieć, za ile lat, nawet w przybliżeniu, ale zapewniam was, że żadne pieniądze przeznaczone na badania nie zostaną zmarnowane. Wiem, że wielu z was jest zapewne sceptycznie nastawionych do prawdziwości tego przekazu – podjął po chwili. – Ale zastanówcie się, czy można go było przygotować wcześniej, skoro nikt z was przed konferencją nie wiedział o planowanym podpisaniu Karty? Poza tym, zadajcie sobie pytanie: czy technika na waszym poziomie pozwoliłaby stworzyć tak zaawansowana projekcję trójwymiarową? Liczę na to, że potraktujecie to zgodnie z prawdą i rzeczywistością, a więc jako niezbity dowód na kontakt z przyszłości i jako zapewnienie, że podróżowanie w czasie jest możliwe. Obraz zatrzymał się na ostatniej klatce, Jennifer położyła krążek na pulpicie fotela z pierwszego rzędu. Naukowcy zaczęli gestykulować i porozumiewać się bezgłośnie. Vittuar st